31.03.2023 Views

HMP 67

New Issue (No. 67) of Heavy Metal Pages online magazine. 73 interviews and more than 200 reviews. 208 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Heavy Load, Hexx, Jag Panzer, Manilla Road, Jack Starr’s Burning Starr, Holy Terror, Raven, Rock Goddess, Sparta, Vardis, Dirkschneider, Cerebus, Stallion, Portrait, Lonewolf, RAM, Sorcerer, Heretic, Savage Master, Resistance, Evil Invaders, Dead Lord, Impalers, Venom Inc., Voltax, Eruption, Testament, Attic, Argus, Nervosa, Pagan Altar, Blackfinger, Destructor, Cripper, Walpyrgus, Hellhaim, Chainsaw, Elvenking, Forsaken, Primal Fear, Scanner, Threshold, Pyramaze, Myopiaand many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 67) of Heavy Metal Pages online magazine. 73 interviews and more than 200 reviews. 208 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Heavy Load, Hexx, Jag Panzer, Manilla Road, Jack Starr’s Burning Starr, Holy Terror, Raven, Rock Goddess, Sparta, Vardis, Dirkschneider, Cerebus, Stallion, Portrait, Lonewolf, RAM, Sorcerer, Heretic, Savage Master, Resistance, Evil Invaders, Dead Lord, Impalers, Venom Inc., Voltax, Eruption, Testament, Attic, Argus, Nervosa, Pagan Altar, Blackfinger, Destructor, Cripper, Walpyrgus, Hellhaim, Chainsaw, Elvenking, Forsaken, Primal Fear, Scanner, Threshold, Pyramaze, Myopiaand many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.



Intro

Spis tresci

Pod koniec zeszłego roku już miałem

wizję zakończenia numeru przed samym

Nowym Rokiem. Bardzo się cieszyłem z tego

powodu, bo w końcu mógłbym spełnić swoje

marzenie, żeby robić cztery numery magazynu

na rok. Niestety, niespodziewanie przyszła

propozycja nie-do-odrzucenia. Jak to w takich

przypadkach bywa, niektóre rzeczy troszkę

przesunęły się, ktoś tam coś zamarudził, no i

skończyło się tak jak zwykle. Z sfinalizowaniem

nowego magazynu czekałem do stycznia.

Najwyraźniej nie jesteśmy w stanie przeskoczyć

trzech edycji na rok i trzeba się do tego

przyzwyczaić. Jednak - jak z pewnością sami

stwierdzicie - warto było trochę poczekać. Głównym

bohaterem nowego numeru Heavy

Metal Pages została szwedzka załoga, Heavy

Load, w niektórych kręgach wyniesiona wręcz

na piedestały. Właśnie we styczniu grecka No

Remorse Records rozpocznie wypuszczanie

reedycji wszystkich płyt tego zespołu na CD

oraz winylach. Sam zespół zapowiada wznowienie

działalności. Na razie koncertowej - już

jest potwierdzonych parę festiwali - ale może

na tym się nie skończy. Także będzie się działo.

Na pewno będzie to czas wspomnianej grupki

maniaków, która na taką chwilę bardzo

czekała. My ze swojej strony dokładamy cegiełkę,

czyli wywiad z braćmi Wahlquist.

Jeżeli zajrzycie jaki zespół jest po

Heavy Load będziecie wiedzieli, kto był szykowany

na okładkę przed nieoczekiwaną propozycją.

Wydany po latach nowy album Hexx

"Wrath of the Reaper" podoba się nie tylko

nam, więc jest szansa, że kapela zagości w

przestrzeni publicznej na dłużej, na co bardzo

zasługuje. Kolejne zespoły były dobierane według

schematu, który obowiązuje już w HMP

od dawna, czyli wszystkie stare i nowe kapele

z całego świata, które odwołują się do tradycyjnego

heavy metalu oraz thrash metalu, włączając

w to kapele z nutu NWOBHM. Na

pierwszy ogień oczywiście szły zespoły, które

były w danej chwili aktywne na rynku. Do

wyboru mieliśmy ich całą masę. Z tych starszych

znakomite albumy nagrały Jag Panzer,

Manilla Road (Shark to ostatnio nasz stały

bywalec), Burning Starr czy Heretic. Młodsze

pokolenie również nie próżnowało. Jestem

pewien, że w swoim gronie rozmawialiście o

najnowszych krążkach, chociażby Portrait,

Lonewolf, Evil Invaders, RAM, Stallion,

Sorcerer, Savage Master, itd. Są też w magazynie

takie zespoły, jak Venom Inc. i Resistance,

które są nowe ale ich korzenie sięgają

lat 80. zeszłego wieku. Nie zabrakło przypomnień

o kapelach z lat 80. takich, które są nieaktywne

ale ciągle pamięta o nich i w dodatku

ciągle ukazują się reedycje ich albumów, tak

jak Holy Terror. Z podobnych powodów

przypomnieliśmy też o początkach Raven,

choć ten działa nieprzerwanie mimo upływu

lat i różnych zawirowań. Nie zabrakło innych

ekip, które były wiązane z nurtem NWOB

HM. Będziecie mogli poczytać jeszcze wywiady

z Vardis, Rock Goddess, Pagan Altar czy

Sparta. Pojawiła się też pierwsza edycja rubryki

"Reminiscencje NWOBHM", w której

będą przypominane mniej znane kapele z tego

nurtu. Jak już wywołałem Pagan Altar i Sorcerer,

to trzeba wspomnieć o innych grupach,

które wiązane są bezpośrednio lub pośrednio z

nurtem doom metalowym. Jest ich spora grupka

od Old Season, po przez Attic, Argus,

Blackfinger, Epitaph po Forsaken. Tego

ostatniego nowy krążek "Pentateuch" znowu

zachwyca i tylko żal, że nie ma dla niego miejsca

w czołówce tego nurtu. Rozmawialiśmy też

z muzykami projektu Dirkschneider, którzy

pomagają liderowi ostatecznie rozrachować się

z jego przeszłością czyli Accept. Po cichu liczę,

że do końca się nie rozliczą i co jakiś czas - w

ten czy inny sposób - będą powracać do dokonań

Accept, w których uczestniczył Udo.

Nie mieliśmy szczęścia przy promocji ostatniej

płyty "Brotherhood of the Snake" zespołu

Testament, więc niejako pewną rekompensatą

jest rozmowa przed jednym z koncertów z basistą

Steve DiGiorgio. Naprawdę tych wywiadów

jest bardzo wiele, najlepiej abyście przeczytali

je wszystkie. Owszem ekipy, z którymi

przeprowadziliśmy te rozmowy, stanowią już

w tej chwili różny poziom, jednak nigdy nie

wiadomo, która z nich zostanie zapamiętana

na dłużej. Natomiast rozmowa z każdą z nich

na pewno nie będzie stratą czasu, za to bezspornie

nie można przegapić rozmowy z takim

Walpyrgus. Żeby nie przyszło wam do głowy,

że z thrash metalu w nowym numerze jest nie

wiele. To, że we wstępie niewiele wymieniłem

kapel z tej sceny wcale tego nie oznacza, a

wręcz odwrotnie. Po prostu sprawdźcie.

Nie pominęliśmy również polskich

zespołów, bardzo udane albumy wydały

heavymetalowe Hellhailm i Chainsaw, o

czym opowiedziały same zespoły, jest też rozmowa

z przedstawicielem melodyjnego power

metalu Lux Perpetua, a także z polskimi reprezentantami

rocka progresywnego Believe i

Lion Shepherd. Nie zabrakło miejsca na młodego

przedstawiciela polskiej sceny thrashowej,

a mianowicie Pandemic Outbreak, który

odgrażał się, że będzie uderzał jeszcze w mocniejsze

brzmienia death-thrashowe. Można

już o tym się przekonać, bo na swojej stronie

bandcamp zespół promuje najnowszą EPkę

"Collecting the Tropies". Jest także rozmowa

z Myopia z przedstawicielem progresywnego

thrash metalu w dodatku bardzo niedocenianego.

Fani melodyjnego power czy progresywnego

metalu znajdą dla siebie jeszcze więcej

propozycji. W nowym numerze znalazły się

bowiem rozmowy z Primal Fear, Scanner,

Elvenking, Threshold, Pyramaze i Theocracy.

Nie zabrakło również hard rockowego

akcentu w postaci rozmowy z muzykami powracającej

polskiej ekipy Korpus. Oczywiście

to nie wszystko, gdyż znalazł się również wywiad

z Bartem Gabrielem o jego poczynaniach

w Skol Records i Gabriel Management,

które w ostatnim czasie niejednemu maniakowi

tradycyjnego heavy metalu przyniosły powód

do satysfakcji. Chociażby to, co dzieje się

wokół Hexx, to też jego zasługa. A ponadto

znalazło się jeszcze kilka recenzji i relacji, w

tym z ostatnich W.O.A. i Brutal Assault.

W sumie ciężko jest opisać co zawiera

magazyn w tak krótkiej formie jak ten

wstęp. Jednak mam nadzieję, że w miarę skutecznie

zachęciłem nim do zapoznania się z

zawartością najnowszego numeru Heavy Metal

Pages. Być może prostszym rozwiązaniem

będzie przejrzenie spisu treści, który jest obok.

Przeczytanie wszystkiego co najbardziej was

zainteresuje, a później sukcesywnie czytać całą

resztę. Jakbyście się do tego nie zabrali, to i tak

gorąco namawiam was do czytania.

Michał Mazur

3 Intro

4 Heavy Load

10 Hexx

14 Jag Panzer

16 Manilla Road

18 Jack Starr’s Burning Starr

20 Holy Terror

26 Raven

28 Rock Goddess

30 Sparta

32 Vardis

34 Dirkschneider

36 Cerebus

39 Stallion

40 Portrait

42 Lonewolf

44 RAM

45 Sorcerer

46 Heretic

48 Savage Master

50 Resistance

52 Evil Invaders

55 Dead Lord

56 Impalers

58 Venom Inc.

60 Voltax

62 Eruption

65 Testament

66 Old Season

68 Attic

70 Argus

72 Extravasion

74 Ancient Dome

76 Nervosa

78 Pagan Altar

79 Blackfinger

80 Epitaph

81 Conjuring Fate

82 Destructor

83 Vescera

84 Valor

86 Cripper

88 Pandemic Outbreak

90 Spitefuel

91 Ranger

92 Highrider

94 Walpyrgus

100 Alltheniko

102 Sacred Gate

104 Sunless Sky

106 Sue’s Idol

109 Pagandom

110 After Dusk

112 Hellhaim

114 Chainsaw

116 Satan Worship

118 Antichrist

120 Indian Empire

122 Enclave

124 Grindpad

125 Elvenking

126 Excruciator

128 Forsaken

130 Primal Fear

132 Scanner

134 Theocracy

136 Threshold

140 Pyramaze

142 Lux Perpetua

144 Korpus

146 Believe

149 Lion Shepherd

152 Myopia

155 Reminiscencje NWOBHM

156 Skol Records

160 Live From The Crime Scene

166 Decibels` Storm

195 Old, Classic, Forgotten...

3


Barbarzyńcy z Północy

Wiele zespołów określa się mianem kultowych. Niestety często

jest to określenie mocno na wyrost. W końcu gdy wszystko jest kultowe

to w efekcie to słowo mocno traci na znaczeniu. Jednak na niwie heavy

metalu jest jednak kilka tworów które w pełni zasługują na wspomniane

wyżej miano. Jednym z nich są pionierzy ze Szwecji - Heavy Load. Nie

trzeba ich specjalnie przedstawiać a poniższe wypowiedzi mówią same za

siebie. W sercach braci Wahlquist nadal płonie ogień heavy metalu!

Foto: Heavy Load

HMP: Wiemy, że nazwa Heavy Load nie

pochodzi od utworu zespołu Free ale od tego,

że już u zarania zespołu mieliście mnóstwo

sprzętu. Ile tego było - światła, ściana wzmacniaczy

Marshalla, podest na perkusję?

Ragne Wahlquist: Gitarzyści mieli sześć paczek

Marshalla (4x12) po każdej stronie bębnów

oraz cztery wzmacniacze Marshalla na

stronę. Basista miał dwie paczki Ampeg (2x15)

po każdej stronie bębnów i jeden wzmacniacz

Ampeg na stronę. Na samym początku mieliśmy

tylko podest na perkusję. Potem mieliśmy

specjalnie zrobiony zestaw ze schodami i wieloma

podestami. Po każdej stronie mieliśmy podest,

który znajdował się nad naszymi paczkami

Marshalla, a na każdym były jeszcze po dwie

paczki 4x12. Biegaliśmy po schodach w górę i w

dół, mieliśmy tam paczki Marshall i mikrofony

żebyśmy wszystko dobrze słyszeli i mogli śpiewać,

nawet na górze. My, bracia Wahlquist, zawsze

mocno wierzyliśmy w komunikację. Jest

wiele sposobów komunikowania się, a dla nas

najważniejsze są muzyka i teksty. Ale nadal bardzo

mocno interesujemy się szeroko pojętą

sztuką i projektowaniem. Dla nas to oznacza

zainteresowanie wszystkim - tym jak wyglądają

nasze koncerty, poprzez okładki albumów i teledyski.

Dlatego już na samym początku na naszych

koncertach były światła, dym i pirotechnika.

W latach osiemdziesiątych mówiono, że

dawaliśmy największy show ze wszystkich szwedzkich

zespołów, z wyjątkiem Abby.

Początek zespołu to rok 1976. Czy myślicie, że

byliście pierwszym prawdziwym heavy metalowym

zespołem w Szwecji? A może były

wcześniej jakieś szwedzkie grupy, które grały

ciężką muzykę i były dla was inspiracją?

Styrbjörn Wahlquist: Nie, według wiedzy naszej

oraz innych nie było innego szwedzkiego

zespołu grającego przed nami heavy metal. My

sami jednak nigdy tak nie twierdziliśmy. To po

prostu popularny pogląd innych ludzi. Był jednak

zespół, który grał nie heavy metal ale hard

rocka - Neon Rose. Ale nie byliśmy pod ich

wpływem. Słuchaliśmy Black Sabbath, Zeppelin

oraz Deep Purple. W latach siedemdziesiątych

Ragne i ja nigdy nie widzieliśmy zespołów

hard rockowych w szwedzkiej telewizji. Nie

grało ich też nasze radio. Był jeden wyjątek -

fragment filmu gdzie Jimmy Hendrix podpala

swoją gitarę, a potem niszczy ją, a ze wzmacniacza

w tym czasie wydobywa się potężny hałas -

to kilka razy pokazano w telewizji. Fakt, że ta

sama zapierająca dech w piersiach sekwencja

była pokazywana co chwila ale bez żadnej muzyki

może stanowić argument na to jakie było

podejście, w tamtym czasie, kontrolowanych

przez rząd mediów do hard rocka - traktowali

ten gatunek jako kulturowego odszczepieńca.

Ta niechęć ze strony telewizji i radia trwała aż

do wczesnych lat osiemdziesiątych. Gdy w prasie

pojawiła się jakaś recenzja wspaniałych zespołów

z Wielkiej Brytanii to zawsze była ona

w pogardliwym tonie. Dodatkowo, przed połową

lat osiemdziesiątych, nie było w Sztokholmie

żadnych klubów hard rockowych. Po wydaniu

"Full Speed at High Level" koncertowaliśmy

głównie w dużych halach koncertowych i

grając na czymś co jest bardzo szwedzkie, czyli

"folkparker". Graliśmy po całym kraju jeśli tylko

sceny i publiczność były odpowiednio duże.

W 1978 roku wydaliście wasz debiut "Full

Speed at High Level" w wytwórni Heavy

Sounds. Czy to była wasza własna wytwórnia?

Z jakim przyjęciem spotkał się ten album

w Szwecji i na świecie?

Styrbjörn Wahlquist: Heavy Sounds to nie

była nasza wytwórnia. W 1978 roku, przed nagraniem

"Full Speed at High Level" wysłaliśmy

demówki kilku wytwórniom płytowym w

Szwecji. Odpowiedź była jednoznaczna. "Chłopaki

- zapomnijcie o tym! Hard rock jest martwy i już

nigdy nie wróci. Dziennikarze nie chcą o nim pisać.

Od teraz jedyne co ma rację bytu to punk oraz disco."

Ragne i ja wzięliśmy pożyczkę z banku i sami

sfinansowaliśmy nagrania. Kosztowało to fortunę.

Wydanie i dystrybucja zostały sfinansowane

i zorganizowane przez Heavy Sound - to był

także sklep płytowy w Sztokholmie. Gdy wydaliśmy

"Full Speed..." to pierwsze tłoczenie wyprzedało

się w kilka miesięcy i nagle te wszystkie

wytwórnie płytowe chciały podpisać z

nami kontrakt. Ale było już za późno. Chcieliśmy

mieć pełną kontrolę nad artystycznymi

kwestiami dotyczącymi naszej muzyki, naszych

koncertów; naszych okładek. A rzeczy, które

wydawały te szwedzkie wytwórnie pokazywały

ich totalne niezrozumienie gatunku.

Ten album jest mocno oparty na klasycznych

hard rockowych wpływach - Deep Purple/

Zeppelin/ Black Sabbath. Jest bardziej melodyjny

i spokojny w porównaniu do późniejszych

albumów Heavy Load. Jaka jest tego

przyczyna? Jest jakiś konkretny powód?

Ragne Wahlquist: Ciężko jest analizować własną

muzykę i szukać powodów dlaczego jest

mniej lub bardziej melodyjna czy spokojna. Ja,

Ragne, wierzę, że nasza muzyka wyraża wiele

emocji i stanów umysłu, a żeby robić to skutecznie,

by poruszać ludzi, jest jedna rzecz, która

jest absolutnie najważniejsza - by być uczciwym

i prawdziwym gdy dajesz upust swojej kreatywności.

Dla mnie wszystko opiera się na pasji i

miłości do tego co robisz. Nie chcę powiedzieć,

że jestem najlepszy w czymkolwiek, ale mogę

powiedzieć, że mam ogromne pokłady pasji,

jeśli chodzi o naszą muzykę w Heavy Load.

Moje oddanie naszemu zadaniu, jeśli mogę je

tak nazwać, nie ma żadnych granic. Jeśli

słuchacze twierdzą, że nasze wcześniejsze

albumy są bardziej melodyjne niż to co było

później to dla mnie jest to w porządku.

Chciałbym żeby każdy słuchać doświadczał

4

HEAVY LOAD


muzyki na swój sposób - oparty na własnych

punktach odniesienia.

Jeśli chodzi o teksty to ten album jest jeszcze

mocno rock'n'rollowy ale jest jeden utwór,

który zapowiada to co ma nadejść - "Son of the

Northern Light". Czy pisząc ten numer myśleliście

już o przyszłości Heavy Load?

Styrbjörn Wahlquist: Cóż, nie uważam żeby

teksty do takich utworów jak "Midnight Crawler"

czy "Storm" były rock'n'rollem - myślę, że

to metal.

Ragne Wahlquist: My, bracia Wahlquist,

zawsze bardzo interesowaliśmy się mitami z

czasów starożytnych. Naturalnym sposobem

połączenia naszej kreatywności z tym zainteresowaniem

stało się odtworzenie aury z epoki

wikingów. Wyciąganie lekcji z przeszłości oraz

próba zrozumienia i znalezienia nici łączącej

przeszłość z teraźniejszością jest bardzo inspirujące.

Czasem ludzkość umie wyciągnąć odpowiednie

lekcje a kiedy indziej powtarza błędy i

naraża się na niepożądane konsekwencje. Tekst

do "Son of Northern Light" to jedno z arcydzieł

Styrbjörna z wczesnego okresu naszej działalności.

Jego sposób wykorzystania naturalnego

rytmu, który mają słowa i połączenie tego z

melodią tworzy rzeczy bardzo poruszające,mają

one pewien rodzaj narracji, są wielowymiarowymi

opowieściami. "Son of the Northern Light" to

przykład właśnie tego rodzaju talentu. Wraz z

upływem czasu talent ten rozkwitł, a Styrbjörn

opanował go w stopniu mistrzowskim. Patrząc

na to z dzisiejszej perspektywy elementy aury

wikingów można znaleźć także w takich utworach

jak "Storm" oraz "Midnight Crawler" z albumu

"Full Speed at High Level". W latach

1976-1978 nie myśleliśmy strategicznie i nie

podjęliśmy wtedy decyzji by skupić się na motywie

wikingów. To było coś co rozwijało się wraz

z upływem czasu. Można powiedzieć, że coraz

bardziej podróżowaliśmy pomiędzy dwoma

światami, czy epokami, teraźniejszością oraz

czasami zapomnianymi. To jak bycie w środku

opowiadanej historii. Niedługo potem poczuliśmy,

że to świetny sposób na przekazanie naszych

muzycznych myśli oraz ambicji. Dzięki

tej kombinacji nasza kreatywność mogła rozkwitnąć

podlewana naszą pasją i oddaniem temu

co kochamy. To wszystko stało się tym

czym jest dla nas Heavy Load - pasją i oddaniem.

Gdy jesteś prawdziwy wobec siebie w tym

co robisz, wtedy możesz być prawdziwy wobec

innych ludzi. Dzięki heavy metalowi, jeśli musimy

mówić o jakiś kategoriach, znaleźliśmy

sposób na komunikację, na to by ludzie słuchali

tego co tworzymy.

Gdy w 1981 roku wyszła EP-ka "Metal Conquest"

wskoczyliście w skórę pełnokrwistego

heavy metalowego zespołu. Czy powodem

takiego przeskoku było to, że zaczęliście słuchać

nowych zespołów i byliście pod ich

wpływem?

Styrbjörn Wahlquist: Nie, nie szczególnie...

zespoły, które miały na nas wpływ od późnych

lat sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych

były zawsze takie same: Deep Purple,

Black Sabbath i Led Zeppelin. Potem doszły

do tego Rainbow oraz Black Sabbath z Dio.

My nie postrzegamy tego jako specjalnego przeskoku;

zaraz po nagraniu "Full Speed at High

Level", wiosną 1978 roku, nagraliśmy kilka

utworów które, były w stylu "Metal Conquest".

Zwykle muzyka po prostu przychodzi do Ciebie

bez zastanawiania się nad jej stylem. Pomiędzy

"Full Speed..." a "Metal Conquest" nasza

muzyka nabrała bardziej konkretnej tożsamości.

Gdy wydawaliśmy "Full Speed..." byliśmy

bardzo młodzi.

Ragne Wahlquist: Od 1974 roku my, bracia

Wahlquist, żyliśmy i oddychaliśmy naszą

muzyką. Jedyne co robiliśmy to pisanie nowej

muzyki i granie. Czuliśmy, że musimy stać się

mistrzami swoich instrumentów by zagrać to co

nam przychodziło do głowy. Nie mogliśmy zaakceptować

tego, że nasze ograniczenia jako

muzyków mogą też ograniczać naszą kreatywność.

Gdy zaczęliśmy grać tak dużo pewne

rzeczy po prostu zaczęły się dziać i zaprowadziło

nas to na drogę, która sprawiła, że staliśmy

się Heavy Load. Przedtem, w późnych latach

sześćdziesiątych, słuchaliśmy trochę The

Beatles oraz The Kinks. W późnych latach siedemdziesiątych

słuchaliśmy też sporo Richie

Blackmore's Rainbow. Wszystkie te zespoły

przyczyniły się do tego, że zapragnęliśmy grać

muzykę. Ale słuchaliśmy też Santany, B.B.

Kinga i muzyki klasycznej. Nasz ojciec, Ingmar,

był śpiewakiem i kiedyś miał plan zostać

zawodowym śpiewakiem operowym; gdy byliśmy

dziećmi ćwiczył w domu przez długie

godziny. Śpiewał kompozycje Schuberta,

Foto: Heavy Load

Schumana oraz włoskich kompozytorów.

Tutaj też w pełni pojawił się wizerunek "metalowych

wikingów", który później tak kojarzono

z Heavy Load. Czy to było coś naturalnego

co pasowało do utworów i waszego

dziedzictwa?

Ragne Wahlquist: W latach 1980-1982 motyw

wikingów wysunął się na przód tak mocno,

że poczuliśmy, że musimy pokazać go na naszych

okładkach. Ale nadal nie chcieliśmy

ograniczać się tylko do tego okresu historii.

Styrbjörn Wahlquist: Wiele utworów nie odnosi

się do konkretnego okresu historycznego;

mówią o kondycji człowieka, problemach egzystencjalnych,

które są ponadczasowe ale umieszczone

są w oprawie epoki wikingów, która tak

nas inspirowała - takim przykładem może być

"Daybreak Ecstasy". Czuję, że duch wikingów

jest nadal żywy w nas - i tak będzie już na zawsze.

Metal Conquest" to pierwsza płyta wydana

przez waszą własną wytwórnię - Thunderload

Records. Ile egzemplarzy winyla wytłoczyliście

i czy wiecie ile z nich się sprzedało?

Ragne Wahlquist: Przepraszam ale nie pamiętam

ile egzemplarzy wytłoczyliśmy ale wiem, że

wysprzedały się dość szybko. Dość powiedzieć,

że wydaliśmy dwa-trzy dodatkowe tłoczenia by

odpowiedzieć na popyt. Zgaduję, że w Szwecji

sprzedaliśmy około 20 tysięcy egzemplarzy. A

po sukcesie "Death or Glory", "Metal Conquest"

zaczął się też sprzedawać poza Szwecją.

Czy utwór "Heavy Metal Angels" mówi o

gangu motocyklowym?

Ragne Wahlquist: Odbiór naszej muzyki zawsze

opiera się na osobistych doświadczeniach,

marzeniach i aspiracjach każdego słuchacza.

Gdy gramy "Heavy Metal Angels" na żywo to

utwór stwarza bardzo silne poczucie przynależności

dzielone razem z publicznością - wtedy

heavy metal jest klejem, który trzyma nas razem;

cała nasza pasja do heavy metalu materializuje

się wtedy gdy wszyscy czujemy się jednością.

Czuliśmy mocną więź z publicznością.

Muzyka i teksty to swoista arteria tej więzi.

Można też powiedzieć, że heavy metal był

krwią, którą pompowały nasze serca. Kiedy

zachodziła interakcja pomiędzy zespołem a

publicznością to wtedy pojawiała się magia. Ta

magia istniała tylko wtedy gdy ta interakcja

miała miejsce. Styrbjörn i ja często myśleliśmy o

tym podczas pisania utworów. Czuliśmy mocną

więź ze światem heavy metalu i to miało wielki

wpływ na naszą kreatywność.

Kto namalował sławną okładkę z "wojownikiem

i niedźwiedziem", która zdobi album

"Death or Glory"? Kto wpadł na pomysł takiej

tematyki?

Styrbjörn Wahlquist: Johan Holm, który

namalował wszystkie nasze okładki, jest moim

przyjacielem z dzieciństwa. Jest oddanym

fanem metalu; wielkim fanem Black Sabbath.

Ale autorami pomysłów na te malunki zawsze

byliśmy my - Ragne i ja. Projektowaliśmy wszystko;

nawet naszą scenografię.

Czy utwory "Take Me Away" oraz "Trespasser"

miały być częścią albumu "Death or

Glory" czy zostały nagrane z myślą o singlu

promocyjnym? Wiem, że wydano wersję albumu

z dołączonym singlem z tymi utworami...

Ragne Wahlquist: Te dwa utwory zostały

nagrane z myślą o bonusowym singlu. By utrzymać

wysoką jakość dźwięku winyl musiał

spełniać pewne wymogi co do tego ile jest na

nim muzyki. Zasadą było nie przekraczanie 20

minut na stronę więc zdecydowaliśmy się na

HEAVY LOAD 5


dołożenie bonusowego singla z dwoma utworami.

Zgodziliśmy się na to by japońska wytwórnia

dołożyła te utwory zarówno na winylu jak i

na CD. Japońskie tłoczenie miało reputację fantastycznie

brzmiącego.

Muzycznie "Death or Glory" to kontynuacja

stylu "Metal Conquest" ale utwory są bardziej

dopracowane i są tam świetne gitarowe pojedynki

pomiędzy Eddym i Ragnem. Czy to

wpływ Thin Lizzy?

Ragne Wahlquist: Słuchaliśmy Thin Lizzy ale

nigdy nie byliśmy pod wielkim wpływem tego

zespołu. Podobało mi się wiele z tego co zrobił

Phil z Thin Lizzy ale nie powiedziałbym, że

byłem wielkim fanem. Był świetnym muzykiem,

artystą, tekściarzem i po prostu niewiarygodnie

miłym gościem. Wiele z tekstów Phila jest po

prostu rewelacyjnych, a jako basista zawsze był

perfekcyjny. Praca z nim była czymś absolutnie

fantastycznym. To wspomnienie, które bardzo

wysoko sobie cenimy. To był facet, którego dało

się od razu polubić i zostaliśmy od razu przyjaciółmi.

Byłem w szoku gdy dowiedziałem się, że

umarł. To wielka strata dla świata muzyki.

Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy czy nie

uważacie, że to najjaśniejszy punkt w dyskografii

Heavy Load? Wielu fanów tak uważa!

Ragne Wahlquist: Dla mnie prawie niemożliwe

jest ocenianie naszej własnej muzyki i

wskazanie jakiegoś ulubionego albumu. To co

mogę powiedzieć to fakt, że dla mnie tworzenie

nowego albumu to jak zadawanie sobie pytania,

lub wyznaczenie sobie celu, czy mogę nagrać coś

lepszego niż ostatni album. Z tego powodu

moja odpowiedź na pytanie jest prosta - zawsze

staram się żeby następny album był lepszy niż

poprzedni. Kilka z moich ulubionych utworów

do grania na żywo to "Stronger Than Evil",

"Heavy Metal Angels", "Singing Swords", "Roar

of the North" czy "Heathen from the North" - jak

widzisz wszystkie są z różnych albumów.

W 1983 roku wydaliście ciekawostkę - VHS

"na żywo" gdzie graliście z playbacku i nie było

żadnej publiczności. Co było powodem wydania

tego wideo? Nie lepiej byłoby wydać

zwyczajną koncertówkę?

Styrbjörn Wahlquist: Poczekaj chwilę! Chodzi

o "Live Video"? To nie było nagranie z playbacku

- graliśmy tam na żywo. Zawsze nienawidziliśmy

wideo, na których zespół gra z playbacku

i zadaliśmy sobie wiele trudu by nagrać to

na żywo. (Ale, musieliśmy grać z playbacku

podczas występów w programach telewizyjnych.)

Jeśli porównasz to nagranie z albumami

to usłyszysz, że gramy mocno inaczej i tu i

ówdzie można zdarzają nam się pomyłki. To

wideo było sprzedawane i wypożyczane w wypożyczalniach

wideo i podobnych miejscach.

Pokazywano je w kilku sklepach z płytami w

Londynie, a jeden czy dwa utwory puszczono w

szwedzkiej telewizji. Byliśmy pierwszą szwedzką

kapelą, która wypuściła takie wideo - oczywiście

oprócz Abby, ale oni grali trochę inną

muzykę niż my. Naszym celem nie było przyciągniecie

uwagi większych wytwórni płytowych.

Nie pamiętam ile egzemplarzy sprzedano.

Nie zajmowaliśmy się sprzedażą naszej muzyki.

Foto: Heavy Load

Pomiędzy wydaniem "Death or Glory" a

"Stronger Than Evil" był tylko rok przerwy.

Czy wtedy byliście u szczytu swojej kreatywności?

Jakie nastroje panowały wtedy w zespole?

Styrbjörn Wahlquist: Fani naprawdę polubili

"Death or Glory", sprzedaliśmy mnóstwo egzemplarzy,

a koncerty okazały się wielkim sukcesem

- publiczność naprawdę pokazała swoje

uznanie dla tego co robimy. Gdy ogłosiliśmy, że

będziemy nagrywać nowy album to w przedsprzedaży

w Szwecji sprzedaliśmy ponad 20

tysięcy egzemplarzy, a nawet nie nagraliśmy

jednego nowego utworu. Oczywiście to było

zarazem bardzo inspirujące ale też wymagające.

Musieliśmy przebić "Death or Glory" nowym

albumem, który miał stać się "Stronger Than

Evil".

Jeśli chodzi o podejmowanie wyzwań i pęd ku

byciu coraz lepszym...

Ragne Wahlquist: Zawsze staram się pisać

coraz lepsze utwory próbując nowych rzeczy ale

jednocześnie zachowując muzyczną esencję

tego czym jest Heavy Load. Serce i dusza tego

czym jest Heavy Load muszą zawsze być obecne

i dla mnie nie jest to problem - przychodzi

mi to naturalnie. Jeśli chodzi o śpiewanie i

granie zawsze staram sobie rzucać wyzwania.

Czasem docieram do granicy swoich możliwości.

Myślę że to wszystko ma dwie strony - jedna

z nich sprawia, że nigdy do końca nie jesteś zadowolony

ze swojego wkładu, a druga tworzy

ten pęd do rozwoju i bycia coraz lepszym. Od

czasu do czasu zdarza się tak, że mam jakiś

pomysł, może wymyśliłem kawałek solówki,

której jeszcze nikt nie zagrał i gdy uda mi się go

wprowadzić w życiu to aż gubię się w swoich

emocjach. To samo zdarza się z wokalami i tekstami

- wizja tego jak coś zaśpiewać czy linijki

tekstu rodzi się z prawdziwych doświadczeń.

Pełnia szczęścia, nie mogę tego inaczej nazwać,

której wtedy doznaję jest wręcz ekstremalna; to

coś co mnie bardzo wzbogaca wewnętrznie i

emocjonalnie. Czasem gdy gitara i bębny grają

jednym głosem, gdy są jednością to wtedy wraca

to samo uczucie. Moc tych doświadczeń jest dla

mnie ważnym elementem napędowym w mojej

przygodzie i podróży z Heavy Load.

Wszyscy wiedzą, że Phil Lynott zagrał na

basie w utworze "Free". Czy to prawda, że grał

też w numerze tytułowym? Czy możecie ze

szczegółami opowiedzieć jak do tego wszystkiego

doszło? Jaki był Phil w studio podczas

nagrywania?

Ragne Wahlquist: Phil Lynott nie grał na

basie w utworze "Stronger Than Evil".

Styrbjörn Wahlquist: Mieliśmy z Philipem

Lynottem wspólnych znajomych. Phil był wtedy

w trasie i akurat był w Szwecji. Był w naszym

studio dwa razy. Posłuchał kilku naszych

utworów, a na "Free" brakowało akurat partii

basu. Utwór mu się spodobał i chciał w nim

zagrać na basie. Kilka dni później znów pojawił

się w studiu i nagraliśmy partię basu w kilka

godzin późnym wieczorem. Potem rozmawialiśmy,

imprezowaliśmy i graliśmy na flipperach w

studio - aż do piątej czy siódmej nad ranem.

Naprawdę miło spędziliśmy razem czas i mogliśmy

też porozmawiać na poważne tematy.

Był naprawdę miłym człowiekiem, świetnym

muzykiem, świetnym artystą i rewelacyjnym

tekściarzem.

Czy uważacie, że "Run With The Devil" może

pretendować do miana najlepszego utworu

Heavy Load? Moc i potęga tego utworu jest

naprawdę wyjątkowa. Dodatkowo refreen jest

wybitnie chwytliwy!

Ragne Wahlquist: Ocena naszej muzyki

zawsze pozostaje w rękach słuchacza. Każdy ma

swoje preferencje, a osobiste doświadczenia mają

w tym przypadku znaczenie. To jedna z tych

rzeczy, która czyni muzykę tak uniwersalną i

tak potężną - dzięki niej można komunikować

się z każdym człowiekiem. Nagranie "Run With

The Devil" poszło gładko, a partie perkusji

Styrbjörna i basu Torbjörna są znakomite. W

książeczce do reedycji "Stronger Than Evil"

będziecie mogli przeczytać nasze przemyślenia

na temat tego utworu. Nie mogę stwierdzić,

które z naszych utworów są najlepsze. Dla mnie

granie któregokolwiek z nich to radość i przygoda.

Nigdy nie wypuścilibyśmy na światło dzienne

utworu, z którego nie bylibyśmy zadowoleni.

Dla nas muzyka jest za ważna; zawiera dużą

część naszego serca i duszy. Jeśli nie posłuchasz

swojego wewnętrznego głosu to zatracisz siebie

i wyrządzisz krzywdę swojemu sercu i duszy i

będziesz czuł się fatalnie. Zwykle czuję się bardzo

dobrze więc jeśli chodzi o granie muzyki

jestem pogodzony sam ze sobą.

Wracając do tego utworu - co myślicie o coverze

Hammerfall, oczywiście zakładając, że go

słyszeliście?

Ragne Wahlquist: Hammerfall nagrał swoją

wersję "Run With The Devil" w Thunderload

Studios. Byliśmy współproducentami, inżynierami

dźwięku i zmiksowaliśmy ten kawałek.

Odpowiedź jest prosta - tak słyszeliśmy ich wer-

6

HEAVY LOAD


sję. Poczuliśmy się zaszczyceni faktem, że

chcieli nagrać ten numer. Hammerfall oddał

temu utworowi odpowiedni hołd i dodali tam

coś od siebie. Bardzo podoba nam się ich wykonanie.

Dwa lata później wydaliście singiel

"Monsters of the Night". Czy to miała być

zapowiedź czegoś nowego? Może nowego albumu?

Styrbjörn Wahlquist: (Jak nam się wydaje

chodzi o to, że "Monsters of the Night" zostało

wydane dwa lata po "Stronger Than Evil" a nie

po coverze "Run With The Devil" nagranym

przez Hammerfall). Nie, nieszczególnie. Ten

singiel nie miał być zapowiedzią niczego nowego.

Ludzie, którzy siedzą w przemyśle muzycznym

oraz w mediach i inni, którzy kręcili się

wokół nas, próbowali nas przekonać byśmy w

końcu napisali przebojową piosenkę - coś w

rodzaj "I Wanna Rock" Twisted Sister. Bardzo

się opieraliśmy ale nagle wpadliśmy na pomysł

nagrania tego zabawnego utworu. Miała dobry,

mocny groove i napisaliśmy do niej śmieszny

tekst o imprezowaniu aż poczujesz się jak jakiś

potwór. Prawdę mówiąc w tamtym okresie sporo

imprezowaliśmy. Wielu naszych przyjaciół

zmieniało się w coś nie z tego świata gdy trochę

poimprezowali. Zaprosiliśmy do studia mnóstwo

przyjaciół i gdy już tam byli to nagraliśmy

refren i różne dziwne fragmenty, jak krzyk przerażonej

kobiety, czy skrzypienie drzwi. Podczas

nagrywania imprezowaliśmy na całego i

przerwaliśmy dopiero wczesnym rankiem. Następnego

dnia, gdy mieliśmy zmiksować ten

utwór, wszyscy mieliśmy potwornego kaca. To

jedyny utwór Heavy Load, w którym wszyscy -

Ragne, Styrbjörn, Eddy - udzielamy się jako

główni wokaliści. Ragne nagrał wszystkie odgłosy

potworów. Świetnie się bawiliśmy nagrywając

ten singiel. Sprzedawał się rewelacyjnie

ale nie był muzyczną zapowiedzią nowego albumu.

Słyszałem plotkę, że w 1987 roku nagrano

niewydany album Heavy Load - czy to prawda?

Jeśli to możliwe czy możecie przybliżyć

styl muzyczny tego albumu?

Ragne Wahlquist: Niektóre utwory z tego

albumy faktycznie istnieją. Część z nich jest

nagrana, a nawet zmiksowana ale ogólnie brakuje

wielu ważnych elementów - tutaj solówki

gitarowej, a tam wokali. Inne utwory to tylko

szkice. Zobaczymy czy w przyszłości starczy

nam czasu i energii by dokończyć nagrywanie

Foto: Heavy Load

Foto: Heavy Load

tego albumu. Jeśli chodzi o styl: Uważamy, że to

naturalny rozwój stylu znanego ze "Stronger

Than Evil". Są tam zarówno szybkie numery

jak "Run With The Devil" i ciężkie jak "Stronger

Than Evil". Niektóre fragmenty są bardziej

spokojne - w stylu utworów takich jak

"Dreaming" czy "Traveller". Teksty są podobne

do tych na "Death or Glory" czy "Stronger

Than Evil". Mamy nadzieje, że kiedyś fani będą

mogli usłyszeć te utwory i wyrazić swoje opinie.

W 1985 roku nagraliście też kawałek "I Am

Me" na kompilację "Rocket - Caught in Steel".

Są jakieś ciekawe historie związane z tym

kawałkiem i tą kompilacją?

Ragne Wahlquist: Utwór "I Am Me" został

nagrany podczas nagrywania "Stronger Than

Evil". Jak mówiliśmy, by uzyskać jak najlepsze

brzmienie, zawsze próbowaliśmy umieszczać

około 20 minut muzyki na jednej stronie płyty

winylowej. W lecie 1983 roku, gdy nagrywaliśmy

"Stronger Than Evil" w Decibel Studios

nagraliśmy też dwa dodatkowe utwory, które

nie weszły na album z powodu wspomnianego

limitu czasowego: "Air Raid" oraz "I Am Me".

Teraz, w końcu, są dołączone jako bonusowe

utwory na reedycji "Stronger Than Evil".

W przypadku Heavy Load pojawiło się mnóstwo

bootlegów. Są bootlegi na winylach i cała

masa bootlegowych wydań CD. Jedyne wydania

CD, które nosiły znamiona oficjalnych

ukazały się w 1996 roku, w Japonii - zostały

wydane przez King Records. Raz na zawsze

ustalmy - czy to były oficjalne wydania?

Ragne Wahlquist: Tak to były oficjalne wydania.

King Records podpisało umowę licencyjną

z naszą wytwórnią Thunderload.

Czy w pewien przewrotny sposób nie poczuliście

się zaszczyceni tymi bootlegami i tym, że

albumy zespołu nadal cieszą się niesłabnącym

zainteresowaniem?

Styrbjörn Wahlquist: Cóż wszystkie te bootlegi

wyprodukowano w najróżniejszych zakątkach

świata co pokazuje jak wielkie jest zainteresowanie

naszą muzyką. Z jednej strony czujemy

się zaszczyceni, że fani je kupili; z drugiej strony

rozumiem, że inni ludzie zarabiają krocie na

naszej muzyce. Przez ostatnie dwa lata kilka

razy zdarzało nam się podpisywać autografy bo

fani nas o to prosili. Podczas podpisywania

zwykle spędzaliśmy ponad godzinę bez przerwy

podpisując winyle i kompakty - przeróżne

wydania. Około 90 procent tych płyt to bootlegi,

a fani często nawet tego nie wiedzą. W

Szwecji różni sprzedawcy często zapodają nam

taką gadkę: "Stary świetnie Cię spotkać... twoje

albumy ciągle doskonale się sprzedają w moim

sklepie... oh, tak, no tak... chodzi mi o bootlegi, oczywiście

o bootlegi."

Czy byliście świadomi kultu jakim obrósł

Heavy Load w takich krajach jak Grecja?

Przez długi czas byliście przeciwni wszelkim

reedycjom. Co sprawiło, że w końcu powiedzieliście

tak i zdecydowaliście się dorzucić

bonusowe kawałki? Czy możecie przybliżyć

nam trochę te bonusy?

Styrbjörn Wahlquist: Cóż, najwcześniejsze

znaki pojawiły się już 20 lat temu. Byłem w studio

z innym metalowym zespołem i produkowałem

ich album gdy zadzwonił telefon.

Na drugim końcu linii usłyszałem głos który

mówił:

"Nazywam się Greg Varsamis. Dzwonię z Grecji.

Dodzwoniłem się do Thunderload Studios?" "Tak

jest," odpowiedziałem.

"Oh.... Czy przy telefonie jest Ragne lub Styrbjörn

Wahlquist?".

"Tak, z tej strony Styrbjörn," odpowiedziałem.

"Oh... nie wierzę, że z Tobą rozmawiam!"

wykrzyknął.

"Cóż, ja nie wierzę, że rozmawiam z Tobą",

odpowiedziałem. I obaj się serdecznie roześmia-

HEAVY LOAD 7


8

HEAVY LOAD

liśmy.

Greg powiedział mi, że od wieków jest wielkim

fanem Heavy Load i że jesteśmy bardzo popularni

w Grecji. Tak naprawdę nazywano go

Greg "Heavy Load" Varsamis i wydawał on

magazyn nazwany Singing Swords - od tytułu

utworu Heavy Load z płyty "Stronger Than

Evil". Mniej więcej dziesięć lat później przyjechał

do Sztokholmu, spędziliśmy sporo czasu

w metalowych klubach. Zostaliśmy przyjaciółmi.

Czyli już od dwóch dekad wiedzieliśmy, że

w Grecji bardzo wielu fanów interesuje się

Heavy Load. Przez ostatnie dwa lata zrozumieliśmy

to lepiej gdy z prośbą o wydanie oficjalnych

reedycji zwrócił się do Chris Papadatos

z No Remorse Records z Aten - wielki fan

naszej muzyki. Oczy otworzył nam także entuzjazm

Barta Gabriela z Gabriel Management

i jego przekonanie, że Heavy Load jest popularny

w wielu różnych krajach świata. Co także

jest ważne - w 2016 roku zostaliśmy zaproszeni

na festiwal Up The Hammers przez promotora

Manolisa Karazerisa. Odznaczono nas "medalem

honoru". Headlinerem na tym festiwalu

była grecka grupa Heathens from the North -

tribute band Heavy Load (nazwana oczywiście

od utworu Heavy Load). Kiedy doświadczyłem

tego jak grają nasze utwory z mnóstwem pasji -

byłem niesamowicie poruszony. Moja własne

pragnienie grania stało się wręcz nieznośne. Tak

bardzo chciałem znów grać, że stało się to aż

bolesne. To doświadczenie wznieciło we mnie

ogień. Gdy wróciłem do domu, do Szwecji, opowiedziałem

o tych uczuciach bratu i to wzbudziło

ten płomień także u niego. I wtedy nie

mogliśmy po prostu przestać. Przez wiele lat

staraliśmy się odseparować od muzyki bo znaczyła

dla nas za wiele i była źródłem zbyt silnych

emocji - ale teraz nie możemy już patrzeć

na wszystko z daleka. Nikt nie może uciec swojemu

przeznaczeniu... W epoce internetu i

Facebook gdy zaczęły się pojawiać pytania o

reedycje od dziennikarzy i wytwórni płytowych

- wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że zainteresowanie

naszą muzyką ciągle rośnie i nie jest

ograniczone do tylko jednego kraju.

Słyszeliśmy plotki i pogłoski mówiące, że

Heavy Load w końcu kiedyś wróci na scenę.

Pytanie nasuwa się samo - kiedy i gdzie?

Styrbjörn Wahlquist: Gdy to piszę w szwedzkiej

telewizji narodowej właśnie ogłoszono,

że wrócimy na scenę w 2018 roku - po 33 latach

nieobecności. Na razie zagramy trzy koncerty

na festiwalach, które od wielu lat nas o to

prosiły. Będziemy jednym z głównych zespołów

na festiwalu Sweden Rock 8 czerwca, headlinerem

festiwalu Up The Hammer w Atenach

26 maja oraz headlinerem Keep It True w

Niemczech 28 kwietnia. Możliwe, że później w

2018 zagramy też w innych miejscach.

W na koniec - co myślicie o nowej fali klasycznych

szwedzkich zespołów heavy metalowych?

Jest ona teraz bardzo silna...

Styrbjörn oraz Ragne: To cudownie, że młodzi

muzycy znów sięgnęli do korzeni metalu. Wiele

z tych zespołów jest po prostu świetnych. Choć

chłopcy i dziewczęta grający w tych zespołach

są od nas mocno młodsi to tak naprawdę czujemy,

że jesteśmy w tym samym wieku. Łączy nas

heavy metalowy duch!

Dziękuję Wam za rozmowę.

Foto: Heavy Load

Michał Zdancewicz

Heavy Load - Full Speed at High Level

1978 Heavy Sound

Z debiutami bywa naprawdę różnie. Czasem to

pierwsze dokonania stają się tymi legendarnymi

i owianymi największą sławą. Innym razem są

tylko zapowiedzią tego, co dopiero ma nadejść,

pewnym przedsmakiem prawdziwego głównego

dania. W przypadku Heavy Load można jasno

stwierdzić - ich debiutancki album plasuje się w

tej drugiej kategorii. Przy czym warto podkreślić

jedną rzecz - to nie jest słaby album! "Full

Speed at High Level" to całkiem smakowity

kawał hard'n'heavy, czy po prostu klasycznego

heavy metalu. Czuć tu mnóstwo pierwotnych

inspiracji braci Wahlquist - wiele numerów ma

dość czytelny sznyt Zeppelin/ Sabbath. Tu i

ówdzie pojawia się też temat a la Deep Purple.

Jednocześnie wszystko to spogląda w kierunku

nadchodzącego NWOBHM. Tu i ówdzie jest

mocniej, a riffów nie powstydziliby się tuzy brytyjskiego

metalu - weźmy pędzący riff z "Moonlight

Spell" albo bardziej kroczący "Midnight

Crawler". Epicki "Storm" to coś w rodzaju szwedzkiej

odpowiedzi na "War Pigs". Mówiąc

krótko - wszystko nadal pływa tu w atmosferze

rodem z lat 70., a jednocześnie zespół z odwagą

patrzy w przyszłość bo czuć tu zalążki nadchodzącej

potęgi. To album stojący w rozkroku

i jeszcze nie do końca zdecydowany oddać się w

pełni heavy metalowi. Najlepszym przykładem

są wokale - czuć, że Ragne bardzo się stara ale

nie do końca jednak mu to wychodzi. To w zasadzie

jedyny poważniejszy minus tego krążka.

Heavy Load rozwinie skrzydła dopiero na

następnym wydawnictwie ale jeśli chcecie

poczuć jak powstawała szwedzka stal to spokojnie

możecie włączyć ten krążek. Nie powinniście

się zawieść!

Heavy Load - Metal Conquest

1981 Thunderload

Wystarczy jedno spojrzenie na okładkę i wszystko

staje się jasne. Zmężniał nam Heavy Load

przez te trzy lata od debiutu. Nabrał siły, mocy

i przede wszystkim wizji. I choć gdzieś tam zostały

resztki hard rockowego brzmienia to

możemy powiedzieć w przypadku tej EP-ki -

witamy w krainie heavy metalu. Choć o heavy

można było też mówić przy debiucie to tutaj

wątpliwości nie ma. Wszystko jest podane w


sposób dużo bardziej dosadny. Riffy straciły

rock'n'rollowy posmak i ulotnił się nastrój lat

70. Jest mocniej, poważniej i bardziej hymnicznie.

Już otwieracz "You've Got the Power"

pokazuje nowe oblicze Heavy Load. Cięte

gitary, dużo lepsze wokale i większa moc muzyki.

Właściwie nie sposób się do czegokolwiek

przyczepić w przypadku tego wydawnictwa.

Lepsza jest nawet produkcja - uwagę przykuwa

szczególnie pełniejsze brzmienie gitar. To po

prostu Heavy Load jaki znamy z następnych

dwóch albumów. To heavy metal najczystszej

próby - mocarny, chwytliwy i pełen tego trudnego

do uchwycenia metalowego ducha. Trudno

wysnuć tu jakieś porównanie do innych zespołów

ale nadal czuć Black Sabbath oraz

sporo Judas Priest. Nowi członkowie zespołu -

Eddy Malm oraz Torbjörn Ragnesjö - sprawdzają

się w swoich rolach wręcz wyśmienicie.

Szczególnie dobrym nowym rekrutem okazał

się Malm - jego pojedynki gitarowe z Ragnem

to świetny dodatek do każdego z kawałków.

Jeśli miałbym wyróżnić jakiś kawałek (choć

wszystkie są znakomite) to będzie to zamykający

płytę "Heathens from the North". W tych

czterech minutach jest wszystko co powinno

cechować metalowy hymn. Nie omijajcie tego

wydawnictwa tylko dlatego, że to EP-ka.

Jakościowo to absolutny top gatunku i spokojnie

można ją postawić obok największych

klasyków. Takich jak następny album…

Heavy Load - Death or Glory

1982 Thunderload

I w końcu tu dotarliśmy. Trochę nam to zabrało

- jeden pełen album oraz EP-ka - ale warto było

czekać. Bo to co dostajemy na drugim LP

Heavy Load to muzyka najwyższej jakości.

Właściwie można powiedzieć, że jeśli chodzi o

heavy metal to jest to jeden z klasyków i rzecz,

którą spokojnie można postawić obok najlepszych

płyt Iron Maiden, Priest czy Accept.

Nie wierzycie? Wystarczy posłuchać tego, co na

krążku i od razu przenosimy się do krainy riffem

i stalą płynącej. I choć już na "Metal

Conquest" muzycznym motywem przewodnim

był, z całą pewnością, heavy metal to gdzieś tam

majaczył posmak lat 70. i hard rocka. Cóż -

tutaj te majaki odchodzą w siną dal. Kiedyś w

dyskusji opisałem tę płytę jako "heavy metal o

heavy metalu, dla fanów heavy metalu". Może i

lekkie masło maślane ale doskonale opisuje to

co się tu dzieje. Heavy Load nie kombinuje, nie

tworzy specjalnie skomplikowanych konstrukcji,

numerów z wieloma motywami czy toną

riffów. Nie - tutaj jest prosto, konkretnie i skutecznie.

Jako przykład weźmy otwieracz -

"Heavy Metal Angels (In Metal and Leather)".

Riff prosty jako konstrukcja cepa ale wszystko

w tym numerze gra doskonale i jest na swoim

miejscu. W efekcie mamy wręcz wzorcowy

heavy metalowy hymn. I tak przez całą płytę.

Nieważne czy mówimy o rozpędzonym "Might

For Right" czy wolniejszym "The Guitar is My

Sword". Każdy numer to klasyk. Jeśli mógłbym

to przyczepiłbym się do czegoś ale nie bardzo

jest do czego. Może produkcja mogłaby być

bardziej mięsista ale to naprawdę nieistotny

szczegół. Warto za to zwrócić uwagę na linie

wokalne - to one często wręcz napędzają utwory

i nadają im nieprzyzwoitej wręcz przebojowości.

Jednocześnie wszyscy muzycy wchodzą na

jeszcze wyższy poziom niż na EP-ce. Cóż więcej

można powiedzieć - diament klasycznego heavy

metalu bez ani jednej ryski. Najlepsze, że

zespołowi uda się powtórzyć tą sztukę na

następnym (i ostatnim) albumie studyjnym…

Heavy Load - Stronger Than Evil

1983 Thunderload

Jeśli "Death or Glory" to był sierpowy, po

którym jeszcze jakoś stoimy na nogach w ringu,

to "Stronger Than Evil" to podbródkowy,

który definitywnie kończy sprawę. Właściwie

na tym mógłbym kwestię zakończyć i iść do

domu ale wypadałoby coś jeszcze napisać.

Warto spojrzeć na datę wydania albumu - w

1983 roku Heavy Load nie był już tak samotnym

zespołem. W Szwecji pojawił się wysyp

klasowych grup - Silver Mountain, Torch czy

Gotham City to tylko niektóre z nich, które

wydały w tym okresie naprawdę dobre krążki.

Nasi herosi z Heavy Load zaczęli po prostu

mieć poważną konkurencję. Jak z tego wybrnęli?

Obronną ręką. Niespecjalnie zmienili

styl w porównaniu do "Death Or Glory". Dalej

mamy do czynienia z riffowym lecz melodyjnym

heavy metalem według najlepszych,

sprawdzonych receptur. Na albumie jest jednak

jeden przepotężny cios, o którym muszę

wspomnieć - "Run With The Devil". Szybki, z

zabójczym riffem i ultra chwytliwym refrenem -

to najlepszy numer w karierze braci Wahlquist.

Jeden z kandydatów do roli "wzorcowy numer

heavy metalowy". Na drugim biegunie jest marszowy,

lekko sabbathowski "Roar Of The North"

- numer prawie tak samo dobry z rewelacyjną

narastającą partią gitarową w środku utworu.

Mamy też majestatyczny, podniosły "The King",

za który też należą się wysokie noty (świetna

praca basu!). Niestety, nie wszystko jest tak

udane jak na poprzedniku. Mamy na nim bowiem

powrót to hard rockowych klimatów w

numerach takich jak "Free" czy "Saturday

Night". To nie są złe kawałki - jako rockery sprawiają

się bardzo dobrze ale ma się wrażenie

lekkiego pęknięcia na metalowym monolicie.

Całościowo jednak to nadal znakomity album.

Każdej kapeli życzyłbym takich "potknięć" jak

ten krążek!

Michał Zdancewicz

HEAVY LOAD 9


że demo zadziałało w tej materii.

HMP: Cześć! Na sam początek, chciałbym

zadać parę pytań na temat waszej przeszłości,

jeśli nie jest to zbyt dużym problemem dla

Ciebie? Co było waszym głównym celem,

kiedy zakładaliście zespół?

Dan Watson: Cześć Jacek! Chcieliśmy być jak

bohaterowie z naszej młodości. Chcieliśmy być

tacy jak UFO, Judas Priest, Iron Maiden,

Black Sabbath, Scorpions, Rainbow, Rush

czy Kiss, wymieniając parę z nich. Kochaliśmy

tę muzykę, która w końcu sprawiła, że zabraliśmy

się za rozwój naszych umiejętności muzycznych,

by mieć kiedyś możliwość tworzenia

własnych utworów.

Powiedziałeś już o muzycznych inspiracjach,

"Tak, mieliśmy wtedy niepisaną

przyjacielską rywalizację z Sadus"

Tak na moje pytanie dotyczące późnych lat osiemdziesiątych odpowiedział

gitarzysta kultowego (w pewnych kręgach oczywiście) zespołu, Dan

Watson. Opowiedział o tym, dość nieszczęśliwym okresie dla zespołu, jakim był

schyłek thrash metalu, o początkach jako Paradox i obecnej sytuacji w zespole po

wydaniu najnowszego albumu "Wrath of The Reaper". Zapraszam do wywiadu.

zmieniona w tym samym roku, mam rację?

Dlaczego ją zmieniliście na Hexx?

Tak, kiedy mieliśmy nasz pierwszy układ z

Mike'em Varney'em z Shrapnel Records, to

dostaliśmy od niego informację, że jest już parę

zespołów, które nazwały się Paradox, tak więc

zaproponował nam zmianę nazwy w celu uniknięcia

ewentualnych problemów z rozpoznaniem

nazwy na rynku. Z tych wszystkich nazw,

które powstały podczas naszej burzy mózgów,

jedynie Hexx był tą, na którą wszyscy mogli się

zgodzić. Tak o to Hexx powstał!

Foto: Hexx

Jak dużo mieliście koncertów przed wydaniem

waszego debiutu?

Człowieku, mieliśmy wtedy okazję zagrać już

setki koncertów! Wtedy zagralibyśmy nawet na

otwarcie koperty (w sensie, że szukali każdej

okazji do zagrania koncertu - przyp. red.)! Graliśmy

na przyjęciach oraz na piwnych podwórkowych

pijatykach, zanim przeszliśmy do rotacji

klubów nocnych w Północnej Karolinie.

Jak długo pracowaliście nad waszym debiutem,

czyli albumem "No Escape"? Co chcieliście

przekazać za jego pośrednictwem?

Nagraliśmy "No Escape" w legendarnym Prairie

Sun Studios w Północnej Karolinie. Myślę,

że spędziliśmy tam trzy tygodnie, włączając miksowanie

tego albumu. Tym albumem chcieliśmy

powiedzieć tylko tyle, że Hexx tu jest i jest

gotowy na dostarczenie solidnej porcji rockowego

kopnięcia.

Ile recenzji, opinii mieliście okazję zobaczyć na

temat waszego debiutu w roku 1984? Był on

mniej doceniany, niż w chwili obecnej?

O ile mnie pamięć nie zawodzi, to było bardzo

dużo dobrych opinii i recenzji na temat albumu

"No Escape", w momencie jego publikacji. To

bardzo nas podniosło na duchu. Jednak nie było

żadnego wsparcia, które pozwoliło by zorganizować

trasę, a album był głównie wydany w Stanach

Zjednoczonych. W Europie jedyną możliwością

jego nabycia był import prosto ze Stanów

Zjednoczonych.

Dlaczego zerwaliście z Dennis'em Manzo po

wydaniu "No Escape"? Czy była jakaś kłótnia,

czy to raczej on musiał zająć się swoimi

problemami?

Nie, nie było żadnych kłótni, dąsania się czy

czegokolwiek podobnego. Po "No Escape" byliśmy

przeświadczeni, że dzięki temu albumowi

raczej nie zostaniemy bogatymi ani sławnymi

gwiazdami rocka. Manzo zdecydował, że nie

chce dalej kontynuować kariery w muzyce, opuścił

zespół i zdobył pracę kasjera bankowego.

10

czy mógłbyś powiedzieć o innych ich źródłach,

takich jak książki i filmy?

Uwielbialiśmy wszystkie rodzaje filmów i książek

grozy, zresztą lubimy je aż do dnia dzisiejszego.

Osobiście pochłaniam wszystko co zostało

stworzone przez Williama Castle'a, Alfreda

Hitchcocka oraz Rogera Cormana. Uwielbialiśmy

także wszystkie ówczesne slashery, takie

jak filmy z serii "Piątek Trzynastego" czy wszystkie

"Koszmary z Ulicy Wiązów" w reżyserii

Wesa Cravena. Również książki i filmy na ich

podstawie Stevena Kinga oraz Clive'a Barkera,

tak jak filmy od "Hell Razor". Byliśmy bardzo

tym wszystkim zainspirowani.

Z tego co mi wiadomo, zaczęliście pod nazwą

Paradox w roku 1983, która jednak została

HEXX

Co według Ciebie oznacza "Hexx"? Czy jest

to czar (cytując "She put a Hexx on you" z

"The Hexx") czy coś bardziej złożonego? Jedynie

zależy mi na prawidłowym rozumieniu waszej

nazwy...

Z tego co wiem to w przyjętym rozumieniu

"Hex", to raczej klątwa niż czar. Nic bardziej

złożonego poza tym. Wyglądała na całkiem fajną

nazwę dla zespołu w tamtym czasie.

Gdzie nagraliście wasze pierwsze demo? Jak

długo nad nim pracowaliście?

To było całkiem dawno, na pamiętam już dokładnie

gdzie nagraliśmy to demo. To było małe,

wyposażone w szesnasto-ścieżkowy sprzęt

studio tam gdzieś w Bay Area w San Francisco.

Myślę, że zarejestrowaliśmy je w ciągu dnia lub

dwóch. Ono przyciągnęło uwagę wcześniej

wspomnianego Mike'a Varney'a i doprowadziło

do naszego pierwszego kontraktu. Myślę

"Under The Spell" został nagrany z nowym

wokalistą, Dan'em Bryant'em. Potem on, jak

Manzo, opuścił zespół chwilę po wydaniu

albumu. Możecie powiedzieć coś więcej na temat

tej epoki w waszej karierze?

Kiedy Dan Bryant pierwszy raz dołączył do

Hexx, by nagrać demo "Under The Spell", to

miał wtedy własną kapelę i myślę sobie, że

Hexx miał być kolejnym krokiem na jego własnej

drodze kariery. Miał okazję wystąpić w

przesłuchaniu na wokalistę Black Sabbath po

odejściu Ozziego, jednak mu się nie udało. Niestety

opuścił zespół niedługo po wydaniu już

skończonego "Under The Spell". Nie winię go

za to. Wtedy nie mieliśmy żadnych pleców,

które by zorganizowały trasę, a sam album nie

został nawet zauważony, ani doceniony (to

przyczyniło się do zmian gatunkowych w naszej

muzyce, od power metalu przez speed i thrash

po death metal).

Ile mieliście okazji zagrać koncertów po tym

feralnym dla was "Under the Spell"?

Nie wiele, może pięć, najwyżej sześć. Dan i nasz

perkusista, Dave Schmidt również opuścili kapelę

chwilę po wydaniu tego albumu.

Co sądzicie o epoce z Clint'em Bower'em na

wokalach?

To był dla nas bardzo frustrujący czas. Mieliśmy

dość tego całego cyrku z wokalistą prowadzącym

i uznaliśmy, że powinniśmy sprawdzić,


czy ktoś z nas nie jest w stanie zostać wokalistą.

Clint się nadał, tak więc uznaliśmy, że zrobimy

demo z paroma nowymi utworami, z nowszym,

bardziej agresywnym stylem. Z tego potem powstał

mini albumem "Help Yourself". To demo

sprawiło, że dostaliśmy kontrakt z sublabelem

angielskiego wydawnictwa Music For Nations,

Under one Flag, czego wynikiem była późniejsza

płyta "Quest for Sanity" zawierająca pięć

utworów. Została ona dobrze odebrana, więc

potem stworzyliśmy "Watery Graves" składającą

się z trzech utworów. Następnie nagraliśmy

"Morbid Reality" i zawarliśmy kontrakt z Century

Media.

Czyli w pewnym sensie "Under the Spell" był

punktem zwrotnym w waszej karierze?

Powinien nim być, jednak nie był. Album nie

był zauważony ani doceniony w tamtym czasie.

To było dla nas zniechęcające, gdyż uważaliśmy,

że ten album był o wiele lepsze niż "No

Escape".

Co sądzisz o wydawnictwach z tamtych lat?

Mówię tu o Roadrunner Records oraz o Shrapnel

Records. Możesz opowiedzieć o nich więcej?

Shrapnel Records dystrybułował "Under the

Spell" tylko w Stanach Zjednoczonych, jednak

Mike Varney dogadał się z Roadrunner i dzięki

temu mieliśmy możliwość dystrybuowania

naszego drugiego albumu w Europie, więc można

było go kupić w Europie, bez kosztownego

importu, tak jak to było z "No Escape". Było

świetnie mieć album w obu wydawnictwach, jednak

nie mieliśmy żadnego wsparcia koncertowego,

tak więc byliśmy poza obiegiem pod tym

względem.

Tak właściwie, dlaczego zmieniliście wasz

styl z power/speed na death metal. To o czym

wcześniej mówiliśmy, czyli te albumy po

"Under the Spell". Czy to była tylko kwestia

porażki tego albumu?

"Under the Spell" wcale nie poprawiło naszej

sytuacji. Byliśmy wtedy wkurwieni i źli. W tamtym

czasie, jeśli chciałeś grać koncerty w San

Francisco, to musiałeś stać w szranki z innymi

zespołami, które wtedy powstawały. Death Angel,

Forbidden Evil, Possessed, Blind Illusion,

Exodus czy Metallica. Wyglądało na to,

że ten styl power metalowy, który był na naszych

albumach był już niepopularny i żeby

pozostać w miarę widocznym zespołem, musieliśmy

zacząć grać szybciej i bardziej agresywnie.

Albo to, albo czekanie przez te dziwne trzydzieści

lat, jak ktoś ponownie odkryje nasze dwa

pierwsze albumy.

Skoro o tym mowa, to jaki thrash/death metalowy

klasyk z tamtych lat był waszym faworytem.

Z pewnością coś powiecie o Sadus,

mam rację?

Tak, mieliśmy wtedy niepisaną przyjacielską rywalizację

z Sadus, dotyczącą tego, kto stworzy

najbardziej brutalny album. Tak to powstało

"Morbid Reality". Ha! Myślę jednak, że musiałbym

powiedzieć, że to Sadus wygrało w tej

kwestii.

Jeśli "Quest for Sanity" miałby być ścieżką

dźwiękową do filmu, to jaki to tytuł byłby?

"Szeregowiec Ryan".

Foto: Hexx

Co zainspirowało okładki albumów takich jak

"Morbid Reality", "Watery Graves" i "Quest

For Sanity"? Co o nich obecnie sądzicie?

Okładki tych albumów są częścią konceptu odwróconej

kolejnością trylogii, na który wpadliśmy

wtedy (a wtedy paliliśmy dość dużo pewnych

wynalazków). Najpierw mamy "Quest

for Sanity", który wieńczy trylogię sceną postaci

pół-człowieka i pół-robota, która rozcina

sobie czerep piłą do kości, w celu wypuszczenia

wszystkich demonów i całego tego szaleństwa,

które jest w jego głowie. "Watery Graves" pokazuje

zaś tą samą postać, która jest zanurzona

w toni wybrzeża futurystycznej wojny, przebywając

na plaży opętanej konfliktem, w połowie

swojej drogi życiowej. Zaś ostatni album i początek

tej okładkowej trylogii to "Morbid Reality",

który pokazuje, że nasza maskotka została

zrodzona z technologii, jako cybernetyczny

niewolnik, powstały po to by walczyć z

niekończących się konfliktach i wojnach dla rządu

aż po kres swojego życia. Jak już mówiłem,

wtedy przez większość naszych dni byliśmy pod

wpływem. Ha! Dobre czasy!

A byliście zainspirowanii Biblią bardziej, niż

ten jeden cytat: "Though I walk through the

Valley of the Shadow of Death I will fear no

evil"? Mówię tu o tekście z "Fire Mushrooms"

który był cytatem z Psalmu 23:4 (zresztą użytym

w zmienionej formie również przez Blood

Feast).

Nie bardzo. To był utwór Clint'a Bowers'a i jego

powinieneś się spytać, dlaczego użył tego cytatu

w tym utworze?

Co sądzisz o "Morbid Reality" dzisiaj?

Człowieku, byliśmy u kresu wytrzymałości, kiedy

napisaliśmy i nagraliśmy ten album. Byliśmy

sfrustrowani tymi próbami odniesienia realnego

sukcesu, sprawiły one, że przestaliśmy się tym

przejmować. Chcieliśmy stworzyć jak najbardziej

brutalny i techniczny album, jaki tylko

mogliśmy. Chcieliśmy pokazać jak złożona, szybka

i brutalna może być aranżacja naszych

utworów. Jak zresztą wcześniej powiedziałem,

próbowaliśmy zdeklasować ostatni wtedy album

Sadus. Nie słuchałem dawno tego albumu.

Przynosi mi on parę smutnych wspomnień.

Hexx rozpadło się w 1995. Dlaczego? Powody

personalne? Malejąca popularność death/

thrashu, czy oba naraz?

W 1995 zapadł się grunt pod nogami sceny

heavy metalowej. Grunge z Seattle nabierał

popularności, a Century Media nie chciała z

nami kontynuować współpracy po wydaniu

"Morbid Reality". Naprawdę ciężko pracowaliśmy

przez ponad dziesięć lat, by spróbować i

stworzyć zespół. Nie widzieliśmy już w tym

przyszłości. Wtedy uznaliśmy, że trzeba przyjąć

tę porażkę i skończyć naszą przygodę z zespołem,

lub chociaż zrobić sobie od niego przerwę.

Taką przerwę na prawie dwie dekady!

Powróciliście w roku 2013. Jak się czuliście po

powrocie? Co możesz powiedzieć o pierwszych

dwóch latach po wskrzeszeniu zespołu?

Jak dla mnie to dwa pierwsze lata były pełne

frustracji i zamieszania. Od momentu, w którym

zgodziłem się, że zagram jako Hexx na festiwalu

Keep It True, byłem zobowiązany do

ponownego tworzenia tego zespołu. Musiałem

przejść przez parę niefajnych rzeczy. Stanąłem

twarzą w twarz z wieloma przeciwnościami podczas

pierwszego roku. Pierwszy basista Hexx,

Bill Peterson ciężko zachorował i musieliśmy

znaleźć zastępstwo. Potem dokonałem złych

wyborów perkusistów, z którymi miałem występować.

A tak poza tym, z Dennisem Manzo

też nie było łatwo. Jak było tego wszystkiego

było mało, byłem w środku zaognionych konwersacji

z Mike'em Varney'em, który próbował

zdobyć kontrakt z Metal Blade na ponowne

wznowienia naszych starych albumów. Drugi

rok też nie był zbyt dobry. Współpraca z

Dan'em Bryant'em to nie był piknik. Miał on

swoje pewne specyficzne problemy. Spędziliśmy

cały rok na przygotowaniach do Headbangers

Open Air Festival, zaś on nawet nie zaprzątnął

sobie głowy, by nauczyć się tekstów. Kiedy

polecieliśmy do Niemiec, to linie lotnicze zgubiły

nasze instrumenty i w ostatniej chwili musieliśmy

je pożyczyć. To było cholernie stresu-

HEXX 11


jące!

Zanim jeszcze przejdziemy do bardziej

szczegółowej opowieści na ten temat, to mam

pytanie w innej kwestii. Jak sądzisz, ile osób

wie o waszym powrocie?

Myślę, że obecnie dość duże grono miało okazje

o tym usłyszeć. Wraz z wydaniem naszego

najnowszego albumu "Wrath of the Reaper"

zamierzamy być jeszcze bardziej popularni.

dupy, ponieważ Dan miał problemy z śpiewaniem

utworów, które Manzo wykonywał na

"No Escape", a Manzo miał małe problemy z

utworami, które wykonywał Dan Bryant na

"Under The Spell". Myślałem, że na HOA

bardzo dobrym rozwiązaniem byłaby alternatywna,

w której Manzo wykonuje utwory z debiutu,

następnie schodzi na bok i łapie oddech,

kiedy Dan Bryant śpiewa utwory z drugiego

albumu. Nie tak to miało wyglądać. Już odbiegając

od tematu, to Eddy Vage jest wokalistą,

który potrafi zaśpiewać utwór z każdego albumu

z łatwością i brzmi po prostu świetnie!

Co sądzisz obecnie o demie "Up To the Grave"?

Uggh! Nie mogę nawet słuchać tego dema.

Przywołuje zbyt wiele frustrujących wspomnień

dotyczących pracy z Dennisem Manzo. Tak

zasadniczo, to skończyło się na tym, że na nowym

albumie użyliśmy tylko dwóch utworów z

tego dema z 2013 roku… utwory "A Dark Void

of Evil" oraz "Screaming Sacrifice" są właśnie z

tego dema. Jak widzisz, jak miałem słowa i muzykę

na te utwory już napisane, wtedy przyszedł

do nas ponownie Manzo, by pracować z

on wciąż nie zapamiętał tekstów. Wciąż musiał

je czytać z kartek. Miał nawet zeszyt ze wszystkimi

tekstami utworów, które czytał za każdym

razem. Nie zauważyłem żeby miał problem

z zapamiętaniem tekstów swoich własnych

utworów, które śpiewał ze swoim własnym

zespołem. Kiedy przyjechaliśmy do Niemiec,

odkryliśmy że linie lotnicze podziały moją

gitarę i bas Mike'a. Mieliśmy nadzieje, że zostaną

odnalezione i nam zwrócone przez linie

lotnicze. Tako się nie stało i w dniu występu,

przygotowując się do sztuki, biegaliśmy jak szaleni

za kimś, kto by pożyczył nam instrumentów,

byśmy mogli wykonać nasz set. Przez ten

cały czas Dan Bryant chodził za mną, pytając

mnie o teksty i spisując je na każdym kawałku

papieru, który mu wpadł w ręce. Mieliśmy

szczęście, że goście z Aftermath pożyczyli nam

swoje instrumenty. Bas był spoko, jednak gitara

była całkiem nowa i nie trzymała stroju nawet

na jeden utwór. Tak już na dokładkę, mój tuner

wysiadł, tak więc musiałem stroić gitarę ze słuchu

po każdym utworze. Poza tym lało,

grzmiało i wiało jak cholera. Próbowaliśmy dać

jak najlepszy występ, a Dan Bryant próbował

odczytywać tekst z tych małych kawałków

papieru, które latały po całej scenie. To był

koszmar! Na pewno nie był to nasz najlepszy

występ. Kiedy powróciliśmy z tego fiaska, uznałem,

że nie możemy kontynuować współpracy z

nim i zaczęliśmy od razu szukać nowego wokalisty.

A Eddy Vega po prostu wpadł i ocalił

nasz zespół!

Czy rocznicowe wydanie "Under the Spell"

wraz z debiutem sprawiło, że staliście się

bardziej popularni?

To całkiem dobre pytanie. Chciałbym żeby tak

było. Zresztą tutaj musimy poczekać na to, co

przyniesie los.

Jak przebiega współpraca z Eddy Vegą i

Bobbie Wrigt'em (tak, tego z Brocas Helm)?

Obaj są najmilszymi gośćmi, z jakimi tylko

mógłbyś współpracować! Bardzo łatwo się z

dogadać i obaj są profesjonalistami. Gdyby nie

oni, to byśmy pewnie o Hexx nawet nie gadali.

Wiesz co się obecnie dzieje w Brocas Helm?

Z tego co Bob mi powiedział to są małe sprzeczki

i tarcia w zespole, jednak wciąż są w stanie

dogadać się by zagrać koncert czy dwa.

Dennis Manzo powrócił na chwilę, jak już

wcześniej wspomniałeś. Możesz opowiedzieć

więcej o tej sytuacji?

Na samym początku, kiedy mieliśmy spotkanie

z Laurent'em Remadier'em (ze Snake Pit Magazine)

i Oliver'em Weinshemer'em (promotorem

Keep It True), myśleliśmy nad pomysłem,

w którym zespół wykonuje muzykę z obu

pierwszych albumów (tj. "No Escape" oraz

"Under The Spell"), z wokalistami, którzy śpiewali

na tych albumach. Czyli Dennis Manzo

zaśpiewa cały materiał z debiutu, a Dan Bryant

cały z "Under The Spell". Kiedy udało mi się w

końcu dotrzeć do Dana Bryanta, to on się wtedy

na to zgodził, jednak jeszcze musiałem dogadać

się z Manzo. Z czasem Dan Bryant przestał

odbierać moje telefony i na nie odpowiadać,

tak więc domyśliłem się, że musiał zmienić zdanie

na temat tego przedsięwzięcia i teraz próbuje

mnie spławić. Manzo się w końcu zgodził

wziąć udział w koncercie, a my zdecydowaliśmy

się, że weźmiemy najlepsze utwory z obu albumów,

zamiast próbować zagrać te albumy w całości.

Jak dotarliśmy do domu z KIT, to miałem

wreszcie możliwość rozmowy z Danem Bryantem,

który był zainteresowany ponowną pracą

w zespole. Pomyślałem świetnie. Wreszcie mogliśmy

zrobić to, co chcieliśmy na samym początku.

Kiedy powiedziałem Manzo, że Dan

Bryant jest zainteresowany współpracą z nami,

że będzie śpiewał utwory z drugiego album na

przyszłych koncertach i festiwalach, to on się

wkurzył, zdenerwował i opuścił zespół. Nie

miał ochoty dzielić desek sceny z Danem Bryantem.

Kiedy dostaliśmy ofertę na występ na

Headbangers Open Air, to Dan Bryant został

naszym głównym wokalistą. Wyszło całkiem do

Foto: Hexx

nami nad występem na Keep It True w Niemczech.

Nie chciał wykonywać żadnego z moich

tekstów czy fraz, które znalazły się na tym demie.

Chciał używać tylko swoich tekstów i fraz.

Zamiast dolewać oliwy do ognia, pozwoliłem

mu działać tak jak on chciał. Nie chciałem

ryzykować utraty jego zainteresowania współpracą

w zespole. Potrzebowaliśmy go na ten festiwal.

Eddy Vega dołączył do was w 2015, po odejściu

Dan Bryanta. Czemu zaś on odszedł

ponownie?

Dan Bryant zgodził się do nas dołączyć w roku

2013, by wykonać parę dem i wystąpić na HOA

w roku 2014. Jak wcześniej mówiłem, miał on

swój własny zespół (jednak bez kontraktu).

Mieliśmy z nim próby przez cały rok. W każdą

niedzielę musiałem dzwonić do niego w

południe, budząc go i przymuszając do prób z

zespołem. Kiedy wreszcie nastał czas i polecieliśmy

do Niemiec, by dać występ na HOA, to

Jak długo pracowaliście nad "Wrath of The

Reaper"? Gdzie nagraliście ten album?

Zaczęliśmy pracować nad utworami na ten

album już w 2012 roku. Nagraliśmy go w Sonic

Romm Studios w Livermore California z Timem

Narducci u sterach. Spędziliśmy tam dwa

tygodnie na nagraniach i kolejne dwa na miksie.

Spróbuje określić jeden, główny motyw, który

znajduje się na waszym najnowszym albumie:

Dance Macabre. Myślę tutaj o utworach

takich jak tytułowy "Wrath of the Reaper"

oraz "Macabre Procession of Spectres", oraz o

okładce. Dlaczego go wybraliście na główny

motyw?

Nasz menedżer, Bart Gabriel wpadł na pomysł,

by nazwać album "Wrath of the Reaper".

Lubił ten utwór tak bardzo, aż pomyślał, że jest

dobry jako tytuł albumu. Okładka chyba była

już oczywista. Roberto Toderico wykonał fantastyczną

robotę, przywołując koncept do życia.

Ten motyw Dance Macabre i utwór "Wrath of

the Reaper" mówią jak dla mnie jedną rzecz:

spraw by każdy dzień się liczył, rób to co

chcesz robić, nie zostawiaj to na jutro, gdyż

zawsze możesz niespodziewanie kopnąć w

12

HEXX


kalendarz. Odgadłem przekaz?

Bardzo spostrzegawczo, mój przyjacielu! Trafiłeś

w sedno!

Wasz album jest mocny i dość chwytliwy. Poza

tym wydaje mi się, że jest bardziej "radosny"

niż wasze poprzednie (death metalowe)

krążki. Naprawdę znudziliście się tym strasznym,

ciemnym motywem z "Morbid Reality",

czy chcieliście tym albumem powrócić do

pierwszego okresu waszego zespołu, w nowym

stylu?

Kiedy graliśmy w Europie zarówno na KIT oraz

na HOA, to dostaliśmy informację, że zarówno

promotorzy, jak i fani wolą nasz power metalowy

styl, który był na dwóch pierwszych albumach.

Zresztą niezbyt wielu fanów dobrze

przyjęło nasze przejście pomiędzy speed/thrash

metalem, które zaprezentowaliśmy na "Quest

for Sanity", "Watery Graves" oraz "Morbid

Reality". Już nie wspominam, że to już nie te

lata. Ten speed/thrash metal jest jednak trudniejszy

do zagrania na żywo, tak by wybrzmiał

dobrze.

Możesz opowiedzieć więcej o różnicach pomiędzy

"Under the Spell" a "Wrath of the

Reaper"?

Próbowaliśmy stworzyć nowy album, który by

brzmiał jak logiczna kontynuacja "Under the

Spell". Tak jakby mógł zostać napisany i nagrany

w roku 1987 lub coś w tym stylu. Myślę,

że "Under the Spell" jest bardzo dobrym albumem,

jednak "Wrath of the Reaper" jest o

wiele lepszy od niego pod każdym względem.

Obecnie jesteśmy o wiele lepszymi instrumentalistami

i twórcami liryk, po prawie trzydziestu

latach!

Co sądzisz o pracy grafika Roberto Toderico?

Czy zamierzacie kontynuować z nim współpracę?

Świetnie się współpracowało z Roberto. Jest to

pierwszorzędny artysta, bez dwóch zdań!

Chciałbym kontynuować z nim współpracę ponownie

nad kolejnymi projektami!

Foto: Hexx

Czy planujecie jakieś stworzyć teledyski do

utworów z waszego najnowszego albumu?

Na razie nie planujemy tego, ale myślę czas tutaj

pokaże.

Co sądzisz o waszym obecnym wydawnictwie

High Roller Records?

Mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na wydawnictwo

takie jak High Roller Records i jesteśmy

dumni ze współpracy z nim! Mają pierwszorzędne

zespoły oraz są bardzo dobrzy dla nas!

Czy zamierzacie stworzyć jakieś interpretacje

waszych wczesnych utworów, takich jak

"Search for the King" z "Paradox Demo"?

Nie sądzę. Wolimy po prostu pisać nowe utwory

na kolejne albumy.

Zasadniczo to jeśli chodzi o zespoły z nazwą

Paradox, to jest jeszcze (powstały w latach 80)

niemiecki thrash metalowy zespół o tej

nazwie. Mieliście okazje ich usłyszeć?

Widziałem ich nazwę, jednak nie słyszałem ich

jeszcze.

Co zamierzacie robić w latach 2017/2018.

Myślę, że planujemy zrobić wiele koncertów

oraz dać parę wywiadów, by rozpowszechnić

informację o naszym powrocie i albumie

"Wrath of the Reaper"!

Co sądzicie o obecnej scenie metalowej Stanów

Zjednoczonych?

Na pewno nie ma co ją porównywać do tej z lat

80. Obecnie ludzie w Stanach słuchają jakiejś

formy rapu lub hip hopu. Jest tutaj, w Bay Area

dość mała scena dla zespołów takich jak Hexx.

Jeśli jesteś Metalliką, lub innym dużym zespołem,

to świetnie, jednak mniejsze zespoły nie

mają już tak dobrze.

Dziękuje za wywiad! To była czysta przyjemność

z Tobą rozmawiać. Mógłbyś zostawić

parę słów dla fanów waszego zespołu?

Z pewnością! Po pierwsze chciałbym Ci podziękować

Jacku, za wszystkie te przemyślane

pytania i za samą możliwość udzielenia tego wywiadu!

Poza tym, chciałbym podziękować

wszystkim fanom oraz ludziom, którzy kochają

muzykę heavy metalową ponad wszystko na

świecie! Dziękuję wam za wsparcie w trzymaniu

tej muzyki przy życiu, przez kupowanie muzyki

i przychodzenie na koncerty waszych ulubionych

kapel. Gdyby nie wy, to z pewnością ta

sztuka by umarła i zniknęła z powierzchni ziemi.

Poza tym dziękuje wszystkim, którzy przeczytali

ten wywiad, oraz tym którzy wciąż

śledzą nasze poczynania. Z poważaniem, Dan

Watson.

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Foto: Hexx

HEXX

13


HMP: Słucham "The Deviant Chord" po raz

kolejny i nie mogę oprzeć się przekonaniu, że

przed laty nie bylibyście w stanie nagrać tak

urozmaiconej i pod każdym względem dopracowanej

płyty - uwielbiam wasz debiut "Ample

Destruction", chętnie wracam do innych

płyt, ale na najnowszej weszliście już na poziom

godny prawdziwych mistrzów - lata pracy,

doświadczenie, etc. procentują coraz bardziej?

Mark Briody: Dla nas "The Deviant Chord"

to efekt lat stawania się lepszymi muzykami,

lepszymi kompozytorami oraz poczucia coraz

to większej przyjemności z grania razem. Ale

Nowa jakość w starym składzie

Z formą Jag Panzer bywało w ostatnich kilkunastu latach naprawdę

różnie, ale wygląda na to, że powrót do składu gitarzysty Joey'a Tafolli

zaowocował jedną z najlepszych płyt tej amerykańskiej formacji. "The Deviant

Chord" trzyma bowiem poziom wczesnych wydawnictw oraz płyt z początku obecnego

stulecia, dowodząc, że Jag Panzer mogą jeszcze nieźle namieszać, a łatka

zespołu znanego tylko z klasycznego debiutu "Ample Destruction" w żadnym razie

im nie odpowiada. Przepytujemy lidera i gitarzystę zespołu:

Zależało wam chyba na utrzymaniu dotychczasowego

stylu zespołu, ale z jednoczesnym

pójściem naprzód, bo nie ma nic gorszego

niż ugrzęźniecie w schematach z początków

kariery i powielanie ich na kolejnych płytach?

Nie byłoby żadną sztuką wziąć na warsztat

piosenki z "Ample", przerobić nieco riffy, zmienić

teksty i nazwać to "nowym albumem". Ale to

byłoby dla nas nudne, a wobec naszych fanów

nie fair. Wierzę, że muzyk stale powinien się

rozwijać, dążyć do czegoś nowego. Kocham nasze

wczesne albumy i jestem z nich bardzo dumny,

ale nie chcę tworzyć tych samych dźwięków,

kiedy mieliśmy po 18 lat.

Słychać, że poświęciliście mnóstwo pracy i

czasu na te utwory, są one bowiem bardzo

zróżnicowane, wielowymiarowe, urozmaicone

aranżacyjnie - termin tradycyjny metal w żadnym

razie nie musi oznaczać ciągłego nagrywania

wariacji tego samego materiału, pewnie

zresztą czulibyście się z czymś takim po prostu

źle?

Dla mnie zawsze ważne jest próbować stworzyć

nowe muzyczne deklaracje. Nie oznaczają one

Tafolli, bo przecież przez lata byliście w konflikcie,

blokował nawet wydanie reedycji debiutanckiego

LP Jag Panzer - jak doszło do waszej

ponownej współpracy i i tego, że zastąpił

Christiana Lasegue'a?

Joey dołączył do nas kilka lat temu na koncerty

w Niemczech i Grecji. Świetnie się bawiliśmy!

Chemia między nami była niesamowita, zatem

zaplanowaliśmy kolejne koncerty i rozpoczęliśmy

z Joey'em pracę nad nową płytą. To wspaniałe,

że znów jest z nami.

Jesteście więc obecnie nie tylko lepszymi muzykami,

ale i generalnie ludźmi, a ta dojrzałość

przełożyła się na to, że "The Deviant Chord"

jest waszym pierwszym albumem nagranym w

tym składzie od 10 lat, od "The Fourth Judgement"?

Tak, jest tu ten sam skład co na "The Fourth

Judgement". Myślę, że ma on w sobie jakiś unikalne

brzmienie. Uważam, że każdy inny skład

zespołu powinien brzmieć nieco inaczej, ale w

tym przypadku nie zawsze jest to możliwe. W

Jag Panzer ważne dla mnie jest, by każdy jego

skład brzmiał wyjątkowo.

Sześć lat to szmat czasu. Oczywiście fani

metalu w niczym nie przypominają zwolenników

sezonowych gwiazdek pop, ale fakt pozostaje

faktem, że co niektórzy mogli już o was

zapomnieć - motywowało was to jakoś dodatkowo,

żeby po takiej przerwie wrócić z

płytą, która odbije się szerokim echem, sprawi,

że nazwa Jag Panzer znowu będzie powszechnie

znana?

Wszystko co ma powiązanie z heavy metalem

stanowi dla mnie motywację - gra na scenie z

moimi braćmi, słuchanie świetnego metalu,

chodzenie na koncerty. Wszystko to mam we

krwi. To mnie ekscytuje. Stworzeniee nowego

albumu jest więc dla mnie sposobem wniesienia

jakiegoś wkładu w metalową scenę.

wiąże się z tym jeszcze dodatkowa rzecz - wciąż

jesteśmy wielkimi fanami heavy metalu! Zatem

rozwijamy się jako wykonawcy, ale wciąż zachowujemy

naszą miłość do muzyki, czego rezultatem

jest "The Deviant Chord".

Foto: Carl Frederick

zmian w stylistyce muzycznej - jesteśmy zespołem

metalowym i zawsze nim będziemy. Chciałbym

określać nasz nowy album jako "tradycyjny

metal na dziś".

Zawirowania personalne, dzięki którym gracie

obecnie w składzie z końca lat 80., też miały

zapewne wpływ na kształt tej płyty i wasze

podejście do pracy nad nią?

Wszystko, co do tej pory robiliśmy miało wpływ

na "The Deviant Chord". Nasze sukcesy, niepowodzenia,

a nawet nasze płyty mniej lubiane

przez fanów. Wszystko to było krokami w wędrówce

ku "The Deviant Chord".

Dla wielu fanów na pewno sporym zaskoczeniem

było pojawienie się w składzie Joey'a

Nie da się też nie zauważyć, że to wasz jubileuszowy,

10 album studyjny - to spore osiągnięcie,

tym bardziej, że poza "Dissident Alliance",

za którym nie przepadam i nie jest to

chyba odosobniony pogląd, wasze dokonania

wciąż robią wrażenie, słuchacze chętnie do

nich wracają?

Zawsze mieliśmy świetne grono fanów! Naprawdę

fajnych ludzi, którzy nas wspierali przez

lata. Nasi fani są niesamowici.

Wykorzystanie "Harder Than Steel" z "Ample

Destruction" w niedawnym filmie "Dark Places"

też świadczy o tym, że docieracie obecnie

tam, gdzie kiedyś nie było szans przebić się?

"Dark Places" był dla nas bardzo ważny. Gdy

film miał swą premierę, każdego dnia dostawałem

maile i wiadomości od ludzi, którzy widzieli

film, ale nigdy nie słyszeli o Jag Panzer. Ten

film wytworzył zupełnie nową publiczność dla

Jag Panzer.

Dlatego dbacie o to, by wasze wcześniejsze

płyty, ze szczególnym uwzględnieniem tych z

lat 80., wciąż były dostępne - nie tylko na CD,

ale również na winylu?

Ważne jest dla mnie, by moja muzyka zawsze

była dostępna. Ciężko na to pracuję.

"The Deviant Chord" również ma ukazać się

na tym nośniku, jako 2LP. Zważywszy, że

album trwa niecałe 45 minut możemy liczyć, że

przygotowaliście na tę edycję jakiś bonus czy

dwa, czy też program płyty został podzielony

tak, że na każdej stronie będą dwa, czasem

trzy utwory?

Nie ma żadnych utworów bonusowych,

14

JAG PANZER


podzieliliśmy to na dwa krążki dla lepszej jakości

dźwięku. Budżety w branży muzycznej stały

się bardzo, bardzo małe. Zamieszczenie bonusowych

utworów stanowiłoby dodatkowy wydatek.

Zapewnia to na pewno lepszą jakość dźwięku,

na czym pewnie bardzo wam zależy - ktokolwiek

słyszał ten sam utwór z LP, a z 12"EP,

gdzie zajmował całą stronę, wie doskonale o

czym mowa?

Nie w przypadku Jag Panzer, ale porównałem

nagrania Iron Maiden z 12" EP z wersją albumową.

Wolę jednak brzmienie EP-ki. Nie ma w

nim co prawda wielkiej różnicy, ale ja ją słyszę.

W waszej dyskografii, poza debiutanckim

MLP i singlem "The Wreck Of The Edmund

Fitzgerald", brak takich krótszych, winylowych

wydawnictw - zapewne ma to związek

z faktem, że najbardziej rozpowszechnione

były w latach 80., a wtedy po roku 1984 wasze

kolejne demówki nie interesowały wydawców,

wskutek czego zespół rozpadł się?

Nie mam nic przeciwko singlom i EP-kom, lecz

firmy nagraniowe nigdy nie są zainteresowane

wydawaniem ich w przypadku Jag Panzer.

Przeważnie podpisujemy kontrakt, a wytwórnia

decyduje co i w jakim formacie zostanie wydane.

Jesteście więc zespołem albumowym, tak jak

kiedyś choćby Led Zeppelin - też dobrze! Zaskoczyliście

mnie balladą "The Long Awaited

Kiss", która kojarzy mi się z klasycznym... walcem?

Chcieliśmy mieć pewność, że będziemy mieli

dużo różnorodności na tym albumie. Pomyśleliśmy

więc, że piosenka w klimacie walca będzie

fajną sprawą. Harry wymyślił świetny tekst,

no i wykorzystaliśmy go. Jest to bardzo nietypowy

dla nas utwór.

Rzadko sięgaliście po obce utwory, przez lata

było ich raptem kilka i były to zwykle mniej

oczywiste wybory: wspomniany już "The

Wreck Of The Edmund Fitzgerald" Gordona

Lightfoota, "In-A-Gadda-Da-Vida" Iron Butterfly

- szkoda, że w krótszej, ale i tak dłużej,

niż u Slayera, wersji, czy "False Messiah" z

solowego debiutu Jacka Starra. Tym razem

dopełniliście autorski repertuar równie nieszablowym

"Foggy Dew", starą, irlandzką

pieśnią. Skąd ten wybór? Czyżby któryś z was

miał irlandzkie korzenie?

Mam irlandzkie pochodzie, a mój ojciec był

śpiewakiem. Kiedyś śpiewał "Foggy Dew", zatem

znam tę piosenkę od dziecka. Gdy miałem 17-

18 lat zacząłem wyobrażać sobie jej metalową

wersję. Następnym problemem było dopasowanie

jej do odpowiedniego albumu. Nie udało

się to z żadnym, aż do "The Deviant Chord".

Słuchaliście wcześniej również innych wykonań

tego utworu, choćby The Chieftains czy

Sinead O'Connor, albo metalowych, jak

Wotan, czy też od razu mieliście swoją wizję:

ballady z mocnym uderzeniem w drugiej części?

Słyszałem wiele wersji "Foggy Dew". Sinead z

The Cheftains, Primordial, Wotan, The

Younf Dubliners... Jest to świetna piosenka,

otwarta na wiele interpretacji.

"Foggy Dew" to drugi z utworów promujących

"The Deviant Chord", po rozpędzonym "Far

Beyond All Fear", zamierzacie więc może

sięgnąć po niego również podczas najbliższych

koncertów?

Myślę, że tak. Mam nadzieję, iż zagramy je na

żywo, uwielbiam te utwory. Musimy zorganizować

spotkanie zespołu w celu wybraniu

utworów na kolejne koncerty.

Przy takim bogactwie, jakie oferuje "The

Deviant Chord" oraz sporej porcji uwielbianych

przez fanów klasyków, których raczej

nie możecie pominąć, układanie listy utworów

na koncerty nie jest chyba dla was obecnie

najłatwiejszym zadaniem?

Jest to bardzo trudne, gdyż każdy w zespole ma

swoją własną opinię. Nie stanowimy "Mark

Briody and Jag Panzer", więc każdy w równym

Foto: Carl Frederick

stopniu wypowiada się we wszystkim. Czasami

dyskutujemy po kilka dni, jakie piosenki umieścić

w programie koncertowym.

To praca zespołowa, czy też zajmuje się tym

jeden z was, uwzględniając oczywiście opinie

kolegów ("tego nie gramy, bo go nie umiem" -

śmiech)?

Zawsze jest to praca zespołowa. Każdy dostaje

swój czas na mówienie, a pozostali słuchają opinii

innych. Czasem trwa to kilka tygodni, ale

koniec końców, zawsze dochodzimy do porozumienia

w kwestii koncertowej setlisty.

Nigdy nie przepadałem za zespołami tłukącymi

przez lata na koncertach niemal non-stop

ten sam zestaw utworów, ale wy, na szczęście,

nie należycie do ich grona?

To byłoby dla mnie okropnie nudne! Oczywiście

mamy kilka kompozycji (cztery lub więcej),

które gramy na każdym koncercie, ale poza

nimi, myślę że bardzo ważne jest ciągłe nadawanie

naszym koncertom jakiejś świeżości,

stanowiącej dopełnienie dla nowego albumu.

Warto więc wybrać się na więcej niż jeden

koncert promujący "The Deviant Chord", bo

przygotujecie na nie więcej utworów i setlisty

mogą się różnić?

Trasa promująca "The Deviant Chord" będzie

w dużej mierze oparta na tym samym secie, ale

przewidujemy również wprowadzanie niewielkich

zmian z koncertu na koncert. Granie zupełnie

innego zestawu utworów na każdym koncercie

byłoby fajne, ale jednak zbyt trudne by

utrzymać wysoką formę.

Dotrzecie też do Europy, czy też tym razem

nie będzie takiej opcji, poza okazjonalnymi

występami na festiwalach?

Mam nadzieję. Uwielbiam trasy po Europie i

liczę na to, że do niej wrócimy. Potrzebujemy

jednak trasy, która nie będzie dla nas oznaczać

straty pieniędzy. W zeszłym tygodniu dostaliśmy

fajną ofertę trasy, lecz była ona nieopłacalna

finansowo. Oznaczałaby wykładanie pieniędzy

z własnej kieszeni przez każdego z nas.

Nie możemy sobie na to pozwolić.

Nie kończycie jednak kariery, tak więc w

przyszłości może wydarzyć się wszystko -

trzeba tylko śledzić wasze strony i cierpliwie

czekać?

Zamierzam wciąż pisać utwory i grać koncerty,

tak długo jak to będzie możliwe!

Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki,

Filip Wołek

JAG PANZER 15


Epicki sen Marka Sheltona

Manilla Road nigdy nie cieszyli się jakąś wyjątkową popularnością, jednak

dla wielu fanów grupa Marka Sheltona to zespół kultowy. Podobnie jest nad

Wisłą, gdzie dzięki radiowej promocji w "Muzyce Młodych" i częstej obecności na

liście "Metal Top 20" Manilla stała się niezwykle ceniona - potwierdził to niedawny,

pierwszy w 40-letniej historii zespołu, koncert w Polsce. Zachwycony przyjęciem

Mark już zapowiada kolejne występy nad Wisłą, podczas których jego

zespół nie tylko przypomni swe największe klasyki, ale też będzie promować najnowszy,

bardzo udany, album "To Kill A King":

HMP: 18 płyta studyjna na jubileusz 40-lecia

zespołu - lepszego podsumowania nie można

sobie wyobrazić, tym bardziej, że "To Kill A

King" nie odstaje od waszych klasycznych

osiągnięć, potwierdzając, że wciąż jesteście w

formie?

Mark "Shark" Shelton: Myślę, że nadal jesteśmy

w dobrej formie. Gdybym poczuł, że nasza

muzyczna kreatywność osiągnęła już swój

szczyt, wycofałbym się. Tak długo jak będę

czuł, że mam coś fajnego do zaoferowania będę

i przystępujących do tworzenia materiału spod

znaku epickiego heavy. W ostatnich latach dużo

koncertowaliśmy i jestem pewien, że miało

to związek z wzrostem naszej popularności. Nie

sądzę, aby klasyczny metal kiedykolwiek przepadł.

To jest po prostu zbyt fajne, by miało zaniknąć.

Wydaje mi się jednak, że gdybyście nie przeszli

przez te wszystkie wzloty i upadki, to obecnie

Manilla Road nie byłaby takim zespołem

mnie nie zabija, to mnie wzmacnia. Kluczem do

sukcesu jest wytrwałość. Czasem przychodzą

myśli, że to wszystko być może nie ma sensu,

ale cieszę się, że nigdy się takim myślom nie

poddawałem. Musisz zachować wiarę w siebie i

w to czego próbujesz dokonać. Pozytywne myślenie

to mus w muzycznym biznesie, tak samo

jak wiara w życie.

Kiedy jest się klasykiem epickiego metalu i ma

się świadomość, że fani na całym świecie czekają

na waszą kolejną płytę, związaną dodatkowo

z tak zacnym jubileuszem, wpływa to

jakoś na proces twórczy i powstawanie kolejnych

utworów, czy też nie odczuwaliście żadnej,

dodatkowej presji i pracowaliście jak

zwykle?

To był bardzo ważny album dla Manilla Road.

Ale muszę powiedzieć, że każdy kolejny album

jest dla mnie tak samo ważny. Proces pisania

nie zmienił się i zawsze mocno pracujemy nad

nowymi materiałami, więc w dalszym ciągu był

to ten sam biznes. Jedna z postaw w obozie Manilla

Road to ciągłe eksperymenty, a my z każdym

nowym projektem staramy się osiągać coraz

to nowe wyżyny. Ta postawa tyczy się wszystkiego,

czy jest to pisanie, produkcja czy występ

na żywo. Chcemy być zawsze najlepsi jak

tylko możemy. Ale zawsze też znajdujemy sposób,

by ta ciężka praca była w takim samym stopniu

dobrą zabawą.

nadal pisać, grać i nagrywać moją muzykę.

XXI wiek wydaje się dla was szczególnie łaskawy:

nie dość, że kolejne płyty wydajecie

jeszcze bardziej regularnie niż kiedyś, to do

tego ukazują się kolejne kompilacje z archiwalnymi

utworami, zarejestrowane przed laty

koncerty - czyżby, paradoksalnie, wiodło wam

się teraz lepiej niż w latach 80., czasach największej

popularności tradycyjnego metalu?

Właściwie, to lepiej idzie nam teraz. Mieliśmy

to szczęście mieć armię fanów, która coraz bardziej

rozrasta się. W latach 80. nie byliśmy znaczącym

zespołem, ale z upływem czasu niektóre

nasze utwory i wydawnictwa stały się dla wielu

osób kultowe, a zwłaszcza dla muzyków pragnących

gorliwie naśladować styl Manilla Road

16 MANILLA ROAD

Foto: Manilla Road

jakim jest, a może nawet dawno przestałaby

istnieć?

Zgadzam się. Myślę, że zdobyliśmy pewien szacunek

dlatego, że kiedy przyszło co do czego,

nie poddaliśmy się i uparcie trwaliśmy. Ciężkie

chwilę trafiały się przez całą naszą karierę, lecz

kwestia "rezygnacji" wydaje się dla nas nie istnieć.

Moja życiowa filozofia zawsze była adaptacją,

improwizacją i pokonywaniem trudności:

to zdaje się być dla mnie dobrą zasadą, by

utrzymać zespół przy życiu.

Nie można więc dawać za wygraną, a przeciwności,

takie jak chociażby twoje wieloletnie

problemy z głosem, tylko hartują i dodają jeszcze

większej motywacji?

Lepiej bym tego nie ujął. Trafiłeś w sedno. Co

Zapowiadaliście, że płyta będzie z jednej strony

bardzo tradycyjna, utrzymana w waszym

stylu, ale z tego co słyszę postawiliście też na

znacznie mocniejsze granie i surowe brzmienie,

idealnie pasujące do tych utworów?

Nasz poprzedni album "The Blessed Curse"

był dosyć bogaty i zróżnicowany, zawierał też

sporo akustycznych rzeczy. Chciałem by "To

Kill A King" był w tej kwestii trochę bardziej

bezpośredni i tradycyjny. Jeśli chodzi o mocniejsze

granie, nasz nowy basista Phil Ross pomógł

nam w osiągnięciu bardziej agresywnego

dźwięku poprzez sekcję rytmiczną. To prawdziwy

talent i cieszymy się bardzo, że jest z nami.

Twoje solówki zawsze były czymś wyjątkowym,

ale odnoszę wrażenie, że z czasem stajesz

się w tej dziedzinie prawdziwym mistrzem,

bo są coraz dłuższe, bardziej efektowne

i porywające - jak nad nimi pracujesz?

Są dopracowane w najdrobniejszych szczegółach,

gdy zaczynasz je nagrywać, czy też opierasz

się na improwizacji, rejestrujesz kilka podejść

i wybierane jest to najlepiej pasujące do

danego utworu?

Dzięki za komplement. Myślę, że gdy mój głos

zaczął słabnąć wraz z wiekiem, więc stało się dla

mnie bardzo ważne, aby nadal wyróżniać się

jako gitarzysta. Wciąż ćwiczę tak często jak mogę.

Czuję, że każde solo musi być jak najfajniejsze

by mogło pomóc w opowiedzeniu historii.

Zawsze, gdy siedzę w studio nad solówkami,

Bryan mówi do mnie "opowiedz historię".

Zawsze robię do każdej kilka różnych podejść,

nim ukażę całość. Jeśli mam w głowie pomysł na

solo, to zazwyczaj starannie go konstruuję.

Lecz, gdy nie jestem pewny, w jakim konkretnie

kierunku powinno ono zmierzać, staram się

improwizować tak długo, aż natknę się na to, o

co mi dokładnie chodziło. Czasem zdarza się, że

solo już za pierwszym podejściem okazuje się

magiczne i możemy cisnąć dalej, ale o wiele częściej

korzystam przy tworzeniu z najbardziej

podobających mi się motywów, które powstają

podczas jamowania, a potem zaczynam tworzyć

solo oparte na tych właśnie riffach.

Długie, rozbudowane kompozycje nie są w


waszym dorobku niczym zaskakującym, ale po

raz pierwszy zdarzyło się, żeby utwór trwający

ponad 10 minut rozpoczynał płytę - umieszczenie

tytułowego "To Kill A King" na tak wyeksponowanym

miejscu tracklisty zapewne nie

było przypadkiem, to świadomy wybór i zarazem

artystyczna deklaracja?

Masz zupełną rację. Jest to moja ulubiona kompozycja

na płycie i właśnie to zadecydowało o

zatytułowaniu jej tak, a nie inaczej. Jednocześnie,

świadomie nalegałem, by była to kompozycja

otwierająca album. Przede wszystkim,

mówimy sobie zawsze, że nie interesuje nas

utrzymanie wciąż tego samego bilansu zawartości

albumu. Myślę, że zawsze będę się tu nieco

buntować. Jednocześnie mówiłem, że słuchasz

zespołu o epickim charakterze. A jeśli tak ma

wyglądać wprowadzenie do Manilla Road, to

myślę, że "To Kill A King" stoi w najlepszym

miejscu do otwarcia serii utworów tego rodzaju.

Jeśli chodzi o długość, to gdybym poświęcił jej

nawet 30 minut, to wciąż nie zdołał bym poruszyć

wszystkich dylematów opowiadanej tu historii

Szekspira.

Właśnie, to historia zainspirowana "Hamletem"

i jednocześnie kolejna taka, bardzo epicka,

kompozycja w waszym dorobku?

Tak, jest luźno oparta na "Hamlecie". Uwielbiam

go, podobnie jak i "Makbeta". Osobiście

uważam, że są to dwa życiowe dzieła Szekspira.

A epicki charakter fabuły doskonale pasuje

do naszego stylu i podejścia do takich epickich

opowieści, to naprawdę dobrze współgra.

Pewnie tak z osiem zespołów na dziesięć jako

pierwszy utwór dałoby, następny w kolejności,

"Conqueror", albo "Ghost Warriors", jednak

wasi fani nie są zwolennikami przebojowych

singli?

Znasz mnie… Lubię mieszać i eksperymentować.

Zawsze jest więcej zabawy, kiedy zachciewa

ci się muzycznych przygód, a ostatnią rzeczą

na jaką miałbym ochotę jest tworzenie albumów,

które byłyby ciągle takie same.

To dlatego musieliśmy czekać aż 40 lat na pojawienie

się w waszej dyskografii singla z prawdziwego

zdarzenia, bo przecież "The Ninth

Wave" był tylko dodatkiem do regularnego

albumu? Uznaliście, że najwyższa pora na coś

takiego i tak "In The Wake" jest takim pierwszym,

można śmiało powiedzieć, że historycznym,

wydawnictwem?

Co ciekawe, napisałem "In The Wake" na album

Riddlemaster, który tworzę wraz z Rickiem

Fischerem. To Neudi zakochał się w tym numerze

i błagał nas, byśmy umieścili go na nowej

płycie Manilla Road. Zatem, nie zamierzałem

pisać niczego specjalnie na singla. Sądzę, że wydanie

tego na singlu nie było celowe. Ale koniec

końców, dzięki temu, mamy zdaje się powód do

świętowania. Do diabła, każdy powód do świętowania

jest dobry (śmiech). Zazwyczaj nie zamierzam

pisać konkretnego rodzaju utworów,

chyba że pracuję nad albumem koncepcyjnym.

W tym przypadku, po prostu wyszło to ze mnie

w odpowiednim czasie.

"Battle Of Bonchester Bride" to ta sama wersja

co na płycie "Mysterium"? Nie mieliście jakiegoś

premierowego utworu, który byłby taką

perełką dla kolekcjonerów, a bonusowego

"Books Of Skelos pt.1 (Book Of Ancients)" nie

chcieliście pewnie przedwcześnie ujawniać?

To nie był mój wybór, tylko wytwórni. Ale

chciałem by "Book Of Ancients" trafiło tylko na

wersję winylową. Poważnie nie wiedziałem, że

"In The Wake" będzie wydany jako singiel,

dopóki nie wzięliśmy tego na warsztat.

To utwór z winylowego wydania "To Kill A

King" - uznaliście, że na dwóch krążkach

można i warto zamieścić więcej muzyki?

Tak. Trzymaliśmy ten numer w szufladzie, czekając

na odpowiedni moment, by go wypuścić.

Znowu zaprosiliście na swą płytę Gianlucę

Silviego z Battle Ram, ale tym razem tylko zagrał

na gitarze akustycznej w tym bonusowym

utworze, obyło się bez chórków w jego wykonaniu?

Kawałek z nim został nagrany w 2015 roku,

kiedy pracowaliśmy nad albumem "The Blessed

Curse". Zatem, nie było go w studiu, gdy dokładaliśmy

te ścieżki wokalne.

Goście na płytach to fajna sprawa, dlatego

ostatnio tak chętnie korzystacie ze wsparcia

innych muzyków?

Zgadzam się, że to fajna sprawa mieć, od czasu

do czasu innych muzyków obok siebie, jako gości.

Daje to jeszcze więcej możliwości poeksperymentowania

i jest świetnym sposobem na

zaprezentowanie czegoś wyjątkowego.

Odnowiliście też kontakty ze swymi dawnymi

perkusistami, dzięki czemu z Rickiem Fisherem

prezentowaliście na żywo album "Crystal

Logic", a Randy "Thrasher" Foxe wspierał was

z kolei w dwóch ostatnich latach. Ponoć "nie

wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki", w

tym sensie, że nie da się już powtórzyć czegoś,

co było kiedyś, odtworzyć dawnego klimatu,

ale wam się chyba udało i było to udane koncerty?

Zawsze staramy się jak najbardziej dla naszych

fanów. Kiedy to możliwe, dajemy im to, o co

proszą. Fani rozmawiają z promotorami. Promotorzy

rozmawiają z naszym managementem,

który z kolei rozmawia z nami. Mam szczęście,

że przez lata pracowałem z tyloma dobrymi perkusistami

i innymi muzykami i wszyscy nadal

jesteśmy przyjaciółmi. Dokładamy wszelkich

starań, aby nasze koncerty były w tym samym

stopniu ciekawe, jak i efektowne. Czasem to

trudne wyzwanie, bowiem nie mamy zbyt wielu

efektów scenicznych. Naszym głównym celem

jest muzyka i jej wykonanie.

Fani też byli zachwyceni, bo przecież wielu z

nich jeszcze nie było na świecie, kiedy ci muzycy

grali w Manilla Road?

To trochę dziwne, gdy o tym myślę. To mnie

postarza. Ej, chwileczkę… jestem stary

(śmiech). Ale to naprawdę fajne, gdy widzimy,

że trafiamy do tak szerokiego grona grup

wiekowych.

Pomimo tego, że twój zespół zawsze był bardzo

popularny wśród polskich fanów metalu, a

w latach 80. wasze nagrania i płyty prezentowano

w naszym radiu, to nigdy nie dotarliście

and Wisłę, aż do 27 maja, kiedy to zagraliście

w Warszawie w ramach "40-th Anniversary

World Tour 2017" - też na to czekaliście?

O tak! Było to niesamowite doświadczenie, którego

nikt z nas nigdy nie zapomni. Cały zespół

wciąż jest tym podekscytowany i w dalszym

ciągu to wspominamy. Nie mogę się doczekać

powrotu do Polski w przyszłym roku i zagrania

większej ilości koncertów. Po prostu fantastycznie,

że w końcu udało się zagrać w Polsce.

To był dla was bardzo intensywny miesiąc, bo

przecież przez 30 dni zagraliście sporo koncertów,

jednak w Stodole daliście z siebie wszystko,

mieliście też okazję spotkać się z fanami

dzień wcześniej?

Cały nasz pobyt w Warszawie był doprawdy

niezwykły. Fani byli kapitalni i pełni szacunku,

i wszyscy bawili się dobrze. To było jak impreza,

która nie chcesz, by się kończyła.

Jesteś więc pewien, że już niedługo powrócicie

do nas na kolejny koncert lub koncerty?

Tak. Z pewnością to nastąpi w przyszłym roku.

Już tęsknię za tym miejscem, zatem niedługo

wrócimy.

Okazja będzie przednia, bo podczas jubileuszowej

trasy koncentrowaliście się na starszym

repertuarze, ze szczególnym uwzględnieniem

płyty "Crystal Logic", ale teraz postawicie

pewnie na większą ilość nowych utworów?

Najprawdopodobniej zagramy kilka numerów z

"To Kill A King", znajdzie się też miejsce na

parę niespodzianek z przeszłości. Odświeżamy

teraz utwory, których nie graliśmy od lat. Obiecuję,

że będzie fajnie i nadal będziemy grać

wiele waszych ulubionych kawałków. Nie można

mieć koncertu Manilla Road bez numerów

z "Crystal Logic", "Open The Gates" i innych.

Ostatni rok był to dla ciebie bardzo pracowity

czas, zważywszy, że przecież w kwietniu

ukazał się też drugi album Hellwell, "Behind

The Demon's Eyes", nagrany zresztą z udziałem

"Thrashera", ale wygląda na to, że bardziej

męczyłbyś się bezczynnością, stąd ta twoja

ciągła aktywność?

Czuję się bardzo szczęśliwy i zaszczycony, że

mogę spędzić całe życie na graniu i pisaniu muzyki.

To było zawsze moim marzeniem, zatem

bezczynność byłaby dla mnie najgorsza. Może

się wydawać, że w tym roku zrobiło się wiele albumów,

ale wszystkie te projekty miały miejsce

przez ostatnie kilka lat. Manilla Road jest dla

mnie priorytetem, ale kiedy jest wolny czas,

prawie zawsze pracuję nad czymś w studiu.

Nigdy nie wiesz, kiedy nadejdzie twój ostatni

dzień, więc mam zamiar wykorzystywać dobrze

każdy dzień, od chwili obudzenia.

Nie zamierzasz więc poprzestawać na tym, że

dla wielu jesteś już żywą legendą - będą kolejne

płyty i koncerty, bo masz coś jeszcze do

przekazania i do udowodnienia, zarówno sobie,

jak i nam?

Ależ tak. Niczego nie zamierzam kończyć. Dopóki

będę miał muzyczne pomysły, które moim

zdaniem powinny być odpowiednio wyrażone,

będą kolejne albumy i koncerty. Tak długo, jak

fani będą chcieli więcej, zrobię co w mojej mocy,

by im to dostarczyć. To jest sen, w którym spędziłem

całe życie i będę w nim trwał aż do końca

swych dni, a tego nie przewiduję w najbliższym

czasie. Dziękuję za wasze wsparcie i wiarę,

niech Bogowie Metalu błogosławią każdego z

was. Up The Hammers and Down The Nails!

Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki,

Karol Gospodarek

MANILLA ROAD 17


Blues i płomień metalu

Na kolejną płytę Jack Starr's Burning Starr trzeba było poczekać kilka

ładnych lat, ale nie na darmo stara maksyma głosi, że cierpliwość popłaca - ci

wszyscy, którzy już zapoznali się z zawartością "Stand Your Ground" wiedzą o tym

doskonale. Pozostali, jeśli rzecz jasna lubią rasowy US power/heavy starej szkoły,

powinni bez wahania sięgnąć po siódmy krążek zespołowego wcielenia tego wybitnego

gitarzysty:

HMP: Przed sześciu laty miałeś bardzo aktywny

okres swej kariery, wydałeś bowiem nie

tylko "Land Of The Dead" Jack Starr's Burning

Starr, ale też czerpiący z bluesa i klasycznego

rocka solowy album "Swimming In

Dirty Water", po czym nastąpiła dłuższa cisza.

Nie znaczyło to oczywiście, że dałeś sobie

spokój z graniem, nie było takiej możliwości?

Jack Starr: Na początku chciałbym powitać

czytelników HMP i wszystkich fanów metalu z

Polski. Odpowiadając na twoje pytanie, słowo

"rzucić" nie istnieje w moim słowniku i moim

zamiarem jest podtrzymywać to co robię tak

długo jak się da. Granie muzyki jest czymś, co

kocham i niezależnie od tego jaki sukces osiągnę,

wyzwaniem dla mnie jest kontynuowanie

tworzenia jak najlepszej muzyki. Nie martwię

się o przeszkody na mojej drodze, ponieważ one

bluesa sprawia, że człowiek gra lepiej i gra z większymi

emocjami; jednym z najważniejszych

czynników w bluesowej gitarze jest vibrato, które

jest bardzo ważne. By grać stylowo bluesa

musisz mieć dobre vibrato, które sprawi, że gitara

będzie śpiewać, co brzmi świetnie również w

metalu. Trudno jest mi docenić gitarzystów,

którzy nie mają dobrego vibrato, nawet jeśli grają

bardzo technicznie i szybko - podsumowując

blues jest najważniejszym gatunkiem muzyki.

Klasyczny hard rock i metal są ci jednak równie

bliskie, a grając tak różnorodne dźwięki

unikasz monotonii, często wręcz zabójczej dla

grzęznących w schematach artystów?

Dziękuję za komplement. Próbuję unikać grania

tych samych motywów, do których uciekają niektórzy

gitarzyści; powodem jest to, że lubię wiele

różnych gatunków muzyki, włączając muzykę

"Stand Your Ground" to już twój siódmy

album pod szyldem Jack Starr's Burning Starr

- jego powstanie ułatwił też pewnie fakt, że

macie ostatnio bardzo stabilny skład, a Rhino,

który na poprzedniej płycie był tylko muzykiem

sesyjnym, dołączył do was na stałe?

Rhino jest jednym z najlepszych perkusistów w

świecie rocka i jesteśmy szczęściarzami mając go

w Burning Starr, i to nie tylko dlatego, że świetnie

gra, bo ma również ogromną muzyczną

wiedzę, która pomaga nam w tworzeniu i aranżowaniu

nowych utworów.

Jakoś nigdy nie mogłeś narzekać na brak klasowych

muzyków na swoich płytach, przez

lata bogatej kariery było ci też dane współpracować

z wieloma innymi, wybitnymi artystami

- to chyba nie przypadek, po prostu najlepsi

chcą zawsze współpracować z kimś równie dobrym?

Zostałem pobłogosławiony wieloma świetnymi

muzykami, co naprawdę pomaga przy graniu na

żywo czy nagrywaniu, na przykład wokali Todda

Michaela Halla. Jego głos jest jednym z najlepszych

w metalu i jego zdolność tworzenia

harmonii jest niesamowita, przypomina mi trochę

Freddy'ego Mercury'ego. Czuję, że na albumie

"Stand Your Ground" robi rzeczy na

bardzo wysokim poziomie i idzie poza to, co

średni wokalista metalowy jest zdolny zrobić.

Myślisz, że Burning Starr byłby obecnie tak

ceniony, gdyby nie udało ci się zwerbować

Todda, który jest godnym następcą choćby

Mike'a Tirelli czy nieodżałowanego Rhetta

Forrestera?

Myślę, że Todd wnosi ogromną ilość swojego

talentu do Burning Starr, tak samo jak robi to

w Riot V. Jeśli Todd nie dołączyłby do nas, byłoby

o wiele trudniej znaleźć kogoś z takimi

umiejętnościami.

zawsze będą, niezależnie od tego co człowiek

będzie w życiu robił.

Mało który z fanów metalu wie, że zaczynałeś

właśnie od bluesa i do dziś chętnie go grasz, co

potwierdza choćby bonusowy instrumental

"Blue Tears Falling" z albumu "Out Of The

Darkness" czy "New York City Blues" z albumu

"A Minor Disturbance"?

Tak, to prawda. Myślę, że blues to korzenie większości

współczesnej muzyki, w tym i metalu,

jest wielu metalowych muzyków, którzy zaczynali

od grania bluesa, na przykład Tony Iommi,

Ritchie Blackmore, Jimi Hendrix, Jimmy Page

etc. Myślę, że posiadanie wprawy w graniu

18 BURNING STARR

Foto: Burning Starr

klasyczną, jazz i muzykę orientalną. Myślę, że

jednym z sekretów unikania monotonii jest odkrywanie

wielu gatunków muzyki.

Na obecnym etapie swej kariery pewnie już niczego

nie musisz, odbywa się to raczej na zasadzie,

że nagrywasz kolejną płytę kiedy masz

natchnienie do stworzenia czegoś nowego,

bądź też uznasz, że masz wystarczającą ilość

utworów na następny album?

Zmuszam się do pracy i grania, myślę, że jeśli

człowiek wstaje rano i nie ma nic do roboty, to

praca poprawia humor, zawsze próbuję pisać i

ćwiczyć, by poprawić swoją grę.

Jego inne obowiązki, choćby w Riot V, nie kolidowały

z pracami związanymi z komponowaniem

i sesją nagraniową "Stand Your

Ground"? Rhino też jest dość zajętym muzykiem,

ale jak widać, przy odpowiednim planowaniu

wszystko da się zgrać w czasie?

Gdy nagrywaliśmy było trudno rozplanować

pracę przy harmonogramach Todda i Rhino,

ale według mnie i Neda było warto, bo obaj

wnosili tyle, że wybór był prosty - albo czekamy

albo idziemy dalej z przeciętnymi partiami innych,

mniej utalentowanych ludzi niż Todd i

Rhino. Ale ponad wszystko, ja i Ned, w pewnym

momencie zaczęliśmy lubić i szanować

Todda i Rhino, uznaliśmy ich za przyjaciół i

nie zmieni się to nawet jeśli Todd zostanie nowym

wokalistą Iron Maiden lub Judas Priest,

a Rhino zostanie nowym perkusistą reaktywowanego

Led Zeppelin. Lubimy tych gości i od

jakiegoś czasu jesteśmy wzajemnie ważnymi

częściami swojego życia.

Z kolei basista Ned Meloni jest z tobą od czasów

"Out Of The Darkness" czy gry w Devil

Childe; Rhino wiadomo, to jeden z najlepszych

perkusistów, nie tylko w Stanach Zjednoczonych

- czyżbyś po tylu latach kariery

miał wreszcie ten optymalny, a w dodatku stabilny,

skład zespołu?

Tak, Ned i ja byliśmy w kontakcie od czasów

pierwszego albumu "Out Of The Darkness" z

roku 1984, na pełen etat zaczęliśmy grać w

2002, a Rhino dołączył w roku 2006, w podobnym

czasie co Todd, kiedy polecił nam go Joey

DeMaio z Manowar i szef wytwórni Magic

Circle Music, z którą byliśmy wtedy związani.

Kiedyś wielu muzyków też brało zresztą

udział w innych projektach, bądź udzielało się


gościnnie na różnych płytach, ale obecnie jest

to raczej ekonomiczna konieczność, bo z grania

w jednym zespole po prostu nie da się wyżyć,

szczególnie jeśli ma dłuższe przerwy w działalności?

To prawda, widzę tego więcej i więcej, metalowa

scena nie jest tak opłacalna jak kiedyś, ponieważ

jest kryzys w sprzedaży płyt, więc niektórzy

muzycy czują się zmuszeni do grania w więcej

niż jednej kapeli, by mieć z czego żyć, ale także

niektórzy muzycy robią to, ponieważ mają sporo

muzyki, której nie mogą wykorzystać w swoich

kapelach.

Co ciekawe gracie na "Stand Your Ground"

bardzo klasycznie, tak jakby czas zatrzymał

się w połowie lat 80. ubiegłego wieku, ale jednocześnie

stawiacie na mocarne, nowoczesne

brzmienie - klasyczny nie musi znaczyć archaiczny

i przestarzały, zależało ci na jak najwyższej

jakości produkcji tego albumu, żeby

te utwory nie tylko świeciły pełnym blaskiem,

ale dotarły też do młodszych słuchaczy?

Jesteśmy szczęściarzami, że Bart produkował

nasz album i miał na niego oko. Gwarantował

sobą, że zabrzmi to profesjonalnie i jest wykończone

jak najlepsze nowe wydawnictwo. Myślę,

że Bart chciał by album miał walory oldschoolowego

nagrania, jak żywe bębny i gitary, które

zostały nagrane tak jak robiły to klasyczne metalowe

kapele, ale w tym samym czasie Bart

chciał by było to nagrane z perfekcyjnym wyczuciem

czasu, wszystko było zsynchronizowane

i z naturalnym brzmieniem. Z pomocą naszego

inżyniera dźwięku Kevinem Burnesem udało

nam się to osiągnąć.

Właśnie, warto zauważyć, że od jakiegoś czasu

współpracujesz przy produkcji swych płyt

również z Polakami, w tym producentem Bartem

Gabrielem?

Świetnie pracuje się z Bartem ponieważ ma on

ogromną wiedzę o metalu, ale także jest zorientowany

w kwestii muzyki współczesnej, ale kocha

i zna klasyczny metal i czuje, że oba te

wpływy są potrzebne.

Takie rozrzucenie sesji nagraniowej w różnych

studiach jest pewnie z jednej strony nieco kłopotliwe,

ale z drugiej pozwala na wybieranie

miejsc dających poszczególnym etapom nagrań,

miksu i masteringu najlepszą możliwą

jakość, nie do osiągnięcia w jednym miejscu?

Dla nas nie było wyboru ponieważ nasz wokalista

Todd mieszka w Michigan, które jest

bardzo daleko od Florydy, więc musieliśmy się

dzielić wielką ilością danych na odległość. Z kolei

Bart mieszka w Polsce, a nasz inżynier mieszka

w części Stanów, którą nazywamy Beltway,

było to więc wyzwanie, ale zrobiliśmy to.

W czasie swych sesji nagraniowych już od

wczesnych lat 80. masz zwyczaj zapraszać innych

gitarzystów. Przy okazji poprzedniego albumu

Jack Starr's Burning Starr byli to nie

tylko, znani z Manowar, David Shankle i

Ross The Boss, ale również realizator dźwięku

Robert Barbour, który dodał trochę partii rytmicznych.

Na nowej płycie coś podobnego

stało się też udziałem realizatora Kevina

Burnesa - nie jesteś dyktatorem, jak choćby

Wolf Hoffmann z Accept czy Peter z naszego

Vader, którzy nagrywają na płytach swych

zespołów wszystkie partie gitarowe, a czasem

nawet basowe?

Kevin Burnes nagrał większość partii gitary

rytmicznej i prawie wszystkie gitarowe harmonie,

a także podwoił wiele moich riffów. Jest

świetnym gitarzystą, więc jego gra pozwoliła mi

skupić się na moich solach wiedząc, że drugi

gitarzysta świetnie zrobił swoją robotę.

Foto: Burning Starr

Zgodzisz się więc ze mną, że zespół to nie tylko

ekipa wynajęta na koncerty, ale też powinien

być zgraną grupą w studio i dlatego każdy

powinien mieć udział w nagraniu płyty, by

móc się z tym materiałem identyfikować?

Zgadzam się z tą opinią, jest to dla mnie ważne

by otoczyć się najlepszymi muzykami. Wierzę,

że ludzie w Burning Starr są na tyle dobrzy, by

grać z każdą metalową kapelą, nieważne jak

znaną. To zaszczyt dla mnie, że grają w Burning

Starr!!

Nie tylko grasz z najlepszymi: okładkę twej

płyty po raz kolejny zdobi już praca Kena

Kelly'ego. Jak doszło do tej współpracy? Fakt,

że to ktoś odpowiedzialny za stworzenie epokowych

coverów albumów Kiss, Rainbow czy

Manowar ma pewnie dla ciebie ogromne znaczenie?

Kena Kelly'ego przedstawił mi Joey DeMaio.

Powiedział mi "jeśli chcesz najlepszego artystę w

heavy metalu zadzwoń do Kena Kelly'ego i zapytaj

go o zrobienie dla waszego zespołu okładki

i nie będziesz rozczarowany". Miał rację, jego

obraz na okładkę "Stand Your Ground" był

po prostu sportretowaniem ducha albumu. Dla

nas był idealny. Niesamowite było to, że zrobił

okładki dla kilku moich ulubionych kapel, na

przykład nasz basista Ned Meloni, zawsze mówił

mi jak uwielbia "Rising" Rainbow, więc dla

niego i dla nas wszystkich było to ekscytującym

dreszczykiem, gdy zrobił okładkę i dla nas.

Nie miałeś dotąd w swoim dorobku tak długiego,

epickiego w klimacie utworu jak tytułowy

"Stand Your Ground" - skąd pomysł na

taką właśnie kompozycję?

Czułem, że chcę, by Burning Starr było szanowane

za świetny skład, a nie tylko typowy heavy

metal, chciałem by świat zobaczył, że możemy

zagrać na naprawdę wysokim poziomie, tak jak

Led Zeppelin czy Deep Purple etc. Pomyślałem,

że potrzebujemy długiej epickiej kompozycji,

która byłaby idealnym udokumentowaniem

tego podejścia. W trakcie pisania materiału

uświadomiłem sobie, że miałem dużo muzycznych

pomysłów, które chciałem połączyć w

jednym utworze, pomyślałem sobie "czemu nie",

odkąd muzyka, którą gramy nie jest puszczana

często w radiu poczuliśmy, że możemy tworzyć

kawałki jakie chcemy i nie martwić się czy doczekają

się emisji.

To ponoć twój ulubiony utwór z nowej płyty i

jakoś wcale mnie to nie dziwi - zaskakiwać siebie

i słuchaczy, ciągle szukać czegoś nowego

to przecież jedna z podstawowych kwestii,

prawda?

Uwielbiam "Stand Your Ground" mogę słuchać

go przez jedenaście minut i nie zwrócić

uwagi na to jak jest on długi, jest w nim sporo

interesujących części, które bardzo dobrze

współgrają ze sobą. Jednym z atutów jest tu też

gra Rhino, który ma duże zdolności tworzenia

w różnych tempach, jak perkusista Dream

Theater lub Rush.

Gracie pewnie obecnie na koncertach sporo nowych

utworów, ale zapewne sięgasz też do

swych klasyków, żeby każdy z twych fanów

wychodził z waszych występów w pełni usatysfakcjonowany?

Tak mamy sporo muzyki (osiem albumów studyjnych),

więc mamy duży wybór, próbujemy

grać na koncertach po trochu z każdego albumu

- to sprawia, że koncerty są ekscytujące.

Sam jako artysta też nie masz chyba powodów

do narzekań - nie jesteś co prawda tak znany

jak choćby Steve Vai czy Joe Satriani, ale twoja

kariera trwa już tyle lat i w tym czasie zawsze

byłeś sobą, a jest to jednak spore osiągnięcie?

To prawda, że nie mogę narzekać, mam fanów

na całym świecie i podtrzymuję moją karierę

przez długi czas i to zachęca mnie to kontynuowania

i nie poddawania się. Oprócz tego uwielbiam

grać i podróżować po całym świecie oraz

spotykać swoich fanów.

Czyli wszystko jeszcze przed tobą, a gdy już

wiek nie pozwoli ci grać głośnego heavy metalu,

zostaniesz bluesmanem na cały etat?

Myślę, że prawdopodobnie gdy będę starszy będę

grał metal, ale z bluesowym zacięciem, jak

zrobił to Gary Moore. Mam nadzieję kontynuować

to tak długo, jak będzie to możliwe. Chcę

podziękować moim fanom w Polsce za pozwalanie

mi na tworzenie kolejnych albumów i wspieranie

muzyki Burning Starr, podtrzymujcie

płomień metalu!

Wojciech Chamryk, Aleksandra Kurda,

Piotr Szablewski

BURNING STARR

19


Tak w ogóle to kim ja jestem?

To pytanie u schyłku wywiadu zadał Mike samemu sobie, by następnie

dość krótko na nie odpowiedzieć, że jest człowiekiem i fanem muzyki thrash/

speed metalowej. Ja do tego bym dodał, że jest również gitarzystą jednej z niedocenionych

i oryginalnych kapel, które istniały dość krótko, ale na tyle długo, by

zostawić za sobą dwa albumy. Więcej o przyczynach rozpadu tak dobrze rokującego

zespołu, o sali prób w magazynie i opinii na temat religii per se, opowie

wcześniej wspomniany Michael Alvord.

Dissonance byli świetni. Jak wspomniałem

wcześniej, ja doszedł w trakcie końcowych prac

nad boxem. Nasz wspólny przyjaciel, Jon Vyner

skontaktował mnie ze Stevem przez email,

zaś Steve wyjaśnił, że pracuje nad specjalnym

projektem z Kurt'em. Spytał się mnie czy mam

jakieś stare pamiątki (zdjęcia, plakaty i tak dalej),

którymi chciałbym się podzielić. Tak więc

przejrzałem parę pudełek, które trzymałem na

poddaszu i znalazłem kilka ciekawych rzeczy.

Znalazłbym więcej, tylko musiałbym poszukać

głębiej. Zostałem poproszony przez Kurta o napisanie

parę linijek wspomnień, tak więc zrobiłem

to i możecie zobaczyć moje pismo w środku

tego wydawnictwa. Z tego co rozmawiałem

ze Stevem, pamiętam, że coś wspominał o tym,

sporcie) i zacznę grać na gitarze. Jack Schwartz

(oryginalny perkusista Holy Terror i Dark Angel)

i ja byliśmy przyjaciółmi. Grywaliśmy ze sobą

jam sessions i interpretowaliśmy znane utwory.

W lecie roku 1985 Kurt i Jack nawiązali

kontakt. Kurt opuścił wtedy Agent Steel, a

Jack opuścił Dark Angel. Zaczęli grywać razem,

Kurt przyprowadził swojego przyjaciela,

Floyda Flannery na stanowisko basisty. W tym

czasie grałem w jakimś zespole z paroma znajomymi.

Byłem bardziej zainteresowanym graniem

szybszej i cięższej muzyki, zaś oni chcieli

grać coś w stylu Def Leppard. Kurt spytał się

Juana Garcia (oryginalnego gitarzysty Agent

Steel), czy nie chciałbym do nas dołączyć. Kiedy

odmówił, Jack polecił moją osobę Kurtowi.

Spotkałem się z nim i Floydem, następną rzeczą

jaką wiem, to było to, że byłem już w zespole.

W tym czasie nie znałem nawet nazwy zespołu,

a w nim samym nie było jeszcze wokalisty.

Mieliśmy próby parę dni w ciągu tygodnia

w domu Jacka, który pełni funkcję salki prób i

znajdował się w San Fernando Valley (przedmieścia

Los Angeles). Kurt pokazał mi parę

swoich utworów, z których większość później

znalazła się na "Terror and Submission". Rozmawialiśmy

z paroma różnymi wokalistami i żaden

z nich nie pasował do naszego zespołu. Dość

szybko przestaliśmy także używać domu Jack'a

jako salki prób i zaczęliśmy wynajmować

magazyn w North Hollywood. W końcówce roku

1985, w jedną z deszczowych nocy do naszej

nowej sali prób przyjechał na rowerze koleś w

płaszczu. Z rozmowy okazało się, że nie ma żadnego

doświadczenia z thrash metalem. Bardziej

obracał się w muzyce The Who, AC/DC i

Led Zeppelin. Jednakże miał on unikalny głos.

Kurt uznał, że on idealnie się nadaje do naszego

zespołu. A tym goście był nie kto inny, jak sam

Keith Deen.

HMP: Cześć! Czy mógłbyś na początek

opowiedzieć w paru słowach o nadchodzącym

boxie "Total Terror"?

Michael Alvord: Po pierwsze chciałbym podziękować

Tobie oraz Twoim czytelnikom za

możliwość opowiedzenia po raz kolejny historii

o Holy Terror. Minęło już 28 lat, odkąd Holy

Terror przestało działać i naprawdę wspaniałe

jest to, że wciąż zdobywamy zainteresowanie

pomimo upływu tylu lat. Jestem podekscytowany

nadciągającym boxem. Pomimo tego, że nagraliśmy

tylko dwa albumy, to było parę różnych,

ponownych wydań naszej muzyki. Były

remastery i tak dalej. Mieliśmy również parę nagrań

na żywo, wydawało się nam, że miłym gestem

było przekazanie ich naszym fanom. Jednak

nie było żadnego kompletnego wydania

zawierającego wszystkie nasze nagrania. Myślę

że "Total Terror" dobrze wypełni tę lukę, już

nie mogę się doczekać na swoją kopię!

Czemu nie zawarliście waszego demo w nadchodzącym

"Total Terror"?

Nie jestem pewien. Kurt pracował nad tym

wydawnictwem od jego początków, ja zaś doszedłem

do projektu parę miesięcy temu. Zgaduję,

że to kwestia tego, że te nagrania przepadły

i tylko parę starych kaset wciąż istnieje.

Następnym razem muszę się zapytać Kurta, za

nim będę znowu rozmawiał.

Kto sprawił że stworzenie "Total Terror" (wyłączając

już wydawnictwo) stało się możliwe?

Możecie powiedzieć trochę więcej o Dissonance

Productions?

Steve Beatty, Tom Dougherty i wszyscy w

Foto: Alex Solca

jak brał udział w jednym lub kilku naszych występach

w latach 87/88, kiedy mieliśmy trasę w

Europie i Zjednoczonym Królestwie. Jest wielkim

fanem tego co wtedy Holy Terror stworzyło,

myślę sobie, że chciał stworzyć coś, co zostanie

na dłużej dla wszystkich fanów… oraz być

może pozwoli nowej generacji zapoznać z muzyką

Holy Terror.

Możesz opowiedzieć więcej na temat początków

waszego zespołu? Dlaczego stworzyliście

własny zespół?

Tak właściwie to Kurt jest twórcą i główną postacią,

która stoi za Holy Terror. Ja sam zacząłem

grać na gitarze kiedy miałem 12 lat, głównym

tego powodem był zespół Kiss. Miałem

szczęście ich zobaczyć na żywo w roku 1977,

ten występ po prostu zmiótł mnie z powierzchni

ziemi. Postanowiłem, że odstawię w kąt moje

korki (nigdzie zresztą nie zamierzałem dojść w

Kto was inspirował w pierwszych latach istnienia

zespołu? Myślę tutaj o innych zespołach,

artystach, muzykach.

Tak jak wcześniej wspomniałem, Kiss zainspirował

mnie do rozpoczęcia nauki gry na gitarze.

Byłem także wielkim fanem Ace Frehleya. Poza

tym uwielbiałem Zeppelin, Alice Cooper'a i

Black Sabbath. W momencie, którym dołączyłem

do Holy Terror, byłem wielkim fanem Nowej

Fali Brytyjskiego Heavy Metalu i darzyłem

sporą estymą zespoły takie, jak Angel Witch,

Raven, Tygers of Pan Tang, Iron Maiden,

Judas Priest i tak dalej. Uwielbiałem również

Motorhead. Scena thrash/speed dopiero się

rozwijała, aczkolwiek już miałem okazję zobaczyć

Metallikę z ich debiutem na jednej trasie

z Raven i też zacząłem ich darzyć estymą. Myślę,

że prędkość i ciężar muzyki Motorhead czy

innych zespołów punkowych, takich jak Circle

Jerks czy Black Flag również wpłynęła na

mnie. Miałem masę znajomych, którzy słuchali

Thatcher on Acid, SubHumans, Crass oraz

innych brytyjskich zespołów punkowych, tak

więc też miałem również styczność z tą muzyką.

Co do inspiracji gitarzystami, to powiedziałbym,

że Michael Schenker i Jimmy Page mieli

na mnie duży wpływ. Byłem zachwycony sposobem

w jakim Schenker inkorporował melodie

do swoich solówek, zresztą do dzisiaj jest moim

ulubionym gitarzystą. Jimmy Page również

miał swój udział w mojej edukacji jako gitarzysta.

Poza tym, kiedy dołączyłem do zespołu, to

niezmiernie podobało mi się to, w jaki sposób

Kurt pisał motywy gitarowe, które przypominały

trochę twórczość Iron Maiden i Judas Priest.

Przeczytałem jeden z waszych wywiadów

udzielonych stronie Voises From The Darside.

20

HOLY TERROR


Dowiedziałem się z niej, że w roku 1986 byliście

chwilę w Dark Angel. Aczkolwiek czy potem

mieliście jakiś kontakt z nimi, jak zaczęliście

już swoją przygodę z Holy Terror?

(Śmiech)... mój pobyt w Dark Angel trwała tyle

co mgnienie oka. Jimmy Durkin prawdopodobnie

jest jedyną, osobą która jeszcze o tym pamiętam.

Jack dołączył do Dark Angel, zaś oni

potem nagrywali coś w domu jego rodziców. Nie

jest pewny jak ja się tam znalazłem (w zespole),

jednak myślę, że to było trochę związane z tym,

że miałem już wtedy, w wieku 16 lat zdane prawo

jazdy za sobą. Grałem z nimi przez około

dwa tygodnie i nauczyłem się paru ich utworów.

Kilka tygodni potem przenieśli się do swojej sali

prób w Downey, która znajdowała się około 50

mil dalej. Nigdy do nich nie dołączyłem w Downey.

Nie jest nawet pewien czy pytali się mnie

o to. Myślę, że grali w miejscówce Jack'a tylko

po to by go wypróbować. Kiedy on już był w

zespole, przenieśli się. Pomijając wszystko, grałem

przez krótki czas z nimi i nauczyłem się ich

kilku utworów.

Foto: Holy Terror

Vickey Miellie

Zadam jeszcze parę pytań nawiązujących do

wspomnianego wywiadu, tak więc, jak wyglądało

wasze studio wtedy (w pierwszych latach

działalności)?

Nie mam zbytniego problemu z odpowiadaniem

na podobne pytania do tych, które zadano mi

już wcześniej. Zresztą, ile można zadać różnych

od siebie pytań związanych z tym okresem? Poza

tym często myślę o różnych rzeczach podczas

każdego wywiadu. Nie jestem do końca pewien

czy chodzi Ci o studio gdzie mamy próby, czy

studio nagraniowe, więc opowiem o obu. Nasza

sala prób (pokój magazynowy) to było małe pomieszczenie

w przemysłowej części North

Hollywood, CA. Prawdopodobnie to było pomieszczenie

o wymiarach 6 na 15 metrów z małym

pokoikiem biurowym w jednym z rogów

pomieszczenia. Było ono dość małe ale działało.

Ściany były upstrzone plakatami filmowymi.

Większość z nas bowiem pracowała dla firmy

zajmującej się rozwieszaniem plakatów na robotach

budowlanych w ciemną noc. Tak więc graliśmy

od około siódmej wieczorem do północy,

by następnie spędzić parę godzin rozwieszając

plakaty filmowe. Co do studiów nagraniowych,

to używaliśmy czterech różnych. Demo nagraliśmy

w czyimś domu w Santa Monica, CA. Z

tego co kojarzę, to chyba był przyjaciel Kurta.

Kiedyś rzadko spotykanym widokiem było studio

w domu. Przynajmniej nie takie jakie są

obecnie w domach. Niezbyt je pamiętam. Było

małe, miało dwa pomieszczenia, jeden pokój z

stołem mikserskim i jedno pomieszczenie nagraniowe.

Mam poważne wątpliwości czy to studio

jeszcze istnieje. "Terror and Submission" zostało

nagrane w profesjonalnym studiu w Santa

Monica Mountains na ulicy zwanej Old Topanga.

Miejsce to było nazwane Skyline Studios i

wiele legend tutaj nagrywało w przeszłości, włączając

Boba Dylana, Stinga, Neila Younga, i

tak dalej. Miejsce było wspaniałe. Znajdowało

się schowanie pomiędzy górami i dawało Ci poczucie,

że znajdujesz się gdzieś na odległym

skrawku lądu. Niestety, nie było ono zbyt odpowiednie

do nagrywania i produkcji tego typu

muzyki. Chociażby inżynier dźwięku, który nie

miał w ogóle doświadczenia z tym gatunkiem…

i tak powstało "Terror and Submission". Nie,

nie szkaluję debiutu, uważam, że zawiera on parę

moich ulubionych utworów Holy Terror. Jednak

nie udało nam się złapać tej surowej energii

zespołu i myślę, że to była kwestia atmosfery

i inżyniera dźwięku. To miejsce wciąż istnieje.

"Mind Wars" został nagrany w Hollywood, w

miejscu zwanym Music Grinder Studios. Nawet

nazwa brzmi bardziej metalowo, szczególnie

w porównaniu do Skyline Studios. Kurt

dogadał się również z Casey'em McMackin,

który zgodził się zostać inżynierem dźwięku. I

tutaj możesz usłyszeć różnicę pomiędzy debiutem,

a drugim albumem. "Mind Wars" ma kopnięcie.

Byliśmy także świeżo po trasie, tak więc

trochę nabraliśmy doświadczeni od czasu nagrywania

"Terror and Submission". Ścieżki gitarowe

opracowaliśmy w miejscu zwanym w

Track Records w North Hollywood. Music

Grinder nie istnieje już, aczkolwiek Track Records

wciąż jest otwarte, choć być może pod

inną nazwą.

Czy ta wcześniej wspomniana sala prób wciąż

istnieje?

Sala prób, to był magazyn tak więc wyobrażam

sobie, że wciąż jest, ale nie jest on używany

przez zespół.

Co możesz powiedzieć więcej o waszym demie

z '86?

Demo z '86 nie jest moją ulubioną rzeczą, którą

stworzyliśmy.

Gdybym miał was porównać do jakiegoś zespołu

z Europy, to z pewnością coś bym wspomniał

o Sabbat. Poważnie, zarówno Keith jak

i Martin próbowali śpiewać jak najszybciej,

jak tylko potrafili i obu się to udało. Czy miałeś

okazję usłyszeć drugi album Sabbat,

"Dreamweaver"? Co o nim sądzisz?

Niestety nie miałem okazji posłuchać "Dreamweaver",

aczkolwiek to co powiedziałeś brzmi

zachęcająco. Nie miałem okazji usłyszeć żadnego

zespołu, który brzmi trochę tak jak Holy

Terror. Utwory są całkiem różne i nie miałem

okazji usłyszeć żadnego wokalisty, który

brzmiałby tak jak Keith.

Co się wydarzyło w 1989? Mógłbyś powiedzieć

trochę na temat tego roku, który był

ostatnim w istnieniu zespołu w oryginalnym

składzie.

Koniec naszego zespołu to był całkiem mroczny

czas. Relacje w naszym zespole zaczęły się pogarszać

w końcówce roku 1988. Aczkolwiek

udało nam się wystąpić wraz z Motorhead i

Death Angel w grudniu '88 na czterech koncertach

i już zaczynaliśmy naprawiać więzi między

sobą. Początek naszej trasy z Exodus i Nuclear

Assault w '89 był dla nas dość ciężki. Nie mogliśmy

się dostać na lotnisko w odpowiednim

czasie i przez to musieliśmy wziąć późniejszy

lot. To przełożyło się na dłuższy postój w

HOLY TERROR 21


Wielkiej Brytanii. Kiedy dotarliśmy na nasz

pierwszy występ w Belgii, byliśmy zmęczeni

oraz wstrząśnięci. Sam występ był szybki i

agresywny, wraz z kolejnymi koncertami zaczęliśmy

wracać do swojego naturalnego rytmu.

Byliśmy na pełnych obrotach. Najlepszy koncert

jaki mieliśmy, prawdopodobnie odbył się w

Milanie, we Włoszech. Nawiasem mówiąc ten

koncert, tak myślę, będzie na box secie ("Total

Terror"). Kiedy przybyliśmy do Niemiec na kolejny

występ, Kurt spędzał masę czasu na telefonie,

rozmawiając z naszym menedżerem. W

tym momencie zrozumieliśmy, że coś tu nie gra.

Krótko mówiąc zostaliśmy wykopani z trasy.

Music For Nations skontaktował się z naszym

menedżerem w celu ustalenia kontraktu na jeden

czy dwa albumy. Nasz menedżer poinformował

MFN o tym, że mamy umowę z amerykańskim

wydawnictwem i oni trzymają obecnie

prawa do naszych trzech albumów w Europie.

Tak więc MFN się wkurwiło, a że sponsorowali

nam trasę, to zostaliśmy wykopani. Kurt,

Keith, Floyd i Joe próbowali to jakoś jeszcze

poskładać i wejść z powrotem na trasę, ale ja

miałem dość. Tak więc złapałem taksówkę w

kierunku lotniska w Monachium i wróciłem do

domu. To tyle jeśli chodzi o moją historię. Pozostała

czwórka kontynuowała działalność na

krótką chwilę, potem wrócili do Los Angeles.

Kurt przeniósł się z powrotem do Seattle i to

był koniec Holy Terror.

Czy mógłbyś podsumować wszystkie wasze

wydawnictwa od '86 do '89 w paru zdaniach?

Co o nich sądzisz i tak dalej.

Nasz pierwszy kontrakt zawarliśmy z wcześniej

wspomnianym Music for Nations, było naszym

wydawnictwem dla naszych dwóch pierwszych

albumów w Europie. Chwilę po tym jak

nagraliśmy "Terror and Submission", mieliśmy

trasę po Europie wraz z DRI i było świetnie!

Naprawdę o nas dbali, a my sami zacieśnialiśmy

więzy. Być w drodze przez ponad miesiąc z tą

samą piątką gości naprawdę nas zacieśniła i rozwinęła

muzycznie. Niestety nie mieliśmy amerykańskiego

wydawnictwa czy dystrybutora.

Nie mam pojęcia kto nas zapoznał z Road-

Racer w Stanach Zjednoczonych, ale chwilę potem

jak nagraliśmy "Mind Wars", zawiązaliśmy

kontrakt RoadRacer. Mieliśmy z nimi podpisaną

umowę na wydanie pięciu albumów w

Stanach. To włączało w amerykańską dystrybucję

naszych ówcześnie istniejących albumów,

oraz trzy kolejne albumy, wraz z ich europejskim

wydaniem. Wydaje się, że te domniemane

trzy przyszłe albumy mogły być powodem usunięcia

nas z trasy z Exodus. W perspektywie

czasu, z pewnością parę rzeczy zrobiłbym inaczej.

Kiedy wyruszaliśmy w trasę by grać materiał

z najnowszego albumu, to data jego wydania

była ciągle przesuwana. Czaisz to? Mieliśmy

nowy album, graliśmy z niego utwory i nikt nie

miał jak go kupić. To było frustrujące.

Słyszałeś o próbie wznowienia działalności

Holy Terror w 2005 roku? Możesz powiedzieć

coś więcej na temat twoich relacji z Kurt'em

Kilfeltem w tamtych latach?

Kiedy opuściłem zespół w '89, straciłem kontakt

z tym zespołem. Gadałem z Keith'em parę

razy w tamtym roku. Po tym jak Kurt przeniósł

się z powrotem do Seattle, Floyd i Joe niebawem

podążyli dalej. Ja i Keith pozostaliśmy w

Los Angeles. Rozmawialiśmy trochę ze sobą,

aczkolwiek niebawem straciliśmy kontakt. Na

progu kolejnego milenium internet zaczął się

Foto: Holy Terror

rozwijać. Wpadłem na witrynę internetową

stworzoną przez Toma Hutchinsona. To był

trybut dla jego trzech ulubionych zespołów,

Holy Terror był jednym z nich. Napisałem do

niego maila z podziękowaniami za jego wsparcie.

Chwile potem, gość o godności Scott Lambert

skontaktował się ze mną, informując mnie,

że jest od Tom'a. Jego mail zawierał numer telefonu.

Zadzwoniłem do niego. Rozmawialiśmy

przez chwilę i dowiedziałem się, że chce stworzyć

on stronę zespołu. Powiedział również, że

otrzymał również adres mailowy Kurta i że komunikował

się z nim. Wtedy nie rozmawiałem

z Kurtem od '89. Kurt wysłał Scottowi materiały

dotyczące nas i napisał krótki opis historii

Holy Terror. Zrobiłem to samo. Wysłałem

Scottowi zdjęcia i inne rzeczy, które trzymałem

od '89. Nie pamiętam dokładnie, w którym

roku napisałem do Kurta, ale wydaje mi się, że

było to przed rokiem 2005. Rozmawialiśmy

trochę drogą elektroniczną i to było to. W pewnym

momencie dotarła do mnie informacja,

że Kurt pracuje nad "El Revengo". Nie pamiętam

czy napisał do mnie, czy ktoś inny o tym

mi powiedział. Zaoferowałem mu DVD z paroma

materiałami z koncertów, a Kurt powiedział

"świetnie!". W tym czasie próbował "wskrzesić"

Holy Terror. Nikt z nas nie był w kontakcie z

Keithem, jednak gość o imieniu Chris Carlson

go zlokalizował. Gadałem parę razy z nim na

temat starych czasów oraz tego, że nam wszystkim

brakuje grania razem w zespole. Myślę, że

również w tym samym czasie Kurt kontaktował

się z Keithem. Pewnie poprosił go o to by przyjechał

do Seattle, aby zreformować Holy Terror.

Nie jestem pewien dlaczego Keith odrzucił

ofertę, ale wydaje mi się, że to kwestia tego, że

się ożenił i miał dwie nastoletnie córeki. Ja osobiście

nie zostałem poproszony przez innych do

dołączenia do nowego Holy Terror. Byłem

wciąż w Los Angeles i nie miałem możliwości by

grać z nimi, do czasu, w którym przeniosłem się

do Seattle. Tak więc Kurt, Floyd i Joe zaczęli

pracować nad Holy Terror 2.0. Do składu jeszcze

dołączył gitarzysta, który był przyjacielem

Kurta i znaleźli wokalistę o imieniu Aaron

Redbird. Z tego co wiem grali tylko jeden koncert.

Nie jestem nawet pewny czy były jakiekolwiek

zdjęcia czy materiały wideo z tego występu,

jednak jestem pewien że Holy Terror 2.0

żył krótko. Ostatnio miałem okazję zobaczyć

się z Kurt'em po 25 latach. Był w trasie z zespołem

Zeke i grali w The Whiskey w Hollywood.

Wpadłem tam, by zobaczyć jak się prezentują

i mogę dodać, że wspaniale. Kurt i ja

gadaliśmy chwilę, wypiliśmy piwo, zrobiliśmy

parę zdjęć i to było tyle.

Czy możesz powiedzieć więcej o "Guardians

of The Netherworld: A Tribute To Keith

Deen"?

To było coś, co Kurt również stworzył i co było

wspaniałym hołdem dla wybitnego wokalisty i

świetnego człowieka. W 2012 nowotwór zabrał

Keitha do świata umarłych, był to dla nas

wszystkich cios. Nie gadałem z Keithem od lat

i nawet nie miałem świadomości jego stanu.

Myślę, że Kurt oraz być może Floyd byli w

kontakcie z nim. Ten trybut to sposób, w którym

chcieliśmy wyrazić swój szacunek do osoby

Keitha. Każdy z nas napisał parę słów na temat

naszej znajomości z Keithem i naszego wspólnego

czasu w Holy Terror.

Okładka na "Guardians of The Netherworld:

A Tribute To Keith Deen" trochę przełamała

schemat wcześniejszych grafik (w sensie, że

okładki debiutu oraz "Mind Wars" przedstawiały

ukrzyżowanego węża). Czemu Rick ją

zmienił - czy jest to kontynuacja historii, w

które wąż odzyskuje wolność i przejmuje ludzki

umysł?

Nie jestem pewny teorii czy historii, która stoi

za tą grafiką. Aczkolwiek wiem, że Kurt i Rick

są przyjaciółmi i Kurt ma parę dzieł Ricka wytatuowanych

na swoim ciele. Rick jest wspaniałym

artystą i zrobił o wiele więcej, niż tylko

te prace dla Holy Terror. Nie jestem pewien

czy ta okładka została wcześniej stworzona

przez Ricka, czy została wykonana na prośbę

Kurta. Wszystko co Rick robi jest znakomite.

Kilka lat wcześniej mamy kompilacje "El Revengo"

oraz dwupłytowe wydawnictwo od

Powerage. Co możesz powiedzieć o tych

wydaniach?

Tak, pamiętam jak słyszałem od znajomych, że

Powerage i może Candlelight wydało "Terror

and Submission" oraz "Mind Wars" jako

dylogię. Nie mam pojęcia skąd się to wzięło. Od

czasu, gdy Kurt trzyma wszystkie prawa do

Holy Terror (myślę, że wciąż je ma), po prostu

próbuje utrzymać Holy Terror przy życiu w

sercach i umysłach innych, przy okazji zdobywając

młodszych fanów.

22

HOLY TERROR


Zresztą okładka do "El Revengo" też nie do

końca odnosi się do tego motywu krzyża.

Została ona namalowana przez innego artystę,

Wayne'a Barlowe'a. Wydaje mi się, że

chciał zrobić własną rzecz, wciąż pozostając

wierny waszym motywom, takim jak motyw

rozkładu (czaszka, kości). Co sądzisz o tym?

Hmm… nie jestem pewien o czym mówisz. Czy

twierdzisz, że grafika na "El Revengo" nie jest

stworzona przez Rick'a Araluce? Jeśli tak jest,

to uczysz mnie czegoś nowego (śmiech)... Muszę

powiedzieć, że jestem trochę skonsternowany.

Od czasu, w którym nie jestem tak zaangażowany

w ten zespół, pomijając materiały koncertowe

na DVD, to niestety obawiam się, że

nie wiem zbyt dużo o detalach dotyczących tego

albumu. Przepraszam...

Czy wasz zespół, Mindwars to kontynuacja

lub hołd dla Holy Terror? Możesz powiedzieć

- co nie co - o Twoim zespole?

Dziękuje, że poświęciłem swoją uwagę mojemu

nowemu zespołowi, Mindwars. Jesteśmy głównie

trybutem bądź nowym wcieleniem Holy

Terror. Koncept powstał w momencie kiedy

Roby Vitary i ja połączyliśmy się ponownie

przez Facebooka. Poznaliśmy się w roku 1989,

kiedy Holy Terror grało w Milanie. Rodzina

mojej mamy i Roby'ego jest dokładnie z tego

samego miejsca we Włoszech. W późnym okresie

roku 2013 Roby i ja zaczęliśmy gadać o

muzyce i o tym co obecnie robimy muzycznie.

Teraz warto wspomnieć, że ta rozmowa odbyła

się około 25 lat od rozpadu Holy Terror, a ja

sam nie byłem zaangażowany w scenę muzycznego

od tego czasu. Wysłałem Roby'emu parę

utworów, które napisałem w między '89 a '90.

On podłożył do nich ścieżkę perkusyjną i zabrzmiały

one całkiem dobrze. Aczkolwiek on

oraz nasz ewentualny basista, Danny Pizzi pozostali

we Włoszech, tak zrozumieliśmy, że jeśli

stworzymy zespół, to nie będzie zespół w tradycyjnym

tego słowa znaczeniu. Nie zamierzaliśmy

razem grać prób czy koncertów zbyt często.

Jednakże uznaliśmy, że to byłoby naprawdę

świetne doświadczenie stworzenie muzyki w

stylu staroszkolnego thrash/speed metalu. Ze

względu na to, że dość mało osób (o ile ktokolwiek)

będzie kojarzyło mnie z imienia, tak

uznaliśmy, że wybierzemy coś co łączy się z

Holy Terror. Pomyśleliśmy przez chwilę i koncept

Mindwars (jako jedno słowo) było dobrą

opcją. Zasadniczo to wspomniałem o tej nazwie

Vickey Miellie

Vickey Miellie

Kurtowi, by dowiedzieć się co on o tym sądzi.

Nie chciałem jego zgody czy pochwały, po prostu

chciałem się dowiedzieć co o tym myśli.

Ostatnia rzeczą, którą chcielibyśmy zrobić było

by sprawienie wrażenia, że jesteśmy kontynuacją

Holy Terror, w żadnym wypadku nie

chcieliśmy okazać braku szacunku Holy Terror.

Zdecydowaliśmy się, że chcemy być triem,

ze względu na naszą rozbieżność w miejscach

zamieszkania. Z powodu tego, że było nas tylko

trzech, tak jak zdecydowałem się zostać wokalistą.

Stworzyliśmy już dwa albumy, "The Enemy

Within" oraz "Sworn to Secrecy" i zagrałem

więcej koncertów niż mogłem sobie wyobrazić.

Zasadniczo to graliśmy w Europie

jesienią roku 2016. Skończyliśmy nagrania na

nasze trzecie wydawnictwo i podpisaliśmy kontrakt

z Dissonance z Zjednoczonego Królestwa.

Punishment 18 był na tyle uprzejmy i

wydał nasze dwa pierwsze albumy.

Co zamierzacie robić w roku 2018?

Jak wspomniałem wcześniej, dopiero co skończyliśmy

nagrywać materiał na trzeci album

Mindwars i jesteśmy obecnie w trakcie procesu

miksu i masteringu. Będzie zapewne gotowy na

wiosnę 2018 roku. Mam nadzieje, że zagramy

parę festiwali i zrobimy sobie jakąś małą trasę w

przyszłym roku. Jeśli wszystko będzie w miarę

w porządku, to wtedy zacznę pracować nad

kolejnym albumem. Scena muzyczna obecnie

jest inna od tej z lat 80., kiedy Holy Terror

działało. Obecnie jest milion zespołów i naprawdę

łatwo jest nagrać i wyprodukować swoją

muzykę. Ze streamingiem muzyki, plikami cyfrowymi

i mediami społecznościowymi jest

łatwo wydać swoje dokonania. Z jednej strony

jest to świetnie, bo pozwala na wyzwalanie pokładów

kreatywności, z drugiej ciężko jest przebrnąć

przez niezliczone ilości zespołów by znaleźć

to, co naprawdę Cię pociąga. Jak długo

będzie chociaż niewielkie zainteresowanie moją

muzyką i jak długo będę miał wenę do pisania,

to będę tworzył.

Możesz mi powiedzieć jak obecnie jest rozpoznawalny

Holy Terror?

Wspaniałe pytanie. Zawsze uważałem, że Holy

Terror nie był tak rozpoznawalny, jak być powinien.

Jednakże, czytałem rzeczy, które ludzie

pisali o tym zespole, uważając że zrobiliśmy coś

naprawdę wspaniałego, oryginalnego. To jest

naprawdę świetne uczucie, ponieważ wiem, że

wszyscy członkowie czuli, że mamy coś w sobie

oryginalnego. Udało nam się pozostać w pamięci

części osób, tego jestem pewien. Gdyby było

inaczej, to wątpię żeby Dissonance wydało

"Total Terror" w ogóle. Tak więc na pewno musimy

być popularni. Jak bardzo? Nie mam pojęcia.

Scena thrash/speed metalowa zaczyna się

powoli odradzać i sądzę, że wiele osób tęskni za

oryginalnymi speed/thrash'wymi zespołami.

Co sądzisz o odrodzeniu takich starych zespołów

jak Viking, Death Angel, Blood Feast,

wymieniając tylko parę? Osobiście miałem

okazję przesłuchać trochę tych wskrzeszonych

zespołów i tutaj mogę powiedzieć, że udało im

się dostarczyć całkiem dobrą muzykę. Miałeś

okazję przesłuchać nowe albumy wskrzeszonych

kapel?

Myślę, że jest to wspaniałe. Miałem okazję usłyszeć

trochę nowej muzyki, którą stworzyło

Death Angel i uważam, że brzmi świetnie. Zawsze

ich lubiłem. Naprawdę lubię też ostatnie

wydawnictwa Testament, Overkill i paru innych.

Muzyka to dość dziwna rzecz i jej historia

też się zapętla. Wcześniej wymienione zespoły

miały ciężki okres w późnych latach 90. i

na początku milenium. Myślę, że teraz to czas

na coś nowego. Scena grunge powoli schodzi w

cień. Zespoły takie jak Soundgarden brały garściami

ze zróżnicowania brzmieniowego, zaś

HOLY TERROR 23


Foto: Holy Terror

zespoły takie jak Lamb of God brały muzykę

metalową i pchały ją do granic możliwości mocy

i agresji. Myślę, że nowa generacja fanów będzie

patrzyła na korzenie nowych zespołów i będzie

odkrywała masę definiujących gatunek zespołów

z lat 80. i 90. Myślę, że jest podobnie z fanami

NWOBHM czy thrash/speed metalu z lat

80. Odnajdują oni kapele, które dały początek

tym ruchom, takie jak Black Sabbath, Deep

Purple i tak dalej. Poza tym myślę, że wciąż jest

wiele osób, które nigdy nie miało okazji wtedy

zobaczyć tych zespołów. Tak więc ich powrót

daje nowym fanom szansę je zobaczyć na żywo.

Co sądzisz o obecnej thrash metalowej scenie

w Stanach Zjednoczonych.

Nie sądzę, aby zostało wiele z amerykańskiej

sceny. Myślę, że to raczej zgrupowania gotowych

umrzeć za tą muzykę fanów, jednak oni

chcą słuchać te starsze zespoły. Na przykład

Mindwars grał na festiwalu Long Live the

Loud w roku 2016. To był też jeden z pierwszych

występów Excitera od lat. Publika całkiem

dobrze się bawiła na naszym koncercie, ale

tak naprawdę przyszli żeby zobaczyć Exciter i

Atrophy. Tej nocy (w której odpowiadam na

pytania - czyli 29.09.17) EvilDead będzie grał

koncert w Los Angeles. Jest ogromne zamieszanie

związane z tym występem. Idę zobaczyć ich

oraz Juan Garcia, którego znam od lat. BAT,

zespół Felix'a Griffina też tam gra. Felix i ja

graliśmy razem wiele koncertów kiedy Holy

Terror miało trasę z DRI. W jutrzejszą noc

(30.09.17) wystąpi Accept i tam też będę. Wydaje

mi się że amerykańscy fani są trochę wybredni:

jeśli gra "ten właściwy" zespół, to z pewnością

przyciągnie całkiem sporą rzeszę ludzi.

W przeciwnym wypadku, to zapewne ty grasz w

nowszym i budującym swoją popularność zespole,

który chce przyciągnąć jak największą

ilość osób. Kiedy

wpadłem zobaczyć

Zeke w The Whiskey

na początku

roku 2017, to była

duża frekwencja

(tak z parę setek

osób). Lecz następnie

sobie porównałem

to do ich występów

w Europie,

gdzie na ich koncercie

było parę tysięcy

osób. Mówię tutaj

również z perspektywy

Los Angeles, a

samo LA nie było

świetnym miejscem

do grania thrash/

speed metal. Może

wyłączając parę zespołów.

Slayer

wciąż przyciąga rzeszę

fanów, kiedy gra

w LA i z pewnością

zespoły takie jak

Dark Angel zagrałyby

w LA, to z pewnością

też byłyby

w stanie przyciągnąć

parę tysięcy

widzów. Jednakże

ta zasada nie stosuje

się do mniejszych,

lub mniej znanych

zespołów, które

swoimi występami

nie przyciągają już

tak szerokiej publiki.

Poza tym warto

wspomnieć o kolesiu

z zespołu Night Demon (nowy zespół grający

muzykę w stylu NWOBHM), który maczał

swoje palce w organizacji corocznego festiwalu

Frost And Fire w Venturze. Udało mu się nawet

dogadać z chłopakami z Cirith Ungol (tak

naprawdę to nie thrash), żeby zagrali koncert w

odświeżonym składzie na tym festiwalu. Co do

samego festiwalu, to frekwencja tam dopisuje.

Co sądzisz o obecnej sytuacje na Bliskim

Wschodzie? Mówię o tu m.in. o chrześcijanach

masakrowanych przez islamskich ekstremistów.

Ah… pytanie polityczne/religijne. Uważam, że

prześladowanie kogokolwiek motywowane religią

czy poglądami politycznymi jest absurdem.

Nie uważam grup takich jak ISIL za grupy

"Islamskie". Oni wypaczają tą religię by straszyć

i gnębić ludzi, dla swoich własnych korzyści.

Kiedy te konkretne akty są podłe i naganne,

myślę, że wykorzystywanie jakiejkolwiek religii

do szerzenia strachu, bądź zdobywania korzyści

nie jest tym, czym duchowość powinna być. My

wszyscy mamy jedno życie, ten jeden moment

w historii świata. Jeśli zaś pewne religie dają ludziom

komfort i poczucie przynależności, to

może być to naprawdę coś wspaniałego. Jednak

jeśli ktoś bierze swoją religię i próbuje ją wepchnąć

w czyjeś gardło, to wiedz, że nic to dobrego

nie przyniesie. Wiele wojen i zmagań

bywa rozpoczętych przez zagadnienia związane

z religią, co ludzie mają robić lub czego im nie

wolno. To ludzie wierzą i nikt z nas nie jest perfekcyjny.

Wszyscy popełniamy błędy i często

borykamy się dokonaniem właściwego wyboru.

W związku z tym każda religia ma swoje ciemne

strony, aczkolwiek w tym samym czasie wiele z

nich daje wiele ludziom, którzy już nie mają nic.

Jako ludzka cywilizacja musimy zacząć być

bardziej tolerancyjni wobec innych. Potrzebujemy

spojrzeć i zrozumieć, że w wielu wypadkach

jesteśmy tacy sami, ale nigdy nie będziemy

tacy sami w innych rzeczach. Czy buddyści są

mniej warci, jeśli nie wierzą w nauki Jezusa?

Miałem problemy ze zrozumieniem tego toku

myślenia. Jednak wielu chrześcijan stwierdzi, że

nie jestem prawdziwym chrześcijaninem jeśli

bym wierzył w coś takiego. W głębi myślę, że

wszyscy znamy różnice między byciem dobrym

a byciem zły. Jednakże mamy również wolność

do podejmowania działań. Miałem szczęście

urodzić się w Stanach Zjednoczonych i żyć w

rodzinie z klasy średniej. Czy życie kogoś kto

nie miał tego szczęścia jest mniej warte, tylko

dlatego, że żyje w biedzie gdzieś w innym zakątku

świata? Nie wybieramy miejsca swojego

urodzenia i musimy myśleć długo i ciężko nad

tym, jaki pozytywny wkład z siebie damy światu.

Czy będziemy żyć samolubnie, czy będziemy

żyć pomagając innym? Czy powinniśmy

bardziej skupiać się na innych, czy myśleć bardziej

o samym sobie? Czy powinniśmy pomijać

to, że coś jest nie tak w środku naszej społeczności,

tylko dlatego żeby skazać tych, z którymi

się nie zgadzamy? Żyjemy w czasach gdzie

społeczeństwo jest bardzo podzielone, a ludzie

bardziej przejmują się posiadaniem racji niż

prawym postępowaniem. Mógłbym mówić dalej

i dalej o tym, ale jestem pewnie bym zanudził

Waszych czytelników na śmierć. Tak w ogóle to

kim ja jestem? Tylko jakimś kolesiem, który

chce odnaleźć własną drogę w życiu i lubi posłuchać

sobie trochę thrash/speed metalu w międzyczasie.

Dzięki zarówno za wywiad, jak i za muzykę.

Jeśli chodzi o moje ostatnie słowa, to chciałbym

polecić "Guardians of The Netherworld"

oraz "A Fool's Gold / Terminal Humour /

Mind Wars" (są to utwory które powinien

sprawdzić każdy fan thrash metalu). A co

chciałbyś powiedzieć swoim fanom, Mike?

Dziękuje za Twoje zainteresowanie i ciepłe

słowa o Holy Terror. Jest to ceniona przeze

mnie część mojego życia. Mam nadzieję, że ludziom

spodoba się najnowsze wydawnictwo

"Total Terror". Jestem nim podekscytowany.

Dziękuje za wywiad i mam nadzieję, że odpowiedziałem

na Twoje pytania wyczerpująco i

szczerze. Utrzymujcie muzykę przy życiu i pamiętajcie,

prędkość zabija!

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

24

HOLY TERROR


Holy Terror - Total Terror

2017 Dissonance

Kto zna Holy Terror i bardzo lubi, ten ręka do

góry. Dobra, to wy zamawiajcie od razu ten box

set, jeśli jeszcze nie zamówiliście, szczególnie

jeśli nie macie oryginalnych pressingów. "Total

Terror" to bogate wydanie, zawierające w sobie

debiut "Terror And Submission", drugi długograj

"Mind Wars", dwie płyty z kompilacji

"El Revengo" oraz DVD z materiałami wideo. I

to za dość śmieszne pieniądze (jak na europejskie

standardy, szczególnie, że sama przesyłka

do Polski kosztuje jakieś 75% samej ceny albumu).

A reszcie, która nie miała okazji spotkać

się wcześniej z muzyką Holy Terror, chciałbym

poświęcić dalszą część recenzji. Na początek

warto byłoby bliżej przybliżyć sylwetkę samego

zespołu. Ale zanim zaczniemy, kto zna Agent

Steel? Dobra, dla tych którzy nie wiedzą co to

za zespół, to pokrótce mogę tu napisać, że jest

to jeden z pierwszych zespołów grających speed

metal, zaś ich debiut, "Skeptics Apocalypse"

jest jednym z bardziej szanowanych klasyków

tego gatunku. Jedną z głów stojących za tym

albumem jest Kurt Kilfelt. Jego osoba ma też

bardzo ważne miejsce w historii powyżej omawianego

zespołu. W roku 1985 odszedł on z

Agent Steel i spróbował stworzyć kolejny zespół.

Jak już wiecie (z samego faktu czytania

moich słów), udało mu się stworzyć taką grupę.

W roku 1986, wraz z perkusistą Jack'iem

Schwartz'em, basistą Floyd'em Flanary'm,

gitarzystą Mike'm Alvord'em oraz z Keith'em

Deen'em nagrali demówkę zawierającą trzy

utwory (+ intro), które później zostały zawarte

na debiucie "Terror And Submission", wydanym

w roku 1987. Rok później nagrali "Mind

Wars". Oba albumy były utrzymane w thrash/

speed'owej stylistyce, w której dominowały prędkie,

agresywne riffy, nieustanne galopady,

chwytliwe momenty, dynamiczne przejścia, wysokie

wokalizy Keith'a Deen'a, oba traktowały

na temat wiary, polityki, wzorców moralnych.

Zaś w kolejnym roku zespół rozpadł się, zostawiony

na lodzie przez organizatora w środku ich

europejskiej trasy. Od tego momentu, Kurt

Kilfelt próbował co jakiś czas przypominać o

zespole, raz inicjując jego reaktywację, innym

razem przygotowując kolejne kompilacje i

remastery utworów Holy Terror, od "El Revengo",

przez "Guardians of the Netherworld:

A Tribute to Keith Deen" na cześć

zmarłego w 2012r. w wyniku nowotworu Keith'a,

aż do obecnie omawianego "Total Terror".

Tak pokrótce przedstawia się historia Holy Terror,

o której chciałem wspomnieć, by zapoznać

w (bądź przypomnieć) o sytuacji, w której znaleźli

się byli członkowie tego zespołu, oraz

pobudki jakie nimi kierowały podczas wydawania

tej kompilacji (szczególnie jeśli nie przeczytałeś/łaś

wywiadu, który jest również zamieszczony

na łamach HMP). Wybaczcie ten długi

wstęp na temat zespołu, przejdźmy do samej zawartości

albumu. Pozwolę tutaj sobie pominąć

drugi album koncertowy (ten zawarty w formie

audiowizualnej), gdyż nie miałem okazji go

otrzymać do recenzji. Ze względu na to, że w

boxie zostały zamieszczone albumy, które same

w sobie stanowią odrębne całości, tak więc pozwolę

tutaj zamieścić cztery mini-recenzje traktujące

o większości z nich. Zanim to uczynię,

jeszcze na początek chwila refleksji. Czy chrześcijanie

mogą słuchać Holy Terror? Mam tu

odpowiedź: nie wiem. Czy fani speed metalu

mogą słuchać Holy Terror? Jeszcze jak! "Terror

And Submission", wydany w roku '87, to

album będący w pewnym sensie zaskoczeniem

dla tych. którzy amerykański thrash metal słyszeli

przez pryzmat takich zespołów jak Slayer,

Metallica czy Overkill. Rozpoczęty mrocznym

wstępem będącym tylko preludium do agresywnego

riffu utworu "Black Plague". Oryginalne

połączenie wokaliz, nieustępliwie prędkich motywów

gitarowych, czy dość brutalnej, bezwzględnej

w krytykowaniu pewnych zachowań

tematyki, okraszone dość osobliwym latającym

krzyżem wśród bezkresnych krwistych pustyń

było czymś, co w thrash metalu nie było aż tak

często spotykane, jak się może wydawać. Jest to

bowiem album, który łączy w sobie brutalizm,

nadrzeczywistą tematykę z ryjącymi się w pamięć

riffami, przy czym posiadając teksty, które

trafiają w realne sedno. Jest to album, w którym

być może trudno będzie znaleźć jakieś większe

mankamenty. Nawet ten "brak mocy w brzmieniu"

- wspomniany przez mojego rozmówcę -

jest niwelowany przez ładunek prędkości i agresji,

jaki zespół za sprawą swoich kompozycji

przekazuje. Na dodatek, tę agresję przekazuje

nie używając przekleństw 1 , lecz środków stylistycznych

takich jak anafory, przerzutnie i metafory.

Zresztą zamieszczę tutaj refren utworu

tytułowego: "Submit to force | I will stand my

ground to the bitter end | Submit to force | None deny

me my right to die | Submit to force | Now the terror

is real | Submit to force | Closer to fear than before".

Zresztą każdy utwór posiada swoje wspaniałe

momenty na tym albumie. Czasami tymi momentami

są nawet całe utwory, jak chociażby

"Guardians of The Netherworld". Chociażby

genialnie przejście w środku utworu. Ktoś kiedyś

powiedział, że "w życiu są piękne tylko

chwile". Na tym albumie te chwile potrafią

trwać nieprzerwanie dziesięć minut i być urywane

jedynie przez trochę mniej piękne momenty,

jednak wciąż istotnie, równie chwytliwe

i brutalne. Wracając z tej dygresji do tego, o

czym traktują te teksty, to na debiucie Holy

Terror akcja jest przedstawiona w bardziej szerszej

skali, będąca bardziej metaforyczna,

wzniosła niż rzeczywista, przyziemna w porównaniu

do późniejszego albumu, czyli "Mind

Wars", który różnił się od debiutu między innymi

produkcją, rozwiniętymi zdolnościami

członków zespołu i wcześniej wspomnianym

przedstawieniem tematyki w tekście. No i tym,

że krzyż na tym albumie nie lata w nicości, lecz

stoi na ziemi rozszarpywany przez dwugłowego

demona (co może być symboliczne ze względu

na to, że jest to drugie wydawnictwo - wąż na

"Terror And Submission" miał jedną głowę).

"Mind Wars" zostaje wydany po raz pierwszy w

roku '88 i zaczyna się bardziej niepozornym w

stosunku do poprzednika wstępem. Wolny

motyw powoli zapowiada jednak kanonadę riffów,

która nastąpi na "Judas Reward". Dlaczego

piszę, że teksty na "Mind Wars" są bardziej

przyziemne? Chociażby ze względu na tekst:

"Do Unto Others: A cardboard condo, no shower you

stink | You're down on your luck, you could use a

drink | Social awareness says say no to drugs | Easy

for rich man and the money he hugs". Jednak pomimo

to, teksty na obu albumach stoją na wysokim

poziomie, nie wspominając o riffach czy

popisach solowych. W tym zespole czuć, że są

dwie gitary prowadzące! Zresztą, jeśli ktoś zamierza

się ze mną kłócić, to niech przesłucha

sobie "Christian Resistance". "Mind Wars" to też

album, który posiada kawałek, ewidentnie wzięty

z puli motywów zagranych przez Agent

Steel. Zagram z wami w grę: posłuchajcie sobie

"Back To Reign" z "Skeptics Apocalypse", następnie

poszukajcie podobnego motywu na "Mind

Wars". Podpowiem, pierwsze dziesięć minut

albumu. To zapożyczenie tylko pokazuje to, jak

poprawnie stworzyć kolejny utwór oparty na

tym samym motywie (być może nawet własnym

2 ). Nie zamierzam ich za to krytykować,

gdyż byli w stanie stworzyć album, który po

kilkunastu latach może być przykładem oryginalności.

Kurde, taka dygresja, do czego byście

porównali na przykład utwór "Black Plague",

"Do Unto Others" bądź "Christian Resistance"?

Do Whiplasha? Do Vio-Lence? Do Megadeth

czy do Slayera? No mają elementy wspólne, ale

nie do końca są podobne. Pomijając dygresję,

instrumentaliści z tego zespołu na tych albumach

dostarczają porównywalny wpierdol do

wcześniej wspomnianych zespołów. Z pewnością

dostarczaliby dalej, gdyby nie pewne zbiegi

okoliczności, takie jak odwołanie trasy, spięcia

w zespole i tak dalej. Przez to resztę boxu stanowią

utwory z kompilacji "El Revengo", złożonej

z trzech płyt, z tego co mi się wydaje. Czy to

źle? Nie do końca, szczególnie, że "El Revengo"

miał dość mały nakład. Zasadniczo, zastanawiałbym

się czy zasadnym jest nazwać ten album

"El Revengo vol.2", jednak uważam, że

"Total Terror" jest po prostu lepszą i bardziej

koherentną nazwą. Co się znajduje na pozostałych

dwóch albumach, które jeszcze nie omówiłem.

Pierwsza jest kompilacją części zremasterowanych

utworów w innym porządku, drugi

zaś zbiorem nagrań z koncertów, które odbyły

się w Belgii, Włoszech i Ameryce. Na pierwszym

albumie znajdują się bardziej lubiane

przeze mnie "Christian Resistance" i "No Resurrection",

troszkę mniej ale wciąż doceniane "A

Fool's Gold / Terminal Humor / Mind Wars" i

"Damned By Judges" oraz wszystkie utwory z debiutu,

w nowym brzmieniu, moim zdaniem bardziej

"surowym" ale z przyciętymi wstępami na

części z nich (chociażby na "Black Plague" czy

"Tomorrow's End"). Moim zdaniem to czy bardziej

spodoba się wam brzmienie na kompilacji,

czy na właściwych albumach jest kwestią subiektywną

(ej, ziomek piszesz recenzje, recenzje z

natury są subiektywne), niezależnie od wersji,

wciąż to są świetne, zajmujące i brutalne kompozycje.

Ja osobiście wole wersje oryginalne.

Nawet jeśli są one nagrane dość w słabej, surowej

jakości i następnie obrobione to i tak posiadają

swoją moc - i tutaj niestety muszę powiedzieć,

że koncertówki są w dość słabej jakości,

jednak wciąż posiadają tą agresję, z której znamy

ten zespół. Przechodząc już do meritum: co

moim zdaniem koniecznie powinieneś usłyszeć

z twórczości Holy Terror? Moim zdaniem to

utwory takie jak: "Christian Resistance", "Black

Plague", "No Resurrection", "Terror And Submission",

"Alpha Omega / Bringer of Balance" oraz

już kultowe "Guardians of the Netherworld". Z

oczywistych względów nie oceniam kompilacji

oceną w skali sześciostopniowej, a tym którzy

przebrnęli przez tą długą recenzję, pozostaje mi

tylko polecić twórczość Holy Terror.

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

1

chyba, że przyjmiemy, iż "whore" to przekleństwo. Wtedy już

nie można powiedzieć, że w ich języku brakuje kolokwializmów.

2

wydaje mi się, że Kurt napisał riffy do tego utworu, aczkolwiek

nie jestem tego pewien.

HOLY TERROR 25


Piosenki o szoku pourazowym

Istnieje grupa fanów, która nienawidzi reedycji starych albumów. Swoje

poglądy wzmacniają trawestacją sloganu użytego kiedyś na jednej z demówek

Hellhammer: "Only pierwsze bicia are real". Owi kolekcjonerzy-wahabici spojrzą

zatem z pogardą na nowe wydania trzech z pierwszych płyt Raven. Dla nas owe

wydawnictwa były znakomitą okazją do pogadania o czasach kiedy na gigu można

było dostać po mordzie, a twój portfel mógł zostać ukradziony przez samego

wokalistę Iron Maiden.

HMP: Słuchaj, z kim ty "walczysz" w utworze

"Hell Ride"? Te "aktywa" oczywiście nie dotyczą

żadnych finansów.

John Gallagher: Ha! Tu nie chodzi o jakąś

"walkę"! Cały utwór jest wypchany seksualnymi

dwuznacznościami… więc to kabaret! "Posiadanie"…

"preferencje" etc. etc… utwór ma w sobie

pewną dozę szpanu, więc tekst musiał jakoś do

niego pasować!

Jakiego waszego tekstu bym nie dotknął to

zawsze ktoś w nim jest prześladowany, ucieka

ktoś kogoś goni, dusi...

Naprawdę? To może być prawda, ale jeśli tak,

to wyszło nieświadomie… a może to kwestia

a tu tymczasem nastrój niemal patriotyczny.

To rodzaj filmu, który trwa około trzech i pół

minuty. Jest to futurystyczno-patriotyczna historia

wojenna! Podczas komponowania najczęściej

muzyka przychodzi pierwsza… wtedy zaczynam

nucić i kreować linię melodyczną, używając

słowa bez ładu i składu… w tym wypadku

wokale podążają bardzo mocno za gitarą…

następnie zaczynam szukać odpowiedniego

tytułu, do tego co nucę i zastanawiam się, jakie

może mieć to znaczenie, na podstawie tego próbujemy

wymyśleć kolejną ciekawą historię.

Gdy wydawaliście "Wiped Out" wybuchła

akurat wojna o Falklandy. Czy ten konflikt

Zacząłem podejrzewać, że to cytat z jakiegoś

filmu, ale nic nie przychodzi mi do głowy...

Chyba Mark. Trudno tak patrzeć w przeszłość

i przypominać sobie, co kto zrobił. Kiedy dotarliśmy

do "Wiped Out", było już w nas sporo

"zespołowej świadomości"… Rob wymyślał

sporo "markowych" riffów, podobnie jak ja...

Ciekawe, materiał na "Rock Until You Drop"

został nagrany w kilka miesięcy… później graliśmy

coraz więcej na żywo, a nasz styl ewoluował

przez cały czas. Spójrz na samą perkusję, jak

drastycznie się zmienia: od "Lamb to the

Slaughter" do "For The Future". Te raptem sześćosiem

miesięcy przeistaczają ciasne 16-tki na

hi-hatach w "Lambs…" w dużo lepiej prowadzący

melodię, ósemkowy rytm z otwartymi hihatami

w "Future...". Wyszło ciężej i mniej drobiazgowo.

Sprawy społeczne. Wygląda na to, że siedem

lat temu zrobiłeś sobie ze mnie niezłe jaja.

Opowiadałeś jak to była u was w Anglii taka

bieda ze wasz ojciec musiał zapieprzać do

jakiegoś pobliskiego lasu po drewno aby ogrzać

mieszkanie. Zapytałem o to Cliffa Evansa z

Tank i stwierdził że to czysty wkręt.

To nie był żart! To była zima, nie mieliśmy węgla…

nie mieliśmy czym rozpalić w piecu aby

ogrzewać dom! Wyszliśmy do lasu i wróciliśmy

ze sporą ilością drewna… które było całe wilgotne!!

Ugh!!

Wybacz ale nie mogę powstrzymać się od

złośliwości gdy ktoś mówi o "biedzie brytyjskiej

klasy robotniczej lat 70" w wywiadzie dla

polskiego pisma.

Oczywiście, w porównaniu do komunistycznej

Polski mieliśmy o wiele łatwiej, bez wątpienia.

Czy byliśmy wówczas tego świadomi? Tak, jak

najbardziej. W jakiś sposób dostawaliśmy listy

od fanów ze bloku wschodniego i uświadomienie

sobie, że nasza muzyka dotarła aż tam powodowało

wówczas poro wzruszeń.

podświadomości, która każe ci utożsamić nasza

muzykę z tłem scen pościgu? Może to odzwierciedlenie

współczesnego życia, gdzie wydaje się

iż wolność jest ograniczana? Nie jestem pewien

- po prostu piszemy teksty bez żadnego planowania

Czy "Nobody s Hero" dotyczy osób z PTSD?

Znaliście kogoś takiego osobiście?

Co prawda to Rob pisze teksty, ale powiedziałbym,

tak, to jest właśnie o tym. Nigdy nie spotkałem

kogoś, kto by cierpiał na zespół stresu

pourazowego, ale jestem świadomy jak okropna

musi być ta choroba.

"For the Future" to utwór nietuzinkowy. Metal

znany jest z katastrofizmu, nihilizmu i negacji

Foto: Raven

wpłynął na któryś z waszych utworów?

Nie tyle wojna co ówczesne ekonomiczne położenie

Wielkiej Brytanii… dużo zamieszek…

niepokoju… ubóstwa… sądzę, że właśnie to odbiło

się na muzyce.

Porównywałeś kiedyś waszą słynna zwrotkę

"Fight We Will Fight" do "Welcome to Hell"

wiadomo kogo? Kto tu zrzynał?

Wierz mi lub nie, ale powiem uczciwie, nie kojarzę

tego utworu… ale poczekaj wyszukam ją

teraz w Internecie... Tak, jest podobna, ale nasz

album i tak wyszedł pierwszy… Nie będę więc

złośliwy i założę, że to przypadek - zdarza się.

"Over the Top" ma niesamowicie wyróżniający

się riff po drugim refrenie. Kto go stworzył?

Paul DiAnno ukradł kiedyś Markowi portfel.

Jak wyjaśniliście sprawę?

To był mój portfel, nie Marka… Oczywiście nie

mogłem udowodnić nic innego, niż to, że zginęły

mi pieniądze. Jeden z naszych ludzi z obsługi

widział Paula jak się śmieje z ręką pełną

pieniędzy i mówił "spójrz co znalazłem!". Musieliśmy

prosić innych aby pożyczyli nam pieniądze

na powrót do domu w Newcastle, i jak

często się dzieje, karma wróciła dziesięć lat

później, gdy poproszono mnie bym wspomógł

Paul'a na basie w jego dwu tygodniowej trasie.

Dawał wtedy koncerty promocyjne by uzyskać

kontrakt… miałem swoją kasę z powrotem… a

nawet więcej!

Graliście dla punków i skinów. Ciekawa publika...

To był gdzieś po nagraniu singla "Don't Need

Your Money". Do sali prób weszła grupa punków…

jeden z nich zwinął moją gitarę basową i

uciekł z nią. Złapałem go, zabrałem mu ją i

przywaliłem mu, tak jak kilku innym! Potem

oni naskoczyli na mnie, wywiązała się bójka,

złamali mi nadgarstek… ot cała zabawa. Więc

punki i "długowłosi", tak jak nas nazywali, zawsze

trzymali się od siebie z daleka.

Na ułomków nie wyglądacie. Ten termin

Athletic Rock wziął się z jakiejś konkretnej

dyscypliny sportu?

Tylko sport szaleństwa scenicznego! Ten slogan

wymyślili w Neat Records… przyjęło się, więc

zostaliśmy przy tym… zakładaliśmy sportowe

ciuchy itd. ponieważ wpadały w oko, były wygodne

i sprawiały, że wyróżnialiśmy się na tle

26

RAVEN


innych kapel.

W 1983r. nagraliście cover "Born to be Wild"

razem z Udo, który był potem dołączony jako

bonus do trzeciej płyty. Jak wy się wtedy

porozumiewaliście? Przecież teksty Accept

były tłumaczone ze słownikiem oni ledwie

znali ten język?

To prawda! Na początku porozumieliśmy się z

Michaelem Wagenerem, który był wtedy jego

managerem oraz nagrywał i produkował nasz

album "All For One". Tak właściwie, gdy nagraliśmy

"Inquisitor", zmieniliśmy tekst, ponieważ

było tam sporo słów, które były dla Udo zbyt

trudne do zaśpiewania! Moim ulubionym wspomnieniem

jest to, gdy Udo był nawalony… leżał

na podłodze śpiewając utwory Scorpionsów!

Zawsze wspominacie Slade i Deep Purple

jako główne źródła inspiracji. A co do cholery

z Judas Priest, którego przewija się u was na

każdej płycie?

Judasi byli i są wielką inspiracją, ale musisz pamiętać,

że my założyliśmy zespół w roku

1974… I nie słyszeliśmy ich do roku 1976 gdy

wyszedł "Sad Wings Of Destiny". Slade i

Deep Purple mieli większy wpływ w połowie

lat 70. Widzieliśmy większość kapel, które grały

w Newcastle w tamtych latach. Słuchaliśmy ich,

cieszyliśmy się ich muzyką… i wzięliśmy niektóre

elementy by stworzyć własne brzmienie.

Żartowałeś kiedyś, że cała niemiecka scena

thrashowa narodziła się na waszym gigu

gdzieś w zagłębiu Ruhry. Był na nim młody

Angelripper i Mille. Znasz cover "Lambs to

the Slaughter" Kreatora? Tak w zasadzie to

wiele się nie pomyliłeś...

Kocham to, co te wszystkie zespoły robią! Na

tym koncercie (w Zeche, Bochum) byli też goście

z Coronera… Peavey z Rage… Doro

Pesch… szaleństwo! Oczywiście słyszeliśmy cover

"Lambs..." Kreatora… dzięki niemu nawiązaliśmy

kontakt, zaczęliśmy współpracować z

ich managementem, a także otwieraliśmy ich

koncerty w Europie w 1989r.

Opowiadałeś kiedyś jak natrząsaliście się z

demówki Slayera, którą ktoś z pisma Metal

Forces puścił wam w samochodzie. Jakież to

było atonalne i bez harmonii. Po trzech latach

Slayera słuchało więcej maniaków niż Raven.

Ironia, niesprawiedliwość czy zwykła kolej

rzeczy?

Oh… wszystkie trzy (śmiech!). Slayer w pewnym

momencie nauczył się podejścia King

Crimson, które oznacza, że jeżeli każdy w zespole

gra nie takie nuty jak trzeba to znaczy, że

wszyscy grają dobrze! Ale wtedy, na tej pierwszej

płycie… solo w Es na tle granym w E…

Auuu! Popularność nie ma nic wspólnego z

umiejętnościami, treścią ani jakością, to jest

twardy fakt. Robią to co robią i są najlepszym

Slayerem, jedynym w swoim rodzaju, tak jak

być powinno. Przy okazji, mamy rok 2017, a

my nagrywamy nową płytę za tydzień, 37 lat po

"Rock Until You Drop"… szaleństwo, co nie?

Jakub "Ostry" Ostromęcki

Tłumaczenie: Aleksandra Kurda

Raven - Rock Until You Drop

2017/1981 Dissonance

Jeden z najważniejszych albumów Nowej Fali

Brytyjskiego Heavy Metalu, "Rock Until You

Drop" Raven, doczekał się kolejnego wznowienia,

tym razem przez Dissonance Productions.

Rzecz wydana została w formacie digipack

z trzema bonusami. Cieszy niezmiernie

fakt, że ktoś cały czas kultywuje muzykę, która

miała wielki wpływ na całą metalową scenę.

Debiut Raven to naprawdę mocny strzał. To jedna

z tych płyt, które nokautują od pierwszego

odsłuchu. Czysty hard rock pomieszany z heavy

metalem, przyprawiony charyzmatycznym wokalem.

Zapadające w pamięć riffy. Pulsujący

bas. Szybkie rytmy perkusji. To, dziś, pozycja

do bólu klasyczna. Tym bardziej łapię się za głowę

jakie wrażenie musiała wywrzeć w momencie,

gdy się ukazała. Wtedy tych trzech młodzieńców

- John i Mark Gallagher oraz Rob

"Wacko" Hunter solidnie wywrócili do góry nogami

scenę muzyczną w Anglii i nie tylko. Wiadomo,

że w tym okresie na samych wyspach

wszelkiej maści zespołów grających ostrą muzykę

było całe multum. Jednak przetrwały te,

które czymś się wyróżniały. Taki był Raven,

proponujący niby dokładnie wszystko to, co

każdy dobrze znał, ale podał to jakoś właśnie

inaczej. Ciężko jest wychwycić dokładnie, co

stało za sukcesem tej grupy, ale można domniemywać,

że wielka determinacja połączona z

wielką energią i… poczuciem humoru. Myślę, że

do dziś Raven pozostał synonimem pozytywnego

wariactwa jeśli chodzi o muzykę heavy metalową.

Dodać też należy, że jak na debiutantów

kompozycje stoją na wysokim poziomie a

wykonanie potwierdza niezły warsztat tych

młodych facetów. Nie tylko mocno i do przodu,

potrafią także gdzie trzeba zwolnić. Na pewno

też czuć w tych utworach wielką inspirację rock

n rollem, co zresztą słychać na ich wszystkich

trzech wczesnych płytach. Myślę, że warto

znów sięgnąć po "Rock Until You Drop". Może

to być z różnych względów. Na pewno jednak

wszystkich, którzy postanowią zaopatrzyć się w

nowe wznowienie albumu czeka wspaniała

podróż. Dla jednych sentymentalna, dla drugich

może pierwsza. Ważne jednak, że wciąż ta muzyka

dostarczy słuchaczom niesamowitego zastrzyku

energii. Nic, ja kończę - właśnie mam

ochotę żeby włączyć ją kolejny raz. (6)

Raven - Wiped Out

1982 Neat

Raven to zespół, który można powiedzieć, co

płytę mocno się rozwijał. Przynajmniej na początku

kariery ich albumy zawierały bardzo

świeżą muzykę. Świetny debiut, "Rock Until

You Drop", spowodował zainteresowanie. Nie

bacząc na odwieczny problem dla młodych zespołów,

jakim jest utrzymanie tego stanu wśród

fanów, weszli do studia by nagrać następcę.

Zaatakowali słuchaczy z takim impetem, że nie

straszne było im potwierdzenie swojego talentu.

Drugi album, "Wiped Out", zadał więc cios jeszcze

silniejszy niż ich pierwsza płyta. Napisany

materiał jest jakby kontynuacją debiutu.

Chociaż krzywdzącym byłoby napisać, że

"dwójka" powiela jakieś pomysły już wykorzystane.

Mamy tutaj ten sam impet, energię i humor,

ale czuć, że grupa naturalnie idzie naprzód.

Trochę więcej delikatnego kompozytorskiego

kombinowania, chociaż znów jednak dominują

szybkie riffy i szalenie motoryczna sekcja

rytmiczna. Można powiedzieć, że "Rock

Until You Drop" przetarł ścieżkę, którą Raven

chce konsekwentnie podążać. Proponuje jednak

na "Wiped Out" więcej "dojrzałego" grania w

stosunku do poprzedniczki. Nie rezygnują jednak

bracia Gallagher z nawiązania do rock n

rolla, którego zapach czuć momentami aż

nadto. Strasznie chwytliwa i zapadająca w pamięć

to muzyka. Materiał broni się sam, dlatego

być może skrywa go trochę, można powiedzieć,

nijaka okładka. Noga sama podryguje a nim

zorientujemy się, co się dzieje, zaczynamy biegać

po pokoju ruszając dłońmi imitując grę na

gitarze. Pozwalają sobie panowie nawet na zupełną

odskocznię w postaci akustycznej, instrumentalnej

miniaturki, pośród zgiełku pędzących

na złamanie karku kawałków. Nastrojami mogą

żonglować tylko najlepsi, a wtedy, w 1982 roku,

Raven niewątpliwie był wśród nich. Ponadczasowa

klasyka, którą pominąć, będąc fanem

heavy metalu, to po prostu wstyd. Warto więc

od czasu do czasu wziąć ściereczkę i odkurzyć

"Wiped Out". Od razu człowiekowi zrobi się

lepiej. (6)

Raven - All for One

2017/1983Dissonance

Album "All for One" to chronologicznie trzecia

duża płyta w dyskografii brytyjskiego tria Raven.

Wydany w 1983 roku, nie tylko pokrzepił

serca fanów klasycznego heavy metalu, ale także

dał radę sięgnąć poprzeczki postawionej przez

dwa poprzednie - "Rock Until You Drop" oraz

"Wiped Out!". Ciężko mówić przy takich szczerych

kapelach jak Raven o tym, która płyta jest

lepsza, a która, podobno, gorsza. Zwłaszcza, jeśli

chodzi o początek jej działalności. To strasznie

równe granie, powodujące szybsze bicie

serca i ochotę na machanie głową. Zajmując się

akurat "All for One", można zwrócić uwagę, że

znajdziemy tutaj sporo inspiracji rock'n'rollem.

RAVEN

27


Riffy tną pod nogę, nie sposób przy tej muzyce

siedzieć, a co dopiero próbować dopisywać do

niej jakąś ideologię. Każdy kawałek stworzony

jest tak, by zgnieść poprzedni. Bardzo chwytliwe,

nie pozbawione jednak swoistego klimatu,

utwory składają się na bardzo spójną płytę. Mimo,

że ta muzyka nie pachnie jakąś wirtuozerią

to możemy znaleźć czasem bardzo nastrojowe

zmiany klimatu, jak w przypadku środka "Run

Silent, Run Deep". Cały czas jednak Mark

Gallagher, John Gallagher i Rob "Wacko"

Hunter są na "All for One" jak trzej muszkieterowie,

tnąc wszystko i wszystkich swoimi instrumentami,

które imitują szpady. Tak samo

jak bohaterowie powieści Aleksandra Dumasa

ci muzyczni wariaci tworzą tutaj solidny kolektyw,

opierając sukces Raven na sobie nawzajem.

"All for One" doczekała się też kolejnego

wznowienia, tym razem przez firmę Dissonance

Productions. Zawiera kilka dodatkowych

nagrań, w tym 7" singiel "Born To Be Wild" nagrany

razem z Udo Dirkschneiderem

(Accept). Utwory bonusowe nie psują nastroju

całości, warto więc wysłuchać wszystkich, piętnastu

numerów na srebrnym nośniku. (6)

Raven - Live At The Inferno

2017/1984 Dissonance

Przychodzi taki czas w karierze każdego zespołu,

że chce wydać, albo przynajmniej rozważa

kwestię nagrania płyty koncertowej. W niektórych

przypadkach jest to wcześniej, czasem

później. Jedni decydują się na jedną realizację, a

są takie grupy, którym się to ewidentnie podoba

i zasypują fanów wieloma rejestracjami. Przeważnie

jednak status kultowych otrzymują albumy

zawierające wczesne koncerty. Coś w tym

jest, zwłaszcza w temacie hard rocka czy heavy

metalu, że jednak wtedy kumuluje się najwięcej

energii a poza tym, nierzadko wtedy są też w

zwyżce formy. Kwestia albumu koncertowego

Foto: Raven

nie ominęła i angielskiego Raven, który po wydaniu

wyśmienitego "All for One" zdecydował

się na, jakby, podsumowanie wczesnego okresu

właśnie krążkiem nagranym na żywo. Wydany

w 1984 roku "Live At The Inferno" to tak

naprawdę istny huragan. Portretuje on zespół

po trzech studyjnych płytach, a więc w, można

powiedzieć, szczytowym momencie kariery. Na

setlistę składają się same killery, bowiem utworów

z pierwszych albumów inaczej nazwać się

nie da. Większość zagrana jest w podobny sposób

jak pierwowzory. Oczywiście z większym

impetem, który dodatkowo daje kompozycjom

mocy. Czuć też jak entuzjastycznie reaguje publika,

co pewnie przekłada się na dużą radość z

grania dla Johna i Marka Gallagherów i towarzyszącemu

im Robowi "Wacko" Hunterowi.

Słychać zresztą, że ochoczo wystrzeliwują

kolejne numery, zapowiadane z ikrą, powodujące

ochotę na więcej i więcej. Znalazły się miejsca

na obowiązkowe przystanki w koncercie, jak

solo gitary czy perkusji. W sumie nie odczuwa

się na "Live At The Inferno" zmian w brzmieniu,

ale dostajemy właśnie szczególną atmosferę

występu. Wtedy, na początku lat 80. koncerty

Raven musiały być niesamowite. Dowodem

właśnie tego jest ten album, który przenosi nas

w tamten szalony czas. Można szczerze powiedzieć,

że to wydawnictwo jest jednym z ciągle

błyszczących klasyków i śmiało można porównać

go do "Eagle Has Landed" Saxon, "Maiden

Japan" Iron Maiden czy "Live Evil" Black

Sabbath. To jest naprawdę panteon wielkich, a

Raven spokojnie plasuje się w czołówce tamtej

epoki. Właśnie teraz "Live At The Inferno" zostało

wznowione przez Dissonance Productions.

Całość wygląda tak samo jak pierwsze

bicie. Nie mamy żadnych bonusowych nagrań,

nikt nie wpadł na pomysł, żeby coś zmienić.

Wystarczy tylko włączyć i przeżywać w dowolnej

ilości i ciągle bardziej zazdrościć tym, którzy

mogli w tym uczestniczyć na żywo. (6)

Adam Widełka

Powrót bogi

Rock Goddess to jeden z moich

skiego Metalu. Dwa pierwsze albumy tej

klasyki tego nurtu i tylko splotowi niesp

czał, że skończyło się tylko na trzech LP's

da wcześniejsze próby reaktywacji, ale d

wróciły na dobre, w dodatku w oryginaln

More Than Rock And Roll", szykują pow

oczywiście liderka:

HMP: Reaktywowałyście zespół przed czterema

laty, ale dopiero wiosną tego roku wypuściłyście

powrotny materiał, EP-kę "It's More

Than Rock And Roll" - dlaczego musieliśmy

czekać na nią tak długo?

Jody Turner: Tak, to jest dobre pytanie. Oczywiście

chcemy wydać album, ale proces zdobycia

kontraktu płytowego okazał się długi i poczułam,

że naprawdę musimy coś z tym zrobić,

ponieważ tak jak mówisz, to trwało zbyt długo.

Stąd wydanie EP-ki. Trwają negocjacje z firmami

fonograficznymi, więc mam nadzieję, że

wkrótce nasz nowy album będzie dostępny!

Wasi fani zadawali sobie też przez lata pytanie,

dlaczego Rock Goddess wciąż nie

wznawiają działalności, skoro tyle innych

zespołów sprzed lat wróciło już do gry - rodziny,

dzieci i codzienne życie utrudniały ten proces

i przesuwały go w czasie?

Naprawdę to czekałyśmy na dorastające dzieci

Julie, by zabrać ją z powrotem!

Czym więc zajmowałyście się w okresie przerwy

w działalności Rock Goddess? Muzykowałyście,

choćby tylko dla przyjemności, czy

też wzięłyście całkowity rozbrat z graniem na

wiele lat?

Miałam kilka muzycznych przedsięwzięć po zakończeniu

Rock Goddess. Prowadziłam kilka

projektów na własną rękę, pod własnym nazwiskiem.

Potem miałem girl band o nazwie Braindance,

znacznie cięższy zespół, kochałam go.

Wzięłam sobie przerwę po tym wszystkim. Robiłam

inne rzeczy dla telewizji itp., więc zawsze

trzymałam rękę na pulsie.

Co było tym decydującym impulsem, który

skłonił was do reaktywacji zespołu? Ponoć

znowu wszystko zaczęło się od waszego taty

Johna Turnera, kiedyś mentora i menadżera

waszej grupy, bo to on wyszedł z inicjatywą

wskrzeszenia Rock Goddess?

Mój ojciec i ja zdecydowaliśmy, że nadszedł

czas, aby spróbować zacząć wszystko od nowa z

oryginalnym składem, więc oznaczało to powrót

na pokład Julie i Tracey i dziękuję za to niebiosom!

To naprawdę tak, jakbyśmy nigdy nie były

rozdzielone! Nie wyobrażam sobie życia bez

Rock Goddess, to niemożliwe.

Od początku wiedziałyście, że powrócicie w

oryginalnym składzie, razem z basistką Tracey

Lamb, innej opcji nie było?

Tak, musiało być oryginalne trio. Nauczyłyśmy

się grać razem, stworzyłyśmy Rock Goddess.

Więc tak, nie było innej drogi...

Pierwsze próby były więc pewnie dla was zarówno

magicznym, jak i dość ciężkim przeżyciem,

bo trzeba było od podstaw przypominać

sobie utwory, uczyć się grać, etc.?

Tak, bardzo emocjonalnie. Minęło dużo czasu i

odetchnęłyśmy z ulgą, że wciąż jesteśmy

zgrane. Ale musiałyśmy ciężko pracować, by od-

28

RAVEN


ń NWOBHM

ulubionych zespołów Nowej Fali Brytyjdziewczęcej

formacji to niezaprzeczalne

rzyjających okoliczności zespół zawdzięi

rozpadzie w 1987 roku. Były co prawopiero

przed czterema laty dziewczyny

ym składzie. Najpierw wydały EP-kę "It's

rotny album, a najwięcej szczegółów zna

zyskać równowagę. Dobrze, że byłyśmy zaznajomione

ze starymi rzeczami Rock Goddess!

Od początku wiedziałyście, że będzie to powrót

na 100 %, z komponowaniem i nagrywaniem

nowego materiału, czy też początkowo

chciałyście sobie pograć tylko dla przyjemności,

przypomnieć dawne, dobre czasy?

Nie, to było na poważnie. To był pełny powrót.

Oczywiście, że jest fajnie, ale też jest cholernie

krwiście!

Jak wtedy jesteś wyłączną kompozytorką w

zespole, a "It's More Than Rock And Roll",

"Back Off" i "We're All Metal" potwierdzają,

że nie zatraciłaś swego charakterystycznego

stylu - nawet jeśli nie gra się przez lata, człowiek

nie traci takich umiejętności, są one

gdzieś głęboko zakodowane w naszej podświadomości?

To dobre pytanie! Myślę, że wszyscy twórcy

piosenek mają swój własny styl, a ty próbujesz

to zmienić i odkrywać inne wibracje podczas pisania,

ale myślę, że zawsze będziesz miał swój

własny styl.

Na początku kariery miałyście wyśmienitych

producentów: debiut powstał pod okiem Vica

Maile'a, "Hell Hath No Fury" Chrisa Tsangaridesa,

"Young & Free" Paula Samsona i Jo

Juliana. Tym razem to ty odpowiadasz za produkcję

powrotnej EP-ki - to dowód na ciągły

rozwój czy raczej konieczność, bo wciąż nie

macie podpisanego kontraktu?

W przeszłości zajmowałam się produkcją, więc

znam ten proces. Chciałyśmy jak najszybciej

przygotować i wydać EP-kę, pracowałam z fantastycznym

inżynierem, z którym dobrze się rozumiem,

więc wydało mi się logiczne by współpracować

właśnie z nim. Jestem zainteresowana

produkcją i mam nadzieję, że trafią się inne projekty

z innymi zespołami w przyszłości!

Bite You To Death Records to wasza firma,

czy też założona specjalnie z myślą o wydawaniu

płyt Rock Goddess?

Była wymyślona na potrzeby wydania EP-ki.

Kto wie co nas czeka w przyszłości, ale wkrótce

podpiszemy umowę z wytwórnią, więc wszystko

wskazuje, że była naszą przystanią jedynie

przez chwilę.

Nie było was w muzycznym biznesie przez

wiele lat - pewnie zmienił się on diametralnie

w porównaniu z tym, co pamiętacie z lat 80.?

Byłam w branży po latach 80., ale tak, biznes

się zmienił. Sposób, w jaki można tworzyć własną

muzykę w domu, daje artyście więcej możliwości.

Myślę, że niektóre rzeczy są lepsze, a niektóre

gorsze. Wytwórnie nie operują teraz tak

swobodnie ofertami i nie dysponują już nieograniczonymi

finansami. Wydaje się, że tylko

wielcy artyści pop otrzymują duże kawałki ciasta.

Naprawdę, wielkie wytwórnie wydają się

inwestować tylko w komercyjnych pewniaków.

Ale kiedyś też nie było przecież za wesoło -

choćby trzeci album "Young & Free" nagrałyście

w roku 1985, ale firma A & M nie była

zainteresowana jego wydaniem, dlatego ukazał

się dopiero po dwóch latach, nakładem

niewielkiej, francuskiej wytwórni Just' In Distribution

i przepadł na rynku?

Opuściłyśmy A & M, chociaż było nam tego

szkoda, bo świetnie się przy tym bawiliśmy.

Wiązałyśmy z nimi duże nadzieje. Ale hej, gówniane

sytuacje się zdarzają, a dla mnie to było

bardzo śliskie zbocze.

W sumie zawartość tej płyty diametralnie odbiegała

od stylu Rock Goddess z pierwszych

płyt, to było znacznie bardziej komercyjne

granie niż debiut i "Hell Hath No Fury" - miałyście

tego świadomość i uznałyście, że lepiej,

aby dyskografia zespołu nie zamknęła się na

tej płycie?

Chcąc być uczciwą zawsze pisałam kawałki z

chwytliwą melodią. Tak, są na tym albumie bardzo

komercyjne utwory, myślę, że właśnie tak

chciałam. Nie pamiętam, żebym robiła to z nastawieniem,

by pisać utwory komercyjne, ale

słuchałam ich ostatnio i po kilku z nich podniosłam

głowę.

Te trzy nowe utwory to pewnie zapowiedź

czwartego albumu - na jakim etapie prac obecnie

jesteście i kiedy możemy spodziewać się

jego premiery?

Teraz jesteśmy w fazie przedprodukcyjnej, próbując

nowych rzeczy. Myślę, że są one dość

eklektyczne, dość różnorodne, ale w dobry sposób.

To prawie tak, jakbyśmy znowu składały

swój pierwszy album, mamy dużo materiału do

wykorzystania, by móc wybrać wisienki. Nie jestem

pewna, kiedy ten album zostanie wydany,

Foto: Rock Goddess

wciąż negocjujemy kontrakt płytowy.

Gorące przyjęcie na koncertach, choćby niedawnym

Headbangers Open Air Festival,

utwierdza was pewnie w przekonaniu, że decyzja

o powrocie była słuszna?

Trafiłeś w punkt. To całkowicie potwierdza,

dlaczego wróciłyśmy i dlaczego ciągle się rozwijamy.

Odbiór był bardziej niż ciepły, był bardzo

wyjątkowy, skromny, ale rozgrzewający serca.

Wsparcie jakie otrzymałyśmy nie ma sobie

równych.

Zresztą tak generalnie NWOBHM ma się

chyba coraz lepiej: nie dość, że coraz więcej

młodych zespołów wraca w swym brzmieniu i

stylu do tamtych czasów, to również reaktywuje

się coraz więcej grup z tamtych lat, które

wydają premierowe płyty, koncertują - choćby

na WinterStorm Festival w październiku spotkacie

się z licznymi kumplami z dawnych czasów,

np. Heavy Pettin?

Tak, to jest wspaniałe, ciągle wpadamy na naszych

starych kumpli! Kocham to! Tak, naprawdę

cieszę się, że znowu zobaczę chłopaków z

Heavy Pettin. Czyż to nie jest cudownie, że

jest tak wiele młodych zespołów grających pod

flagą NWOBHM? Kocham to! To jest jak wehikuł

czasu!

Czyli historia historią, ale nic nie stoi na

przeszkodzie, byście dopisały do niej ciąg dalszy?

Nikt nam nie może przeszkodzić. Wróciłyśmy i

jesteśmy tu, aby zostać na dłużej!

Wojciech Chamryk, Filip Wołek,

Karol Gospodarek

ROCK GODDESS 29


Spartanie brytyjskiego metalu

Nazwa Sparta zdaje się być dla zespołu z Mansfield symboliczna, bowiem

za czasów świetności NWOBHM nie zdołał przebić się, ani zdobyć szerszej popularności.

Jego muzycy powrócili jednak przed czterema laty i od tego czasu nagrali

już dwa albumy studyjne. Gitarzysta Tony Foster zapowiada też, że na zbliżające

się 40-lecie powstania też pewnie przygotują kolejną płytę, bo wciąż czerpią radość

z tworzenia i grania:

HMP: Wygląda na to, że obecnie wreszcie macie

szansę funkcjonować jak zespół z prawdziwego

zdarzenia, co nie było wam dane przed

laty i skrzętnie to wykorzystujecie, publikując

po 2,5 letniej przerwie kolejny album z premierowymi

utworami?

Tony Foster: Sparta zawsze miała możliwość

nagrywania rocka wysokiej jakości. Wróciliśmy

po tym jak High Roller Records wydała podwójny

CD "Use Your Weapon Well" i tego momentu

jesteśmy znowu aktywni. Mamy oryginalny

skład z 1979 roku - przeszliśmy wiele, ale

teraz gramy w tym samym składzie.

Po wydaniu "Welcome To Hell" chyba od razu

wiedzieliście, że nie poprzestaniecie na tej płycie,

stąd dwa kolejne lata poświęciliście na

komponowanie kolejnych utworów?

Nadal mieliśmy wiele pomysłów na kolejne

utwory i to było nieuniknione, że wydamy następny

CD, którym okazał się być "No Retreat

No Surrender". Wszystkie nagrania to oryginalnie

napisane przez nas kawałki, które powstały

w ciągu 18 miesięcy od momentu, gdy zdecydowaliśmy

się nagrać następną płytę.

Ciepłe przyjęcie waszych płyt z dawnymi

utworami i tej najnowszej, w sumie pierwszej

studyjnej w dyskografii zespołu, tylko utwierdziło

was w przekonaniu, że macie dla kogo

nadal grać i tworzyć?

Mieliśmy wiele demówek i nagrań radiowych,

więc dobrze się stało, że High Roller zadecydowało

się wydać podwójną płytę "Use Your

Weapons Well". Zawierały one wiele naszych

starszych nagrań z lat 70. i 80. Album został dobrze

przyjęty, więc zadecydowaliśmy o tym, że

napiszemy coś nowego, a było to "Welcome To

Hell". High Roller zgodziło się wydać ten album,

na którym znalazł się kompletnie nowy

materiał. Został on tak dobrze przyjęty, że postanowiliśmy

kontynuować nagrywanie i wydawanie

nowych płyt.

Pomimo ogromnych przeobrażeń muzycznego

biznesu i zmian z tym związanych pewnie jednak

łatwiej być muzykiem w obecnych czasach

niż wtedy, gdy zaczynaliście?

Zdecydowanie. Teraz proces nagrywania jest

dużo łatwiejszy. Gdy nagrywaliśmy nasz pierwszy

materiał jak się pomyliliśmy, to musieliśmy

nagrywać wszystko od nowa. "Lords Of Time"

nagraliśmy na składanowy album "Scene Of

Foto: Sparta

The Crime"; miał on 7 minut 20 sekund długości

i sześć różnych przejść. Bardzo ciężko było

uzyskać efekt, aby wszystkie przejścia były nagrane

właściwie, ale musiały być nagrane i to za

jednym podejściem z późniejszymi dogrywkami.

Teraz można wyciąć wszelkie błędy i nagrać

ponownie jakąś małą część. Gdy masz już nagrany

podkład perkusji, basu i gitary, to możesz

być kreatywny.

Udało wam się osiągnąć na "Welcome To

Hell" fajne, klarowne i zarazem bardzo klasyczne

brzmienie - to dlatego nie ryzykowaliście

i "No Retreat No Surrender" również zarejestrowaliście

w Superfly Studios?

Nagraliśmy "Welcome To Hell" w Superfly

Studios, ale High Roller nalegali na to, by na

nowo zmiksować wszystkie nagrania. Wiele

wtedy straciliśmy z surowego brzmienia. Bardzo

chcieliśmy podjąć ryzyko, ale High Roller nie

dali nam takiej szansy, chcieli zaprojektować

okładkę i zająć się miksowaniem muzyki. Ostatnie

dwa albumy były nagrane w Superfly Studios

i tylko przy nich mieliśmy pełną kontrolę

nad tym, by wszystkie kompozycje były miksowane

przez nas. Jeśli nagramy kolejne utwory,

to na pewno będą nagrane w Superfly Studios

i na pewno przejmiemy znów kontrolę całym

procesem powstawania nagrań.

Andy to dla was ktoś więcej niż tylko współproducent

kolejnych płyt, można określić go

mianem szóstego członka zespołu?

Andy jest wspaniałym inżynierem dźwięku i był

w stanie zrealizować wszystkie nasze pomysły

co do nagrań. Nie ma żadnego wkładu muzycznego

ani w pisanie tekstów, ale myślę, że możemy

powiedzieć, że miał wielki wkład w

brzmienie Sparty na nowych nagraniach. To

była prawdziwa unia pomiędzy zespołem i Andym,

jesteśmy wdzięczni za jego poświęcenie.

Taka sytuacja jest chyba bardzo komfortowa,

szczególnie kiedy nie ma się dystansu do nagrywanego

właśnie utworu i potrzeba kogoś,

kto potrafi spojrzeć bardziej obiektywnie na

coś, do czego wy jako twórcy nie możecie mieć

dystansu?

Andy jest fanem naszej muzyki i włożył naprawdę

wiele wysiłku, by nasze brzmienie było takie

jakiego chcieliśmy. Jako zespół byliśmy zdecydowani

jakiego brzmienia oczekujemy. Spędziliśmy

dużo czasu na tym, by upewnić się, że

to co wydajemy jest właśnie tym czego oczekuje

cały zespół.

Wśród premierowych kompozycji mamy też

ciekawostkę sprzed lat, oryginalnie wydany w

roku 1981 na kompilacji "Scene Of The Crime"

długi, najdłuższy na tej płycie, utwór "Lords

Of Time".

Jako zespół uważamy, że "Lords Of Time" jest

świetną kompozycją. Oryginalnie mieliśmy

miejsca na dwa kawałki na "Scene Of The Crime",

ale zdecydowaliśmy, że nagramy jeden,

epicki utwór zamiast dwóch krótszych. Od momentu

reaktywacji stał się on bardzo popularnym

kawałkiem wśród naszej publiczności, jak i

krytyków, którzy recenzowali nowe CD.

Uznaliście, że zasługuje na drugie życie,

podobnie jak "Angel Of Death", wskrzeszony

na poprzedniej płycie?

To dobry utwór, ale w momencie, gdy go nagrywaliśmy

technologia nie była aż tak zaawansowana

jak dziś. Wprowadziliśmy dwie gitary prowadzące

i dodatkowe solo gitarowe do nowego

nagrania. Prawdopodobnie to jest to, czego

chcielibyśmy w oryginalnym nagraniu. Wierzę

też w to, że ważnym jest połączenie nowych

kompozycji Sparty ze starymi nagraniami. Również

z tego samego powodu nagraliśmy "Angel

Of Death" na "Welcome To Hell".

Będzie to już taką waszą tradycją, czy też był

to przypadek i nie planujecie czegoś takiego na

kolejnych wydawnictwach?

Jeśli będzie nowa płyta, to zdecydowanie

wkomponujemy w nią stare kawałki Sparty, by

podtrzymać tę tradycję.

Skoro na potrzeby wydania "No Retreat No

Surrender" wznowiliście działalność własnej

Suspect Records nie moglibyście wznowić po

prostu tej kompilacji "Scene Of The Crime"?

Oryginalny LP jest bardzo trudno dostępny, a

w wersji CD ta płyta oficjalnie nigdy się nie

ukazała?

Byłoby wiele problemów z legalnym wydaniem

tego albumu. Potrzebowalibyśmy zgody od

wszystkich zespołów, które były w to zaangażowane.

To był projekt, który w tamtym czasie

miał raczej na celu wypromowanie tamtych

zespołów. Wątpię w to, że oryginalne egzemplarze

są ciągle dostępne. Było zrobionych 1000

kopii i tak jak mówisz - są one bardzo rzadkie.

30

SPARTA


Foto: Sparta

Ja mam tylko dwie, a resztę oddaliśmy naszym

fanom w wielu konkursach na facebooku Sparta

UK.

Przez ostatnie lata współpracowaliście z niemiecką,

bardzo zasłużoną dla promowania brytyjskiego

metalu High Roller Records. Kolejną

płytę firmujecie jednak pod szyldem wspomnianej

już Suspect Records - nie byliście zadowoleni

z poprzedniego wydawcy, czy też oni

uznali, że wolą raczej wydawać archiwalne

materiały niż nowe płyty?

Planowaliśmy wydać tę płytę w High Roller,

ale później zdecydowaliśmy, że jednak chcielibyśmy

wyprodukować ją sami. Chcieliśmy zrobić

własny miks utworów, które rokowały, że

zwrócą na siebie uwagę oraz dążyliśmy do tego,

aby nasze kawałki były jak najbliższe temu, czego

chcieliśmy dla Sparty. Sami również zaprojektowaliśmy

okładkę i układ wszystkiego co

znalazło się na płycie. Sami też musieliśmy za

to zapłacić. Jak wspomniałem wyżej, High

Roller lubi projektować okładki i miksować całą

muzykę. Pomyśleliśmy więc, że jest to najwyższy

czas byśmy zrobili to po swojemu. Jako zespół

jesteśmy niezmiernie wdzięczni High Roller

za to, że wydali "Use Your Weapon Well".

To dało nam kopa by na nowo powstać i pisać

muzykę. Tak narodziło się "Welcome To Hell",

które wydaliśmy w High Roller i było bardzo

dobrze odebrane. Tak jak powiedziałem, dziękujemy

High Roller za odkrycie na nowo

Sparty.

Czy w związku z tą decyzją dystrybucja waszych

wydawnictw nie kuleje? Sami wydacie

wersję winylową "No Retreat No Surrender",

czy też zdacie się na inną firmę, może nawet

High Roller?

Nowy album "No Retreat No Surrender" już

zdobył lepsze recenzje niż "Welcome To Hell".

Wynegocjowałem niezależną dystrybucję i zespół

jest zadowolony ze sprzedaży. Prawdopodobnie

sprzedalibyśmy więcej współpracując z

High Roller, ale jesteśmy szczęśliwi, że wydaliśmy

klasyczny i niezależny rockowy album. Na

razie nie ma żadnych planów na wydanie winylowej

wersji, ale negocjacje trwają. Bądźcie czujni!

Macie też wreszcie kolorową okładkę na swojej

płycie - uznaliście, że czerń i biel stają się

dla was zbyt oczywiste, po prostu monotonne?

Zresztą barwny cover fajnie też podkreśla ten

nowy rozdział w historii grupy?

To też tyczy się całego zespołu, bo mieliśmy

kontrolę nad całym tym procesem. Oglądaliśmy

wiele czarno-białych projektów, ale koniec końców

zdecydowaliśmy, że kolorowy wariant jest

najlepszy. Teraz, gdy zespół sam finansował CD

nie było żadnego problemu z użyciem koloru.

Zgadzam się, że to było symboliczne: to pierwsze

nagranie Sparty od 35 lat, które jest wydane

z kolorową okładką.

Praca Christophera Merringtona nawiązuje

nie tylko do nazwy zespołu, ale też niektórych

tekstów, jak chociażby tytułowego?

Chris Merrington jest zięciem naszego wokalisty

Karla Redersa, jest również grafikiem. Zaprojektował

wiele grafik we współpracy z muzykami

zespołu. Jest odpowiedzialny za okładkę i

inne aspekty graficzne, ale nie ma żadnego

wkładu muzycznego ani wkładu w pisaniu tekstów.

"No Retreat No Surrender" ukazała się już

jakiś czas temu. Mieliście więc czas oswoić się

z tym albumem, posłuchać go na spokojnie z

pewnym dystansem, zebrać opinie czy recenzje

- jesteście zadowoleni, odbiór płyty spełnił

wasze oczekiwania?

Odbiór zdecydowanie przerósł nasze oczekiwania.

Jak wspomniałem wyżej, nie mamy żadnych

negatywnych opinii i ogółem album jest

lepiej odbierany od poprzedniego. Jesteśmy zadowoleni

z reakcji na nasze nowe dzieło.

Jesteście wśród tych zespołów, które obecnie

radzą sobie znacznie lepiej niż przed laty - planujecie

w związku z tym kolejne płyty, czy też

przy bardzo niestabilnej sytuacji w branży

trudno o jakieś długofalowe decyzje?

Prawdopodobnie wydamy następny album, ale

na ten moment nie ma żadnych dokładnych

planów.

Zespół jednak wciąż istnieje, ma się dobrze i

dopóty wspólne granie przynosi wam frajdę i

artystyczne efekty tegoż są dla was i dla słuchaczy

satysfakcjonujące, dopóki będziecie istnieć?

Teraz jesteśmy szczęśliwi z tego, że ludzie są zadowoleni

z muzyki, która jest wyjątkowa dla

Sparty.

Za dwa lata będziecie obchodzić 40-lecie oficjalnego

powstania Sparty - fajnie byłoby dotrwać

w zdrowiu i twórczej formie do tego czasu,

aby zaakcentować ten jubileusz kolejną

płytą z premierowymi utworami i pewnie to

jest obecnie wasz cel na najbliższe lata?

Wspaniale byłoby wydać album z okazji 40 rocznicy

powstania Sparty. Możliwe jest nawet,

by nagrać niektóre ze starych piosenek na nadchodzących

albumach. Będziemy aktywni do

czasu, gdy czerpiemy radość z pisania i grania.

Wojciech Chamryk, Filip Wołek,

Karol Gospodarek

Sparta - Use Your Weapons Well

2011 High Roller

Pierwsza płyta długogrająca w dyskografii

Sparty, kompilacja o takim też tytule sprzed

jedenastu lat, była bardziej składanką the best

of, zawierała bowiem tylko siedem utworów. O

odpowiednie podsumowanie dorobku jednego z

najbardziej pechowych i zarazem niedocenianych

zespołów NWOBHM pokusiła się

dopiero High Roller Records, wydając w 2011

roku "Use Your Weapons Well" jako 2 CD i

2LP z dodatkową 7"EP. Zamieszczono na nich

aż 25 utworów z lat 1979-1990, czyli praktycznie

wszystkie utwory grupy z tego okresu. Nie

wszystkie powalają: te z lat późniejszych są dowodem

na pewną komercjalizację zespołu, zapewne

wymuszoną panującymi wówczas trendami,

brzmienie Sparty też straciło na mocy.

Jednak utwory singlowe z roku 1981, epicki

wręcz "Lords Of Time" z wydanej w tym samym

roku kompilacji "Scene Of The Crime", sesje

radiowe z 1982 czy debiutanckie demo z 1979

to mus dla każdego fana Nowej Fali Brytyjskiego

Metalu. Mamy też garść utworów koncertowych

z różnych lat i innych ciekawostek,

tak więc warto sobie "Use Your Weapons

Well" zafundować. (5)

Sparta - Welcome To Hell

2014 High Roller

Za czasów świetności wydali dwa single i dzielili

składankę z Savage, Panza Division i Tyrant,

po czym rozpadli się w 1990 r., nie zaznawszy

nawet minimalnego sukcesu. Jednak powodzenie

dwóch wydanych ostatnimi laty kompilacji z

archiwalnym materiałem sprawiło, że Spartanie

NWOBHM znowu zwarli szeregi. Efektem jest

wydany w tym roku, 35 lat po założeniu zespołu,

debiutancki, nagrany w oryginalnym składzie,

album Sparta. "Welcome To Hell" to materiał

na poły archiwalny i współczesny. Wszystko

dzięki temu, że mamy tu zarówno utwory

napisane przez Steve'a Redersa całkiem niedawno,

jak tytułowy czy przebojowy "Rock 'N' Roll

Rebel" oraz kilka perełek z lat 80. Pierwszą, najmniej

oczywistą jest nagrany ponownie "Angel

Of Death" - potężniej brzmiący, ale zachowujący

surowy klimat oryginalnego nagrania z

1981r. Inne starsze numery albo powstały jeszcze

w tamtych latach, jak pochodzący z

1984r., ale wówczas nie zarejestrowany, uroz-

SPARTA 31


maicony rytmicznie, z balladowym intro i

outro, "Soldier Of Fortune", bądź pomysły z

tamtego okresu zostały rozwinięte obecnie,

czego efektem jest na przykład przebojowy, motoryczny

"Arrow", z partią basu, która mogłaby

wyjść spod ręki samego Lemmy'ego. Efektem

tego połączenia pomysłów z różnych dekad,

jest, wbrew pozorom spójny i udany album,

który pewnie z niekwestionowaną przyjemnością

włączy do kolekcji każdy fan NWOBHM.

(5)

Sparta - No Retreat No Surrender

2016 Suspect

Weterani zakosztowawszy przyjemności wydania

albumu z premierowym materiałem rozochocili

się na tyle, że w niewiele ponad dwa lata

przygotowali następcę udanego "Welcome To

Hell". Nie wiem jednak w czym problem: może

pospieszyli się za bardzo, albo też zabrakło im

równie dobrych pomysłów na nowe numery, w

każdym razie "No Retreat No Surrender" nie

robi już tak dobrego wrażenia jak poprzedniczka.

Oczywiście to wciąż surowe granie w stylu

NWOBHM i zespół nie zszedł tu poniżej pewnego,

całkiem wysokiego poziomu, jednak za

dużo tu wypełniaczy w rodzaju pozbawionego

energii "Right To Fight", rozwleczonego "Flight

Of The Storm King", który nieco ratują efektowne

solówki czy nijakiego, geriatrycznego

wręcz "We Are Gods". Dobrze, że mamy tu rozpędzony,

świetny tytułowy opener, miarowego

rockera "Dark Of Your Mind" oraz mocarny

"Land Of Mystery" z gitarą klasyczną w balladowym

wstępie, ale jeśli najlepszy na płycie jest

odświeżony klasyk Sparty z roku 1981 "Lords

Of Time", to nie wystawia to zbyt dobrego

świadectwa najnowszym utworom. Jest więc

solidnie i tyle, ale bez rewelacji. (3,5)

HMP: Wydany w 2016 roku "Red Eye" obwieścił

światu, że Vardis powrócił na scenę. Ponownie

koncerty, próby, ciągle poza domem itd...

Nie masz obaw, chwili zawahania typu "po

cholerę mi to"?

Steve Zodiac: Po trzydziestu latach nie miałem

pojęcia, czy jesteśmy gotowi to zrobić, ale gdy

tylko zaczęliśmy okazało się, że w brzmieniu zespołu

wciąż tliło się życie. Ta energia w soundzie

nic a nic się nie zmieniła, w przeciwieństwie

do naszych fryzur. To brzmienie Vardisa wzbudziło

we mnie chęć do dalszej zabawy.

"Red Eye" miał bardzo dobre recenzje i został

zaakceptowany przez fanów. Co się wydarzyło

w życiu zespoły od tego czasu. Teraz już nie

macie wyjścia musicie kontynuować działalność...

Było nam bardzo trudno, gdy Terry zmarł na

raka podczas nagrywania "Red Eye". Obiecałem

mu, że będę dalej działał z zespołem, ale oczywiście

straciliśmy impet przez tę tragedię. W

życiu zawsze masz wybór. Wybieram życie na

greckich wyspach, nagrywanie i pisanie muzyki

oraz uprawianie owoców cytrusowych w tej

chwili.

Metal w cieniu cytrusów

Po 30 latach niebytu, albumem

"Red Eye" grupa Vardis powróciła

na scenę. Obecnie przygotowane

zostały reedycje

trzech pierwszych płyt zespołu.

Stworzyło to okazje

do rozmowy z liderem zespołu Steve Zodiac'iem,

Wspomnienia z przeszłości, plany na przyszłość, cele

w życiu oraz kogo powinno się szanować - to tylko niektóre

kwestie podniesione w tej rozmowie...

W najbliższym czasie Dissonance Productions

na płytach CD a Back On Black Records

na winylach wydadzą pierwsze albumy

Vardis, "100 MHP", "The World's Insane" i

"Quo Vardis". Czy te wydania zawierają jakieś

specjalne atrakcje, które skuszą fanów?

BMG miało kilka starych nagrań. Niektóre są

na wydanych płytach CD jako utwory bonusowe,

a nad niektórymi wciąż pracuję w moim studiu

w Grecji.

Czy na to, że wraz z trzema pierwszymi albumami

nie wydaliście "Vigilante" miał wpływ

fakt, że stosunkowo niedawno wydała go wasza

wytwórnia Hoplite Records?

Tak, BMG jest właścicielem nagrań z pierwszych

trzech albumów, za to ja posiadam taśmy

i prawa do "Vigilante". Wiem, że na pewno

więcej niepublikowanych materiałów jest w

przygotowaniu.

Czy świadomość, że ludzie chcą ciągle słuchać

tych nagrań , że byliście inspiracją dla innych

jest tym czynnikiem, który powoduje, że artysta

odczuwa sens swojej twórczości, daje mu to

siłę?

Wojciech Chamryk

Foto: Vardis

32

SPARTA


Zawsze miło jest widzieć, jak ludzie doceniają

to, co jest sztuką. Cel w życiu jest wszystkim i

ka-żdy musi stworzyć swój własny.

Epoka NWOBHM charakteryzowała się

m.in. tym, że zespoły wypuszczały wiele

singli, te same nagrania miały różne edycje i

ukazywały się na różnych wydawnictwach.

Czy Vardis ma wiele takich nagrań? Myślałeś

może o tym aby zgromadzić je na jednej płycie?

Tak, aktualnie pracuję nad pełną antologią Vardis

z wieloma nagraniami i fotografiami, których

nigdy wcześniej nie widziano.

Zespół powstał pod nazwą Quo Vardis. Czy

to było nawiązanie do "Quo vadis"? Czy miało

to oznaczać, że szukacie własnej drogi, zastanawiacie

się dokąd zmierzacie?

Tak, to jest prawdziwa łacina i byłem zagubioną

duszą, dopóki nie poznałem mojej żony Ireny.

Vardis przeszedł wiele zmian składu począwszy

od 1977 roku. Dopiero, gdy dołączył Alan

w 1977 i Phi w 1978 skład się ustabilizował.

Dlaczego tak wiele zmian w ciągu zaledwie

roku.? Różnice muzyczne, charakteru?

Widocznie muszę być osobą trudną, okropną i

paskudną.

Terry Horbury w 1977 roku zaliczył epizod w

zespole Ozzy Osbourne. Czy coś wspominał

na ten temat?

Owszem, tak było, co ciekawe, Martin miał podobne

doświadczenia z Sabbathem w tym samym

czasie.

W 1984 roku dołączył do was Terry Horbury z

zespołu Stratagy (nie Strategy !!!), w którym

grała również Jackie Bodiment znana z Girlschool.

Ale Terry w 1982 roku występował

również z zespołem Steve Z Band. To pytanie

nie daje mi spokoju od lat: czy to zbieg okoliczności?

czy ty może również maczałeś w

tym palce? Czy Steve Z to Steve Zodiac?

Pojęcia nie mam, może to był Zee?

Przez zespół przewinęło się bardzo wielu muzyków.

Czy widujesz ich co jakich czas?

Wiesz co u nich słychać? Czemu teraz żaden z

nich nie dołączył się do zespołu?

Jestem w kontakcie z Alanem, który obecnie

mieszka w Nowej Zelandii, ale wierzę jednocześnie,

że jedne zamknięte drzwi otwierają zupełnie

nowe.

Wasza muzyka to tygiel wielu wpływów:

punk, glam, blues, boogie, rock'n'roll, hard rock,

heavy metal. Wydaje się, że zespół chciał być

bardziej elastyczny. Czy nalepka NWOB

HM was nie uwierała?

NWOBHM jest dla mnie w porządku i myślę,

że godnie reprezentuje okres, w którym punki

rządziły muzyką rockową. Noszenie długich

włosów i granie rock'n'rolla, nie było wówczas

już tak fajnie, więc narodził się NWOBHM.

Wydaje mi się, że jest to trochę faszystowskie ze

strony brytyjskiej prasy, próby nadawania

wszystkiemu określonej etykiety. Jak ktoś kiedyś

powiedział, rock'n'roll nigdy nie umrze.

Niemniej największą inspiracją dla was był

rock przełomu lat 60. i 70. Jakich artystów

najczęściej wtedy słuchaliście? Czy wraz z

nadejściem takich zespołów jak: The Crazy

World Of Arthur Brown, Cream, Free, Jeff

Beck Group, Andromeda, Black Cat Bones

odczuwaliście, że rodzi się coś nowego?

Zawsze mieliśmy szeroką gamę nowej muzyki

rockowej do słuchania w latach 70-tych, niestety

dzisiaj na scenie Wielkiej Brytanii wydają się

dominować zespoły karaoke. Wszyscy fani

rocka powinni się domagać zespołów grających

oryginalną muzykę, aby odzyskać ten szeroki

zakres, który mieliśmy w latach 70-tych.

W 1982 roku znalazłeś się w Top 15 gitarzystów

świata w Sounds Magazine. Jest to na

pewno coś zaszczytnego. Chciałem zapytać

który gitarzysta wywarł na ciebie wpływ. Założę

się, że Jimi Hendrix. Myślę, że również

Jeff Beck. Ale czy byli inni?

Tak, zdecydowanie ci dwaj, o których wspomniałeś,

inni moi faworyci to Rory Gallagher,

Roy Buchanan i Marc Bolan.

Foto: Vardis

Słyszałem zabawną opowieść o waszym koncercie,

na którym użyliście po raz pierwszy domowej

roboty stroboskop. Czy możesz ja

przypomnieć? Jakieś inne wspomnienia z

tamtego czasu?

Zbyt dużo było tych zabawnych historii i naprawdę

nie wiem od czego miałbym zacząć!

W 1981 roku zagraliście na Heavy Metal

Holocaust festival (wraz Riot, Triumph, Mahogany

Rush, Ozzy i Motörhead). Graliście

również z Saxon, Girlschool, Angel Witch.

Jak wyglądały wtedy wasze koncerty? Często

je graliście?

Cóż, z pewnością wyglądały inaczej niż teraz,

ale kiedy grasz z serca, brzmienie pozostaje takie

samo.

Pochodzicie z West Yorkshire, podobnie jak

Saxon, Mendes Prey. Jak wyglądała wówczas

scena NWOBHM w waszym regionie ? Czy

były zespoły z tego nurtu, które zrobiły na tobie

wrażenie, ale którym się nie udało? Kilka

zapomnianych nazw?

Saxon na początku nazywali się Son Of a

Bitch, lubiłem wtedy chodzić na koncerty zespołów

o nazwie Nutz, a także Gygafo.

Czy zdawaliście sobie sprawę jak wielki

zasięg miał wtedy NWOBHM? Utrzymywaliście

przyjacielskie relacje z innymi zespołami

tego gatunku, czy raczej były to kontakty

bardziej lokalne?

To zabawne, ale teraz wpadam o wiele częściej

na znajome zespoły niż wtedy, ilość festiwali

jest teraz większa, zatem wpadamy na siebie o

wiele częściej.

Jakie to były czasy? Jak je spostrzegał wtedy

młody Steve Zodiak?

Jak jesteś młody nie myślisz o rzeczach przesadnie

ważnych, więc nie powiem na ten temat

zbyt wiele.

Czy wtedy koncentrowaliście się tylko na

tworzeniu i graniu swojej muzyki, czy także

jak zwykli fani kupowaliście płyty swoich

idoli, chodziliście na koncerty?

Tak, zawsze pisałem muzykę, nawet gdy uczyłem

się grać.

Teraz pytanie z pogranicza żartobliwej fantastyki.

W 1996 roku Paul McCartney a rok

później Eltonowi Johnowi przyznano tytuły

szlacheckie. Micki Jaggerr był kolejny. Nie

uważacie, że to wstyd iż królowa do tej pory

nie doceniła muzyków ze sceny NWOBHM?

Było nie było jest to symbol, rozsławiający

Zjednoczone Królestwo na całym świecie.

Nie widzę sensu w orderach, szczególnie dla

artystów wszelakiej maści. Powinniśmy tylko

szanować ludzi, którzy czynią dobro w służbie

publicznej lub pomagają innym w jakiś sposób.

Aktualnie coraz więcej pojawia się angielskich

kapel grających tradycyjny heavy metal. Czy

obserwujesz ich poczynania, mógłbyś wskazać

zespoły, które wywarły na tobie najlepsze wrażenie?

Lubię Severn Sisters i Holocaust.

Przyszłość przyniesie nowe wyzwania. Jak zespól

zamierza ją kształtować, czyli quo vadis

Vardis?

Gram i nagrywam tylko dla siebie i swojej przyjemności.

W tym życie już nie mogę sobie pozwolić

na tak poważne traktowanie kariery muzycznej.

Życzę spełnienia planów.

Zygmunt Jot

Tłumaczenie: Damian Czarnecki, Karol Gospodarek

VARDIS 33


HMP: Cześć, jak się macie chłopaki?

Fitty Wienhold: Spoko.

Andrey Smirnov: Wspaniale.

Mamy noc Halloween - cukierek albo psikus?

Fitty Wienhold: Serio to dziś? Zapomniałem.

Chyba powinniśmy założyć maski na scenę.

(śmiech)

Andrey Smirov: (Śmiech) Chyba, żadnych nie

mamy.

Fitty Wienhold: Spoko i tak zawsze wyglądam

fatalnie na scenie.

Andrey Smirnov: To zabawne, że dziś Halloween,

a mamy wywiad z Kacprem przyjacielskim

duszkiem.

Accept to rozdział zamknięty

Koncerty Udo pod szyldem "Dirkschneider" miały być efemeryczną odskocznią

od standardowej działalności U.D.O. Zespół i wytwórnia zapewne nie

były pewne efektu, jaki trasa przyniesie. W końcu od kilku lat na scenie znów gra

Accept, który posiada bądź co bądź więcej muzyków Accept, niż jest w zespole

Udo. Magia wokalisty jednak zrobiła swoje, bo trasa okazała się sukcesem. Nie

tylko robi już "drugi obrót" (też w Polsce), ale została zwieńczona także dwukrotnie

koncertowką. O pracy przy trasie opowiadał nam wieloletni współpracownik

Udo, Fitty Wienhold i grający z nimi od kilku lat, Andrey Smirnov.

Pamiętam Udo mówiącego na Wacken Open

Air o trasie koncertowej pod nazwą Dirkschenider.

To było dwa lata temu. Myślicie, że

Udo już wtedy miał świadomość, że ta trasa

potrwa tak długo?

Fitty Wienhold: Krótko i długo to pojęcia

względne. Prawda jest taka, że nigdy nie myśleliśmy,

że to tyle potrwa. Nie wiedzieliśmy, jak

zostanie to przyjęte, z czasem rosło w sile, a trasa

stawała się coraz dłuższa i dłuższa. Skoro

ludziom się to podoba czemu więc nie kontynuować?

Trasa okazała się sukcesem. Ciekawi mnie

wobec tego czy już planujecie powrócić do koncertowania

jako U.D.O.? A może odkładacie

to na odleglejszą przyszłość?

Fitty Wienhold: Na pewno nie. To jest ostatni

raz, ale nigdy nie mów nigdy. Może kiedyś jeszcze

zagramy (Fitty chyba zrozumiał, że chodzi

o trasę jako "Dirkschneider" - red.). Na pewno

powracamy za rok z nowym albumem

U.D.O. Wszystko jest już nagrane, ale jeszcze

nie możemy nic o powiedzieć o tym albumie.

To, co mogę Ci zdradzić na jego temat to to, że

będzie okrągły i będziesz mógł kupić go w sklepie

(śmiech).

Andrey Smirnov: Trudno cokolwiek powiedzieć,

bo jesteśmy teraz na trasie i nawet nie

pamiętam tych utworów. To całkiem ciekawe,

bo ten album nagraliśmy siedząc wszyscy razem

i każdy rzucał swoimi pomysłami. Czasem wyskakiwały

zupełnie niespodziewanie. To było

dla nas coś nowego.

Foto: Dirkschneider

Planujecie jeszcze kiedyś powrót trasy jako

Dirkschneider? Bierzecie to pod uwagę?

Fitty Wienhold: Na razie nie.

Andrey Smirnov: To by było bez sensu. Chcemy

grać swoje numery. Mamy masę dobrych płyt i

fanów, dla których możemy grać z nich utwory.

Fitty Wienhold: My jesteśmy w lepszej sytuacji

niż Udo, bo on na zawsze zostanie zapamiętany

jako wokalista, który nagrał "Balls to the

Wall", ale ma on też swój zespół z którym nagrał

więcej płyt niż z Accept i jest na nich naprawdę

wiele dobrych numerów. Zadowoliliśmy

teraz fanów Accept, więc po tej trasie czas zadowolić

fanów U.D.O.

Udo czasem zdradza, jakie uczucia towarzyszą

mu kiedy myśli o tym, że już nigdy nie

będzie śpiewał utworów Accept? Rozmawiacie

czasem o tym?

Fitty Wienhold: Hmm, powiedzmy, że dla

niego rozdział pod tytułem Accept był praktycznie

całym życiem. Teraz został on zamknięty.

Oni wrócili jakiś czas temu i nikt nie wie, za jaki

czas znowu znikną i czy jeszcze kiedyś powrócą.

Dla nas wszystko jest stabilne, bo Udo jest z

nami. Dla niego te trasy to jak powrót do przeszłości.

Na pewno czuje satysfakcje.

Są na trasie i na płycie koncertowej kawałki

Accept, których nie graliście nigdy wcześniej z

zespołem U.D.O.. Jak a metodę stosowaliście

przy wyborze utworów Accept na trasę Dirkschneider?

Fitty Wienhold: Kiedy myślisz, że utwór jest

łatwy do zagrania, wtedy okazuje się najtrudniejszy

(śmiech). Na pierwszej części trasy graliśmy

tylko hity ze strony A, teraz gramy utwory

z tej drugiej strony. Też są bardzo dobre, ale

nigdy nie były promowane tak jak tamte.

Wiem, że wielu ludzi bardzo chciałoby je usłyszeć.

Patrząc na reakcje fanów, bardzo udaje

nam się ich zadowolić.

Niektórzy mówią, że pomysł na trasę koncertową

jako Dirkschneider to odpowiedź na

powrót i sukces Accept. Dla mnie jednak pomysł

po prostu wpisuje się w obecną (dobrą!)

modę grania starych albumów na żywo. Robi

to W.A.S.P, Bling Guardian, Emperor czy

Mayhem. Możecie zdradzić, która z wersji

jest bliższa prawdy?

Fitty Wienhold: Tak jak już mówiłem, nie zależy

nam na graniu tych utworów tylko po to,

żeby zarobić pieniądze czy zdobyć fanów. Chcemy

zamknąć pewien rozdział. Udo ma swoje

lata, póki zdrowie mu pozwala, to robimy to.

On zawsze chciał to zrobić, ale jakoś nie było

okazji. Zespol U.D.O. zawsze był aktywny, a

teraz pojawiła się przerwa. Nie robimy tego dla

ludzi tylko dla niego. Większość zespołów,

które tak robi, po prostu nie umie nagrać dobrej

płyty i odcinają kupony.

Koncerty jako Dirkschneider gracie w prawie

tym samym składzie jak z U.D.O.. Wiem, że

ze starego składu jesteś tylko Ty Fitty oraz

Udo. Jaką różnicę czujesz zatem w graniu jako

U.D.O. a jako Dirkschneider?

Andrey Smirnov: To nie jest dobre pytanie.

Oczywiście jako muzycy cieszymy się, że gramy

na scenie dla publiki, która reaguje żywiołowo,

ale zawsze lepiej jest grać swoje numery. Te,

które napisało się samemu z myślą akurat o tym

zespole.

Fitty Wienhold: Od początku graliśmy miks

utworów i na początku było oczywiście więcej

Accept, więc jestem do tego przyzwyczajony.

Przedział wiekowy naszej publiki jest bardzo

szeroki, więc jestem już przyzwyczajony do grania

starego materiału.

34

DIRKSCHNEIDER


W składzie jest także syn Udo. Możecie zdradzić

jakie jest jego nastawienie do utworów

Accept? Były pewnie w domu na porządku dziennym

i wśród nich się wychował?

Andrey Smirnov: Dla mnie zawsze dobrze jest

mieć w zespole świeżą krew. Poza tym jest super

perkusistą i pomaga nam we wszystkim nawet

pozamuzycznie. Ludzie mówią, że nie ma między

nami na scenie widocznej różnicy wieku.

Fitty Wienhold: Dla mnie jest to dziwne.

Znam go, odkąd srał w gacie. Pamiętam, jak

byłem kiedyś u nich na święta i podszedł do

mnie z gitarą, czy mu ją nastroje, niestety była

popsuta. Pokazałem mu wtedy jakiś bębenek i

zaczął w niego walić. A teraz ten chłopak siedzi

za mną na scenie (śmiech). Podchodzę do tego

emocjonalnie, że jest z nami tutaj. Poza tym ilu

muzyków może powiedzieć, że gra w zespole ze

swoimi dziećmi? Wszyscy tutaj jesteśmy rodziną.

Ty, Fitty w zasadzie jesteś bardzo mocno

związany z Udo. Wyobrażasz sobie w ogóle

inną działalność muzyczną niż u boku Udo?

Fitty Wienhold: (Zastanowienie) AC/DC nie

dzwoni…

Andrey Smirnov: Jeszcze. (śmiech)

Fitty Wienhold: Moje uszy są zawsze otwarte

na propozycje. Niestety chyba jestem za dużo

na trasach. Jestem już stary, więc wolałbym

uczyć młodszych.

Andrey, a jak Tobie udało się dołączyć do zespołów

Udo? To konsekwencja częstego koncertowania

U.D.O. w Rosji?

Andrey Smirnov: Nie, usłyszałem kiedyś, że

poszukują gitarzysty. Miałem wszystko co było

Foto: Dirkschneider

potrzebne do takiego castingu - nagrania, filmy.

Wysłałem zgłoszenie nie myśląc, że mi się uda,

a teraz jestem z nimi na trasach oraz nagrywamy

wspólnie płyty.

To prawda, że zagrałeś gościnnie także u

Blaze'a Bayley'a?

Andrey Smirnov: Tak to prawda. Z Paulem

DiAnno też grałem.

Jak się czujesz grając klasyki, raz Iron Maiden,

raz Accept u boku oryginalnych wokalistów

tych kapel? Myślałeś jeszcze kilka lat temu, że

spotka Cię taka przygoda?

Andrey Smirnov: To dobre pytanie. Dla naszej

generacji to ostatnie wielkie zespoły. Nie ma już

tak dużych i rozpoznawalnych grup. Jestem dumny,

że mogłem brać w tym udział.

Katarzyna "Strati" Mikosz &

Kacper Hawryluk


Muzyka to naprawdę moje życie...

Cerebus to jeden z wielu amerykańskich

heavy metalowych zespołów,

który w latach '80 przeżył swój

może nie moment chwały, ale z pewnością

dobry okres. Teraz fala powrotów

tych starych i przez większość zapomnianych

grup, przyniosła nam też reaktywację

bohaterów niniejszego wywiadu. Heaven and

Hell Records, wytwórnia zajmująca się głównie przypominaniem tych starych

zespołów z kręgu hard'n'heavy wydała niedawno reedycje "Too Late to Pray" ('86)

rozszerzoną o EPkę "Like a Banshee on the Loose" ('87) oraz album "Regression

Progression... and Something More" z EPką "Regression Progression"('91) i niepublikowanymi

nagraniami z 2005 roku. Wszystko odświeżone i we wzbogaconej

oprawie. I właśnie one są powodem rozmowy z wokalistą Scott'em Board'em o historii,

ale także i o przyszłości Cerebus.

załączone na nowych wznowieniach jako bonusowy

materiał.

Powróciliście prawie w oryginalnym składzie,

który nagrywał "Too Late to Pray" w 1986

roku. Jedynie nie żyjącego już niestety gitarzystę

Chrisa Pennella zastąpił Reid Rogers.

Czy wszyscy byli tak samo entuzjastycznie

nastawieni do pomysłu reaktywacji Cerebusa?

Jeśli o mnie chodzi, zaraz po Cerebus w 1991

roku, zająłem się zespołem Dimage, to bardzo

W jaki sposób trafił do was Reid i czemu zdecydowaliście

się, że to właśnie on do was

dołączy?

Kiedy przyszedł czas zmontować zespół, żebyśmy

mogli grać koncerty, niezwłocznie zadzwoniłem

do mojego zaufanego, niezwykłego

Steve'a Arnolda, który grał na perkusji na EPce

"Like a Banshee on the Loose" w 1987 roku.

Gitarzysta Andy Huffine był zmuszony odrzucić

propozycję ze względu na obowiązki zawodowe.

Kiedy dałem światu znać, że potrzebujemy

dwóch bezkompromisowych gitarzystów,

dwa nazwiska, które wciąż powracały to Reid

Rogers i Elio Romero. Obydwaj to fantastyczni

gracze i super ludzie, idealnie pasowali. W

rzeczy samej, odwalili kawał dobrej roboty na

koncercie z Cerebus w Chicago w maju. Chcemy

napisać nowy materiał razem z Elio i Reidem

i to niedługo. Wszyscy zaangażowani byli i

są bardzo zadowoleni mogąc grać na żywo jako

Cerebus. Energia koncertowa, jaką uchwyciliśmy

jako zespół jest naprawdę wspaniała. Ten

skład jest perfekcyjny!

Zespół powstał w 1984 prawda? Jak do tego

doszło? Co było głównym powodem, że postanowiliście

założyć heavy metalowy zespół?

Wtedy już od kilku lat ćwiczyliśmy nasze rzemiosło

na scenie grając heavy metalowe covery

oraz kilka oryginalnych utworów. Zdecydowaliśmy

się podjąć tego zadania i zaczęliśmy pisać

całkowicie oryginalny materiał, żeby w końcu

nagrać go pod koniec 1984 roku.

HMP: Witam. W tym roku po długiej przerwie

przywróciliście Cerebus do życia. Co było

tego głównym powodem i motywacją?

Scott Board: Pomysł na "powrót Cerebus" wyszedł

od naszego kumpla Jeremiego Goldena z

Heaven and Hell Records. Aż do zeszłego roku,

cały czas pytał mnie, czy istnieje jakaś szansa

na przywrócenie "jakiejkolwiek" wersji zespołu,

był także zainteresowany wznowieniem

naszego starego materiału w należytym stylu,

po dobrym re-masterze i w bogatym opakowaniu.

Z tymi wszystkimi pomysłami, wraz z ofertą

wystąpienia na tegorocznym festiwalu Legions

of Metal w Chicago. Zwróciłem się do

Erica Burgessa, gdy Eric dołączył do nas wtedy

zespół stanął na nogi!

Ile lat tak naprawdę Cerebus był martwy? Co

się z wami działo w tym czasie?

W latach 90-tych po naszym trzecim wydawnictwie

"Regression Progression" (1991),

wciąż pisaliśmy i nagrywaliśmy sporo oryginalnej

muzyki, dawaliśmy występy pod nazwą

Shinkicker, trio, które było bardzo w stylu

Rory'ego Gallaghera ze mną w roli wokalisty i

perkusisty. Bardzo hard rockowy blues. Pisaliśmy

i nagrywaliśmy razem aż do pewnego momentu

po 2005 roku. Te sesje z 2005 roku są

36 CEREBUS

Foto: Cerebus

melodyjny hard rockowy projekt o podobnej

krwi co Whitesnake, Queensryche, Firehouse

etc. Tamten zespół cieszył się sporym zainteresowaniem

większych wytwórni, ale tamta scena

szybko umierała, więc wytwórnie zdecydowały,

że "koniec z hair bandami", co nie urządzało

Dimage. Najbardziej skrywany sekret Południa!

(śmiech) Większość pozostałych gości

rzuciła muzykę, żeby gonić za innymi możliwościami

kariery. Ja pozostawałem na scenie grając

na utrzymanie, że tak powiem, uczestnicząc w

różnych wielkich projektach coverowych. Ostatnio

zajmowałem się wokalem w In The Light

Of Led Zeppelin, grupa-trybut z południowej

Florydy hołdująca duetowi Page/Plant. Muzyka

to naprawdę moje życie...

Na początku waszej działalności jeden z

waszych numerów, konkretnie "Fight the

Beast" pojawił się na składance "Satan's Revenge"

z czym wiąże się dość ciekawa historia.

Moglibyście przedstawić ją naszym czytelnikom?

Po nagraniu paru kawałków na nasze demo z

1984 roku, Eric pewnego wieczoru przyszedł na

próbę i powiedział nam o artykule/reklamie,

którą przeczytał w Circus Magazine. Była ona

napisana przez kalifornijską niezależną wytwórnię,

która szukała heavy metalowych zespołów,

żeby umieścić je na nadchodzącym kompilacyjnym

LP. Album ten miał być kompilacją

zespołów, które miały bardzo oczywiste "satanistyczne"

brzmienia i mogły być sygnowane

naklejką ostrzegającą przed szokującą zawartością

i wszystkie inne bajery, które dobrze się

sprzedawały wśród ówczesnej zbuntowanej

młodzieży. Wysłaliśmy nasze demo i, jak na

ironię, "Fight The Beast", którego tekst mówi

raczej o sprzeciwie wobec tych wszystkich frazesów

i staraniu się aby nie podążać tą złą ścieżką

w muzyce. W każdym razie, to był jeden z

ulubionych utworów fanów z tego LP, a Cerebus

w następstwie dostał propozycję kontraktu

na dwa albumy od New Renaissance Records.

Debiutancki album "Too Late To Pray" z 1986

roku był naprawdę świetnym krążkiem. Jakie

wzbudzał reakcje w tamtym czasie? Podobał

się fanom czy może raczej przeszedł bez większego

odzewu?

Po wydaniu "Too Late To Pray", zarówno fani,

jak i magazyny chwaliły ten album, ledwo co

wyszedł. Pewnie prawdziwa energia wzięta z

tego, czym tak naprawdę był ten zespół dotarła

do nich i została dobrze przyjęta. Było o nim

wiele przychylnych artykułów. No, i był często

puszczany w większych metalowych programach

radiowych na całym świecie.

W waszej muzyce z czasów debiutu słychać

więcej klasycznego, powiedziałbym brytyjskiego

heavy metalu niż święcącego triumfy w

połowie lat '80 US power metalu, choć tego też


nie brakuje, mam rację? Jakie były wasze

główne inspiracje?

Wszelkie porównania Cerebusa do speed metalu

czy thrash metalu, kiedy wyszedł nasz LP,

wzięły się po prostu z prędkości i tempa kawałków.

Proces twórczy na "Too Late To Pray" jest

z pewnością zainspirowany przez Iron Maiden,

wczesny Riot, Saxon, Rainbow i Deep Purple.

Okładka "Too Late to Pray" przedstawia ruiny

miasta po wybuchu jądrowym, ale mimo to zawiera

kilka akcentów humorystycznych. Możecie

coś na ten temat powiedzieć? Kto wpadł

na taki pomysł?

To zespół wpadł na pomysł ruin Nowego Jorku

po ataku nuklearnym, taką apokaliptyczną scenerię.

To także my pomyśleliśmy, że fajnie

byłoby umieścić małe humorystyczne akcenty

typu Myszka Miki chodząca po zrujnowanym

krajobrazie i King Kong na Empire State

Building. Po prostu próbowaliśmy być nieco

jak te wspaniałe okładki z lat 70-tych grup pokroju

Rush, Yes, etc.

"Too late..." wydany został przez New Renaissence

Records. Czemu wasza współpraca

zakończyła się na zaledwie jednej płycie?

Nasza współpraca z New Renaissance Records

była niezła. Zakończyliśmy to i rozstaliśmy

się w przyjaznej atmosferze. Mimo, że

dzięki wsparciu wytwórni często nas puszczano

w radiu i dobrze o nas pisano, nie mieliśmy od

nich pieniędzy, nas samych nie było stać na

wsparcie trasy koncertowej, głównie europejskiej,

gdzie wtedy dobrze sobie radziliśmy na

metalowych listach przebojów. Więc uwolniliśmy

się od naszej umowy na dwa albumy i zaczęliśmy

starać się o większy kontrakt, najlepiej

ze wsparciem trasy. Oto i powód stworzenia w

następnej kolejności EPki ("Banshee"), zamiast

całego albumu. To kosztowałoby znacznie więcej.

Rok później wydaliście udaną EPkę "Like a

Banshhe on a Loose", która zawierała choćby

taki cios jak numer tytułowy. Nie chcieliście

pójść za ciosem i wydać pełnego krążka? Nie

mieliście wystarczająco dużo materiału czy

też były jakieś inne przyczyny?

Decyzja zrobienia EPki zamiast pełnego LP była

czysto finansowa. Już poniekąd zadłużyliśmy

się, aby nagrać "Too Late To Pray", ale wtedy

mieliśmy dość muzyki na dwa LP.

W 1988 roku nagraliście czteroutworowe demo.

Co się stało z tymi numerami? Nie chcieliście

ich wykorzystać przy okazji tych reedycji.

Demo z 1988 roku, wyszło na powierzchnię jako

bootleg wydany przez fanów, była to część

dema złożona z kilku kawałków, które nagraliśmy

około roku 87-88, które miały być wydane

przez inny label, ale tamta umowa się nie udała...

Może niedługo wydamy je wraz z mnóstwem

innych niewydanych kawałków? Rozmawaliśmy

o tym.

Na EPce "Regression Progression" zaprezentowaliście

już inną muzykę, oddalona dość

mocno od klasycznego heavy metalu. Czemu

zdecydowaliście się na taki krok? Znudzenie

gatunkiem, z którego się wywodziliście, potrzeba

eksperymentów, czy może jakieś nowe

inspiracje?

Nieuchronnie to, czego wtedy słuchaliśmy i inspirowaliśmy

się, miało ogromny wpływ na proces

pisania. Po około 1988 naprawdę zaczęliśmy

słuchać i inspirować się bardziej Deep

Purple, UFO, Rainbow, etc., niż klasycznym

metalem. To miało swoje odzwierciedlenie w

naszej muzyce na EPce "Regression Progression"

z 1991 roku. Taka raczej bluesowo hard

rockowa sesja. Cerebus był i nadal jest zespołem,

którego nie powinno się szufladkować

jako jeden konkretny styl. Po prostu mamy tyle

różnych inspiracji.

Jak dzisiaj z perspektywy czasu oceniacie ten

materiał? Uważacie, że to był dobry krok?

Zdecydowanie dobrym krokiem było słuchanie

głosu serca podczas pisania. Jesteśmy naprawdę

dumni z całego materiału, jaki Cerebus nagrał

przez lata, a zwłaszcza z części bardziej bluesowego

materiału, który napisaliśmy po 1991

roku.

Po wydaniu "Regression Progression" Cerebus

zapadł w bardzo długi sen. Jakie były główne

tego powody?

Foto: Cerebus

Po erze "Regression/Progression" Eric, Chris i

ja pozostaliśmy dobrymi kumplami i wciąż tworzyliśmy

i nagrywaliśmy w kilku projektach. W

tym w bluseowo rockowym trio, bardzo w stylu

Rory'ego Gallaghera o nazwie Shinkicker.

Kilka bluesowo rockowych sesji, które odbyliśmy

w 2005 roku znalazły się na właśnie wydanym

wydawnictwie "Regression Progression".

Około 1992 roku połączyłem siły z oryginalną

regionalną grupą Dimage, z którą daliśmy

kilka wspaniałych koncertów otwierających

występy przed np. Lynyrd Skynyrd, ale z całym

tym grunge'owym ruchem zespoły typu

Dimgae były z góry skreślane w wytwórniach

nagraniowych. Nie połączyliśmy się (Eric & ja)

jako zespół aż do niedawna, w ramach powrotu

Cerebus. Bardzo nam dwóm to odpowiada.

Niedawno pojawiły się reedycje waszych

materiałów wzbogacone o dodatkowe utwory.

Na "Too Late To Pray" dostaliśmy EPkę z

1987 "Like a Banshee on a Loose", Natomiast

"Regression Progression... and Something

More" to jak sama nazwa wskazuje EPka z

1991 plus utwory nagrane na demo w 2004

roku. Kto wyszedł z pomysłem tych reedycji,

wy czy wytwórnia Heaven and Hell, która je

wypuściła?

Te nowe wznowienia całego starego materiału

na CD były głównie pomysłem Jeremiego Goldena

z Heaven And Hell Records. Chcieliśmy

z tego zrobić dwa oddzielne wydawnictwa, więc

moim pomysłem było, żeby do EPki "Regression

Progression" z 1991 roku dodać dema z

2004/05 roku jako wspaniałe bonusy. Dedykujemy

je pamięci Chrisa, a tytuł "Regression

Progression and Something More" był pomysłem

Jeremiego, a wziął się stąd, że jeden z

kawałków z tego dema nosi nazwę "Something

More".

Oba wydawnictwa zostały poddane masteringowi.

Czy coś jeszcze w nich ulepszaliście?

Jeśli chodzi o te nowe wznowienia, faktycznie

zrobiliśmy, że tak powiem remaster, ale zmieniliśmy

bardzo niewiele w kwestii miksu, podnieśliśmy

wiele poziomów wyżej, niż były

wcześniej. Dodaliśmy też nigdy wcześniej nieopublikowane

zdjęcia, a także kompletne biografie

z tworzenia i sesji nagraniowych napisane

przeze mnie i Erica. Wspaniale wyglądające nowe

wydania CD; byliśmy z nich bardzo dumni!

Wielkie dzięki dla Heaven and Hell Records!

Czemu te utwory zarejestrowane w 2004 roku

ujrzały światło dzienne dopiero teraz? Czemu

nie poszliście za ciosem wtedy i ten materiał

przepadł na tyle lat?

Demo z 2004 czy 2005 roku w naszym zamyśle

nigdy nie miało być wypuszczone, a właściwie

to powstało głównie dla zabawy, i może żeby

mieć więcej materiału referencyjnego na przyszłość.

Piszecie jakieś numery z myślą o nowym albumie?

Planujecie w ogóle taki wydać?

Tak! Eric i ja skończyliśmy kilka nowych pomysłów,

z których z jednym czujemy się naprawdę

pewnie i wydamy go jako "singiel" do pobrania,

całkiem niedługo. Mamy nadzieję, że przed

Świętami.

Jaką muzykę będzie zawierał? Pozostaniecie

wierni swoim korzeniom czy może zobaczymy

nowe oblicze Cerebus?

Mamy nadzieję, że nowy materiał będzie dokładnie

tym, co chcą usłyszeć fani Cerebus.

Definitywnie świadomie znowu piszemy w

duchu wczesnego ruchu NWOBHM, a nasze

wczesne inspiracje są ewidentne na nowych kawałkach.

Stylizowane jak wczesny Saxon, Riot,

Priest i Rainbow, oraz nasi lokalni faworyci z

Karoliny Północnej P.K.M.

Czy teoretyczny nowy krążek też wypuścicie

również w Heaven and Hell? Jak wam się z

nimi współpracuje?

CEREBUS 37


Tak, nowy materiał najprawdopodobniej zostanie

wydany przez Heaven and Hell Records.

Jak dotąd wszystko prosperowało ponad nasze

oczekiwania.

Jak wygląda obecnie wasza działalność koncertowa?

Często występujecie na żywo? Jakie

plany w tej materii na przyszłość?

Obecnie, po nagraniu przynajmniej jednego nowego

kawałka i jego wydaniu, mamy plany na

więcej występów na żywo w naszej okolicy,

jesteśmy też szczęśliwi mogąc zagrać na Keep It

True Fest w Niemczech w kwietniu 2018!

Który z waszych materiałów uważacie dzisiaj

za najlepszy i który tak naprawdę najpełniej

oddaje ducha Cerebus?

Z całą pewnością, "Too Late to Pray" jest uważany

przez fanów za jedno z lepszych naszych

wydawnictw. Dla większości z nas nasz osobiście

ulubiony materiał to ten drugi. Naszym

zdaniem oddaje on większą dojrzałość w pisaniu

utworów i melodyjną wrażliwość.

Interesujecie się dzisiejszą scena metalową?

Są jakieś nowe zespoły, które lubicie i które

zrobiły na was największe wrażenie?

Jeśli chodzi o moje osobiste upodobania, co do

nowszych metalowych wydań, lubię sporą część

tego, co wydają wielcy artyści grający melodyjny

hard rock i metal w stylu dawnych czasów.

Jestem też dużym fanem wokalistów typu Russel

Allen i Jorn Lande. Lubię połączenie

staroszkolnej stylizacji z fantastyczną produkcją

i oczywiście świetne komponowanie, idące w

parze ze wspaniałym wokalem.

Ok, to już wszystkie pytania z mojej strony.

Chcecie dodać coś na zakończenie?

Cerebus chciałby bardzo podziękować za ten

wywiad. Chcemy też podziękować wszystkim

naszym fanom, którzy bardzo długo czekali,

żeby zobaczyć nas na żywo. No i, jeszcze raz,

podziękowania dla Heaven and Hell Records

za ich niesamowitą robotę. A także, dla wszystkich

tych, którzy zawsze wspierali muzykę naszego

zespołu i tak bardzo ją szanowali! Nie

jesteśmy w stanie należycie wam podziękować

za docenianie tego, co robimy! Oczekujcie więcej

nowych utworów i koncertów Cerebus już

niedługo. Znajdźcie nas online na Facebooku.

Dzięki za wywiad.

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Karol Gospodarek

Cerebus - Regression Progression & Something

More

2017/1991 Heaven And Hell

Amerykański praktycznie mało znany Cerebus,

można nazwać najbardziej spóźnialskim zespołem

na świecie. Mimo, że zadebiutowali w 1986

roku wtórnym jak na tamte czasy heavy/speed

metalowym albumem "To Late To Pray" (rok

później ziomkowie z Tyrant tak samo zatytułowali

swój drugi krążek), to rok później wydali

tylko EPkę "...Like A Banshee On The Loose".

W dodatku tylko na kasecie i dopiero w 1991

roku wydali swoje trzecie o wiele dojrzalsze i

zarazem ostatnie wydawnictwo, także tylko na

winylowej EPce "Regression Progression". I

zespół nagle zawiesił działalność, pomimo bardzo

dobrej i trochę innej muzyki zawartej na tej

EPce niż parę lat wstecz. Na szczęście znalazł

się chętny by to wydać na niewyobrażalnym

chyba dla kapeli formacie CD, dodając prócz

regularnej "piątki" jeszcze aż osiem kawałków o

tym samym mięsistym brzmieniu. Po wysłuchaniu

debiutu nie miałem ochoty na jakąkolwiek

płytę Cerebusa, chyba że tego death core'owego

z Virgini. Ale gdy włączyłem sobie tego nowego

remastera nie znając wcześniej omawianej winylowej

EPki z '91 roku to zdębiałem! Z głośników

popłynął mi zajebisty płynny jak wóda z zamrażalnika

hard'heavy metal najwyższych lotów

a'la Whitesnake, Kingdom Come, Dokken,

White Lion, Night Ranger etc... I nie przesadziłem,

dopiero teraz Cerebus przypomniał mi

że taka muzyka kiedyś istniała! Od pierwszych

sekund zespół gra nam chwytliwe melodie rodem

z lat 80-tych, a głos Scott'a Board'a pokazuje

nam jakim jest zawodowym rasowym

wokalistą! Takie "Close The Door To My Heart",

"Fall Out Of Love Again" to typowe hard rockowe

hiciory w sam raz do słuchania w samochodzie,

gdy chcemy wyprzedzać na trzeciego.

Znowu przy pięknej balladzie "The Offering"

idzie naprawdę się rozkleić. "All Long" i

"Something More" brzmią jak kawałki Deep

Purple zmieszane z Aerosmith. Nawet wolne

"Wasted Time" z bluesowym feelingiem i "Open

The Door" słucha się z niecodzienną przyjemnością.

Za to jak dla mnie najlepszy to "Don't

Speak For Me", bo pachnie mi Dio, i manierą

wokalną i muzyką. Podobnie jak pulsujący balladowy

"Piece Of Me" przypominający mi...

Skid Row. Bardzo dużo na tym albumie porównań

i skojarzeń dlatego tym bardziej miło się

tego słucha. Solówki to też pierwsza klasa, a

bas Eric'a Burgess'a dudni przez cały album jak

kac w głowie z rana po dobrej imprezie. Gdyby

Cerebus wydał ową wzbogaconą EPkę w latach

80-tych na pewno byłby gwiazdą, która

zapełnia hale stadiony jak Van Halen czy

Motley Crue. Nie spodziewałem się, że na stare

lata, taka nuta mnie jeszcze zdoła zaczarować

ale naprawdę czuję się młodszy słuchając tak

zacnej muzyki i od razu sięgam po stare podobne

klasyki...

Cerebus - Too Late To Pray

2017/1986 Heaven And Hell

To kolejne wznowienie debiutu Amerykanów

pierwotnie wydanego w 1986 roku w postaci

tylko winyla i kasety. W 2005 roku doczekał się

w końcu nośnika w postaci CD przez Cult

Metal Classics Records, a w 2017 roku ponownie

tym razem przez Heaven And Hell Records.

Cerebus był jednym z setek heavy metalowych

kapel w USA grających klasyczny heavy

metal. Przypomina mi trochę Attacker, Omen i

Liege Lord z tradycyjnie wysokimi piskliwymi

wokalami Scott'a Board'a lecz świetnymi

solówkami duetu Huffine/Pennell. Słychać to

od pierwszych sekund w szybkim wściekłym

otwierającym "Running Out Of Time" gdzie

solówki są jakby skradzione z płyt Iron Maiden.

Tym bardziej przyjemniej się go słucha.

Następny "Taking Your Chances" z fajną początkową

powtarzaną zagrywką to świetny hicior!

Podobnie jak zaczynający się balladowo

"Distance Eyes". Tytułowy długo zaczynający się

numer jest aż przepełniony maiden'owskimi zagrywkami.

Ale następne jak "Rock the House

Down", "Catch Me If You Can" (z melancholijną

w środku solówką) instrumentalny "Talk Is

Cheap" i kończąca album ballada- to typowe już

amerykańskie granie. Bonusy to odkopany szybki

"She Burns" oraz regularna "czwórka" z EP

"...like a Banshee on the Loose" z 1987 roku. I

tu słychać już wyraźną próbę zmiany stylu w

strone... glam metalu. Słychać to od razu w pierwszym

"Easy Money", który bardziej mi pasuje

niż pozostałe wtórne trzy numery przypominające

debiut. Ratują je tylko świetne solówki i

drapieżność jak w galopującym na dwie stopy

"Stay in the Fight". I na końcu kolejny bonusik

szybki "Fight The Beast". Brakuje tu tylko rewelacyjnych

"Loosers And Winners" i "Cold Cold

World" w stylu "Easy Money". W sumie to bardzo

dobra i udana reedycja przypominająca o

nazwie Cerebus, który istniał i miał się dobrze.

A że wydał w latach 80-tych tylko debiut i EPke

nie jest zaliczany do kapel kultowych jak np.

Omen czy Agent Steel. Ale warto się zapoznać

z jej zawartością chociażby dla wzbogacenia

swojej metalowej wiedzy...

Mariusz "Zarek" Kozar

38

CEREBUS


Stallion świetnie wpisuje się w

nurt oldschoolowych kapel

powstałych w XXI wieku. Co

ciekawe, nie jest to kolejna

ekipa ze Szwecji, ale z Niemiec.

Zespołu możecie posłuchać za

darmo, bo umieścił całą swoją nową płytę na

YouTube. O tym też z wokalistą rozmawialiśmy.

Piszemy taką muzykę, jakiej sami chcielibyśmy słuchać

HMP: Zarówno Wasza muzyka jak i

image nawiązuje do stylu lat 80…

Pauly: Słuchamy i uwielbiamy to brzmienie

odkąd tylko umiemy myśleć. Ja osobiście zacząłem

bardzo wcześnie. Zaczęło się, kiedy miałem

osiem lat. Brat puścił mi "Van Halen II" i

usłyszałem jak David Lee Roth zaczął śpiewać

"Light the Sky". Kiedy później w wieku 16 lat

zacząłem grać w zespołach, było mi bardzo

trudno znaleźć odpowiednich ludzi, którzy pragną

tworzyć podobne brzmienie do tego, którego

ja pragnę. Dlatego trwało to kolejne lata, ale

kiedy spotkałem gitarzystę, Äxxla, pojawiła się

w końcu szansa i z niej skorzystaliśmy.

Jednocześnie wrzuciliście "From the Dead" na

YouTube. Wydaje mi się, że to dobre rozwiązanie,

bo ludzie, którzy lubią kasety i winyle

tak czy owak kupią ten album.

Trafiłaś w sedno sprawy. Nasza pierwsza EPka

"Mounting the World" w ogóle nie wyszła na

płycie kompaktowej, tylko na winylu i na kasecie.

Płyta CD to po prostu wymierające medium,

zwłaszcza w metalowym podziemiu.

Dlatego daliśmy link do pobrania płyty jako

QR-Code, żeby można było słuchać w drodze,

ale każdy, kto uważa, ze muzyka jest tego warta,

może mieć płytę. Wszyscy, którzy wolą mieć

ją bezpłatnie, tak czy owak pobiorą ją z

Internetu. Wolimy więc, żeby nasze płyty były

nieco droższe. Całość ma wtedy wartość a słuchanie

muzyki jest szczególnym doznaniem.

Oczywiście dla wszystkich jest oczywiste, że

płyta jest dostępna na YouTube, to po postu

Cauldron. Koniec końców siedzimy wszyscy na

jednej łodzi. Jeden zespół odnosi większe

sukcesy, inny mniejsze, ale szacunek jakim się

wzajemnie darzymy jest czymś, co dla mnie osobiście

jest bardzo ważne.

Czujecie się jak wspólnota czy konkurencja?

Dla wielu zespołów chodzi wyraźnie o konkurencję,

ale dla nas liczy się z pewnością szacunek,

wspólnota i obopólne wsparcie.

Gdzie szukacie ubrań z lat 80.? To rzeczy z

drugiej ręki czy zamawiacie cos specjalnego?

W zasadzie składamy wszystko razem. Skórzana

kurtka z Ebaya albo ze sklepu z drugiej

reki, worek ćwieków i jakoś idzie. Często siedzę

wieczorami, słucham płyt i majsterkuję przy

kurtkach. To jest świetne, jak robienie na drutach.

Moje czerwono-białe sceniczne spodnie

dałem do uszycia przyjaciółce.

Bardzo dziękuję za Twój czas poświęcony dla

Ciekawe jest to, że choć gracie przede wszystkim

klasyczny heavy metal, ocieracie się na

"From the Dead" także o inne inspiracje z lat

80. "Waiting for a Sign" brzmi jak rockowy kawałek

z tych czasów, a "Kill Fascist" jest w

thrashowym stylu.

Stworzyły nas zarówno nasze inspiracje jak

nasze upodobania, które wykraczają także poza

heavy metal. Dla nas od początku było bardzo

ważne, żeby w pisaniu kawałków poruszać się

możliwie najszerzej, od hard rocka, przez speed

metal po thrashowe fragmenty, wszystko czego

dusza zapragnie. Piszemy taką muzykę, jakiej

sami chcielibyśmy słuchać - z każdej strony.

Masz specyficzny rodzaj wokalu. Przypominasz

mi zarówno Davida Wayne'a, jak i

Vince'a Neila.

Hm, właściwie nie mam żadnego konkretnego

wzorca. Mój styl rozwijał się samoistnie z biegiem

lat, nigdy nie brałem lekcji, ani niczego

takiego. Ale jak wcześniej wspomniałem, wciąż

uważam na przykład Davida Lee Rotha za

świetnego wokalistę (śmiech). Gdybym jednak

miał wyliczyć wszystkie moje inspiracje, musiałbym

sięgnąć dużo szerzej. Prawdopodobnie byłby

to Jon Oliva z Savatage, Alice Cooper i

King Diamond, to dla mnie absolutni bogowie,

nie tylko jeśli chodzi o ich głos.

W pierwszych latach XXI wieku kasety stały

się w zasadzie bezużyteczne (podczas gdy

winyle wciąż są wartościowe). Teraz jednak

coraz więcej zespołów wydaje kasety. Kto jest

odbiorcą Waszych? Osoby, które kupiły wcześniej

CD czy zupełnie inna grupa osób?

To całkowita prawda. Brzmienie z kasety nie

jest to właściwie najlepsza rzecz, jakiej można

oczekiwać. Chodzi jednak też o samo przeżycie,

o włączenie i odtworzenie, nie? Sami jesteśmy

wielkimi kolekcjonerami. Ja zbieram także nośniki

jakimi są kasety, dlatego jest dla nas ważne,

żeby posiadać także wydanie na taśmie. W

podziemiu nadal mają one wartość i to się liczy.

Foto: Stallion

znak czasów. A zanim ktoś wrzuci nagranie na

ten portal, wolimy zrobić to wcześniej sami.

Jakie macie warunki na granie w Waszej miejscowości,

Weingarten? Macie tam dobrą publiczność,

miejsca koncertowe?

Właściwie nie. W naszej okolicy nie ma żadnej

dużej metalowej sceny, ale nie jest ona w ogóle

konieczna. Jeździmy na koncerty do Austrii, z

której pochodzi nasz nowy basista. Na występy

jeździmy więc raczej daleko.

Są współczesne zespoły takie jak Enforcer,

Portrait czy SteelWing (już niestety nieistniejący…),

które brzmią nieco podobnie.

Można znaleźć wspólny mianownik dla nich i

dla Stallion. Jakie znaczenie mają te zespoły

dla Waszej działalności? Słuchacie ich, znacie

się nawzajem?

Tak, spotkaliśmy dotąd wiele grup, których chętnie

sami słuchamy i to jest zawsze szczególne

doświadczenie, często pełen respekt! Na przykład

ze Skull Fist, Blizzen i Striker jesteśmy

zaprzyjaźnieni. Ale spotykamy się też chętnie z

innymi kapelami, z Bullet, Enforcer czy

Heavy Metal Pages! Wszystkiego najlepszego!

To ja dziękuję! Mam nadzieję, że spotkamy się

wreszcie w Polsce. Pozdrawiamy wszystkich

polskich fanów i dziękujemy za wsparcie. Keep

on spreading the word about Stallion - we will

ride on!

Katarzyna "Strati" Mikosz

STALLION

39


to w kawałku "Pure of Heart"…

Gra solówkę w "Mine to Reap", nieco krótsze

rzeczy w "To die For", a także wykonuje ostatnie

solo w utworze tytułowym.

HMP: Włączyłam płytę "Burn the World" i od

razu zaskoczyła mnie mocna, prawie blackmetalowa

partia w utworze tytułowym. Te

mocniejsze partie zawsze u Was były, jednak

tym razem są jakby bardziej dopracowane.

Wasze kompozycje wydają się bardziej zróżnicowane

i bardziej przemyślane. Jakie jest Wasze

odczucie, jako twórców płyty "Burn the

World"? Wiadomo, że zupełnie inaczej widzi

się to "z zewnątrz".

Christian Lindell: Tak, oczywiście rozwinęliśmy

się jako kompozytorzy i mamy wyższe

wymagania związane procesem pisania utworów

przy każdej kolejnej płycie. Pragniemy, żeby

Gdyby ekonomia była ważna,

Portait przestałby dawno istnieć

Między innymi właśnie z powodów ekonomicznych rozpadł się Steel

Wing. Portrait wydaje się być w lepszej sytuacji, bo gra "dark heavy metal" od

początku, ma zatem fanów towarzyszących im od debiutu. SteelWing zgubiła

prawdopodobnie nagła zmiana stylu. Poza tym, od zarania jest wspierany przez

dość dużą wytwórnię. O rozwoju, natchnieniu i gościach rozmawialiśmy z gitarzystą

i jednym z założycieli grupy.

Petersson i Holmberg nie mieli okazji brać

udziału w sesji nagraniowej do "Burn the

World"?

Zgadza się, dołączyli do zespołu, gdy album już

był nagrany.

Znałeś go już wcześniej, czy spotkaliście się

dopiero przy współpracy nad "Burn the

World"? Biorąc pod uwagę jego wieloletnie

granie w legendarnym Dissection zastanawiam

się czy zaczerpnęliście od niego jakąś

szczególną inspirację?

Owszem, znam go od kilku lat, a Dissection

stanowi dla mnie wielką inspirację. Cieszę się

bardzo, że Set wziął udział w tworzeniu tego

albumu.

Drugi gość na płycie to Kevin Bower z Hell.

Wziąwszy pod uwagę klimat i tematykę, ten

muzyk pasuje do Was idealnie. Jego też znałeś

wcześniej czy nawiązałeś kontakt z myślą o

płycie?

Tak, jego także znam od kilku lat i wszyscy jesteśmy

wielkimi fanami Hell. Czuliśmy, że użycie

klawiszowych czy organowych partii może

dodać płycie atmosfery. Byliśmy pewni, że Kevin

to właściwy wybór, cieszyliśmy się więc, że

chciał to zrobić. Właściwie to po prostu wysłaliśmy

mu nagranie i traf chciał, że akurat był

wolny i miał chwilę, żeby zająć się tym, na co

ma ochotę. Zachowaliśmy zdecydowaną większość

rzeczy, którą nagrał. Sami też mieliśmy

pomysły, ale on zrobił z nimi o wiele więcej niż

prosiliśmy i jesteśmy bardzo zadowoleni z jego

wkładu. Innymi słowy, wykonuje wszystkie partie

klawiszy i organów na albumie.

40

nasza muzyka była tak mocna, a albumy tak

dynamiczne, jak to tylko możliwe, jednocześnie

pilnując by nie stracić znaków firmowych naszego

brzmienia. Myślę, że na nowym albumie

naprawdę udało nam się rozwinąć każdy istotny

aspekt Portrait.

Niedawno dołączyli do Was nowi muzycy.

Trzon Portrait tworzy i tak stała trójka muzyków,

zakładam więc, że wiele się nie zmieni

jeśli chodzi o komponowanie czy styl Portrait?

Niezupełnie, zamiast zmieniać nasze brzmienie,

staramy się je rozwijać. Nic się zatem drastycznie

nie zmieni wraz z tą zmianą w składzie.

Tą, ani żadną inną, w przeszłości bądź przyszłości.

Zmiana składu nastąpiła w roku 2017. Pewnie

PORTRAIT

Foto: Stefan Johansson

Z tego co czytałam, są to muzycy dotąd

grający mocniejsze odmiany metalu. Skusiła

ich mroczna strona muzyki Portrait?

Przede wszystkim poprosiliśmy ich, żeby do nas

dołączyli, ponieważ wiedzieliśmy, że oboje są

świetnymi muzykami. Poza tym, żaden z członków

naszego zespołu nie kreśli wyraźnej granicy

między heavy metalem, a metalem ekstremalnym.

Tak czy inaczej - ważne jest, że muzyka

jest natchniona i mocna. Zarówno Fredrik jak i

Robin są obeznani z Portrait, od dawna lubią

wszystkie nasze poprzednie albumy i obaj udowodnili,

że doskonale pasują do zespołu, zarówno

pod względem osobowościowym, jak i muzycznym.

W nagraniu płyty wzięli udział także inni, także

bardzo znani muzycy. Jaką rolę odegrał Set

Teitan? Zaprosiłeś go do konkretnego utworu?

Tak, poprosiłem go by zagrał gościnnie solo w

"Mine to Reap". Zgodził się, a gdy odwiedził

mnie w studiu skończyło się na tym, że zagrał

gościnnie solo jeszcze w dwóch innych numerach.

Jeśli miałabym go szukać na "Burn the World"

Właśnie miałam pytać czy partie organów w

"Saturn Return" i "Likfassna" są jego autorstwa.

Nagrywane były na prawdziwych organach?

Tak, są zagrane przez niego, ale nie jestem pewien,

czy użył syntezatora z efektem czy zagrał

na prawdziwych organach.

Idąc tropem zespołu Hell, nie kusi Cię, żeby

zaprosić do miksowania i masteringu Andy'

ego Sneapa?

Tak, jak najbardziej warto byłoby spróbować

tego rozwiązania przy jakichś przyszłych nagraniach.

W "Pure of Heart" pojawia się też wokal, który

pierwotnie wzięłam za gościnny udział. Nie

podajecie jednak informacji o gościnnych wokalistkach

na płycie. Rzeczywiście jest to po

prostu inaczej modulowany głos Pera?

Tak, Per wykonuje wszystkie wokale na płycie i

jak zapewne zauważyłaś, ma on bardzo szeroki

wachlarz możliwości.

Tytuł płyty (i zarazem pierwszego utworu)

jest bardzo mocny. To tylko efektowny frazes

czy coś się za nim kryje?

Owszem, to znacznie więcej niż sam tytuł. Tekst

utworu tytułowego opisuje pewne duchowe

zniewolenie, od zawsze obecne na tym świecie,

oraz przeszkody podtrzymywane przez "wolę"

boskiego stwórcy, sprowadzające się do tego, że

cały nasz świat będzie spalony w płomieniach

duchowych poprzez wiedzę i rebelię.

Na EPce "Under Command" wymieniliście

się z RAM coverami. Kiedy pytałam o to

RAM, dowiedziałam się, że "Christian Lindell

came up with the idea I think. He was

actually one of the first people to get our

"demo" at a festival back in 2002 so it's nice

something like this happens after so many

years.". To rzeczywiście był Twój pomysł?


Tak, myślę, że to był mój pomysł, ale początek

został opracowany przeze mnie i Oscara z

RAM. Początkowo miał to być singiel, ale potem

zdecydowaliśmy się na EP-kę.

RAM jest nieco starszym niż Wy zespołem…

Mam jednak wrażenie, że na ostatnich płytach

muzyka RAM stała się mroczniejsza i przez

to nieco podobna do Waszego stylu.

Nie sądzę byśmy wpłynęli na fakt, że twórczość

RAM stała się mroczniejsza. Sądzę, że podzielamy

taką samą wizję tego, co jest potrzebne w

heavy metalu, a mianowicie znalezienia własnego

oryginalnego brzmienia i rozwijania gatunku,

zamiast powielania pomysłów, które zostały

już opracowane przez innych. Nie uważam,

że RAM kogokolwiek kopiował też na

początku, ale od znakomitego "Lightbringer",

rzeczywiście rozwinął się w we własnym, dla

siebie charakterystycznym kierunku.

Bardzo szybko zaczęliście współpracę z Metal

Blade. Są zespoły, takie jak Striker, które

uważają, że lepiej być poza wytwórnią i nie

wiązać się kontraktami. Są zespoły, które

uważają, że obecnie brak współpracy z

wytwórnią oznacza porażkę, na zasadzie "nikt

cię nie chce". Od początku celowaliście we

współpracę z dość dużą wytwórnią?

Nigdy nie mieliśmy tego na celu, ale pozwala

nam to przynajmniej nie zawracać sobie głowy

różnymi "pobocznymi sprawami" związanymi z

zespołem i wszyscy jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani

tym, co robi dla nas Metal Blade.

Jak to jest z popularnością "dark heavy metalu"?

Wy odnosicie sukces. Tymczasem Steel

Wing, który nagrał płytę w tym gatunku musiał

rozwiązać działalność z powodu klapy finansowej.

Nie znam tej historii, ale mogę powiedzieć, że

gdyby ekonomia była istotnym aspektem dla

Portrait, rozwiązalibyśmy się kilka lat temu.

Istnieje wiele zespołów próbujących zrobić coś

"mrocznego", ale niewiele z nich ma jakiekolwiek

pojęcie o tym, jak się zainspirować przy

tworzeniu takich rzeczy. A jeśli tego braknie,

nie potrwa to długo. To, co inspiruje muzyków

do pisania utworu, zarówno muzyki jak i tekstów,

musi być dla nich ważne. Inaczej wszystko

będzie bardzo powierzchowne. A po co

wkładać swój twórczy wpływ w to, co zostało

już zrobione przez innych? Niektóre zespoły

Foto: Stefan Johansson

"odnoszą na tym sukcesy" i wyjeżdżają w długie

trasy, dzięki którym nawet zarabiają na życie,

ale jeśli taki jest właśnie ich cel, to powodzenia.

Mam inne wizje i powody do tworzenia i grania

muzyki, i tak długo jak czuję wenę do dalszego

tworzenia, będę to robił bez względu na to, czy

ten "podgatunek" jest popularny, czy nie.

Ostatnimi laty większość dobrych heavy metalowych

zespołów brzmiących klasycznie pochodzi

ze Szwecji. Jak sądzisz, co jest takiego

w tym kraju, że wydaje tak wiele dobrych

zespołów? To bardziej uwarunkowania kulturowe

czy dobre warunki biznesowe do grania,

nagrywania i wydawania?

No cóż, w ciągu ostatniej dekady istniało nieco

zespołów grających heavy metal na typowo

szwedzki sposób, ale należy pamiętać, że na

każdy jeden dobry zespół przypada też tysiąc

złych. A ponieważ Szwecja zawsze była krajem

podążającym za modą, gdy tylko kilka zespołów

zacznie robić coś zdaję się wyjątkowego, setki

innych będą próbować tego samego. Ogólnie łatwo

w Szwecji znaleźć jest miejsce na próby i

inne tego typu sprawy, nagrywając w choćby

studiu szkolnym. Założenie zespołu nie stanowi

zatem problemu, a heavy metal jest gatunkiem

dość popularnym, więc myślę, że to właśnie,

przynajmniej po części, tłumaczy tak ogromną

ilość zespołów.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Damian Czarnecki,

Karol Gospodarek

PORTRAIT 41


HMP: Wasza najnowsza płyta nosi tytuł

"Raised on Metal". Czym dla Was jest heavy

metal?

Jens Börner: Heavy metal jest dla mnie jak religia,

to jest mój sposób na życie. To starszy brat,

którego nigdy nie miałem, coś przemawiającego

do mojego serca i duszy. Tylko jedna rzecz

zmieniła moje życie bardziej niż metal: narodziny

mojej córki.

Nad Waszą muzyką unosi się specyficzny

duch "pirackiego" heavy metalu. Jak późno ludzie

przestali myśleć o Was jako o kopii Running

Wild, a postrzegać Was zaczęli jako

Lonewolf?

To stało się w okolicach "Dark Crusade" i

"Army of the Damned".

Co takiego trzeba mieć w sobie, żeby umieć

zaznaczyć swój styl w tak, sądzę, przewidywalnej

muzyce jak heavy metal?

Tak czy owak, wszystko zostało już zrobione.

Liczy się, byś to co robisz, robił z sercem. Na

przykład, gdy odczuwasz to charakterystyczne

Heavy metal trzeba grać

z sercem!

Francuski Lonewolf to już klasyka heavy metalu. Zawsze jest wielką przyjemnością

słuchać muzyki, która jest szczera i pełna mocy. Jednak jeszcze więcej

pozytywnych wibracji przynosi możliwość zamienienia kilku zdań z kimś, kto ma

takie same cechy, jak jego twórczość. Jens Börner z przyjemnością zgodził się odpowiedzieć

na pytania HMP. Ten facet to bardzo sympatyczny gaduła, przekonajcie

się sami!

poczucie adrenaliny przy tworzeniu nowego

riffu. Jeśli Tobie się podoba, spodoba się i innym.

To bardzo ważne grać z sercem. Nie zbaczać

z wytyczonej drogi, tylko stale podążaj za

głosem serca. Ludzie i fani czują to. To oznacza

pasję i szczerość z samym sobą.

Jaka jest, według Was, przyszłość heavy metalu?

Myślę, że ta odmiana metalu ma właśnie największych

i najbardziej oddanych fanów. W

związku z tym, heavy metal nigdy nie zginie.

Czasem doczeka się lepszych czasów jak dziś,

czasem gorszych jak końcówka lat 90-tych, ale

nie zginie. Zawsze będzie czymś pasjonującym i

niepowtarzalnym.

Cofnijmy się do początków Lonewolf. Skąd

pomysł, by grać akurat taką muzykę?

Wszystkie zespoły jakich słuchałem dawno

temu: Running Wild, Stormwitch, Grave

Digger itd, niemiecka scena z lat 80-tych generalnie.

Nie zapominajmy też oczywiście o zespołach

jak Iron Maiden, Omen, czy potędze

Bathory.

Piraci to jedna z form zabaw dzieciaków. Czy

to miało zasadniczy wpływ na to, że chcieliście

grając taki "piracki" heavy metal, pozostać

dużymi chłopcami?

Szczerze mówiąc, tematyka piracka wynikła raczej

pod wpływem Running Wild, jeśli o mnie

chodzi. Jeśli chodzi o dorastające dzieciaki, jestem

nim na wieki. Myślę, że muzyka bardzo

pomaga w pozostaniu dorosłym dzieckiem, co

nie jest wcale takie złe, gdy trzeba stanąć twarzą

w twarz z dzisiejszym światem. Widzenie świata

oczami dziecka czyni go piękniejszym i łatwiejszym

do przeżycia.

Jak przebiegała praca nad materiałem na

"Raised on Metal"?

Bardzo dobrze. Od lat pracujemy z tymi samymi

osobami (Xavier odpowiada za nagrywanie,

a następnie Charles Greywolf zajmuje się produkcją

i miksowaniem materiału), zatem wszyscy

znamy się bardzo dobrze, wiemy co pasuje,

a co nie pasuje do Lonewolf. Tym razem doszło

jeszcze podekscytowanie związane z nowym gitarzystą/twórcą

riffów, więc mieliśmy cholernie

dużo dobrej zabawy przy pisaniu i nagrywaniu

tegoż albumu!

Ciężko jest, po takim czasie, podczas prac nad

dziewiątym albumem, jeszcze znaleźć świeżość

w graniu heavy metalu?

To zależy, co wiąże się z tą oryginalnością.

Oczywiście, umówmy się, nasza muzyka nigdy

nie była i nie jest oryginalna. Ale często staramy

się tworzyć jakieś małe "niespodzianki" dla

naszych fanów, czyli utwory, których może

nigdy by się nie spodziewali z naszej strony, ale

jednocześnie nie pozostawiających wątpliwości,

że to ciągle jest Lonewolf. "Flight 19" z naszej

najnowszej płyty "Raised on Metal" jest

dobrym tego przykładem, podobnie jak "When

the Angels Fall" z "The Heathen Dawn".

Można je określić mianem "oryginałów" z naszej

strony. W każdym razie, staramy się zachować

własny styl i dbamy o to, by nie nagrywać dwa

razy tego samego albumu. "Raised on Metal"

różni się znacznie od swojego poprzednika "The

Heathen Dawn", który z kolei bardzo różni się

od "The Fourth and Final Horseman" itd. Ale

wszystkie nasze albumy mają te same wpływy.

Mówiąc krótko, to nie jest takie trudne, dopóki

Twoją grą rządzi pasja.

Dużo zespołów często "wypala się" po paru

płytach. Jak widać, Lonewolf to nie grozi.

Boicie się jednak takiego momentu?

Szczerze mówiąc, nigdy tak nie było. To wielka

szansa, możliwość wydawania płyt, jest to kwestia

zaledwie zabawy i pasji. Nie popędzamy się

nawzajem przy nagraniach, wszystko idzie samo.

Tak jak w latach 80-tych, kiedy zespoły

wydawały płyty regularnie co rok, lub co dwa

lata. I tak, jeśli nie jesteśmy zadowoleni z naszych

kompozycji, nie wahamy się poświęcić im

więcej czasu. Przykładowo, wydanie "The

Heathen Dawn" opóźniło się o całe pół roku,

ponieważ ciągle nie byliśmy do końca zadowoleni

z ostatecznego kształtu paru utworów.

Chcąc nie chcąc, poprosiliśmy o przesunięcie

premiery o sześć miesięcy, byśmy mogli jeszcze

nad nimi popracować.

Foto: Lonewolf

Jak z perspektywy czasu oceniacie Waszą pierwszą

płytę, "March Into The Arena"?

To wciąż jeden z moich ulubionych albumów.

Był to bardzo ekscytujący czas, pełen odkryć.

Nie brzmi on może za dobrze, ale jego surowość

sprawia, że lubię go. Uważam też, że zdecydowana

większość zawartych na nim kawałków

42

LONEWOLF


jest spoko i jestem pewien, że gdyby tworzenie

setlisty nie byłoby takie skomplikowane po wydaniu

tylu albumów, gralibyśmy z niego więcej

materiału na koncertach. Obecnie znów gramy

"Holy Evil" ale "Towards the Light" czy numer

tytułowy też chciałbym byśmy kiedyś jeszcze

pograli.

Zauważyłem, że na żadnym z oficjalnych wydawnictw

Lonewolf nie pokusił się o nagranie

coverów. Dlaczego?

Tak naprawdę, nagraliśmy parę coverów, ale

raczej z myślą o takich przedsięwzięciach jak

"tribute albumy". Ale właściwie, nigdy nie wydawało

mi się to do końca fajne, nie wiem dokładnie

dlaczego. Być może, to właśnie był powód,

dla którego nigdy nie umieściliśmy coveru

na naszej regularnej płycie. Ale na żywo gramy

czasem klasyk Running Wild, "Under Jolly

Roger", co wychodzi nam całkiem nieźle i zawsze

dostarcza mnóstwo świetnej zabawy.

Jeśli mielibyście nagrać kiedyś swoisty tribute

dla Waszych muzycznych inspiracji to jakie

kapele / utwory znalazłyby się na tej płycie?

Oczywiście Running Wild, Stormwitch, jak

również Grave Digger przychodzą mi do głowy

w pierwszej kolejności. Ale uważam, że fajnie

byłoby może zrobić cover zespołu, którego słuchacze

niekoniecznie spodziewaliby się ze strony

Lonewolf, jak Bathory czy Dissection.

Byłoby super zrobić coś takiego po naszemu.

Na najnowszej płycie są również echa Iron

Maiden. Słychać, że również są dla Was znaczącą

inspiracją. Co sądzicie o obecnym wcieleniu

Brytyjczyków?

Iron Maiden jest i zawsze stanowił dla nas

wielką inspirację, niezależnie od składu. Muszę

przyznać, że absolutnie uwielbiam ich ostatni

album "The Book of Souls". Oczywiście, nie

jest to ten Maiden jaki pamiętamy z lat 80-

tych, ale w pewnym sensie, oni nigdy się nie

zmieniają. Jestem po prostu szczęśliwy, że Maideni

wciąż potrafią stworzyć tak mocny album.

Bo już na przykład do poprzedniczki, "The Final

Frontier" nie mogę się przekonać do tej pory.

Wasze teksty dotykają spraw dość mrocznych.

Skąd aż tyle pomysłów? Czy świat ma jeszcze

dla Was jakieś pozytywy?

W jakiś sposób, muzyka to też sposób na

wyrażenie swoich frustracji, spowodowanych

tym co się aktualnie dzieje, czego masz zwyczajnie

dość. Zatem, w rzeczy samej, może mieć to

negatywny wydźwięk, ale w rzeczywistości ja

jestem bardzo pozytywną osobą, która kocha

życie. Ale chyba łatwiej mi wyrazić to czego

nienawidzę, niż pisać o rzeczach pozytywnych.

Mamy zresztą w dorobku tak pozytywne numery

jak "Victoria", który napisaliśmy dla mojej

córki, ukazujący ojcowską miłość, która jest w

życiu najcenniejsza. Mamy też dużo "banalnych"

numerów o tym, za czym stoimy, czego

bronimy i kochamy - heavy metalu! To też jest

oczywiście bardzo pozytywne… wnosi nieco równowagi

do wszystkich negatywnych rzeczy, o

których mówimy i pokazuje, że nie wszystko

jest takie.

Wydaliście pierwszą płytę w 2001 roku, dziś

mamy 2017 rok, więc do obchodów okrągłej

rocznicy, oczywiście licząc od wydania oficjalnej

płyty, mamy 4 lata. Wiem, że to sporo

czasu, jednak chciałem zapytać, czy myślicie

już o jakichś specjalnych prezentach dla fanów

na ten czas?

Może i tak. Skoro wciąż jesteśmy tutaj, zawdzięczamy

to oczywiście naszym fanom, zatem

byłoby fajnie sprawić im coś specjalnego.

Zobaczymy, jakie wpadną pomysły i co przyniesie

przyszłość!

Jesteście przesiąknięci heavy metalem. Czuć

to w muzyce Lonewolf aż nadto. Sądzicie, że

w obecnych czasach, dążących do cyfryzacji

muzyki, da radę zastąpić winyl i cd z muzyką

metalową na pliki?

Nie, przynajmniej jeśli chodzi o metal. Fan metalu

staje się bardzo prawdziwy i lojalny, poprzez

choćby kolekcjonowanie płyt i wzajemnie

wspieranie się. Przedmiot taki jak winyl jest

czymś pięknym i zawsze znajdą się ludzie, którzy

będą chcieli potrzymać go w dłoni lub ujrzeć

kiedyś własną kolekcję płyt w salonie. Jestem

jednym z nich. Nigdy nie kupuję cyfrowej kopii,

tylko oryginalne CD i winyle. To zupełnie inna

przyjemność niż słuchanie albumu z komputera.

Dlatego sądzę, że nic nie zastąpi oryginałów.

Co chcielibyście powiedzieć wszystkim tym,

którzy jeszcze nie znają Lonewolf, jak chcielibyście

zachęcić ich do poznania Waszej muzyki?

Jeśli lubisz lata 80-te, wyobraź sobie Running

Wild z wokalem Grave Digger. I z duchem Bathory

kręcącym się naokoło. Jeśli lubisz wspomniane

zespoły, spróbuj posłuchać Lonewolf.

Może Ci się spodoba!

Są jeszcze pewnie kraje, w których nie graliście

koncertów. Gdzie najchętniej zagralibyście

parę gorących sztuk?

Chciałbym pojechać do Ameryki Południowej,

wiem, że mamy tam wielu fanów. Sprawiają

wrażenie totalnie zakręconych i dzikich, chciałbym

ich poznać i zagrać dla nich.

Promocja nowej płyty to znów koncerty, spotkania

z fanami. Wolicie kameralne występy w

klubach czy raczej duże, otwarte festiwale?

Szczerze mówiąc, lubię i takie i takie. Gramy

zarówno w małych klubach, jak i na festiwalach

i czerpiemy z tego przyjemność, każdy koncert

jest niepowtarzalny i to również jest część naszej

zabawy. Łatwiej jest poznać fanów w małych

klubach, napić się razem piwa, ale oczywiście

przy liczniejszej widowni masz szansę dotknąć

większej liczby osób, w tym takich, którzy

nigdy dotąd nie mieli okazji cię usłyszeć. Zatem

obie opcje mają pozytywne strony.

Dzięki za wywiad!

To ja dziękuję! Dzięki za wsparcie, pozdrowienia

dla Waszych czytelników! Chwalcie metal!!!

Adam Widełka

Tłumaczenie: Damian Czarnecki,

Piotr Szablewski


HMP: Ostatnio mówiliście, że na Waszej poprzedniej

płycie, "Sbversvm", powracającym

tematem jest "indywidualność kontra kolektywność".

Na "ROD" temat znów się pojawia,

ale w bardziej realny sposób. Mam na myśli

głównie "Gulag". Które przedstawienie tematu

jest dla Ciebie bardziej prawdziwe i poruszające?

Harry Granroth: Nie wiem, czy powiedziałbym,

że jedna wersja jest bardziej prawdziwa

czy bardziej poruszająca niż druga. Rozumiem

jednak, że jest w ten sposób odbierana, ponieważ

historia z "Gulag" jest osadzona w prawdziwej

lokalizacji. Aczkolwiek rzeczywiście jest to

utwór bardziej dotykający tematu "indywidualność

kontra kolektywność" niż jakikolwiek inny.

Pojawiły się pewne błędne interpretacje i dyskusje

online o spojrzeniu politycznym etc. Ludzie

mogą oczywiście dowolnie interpretować kawałek,

w sposób, jakiego pragną, ale czasem doszukują

za wiele i nie rozumieją dokładnie.

W teledysku do tego kawałka pojawia się

wiele kapel ze wschodniej Europy lat 80., także

z Polski. To bardzo ciekawy pomysł dla upamiętnienia

zespołów zza Żelaznej Kurtyny.

Połączenie gułagu ze stanem naszych zespołów

jest bardzo uderzające. Skąd ten pomysł?

Pomysł narodził się w trakcie tworzenia lyric

video. Pomyśleliśmy, że mogłoby to bardzo dobrze

pasować. Być heavy metalowym muzykiem

za Żelazną Kurtyną w tych czasach to mocny

Można by rzec, ze nihil novi, szwedzki

zespół nagrał świetny heavy metal. Można,

z tym że RAM nagrał właśnie jedną

ze swoich najlepszych płyt. Urozmaiconą,

świetnie brzmiącą, klimatyczną... O powstawaniu

tych składowych opowiadał nam Harry

Granroth, jeden z założycieli i producent zespołu.

Heavy metalowy muzyk za Żelazną Kurtyną to

symbol indywidualności

symbol indywidualności, a to jest coś, co wspieramy.

Interesowałeś się zespołami z Europy Wschodniej

w latach 80.?

Jestem przekonany, że byłbym nimi zainteresowany,

ale niestety nie było wtedy takiej wiedzy.

We wczesnych latach 80. byliśmy wszyscy nieco

za młodzi na tape trading.

A była w Szwecji jakaś wiedza na temat tej

sceny w latach 80. i wczesnych 90.?

Nie jestem pewien czy wtedy w Szwecji posiadano

dużą wiedzę na temat zespołów tego okresu.

Osobiście nie wiedziałem o nich, jako że w

tym czasie byłem tylko dzieckiem lub nastolatkiem

i nie było internetu. W latach 90. w ogóle

było małe zainteresowanie metalem, więc nawet

wtedy nie miałem dużego rozeznania w tej kwestii.

Rzecz jasna wiedziałem, że były tam zespoły,

ale dopiero kiedy powstał RAM, bardziej

zaangażowałem się w podziemie i dowiedziałem

się o nich. Pamiętam z kasety VHS Iron Maiden,

że był tam jeden facet, który chciał założyć

heavy metalowy zespół, ale z syntezatorami a

Bruce powiedział "…but you can't..." czy coś w

ten deseń. Świetna odpowiedz.

Jaka była reakcja muzyków tych kapel na

Wasze lyric video? Widzieli "Gulag"?

Nie wiem, czy te zespoły go widziały, czy nie ale

mam nadzieje, że tak. Liczę, że im się podobało.

Perkusja w "Gulag" jest prosta, niemal w stylu

lat 70. To część Waszej miłości do analogowego

sposobu nagrywania?

Przede wszystkim jest to część stylu gry na perkusji

Morgana Petterssona. On wie gdzie przystopować,

ale w zasadzie w jego sposobie grania

da się wyłapać pewne detale, jeśli będziesz

uważnie słuchać. Uważam, że wielu współczesnych

perkusistów rujnuje swoje kawałki, zagęszczając

i zapełniając każdą wolną przestrzeń,

zamiast grać mocno, uderzając równomiernie,

co może zadziałać na korzyść kawałka. Uwielbiamy

analogowy sprzęt vintage, który według

mnie czyni dla dźwięku bardzo wiele.

"Gulag" to dla mnie idealny przykład, że dobry

kawałek nie musi być skomplikowany. Czasem

prosty i dobry pomysł wystarczy. Podejrzewam,

że dla Was też, skoro "Gulag" został

pierwszym "singlem" z płyty "ROD".

Zgadzam się, masz rację. Utwór nie musi być

skomplikowany, żeby był dobry. Czasem trudno

jest wręcz napisać dobry, prosty kawałek.

To, co probujemy zrobić, to wykreować rozmaite

nastroje, a w "Gulag", jak sądzę, osiągnęliśmy

ten cel.

Tak, a samo lyric video zawiera motywy z gier

komputerowych lat 80. i 90. Wielu fanów

RAM pamięta tego rodzaju estetykę, dla mnie

ten klip jest wręcz nieco sentymentalny

(śmiech). Pragnęliście za jego pomocą poruszyć

tego rodzaju uczucia?

Tak, wszyscy jesteśmy miłośnikami komputerów

z lat 80., więc udzieliło nam się w dziedzinie

video. A mianowicie chcieliśmy do tego

lyric video zrobić coś innego niż tylko jeden

czarny ekran albo sama tylko okładka albumu.

Jednocześnie jednak nic takiego, co mogłoby

zająć nasz czas na tyle, żeby odciągnąć nas od

pracy przy video do "On Wings of no Retrn",

które już nadciągało.

Wiem, że Oscar Carlquist odpowiada za

oprawę graficzną płyty. Za video też?

Oscar jak dotąd zrobił całą oprawę dla naszych

albumów oraz dla naszych video. Tobias Pettersson

też byl zaangażowany w lyric video,

zwłaszcza w jego techniczną stronę.

Okładka nowej płyty jest prostsza i bardziej

tajemnicza niż "Sbversvm". Jaki pomysł jest z

nią związany?

Okładkę znów stworzył Oscar. Tym razem

Ramrod jest otoczony przez płomienie, jak w

"Incinerating Storm", który to numer go podsumowuje.

Wiem, że lubicie eksperymenty z głosem

Oscara. Na tym albumie zawarliście szerokie

spektrum jego wokalnych możliwości. W "The

Cease to Be" pojawia się niespodzianka, kiedy

muzyka staje się niemal akustyczna, jego głos

robi się zupełnie czysty...

Cóż, "The Cease to Be" jest pół balladą, więc w

trakcie bardziej miękkich zwrotek pasowało

nam użycie jego normalnego głosu, a wtedy,

kiedy wchodzą mocniejsze partie - śpiewanie w

sposób bardziej agresywny. Skontrastowanie

pomysłów jest w utworze mile widziane. To wychodzi

także podczas występów. Jest to po prostu

sposób na jeszcze szersze wyrażenie siebie.

Za to mroczne glosy w "Anno Infinitus" i

"Ashes" są naprawdę przerażające. Wydaje mi

się, że jest to rezultat Waszych eksperymentów

z nagraniem? Ostatnio głosy były cyfrowe.

Jak jest tym razem?

Eksperymentowanie w studio zawsze daje wielką

frajdę, więc wypróbowywaliśmy efekty głosowe.

Wszystkie one są cyfrowe.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Julia Cronqvist

44

RAM


Foto: Daniel Nyqvist

Działały one na Was jako coś przeszkadzającego

czy wręcz wspierającego?

W roku 1989 scena death metalowa stała się

niezwykle popularna. Doom metalowemu zespołowi

trudno było przyciągnąć uwagę.

Doom z 20-letnim stażem

Choć doom metal ostatnimi laty jest całkiem popularny, Sorcerer nie jest

zespołem, który wypłynął na tej fali. Pierwsze demowki ukazały się już na przełomie

lat 80 i 90. Teraz, po latach, szwedzka ekipa wydała drugą płytę w prawie

oryginalnym składzie i z udziałem perkusisty Tiamat i Avatarium.

HMP: Wasza nowa płyta, "The Crowing of

the Fire King", wydaje się mniej mroczna i

ciężka niż "In the Shadow of the Inverted

Cross". Jednocześnie jest ona bardziej progresywna

i melodyjna.

Johnny Hagel: Być może tak właśnie jest,

ale nie jest to coś, co planowaliśmy albo o

czym myśleliśmy. Po prostu napisaliśmy i nagraliśmy

to, co sami chcieliśmy usłyszeć.

Ta melodyjna i progresywna strona Sorcerer

kojarzy mi się nieco z poprzednim zespołem

Andersa Engberga, Twilght. Teraz

już jednak wiem, że to nie celowe nawiązanie.

Nie, nie było. Nie postrzegamy siebie jako

zespołu progresywnego, ale jeśli komuś tak

się kojarzy, nie mam zamiaru mówić mu, że

się myli.

Widziałam, że w tym roku do Sorcerer

znów dołączył Richard Evensand. Obecnie

jest u Was trzech muzyków z wczesnego

składu. Dlaczego dołączył po zrealizowaniu

dwóch, skończonych albumów?

Przede wszystkim potrzebowaliśmy perkusisty,

dlatego właśnie poprosiliśmy Richarda,

który jest naszym dobrym przyjacielem.

Płytę "The Crowing of the Fire King"

stworzyliście razem z perkusistą Avatarium

i Tiamat - Larsem Sköldem. To Wasz

przyjaciel czy szukaliście dobrego perkusisty,

który ma wolny czas?

Wszyscy znamy Larsa, jest naszym dobrym

przyjacielem. Popytaliśmy niektórych znajomych,

jego imie pojawiło się wcześnie, wiec

nie było problemów. Lars grał bardziej w

sposób, jaki mieliśmy na demówkach, ale z

własnym sznytem.

Część utworu "The Devil's Incubus" posiada

melodie w stylu "Sumerian Script". Oba

numery powstały w tych samych okolicznościach?

Nie, nigdy nie myślałem o tym. Muszę ponownie

posłuchać obu kawałków.

Chciałabym zapytać o Wasze dema, "Sorcerer"

i "The Inquisition" wydane na kasetach.

Jak wspominasz ich czasy? Mieliście

jakieś problemy z dystrybucją?

Sprzedawaliśmy nasze kasety w sklepie

"Heavy Sound" tutaj, w Sztokholmie. Wysyłaliśmy

wtedy taśmy do magazynów, a potem

mieliśmy mnóstwo zamówień z całego świata.

To było bardzo podziemne i bardzo prawdziwe.

Widziałem te taśmy, wydaje mi się, że

kosztują fortunę. Sam zresztą jestem zbieraczem,

wiec rozumiem, dlaczego ludzie chcą

mieć takie rzeczy jak te taśmy. Mam po egzemplarzu

z każdej kasety.

W tych czasach narodziły się też nowe,

ekstremalne style metalu. I death i black

były u Was, w Szwecji, bardzo popularne.

Obecnie Metal Blade udostępnił całą Waszą

nową płytę na YouTube. Myślę, że to

bardzo dobry pomysł, bo ludzie, którzy chcą

kupić "The Crowing of the Fire King" i tak

ja kupią, a sam YouTube to dobry sposób na

promowanie muzyki.

Sądzę, że to świetnie. W tym i następnym roku

planujemy zrobić lyric video do wszystkich

utworów z tego krążka. W pełni rozumiem

to, co robi Metal Blade, jesteśmy za

tym w 100%.

W Polsce mamy heavy metalowy zespół,

który nazywa się właśnie Sorcerer. Wydał

w zasadzie tylko EP, ale to wystarczyło,

żeby zostać kultowym, polskim zespołem

(śmiech). Słyszeliście kiedyś o nim?

Nie, nie słyszałem. Kiedyś często mylono nas

ze szwedzkim death metalowym zespołem

Sorcery. Może ktoś z naszych albo ich fanów

zaskoczył się, kiedy usłyszał ten inny zespół...?

Katarzyna "Strati" Mikosz

SORCERER 45


Przyznam się do czegoś. Prawie

zapomniałem o istnieniu tego zespołu.

Po części z ich winy, bo płyty

nagrywają rzadko, i w zasadzie bez jakiegoś

szumu medialnego. Mam nadzieję, że to ulegnie zmianie

i być może nawet odwiedzą nasz kraj z koncertami.

Właśnie wydali nowy album, pod bardzo wymownym tytułem; "A Game

You Cannot Win". O płycie, scenie muzycznej i pasji rozmawiałem z Angelo

Espino (bas) i Brianem Korbanem (gitara).

"Gram muzykę z miłości i pasji do metalu"

HMP: Cześć. Chciałbym pogratulować

wam doskonałego albumu. Bardzo

mocna i sugestywna okładka... Przedstawia

dość pesymistyczną, ale jakże

prawdziwą wizję. Czy jest jeszcze jakaś

nadzieja, czy wszyscy jesteśmy na straconej

pozycji? Nie ma zwycięzców?

Angelo Espino: Po pierwsze, cześć i dziękuję.

Dziękuję Ci w imieniu nas wszystkich!! Jesteśmy

dumni z tego albumu. Próbowaliśmy zrobić

dobrą płytę, wpasowującą się w dzisiejszy metalowym

świat, nie tracąc przy tym tożsamości

Heretic. Myślę, że okładka albumu opisuje wiele

z tego, co dzieje się w dzisiejszym społeczeństwie,

ale też wcześniej działo się przez tysiące

lat. Generalnie miała ona nawiązywać do muzyki.

Daliśmy oryginalne miksy i tytuły utworów,

projektującemu okładkę artyście, Philowi Reyesowi

i właśnie to nam przedstawił. Uważaliśmy,

że jest genialny, ponieważ zawarł w tym

spadek zainteresowania zespołem? Co sprawiło,

że znowu chcecie grać metal? Co działo

się w waszym życiu, gdy Heretic był w stanie

hibernacji?

Brian Korban: Cóż, po wydaniu "Breaking Point",

Heretic zreformował się jako Reverend i

szczerze mówiąc, nigdy nie sądziłem, że wrócę

do przeszłości. Ale ponad 30 lat później próbuję

wskrzesić pierwotną nazwę. Wiem, jakie to

musi być straszne, że fani muszą czekać tak długo

na każde nowe wydawnictwo, ale nie było to

zaplanowane. Po wydaniu "A Time Of Crisis"

nasz perkusista Iggy wyjechał z powodów osobistych,

a znalezienie zastępcy, zajęło więcej

czasu niż się spodziewaliśmy. W połowie pisania

"A Game You Cannot Win" gitarzysta

Glenn Rogers opuścił zespół. Sami sfinansowaliśmy

koszty nagrań, więc pomiędzy każdą sesją

(w sumie trzy) musieliśmy oszczędzać pieniądze.

Chciałbym wydawać album raz na rok,

całkiem nowocześnie i świeżo. Jestem fanem

takich dźwięków. Jak to wygląda w USA?

Czy jesteście popularni Ponieważ myślę, że w

Polsce każdy fan Metal Church, lub Reverend,

zna Heretic.

Angelo Espino: Dziękuję. Tak jak powiedziałem

wcześniej, chcieliśmy stworzyć płytę

Heretic, z uwspółcześnionym brzmieniem.

(śmiech!!!) Bez urazy dla fanów z USA, ale

Europa to miejsce, gdzie mieszka większość

naszych fanów. Mam na myśli, że dostajemy

dużo e-maili i wiadomości od fanów ze Stanów

Zjednoczonych, ale myślę, że nasz rynek docelowy

jest za granicą. Tak, Metal Church, Reverend

i Heretic, zawsze będą ze sobą powiązane.

Myślę, że mogę zapytać o Mike'a Howe'a i

Davida Wayne'a... jak wam się z nimi pracowało?

To dwa, nieco inne wokale. Osobiście

wolałem głos Davida w Metal Church, ale do

Mike'a się w końcu przekonałem. Bardzo podobał

mi się wasz debiutancki album "Break

Point" z Mike'em. Dobrze, że Metal Church

znów z nim gra. Sposób śpiewania Juliana jest

chyba nieco bliższy stylowi Wayne'a. Tak mi

się wydaje.

Angelo Espino: To zawsze był trochę drażliwy

temat, ale pozwól nam w to zanurkować. To był

oczywisty brak szacunku wobec Juliana, ale jedynym

powodem, dla którego Mike Howe zaśpiewał

na "Breaking Point", była presja wytwórni

płytowej. Chcieli, aby Howe zastąpił Juliana.

To nie była łatwa decyzja, ale zespół

czuł, że musi to zrobić, aby zachować dobre stosunki

z wydawcą. Jeśli chodzi o porównanie Juliana

i Dave'a Wayne'a, nie sądzę, żeby ich style

wokalne były podobne. Wayne śpiewał żywiołowo,

ostro niczym żyletka z nitrogliceryną,

zdzierając gardło do krwi. Natomiast Julian

śpiewa mocno, ale ma pełną kontrolę nad swoim

głosem.

obrazie, tak wiele tematów kompozycji z albumu.

Uważacie, że świat upadnie? Czy ludzkość

jest manipulowana?

Angelo Espino: Pytanie brzmi: czy robimy

wszystko, co możemy, aby świat nie wyginął?

Ludzkość zabija się nawzajem od tysięcy lat.

Mam tylko nadzieję, że pewnego dnia będziemy

w stanie, odłożyć na bok nasze religijne i polityczne

poglądy, aby móc współistnieć. Świat z

pewnością zmierza do piekła. Możemy jedynie

sprawić, by było to trochę lepsze miejsce, z metalową

muzyką!

Heretic istnieje od ponad 30 lat (z przerwami)...

To ogrom czasu. Tylko trzy duże albumy.

Dlaczego nie nagrywacie tak często, jak

inne zespoły ? Czy nie obawiacie się, że długie

przerwy w wydawaniu albumów, spowodują

Foto: Heretic

gdyby było to możliwe. Może będzie w przyszłości.

Po rozpadzie Reverend, byłem w kilku

świetnych zespołach, które nigdy nie odniosły

sukcesu, ponieważ przemysł muzyczny drastycznie

się zmienił. Po pewnym czasie trochę się

zmęczyłem i postanowiłem opuścić ten cyrk.

Spędzałem czas z rodziną, będąc tatą dla moich

dwóch synów. Trenowałem zawodników młodzieżówki,

w piłkę nożną, ale nigdy nie przestałem

pisać muzykę. Mam setki demówek we

wszystkich gatunkach: od popu do rocka, acoustic,

country, co tylko zechcesz. Nigdy bym jednak

nie pomyślał, że zechcę znowu być w zespole.

Ale wystarczyło, że Julian Mendez, zapytał

mnie, czy chcę ożywić Heretic i zrobić kilka

koncertów, abym wskoczył z powrotem do

tej rzeki.

Wasza muzyka jest esencją starej szkoły

heavy, thrash metalu, a jednocześnie brzmi

Czy za prezydentury D. Trumpa, w USA powróciła

cenzura wobec muzyki? Pamiętam

działalność pani Gore lata temu. Czy wciąż

istnieją osoby szkodzące muzyce i sztuce?

Ostatnio cenzura została ponownie wprowadzona

do Polski. Pozywa się artystów za tak

zwaną obrazę uczuć religijnych. Niektóre koncerty

są odwoływane. Kościół katolicki wtrąca

się wszędzie. Być może wasza nazwa i okładka

zostaną zakazane, ocenzurowane,

(śmiech)... Czaszka w koronie cierniowej może

obrażać Jezusa... Cóż, głupi ludzie są

wszędzie.

Angelo Espino: Kogo? Właściwie to nie, nie

sądzę, żeby "on" w to poszedł . O ile mi wiadomo,

nie ma czegoś takiego obecnie w Stanach.

Szkoda, że umieszczano dawniej, tę głupią małą

"ostrzegawczą" naklejkę na albumach... Oczywiście

zawsze będą protesty religijne przed koncertami.

Ale tak długo, jak będą wyrzucać swoją

"religijną nienawiść" (oksymoron, prawda?) tylko

w ten sposób, nam to nie szkodzi.

Moje ulubione utwory z albumu to tytułowy

"A Game You Cannot Win", "Master At Her

Game" i "Annihilate". Czy zagracie je na koncertach?

Wybieracie się w trasę poza USA,

aby promować album?

Angelo Espino: Obecnie mamy "Master At

Her Game" w naszym zestawie live. Trudno jest

ukladać nowe setlisty. Zawsze chcesz umieścić

nowy materiał w zestawie, ponieważ jest świeży.

Musisz również zadbać o to, aby wrzucić klasykę,

by zadowolić starych fanów. Obecnie rozmawiamy

z promotorami koncertów, a terminy

koncertów zostaną ogłoszone w 2018 roku.

Pomimo pesymistycznego przesłania, wasza

muzyka brzmi tak, jakby zrodziła się z pasji...

46

HERETIC


Czy to jest nadal możliwe w dzisiejszych czasach?

W szalonych czasach dążenia do pieniędzy,

władzy, przy nadmiarze informacji. Czy

nadal można mieć pasję, która daje przyjemność?

Co sądzicie o zespołach, które grają tylko

dla pieniędzy, bez satysfakcji z tego, co robią?

Brian Korban: Gram muzykę z miłości i pasji

do metalu. Nigdy nie chodziło o pieniądze, ale

na pewno byłoby miło je zobaczyć. Sądzę, że

każdy gra z różnych powodów. Niektórzy muzycy

mogą przeskakiwać z zespołu do zespołu

(ze względu na ich szczególne talenty) i bardzo

dobrze to robić. Ja skupiam całą swoją energię

na pisaniu piosenek dla Heretic. Nie słucham

za dużo nowej muzyki, więc moje inspiracje pochodzą

z przeszłości. Po prostu piszę, tak, jak

czuję. Moje teksty opisują na ogół rzeczy, które

postrzegam wokół siebie. Więc moja odpowiedź

brzmi: Tak, wciąż mogę czerpać przyjemność ze

swojej pasji.

Mam nadzieję, że na kolejny album Heretic,

nie będziemy musieli czekać następne kilka

lat?

Angelo Espino: (Śmiech), Nie!!! Już (już dobrze

Brian) zaczęliśmy pisać nową płytę. Właściwie

to "A Game You Cannot Win" został

napisany w 2014 roku, ale w międzyczasie wydarzyło

się kilka nieprzewidzianych rzeczy,

opóźniając wszystko. Mamy już kilka roboczych

tytułów, "Dead Eyes of a Killer", "In My

Way", "My Dismembered Soul" i "Wide Spread

Panic" na kolejną płytę. Chcemy ją wydać na

przełomie 2018 i 2019 roku. Przez te wszystkie

lata Brian i ja byliśmy razem w kilku zespołach,

więc naturalne jest dla nas, że piszemy i pracujemy

wspólnie.

Na waszej EPce z 1986 r. "Torture Knows No

Boundary" jest utwór Samson "Riding With

The Angels" z okresu, w którym śpiewał tam

Bruce Dickinson. Czy nadal gracie utwory

Samson lub Iron Maiden? Czy jest jakaś piosenka

tych grup, którą chcielibyście w przyszłości

nagrać?

Angelo Espino: Nie jestem wielkim zwolennikiem

"cover songs". Nigdy nie byłem. W rzeczywistości

znam bardzo mało coverów. Biorąc to

pod uwagę, nie jestem przeciwny nagrywaniu i

graniu ich. Pierwszy wokalista, Mike Torres

(Abattior) był wielkim fanem NWOBHM i bardzo

chciał zrobić "Riding". Oczywiście jest wiele

coverów, które chciałbym zagrać, ale dla zabawy,

a głównie skupiam się na pisaniu nowych

utworów dla Heretic.

Bruce Dickinson powiedział niedawno, że nie

chce widzieć pod sceną starych ludzi, którzy

się dobrze nie bawią, tylko po prostu stoją z

piwem w ręce... Czy ma rację? Czy wy także

wolicie młodych ludzi, pełnych energii, od weteranów?

Sam jestem w średnim wieku,

(śmiech)... i nadal świetnie bawię się przy barierkach.

Nie czuję się jeszcze stary. Nie stoję,

jak zombie.

Angelo Espino: Tak!!! I cieszę się, że ktoś to

powiedział!!! I odwrotnie, gdy idę na koncert,

chcę zobaczyć prawdziwe show. Nie mówię, że

oczekuję, żebyś wykonywał salto na scenie, lub

przeskakiwał przez pierścienie ognia, ale do

cholery, odrobinę życia!!! Wolę widzieć, jak odlecisz

i popełnisz błąd czy dwa, niż patrzeć, na

nieruchome posągi, pozbawione emocji. To już

lepiej sobie wrzucić płytę CD i obejrzeć zdjęcia

zespołu!

Jeśli taki zespół, jak Metallica zaproponowałby

wam wspólną trasę, czy zgodzilibyście się z

nimi grać? Czy miałoby to sens, jeśli młodzi

fani Metalliki, nie znają większości starych

Foto: Heretic

metalowych zespołów?

Angelo Espino: Sam nie wiem. Jeśli chodzi o

Metallikę? Tak!!! Fani muzyki metalowej są

bardziej ogarnięci, niż nam się wydaje. Poza

tym, jeśli nie wiedzieli o tobie przed trasą Metalliki,

po tej trasie będą cię już znali!

A jaki zespół, wy zabralibyście ze sobą na trasę?

Myślę, że ciekawym zestawem byłby Heretic,

Metal Church, Hirax...

Angelo Espino: Wierzę, w szczerość twojej intencji,

zawartej w tym pytaniu; Jaki zespół

chcielibyśmy zabrać na trasę? Proszę wróć do

poprzedniego pytania!!! Właściwie byłoby fajnie

również jeździć z tymi zespołami. Jestem

wielkim fanem Metal Church, szczególnie ich

wczesnych rzeczy. A jako były członek Hirax,

cieszyłbym się, będąc znów w trasie z Katonem

W. DePena.

To inaczej, czy jest jakiś artysta, zespół, z

którym nigdy nie zgodziłybyście się dzielić

sceny? Jeśli tak, to dlaczego ?

Angelo Espino: (Śmiech), ktoś próbuje nas

wkręcić, jak widzę. A Poważnie, rozumiemy, że

istnieje kilka zespołów, które traktują inne zespoły

jak gówno, lub zachowują się nieetycznie

na trasie. Po prostu staramy się je omijać.

Czy jest szansa, że zagracie klubową trasę w

Polsce?

Angelo Espino: Nigdy nie mów nigdy, prawda?

Oczywiście!!! Jeśli nadarzy się okazja, będzie dla

nas zaszczytem gościć w Polsce!

Gracie już ładne parę lat. Jak zmieniła się

amerykańska scena muzyczna z waszego punktu

widzenia, przez kolejne dziesięciolecia?

Czy było lepiej niż teraz ? Czy wręcz przeciwnie?

Zespoły metalowe były wobec siebie

bardziej przyjazne i wspierały się wzajemnie w

przeszłości? Chyba też łatwiej było stać się

znanym, bo było mniej zespołów niż dziś?

Angelo Espino: Scena muzyczna w Los Angeles

w latach 80-tych i wczesnych 90-tych święciła

triumfy!! Prawie każdy klub lub sala koncertowa

były pełne. To była prawdziwa scena muzyczna.

Już tak nie jest. Kluby chcą, żeby to

zespoły sprzedawały bilety swoim przyjaciołom

i fanom. Kiedy zespół gra, załoga klubu wychodzi.

Gdzie te czasy, kiedy biletami na koncert i

obsługą całego show, zajmowali się ludzie z klubu?

To jest naprawdę trudne do pogodzenia z

rzeczywistą "sceną muzyczną". Wielu młodych

fanów muzyki odkrywających zespoły w mediach

społecznościowych, zmieniło się też diametralnie.

Dziś prawie każdy może nagrać płytę CD bez

wychodzenia z domu, bez grania na jakimkolwiek

instrumencie, nie umiejąc śpiewać ani

komponować... Co o tym myślisz?

Angelo Espino: Jestem ze starej szkoły. Gram

na instrumencie, piszę w staromodny sposób,

mam kogoś, kto ma odpowiedni słuch, żeby

mnie nagrywać. Czy to oznacza, że jest to właściwy

sposób? Patrzę na to w ten sposób, sztuka

jest sztuką. Podziwiam każdego, kto jest

zmotywowany do robienia muzyki bez względu

na gatunek. Jeśli masz pasję i chcesz to zrobić,

kim jestem, aby powiedzieć, że nie możesz lub

nie potrafisz? Może mi się to nie podobać, ale

powiem, rób to!

Czyli warto więc uczyć się, ćwiczyć i doskonalić

technikę gry, spędzać godziny na próbach?

Angelo Espino: Jeśli nie chcesz być dupkiem,

to tak, warto. Posłuchaj, jestem muzykiem, który

uwielbia grać, i nie może się doczekać prób.

To nie jest "praca" ani "wysiłek", ani też niedogodność,

by spotykać się i ćwiczyć. Więc tak,

dla mnie to jest tego warte.

Od dłuższego czasu można zaobserwować

powrót mody na płyty winylowe, oraz taśmy

magnetofonowe. To tradycyjne nośniki, na

których metalu słuchano lata temu. Bardzo lubię

winyle, mam ich niewielką kolekcję. Ostatnio

udało mi się kupić cztery stare albumy

Saxon, za niewielką kwotę. Oryginalne, stare

wydania. Czy "Game, You Cannot Win" również

wydano na winylu?

Angelo Espino: Tak, od kilku lat modne są winyle.

Mój 23-letni syn ma już kolekcję winyli.

Plus vinyl jest po prostu fajny. "Game,You

Cannot Win" jest dostępna w ramach pakietu

Two Album, Red Vinyl. Wygląda (i brzmi) tak,

że kopie dupę!!!

Czy chcecie coś powiedzieć polskim fanom?

Angelo Espino: Witaj, Polsko!!! Zawsze mieliśmy

mnóstwo wsparcia z Polski. Fani, muzycy i

ludzie z branży byli bardzo mili i szczodrzy dla

Heretic. Mamy nadzieję, że pewnego dnia odwdzięczymy

się przyjeżdżając do was i występując

na żywo.

Bardzo dziękuję za rozmowę i do zobaczenia!

Angelo Espino: Dziękuję HMP. Jestem ogromnym

fanem waszego magazynu, więc jest to dla

mnie zaszczyt, tak samo jak dla reszty Heretic.

Do zobaczenia na trasie. Pozdrawiam \ m /

Jakub Czarnecki

HERETIC 47


studio:

HMP: Od premiery waszego drugiego albumu

"With Whips And Chains" upłynęło półtora

roku - uznaliście, że przed kolejnym warto o

sobie przypomnieć krótszym wydawnictwem?

Stacey Peak: O tak, zdecydowanie. Postanowiliśmy

wydać EP-kę "Creature Of The Flames",

ponieważ chcemy ciągle wydawać nowe materiały,

aby podtrzymać zaangażowanie fanów. A

w tym czasie będziemy pracować nad stworzeniem

kolejnego albumu, nad którym spędzimy

już więcej czasu w porównaniu z naszymi poprzednimi

wydawnictwami.

Niewolnicy muzyki

Savage Master regularnie powiększa swój płytowy dorobek. Album "With

Whips And Chains" ukazał się w ubiegłym roku, a niedawno Amerykanie wydali

MLP "Creature Of The Flames", będący zapowiedzią kolejnego materiału długogrającego.

Wokalistka Stacey Peak i gitarzysta Adam Neal przed wami, a mowa będzie

nie tylko o uwielbieniu metalu, płytowej manii i nagrywaniu w analogowym

Podstawą są tu nowe utwory, wygląda więc na

to, że nie macie żadnych przestojów, tworzycie

bez przerwy? Adam wciąż jest głównym kompozytorem

w waszym zespole? Utwory dopracowujecie

już jednak i aranżujecie wspólnie,

tak jak to drzewiej bywało?

Kiedy nie jesteśmy w trasie, Adam zawsze pracuje

nad nowymi utworami, bo to właśnie on

jest głównym twórcą materiału. Każdy utwór

zaczyna od głównych riffów, struktury i słów.

Wszyscy dodajemy tu i tam swoje własne partie,

solówki, melodie wokalne, teksty itp. Ale to on

przede wszystkim jest odpowiedzialny za wykonanie

całej tej pracy. Następnie spotykamy się i

ćwiczymy, dodając coś, zmieniając coś itp., aby

uzyskać kompozycję taką, jaka powinna być.

W utworze tytułowym idziecie jednak nieco do

przodu, bo "Creature Of The Flames" trwa

blisko sześć minut - to najdłuższy numer w dotychczasowym

dorobku zespołu, a może i zapowiedź

przyszłego, nieco bardziej epickiego,

kierunku grupy?

Stacey Peak: To nie jest nasz pierwszy dłuższy

utwór, chociaż istotnie jest on najdłuższy. Strona

B naszej debiutanckiej płyty zawiera trwający

dobre ponad 5 minut kawałek "Altar Of

Lust". Zawsze byliśmy zespołem, który ceni sobie

różnorodność, ale z każdym kolejnym wydawnictwem

udoskonalamy to, co kochamy coraz

bardziej. Bardzo często jest to krótki, czadowy

rocker, ale są chwile, kiedy dłuższa i jeszcze

dłuższa piosenka ma swoją rację bytu. Jesteśmy

niewolnikami muzyki, idziemy dokądkolwiek

nas ona zaprowadzi.

Nagraliście też ponownie cudzy utwór. Był

już "Swords And Tequila" Riot na singlu

"Black Hooves", a teraz "Creature Of The

Flames" zamyka "Death Or Glory" Holocaust.

To kolejny z waszych ulubionych utworów

z czasów złotej ery tradycyjnego metalu?

Stacey Peak: Tak jest. Kochamy to! Co za fantastyczna

nuta! Gramy cover "Death Or Glory"

od naszych pierwszych koncertów, a teraz w

końcu go nagraliśmy. Właśnie tak!

Ciekawe jest to, że nie sięgacie po utwory zespołów

z wokalistkami - to pewnie świadomy

wybór? Nie zmienia to jednak faktu, że pewnie

wielu fanów przywitałoby z radością waszą

wersję jakiegoś klasyka Bitch, Hellion czy

Taist Of Iron, tym bardziej, że szczególnie do

tego pierwszego zespołu jesteście często

porównywani?

Stacey Peak: Wszyscy decydujemy odnośnie

kawałków, które uwielbiamy, i wobec których

czujemy, że możemy dokonać sprawiedliwego

wyboru przy doborze coverów. Ostatnią rzeczą,

jaką chcielibyśmy zrobić, to olać klasykę

(śmiech!). W większości przypadków jesteśmy

bardzo szczęśliwi, że często mamy możliwość

pojawienia się na albumach typu "tribute". Mieliśmy

wspaniały przywilej scoverowania "Swords

And Tequila", pierwotnie na album "Thunder

And Steel Down Under - A Riot Tribute", to

samo tyczy się "Saxons Of The Fire" Exciter,

który został nagrany na "Pounding Metal - A

Tribute to Exciter". Wszystko to było możliwe

dzięki niesamowitemu Bartowi Gabrielowi,

który jest managerem Savage Master i

prowadzi Skol Records oraz Gabriel Management.

Jesteś z Polski, więc być może słyszałeś o

nim. Obecnie jestem w trakcie nagrywania coveru

wraz z żeńskim zespołem i jeszcze z kimś,

będzie on przeznaczony na ich album.

Kiedyś 12"EP czy MLP były na porządku dziennym:

wiele zespołów od nich zaczynało, największe

gwiazdy też wydawały je pomiędzy

albumami. Można było na nich często znaleźć

niepublikowane nigdzie indziej rarytasy,

nagrania koncertowe, etc. - chyba tęsknicie za

tamtymi czasami, skoro w waszej dyskografii

na cztery płyty aż dwie to właśnie 7" singel i

najnowszy MLP "Creature Of The Flames"?

Stacey Peak: Uważamy, że fajnie jest przygotować

kilka różnych wydawnictw. Tego rodzaju

rzeczy są dla fanów niezapomniane i wyjątkowe.

Fajnie jest je zbierać, więc wiemy, że nasi

najwierniejsi fani również to pokochają.

Foto: Savage Master

Kto zna Savage Master nie będzie zbytnio zaskoczony,

bo to wciąż tradycyjny, archetypowy

i klasyczny jak tylko można metal - ostry,

surowy, piekielnie dynamiczny, choć nie pozbawiony

też melodii. Jest to coś, co uwielbiacie

i taką tez muzykę chcecie tworzyć, innej

opcji nie ma?

Stacey Peak: Zdecydowanie! Jeśli muzyka nie

jest pełna energii i pasji, niezapomniana i stworzona,

aby śpiewać razem ze wszystkimi, to o co

w tym wszystkim chodzi? To są rzeczy, które

kochamy i jesteśmy na tyle szczęśliwi, że mamy

fantastyczną rodzinę fanów, którzy nas wspierają

i dają czadu wspólnie z nami. Dostają więc

to, czego chcą!

Reklamowa notka głosi, że "nagranie, miks

oraz mastering zostały wykonane w całości

analogowo", domyślam się więc, że znowu pracowaliście

w Wax & Tapes Studios? To chyba

wymarzone miejsce dla takiego zespołu jak

wasz, chociaż nie ma co ukrywać: żeby nagrywać

na taśmę, tak jak kiedyś, nie tylko trzeba

umieć grać, ale też mieć świetnie opanowany

materiał?

Stacey Peak: Owszem, każde nagranie, które

zrobiliśmy pochodzi z Wax & Tape Studios.

Bardzo cieszymy się z ponownego nagrywania

pod okiem Kenta O'Bryana. Zawsze chcemy

grać w studiu tak, jak gramy na żywo. Oczywiście,

chcemy dodawać fajne brzmienia i efekty

tu i tam, ale nie chcemy być zespołem, który

potem nie może odtworzyć swojego materiału

na żywo. Uczucia w muzyce są dla nas bardzo

ważne. Nie dasz rady stworzyć tego przy użyciu

jakichkolwiek sztuczek, bo podczas występu na

żywo musisz dać z siebie dokładnie te same

emocje.

Cieszy was, że po etapie wręcz zachłyśnięcia

się możliwościami jakie dają cyfrowe technologie

ludzie tak chętnie wracają do analogowych

nośników dźwięku, dostrzegając ich klarowniejsze,

szlachetniejsze i ciepłe brzmienie?

Stacey Peak: Być może początkowo cyfrowe

48

SAVAGE MASTER


brzmienie było dla wielu osób czymś w rodzaju

nowego odkrycia, ale w pewnym momencie

wszystko zaczęło brzmieć tak samo, nie potrafiło

uchwycić tego wyobrażenia i ciężkiego

brzmienia, które my znamy i kochamy. Myślę,

że wielu ludzi czuje to samo. Wspaniale jest

widzieć inne zespoły, które działają tak jak

kiedyś. Myślę, że dużym czynnikiem jest to, że

ja i Brandon często odnosimy się do swojego

młodego wieku. Dzięki swym rodzicom oboje

dorastaliśmy słuchając hard rocka i heavy metalu

lat 70., jak Ozzy'ego, Sabbath, Nugenta i

Priestów. Te właśnie dźwięki z lat 70. wypełniały

nam przestrzeń i stworzyły cały magiczny

świat. Teraz wszyscy chcemy tworzyć wielką i

pełną radochy muzykę.

Triumfalny powrót płyty winylowej nie jest

już żadną sensacją, ale zaskoczył mnie powrót

kaset magnetofonowych - co ciekawe, na masową

skalę zainicjowany przez amerykańskie,

początkowo głównie niezależne, wytwórnie.

Planujecie w związku z tym wydanie waszych

materiałów również na tym nośniku?

Stacey Peak: Od pewnego czasu dyskutujemy

na temat wypuszczenia niektórych nagrań na

kasetach. W tej chwili nie mamy nic do roboty,

ale planujemy w przyszłości wydać coś w formacie

kasety. Będzie to coś naprawdę fajnego

dla fanów.

Kiedy zaczynaliście interesować się muzyką

kasety były jeszcze na początku dziennym, a w

waszej ojczyźnie sprzedawały się niemal tak

dobrze jak płyty CD. Za to USA ma niewątpliwy

udział w "zamordowaniu" płyty winylowej,

kiedy to pod koniec lat 80. wasze

wytwórnie postawiły na kompakty. Dlatego

wiele płyt z tamtego okresu, np. supergrupy

Shadow King muzyków Foreigner czy Dio, na

LP ukazało się tylko w Europie, gdzie nawet w

połowie lat 90. czarne krążki nie były niczym

wyjątkowym. Mieliście wtedy poczucie, że coś

wam umyka, że trzeba postarać się bardziej, by

jakiś interesujący was krążek ściągać np. z

Niemiec, etc.?

Stacey Peak: Kasety królowały na rynku kiedy

byłam dzieckiem. Kupiłam ich mnóstwo, wciąż

mam też płyty. Thrash metal był wtedy wielki i

uwielbialiśmy puszczać kasety w przenośnych

kaseciakach oraz samochodach. Jeśli chodzi o

rzadkie i trudno dostępne albumy, miałam

szczęście, że w mojej okolicy był dobry sklep z

płytami, który importował wszelkiego rodzaju

wydawnictwa. Większość rzeczy była w moim

zasięgu. W połowie lat 90. można było bezproblemowo

dostać każdą płytę, ale już pod koniec

dekady metal stał się w USA naprawdę mało

popularny. O wiele trudniej było znaleźć te płyty,

które chciałeś mieć. Ale dobrą stroną było to,

że można było znaleźć setki rzadkich metalowych

albumów w koszach z płytami za dolara

lub dwa. Właśnie wtedy odkryłam większość

najlepszych albumów metalowych.

"Creature Of The Flames" ukaże się też oczywiście

na winylu, innej możliwości nie widzicie?

Śledzicie ofertę High Roller Records, sięgacie

po wydawane przez nią inne, winylowe

krążki? Kto jest największym kolekcjonerem w

Savage Master, maniakiem skłonnym nie dojadać

lub sprzedać nerkę, aby tylko zdobyć

jakąś upragnioną płytę? (śmiech)

Adam Neal: To ja. Uwielbiam kolekcjonować,

zwłaszcza stare płyty. Wydałem więcej, niż faktycznie

mogłem, na metalowe LP's .

Wasze płyty warto mieć na półce nie tylko z

racji ich zawartości muzycznej, ale też i szaty

graficznej, szczególnie widocznej w dużym, 12"

Foto: Savage Master

formacie. Jak doszło do tego, że udało wam się

zwerbować do współpracy Chrisa Moyena i

wciąż jest z wami? Muzyka Savage Master

musiała mu się naprawdę spodobać, bo jest

przecież powszechnie kojarzony z ekstremalnym

metalem?

Stacey Peak: To kolejny przypadek, w którym

Bart Gabriel okazał się dla nas bardzo pomocny.

Skontaktował się z Chrisem Moyenem w

sprawie zrobienia okładki na nasz debiutancki

album. Od tego czasu wykonał on okładkę dla

każdego naszego wydawnictwa. Zawsze jesteśmy

niezmiernie zadowoleni z pracy, którą wykonuje

dla nas. Chris Moyen jest bardzo utalentowanym

artystą z obszernym katalogiem

prac dla wielu zespołów. Jesteśmy zaszczyceni,

że również możemy z nim pracować.

Inni też doceniają was coraz bardziej, choćby z

racji tego, że koncertujecie naprawdę często,

nie oszczędzając się - nie ma innej i zarazem

lepszej możliwości, żeby wypromować metalowy

zespół, szczególnie w USA?

Stacey Peak: Trasy koncertowe są dla nas bardzo

ważne. Dają nam one niesamowitą możliwość

poznania naszych fanów i dzielenia się

muzyką. Zgadzam się, to prawda, że fani naprawdę

doceniają, gdy zespoły wkładają cały swój

czas i wysiłek, aby podróżować, aby zagrać dla

nich. Występ na żywo może czasami w pewien

sposób ożywić muzykę, która tworzy trwałe

wspomnienia.

Ledwo co zakończyliście "Summer Tour 2017",

a już zapowiedzieliście kolejną, amerykańską

trasę we wrześniu i październiku, na wiosnę z

kolei udacie się ponownie do Europy - czas na

odpoczynek będzie na emeryturze, teraz trzeba

kuć żelazo, póki gorące? (śmiech)

Stacey Peak: Nie planujemy w najbliższym czasie

zatrzymywać się ani na trochę. Mam nadzieję,

że pewnego dnia będziemy mieć możliwość

zagrania i w Polsce!

Graliście też niedawno przed naszą eksportową

gwiazdą Behemoth - jak wrażenia? Słuchacie

też na co dzień bardziej ekstremalnego metalu,

odnaleźliście się tam bez trudu?

Stacey Peak: To była fantastyczna przygoda!

Doceniamy możliwość otwierania koncertów

przed tak znanym zespołem, tym fajniej, że pochodzą

z Polski. Wydaje mi się, że mieszanka

różnych rodzajów metalu na jednej scenie może

być interesująca. Odnajdujemy się praktycznie

we wszystkim czego słuchamy. Wy też słuchajcie

wszystkiego, co się wam podoba i wtedy kiedy

tylko chcecie. Bez szukania powodu i przyczyny

tego.

Liczycie więc, że za 5-10 lat będziecie na ich

miejscu, zgodnie z tak popularną w waszej

ojczyźnie maksymą: the sky is the limit?

Stacey Peak: (Śmiech) To jest zabawna wizja,

ale myślę, że Behemoth nadal będzie Behemotem,

a Savage Master będzie nadal Savage

Master. Zgadzam się, że nie trzeba jednak ograniczać

tego, co każdy może zrobić. Zamierzamy

iść dalej i ciągle się rozwijać. Chcemy podróżować

jak najwięcej i poznać wszystkich naszych

fanów, jednocześnie zdobywając nowych.

Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki,

Filip Wołek

SAVAGE MASTER 49


50

Metalowa maszyna

Wydawało się, że kariera tego amerykańskiego, działającego pod różnymi

nazwami jeszcze od lat 80. minionego wieku, zespołu, załamała się w połowie

ubiegłej dekady. Resistance powrócili jednak przed dwoma laty ze świetną EP-ką

"Volume I Battle Scars", a dobrą passę kontynuują albumem "Metal Machine",

świetnym przykładem na to, że surowy US power/thrash wciąż ma się dobrze.

Basista Paul Shigo jest wylewny i pełen entuzjazmu, oddajmy mu więc głos:

HMP: Pewnie wielu waszych fanów zastanawiało

się co dzieje się z Resistance, bo milczeliście

naprawdę bardzo długo - w dzisiejszych

realiach ponad 10 lat wydawniczej przerwy

to przecież niemal epoka, po której trzeba

właściwie zaczynać wszystko od początku?

Paul Shigo: Cześć Wojciech, i dzięki za poświęcenie

czasu na ten wywiad. Po wydaniu naszego

drugiego albumu "Patents Of Control"

pod koniec 2007 roku zespół zamilkł na jakieś

cztery lata. W 2009 roku mieliśmy zaplanowane

występy na kilku europejskich festiwalach,

które musieliśmy odwołać z powodu odejścia

naszego drugiego gitarzysty, Dave'a Watsona.

Obecnie zastępuje go Burke Morris. W tym

momencie, Resistance jest istniejącym od 2000

roku zespołem z dwoma płytami studyjnymi,

"Lies In Black" i wyżej wspomnianym "Patents

Of Control", oraz koncertami w całych Stanach

Zjednoczonych. W rodzinach kilku członków

zespołu doszło też do kilku osobistych tragedii

w tym samym czasie, co również miało duży

wpływ na sytuację zespołu. Po poświęceniu tak

wiele czasu i wysiłku na napisanie i nagranie

"Patents Of Control", która otrzymała entuzjastyczne

recenzje jako "konceptualne, metalowe

arcydzieło" i wszystkich tych wydarzeniach,

zespół musiał się wycofać i zrobić sobie nieco

przerwy. Nieplanowanej. Ta "krótka" przerwa

trwała cztery lata. Zebraliśmy się na nowo w

2013 roku i rozpoczęliśmy pisanie materiału na

nowy album. I tak, masz rację, to była sytuacja,

w której naprawdę musieliśmy przypomnieć naszym

zwolennikom kim jesteśmy, a przy tym

RESISTANCE

odbudować naszą armię fanów. Na szczęście fani

z Europy nie zapomnieli o nas, dzięki czemu

dorobiliśmy się u nich niemal kultowego statusu.

Nie ma co ukrywać, że takie granie w USA

szczyty popularności ma już dawno za sobą,

czasem też daje o sobie znać tzw. proza życia i

kiedy z muzyki wyżyć się nie da, trzeba wziąć

się do innej pracy, ale co by się nie działo, nie

zamierzaliście rezygnować z Resistance?

Życie z pewnością nie zawsze jest łaskawe, jednak

nigdy nie złamało naszego ducha do pisania

i grania muzyki heavy metal, którą kochamy.

Nigdy nie zrezygnowaliśmy ani się nie rozpadliśmy.

Prawdę mówiąc, rdzeń naszego zespołu,

czyli gitarzysta Dan Luna, perkusista

Foto: Resistance

Matt Ohnemus i ja, gramy razem w różnych

zespołach i składach od 1986 roku. Będziemy

kontynuować działalność Resistance tak długo

jak to możliwe, planujemy odcisnąć nasz ślad w

historii heavy metalu, niezależnie jak duży,

bądź mały on jest.

EP-ka "Volume I Battle Scars" była tym decydującym

momentem, bo kiedy napisaliście te

utwory uznaliście, że trzeba je nagrać, pokazać

światu?

To był naprawdę decydujący moment dla nas.

"Volume 1 Battle Scars" przywróciło nas do

światowej metalowej społeczności i w dużym

stopniu pomogła nam powrócić na metalową

mapę. Mimo, że zostało wydane jako EP-ka ze

względu na ilość zaledwie sześciu utworów, to w

rzeczywistości czas trwania tego materiału jest

taki sam jak wielu "dużych płyt". Tylko numer

"Why So Forever" trwa ponad 7 minut.

Sprawdziło się to również o tyle, że dzięki

temu materiałowi podpisaliście kontrakt z

grecką wytwórnią No Remorse Records, która

najpierw wznowiła EP na winylu, po czym

wyraziła zainteresowanie materiałem na pełną

płytę?

Tak, No Remorse skontaktowali się z nami w

2015 roku, po tym jak nagraliśmy i wydaliśmy

"Volume 1 Battle Scars". Zaoferowali wydanie

tego na winylu, oraz na winylu i CD materiału,

którym jest obecnie "Metal Machine".

Słyszy się jednak czasem, że taka presja potrafi

też dodatkowo mobilizować, a deadline

jest czymś pozytywnym, bo zmusza do skupienia

się na pracy?

Nie mieliśmy żadnych nacisków ze strony No

Remorse, cała współpraca z nimi można określić

jako lekką, łatwą i przyjemną. Jedyną presją

jaką wywieraliśmy sami na siebie, było napisanie

i nagranie albumu który, miejmy nadzieję,

przetrwa próbę czasu.

"Metal Machine" to pewnie najnowsze, świeżutkie

utwory, prezentujące obecne wcielenie

grupy?

Tak jest!!! "Metal Machine" zostało wydane 27

czerwca 2017 roku i można na nim usłyszeć ten

sam skład co na "Volume 1 Battle Scars".

Praca z kimś takim jak Bill Metoyer była dla

was pewnie czymś szczególnym, mimo tego,

że mieliście już okazję współpracować przy

"Volume I Battle Scars"?

Praca z Billem nad "Metal Machine" i "Volume

1 Battle Scars" była dla nas zaszczytem.

Wyprodukował on wiele z najbardziej klasycznych

metalowych albumów wszechczasów.

Zasugerował nam kilka kwestii, ale większość

produkcji wykonał nasz gitarzysta, Dave Luna.

Odpowiedzialny za miks i mastering Neil

Kernon to też nie byle kto - mogliście z nimi

pracować dzięki wydawcy, czy też sami musieliście

zadbać o odpowiedni budżet tej sesji?

Neil Kernon jest jednym z najlepszych w tej

branży i świetnie się z nim pracuje. Dla tych,

którzy go nie znają: wyprodukował albumy Judas

Priest, Queensryche, Nevermore i Dokken,

jeśli mam wymienić tylko kilka nazw. Zdecydowanie

przekroczyliśmy nasz budżet jeśli

chodzi o nagranie "Metal Machine" wraz z

Neilem Kernonem i Billem Metoyerem, ale…

końcowy rezultat jest tego wart. To był także

drugi raz, kiedy współpracowaliśmy z Neilem,

który również zmiksował i opracował album

"Patents Of Control".

Zaczynaliście grać jeszcze w latach 80.

ubiegłego wieku i słychać to na "Metal Machine",

bo to bardzo klasyczna, utrzymana w stylistyce

US power metalu, płyta, tak jakby czas

się dla was zatrzymał?

Nie jest to złe, ale nie jesteśmy nowym zespołem,

który próbuje odtworzyć nową falę klasycznego,

tradycyjnego power metalu etc. "Metal

Machine" brzmi bardzo klasycznie właśnie dlatego,

że stąd pochodzimy, zaczynaliśmy grać już

jakiś czas temu i jesteśmy kim jesteśmy.

Co istotne przemawia to również do młodych

słuchaczy, nie tylko weteranów wspominających

z nostalgią dawne, dobre czasy, można

więc śmiało powiedzieć, że dobra muzyka

nigdy się nie starzeje?

Odnotowaliśmy ponowne zainteresowanie Resistance

i klasycznym metalem wśród młodszej

widowni, co jest dla nas bardzo ważne i wspaniałe.

To naprawdę daje nam to, co najlepsze z

obu światów. I tak, mogę spokojnie powiedzieć,

że dobra muzyka nigdy się nie zestarzeje - np.

nigdy nie znudzi mi się słuchanie "Rime Of The


Ancient Mariner".

To dlatego nagraliście własną wersję "Blackout"

Scorpions? Wcześniej unikaliście coverów,

domyślam się więc, że akurat ten utwór

musi mieć dla was szczególne znaczenie, poza

tym, że pasuje idealnie do reszty materiału?

Zawsze chcieliśmy stworzyć nasz własny cover,

ale nigdy nie mogliśmy się zdecydować, który

kawałek wybrać. Odrzuciliśmy wiele pomysłów,

zanim w końcu zdecydowaliśmy się na "Blackout".

Wszyscy uwielbiamy Scorpions, a głos

Robbie'ego uczynił ten wybór naprawdę słusznym.

Złożyliście też hołd nieodżałowanemu Ronniemu

Jamesowi Dio w "Hail To The Horns",

planujecie nawet nakręcić specjalny teledysk z

materiałów i zdjęć nadesłanych przez fanów?

Owszem… Użyjemy nagrań z naszego ostatniego

występu na Up The Hammers Festival w

Grecji. Materiał wideo zostanie połączony ze

zdjęciami i amatorskimi nagraniami autorstwa

fanów, znajdzie się tu także parę naszych własnych

fot. Do czasu opublikowania tego wywiadu,

wszystko powinno być gotowe.

Jeszcze maksymalnie kilkanaście lat i mało kto

z wielkich sprzed lat będzie jeszcze na scenie -

ta perspektywa jest niestety coraz bardziej

realna. Wyobrażasz sobie świat bez Maiden,

Purpli czy AC/DC?

Nie wyobrażam sobie świata bez Iron Maiden.

Z drugiej strony jednak wiele zespołów sprzed

lat reaktywuje się - choćby w grudniu zagracie

koncert z udziałem Breaker, tak więc jakaś totalna

pustka jeszcze przez jakiś czas nam nie

grozi?

To na pewno nam nie grozi. Heavy metal nigdy

nie umrze!

Foto: Resistance

A jak oceniasz tę nową falę klasycznego metalu,

choćby Night Demon, którzy będą headlinerem

tego koncertu - jest komu przejąć

sztandar klasycznego heavy po starszym pokoleniu?

Myślę, że to wspaniała rzecz. To sprawia, że

moje metalowe serce jest szczęśliwe. Night Demon,

z którymi graliśmy wiele koncertów i którzy

są naszymi przyjaciółmi, znajduje się w ścisłej

czołówce tego nurtu. Moim zdaniem, to

właśnie oni są następni w kolejce do uniesienia

i przejęcia metalowego sztandaru. Otwierają bowiem

drzwi wielu undergroundowym zespołom,

takim jak my, by mogły się przebić.

Póki co nie wybieracie się jednak na emeryturę

- jest nowa płyta, gracie koncerty, czyli wróciliście

na dobre?

Obecnie planujemy występy na letnich europejskich

festiwalach i piszemy materiał na następcę

"Metal Machine". Zachęcam aby promotorzy

kontaktowali się w sprawie koncertów

bezpośrednio z nami. Wróciliśmy na dobre!

Hail to the Horns!

Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki,

Filip Wołek


HMP: Witam i gratuluję wspaniałego albumu!

Kolejnego zresztą, bo poprzedni, również bardzo

mi się podobał ("Pulses of Pleasure", debiut

z 2015r.). Świetne, przemyślane kompozycje,

zróżnicowane wokale, dobra praca sekcji rytmicznej,

ciekawe riffy, melodyjne solówki.

Max Mayhem: Wielkie dzięki, kolego! Czujemy

się naprawdę docenieni!

Od 1985 roku słucham metalu i pytano mnie

wielokrotnie, kiedy z tego wyrosnę... a mi jedynie

włosy wypadły. Zatem, thrash metal

jest modą, trendem czy stylem życia?

Nie mogę wypowiadać się za wszystkich, ale

uważam, że metal w ogóle nie ma nic wspólnego

z trendem lub modą. Dla mnie to sposób życia,

który zawiera wiele postaw i pasji. To rodzaj

sprzeciwu wobec narzuconego systemu i ogólnego

konformizmu... Twój wygląd jest sprawą

drugorzędną. Nie ma znaczenia, jakie nosisz

"Metal nie ma nic wspólnego z trendem,

lub modą. To sposób życia"

Naturalnym pretekstem do tej rozmowy

stało się drugie pełnowymiarowe

wydawnictwo zespołu Evil Invaders, zatytułowane

"Feed Me Violence". Po wysłuchaniu

tego albumu, mogę z całą pewnością

stwierdzić, że będzie to jedna z ważniejszych

płyt roku 2017, jeśli chodzi o thrash

metal. O sile rażenia Evil Invaders, będziemy

mogli przekonać się 2 listopada, ponieważ zespół odwiedzi

Polskę, w ramach trasy promującej "Feed Me Violence". O nową płytę, podejście

do muzyki, genezę nazwy i kilka innych spraw, miałem okazję zapytać gitarzystę

Evil Invaders, Maxa.

Jasne! "Doomsday for the Deceiver" i "No

Place for Disgrace", to arcydzieła historii metalu,

a ich utwór "Suffer the Masses" odegrał

niewielką, ale ważną rolę w ewolucji instrumentalnej

naszego "Broken Dreams in Isolation". To

miłe, być porównywanym z tak ważnym, wpływowym

zespołem!

Gdzie wolisz występować: stadiony, hale czy

małe kluby?

To zależy. Małe kluby są zawsze świetne, ponieważ

jesteś naprawdę blisko odbiorców, ale

hale są świetne, ponieważ masz więcej miejsca

do biegania i możesz dać więcej energii swojemu

show! A na stadionach jeszcze nie graliśmy

(śmiech).

Czy jest jakiś znany zespół, z którym chciałbyś

zagrać? Albo z kim byś zagrał i dlaczego?

Jest cała masa zespołów, z którymi chcielibyśmy

wystąpić... Exodus, Obituary, Demolition

Hammer, Candlemass, Iron Maiden... Lista

jest bardzo długa, (śmiech). Osobiście nie zagrałbym

z Jonas Brothers. Myślę, że to się

skończyłoby się niezła zadymą, (śmiech).

Pewnie tak, (śmiech)... Zresztą oni pewnie

biorą więcej kasy za występy. Czy da się zarobić

na życie, grając metal? Czy granie nadal

jest twoją pasja, hobby, czy może już zawodem?

Granie takiej muzyki i zarabianie pieniędzy, to

coś w rodzaju dwóch różnych rzeczy, ale my nie

mamy na celu zarobienia fortuny... Robimy to,

ponieważ lubimy grać, być na scenie, rozpętywać

piekło pod nią. Reakcja zadowolonego tłumu

jest zdecydowanie więcej warta niż jakieś

pieprzone papiery czy monety... Niestety, nie

można żyć bez pieniędzy, więc czasami to dość

trudne, ale zawsze jest jakieś rozwiązanie!

A jaka jest reakcja fanów na waszych koncertach?

Nasi fani to pasjonaci, więc naprawdę świetnie

jest dla nich grać. Oni się jednoczą, moshują,

krzyczą i dobrze się bawią. To jest naprawdę

niesamowite!

włosy. Liczy się to, co jest w twojej głowie!

Spójrz chociażby na S.O.D. (śmiech)!

Czy hasło, "Thrash till Death" ma sens w

dzisiejszych czasach?

Dla wielu, na pewno. Powiedziałbym: "Fuck

Yes!!!", ponieważ jest to świetny styl muzyczny,

pozwalający wyrzucić całe gówno, wściekłość i

cokolwiek w tobie tkwi, na zewnątrz... Nie ma

litości!

Lubisz Flotsam i Jetsam? Gracie w podobnym

stylu, ale trochę ostrzej.

A skąd pomysł, żeby grać amerykański thrash

w Belgii? Szczerze mówiąc, jesteście pierwszym

belgijskim zespołem thrash metalowym,

który znam. Jak popularny jest ten rodzaj

muzyki w Twoim kraju?

Nie powiedziałbym, że szczególnie chcieliśmy

grać amerykański "thrash". Nasza muzyka inspirowana

jest zespołami, które kochamy i wielbimy,

a pochodzą one z różnych krajów. Połączenie

tych wszystkich inspiracji, sprawia, że

gramy teraz, to co gramy! Belgia jest krajem

otwartym, jeśli chodzi o metal wszelkiego rodzaju.

To naprawdę super sprawa!

Foto: Evil Invaders

Większość zespołów zdecydowanie woli występy

na żywo, od pracy w studio. Ale są też

tacy, którzy nie lubią występować, chcą tylko

nagrywać albumy. Jak to jest w waszym przypadku?

Nie sądzę, żebyśmy byli, jak zespół studyjny.

Czujemy potrzebę, aby te nagrania zaprezentować

na scenie i pokazać je ludziom. Aby wyrazić

to, co czujemy i jak się czujemy... Nie możesz

tego zrobić w pełni, samym nagrywaniem

w studio.

Czy zdajesz sobie sprawę, że właśnie nagraliście

album, który mógłby równie dobrze, zostać

wydany w 1986 roku i narobiłby sporo

zamieszania, w ówczesnym świecie metalowym?

To ciekawa uwaga, (śmiech)! Zważywszy, że w

tamtym czasie wyszły bardzo dobre i bardzo

ciężkie płyty, takie jak "Reign in Blood"

Slayera, "Darkness Descends" Dark Angel,

"Obsessed by Cruelty" Sodom i "Beyond the

Gates" Possessed, żeby wymienić tylko kilka

najważniejszych... Były to najbardziej brutalne,

pieprzone, dźwięki muzyki, która ledwie od

dziesięciu lat istniała. I na pewno muszę

wspomnieć, że te albumy mają do dziś ogromny

wpływ na mój styl pisania!

Słuchałem waszej nowej płyty kilkukrotnie i

mam już ulubione utwory: "Mental Penitentiary",

"Feed Me Violence", "Oblivion" i

"Among the Depths of Sanity". Jakie są twoje

typy, i co usłyszymy na koncertach?

Moje osobiste, to również "Among the Depths of

Sanity", "Oblivion" i "Mental Penitentiary".

Teksty, a także stworzenie dźwięków do tych

utworów, wiele dla mnie znaczyło. Zebrałem w

nich wszystko, co działo się wokół mnie w tamtym

czasie i sprasowałem to w melodie. Wiesz,

życie czasem bywa trudne, a to pomogło mi

wrócić na właściwą ścieżkę! Z nowego albumu

zagramy "Mental Penitentiary", "As Life Slowly

Fades", "Feed Me Violence", "Broken Dreams in

Isolation" i "Oblivion". Oczywiście zależy to od

długości setu, (śmiech)! Musimy również

uwzględnić niektóre z naszych starych utworów!

Jak doszło do tego, że dzisiaj możemy moshować

przy waszej muzyce? Jednym słowem, jak

to się stało że, Świat poznał Evil Invaders?

52

EVIL INVADERS


Evil Invaders od samego początku otrzymało

wiele wsparcia od podziemia i jesteśmy bardzo

wdzięczni za to. Bez tego nie bylibyśmy tu,

gdzie teraz jesteśmy. Wielkie podziękowania

dla tych ludzi! Innym faktem, który wydaje mi

się dość ważny, jest to, że rzadko siedzimy na

tyłkach. Jesteśmy ciągle w podróży, aby zagrać

koncert. Sądzę, że jest to jedna z najważniejszych

rzeczy, aby utrzymać tę maszynę w ruchu

i rozpowszechniać się, gdziekolwiek możesz.

Pokazywanie się ludziom, jest kluczową sprawą,

(śmiech).

Wiele zespołów wzięło swoje nazwy od tytułów

utworów lub albumów ulubionych kapel.

Z wami było podobnie, czy to był zbieg okoliczności?

Czy wiesz, o jaki zespół pytam?

(Śmiech!), oczywiście i tak, nasza nazwa pochodzi

od tytułu albumu zespołu Razor! Ten

album jest kamieniem milowym w historii speed

metalu, ale uważamy, że to naprawdę fajny tytuł,

więc dlaczego nie użyć go, jako nazwy zespołu

!

Jak przebiega proces twórczy w Evil Invaders,

piszecie na próbach, w trasie, czy w studio?

Nasz proces twórczy jest wspólną pracą całego

zespołu. Zazwyczaj, Joe i Joeri siedzą razem i

dopracowują swoje pomysły, kombinują, łączą

riffy itd. Ja losowo wybieram swoje pomysły,

które później zamieniam w piosenkę w domu.

Potem przynoszę to na próbę i szlifujemy ją,

dopóki nie będziemy zadowoleni. Na koniec

Senne przynosi rytmy i tak powstają nasze

utwory. Nic specjalnego.

Czy wszyscy piszecie teksty i jak ewoluowały

one od czasów pierwszych wydawnictw? Czy

nadal pisujecie teksty o alkoholowym szaleństwie,

lub szybkiej jeździe samochodem? Na

"Feed Me Violence", już same tytuły sprawiają

nieco poważniejsze wrażenie.

Joe i ja byliśmy odpowiedzialni za liryczną stronę

"Feed Me Violence". Myślę, że wyrośliśmy

już z tematu: "Hej, śpiewajmy o tym, że chomikujemy

piwo i jedziemy 300000 kilometrów na godzinę".

Tamte teksty zostały napisane, kiedy byliśmy

młodsi. Życie nie wydawało się tak poważne w

tym czasie... "Feed Me Violence" od strony tekstowej

jest wg. mnie bardzo mroczna. Pozbieraliśmy

wszystkie te rzeczy, które nas frustrują,

denerwują i umieściliśmy je w tekstach. Obecnie

bardzo ważne jest dla nas aby liryki, miały

jakieś znaczenie, coś przekazywały. Wszystkie

teksty na nowej płycie takie właśnie są w naszym

odczuciu i zawierają wiele osobistych

emocji... Nasze codzienne problemy i walka z

pewnymi rzeczami, dały nam inspirację do napisania

tych utworów.

Foto: Evil Invaders

Czy inspiruje was rzeczywistość? Mam na

myśli to, co dzieje się w Europie, przemoc,

zamachy. Czy Belgia jest bezpiecznym krajem?

Jak powiedział Chuck Schuldiner: "Rzeczywistość

jest znacznie brutalniejsza niż demon". Więc na

pewno w jakimś stopniu to nas inspiruje. W

chwili obecnej wiele gówna jest na całym

Świecie. My skupiamy się jednak głównie na

problemach, które związane są z codziennym

życiem. Czyli miłość, nienawiść i depresja.

Zmaganie się z byciem częścią społeczeństwa,

konsumującego to całe gówno, które mu się

podaje, bez cienia refleksji, zastanowienia. Nie

mogę odpowiedzieć jednoznacznie, czy Belgia

jest bezpiecznym krajem... Teoretycznie nie jest

bezpiecznie nigdzie. Na całym Świecie są szalone

istoty, które starają się rozpowszechniać

swoje pieprzone pomysły za wszelką cenę, ale

nie powinniśmy się dać zastraszyć. Jeśli pozwolimy

im zasiać strach, to osiągają swój cel. Na

strachu ktoś robi ogromny interes... Ogólnie ja

czuję się bezpiecznie, tu gdzie mieszkam.

A kto przynosi najwięcej pomysłów? I jak

wybieracie utwory na album? W zespole panuje

demokracja czy tyrania, pod tym względem?

Jeśli chodzi o nową płytę, to ja przyniosłem

większość kawałków. A tak naprawdę bywa z

tym różnie. Przecież nie możesz być kreatywny

non stop i na zawołanie. Wybierasz w sumie

tylko niektóre pomysły, które ci się plączą we

włosach. Joe jest na przykład odpowiedzialny za

większość rzeczy z poprzedniego albumu. To

naprawdę zależy od tego, kto ma twórczy strumień,

w danym czasie! Jesteśmy demokracją.

Nie ma żelaznej ręki, która mówi nam, co musimy

zrobić, a która melodia będzie ok... Nasz

gust muzyczny, jest bardzo podobny, więc całkiem

łatwo nam się zgodzić, czy coś jest wystarczająco

dobre, czy nie. To idealna sprawa, bo w

przeciwnym razie byłoby trochę bólu dupy,

(śmiech).

Gracie niemal od dziesięciu lat. Nagraliście

do tej pory dwie EPki i dwa albumy (plus demo).

To nie dużo, jak na dekadę. Czy zgodzisz

się więc, że jakość jest ważniejsza od ilości?

Tak! Jakość ponad ilość! Nie chcemy niczego

nagrywać, dopóki nie będziemy pewni, że jest to

bardzo dobre. Jeśli uważamy, że niektóre utwory

nie są skończone, lub nie satysfakcjonuje nas

efekt finalny, nadal pracujemy nad nimi, dopóki

nie będziemy zadowoleni. To może trochę

potrwać, Dodatkowo fakt, że jesteśmy stale w

trasie, sprawia, że nieco trudniej jest stworzyć

nowe utwory w określonym przedziale czasowym.

Znam takie zespoły, które wydają albumy co

roku. To sprawia, że bardzo szybko się wypalają

twórczo. Jak Ty to widzisz?

Jeśli jest ciśnienie, że musisz się zmieścić w

określonym terminie, może to być trudne dla

każdego zespołu. To uniemożliwia maksymalne

wykorzystanie potencjału twórczego i sądzę, że

jest to bardzo smutne. Zespoły powinny mieć

wystarczająco dużo czasu, aby móc prawidłowo

pracować nad muzyką, żeby mogły mieć satysfakcję,

z tego, co stworzyły!

Wasza pierwsza EPka, miała komiksową

okładkę, przedstawiającą zombie, maltretującego

dziewczynę. Podobał mi się ten obrazek,

bo lubię taki styl rysowania. Kolejne wydawnictwa

już posiadają okładki rysowane zupełnie

inaczej. Dostrzegam tu pewną spójność i konsekwencję

w tworzeniu tożsamości zespołu.

Te "złe oczy" są bardzo charakterystyczne. Kto

odpowiada za okładki "Feed Me Violence",

"In For The Kill", "Pulses of Pleasure"?

Mario Lopez jest człowiekiem stojącym za

wszystkimi tymi obrazami. A "oczy" są już integralną

częścią tego zespołu. Skoro Megadeth

ma Rattleheada, Maiden Eddiego, to my

mamy "oczy"! (śmiech). Ta zmiana była czymś

naturalnym. Zombie są fajne, ale z czasem staliśmy

się poważniejsi, a więc i okładki naszych

płyt są inne.

Poważniejsi powiadasz... Czy w takim razie

można grać thrash metal jak Anthrax, w kolorowych

bermudach? Zagrałbyś?

Nie sądzę, żeby szorty pasowały do naszego stylu,

(śmiech). Ale na pewno byłoby to bardzo

wygodne!

Thrash metal to spontaniczna i energiczna

muzyka. Czy potrzebuje dziś spektakularnego

show, scenografii i efektów specjalnych? Czy

jednak to muzyka powinna być najważniejsza

podczas koncertu?

Nie potrzebujemy szalonej scenografii, smoków

strzelających ogniem z dupy, ale zawsze myślę,

że koncert jest czymś szczególnym... Ludzie powinni

dostać coś, co zapamiętają, co pozostaje

w głowie. Jeśli pójdę koncert i widzę cztery

EVIL INVADERS 53


statyczne osoby, które po prostu grają swój set,

to szkoda czasu. Mogę sobie posłuchać ich płyt

w domu... Oczywiście muzyka jest najważniejszą

rzeczą, ale moim zdaniem, na koncercie

nadajesz muzyce nową jakość, jeśli dołożysz coś

wizualnego, spontanicznego. To nie znaczy, że

musisz mieć scenę jak Iron Maiden... Wystarczy,

że ruszasz się na scenie, aby ludzie mogli

zobaczyć zaangażowanie i dobry show. To jest

to.

Pamiętam, gdy Kreator lub Metallica grali bez

dużej sceny i fajerwerków. Stare, dobre czasy.

Mile Petrozza (Kreator) zapytany wiele lat

temu o swoją edukację muzyczną, powiedział,

że pobrał zaledwie kilka lekcji gry na gitarze.

Czy w Evil Invaders są jacyś absolwenci szkoły

muzycznej? Czy jesteście po prostu samoukami?

Nikt z nas nie umie czytać nut... Większość

naszych umiejętności jest efektem nauki

własnej. Oczywiście, korzystaliśmy z porad jednego,

czy drugiego nauczyciela w drodze do

stawania się muzykami, ale nasze doświadczenia,

to w zasadzie efekt prób i błędów. Nie mam

pojęcia, co to jest np. dziewicze, płaskie B z

osłabionym 98 (nazwa pewnego dźwięku na

gryfie), ale mogę zagrać "Victim of Changes"

(Judas Priest) więc jestem w porządku,

(śmiech).

(Śmiech), no tak. A czy jakiekolwiek wykształcenie

pomaga, czy nie, w graniu metalu?

Edukacja zawsze pomaga. Nasza droga, aby stać

się muzykami, trwała znacznie dłużej niż z profesjonalnym

nauczycielem. Chociaż myślę, że

jeśli grasz tylko zgodnie z określonymi, sztywnymi

"regułami", trudniej jest ci wypracować

własny, niepowtarzalny styl.

Wkrótce przyjedziecie do Polski. Mamy tu

wielu thrash maniaków, którzy kochają muzykę.

Czego oczekujesz po koncercie w naszym

Foto: Evil Invaders

kraju?

Mam nadzieję, że ludzie będą zadowoleni i

wypiją z nami drinka! Nie oczekujemy niczego,

ponad to, żeby ludzie byli szczęśliwi.

A czego mogą się spodziewać polscy fani Evil

Invaders?

Szybkiego, ciężkiego, kruszącego czachy, high

speed metalu i chęci napicia się z Wami,

(śmiech).

Czy znasz jakieś polskie zespoły metalowe?

Jasne! KAT, Vader, Roadhog, Decapitated.

Kurcze, całkiem nieźle... Serdeczne dzięki za

rozmowę i do zobaczenia na koncercie!

Cała przyjemność po mojej stronie! Twoje

zdrowie!

Jakub Czarnecki

HMP: Wydawało mi się, że mam jeśli nie

wszystkie, to przynajmniej zdecydowaną większość

płyt Thin Lizzy. Tymczasem okazało

się, że jedną, zatytułowaną "In Ignorance We

Trust", musiałem przegapić i jej ukazanie się

było dla mnie sporym zaskoczeniem?

Hakim Krim: Myślę, że to komplement.

Owszem (śmiech). Żarty żartami, ale od 2013

roku regularnie co dwa lata wydajecie kolejne

płyty, utrzymane w stylistyce klasycznego

hard'n'heavy lat 70. i wczesnych 80. To pewnie

nie przypadek, że czerpiecie akurat z tego okresu

i dokonań prawdziwych gigantów ówczesnego

rocka?

No pewnie, lubimy dobrą muzykę. Późne lata

70. to dobra era dla mądrze wyprodukowanej

muzyki. Gitary brzmiały jak gitary, perkusja

brzmiała jak perkusja, bas jak bas, zresztą każdy

inny instrument brzmiał wtedy tak, jak brzmi w

rzeczywistości. To, co się później stało, było

prawdopodobnie spowodowane zbyt dużą ilością

kokainy, cyfrowymi procesorami efektów i

"kulturą MTV". Naprawdę nie robimy nic specjalnego.

Po prostu ustawiliśmy kilka mikrofonów

przed naszym sprzętem i graliśmy. Jeśli coś

przeciekło ze wzmacniaczy gitarowych do mikrofonów

perkusyjnych, zazwyczaj było to w

porządku. Z jakiegoś powodu unikanie stosowania

drogich ekspanderów, mega kompresorów i

surowego pogłosu wydaje się obecnie czymś niezwykłym.

Nie żałujecie czasem, że nie było wam dane

urodzić się nieco wcześniej? Bo zaległości muzyczne

można oczywiście nadrabiać w każdej

epoce, a świetna płyta z 1972 roku w żadnym

razie nie traci na wartości w roku 2017, ale jednak

możliwość poznania jej w momencie premiery,

emocje z tym związane, etc., etc. nie są

już jednak takie same jak w tamtej epoce?

Nie jestem tego rodzaju romantykiem. Podobają

mi się obecne czasy z tanimi lotami, internetem,

nauką i wszelkimi udogodnieniami jakie

mamy. Pewnie, że niektóre rzeczy z przeszłości

wydają się jakby fajniejsze, ale tak naprawdę nic

na tym nie zyskało, że wszystko staje się nostalgiczno-szalone.

Uważam jednak, że nowoczesną

architekturę i projekty samochodów mamy teraz

najbrzydsze w całej historii ludzkości.

Z drugiej strony jednak zyskaliście też szansę

poznania wielu współczesnych zespołów, dlatego

też w waszej muzyce słyszę echa nie tylko

Lizzy czy Wishbone Ash, ale też grup NWO

BHM pokroju Iron Maiden, czy Metalliki -

starsze grupy nie miały jednak w latach 60. i

70. tylu źródeł inspiracji?

Zespoły z lat 60. i 70. miały mnóstwo wzorców,

którymi mogły się inspirować. Oczywiście, nie

brzmią one teraz tak ciężko jak kapele z obecnych

czasów, ale wciąż słychać, że miały w rękawach

mnóstwo fajnych trików. Muzyka ewoluuje

i jestem wdzięczny za życie w czasach, w

których jest jej tyle do odkrycia i naprawdę łatwo

się ją tworzy.

Momentami słyszę również na tej płycie, że

darzycie estymą nie tylko klasycznego bluesa,

ale również bardziej progresywne granie, co

słychać choćby w "Part Of Me"?

Tak, ten utwór kończy się nieco dziwacznymi

akordami. Czasem tak się dzieje. Ale wydaje mi

się, że jest to słuszne. Aktualnie słuchamy bardzo

różnej muzyki. Podchodzi mi stary soul i

cokolwiek co uznam za fajne. Zazwyczaj mówię,

że słuchamy wszystkiego od Abby po Darkthrone.

Inspiracja czai się wszędzie. To nie musi

być wcale to o czym myślą zapatrzone w

heavy metal dzieciaki (Black Sabbath, pedały

fuzz, koty, mocna kawa)…

54

EVIL INVADERS


Jakoś ostatnimi czasy często mam okazję poznawać

nowe zespoły grające w starym stylu i

zdarza się, że w rozmowie z nimi poruszam

nurtujący mnie problem: dlaczego ten modny

obecnie nurt określa się mianem retro rocka,

skoro takie granie nigdy nie straciło na aktualności,

jest wciąż żywe, wręcz ponadczasowe?

Ludzie chyba po prostu lubią kategoryzować

rzeczy. Osobiście przestało mnie to obchodzić.

Słuchacze mogą więc określać naszą muzykę jak

zechcą, jak również sami zachodzić w głowę, by

wymyślić jakiś sprytny pomysł na opisanie

czegoś lub znalezienie podobieństwa do czegoś.

Nigdy nie pojmowałem, dlaczego ludzie tak się

tym przejmują. Dobry kawałek to dobry kawałek,

jeśli cię zaintrygował, posłuchaj go i zrelaksuj

się. Jeśli ci to coś da, to właśnie o to chodzi.

Całe to analizowanie i dzielenie jest po prostu

niepotrzebne i głupie. Nie o to w tym wszystkim

chodzi.

Inspiracja czai się wszędzie

Ten szwedzki zespół przebojem wdarł się do czołówki

ciężkiego rocka, z każdą kolejną płytą zyskując

coraz więcej fanów. Najnowsza "In Ignorance

We Trust" pewnie też zachwyci zwolenników

konkretnego grania spod znaku

Thin Lizzy czy UFO, a śpiewający gitarzysta

grupy opowiada nam o wszystkim, łącznie z

tym, dlaczego woli traktor od Mercedesa i

jak postrzega cały trend retro rocka:

się na "uczuciu" niż podejmowaniu prób bezbłędnego

przywalenia. Dziwne, że aż tylu ludzi

wydaje się tego nie rozumieć. Co więcej, obecnie

wiele zespołów wydaje się być tworzonych

przez muzyków nie aż tak dobrych jak dawniej,

w sensie umiejętności nadania numerowi wiarygodności

i odpowiedniej dynamiki.

To może kiedyś pokusicie się o nagranie płyty

w studio na tzw. setkę, co jak przypuszczam

oddałby na niej w niemal 100% koncertowy

sound Dead Lord?

Wszystkie nasze albumy nagraliśmy tak, jakbyśmy

grali te numery na żywo. Oprócz niektórych

Owszem, lubimy to. W ten sposób utwory brzmią

bardziej jak "ten sam zespół". Jeśli ludzie po

prostu piszą na własną rękę, będzie się to zawsze

wydawać mniej ujednoliconym brzmieniem.

Nie unikacie winylowych splitów, wasze albumy

też ukazują się na tym nośniku, najnowszy

nawet w kilku wersjach kolorystycznych -

wbrew temu co wieszczą pesymiści wygląda

na to, że zwyczaj wydawania płyt na fizycznych

nośnikach przetrwa, przynajmniej

wśród fanów rocka?

Tak, winyle wydają się być nie do powstrzymania.

Dobrze jest, gdy muzyka jest fizycznie zapisana

na nośniku analogowym.

Dostrzegacie też jednak zasięg oddziaływania

nowoczesnych technologii, bo "In Ignorance

We Trust" jest też dostępny jako digital download

i w streamingu?

Pewnie, czemu nie? Nie sądzę, że to ja mam

decydować, jak ludzie powinni słuchać muzyki.

Przesyłanie strumieniowo danych przez telefon

wydaje się łatwiejsze niż przez ogromny gramofon,

nieprawdaż?

Dokładnie. Wydaje mi się też, że do pewnego

znużenia współczesnym rockiem czy ekstremalnym

metalem wśród słuchaczy mogło

przyczynić się też zbyt syntetyczne brzmienie

wielu płyt, stąd ten, niemal masowy, powrót

do organicznego, naturalnego brzmienia?

Zgadzam się. W świecie w którym każdy ma

sztuczne cycki i Mercedesa, fajnie jest żyć bez

makijażu i prowadzić traktor.

Wy też spełniliście swoje marzenie, bo "In

Ignorance We Trust" udało wam się nagrać w

analogowym Cuervo Recording Service w

Madrycie?

Nie posunąłbym się aż tak daleko, by nazywać

to spełnieniem marzenia. Miło jest móc odwiedzać

różne miejsca i tam nagrywać, ale cena

biletu na samolot do Madrytu jest prawie taka

sama jak bilet na pociąg do Goeteborga. Mimo

wszystko, jest to fajne.

Nie mieliście problemów z przestawieniem się

na taki tryb pracy? Cyfrowe edytowanie ścieżek

jest może i bezduszne, ale z drugiej strony

jednak praktyczne, bo przy nagrywaniu na taśmę

w razie błędu wszystko trzeba powtarzać

od początku?

Błędy są dobre. Bez nich, rock nigdy nie byłby

idealny. To rodzaj idei rocka ze świata Hollywood

i Jacka Danielsa. Ten rodzaj rocka znaczy

tyle dla prawdziwej muzyki, ile Disney w kategorii

filmowej. Wypolerowany i pozbawiony

swej prawdziwej brzydoty. Piękno tkwi właśnie

w wadach. Gdy Chuck Berry podkręcił swoje

wzmacniacze aż do granicy zniekształcenia

dźwięku, stało się tak dlatego, że brzmiał niedoskonale.

I prawdopodobnie wkurzył też tym

niektórych ludzi. The Rolling Stones prawdopodobnie

nigdy nie nagrali piosenki bez popełnienia

przynajmniej jednego błędu. I zapewne

wszystkie stare, klasyczne nagrania zostały

zrobione szybko i z brudem. Bardziej skupiano

Foto: Sergio Albert

solówek i wokali. Gdy rozpoczynamy nagrywanie,

wokale nigdy nie są zrobione na czas, ale ja

wolę najpierw skupić się na jednej rzeczy i dopiero

potem wziąć się za kolejną. Jeśli chodzi o

ścieżki rytmiczne, wszystkie nagrywamy w tym

samym pomieszczeniu. Mamy też trochę nagrań

na żywo z koncertów, więc może kiedyś

gdzieś je umieścimy.

Uwinęliście się z nagraniami w 10 dni - byliście

pewnie świetnie przygotowani do tej sesji,

zważywszy, że zarejestrowaliście w tym czasie

aż 12 utworów?

Nie. Nigdy nie jesteśmy wystarczająco przygotowani.

Podstawowe struktury utworów zwykle

mamy gotowe. W ciągu pierwszych dwóch dni

nagraliśmy więc podstawy (perkusja, gitary i

bas). Resztę czasu spędziliśmy na pisaniu i nagrywaniu

wokali i solówek. I nieco przeszkadzajek,

oraz kilka innych dziwnych instrumentów.

Wasze oldschoolowe podejście do procesu

twórczego podkreśla też fakt, że pracujecie nad

wszystkimi utworami zespołowo, na próbach,

podczas których każdy z was ma wpływ na

ostateczny kształt każdej kompozycji?

Niby tak, jest jednak pewne ale... Nie ma jednak

lepszej promocji od koncertów, a wy gracie

naprawdę dużo, w tym często na najrozmaitszych

festiwalach - to chyba najlepsze potwierdzenie

tego, że muzyka Dead Lord dociera

do coraz większego grona słuchaczy. Liczycie,

że z pomocą Century Media uda wam

się wejść na jeszcze wyższy poziom, kiedy nawet

ludzie nie będący fanami rocka będą kojarzyli

waszą nazwę, tak jak obecnie Maiden,

Black Sabbath czy Led Zeppelin?

Dopóki ludzie pojawiają się na koncertach, jestem

zadowolony. To, czy ludzie którzy nie lubią

naszej muzyki, wiedzą kim jesteśmy, nie jest

ważne. Dni gwiazd rocka minęły, a ja osobiście

dbam tylko o dobrą muzykę i solidne koncerty.

Century Media jest świetne i zawsze na koncercie

pojawia się ktoś od nich by powiedzieć

"cześć!", co naprawdę doceniamy.

Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki,

Karol Gospodarek

DEAD LORD 55


napisałem. Ale mieliśmy też trochę czystych

wokali w kilku coverach, które zrobiliśmy, w

szczególności "The Hammer", "Death Comes

Ripping" i "Prowler" - z naszych EPek.

Soren Crawack: Witam, nazywam się Soren

Crawack. Jestem gitarzystą rytmicznym, wokalistą

i głównym autorem piosenek w Impalers.

Dziękujemy za poświęcony czas, i pytania dla

ze-społu.

HMP: Hej, witaj. Co słychać w kraju Kinga

Diamonda i Mercyful Fate? Wielu polskim

fanom, Dania kojarzy się właśnie z nimi.

"Powodem, dla którego stajemy na scenie,

aby grać naszą muzykę, jesteście Wy''

Z czym kojarzy wam się Dania, oprócz nieszczęsnego Czesława Mozila?

Mnie na pewno z Mercyful Fate, Pretty Maids, mostem łączącym Kopenhagę ze

szwedzkim Malmo... a od jakiegoś czasu również z Impalers. Przyznaję bez bicia,

że dopóki nie miałem okazji obcowania z ich nowym dziełem, nie wiedziałem o

istnieniu tej hordy. Czas nadrobić braki w muzycznej wiedzy, bo naprawdę warto.

Zespół wydał właśnie świetny album pt."The Celestial Dictator" i zagrał nawet

koncert w Polsce. Niestety nie mogłem być. Udało mi się za to pogawędzić z

Sorenem, wokalistą i gitarzystą Impalers.

to jako komplement.

A więc o Kreatorze. Moimi ulubionymi płytami

są: "Pleasure to Kill ", "Terrible Certainly",

"Ekstreme Aggression" i " Coma of Souls

". Słyszę podobną energię w waszej muzyce.

Natomiast nowe albumy Kreatora nie mają

już tego jadu, mocy i gniewu. A jaka jest twoja

opinia?

Czyj to był pomysł, aby urozmaicić agresywną

muzykę, delikatnymi fragmentami i czystym

śpiewem? To zdecydowanie wzbogaca

cały album i czyni go bardziej interesującym.

Ale myślę, że można było na przykład nagrać

cały album w klimacie pierwszych trzech

piosenek i prawdopodobnie też byłoby dobrze.

To nie był w zasadzie pomysł. To wyszło spontanicznie,

naturalnie. Zacząłem pisać refreny i

linie melodyczne, których po prostu nie można

było wykrzyczeć, jak kiedyś. To nie brzmiałoby

dobrze. Zawsze chciałem śpiewać czysto, ale

uważałem, że nie jestem wystarczająco dobry.

Kiedy więc muzyka zaczęła się kształtować w

ten sposób, powiedziałem sobie: "Okej, spróbujemy

tego czystego śpiewu w kilku utworach." Myślę, że

to się bardzo dobrze sprawdziło i mam nadzieję,

że będę robił to w przyszłości na kolejnych albumach.

Ale tylko jeśli takie wokale będą mi

pasować do muzyki. Co do nagrywania całego

albumu, w stylu pierwszych trzech kawałków,

tak, na pewno to byłoby wykonalne. Zrobiliśmy

to już wcześniej. Pierwsza płyta "Power behind

the Throne" jest właśnie taka. Drugi album też

jest prawie taki (poza balladą). Ale każdy thrashowy

zespół tak gra, więc chcieliśmy trochę

pomieszać .

56

Ewentualnie jeszcze z Larsem U, (śmiech)... A

już niedługo pewnie i z Impalers. W ubiegłym

roku spędziłem kilka miesięcy w Szwecji. Widziałem

nawet 8 kilometrowy most z Malmö

do Kopenhagi, przez Bałtyk. Byłem pod wrażeniem,

niestety nie miałem okazji nim jechać.

Często jeździcie przez ten most do Szwecji?

Oczywiście, byliśmy w Kopenhadze wiele, wiele

razy. Jednak rzadko zdarza nam się jeździć

przez most do Szwecji.

"The Celestial Dictator" to mój pierwszy kontakt

z waszą muzyką. Jestem pod wrażeniem i

chętnie poznam resztę wydawnictw. Ta agresja

i motoryka, znana ze starych albumów

Kreatora. Uwielbiam to. Czy Mille Petrozza

uczył cię śpiewać? (Śmiech)... Dzisiaj to on

mógłby uczyć się od Ciebie.

Kreator był wielką inspiracją dla mojego stylu

śpiewania, szczególnie na początku. Myślę, że

Mille miał świetny, agresywny wokal, który po

prostu rozrywał głośniki. Nie wiem, czy mógłbym

go czegoś nauczyć, (śmiech), ale przyjmę

IMPALERS

Foto: Impalers

Uwielbiam te wszystkie płyty, ale uwielbiam też

ich najnowsze utwory. To nie jest dokładnie ten

sam Kreator co dawniej, ale wciąż jest naprawdę

cholernie dobry. Szczególnie "Phantom

Antichrist". To świetny album i to było coś, z

czego czerpaliśmy wielką inspirację, podczas

tworzenia naszego poprzedniego albumu, "God

from the Machine". Wydaje mi się nawet, że

słychać to także na "The Celestial Dictator ".

Trochę bym polemizował, bo ja jednak słyszę

echa tych starszych albumów. Niespodzianka

następuje natomiast w utworze "Into Doom",

gdzie słychać czysty śpiew. Potem wokale są

już mieszane, raz czyste i a raz agresywne...

czy to wciąż Soren? To Ty? Jeśli tak, to świetna

robota.

Tak, wciąż ja. Na ostatnim albumie mieliśmy

podobną balladę ("Beyond Trinity") i stwierdziliśmy,

że to brzmi dobrze. Więc próbowałem

pójść nieco dalej i zaśpiewać bez żadnych wrzasków

na "Into Doom". To zdecydowanie najbardziej

osobista piosenka, jaką kiedykolwiek

Generalnie podoba mi się cały album, ale

moimi ulubionymi utworami są "Terrestrial

Demise", "Terrorborn", "The Celestial Dictator",

"Antythesis", "Color Me White"... Czy

fani będą mogli usłyszeć je na koncertach?

Cieszę się, że je lubisz! To też prawdopodobnie

moje ulubione. Teraz gramy "Terrestrial Demise",

"Color Me White" i "Sun" na naszych

gigach. To trzy utwory, do których nagraliśmy

teledyski, więc warto zacząć od nich. Ale na pewno

będzie ich więcej. Myślimy o graniu "The

Celestial Dictator" i "Into Doom" w niedalekiej

przyszłości.

Teledysk do "Color me White" wzbudza pewne

kontrowersje... Subkultura metalowa jest

często postrzegana przez pryzmat narkotyków,

co nie ma przełożenia na rzeczywistość.

Odsetek osób uzależnionych od narkotyków,

wśród metalowców jest niewielki, w porównaniu

do innych subkultur. Na końcu filmu

pojawia się też hasło: Escobar nie akceptuje

używania narkotyków. Jakie masz doświadczenia

z narkotykami?

Nie sądzę, żebym kiedykolwiek spotkał prawdziwych

narkomanów w metalowej subkulturze.

Każdy, kogo znam, kto ma do czynienia z

używkami, robi to na całkowicie kontrolowanym

poziomie. Biorąc pod uwagę nasze doświadczenia

z narkotykami, można uczciwie powiedzieć,

że wszyscy ich używaliśmy. Różnego

rodzaju. Osobiście nie mam nic przeciwko

narkotykom. Jeśli możesz sobie z tym poradzić

i nie masz ochoty wciągać kreski, we wtorkowe

popołudnie, to co jest z tym nie tak? Nie uważam

tego za bardziej szkodliwe, niż chlanie na

umór, w każdy piątkowy wieczór. A co jeśli palisz

jointa lub robisz ściechę, od czasu do czasu?

To dobra zabawa, dopóki to nie przejmuje kontroli

nad tobą. Więc się pieprzcie, bo to moja

sprawa. Takie jest moje zdanie.

Ok. Każdy ma swój pogląd na używki. Ja mam

ten etap za sobą, więc raczej nie jestem zwolennikiem

dragów. Czy planujecie zrobić więcej

klipów wideo do utworów z "The Celestial

Dictator"? Jeśli tak, to do których?


Chcemy zrobić jeszcze jeden lub dwa. Prawdopodobnie

stanie się to wiosną, by ponownie

wzbudzić zainteresowanie albumem. Mam

świetny pomysł na "Into Doom", ale to prawdopodobnie

zbyt kosztowna idea. Myślimy także

o "Terrorborn" lub "Antithesis".

Album promuje także singiel "Sun". Dlaczego

akurat ta kompozycja? Okładka "Sun" jest fragmentem

obrazu z "The Celestial Dictator ",

ale w innym kolorze. Sama grafika do "The

Celestial Dictator " jest ciekawa... Ta pasożytnicza

istota, przejmująca Ziemię... Kto ją

stworzył?

"Sun" wydawało się być doskonałym podsumowaniem

całej płyty, dlatego wybraliśmy to na

pierwszy singiel. Miał fascynujące intro, wściekłe

i agresywne riffy i zwrotki, a także czysty

śpiew. Wszystko, co najlepsze w naszej muzyce

było w nim zawarte. Dzieło na okładkę płyty,

zostało stworzone przez All Things Rotten

(Andrej Bartulovic). Nawiązuje do jej tytułu, ale

niekoniecznie ma związek z tekstem utworu.

Nie mogłem być na waszym koncercie, czego

żałuję. Jak wrażenia po kontakcie z polskimi

thrashers? Czy przyjedziecie po raz kolejny do

nas?

Mamy nadzieję wrócić. Zawiodła promocja,

więc nie pojawiło się zbyt wiele osób, co uważam

za żenujące. Ale wrócimy.

Czy znasz muzykę metalową z krajów takich

jak mój? Czy są jakieś polskie zespoły, które

zrobiły na Tobie wrażenie?

Z pewnością znam jakiś metal z Polski. Oczywiście,

są Behemoth i Vader. Lubię też Kat.

Ale nie znam wielu zespołów poza tymi, przepraszam.

(Śmiech) nie ma za co. Jaka jest obecna skandynawska

scena, jaki metal jest popularny?

Niedawno dowiedziałem się, że w Norwegii

oprócz black metalu jest sporo thrash metalowych

zespołów. I są naprawdę dobre. A w

Danii?

Dania jest krajem totalnego death metalu. W

Danii jest wiele, wiele death metalowych i tylko

kilka thrashowych zespołów (może łącznie 5-6,

w tym Artillery). Jest też dość mocna scena folk

metalowa, ale to nie mój styl, więc nie wiem o

nim zbyt wiele

Foto: Impalers

Foto: Impalers

Czy Duńczycy znają i doceniają, stare zespoły,

takie jak Mercyful Fate i King Diamond,

Artillery czy nawet Pretty Maids?

Mercyful Fate, a szczególnie King Diamond

są tutaj, jak bogowie. Z drugiej strony, kiedy

widzę na koncercie Artillery, tylko 100 osób,

czuję wstyd i zażenowanie. Są jednym z moich

ulubionych zespołów i stworzyli jedne z najlepszych

albumów w historii muzyki, więc nie rozumiem.

W przyszłym miesiącu gramy z nimi

na sześciu koncertach. Powinno być zabawnie.

Cieszę się, że wspomniałeś o Pretty Maids. Byli

jednym z zespołów, który wciągnął mnie w

heavy metal i wydaje mi się, że albumy takie jak

"Sin-Decade" i "Future World" są jednymi z

najlepszych w historii.

Czy słyszałeś album Denner/Shermann ,

"Masters of Evil", muzyków Mercyful Fate?

Świetna płyta moim zdaniem.

Tak. Spotkałem ich nawet kilka razy i rozmawiałem

z nimi chwilę. Z całą pewnością to świetna

rzecz!

Kiedy byłem młody, chciałem grać muzykę

bardzo podobną do waszej... Niestety, zabrakło

nam determinacji i wytrwałości. Skończyliśmy

na kilku występach w klubach. Czy

jesteście samoukami i co was determinuje do

doskonaleniu swoich umiejętności?

Tak, Wszyscy jesteśmy samoukami. Nie sądzę,

żebym poprawił moją grę na gitarze w ciągu

ostatnich kilku lat. Przynajmniej niewiele. Po

prostu staram się wymyślać rodzaj muzyki, którą

sam chciałbym słuchać. A jeśli nie wychodzi,

próbuję to poprawić. Do skutku.

Koncerty. Kluby czy hale?

Cóż, kluby są fajne i kameralne, a ja to lubię.

Ale hale mogą być równie klimatyczne. Wszystko

zależy od odbioru przez publikę. Staramy

się mieć kontakt z ludźmi. Powinieneś być w

stanie dotrzeć do faceta, zarówno tego z tyłu,

jak i tego z przodu. Tak, żeby obydwaj wyszli

z koncertu z poczuciem, że to był świetny, pieprzony

gig. W halach na pewno jest więcej swobody,

ze względu na większą scenę i też to lubię.

Kto jest głównym twórcą muzyki i tekstów w

Impalers? Czy zdarza wam się pisać coś w

studiu, przed nagraniem albumu?

Głównie, to ja piszę wszystkie teksty i większość

muzyki, ale Thomas (gitara prowadząca)

również dobrze w tym odnajduje. Pozostali

dwaj, podrzucają swoje pomysły tu i tam. Działa

to świetnie. Przy "The Celestial Dictator"

pierwszy raz się zdarzyło, że pisaliśmy utwory,

gdy byliśmy w studiu. Ale muszę powiedzieć, że

wolę mieć gotowy cały materiał, przed wejściem

do studia, więc prawdopodobnie nie powtórzymy

tego w przyszłości.

Czy obecnie w Danii działa jakakolwiek cenzura,

jeśli chodzi o muzykę, sztukę? Polska

wydaje się dziś powracać do czasów średniowiecza.

Cenzuruje się wypowiedzi, odwołuje

niektóre koncerty, pozywa się artystów za

tzw. obrazę uczuć religijnych itd. Tytuł waszego

albumu mógłby również zostać ocenzurowany,

(śmiech)...

Cenzura jest w Danii prawie nielegalna, więc nie

powiedziałbym, że mamy coś takiego. Oczywiście

nadal prasa manipuluje prawdą i tak dalej,

ale rzeczywistej prawdziwej cenzury nie ma .

Kto jest niebiańskim dyktatorem z waszego

albumu?

To "bóg". Chodzi o to, że niektórzy ludzie są

niewolnikami reguł, narzuconych im przez tak

zwane "święte księgi" - czy to Biblię, Koran, czy

Talmud. Chodzi o utraconą wolność, dosłownie.

Dlaczego ludzie pozwalają się zniewalać

tej totalitarnej dyktaturze? Gdzie, podobno,

ktoś czuwa nad tobą w dzień i w nocy, aby kontrolować,

czy nie robisz rzeczy, które są zabronione.

Więc możesz pójść do nieba, kiedy

umrzesz, a jeśli ci się nie udało, do piekła, by

IMPALERS

57


palić się całą wieczność. Uważam, że jest to

podły i zły pomysł. Bzdury wymyślone i zapisane

przez starożytnych ludzi, bez żadnej

wiedzy naukowej.

Jaki jest zatem twój stosunek do religii,

jakiejkolwiek?

Praktykuj sobie, co chcesz, niezależnie od tego,

w co wierzysz. Ale rób to dla siebie i nie narzucaj

swojego światopoglądu innym, ani bezpośrednio,

ani pośrednio. A tak szczerze powiedziawszy,

uważam religię za nieracjonalną i wysoce

nielogiczną. Moim zdaniem jest to rak na ludzkiej

rasie i największe zagrożenie dla nas, jak

i wszelkiego życia na tej planecie.

Co myślisz o zespołach odnoszących się w

swoich utworach do dawnych wierzeń skandynawskich?

Przyznaję, że wiele takich zespołów

jest bardzo popularnych w Polsce.

Nic mnie to nie obchodzi. To przebieranka, to

sztuczka. Czy fajnie jest śpiewać o Wikingach i

Odynie? Pewnie. Ale żaden z tych ludzi nie

wierzy, że Odyn jest postacią historyczną lub

boską. Bo to jest głupie. Tak, to fajne, nośne

historie, ale tylko o to chodzi. Jedno jest pewne.

Nigdy nie usłyszysz, jak śpiewamy rzeczach

znanych z okładek Manowar.

Jaki jest twój stosunek do płyt winylowych?

Czy zamierzacie wydawać swoje albumy na

tych tradycyjnych nośnikach? Iron Maiden

powiedzieli przed laty, że będą wydawać winyle,

dopóki ich fani je kupują.

Obecnie prowadzimy kampanię Indiegogo, aby

wydać "The Celestial Dictator" na winylu. Mamy

nadzieję, że się to uda, ponieważ wielu ludzi

o to prosi, ale nie możemy sobie teraz na to pozwolić.

Jeśli się powiedzie, wykorzystamy pieniądze

z dotychczasowej sprzedaży, aby sfinansować

tłoczenie również innych naszych albumów.

Zastanawiasz się, jak będzie wyglądać będzie

twoja kariera muzyczna za 15, 20 lat? Czy

nadal będziecie nagrywać takie albumy jak

"The Celestial Dictator" ? Czy staniecie się

podobni do Metalliki i zostaniecie metalowymi

celebrytami? Czy może podążycie drogą

58 IMPALERS

podobną do tej, jaką obrał Slayer?

Życie z muzyką jest i zawsze było moim marzeniem.

Oczywiście nie mogę przewidzieć, co

przyniesie przyszłość. Wiem, że wszyscy kochamy

thrash metal, i będziemy kontynuować

nagrywanie muzyki i granie koncertów tak długo,

jak długo czujemy, że ludzie chcą, żebyśmy

tu byli. W ubiegłym roku zyskaliśmy trochę

popularności, więc mamy nadzieję na przyszłość.

Ale to kosztowało nas dużo ciężkiej pracy

i wiele poświęceń. Wiele wyrzeczeń nas jeszcze

czeka abyśmy odnieśli prawdziwy sukces. Nie

potrafię powiedzieć, jakim zespołem będziemy

za 10 lat, ponieważ nie wiem, gdzie się wtedy

znajdę. W tej chwili jestem pewien, że nadal

będę siedział w thrash metalu (bo dlaczego

nie?). Ale kto to naprawdę wie? Jestem pewien,

że będziemy kontynuować definiowanie naszego

brzmienia tak, jak zaczęliśmy to robić na

"The Celestial Dictator". Piszę teraz zupełnie

Foto: Impalers

inny materiał. Muzykę, którą mam nadzieję

ukończyć na Halloween w przyszłym roku. Będzie

ciężka, a częściowo też i szybka, ale nie

będzie to thrash.

Czy chcesz coś powiedzieć wszystkim tym,

którzy byli na waszym koncercie i tym, którzy,

po wysłuchaniu płyty, będą chcieli was zobaczyć?

Mam szczerą nadzieję, że przyjdziecie na nasze

koncerty. Jeśli podoba wam się nasza muzyka,

pokochacie nasze show. To wam mogę obiecać.

Uściśniemy każdemu rękę i napijemy się z każdym

z was piwa. Ponieważ powodem, dla którego

stajemy na tej scenie, aby grać naszą muzykę,

jesteście Wy! Tak więc dziękuję i mam

nadzieję, że wkrótce zobaczymy, jak machacie

swoimi pieprzonymi głowami, w pierwszym

rzędzie.

Dziękuję za rozmowę i również mam nadzieję,

że się zobaczymy na koncertach!

Jakub Czarnecki

HMP: Rozmawiamy na kilka dni przed premierą

albumu. Jesteś podekscytowany faktem

premiery pierwszej płyty Venom Inc.?

Tony "Demolition Man" Dolan: Tak i to bardzo.

Graliśmy teraz kilka koncertów festiwalowych.

Jak po raz pierwszy zagraliśmy "Ave Satanas"

reakcja publiki była genialna. Na następnych

koncertach ludzie już śpiewali z nami.

Jak długo komponowaliście ten album?

Wiesz co, nigdy nie chcieliśmy nagrać płyty. W

prawdzie przymierzaliśmy się do tego kiedyś i

mieliśmy jakieś tam nagrania. I tak przed świętami

Jon Zazula chciał zobaczyć nagrania demo.

Ja nigdy nie chciałem wchodzić w ten biznes,

szukać wytwórni i takie tam. Chciałem po

prostu grać dla fanów. Dema się spodobały i po

dwóch tygodniach mieliśmy już duży kontrakt z

Nuclear Blast. Dwa miesiące nam zajęło wszystko.

Niby szybko, ale dla mnie dobrze bo wszystko

było świeże. Nie poprawialiśmy się i nie

staraliśmy się nagrać znowu tych samych płyt.

Chcieliśmy nagrać to tak jak czujemy, dlatego

ten album jest dla mnie bardzo szczery. Jest dedykowany

wszystkim słuchaczom, fanom, fotografom,

dziennikarzom, tobie. Tytuł to nic więcej

jak nasz hołd dla was. To jest nasze powiedzenie

wam - dziękuje.

Mimo wszystko na albumie są momenty, które

spokojnie pasowałyby do kultowego "Black

Metal". Mam tu na myśli "Metal We Bleed" i

"Forget in Hell".

No tak masz racje. Mantas pisał riffy i nawet

mi proponował, żebym wysyłał swoje pomysły,

ale stwierdziłem, że to co on robi jest świetnie i

nie chce w to ingerować. Bał się, że to może iść

w złą stronę. Powiedziałem mu, że jedyne co

musi robić to komponować i grać jak Mantas i

wszystko powinno się udać. Jedyne co musieliśmy

zrobić to być ze sobą szczerzy. Wiele zespołów,

zwłaszcza późny Venom chce się podlizać

fanom i nagrywają wszystko tak, żeby im się

podobało i nie są do końca ze sobą szczerzy. I

tak właśnie nie chcieliśmy nic kopiować tylko

być ze sobą kompletnie szczerzy. Przez co efekt

końcowy jest taki jak jest. Szczery. Tamten album

też był szczery.

Z drugiej strony macie na albumie taki industrialny

numer "Dein Fleisch". Brzmi on jak

skrzyżowanie Rammsteina z Venom.

Tak jest, masz racje! Wszyscy lubimy ten zespół,

ale nigdy nie chcieliśmy być nimi. Nie możemy

grać tak jak oni bo tylko oni tak umieją

grać. Jedyne co mogliśmy zrobić to stworzyć

taki klimat kompozycji. Tak jak w black metalu,

na przykład. Przesłaniem tego utworu jest to, że

w każdym z nas jest mała perwersyjna osoba.

Jest ona uśpiona przez to w jakim środowisku,

żyjemy: praca, dom, praca. Możliwe, że gdybyśmy

żyli w innym środowisku wszystko by

wyglądało inaczej. Po to potrzebujemy wakacji.

Chcę przekazać, że przez to wszystko, wygląda

to tak, jak by ludzie na zewnątrz byli szczęśliwi,

ale jednak w środku nie wszystko gra. Chcą czegoś

więcej. Wracając do tematu nic nie kopiowaliśmy

po prostu oddaliśmy w tym utworze

nasze inspiracje. Każdemu to może się kojarzyć

z czymś innym i to jest właśnie wspaniałe w

muzyce, że jeden efekt na każdego działa to

inaczej.

Jesteś autorem wszystkich tekstów na płycie?

Ja i Mantas. On napisał całą muzykę. Mogłem

pisać muzykę ale bardzo mi się podobało to co

stworzył Mantas.

Czy tekst "The Evil Dead" jest o tym starym

horrorze?


To jest nasze powiedzenie wam - dziękuje

Stało się, Venom Inc debiutuje albumem o enigmatycznym tytule "Ave".

Pierwszym singlom udało się wzbudzić pewne kontrowersje w internecie i zaciekawienie

fanów w jaką stronę pójdzie zespół 2/3 oryginalnego składu legendarnego

Venom. O nowej płycie, lecz nie tylko o niej opowiada mi przesympatyczny

i wygadany Demolition Man.

Gdy pierwszy raz usłyszałem ten riff skojarzył

mi się z pierwszymi albumami Ozzego. Z powodu

fryzury nie mogę mieć takiego image jak

Ozzy więc musieliśmy postawić na coś innego.

Chciałem jeszcze umieścić tam nazwę zaprzyjaźnionego

zespołu z Włoch, Necrodeath, a

utwór o nekromancie, który chce wskrzesić trupy

pasuje idealnie do tego.

Jesteś fanem horrorów? Jaki ostatnio horror

widziałeś?

Ostatni jaki widziałem to był chyba "Ring", mój

ulubiony. O tym mógłbyś pogadać dużo z Mantasem

bo on uwielbia takie filmy. Ja rzadko

oglądam filmy. Jak już mam coś wybrać z tego

to bardzo lubię "Lśnienie" i "Egzorcystę". Teraz

bardzo czekam na nową adaptacje "To", Kinga.

Lubię pierwszy film, a książka to już w ogóle kosmos.

Mamy pentagramy i odwrócone krzyże, każdy

to już ma. To nie jest kontrowersyjne. Mieliśmy

już ekspansje kapel death, black metalowych,

mieliśmy już kapele grające gore. Wtedy to szokowało.

Slayer w latach 80. szokował. Zwłaszcza

utworem "Angel of Death". Na okładce u

nas masz Lucyfera, który idzie spokojnie do ciebie,

bez agresji. Ma torbę węży i idzie przynieść

ci wiedzę. Masz tu dużo symboliki i tyle. Każdy

zobaczy tu co chce. W naszych czasach już nie

ma czegoś takiego jak kontrowersja.

Planujecie dużą trasę promocyjną? Jak będzie

wyglądać setlista takiej trasy?

przybrał pseudonim Cronos. Obecna żona

Mantasa mieszkała naprzeciwko mnie i pokazała

mi Venom chwaląc się, że to zespół jej

chłopaka. Tak się wszyscy się poznaliśmy i kolegowaliśmy.

Kiedyś zadzwonili i zaprosili mnie

na drinka i powiedzieli jak wygląda sytuacja z

Cronosem i zaproponowali mi wspólne granie.

Powiedzieli, że mam dobry wokal i znam zespół

i to mnie w nim widzą. Tak właśnie wtedy znalazłem

się w zespole. Ludziom się to wtedy spodobało.

Słuchasz albumów Venoma z Cronosem?

Zwłaszcza tych nowych?

Oczywiście, że tak. Innych to nie interesuje, a

mnie jednak tak i zawsze słucham. Bardziej jest

do dla mnie solowy projekt Cronosa, ale lubię

te płyty. Fajnie, że teraz są dwa Venomy. Ludzie

mogę mieć porównanie, który lepszy i jest

duża szansa, że dzięki temu usłyszą utwory,

których nie usłyszeliby, jak byłby tylko jeden

Venom. Mają teraz podwójną szanse na zobaczenie

swojego zespołu.

Czy nie wkurwia was czasem, że Cronos gra

na stadionach. a wy gracie często w małych

klubach?

Też strasznie czekam na ten film. Wracając do

płyty, wydaje mi się, że "Time to Die" to najszybszy

numer jaki napisał Mantas.

Możliwe, ale nie wydaje mi się, że podobne tempo

utworów mieliśmy podczas nagrań dla M-

pire of Evil. Podobnie na "Temples of Ice",

gdzie chcieliśmy osiągnąć zabójcze thrashowe

tempo. Tempo tego utworu idealnie pasuje do

jego tekstu. Chciałem tutaj pokazać moją fascynacje

historią i nagrać utwór o gladiatorach.

Widzenie dobra i zła jest tutaj opisanie z punktu

widzenia gladiatora.

Czy "Ave Satanas" jest kontynuacją muzyczną

"In Nominus Satanas"?

Nie, jest po prostu napisane w tym samym

duchu. W obu nich chodzi o to, żeby być wolną

duszą i robić to co się chce. Oczywiście dla wielu

chodzi tu o robienie złych rzeczy bo tak chrześcijaństwo

postrzega satanizm. Wystarczy spojrzeć

na Lucyfera, został strącony z nieba za to

co miał robić, nieść wiedzę. O to chodzi w tych

utworach, żeby otworzyć oczy i zobaczyć światło.

To jeszcze jak już rozmawiamy o utworach z

albumu to czy "Black N Roll" jest re-definicją

waszego stylu gry?

Ten utwór napisał też Mantas i przyszedł do

mnie mówiąc, że na pewno mi się spodoba bo

lubię Motorhead. Utwór zresztą zaczyna się od

basu. Słychać w nim ogromne wpływy tej kapeli

jak i AC/DC. Tekst jest o tych wszystkich kapelach

grających metal jak Metallica, Judas

Priest, Motorhead. Zresztą Motorhead mimo

bycia zespołem metalowym zawsze podkreślał,

że grają rock'n'rolla. Tak jak właśnie stary Venom,

to jest rock'n'roll z diabelskimi tekstami.

Diabeł zawsze i tak był w muzyce, zwłaszcza

rockowej ale też i bluesie. Zawsze było tak, że

rodzice się tego bali, a dzieciaki szalały za tym.

Czy sądzisz, że wasza okładka może być kontrowersyjna

w pewnych kręgach? Czy w naszych

czasach da się jeszcze wzbudzić kontrowersje?

Foto: Venom Inc.

Mamy jeszcze jeden festiwal. Potem przerwa i

trasa amerykańska. Chcemy jeszcze wrócić do

UK i Ameryki Południowej. Po nowym roku

Japonia, Australia, Nowa Zelandia i może Azja.

Potem jeszcze chcemy dużą trasę po Europie.

Co do setlisty chce grać utwory Venom, których

nigdy nie graliśmy, klasyki i kilka nowych

utworów.

Jak wspominasz Polskę z tras?

W Polsce byłem już w latach 90. Wtedy ta Polska

była inna, ale poznałem wtedy wielu wspaniałych

ludzi i zespołów. Dobrze widzieć jak u

was się wszystko zmieniło na dobre. Moi sąsiedzi

są nawet polakami. Uwielbiam emocje i zaangażowanie

fanów na koncertach u was. Teraz

znam jeszcze ciebie (śmiech.

Pamiętasz może swoje pierwsze spotkanie z

Venom?

Ludzie myślą, że do zespołu trafiłem z nikąd. A

tak nie jest. Bardzo dawno temu nagrywałem z

moim zespołem demo i podczas tego nagrania

był taki bardzo chudy koleś, który po latach

Nie. Też gramy na festiwalach. I to dość dużych.

Często gramy w miejscach gdzie on nie

dotarł. On wybiera oferty gdzie mu dużo zapłacą,

a my umiemy zagrać gdzieś na zadupiu dla

kilku osób w naszych koszulkach, bo to nasi fani.

Mamy wyjebane na to co no robi. My umiemy

zagrać cała trasę a on nie, bo nie dba o siebie

i jego głos po trzech koncertach jest beznadziejny.

Różnicą jest też to, że umiemy zagrać na

małej scenie, podczas festiwalu, po to żebyśmy

grali w nocy i mieli cały set. On musi mieć dużą

scenę i masę pirotechniki. Dla niego liczy się, że

musi mieć dużo pirotechniki, a nie to czy zagra

cały set. Każdy fan jest ważny i gramy dla każdego

często, dla takich, który nigdy nie zobaczą

Venomu z Cronosem, bo jemu się nie chce

tam jechać, bo za mało zarobi.

Dzięki wielkie za wywiad i do zobaczenia na

trasie.

Dzięki wielkie. Mam nadzieje, że się spotkamy

i pogadamy jeszcze. Jesteś moim gościem na

najbliższej trasie.

Kacper Hawryluk

VENOM INC. 59


Czysta magia

Meksykański Voltax nie jest jeszcze szczególnie znanym zespołem, ale

jego muzycy robią wszystko, by ten stan rzeczy jak najszybciej uległ zmianie. Zwycięstwo

w lokalnych eliminacjach festiwalu Wacken przed kilku laty na pewno im

w tym pomogło, a jeśli nadal będą nagrywać tak udane płyty jak "No Retreat…

You Surrender" i podchodzić do wszystkiego z takim entuzjazmem jak gitarzysta

Diego, to kto wiem, może w końcu zespół z Meksyku podbije metalowy świat?

są lojalne wobec tego, co głoszą. Wspominam

tu o wielkich przykładach uczciwości, takich

jak Hacavitz, Strike Master, Mordskog, Envenomed,

Shubb Nigurath. Tak, cover Megatón

z albumu "Fugitive State Of Mind"

lub gościnny udział założyciela Luzbel na naszym

nowym albumie to nasze małe hołdy na

cześć meksykańskiego metalu.

Zaproszenie do udziału w nagraniu najnowszego

albumu "No Retreat… You Surrender"

gitarzysty Luzbel, Raúla Fernándeza

Grenasa, było więc dla was nie lada przeżyciem,

mimo tego, że pewnie mieliście już

okazję poznać się wcześniej, skoro Voltax

istnieje już od ponad 10 lat, a wcześniej też

już byliście aktywni jako muzycy? Zagrał

solo w ostatnim utworze, coverze zespołu

Chicago "25 Or 6 To 4". To utwór bonusowy

i zarazem dość zaskakujący jak na metalowy

zespół - uznaliście, że Saxon, Priest czy

Maiden przerabiają wszyscy, stąd ten mniej

oczywisty wybór, do zagrania którego potrzebowaliście

kogoś, kto wychowywał się

na takiej muzyce, pamięta tamte czasy?

Spotkaliśmy Raúla Grenasa kilka lat temu,

trafiając na bardzo miłą i kompetentną osobę

oraz wspaniałego gitarzystę! Chcieliśmy złożyć

hołd ogólnie muzyce rockowej, wpadliśmy

więc na pomysł zrobienia coveru klasycznego

utworu Chicago i jednocześnie zaprosiliśmy

Raula do zagrania solówek na tym utworze.

Tak, uważamy, że klasyki, o których wspomniałeś,

były coverowane przez wiele zespołów

w wersjach deathmetalowych czy innych.

Chicago jest zespołem, który lubi cała nasz

piątka i był również doskonałym przykładem

tego, jak różnorodny był i wciąż jest rockowy

wszechświat. Nie jesteśmy rodzajem zespołu,

który by tylko słuchał jednego gatunku w muzyce

rockowej i metalowej, wręcz przeciwnie,

lubimy słuchać nowych (starych) rzeczy przez

cały czas. To nigdy się nie kończy, jest jak

wszechświat, ciągle się rozszerza, a błyszczące

gwiazdy są wciąż tam ukryte, czekając na odkrycie.

W ten oto sposób stworzyliśmy nasz

styl i brzmienie oraz nową wersję tego klasyka,

zagraną z tak wyjątkowym uczuciem, że

kilku recenzentów nie zdaje sobie sprawy, że

to piosenka Chicago, i twtedy wiesz, że stworzyłeś

dobrą wersję.

Jednak z faktu, że nie nagrywacie swoich

wersji numerów legend NWOBHM nie

znaczy, że nie jesteście pod och wpływem, bo

w kompozycjach Voltax bez trudu można je

wychwycić?

Brytyjski rock jest ogólnie jedną z głównych

inspiracji jakie mieliśmy po drugim albumie,

wtedy naprawdę zanurzyliśmy się w bardziej

nieznane kapele z końca lat 70. i wczesnych

lat 80., które miały na nas spory wpływ. Było

to odkrywanie tego fascynującego, a jednocześnie

prostego użycia melodii, szczególnie w

partiach gitarowych i wokalnych, gdzie pojawiała

się prawdziwa magia. Uważamy, że jest

to jeden z najlepszych okresów w historii muzyki

rockowej.

HMP: Większość ludzi zapytanych z czym

kojarzą meksykańską muzykę wymienia

zwykle niezwykle u was popularne orkiestry

mariachi, a nawet wytrawni znawcy metalu i

kolekcjonerzy często nie potrafią wymienić

więcej niż kilka meksykańskich zespołów

metalowych. Tymczasem wasza scena rozwija

się dość dynamicznie już od lat 80., a

Voltax jest już kolejnym jej pokoleniem?

Dlatego też podkreślacie ciągłość tych tradycji,

czego najlepszym potwierdzeniem jest

nagranie przez was na drugim albumie "Fugitive

State Of Mind" utworu "Vida Después

de la Muerte" Megatón?

Diego Magdaleno: Rzeczywiście, meksykańska

scena metalowa ciągle rośnie, szczególnie

w ciągu ostatnich piętnastu lat, kiedy to zanotowaliśmy

wysyp ekstremalnych zespołów metalowych,

grających death/black lub grind, ale

także bardziej klasyczne style szczególnie,

thrash. Luzbel był pierwszym zespołem, który

poznałem przez mojego starszego brata, a po

chwili trafiłem na więcej meksykańskiego metalu.

I tak znaleźliśmy ukryte klejnoty, które

w dzisiejszych czasach zaczynają być rozpoznawane

przez młodsze pokolenia, takie zespoły

jak: Crazy Lazy, Apocalipsis, Puno de

Hierro, Fongus, Ramzes lub tak jak wspomniałeś

Megatón są zespołami, które podziwialiśmy.

W taki czy inny sposób wpłynęły

one na Voltax zwłaszcza na początek naszego

powstawania, jednak nie tylko zespoły o podobnym

stylu są brane pod uwagę ale także

takie, które walczą ze wszystkimi trendami i

Foto: Voltax

Czerpiecie też z europejskiego power metalu

lat 80., a także dokonań amerykańskich zespołów

power i thrash metalowych. Wygląda

więc na to, że nie lubicie się ograniczać i

sięgacie przy tym do najlepszych wzorców?

Jak już wcześniej wspomnieliśmy lubimy słuchać

wielu różnych gatunków, nasza miłość

do szybkości i thrashu od samego początku

jest bardzo duża. Można to zauważyć w naszych

szybszych utworach, ale nie tylko to:

jeśli baczniej zwrócisz uwagę, to na nowym albumie

jest dużo black i doom metalu. Ograniczanie

się oznaczałoby zabicie naszej zdolności

do tworzenia prawdziwego heavy metalu.

Wasze dotychczasowe losy są też dość dobrym

potwierdzeniem tego, że konsekwencja

i determinacja popłacają: dwie pierwsze

płyty wydaliście w rodzimej Blower Records,

kolejną również w meksykańskiej Sade Records,

a najnowsza "No Retreat… You Surrender"

wyszła już z logo niemieckiej Iron

Shield Records, tak więc z każdym kolejnym

wydawnictwem wchodzicie na wyższy poziom?

Ciągle uczysz się nowych rzeczy, szczególnie

gdy wspinasz się po szczeblach kariery, w tym

pozytywnych, jak i negatywnych doświadczeń

z wytwórniami. Zawsze będziemy wdzięczni

za to, że nasze dawne wytwórnie rozpowszechniały

w ten czy inny sposób naszą muzykę,

a właściwie każda z nich nas wspierała. Jednak

gdy czujesz, że inwencja kogoś się kończy,

oznacza to, że nadszedł czas, aby rozwinąć

naszą sztukę i posuwać się naprzód, i to oczywiście

obejmuje również wytwórnie płytowe i

studia nagraniowe.

Jak doszło do tego, że Thomas Kalläne zainteresował

się waszym zespołem? Ojczyste

wytwórnie były już dla was za małe, nie braliście

więc pod uwagę współpracy choćby z

60

VOLTAX


inną wytwórnią José Luisa Cano Under Fire

Records, lecz po sukcesie na Wacken Open

Air 2011 stwierdziliście, że potrzeba wam

międzynarodowego wydawcy, który da wam

większe możliwości rozwoju?

Cóż, jeśli mam być z tobą szczery, wielka tajemnica

polega na tym, żeby zapukać do wszystkich

drzwi, które chcesz otworzyć. Oznacza

to, że wysłaliśmy naszą muzykę do Thomasa,

niektórzy w zespole są fanami wielu zespołów,

które miał w swojej stajni. To był krok naprzód:

"Jeśli chcesz coś zrobić, musisz to zrobić", a

my to zrobiliśmy. Tak się złożyło, że Thomas

znał nasz zespół i polubił nową muzykę, więc

po prostu zawarliśmy umowę i jesteśmy. Jeśli

chodzi o studia w Meksyku, to mamy ich

mnóstwo, a niektóre są naprawdę dobre. Właściwie

nagrywaliśmy i miksowaliśmy album w

Meksyku (Sonic Attack do nagrań i Bravesound

Studio do miksowania), a w niemieckim

Iron Shield dopieszczaliśmy wszystko.

Pracowaliśmy z Jose Luis'em w jego studiu

nad dwoma pierwszymi albumami, nadal jest

bardzo dobrym przyjacielem zespołu, ale lubimy

próbować różnych miejsc, by osiągnąć różne

brzmienia. Co do doświadczenia z Wacken,

no cóż, jak już powiedziałem, wszystkie

studia, w których nagrywaliśmy są w Meksyku,

wierzymy, że można tu zrobić bardzo dobrą

muzykę. To co Wacken zrobił dla zespołu,

dało nam siłę, by grać na dużych festiwalach.

Uczyniło nazwę zespołu bardziej rozpoznawalną

i ustanowił poprzeczkę wyżej względem

tego, co chcieliśmy osiągnąć, po prostu

zrobiliśmy cztery koncerty w Europie, byliśmy

kilka razy w USA, Kanadzie... ale w końcu

zespół wiedział od początku, gdzie chce być.

Nie bez znaczenia był tu chyba też fakt, że

Europa jest obecnie jedną z ostoi popularności

tradycyjnego metalu, a Niemcy szczególnie,

co powinno też przełożyć się na zainteresowanie

Voltax i sprzedaż "No Retreat…

You Surrender"?

Oczywiście Europa jest dla nas głównym priorytetem,

ale w końcu chcemy grać w jak największej

liczbie miejsc i przenosić nasze metalowe

brzmienie w każde miejsce, które chce

nas usłyszeć. Ale tak, otrzymaliśmy wiele dobrych

recenzji z Niemiec. Wydaje się, że ludzie

tam lubią naszą muzykę i jesteśmy bardzo

entuzjastycznie odbierani. Mamy nadzieję,

że uda nam się w niedalekiej przyszłości dotrzeć

do Niemiec.

Nie zapominacie jednak o swych fanach z

Meksyku, bo na każdej płycie zamieszczacie

coś w języku hiszpańskim, tak jak teraz

ostry, dynamiczny numer "Explota" - o czym

traktuje jego tekst?

Explota pochodzi z czasownika Explotar, ten,

który eksplodował. Mając to na uwadze teksty

w Voltax są w większości pisane przez Jerry'

ego, naszego wokalistę. Lubi pisać w niejednoznaczy

sposób, aby każdy z tekstu mógł wyciągnąć

coś dla siebie. Można to rozumieć jako

uczucie, jakie odczuwasz, gdy jesteś na

koncercie, gdzie jesteś na scenie lub na widowni.

Może to również dotyczyć tego, co niektórzy

ludzie mówią, że czują się tak jak, gdy

jest się wysoko (śmiech). Ale tak, kochamy

nasz język i staramy się, aby na każdej płycie

był przynajmniej jeden utwór w języku hiszpańskim,

abyśmy mogli połączyć się z ludźmi,

którzy nie rozumieją angielskiego. Możemy

nawet wypróbować w przyszłości EP-kę z kawałkami

tylko w języku hiszpańskim.

Mieliście w ostatnich latach sporo

zawirowań na stanowisku drugiego gitarzysty,

ale wygląda na to, że Ricardo Doval

Caballero zostanie z wami na dłużej?

Tak, nazywamy go dzieckiem. Nie mielibyśmy

nic przeciwko, gdyby pozostał nim na zawsze.

Świetnie pasuje do zespołu, jest bardzo młody

i ma wiele pomysłów, ale także jest bardzo

skromny. Gra również w thrashowym zespole,

więc w jednej chwili musiał nauczyć się innego

stylu gry na gitarze, aby pasować do brzmienia

Foto: Voltax

Voltax, a z drugiej strony przyniósł nam furię,

która bardzo dobrze wkomponowała się w naszą

muzykę.

Jest młodszy od was, założycieli zespołu, o

kilkanaście lat - nie nastręcza to jakichś problemów?

Ot, choćby jakbyście koncertowali

w Stanach Zjednoczonych, to jakiś czas piwa

legalnie tam się jeszcze nie napije, a do

niektórych klubów mogą go nawet nie wpuścić...

(śmiech)

Och, on w standardach amerykańskich kilka

dni temu stał się już dorosłym (śmiech). Jest

młodszy, ale wiek nie ma większego znaczenia.

W sumie wszyscy byliśmy nie tak dawno

młodzi, więc łatwo jest sobie przypomnieć, jak

to było. Zagrał swój pierwszy koncert z nami

w LA. Mamy go na oku, jest dla nas jak młodszy

brat. Problem polega na tym, że nie jesteśmy

tak dobrymi braćmi, dlatego bardzo go

psujemy.

Jest pewnie jeszcze wiele miejsc na świecie,

gdzie nie dotarliście z koncertami, tak więc

przy okazji wydania czwartego albumu

macie szanse i nadzieję nadrobić, przynajmniej

część, tych zaległości?

Och, to na pewno. Na początek rozmyślamy o

Ameryce Południowej. Nadal jest to w planach,

ale mamy propozycję, by zagrać w Chile

i Peru, co doprowadzi nas do prób zdobycia

Kolumbii i Ekwadoru, a może i czegoś innego.

Wiemy, że są ludzie, którzy znają zespół i

lubią naszą muzykę w tych miejscach, a także

w Japonii, która jest zdecydowanie jednym z

naszych wielkich marzeń i celów. No i oczywiście

mieliśmy epizod w Hiszpanii, chcielibyśmy

tam wrócić i zagrać w kilku innych miastach

i skorzystać z okazji by udać się do kolejnych

europejskich miast. Właściwie nie ma

miejsca ,na które powiedzielibyśmy "nie".

Jak więc zachęcisz tych wszystkich, którzy

albo nigdy was jeszcze nie słyszeli, albo

odsłuchali tylko coś w sieci, do przyjścia na

koncert Voltax? Na żywo dajecie czadu jeszcze

bardziej niż z płyty?

Trudno powiedzieć, ale pozwólcie, że powiem

to w ten sposób: poziom energii, który rozwijamy

na scenie, to zupełnie inna bajka niż

energia, jaką dostajecie słuchając płyty. Koncert

na żywo czerpie z reakcji z publicznością,

więc istnieje nieuchwytny element, który nie

może być dopasowany do nagrań studyjnych.

To nie znaczy, że jest lepiej lub gorzej, ale zdecydowanie

jest inaczej. Tak więc muzyka jest

taka sama, naprawdę, a każdy występ na żywo

jest innym doświadczeniem, jest jak mecz zapaśniczy

lub mecz piłki nożnej, wiesz czego

się spodziewać, ale w końcu naprawdę nie

chcesz wiedzieć, jak to się skończy i oczekujesz

na czystą magię

Może będzie kiedyś okazję przekonać się o

tym - dziękuję za rozmowę!

Bardzo chcielibyśmy spotkać się z wami na

jakimś koncercie, miejmy nadzieję, że stanie

się to wcześniej niż później. Dzięki za zainteresowanie.

Wasze zdrowie!

Wojciech Chamryk, Filip Wołek,

Piotr Szablewski

VOLTAX 61


Strach przed zmianą, chodzenie utartymi ścieżka,

to są te rzeczy, które ciągną nas w dół.

Brak koncentracji przy konsumpcji muzyki

W ostatnim czasie miałem przyjemność rozmowy z gitarzystą Andrej'em

Cuk'em i Klemen'en Kamelin'em na temat ostatniej płyty Eruption, słoweńskiej

sceny metalowej, podejścia innych kapel do muzyki oraz ich popularności jako

zespół dyskotekowy, którego hit "One Way Ticket" jest kojarzony przez pokolenia…

zresztą zapraszam do wywiadu, z którego jestem nieskromnie zadowolony.

HMP: Wydaliście najnowszy album, "Cloaks

of Oblivion" dość niedawno. Ma początek

możecie w paru słowach o nim powiedzieć?

Andrej Cuk: To nasz trzeci długograj. Jest to

pełen energii melodyczny metal z wysokim, czystym

wokalem. Eruption jest zespołem, który

stara się skupić na kompozycji, szybkich riffach

oraz opowiadaniu historii za pomocą zarówno

tekstu jak i melodii. Myślę, że nasz album jest

niczym spotkanie Metalliki z Savatage.

Jak przebiegały prace nad waszym najnowszym

albumem? Powiedzcie coś więcej o procesie

nagrań i masteringu.

Andrej Cuk: Dość długo, gdyż pracowaliśmy

Ile recenzji "Cloaks of Oblivion" widziałeś w

prasie? Ile z nich było pozytywnych? Czy były

jakieś negatywne opinie na temat waszego albumu?

Klemen "Buco" Kalin: Straciłem już rachubę,

wiele ich było! Większość z nich była naprawdę

bardzo pozytywna, plasowały one nasz album w

notach od dobrych do rewelacyjnych. Przeczytałem

tylko parę takich, które nie były zbytnio

zachwycone naszym albumem. Jest to całkiem

w porządku, myślę że każda dobrze sformułowana

opinia, niezależnie od tego czy pozytywnie

ocenia nasz album czy też nie, daje nam

wsparcie. Jednak część recenzentów jest leniwa,

a ich opinie niezależnie od tego czy opiewają

Jakie wydarzenie, sytuacja, osoba zainspirowała

utwór "The Prophet"? Możecie coś więcej

o tym/nim opowiedzieć? Widzicie obecnie

postacie, które mogłyby być głównymi bohaterami

tego utworu?

Klemen "Buco" Kalin: "The Prophet" jest krytyką

zorganizowanego kultu religijnego, krytyką

tych wszystkich wielkich świata przywódców.

Nie odnosi się do żadnej konkretnej osoby czy

organizacji - wszyscy ssą tak samo w mojej ocenie.

Wszystkie te przeraźliwe, złe rzeczy mają

swoją przyczynę w religii, w ogarniętych rządzą

władzy politykach. Utwór jest usytuowany w

fantastycznym świecie, w nieokreślonym czasie,

jednak jest to odbicie dziejów przeszłości. Zasadniczo

to w przekazie jest podobny do wcześniej

wspomnianego "Sanity Ascend".

Jeśli wasza muzyka miałaby być utworem do

filmu/gry, to jakie to dzieło by było?

Andrej Cuk: To naprawdę interesujące pytanie.

Nasza muzyka miesza wszystkie rodzaje stylów

oraz inspiracji, przy czym thrash z pewnością

jest jedną z głównych składowych naszego

brzmienia. Thrash metal ma zwykle tą przyziemną,

związaną z tłem miejskim tematykę.

Natomiast nasza muzyka jest tym, co się stanie

kiedy ta tematyka zostanie zastąpiona przez

bardziej fantastyczne motywy, jak sądzę. Często

wyobrażam sobie te fantastyczne krajobrazy

kiedy tworzę, pozwala mi to lepiej rozwinąć

melodie. Tak więc przez większość czasu sięgam

do obrazów opisanych w dziełach Tolkiena czy

w grze Dungeons & Dragons lub próbuję przypomnieć

pewne cechy mitologii nordyckiej, to

co o niej wiem; te przemyślenia nie trafiają do

tekstów, są tylko wsparciem mojego procesu

myślowego. Powracając do pytania, myślę, że

pewnie to była by jakaś gra z serii The Elder

Scrolls bądź inne tradycyjne RPG (Role Playing

Game), coś z olbrzymią scenerią i pewną dawką

adrenaliny.

ciężko by się rozwinąć od czasu naszego poprzedniego

albumu, czyli "Tenses Collide".

Zamiast po prostu coś wymuszać, pozwoliliśmy

naszym utworom wybrzmieć dłużej, gdyż uznaliśmy,

że nie ma sensu powtarzać kropka w kropkę

poprzedniego albumu, jednak pozostaliśmy

wierni naszemu brzmieniu, nie porzucając go na

rzecz nowego stylu. Małymi kroczkami tworzyliśmy

kolejne utwory, wciąż trzymając się naszego

kursu, co na koniec było potem powodem

paru zmian personalnych. Skończyło się na zmianie

studia, co kosztowało nas jeszcze więcej

czasu. Jednak koniec końców, czas który spędziliśmy

na produkcji z pewnością zwrócił się z

pełni. Tak, było trochę zachodu z tym albumem,

jednak naprawdę jesteśmy z niego zadowoleni,

każda sekunda prac nad nim była tego

warta!

Foto: Eruption

nasz album, czy go szkalują, nie mają dla nas żadnej

wartości.

"Sanity Ascend" jest krytyką absolutnej,

napędzanej zasadami edukacji?

Klemen "Buco" Kalin: Lubię Twoją interpretację,

jednak nigdy bym nie pomyślał w ten sposób.

Jest to trochę bardziej pochwała mocy ludzkiego

rozumu. Ludzkość upada, lecz wciąż

wierzę, że mamy potencjał, by wspiąć się w górę.

Nasze umysły są po prostu wspaniałe, jest

jeszcze masa fascynujących sekretów do odkrycia

w tym polu. Utwór jest na temat przekraczania

barier, które nas ograniczają, blokują nasz

pełen potencjał. Odnosi się to do jednostek, jak

również do ludzkości jako całości. Jest to utwór

również o akceptowaniu zmian, próbie zrozumienia

tych, którzy od nas się różnią - jest to

bowiem klucz do zbudowania lepszego jutra.

Na waszym nowym albumie możemy usłyszeć

nową basistkę. Jak przebiega współpraca

pomiędzy wami? Znaliście się wcześniej?

Klemen "Buco" Kalin: Nika miała okazję grać

w death metalowym G.M.B. Znamy ją z koncertów

tego zespołu i naprawdę spodobała nam

się energia, którą wydzielała na scenie. Uznaliśmy,

że będzie wartościowym członkiem zespołu.

Nie znaliśmy się personalnie, jednak okazało

się, że jest ona pasuje idealnie do nas. Jeden z

lepszych wyborów, jakie mieliśmy okazję dokonać,

czego jestem pewien.

Andrej Cuk: Ma świetne ucho do muzyki, co

jest istotne, jeśli chcesz by twoje motywy były

słyszalne i nie trzymały się kurczowo sekcji gitarowej.

Wciąż jednak powinieneś umieć "usłyszeć"

ograniczenia, narzucane przez oryginalny

riff i trzymać się pewnych granic przezeń narzucanych,

zachowując harmonię i rozpoznawalność

swojego motywu, zamiast tracić kontrolę.

Nika robi to bardzo dobrze.

Możecie rzec więcej na temat tego, jak doświadczenie

z przeszłości wpłynęło na obecne

wasze dzieła?

Klemen "Buco" Kalin: Wszystkie moje zespoły

były odmienne od Eruption i wydaje mi się, że

nie wpłynęły one na Eruption. Z pewnością nie

zespoły przed Eruption, lub próby stworzenia

zespołów w najlepszym wypadku. Poza Eruption

byłem przez chwilę w Rager, gdzie nauczyłem

się jak nie odlecieć przed koncertem,

szczególnie, że te koncerty z tym zespołem to

był dramat w najlepszym wypadku. Poza tym

62

ERUPTION


byłem w dość fajnym zespole nazwanym Crossbreed

- stary zespół Grega. Nie istniał długo,

jednak dzięki temu zespołowi zostaliśmy przyjaciółmi,

a on doszedł do Eruption, kiedy był

potrzebny nowy gitarzysta.

Opowiedzcie więcej o samych początkach zespołu.

Klemen "Buco" Kalin: Jest to historia nastolatków,

którzy łazili do śmierdzących sal prób,

upijających się i grających wspólnie. Nigdy nie

zamierzaliśmy być zespołem thrash metalowym

i to co nas oddziela od innych "nowych" thrash

metalowych zespołów jest to, że nie byliśmy

wcale zainspirowani ówczesnymi albumami

Kreatora czy Exodusa, lecz na naszą muzykę

wpłynął NWOBHM i stare albumy Metallica,

Testament, Slayer i tak dalej. Myślę, że to jest

powodem tego, dlaczego ludzie twierdzą, że

brzmimy jak prawdziwy thrash z późnych lat

osiemdziesiątych. Poza tym przez parę lat sobie

tylko graliśmy, zmienialiśmy członków niczym

skarpetki i nic więcej. Po demie z roku 2007

zaczęliśmy bardziej poważnie podchodzić do

sprawy.

Co sądzisz na temat "One Way Ticket"... wybacz,

nie mogłem się powstrzymać. Wiedzieliście

o tym zespole przed założeniem waszego

zespołu?

Klemen "Buco" Kalin: Spodziewaliśmy się już

tego pytania jakiś czas, jednak jesteś pierwszą

osobą, która miała jaja, by je zadać (śmiech).

Nie chcę tego mówić, ale kiedy zakładaliśmy ten

zespół i nadawaliśmy mu nazwę byliśmy młodymi

metalami, niepomnymi innych gatunków

muzycznych. Nie mieliśmy pojęcia o tym zespole

wtedy. Teraz, jak zresztą i wtedy dostawaliśmy

wiadomości, czy nie chcielibyśmy zagrać na

przyjęciu urodzinowym bądź weselu, od ludzi

którzy myśleli, że jesteśmy tym konkretnym zespołem.

Wydaje mi się że część z ludzi jest tak

leniwa, że nie chce im się sprawdzić ani naszych

zdjęć, ani poszukać innych informacji. Pomijając

to, dla nas nie jest problem, mamy dystans

do siebie.

Z drugiej strony mamy również utwór "Eruption",

który został stworzony przez Van Halena,

który to jak wiadomo, był inspiracją dla

wielu gitarzystów. Czy jego muzyka była również

inspiracją dla waszego zespołu?

Klemen "Buco" Kalin: Nazwa została wybrana

przez naszego pierwszego gitarzystę, który był

wielkim fanem Van Halena. Brzmiało nieźle

Foto: Lara Zitko

Foto: Lara Zitko

wtedy dla nas. Narysowałem pierwsze logo,

dość podobne do naszego obecnego. Czuliśmy

że wygląda to i brzmi w porządku. Skracając,

nie graliśmy nigdy coverów Van Halen, jednak

można powiedzieć że byliśmy fanami wczesnego

Van Halen.

Andrej Cuk: Z pewnością, sposób w jaki on

dodaje swoje ozdobniki do riffów, tak dziwne i

nie pasujące do konwencjonalnej teorii muzyki

jest rzeczą nas frapującą. Lubimy trochę podgrzać

atmosferę i naciągnąć zasady, tak jak robił

to Eddie; pozostawić melodię, lecz dodać pewne

napięcie, odnajdując dźwięk "spoza". Skoro

jestem w tym temacie, to Eddie miał bardzo dynamiczny

styl, który mógł spowodować wyjście

spoza ustalonego celu i rozwalenie kompozycji.

Myślę, że mogę powiedzieć, że zarówna ja jak i

Gregor gramy bardziej tradycyjne, złożone sekcje

prowadzące, zainspirowane przez europejski

hard rock i metal, wymienię tutaj członków

zespołów takich jak Judas Priest, Iron Maiden,

Mercyful Fate, Yngwie Malmsteen... Jesteśmy

bardziej powściągliwi, nie ma tu tak mocnego

użycia Floyd Rose czy innych efektów.

Możecie mi powiedzieć co was inspiruje? Proszę

o wymienienie paru dzieł, (niezależnie od

tego czy to książki, muzyka, filmy czy gry

komputerowe) i opowiedzenie mi więcej na ich

temat.

Andrej Cuk: Myślę że jeśli chodzi o granie na

gitarze, to sama ta czynność, bycie z tym instrumentem

jest bardzo ważną rzeczą dla mnie. Radość

z grania samemu często inspiruje mnie do

tworzenia riffów. Poza tym, spędzam też czas

na otwartej przestrzeni bądź też wchodzę w

świat fantasy. Oba dostarczają mi podobnych

bodźców i pomagają przygotować mi nowe motywy

melodyczne.

Dobra, to ja spróbuje teraz powiedzieć jakie inspiracje

słyszę na waszym najnowszym albumie,

oraz wymienię zespoły, które mają podobne

riffy, motywy oraz brzmienie: Artillery,

Megadeth oraz Poltergeist. Mam rację? Możecie

opowiedzieć więcej o tych zespołach?

Klemen "Buco" Kalin: Uwielbiam Artillery i

jest to zawsze dla mnie zaszczyt, kiedy mogę

zostać do nich porównany. Jest to jeden z moich

ulubionych europejskich zespołów thrash metalowych,

z całą pewnością! Poza tym, jestem bodajże

jedyny w tym zespole, który nie jest fanem

Megadeth, po prostu nie mogłem zdzierżyć

wokali Mustaine. Poza tym jest coś w całokształcie

brzmienia Megadeth, co mnie nie

przekonuje. Nie mogę tutaj się wyrazić konkretnie,

co to. Nie chciało mi się sprawdzać albumów

późniejszych niż "Peace Sells", żeby być

do końca szczerym. Reszta zespołu jest fanami

tego zespołu i jestem pewien, że to widać w

kilku z naszych riffów. Co do Poltergeist, nie

miałem okazji ich usłyszeć, jednak z pewnością

zapoznam się z nimi jak najprędzej!

Andrej Cuk: Artillery i Megadeth to dwa zespoły,

które są mi bliskie i drogie, z pewnością.

Na nagraniu jest parę motywów inspirowanych

Helstar, a Sanctuary jest zespołem, do którego

mógłbym porównać atmosferę naszego nagrania,

jednak tu nie było żadnych znaczących wysiłków,

by pokazać jakieś specyficzne wpływy.

Oczywiście nie mówimy, że ich nie było, po

prostu słuchaliśmy tego typu muzyki przez

długi czas i ona wsiąkła nam w krew. Z pewnością

będą tu również motywy znane z Kreatora,

z Helloween, oraz pewnie inne, które masz na

myśli, a które są w naszej podświadomości. Z

pewnością są tam, jednak nie przykładamy do

tego znacznej uwagi i po prostu tworzymy muzykę.

Który wasz album był tym najbardziej udanym?

Klemen "Buco" Kalin: Myślę, że "Cloaks of

Oblivion". Odzew, który otrzymaliśmy był

wprost fenomenalny, jesteśmy z niego całkowicie

zadowoleni.

ERUPTION

63


Który album Eruption ma najlepszą okładkę w

waszej ocenie?

Klemen "Buco" Kalin: Znowu "Cloaks of

Oblivion". Przypadkiem spotkaliśmy się z

dziełami Alexa. Daliśmy mu informacje jak ta

okładka ma wyglądać i praca, którą on dostarczył

była wprost fenomenalna. Wiedzieliśmy,

że podjął właściwą decyzję w momencie, w którym

wysłał pierwszy rysunek. Myślę, że grafika

doskonale pasuje do naszej muzyki i tekstów.

Co sądzicie o Xtreem Music?

Klemen "Buco" Kalin: Dave Rotten, osoba,

która stoi za tym wydawnictwem, to prawdziwy

fan metalu i to jest świetne. Grał w death metalowym

Avulsed przez lata (po dziś dzień), wie

z pewnością co oznacza być kapelą w podziemiu

i to jest naprawdę istotne. Dobrze nam się razem

współpracuje.

Opowiedzcie mi więcej o waszym ulubionym

koncercie Eruption.

Klemen "Buco" Kalin: Dla mnie każdy koncert

jest wyjątkowy i graliśmy już wiele wspaniałych

koncertów, szczególnie ostatnio. Na koniec

mieliśmy zagrać na Dark O Metal, festiwalu,

który odbył się w Rijeka na Chorwacji. Naprawdę

świetnie miejsce, tłum był obłędny i to

ogólnie było zajebiste.

Andrej Cuk: Każdy koncert, na którym ludzie

"czują" muzykę i w niej uczestniczą. Rijeka

miało to, z pewnością, jak już wcześniej Klemen

wspomniał. Nawet jeśli nie widzisz nic ze

sceny, zawsze możesz poczuć w powietrzu tą

elektryczność od tłumu, co jest chyba najlepszym

uczuciem, jakiego możesz doświadczyć

grając koncert.

Co sądzicie o obecnej słoweńskiej scenie metalowej?

Andrej Cuk: Chciałbym móc powiedzieć, że się

dużo dzieje. Są tu zespoły, z którymi graliśmy i

które mają całkiem wyrobioną renomę, jak

Hellsword i Panikk, i co ważniejsze tworzą

muzykę, która porywa. Poza tym jesteśmy w

serdecznych kontaktach z zespołami takimi jak

Alitor i Infest z Serbii, Tulsadoom i Enclave z

Austrii i parę innych. Te zespoły, najlepsze w

swoim fachu zostały stworzone przez ludzi, którzy

żyją i oddychają tym typem muzyki, wiedzą

co jest dobre, są skupieni na dawaniu koncertów

i tworzeniu muzyki. Duża część ludzi obecnie

nie koncentruje się podczas tworzenia i konsumowania

muzyki. Myślę, że główną tego

przyczyną jest Internet, który pokazuje dużą

ilość muzyki metalowej, co kończy się tym, że

wiele rzeczy po prostu brzmi tak samo i sprawia,

że chce się siedzieć przez cały album, lub stać

przez cały występ, tak jak by to było stworzone

na jakiś pojedynczy plik MP3 a nie na godzinną

podróż. To nie jest nawet kwestia "dobrych"

utworów czy "dobrych" występów, lecz raczej

kwestia wyborów estetycznych; chcieliśmy jak

najdalej się od tego oddalić i grać muzykę, którą

my chcemy grać, zamiast przejmować się czy

ma to blasty, czy ma czyste brzmienie, czy co

tam nie wpiszą na stronie Wikipedii dotyczącej

thrash metalu. Chciałbym żeby więcej ludzi

podzielało tą opinię, oczywiście nie tylko w

Słowenii. Lecz tak, kiedyś zespół po prostu grał

i się spontanicznie rozwijał, tworząc utwory i

nagrania, obecnie nawet nie zaprzątają sobie

głowy grą, jeśli nie potrafią spełnić określonych

"warunków" danego gatunku metalu. Jeśli uda

im się, to większość z nich kurczowo trzyma się

owych warunków. Znam również i takie zespoły,

jednak to nie moja brożka.

Macie jakieś plany na drugą połowę 2017? Trasy,

nagrania, realizacja teledysków i tak dalej.

Klemen "Buco" Kalin: Z tego co wiem to

zamierzamy przybyć do Polski przed końcem

tego roku, o czym będziemy jeszcze informować.

Poza tym mamy parę lokalnych koncertów,

potem powracamy do Włoch we wrześniu.

Mamy poza tym parę występów w planach.

Foto: Lara Zitko

Foto: Lara Zitko

Zasubskrybujcie nasz profil na Facebooku żeby

mieć informacje na temat naszych kolejnych

koncertów. Poza tym planujemy nagrać parę

występów, być może materiał z nich zostanie

wykorzystany do przyszłych wydawnictw. Poza

tym z zapałem czekamy na japońską wersję

"Cloaks of Oblivion", która zostanie wydana

23 sierpnia na CD, zaś potem ukażą się edycje

winylowe, we wrześniu lub październiku.

Jestem troszkę zszokowany (ale pozytywnie

oczywiście) informacją o Xentrixie oraz tym że

macie okazję zagrać z nimi oraz z Crystal

Viper. Co sądzicie o tym?

Klemen "Buco" Kalin: Myślę że będzie świetnie.

Graliśmy z nimi w roku 2013, na krótko

istniejącym chorwackim festiwalu Underwall.

Tak jak Artillery, Xentrix jest z pewnością z

jednym z lepszych europejskich thrash metalowych

zespołów, więc czekam na to.

Andrej Cuk: Uwielbiamy Xentrix, ich albumy

sprawiają nam przyjemność, poza tym na żywo

są świetni! Z pewnością to będzie jeden z bardziej

znaczących momentów, co jest pewne. Poza

tym, zawsze pozytywnym doświadczeniem

jest podróż do nowego kraju i poznanie interesujących

ludzi. Zawsze jesteśmy otwarci na tego

typu doznania, lubimy spędzać czas z widownią

i innymi muzykami. Poza tym zamierzamy zagrać

dziki, energiczny koncert, myślę, że muzyka

z "Cloaks of Oblivion" z pewnością nada się

na ten festiwal. Czekamy na kolejne takie okazje

w przyszłości.

Dziękuje za wywiad! Czy macie jakieś ostatnie

słowa do waszych fanów?

Klemen "Buco" Kalin: Dziękuje za wywiad, za

informowanie reszty świata o nas i wsparcie!

Chciałbym powiedzieć fanom, że uwielbiam

Was, każdego z was, mam nadzieje, że zobaczymy

się wkrótce! Trzymajcie podziemną

scenę metalową przy życiu!

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

64

ERUPTION


Anthrax czy właśnie Testament działają i ciągle

przyciągają tłumy na swoje koncerty grając

zabójcze sztuki. Tak więc tak długo jak będą fani,

ta scena będzie istnieć. Nie chciałbym zmieniać

swojego stylu życia. (śmiech)

Dajemy ludziom sugestie, że to wszystko na tym świecie może

być kontrolowane przez organizacje o których nic nie wiemy

Są takie zespoły i osoby, których nie trzeba przedstawiać nikomu. Takim

zespołem na pewno jest Testament. Pierwotnie ten wywiad miał się odbyć z

Ericiem Petersonem. Niestety z powodu zawirowań wywiadowych Erick był zajęty

i na szybko swój czas dla mnie znalazł nie kto inny jak bestia gry na bezprogowej

gitarze basowej Steve DiGiorgio.

HMP: Dzięki wielkie, że znalazłeś czas na

wywiad. Jak się masz Steve?

Steve DiGiorgio: Nie ma sprawy. U mnie

wszystko w porządku.

Jesteście teraz na trasie z Annihilatorem i

Death Angel, jak wybieraliście zespoły na tę

trasę?

Wszyscy ostatnio wydaliśmy albumy i do tego

graliśmy już wspólne trasy. Jest to fajny zestaw

koncertowy i fajne show dajemy co wieczór

wszyscy. Jesteśmy wszyscy dobrymi znajomymi.

Do tego gramy w większych miejscach niż zazwyczaj.

Jest super. Wszyscy dajemy z siebie

wszystko. Fani reagują super i do tego masa

koncertów jest wyprzedana. Jest tylko trochę

zimno o tej porze roku w Europie. Nawet

Kanadyjczycy mówią, że jest naprawdę zimno

(śmiech).

Czym jest to braterstwo węża?

Jest to precyzyjne stwierdzenie, jest to ogólne

określenie wszystkich sekretnych organizacji.

Masoni, Watykan, wszystko co w tajemnicy

rządzi tym światem. Dajemy ludziom sugestie,

że to wszystko na tym świecie może być kontrolowane

przez organizacje o których nic nie

wiemy. Nie był to nasz koncept od początku,

tylko tytuł albumu został zaczerpnięty od tytułu

jednego utworu. Nie należy oczywiście traktować

tego wszystkiego poważnie. Dla nas jest

to przede wszystkim ciekawy pomysł na utwory.

Słuchasz młodych zespołów metalowych i czy

słuchasz czegoś jeszcze poza metalem?

Tak słucham młode zespoły. Nie powiem ci

nudnej historii jakich to zespołów nie słucham i

jakich to gatunków. Słucham głównie metalu,

ale wiesz jak uczysz się grać jakiegoś kawałka i

rozkładasz go na czynniki pierwsze to trafiasz w

świat też innych dzięków. Mimo wszystko słucham

głównie metalu, bo gram w kapelach metalowych.

Mam oczy otwarte. Ostatnio słucham

Sons of Apollo. Progresywny zespół grający w

starym stylu. Jak nie znasz to polecam.

Słyszałem, że planujecie reedycje kilku albumów

dla Nucler Blast.

Chyba chodzi o debiut, bo zbliża się jakaś rocznica.

Aaaa nie chodzi o te kilka albumów co

wytwórnia chce wypuścić. Nie wiem jakie tam

są dokładnie albumy, ale chyba chodzi o to, że

kończy się jakiś kontrakt na nie i wytwórnia

musi to wydać. Nie interesuje mnie to zbytnio

jak mam być szczery. Wolę się skupić na przyszłych

wydawnictwach.

Jak przygotowujecie się do tras?

Robimy to od wielu lat, więc nie musimy się już

przygotowywać do teras jak wtedy kiedy

byliśmy młodzi. Znamy te numery, które gramy

więc też nie musimy za dużo ćwiczyć. Przy-wykliśmy

też do ciągłego podróżowania.

Osobiście wolisz być w trasie czy pracować w

studiu?

I to i to ma swoje plusy i minusy. Wolałbym

chyba studio, bo jest łatwiejsze. Nie wymaga

tak dużo pracy fizycznej i podróżowania. Nie

ma zmiany klimatu, za to angażujesz się psychicznie

w to wszystko. Na trasie z kolei jest

rutyna. Możesz wyłączyć swój umysł i pracować

tylko fizycznie. Jest to męczące, z resztą

słyszysz mój głos (Steve cały wywiad ma straszną

chrypę). Spokojnie, nie jest to choroba.

Jak już jesteśmy przy studiu, to wydaliście

jakiś czas temu album pt: "Brotherhood of the

Snake". Jak patrzysz na ten krążek przez pryzmat

czasu?

Ja bym nic w nim nie zmieniał, inni może tak.

Pewnie chcieliby podłubać w tych utworach

trochę dłużej. Spróbować innych pomysłów. W

mojej opinii nagraliśmy i skomponowaliśmy ten

album naprawdę szybko, była to naturalna

energia będąca w nas. Jak dłubiesz w czymś za

długo, to traci to tą piękną energię.

Foto: Testament

Przed tym albumem większość waszych tekstów

była o codziennym życiu, teraz skupiliście

się na kosmitach, sekretnych organizacjach,

tajemnicy. Skąd ta zmiana?

Wielu ludzi w to wierzy i chcieliśmy się pobawić

tymi pomysłami. Nie oceniamy tutaj czy to

się naprawdę dzieje czy nie. Jest to super pomysł

tylko na fikcyjne opowieści. Czasem piszesz

teksty o czymś poważnym, czasem epickie

teksty, a czasem po prostu teksty w klimacie

s-f. Każdy pomysł, który daje dobry tekst

jest dobrym pomysłem.

To Twój pierwszy album nagrany po przerwie

z Testamentem, jakie to uczucie być z powrotem

w zespole?

Naprawdę super było wrócić. Byłem w składzie

bardzo dawno temu. Teraz się dużo zmieniło.

Są bardziej profesjonalni, koncerty są większe,

jest więcej ludzi. Pojawiły się oprawy graficzne.

To już nie lata 80.

Grasz thrash metal od dawna i w wielu zespołach,

jak obecnie oceniasz tą scenę?

Kiedy to się stało wiele zespołów ewoluowało z

każdym albumem. Duża część zespołów poszła

w stronę death metalu. Masa też odeszła. Jakiś

czas temu sporo kapel się reaktywowało. Powstało

nowych, dając powiew świeżego powietrza.

Dużo kapel takich jak Slayer, Exodus,

Nie mamy już za dużo czasu, tak więc ostatnie

pytanie. Jakie miałbyś rady dla młodych

basistów?

Nudne, ale szczere. Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze

raz ćwiczyć. To ciężka praca, ale rezultaty są naprawdę

wspaniałe. W metalu bycie basistą jest

bardzo niewdzięczne, bo cały czas siedzisz w

cieniu. Jeśli nie chcesz być w tym cieniu, musisz

naprawdę przykładać się do swojej gry i być

pewnym swoich umiejętności. Tak właśnie było

w moim przypadku, musisz walczyć o swoje.

Dzięki za Twój czas i powodzenia.

Dzięki, fajnie było cię poznać Kacper i do zobaczenia

w przyszłości.

Kacper Hawryluk

TESTAMENT

65


Muzyka i dramat idą w parze

Choć Old Season nie jest bardzo znanym

zespołem, warto przeczytać opowieści

wokalisty i gitarzysty. Ta irlandzka ekipa

nie jest kolejną "maszynka do pisania riffów".

Muzycy szalenie przykładają się do

emocjonalnej i artystycznej strony swojej

muzyki, co znajduje odzwierciedlenie w

interesujących przemyśleniach. Mimo że

Old Season unika powiązań z innymi kapelami,

trudno nie mieć skojarzeń ze starym Kamelot i Warlord.

chać, a nie rzucały się na modę lub naśladowały

kapele będące "na topie". W rzeczywistości, to

co modne i popularne szybko przemija i często

jest nieprzewidywalne. Pisanie kawałków pod

obecne trendy, w celu zdobycia popularności

jest jak strzelanie w ruchomy cel. Wydaje mi

się, że jeśli spędza się zbyt dużo czasu na zastanawianiu

się, co lubią lub czego nie lubią Twoi

odbiorcy, muzyka na tym ucierpi. Dla nas ważne

jest, aby nasza twórczość była prawdziwa i

przekazywała głębię, emocje i reprezentowała

nas jako grupę. Jeśli chodzi o gatunek naszego

stylu, myślę, że zapożyczamy po trochu od wielu

odmian metalu i łączymy wszystko w nasz

własny, niepowtarzalny sposób. Nigdy nie identyfikowaliśmy

się z żadnym konkretnym gatunkiem.

Dla nas, muzyków, jest to ważna kwestia.

Pozwala nam to na większą swobodę w wyrażaniu

siebie, bez konieczności ograniczania muzyki

do sub i mikro gatunku. Rozumiemy, że inni

i cała branża muszą nas kategoryzować, ale my

sami robić tego nie chcemy. Przypuszczam, że

dokładniejsze określenie, np. "melodic metal"

jest tym, do którego moglibyśmy się nieco bardziej

identyfikować.

Mimo pozornej trudności nawiązaliście

współpracę z Pure Steel. Jak Wam się to udało?

Jimmy Blanchfield: Skontaktowaliśmy się z

Pure Steel, ponieważ mieli u siebie dużo fajnych

zespołów i wydawało nam się, że dużo dla

nich robią. Mają świetną reputację wśród zespołów-klientów

i wyglądało na to, że nam przypasują.

Nie wiem ile o nas wiedzieli, nim się z nimi

skontaktowaliśmy, ale byli bardzo entuzjastycznie

nastawieni, gdy to zrobiliśmy. Spodobała

im się muzyka i docenili to, co robiliśmy. Od

samego zawarcia kontraktu byli bardzo pomocni

i bardzo sprawnie się dogadywaliśmy. Wszystko

dzięki temu, że interesowali się nami jako

zespołem, naszą muzyką, pomagali nam, a nie

próbowali kombinować jak by tu zrobić na nas

hard rocka, gotyku, doomu i tradycyjnego metalu,

aż po ludzi, którzy na co dzień nie siedzą w

ciężkiej muzyce. Taki miszmasz widowni jest

naprawdę interesujący i pozytywny. Często

koncerty, które gramy w Irlandii, odbywają się

w miejscach, w których byliśmy jedynym do tej

pory grającym metalowym zespołem, a publiczność

wydaje się pochodzić z bardzo różnych

muzycznych środowisk. Te koncerty były dla

nas równie udane co inne i jest to naprawdę

satysfakcjonujące. To fajne, gdy przekształcamy

fanów "niemetalowych" w miłośników metalu,

za pomocą naszej marki muzycznej. Mieliśmy

szczęście, że mogliśmy promować naszą muzykę

wśród publiczności, niezależnie co wykonywał

zespół, który supportowaliśmy. Mimo że trochę

się różnimy, byliśmy bardzo ciepło przyjmowani,

gdy graliśmy przed takimi zespołami jak

Obituary, Sodom, Ensiferum, Brocas Helm,

Blitzkrieg czy Anvil. Podoba nam się różnorodność

koncertów jakie gramy, a publiczność

często lubi właśnie to, co możemy wnieść do

końcowego rachunku.

Graliście jakiś czas temu na Hammer of

Doom. Był to dla Was jakiś przełom w popularności?

Jestem w stanie zrozumieć, że częściowo

Wasza muzyka może trafiać do miłośników

doom metalu, zwłaszcza tej epickiej jego

odmiany…

Jimmy Blanchfield: To było wspaniałe doświadczenie

i chcielibyśmy zrobić to jeszcze raz,

choć prawdopodobnie nie był to dla nas żaden

wielki przełom. Na pewno zwróciło to uwagę na

nas w Europie, ale trudno dokładnie określić,

jak duży wpływ, mógł na rozpowszechnienie

naszej nazwy, wywrzeć jeden festiwal. Skonfigurowaliśmy

nieco nasz set na ten występ, aby lepiej

wkomponował się z epicką otoczką doomu,

wybierając utwory, które najlepiej nadawały się

na tę okazję, i zostaliśmy bardzo dobrze przyjęci.

Jedną z korzyści grania w różnym stylu jest

to, że mamy dzięki temu możliwość dopasowania

setlisty do konkretnego wydarzenia.

HMP: W dobie popularności "vintage metalu",

oldschoolowego speedu czy doomu, wy gracie

łagodny, czysto brzmiący, melodyjny, lekko

progresywny epic. Wydaje się, że trudno uzyskać

popularność grając współcześnie ten gatunek.

Zastanawialiście się nad tym, że jest to

pewnego rodzaju odwaga?

Jimmy Blanchfield: Nie, nie uważamy tego za

jakieś odważne posunięcie. Zawsze skupialiśmy

się tylko na pisaniu numerów, które nam się podobają.

Mając sześć osób o różnych gustach muzycznych,

stylach i zainteresowaniach, a następnie

angażując je wszystkie w proces pisania,

aranżacji i edycji, ufamy, że efekt będzie dobry.

Jest duża szansa, że jeśli utwór zostanie zatwierdzony

i polubiony przez całą szóstkę, pojawią

się i inni, którym się spodoba, niezależnie od

obowiązujących trendów. To bardzo ważne, by

zespoły pisały muzykę, której same chcą słu-

Foto: Old Season

jak najlepszy interes. Uważam, że jest to partnerstwo

korzystne dla obu stron, ponieważ jesteśmy

w stałym kontakcie, wytwórnia ma doświadczenie

i dystrybucję, aby nas wesprzeć, a

my dostarczamy im coś nieco odmiennego muzycznie,

niż mają na swojej liście.

Macie okazję do dobrego promowania ambitnej

muzyki, jaką gracie na koncertach? Wielowymiarowe

kompozycje wymagają odpowiednio

nastawionej publiki. Na pewno sami wolicie

supportować podobnego rodzaju zespoły

(np. prog metalowe, domowe), żeby trafić do

odpowiedniej publiczności. Udaje Wam się

to?

Jimmy Blanchfield: Publika jest bardzo otwarta

na naszą muzykę. Staramy się myśleć, że nasza

muzyka ma szeroki zasięg w różnych gatunkach

i grupach ludzi, co znalazło odzwierciedlenie

w bardzo różnych odbiorcach, którzy wyrazili

swoje wsparcie i zaczęli pojawiać się na naszych

koncertach. Zauważyliśmy, że widzowie

stają się coraz młodsi i trafiają się wśród nich

fani bardzo różnych rodzajów muzycznych, od

Daje się zauważyć, że doceniacie Internet jako

pośrednika w dotarciu do fanów. Prowadzicie

profil na kilku mediach społecznościowych, a

samego Facebooka prowadzicie w nietypowy

sposób, umieszczając ilustracje związane z tekstami

Waszej płyty.

Jimmy Blanchfield: Media społecznościowe to

obecnie ważne aspekt w niemal każdym biznesie.

W przeszłości nieco zaniedbaliśmy sprawy

od tej strony, ale teraz się tym zajęliśmy i osiągamy

wspaniałe rezultaty. Nie zawsze wykonalne

jest załatwianie spraw w staroświecki sposób,

poprzez wyruszenie w trasę, granie wielu

małych koncertów i próbowanie dzięki temu

pokryć koszty. Internet umożliwia nam dostęp

do odbiorców w ich domach. Pozwoliło nam to

również nawiązać kontakt z fanami z całego

świata, co jest dla nas naprawdę ważne. Lubimy

bezpośredni kontakt, indywidualne rozmowy z

ludźmi pozwoliły nam rozwinąć dobre relacje z

naszymi fanami i sympatykami na całym

świecie. Ludzie regularnie wysyłają nam wiadomości

za pomocą mediów społecznościowych z

Ameryki Północnej i Południowej, Europy,

Rosji i Bliskiego Wschodu i fantastycznie jest

móc porozmawiać z tymi wszystkimi osobami.

Internet dał zespołom taką możliwość i jest to

bardzo pozytywne. Posiadamy konta na You

Tubie, Twitterze, Instagramie i Facebooku. Ponieważ

dość późno z tym wystartowaliśmy, skupiamy

się głównie na Facebooku. Włożyliśmy

trochę pracy i zobaczyliśmy naprawdę pozytywne

rezultaty. Udzielamy się też dużo na Instagramie,

bo obecnie działa to naprawdę dobrze.

Następnie, spędzimy troche więcej czasu wyko-

66

OLD SEASON


rzystując moc YouTube'a i Twittera, i zobaczymy,

co z tego wyniknie. Wszystko z tego jest

obecnie aktywne, a ludzie ciągle korzystają z

wielką przyjemnością. Zamieszczanie w klipach

z naszymi utworami tekstów stosujemy po to,

aby lepiej przekazać jej dramaturgię, emocje i

tematykę. Zawsze uważałem, że muzyka jest

bardzo dramatyczna i filmowa. Często słyszymy

od wielu osób, że kiedy słyszą nasze numery,

myślą o dramatycznych scenach filmowych.

Używając konkretnych zdjęć z tekstem, pomaga

to lepiej wyróżnić kawałek w tego typu dramatycznym

świetle. Osobiście uwielbiam dopasowywanie

muzyki do scen filmowych i zdjęć

oraz to jak muzyka i efekty wizualne mogą ze

sobą współpracować, aby wzmocnić u słuchacza

emocjonalny odbiór i pomagać ujrzeć oraz usłyszeć

pewne rzeczy w zupełnie innym świetle.

Myślę, że to działa. Będziemy nad tym pracować,

aby jeszcze bardziej rozwinąć i poeks-perymentować

z tą koncepcją i mam nadzieję, że

ludzie to docenią.

Wasza płyta wydaje się koncept-albumem.

Jeśli tak, jest to Wasza autorska opowieść?

Jimmy Blanchfield: A tak, album okazał się

płytą konceptową, ale nie planowaliśmy tego.

Wiedzieliśmy, że John powiązał tekstowo kilka

piosenek, ale kiedy spojrzeliśmy na to wszystko,

pod koniec okazało się, że wszystkie utwory są

ze sobą spokrewnione, nawet teksty, nad którymi

pracowali Smyth, Jimmy K. i Anto. Wszyscy

ostatecznie przekazali to samo - ludzkie

stany, w szczególności psychologiczne aspekty

wewnętrznego zamętu, depresji, lęku i innych

stresów psychicznych. W końcu wyszła z tego

podróż jednego człowieka przez doświadczenia

życiowe oraz to jak sobie z nimi radził, jak walczył,

żeby sobie poradzić. Chociaż teksty są

owiane metaforami i symbolicznymi krajobrazami,

to jest to codzienne doświadczenie dla wielu

ludzi we współczesnym życiu. Dzisiejsze społeczeństwo

wciąż konkuruje, nastawione jest na

cel i istnieje wiele oczekiwań, aby ludzie dostosowali

się do pewnych standardów w społeczeństwie.

To, w połączeniu z superszybkim

tempem nowoczesnego życia, sprawiło, że ludzie

często zmagają się mentalnie. Kiedy umysł

jest zestresowany i przytłoczony, ma zdolność

zniewolenia Cię, ciągnięcia w nieskończoną

mroczną podróż i negatywny cykl. Tekst często

koncentruje się na tych zjawiskach, poczuciu

"tkwienia w więzieniu umysłu". Nie jest to jakaś

konkretna nasza historia jako zespołu ani

żadnego z muzyków, ta cała nasza opowieść jest

istotą ludzką we współczesnym społeczeństwie.

Bardzo ważną rolę w Waszej muzyce odgrywają

klawisze, często aranżowane w postaci

klasycznego pianina. Przywodzi mi to na myśl

Virgin Steele i Savatage. W obu zespołach

muzycy często komponowali/ komponują

utwory właśnie na pianinie. Jest to także u

Was metoda pisania utworów?

Jimmy Blanchfield: Nie, nie jest to dla nas typowa

metoda powstawania materiału. Impuls

przy powstawaniu utworów może pochodzić

ode mnie lub któregokolwiek z pozostałych w

danym momencie. Smyth, klawiszowiec często

przychodzi na próby z riffem na fortepian i gitarę,

a potem wszystko inne powstaje wokół tych

pomysłów. Następnie umieszczamy podstawową

strukturę utworu i w miarę upływu czasu

edytujemy ją, bawimy się różnymi pomysłami, a

następnie przyozdabiamy końcową strukturę

wokalami. Jednak proces ten często zaczyna się

od gitar, wokalu lub perkusji. Wspaniałą rzeczą

w graniu w tym zespole jest to, że riffy i po-mysły

gromadzą nam się zewsząd. Chociaż ja mam

największą inicjatywę, wszyscy inni wnoszą

wkład, piszą i współtworzymy razem solidną

drużynę. Jimmy K. czasami rozpoczyna ten

proces, gdy wchodzi z riffem, John czasami

podnosi gitarę i po prostu gra riff, o którym

myśli, że powinien zagrać, albo może mieć cały

pomysł na kawałek, nad którym chce, żebyśmy

pojamowali. Anto, mógłby mieć w głowie riff i

po prostu go zaśpiewać, a gitary by mu powtórowały.

Dave jest najbardziej stereotypowym basistą

- super wyluzowanym, płynie z prądem, ale

jest bardzo pewny co do własnych możliwości,

jeśli chodzi o przejęcie kontroli nad swoimi partiami.

To niesamowite. Każdy z nas ma umiejętność

pisania i aranżowania piosenek i każdy

szanuje opinie drugiego. Dla mnie daje to muzyce

dużo głębi i dynamiki, sześciu piszących

jest lepszych niż jeden.

Foto: Old Season

Mimo tych skojarzeń nie da się nie zauważyć,

że bardzo ważną rolę odgrywają u Was gitary.

Solówek nie ma wiele, ale te, które są, są bardzo

nastrojowe. Idealnie pasują do klimatu

tworów.

Jimmy Blanchfield: Kiedy mamy już w

głowach aranżację utworu, często zaznaczamy

punkt w utworze, w którym solo pasowałoby

najlepiej. Są pewne partie, o których wiem, że

nadają się do mojego indywidualnego stylu

solowego, gdzie często używam melodycznych

wzorów, które są łatwe do zharmonizowania,

ale są też części, które są znacznie lepiej dopasowane

do bezpośredniego i skalistego podejścia

Jimmy'ego K. Uwielbiam balans i kontrast

pomiędzy dwoma różnymi stylami, dodaje to

kolejną warstwę do tego, co możemy zrobić w

numerze. Chociaż solówki są ważne, nie są dla

nas absolutnie niezbędne. Możesz umieścić solo

w dowolnym miejscu utworu, nad jakimkolwiek

riffem, ale czy doda ono do utworu coś szczególnego?

To jest pytanie, które zadajemy sobie

przy każdym z utworów, a jeśli solo nie dodaje

nic interesującego, po prostu je pomijamy.

Uwielbiam wszystkie solówki na "Beyond The

Black" i uwielbiam play-offy pomiędzy

Jimmy'm K., a mną, ale jeśli piosenka nie potrzebuje

solówki, nie zamierzamy nic umieszczać

na siłę. "River's of Cepha" dla przykładu,

nie sądzę, by pasowało do tego fantazyjne,

zadziorne solo, więc nie dodaliśmy żadnego. Jak

to powiedziałaś, staramy się trzymać klimatu

utworu.

Wlasnie, tym najbardziej zaskakującym utworem

z "Beyond the Black" jest "Rivers of

Cepha". Ciekawi mnie, czy taki złożony,

pełen dramaturgii kawałek to cos z Waszej

przeszłości (odnalezione w szufladzie) czy

wręcz przeciwnie, coś nowego, zapowiadającego

nowy kierunek w Old Season?

John Bonham: Postaram się na to odpowiedzieć.

Muzycznie, ta kompozycja istniała już na

długo przed tym, kiedy dołączyłem do zespołu,

i wciąż rzuca się na nie cień elementów doomu,

których zespół miał nieco więcej w poprzednich

latach. Nie powiedziałbym, że to zapowiedź nowego

kierunku, ale raczej małe spojrzenie na

jedną z jego możliwości. Zawsze będziemy pisać

utwory w sposób, który będzie dla nas dobry,

nie zastanawiając się zbytnio nad tym, czy jest

zbyt ciężki, czy też nie "metalowy" lub zbyt odmienny.

A ponieważ kawałek w paru miejscach

staje się nieco dramatyczny, postanowiłem

wnieść nieco więcej "teatru" do wokalu. Chciałbym

zobaczyć, co będziemy mogli uczynić z

tym kawałkiem w ramach wielkiego show scenicznego.

Próbowałam znaleźć informacje o tym, czym

jest "cepha", ale pojawia mi się tylko w kontekście

Waszej płyty. Możesz zdradzić nam, o

co chodzi?

John Bonham: Czekałem na to pytanie!

Wymyśliłem tytuł "River's of Cepha" podczas

jednej z moich prawdopodobnie nieco bardziej

pretensjonalnych chwil (śmiech). Chciałem

stworzyć obraz wielkiego, przytłaczającego starożytnego

miasta. Nadałem miastu nazwę

Cepha, opartą na słowie "cephalic", odnoszącym

się do głowy (ang. "głowowy"). Chodzi o to,

że to ogromne miejsce jest jak piekło, ale istnieje

w tylko głowie bohatera. Musi więc poruszać

się po rzekach i morzach swojego umysłu (istnieją

luźne odniesienia do rzek Hadesu), z

których każda przedstawia różne ludzkie emocje.

Wszystkie słowa w utworze pochodzą z

punktu widzenia tych różnych emocji (strach,

smutek itd.), przedstawiających kolejne części

historii. W takim samym stopniu jak kawałki z

pierwszej części płyty ukazują mrok, ta piosenka

opowiada o nadziei, o tym, że nic nie jest

kontrolowane przez negatywne uczucia i zawsze

można znaleźć sposób na ponowne życie.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Damian Czarnecki, Filip Wołek

OLD SEASON 67


HMP: Z perspektywy czasu wasz poprzedni

album "The Invocation" można chyba traktować

jako swoisty wstęp do najnowszego "Sanctimonious",

bowiem już przed pięciu laty interesowały

was takie mroczne historie i dłuższe,

rozbudowane kompozycje?

Chris: Wszyscy jeszcze długo przed założeniem

Attic mieliśmy możliwość grania w różnych zespołach,

tak więc kiedy już założyliśmy ten zespół

w 2010 roku, wiedzieliśmy w jakim kierunku

chcemy zmierzać. Odnosi się to zarówno

do tematyki utworów, jak i do muzyki, którą

gramy. Wiele zespołów startuje i dopiero wtedy

patrzy co chcą osiągnąć. To sprawia, że nagrywają

jeden, dwa, trzy, cztery różne albumy, a

żaden z nich nie brzmi tak samo albo choćby

Konsekwencja i muzyczny horror

Dla wielu Attic to nic więcej, jak tylko ślepi naśladowcy

Mercyful Fate i Kinga Diamonda, ale trudno

ekipie Meister Cagliostro odmówić talentu,

umiejętności i konsekwencji. Potwierdza to mroczny

koncept zawarty na drugim albumie "Sanctimonious":

myślę, że King może być dumny z tego,

że zainspirował niemiecką ekipę do stworzenia tak ciekawej

opowieści, a muzycznie też jest całkiem zacnie. W dodatku basista Chris

okazał się całkiem rozmowny, więc efekty naszej pogawędki poniżej:

Skoro już o tym mowa: nie da się nie zauważyć,

że musicie być wielkimi fanami Mercyful

Fate i Kinga Diamonda, a zresztą pewnie

nawet nie zamierzacie się tego wypierać? To

pod ich wpływem założyliście przed siedmiu

laty Attic?

Pewnie, że King miał na nas wszystkich ogromny

wpływ, nie można też zaprzeczyć dużej ilości

podobieństw między nami a jego dwoma zespołami.

Zwłaszcza w kwestii wyglądu scenicznego

i całej koncepcji zespołu. Ale to nie tak,

że chcieliśmy założyć zespół pochwalny, po prostu,

podobnie jak on, lubimy opowiadać straszne

historie. I tak, nie próbujemy się z tym

kryć - już nie. Był taki okres, że to ukrywaliśmy,

ale potem pogodziliśmy się z tym, że stąpamy

Foto: Attic

nowego doznania. Tak jak mówiłem wcześniej,

konsekwencja to zawsze nasz główny cel.

King Diamond osiągnął niezrównane mistrzostwo

w pisaniu takich opowieści, często też

w swych utworach poruszał tematy, na które

również wy się zdecydowaliście - to deprymuje,

czy bardziej mobilizuje przy pracy?

Raczej nie myślimy o tym podczas pisania

utworów. To przychodzi naturalnie, bo to nasz

wspólny obszar zainteresowań i ta sama inspiracja

podczas tworzenia. Ty też nie porównywałbyś

każdej brutal deathmetalowej kapeli do

Cannibal Corpse czy Suffocation tylko dlatego,

że śpiewają o tych samych rzeczach. Jasne,

czasem są takie momenty, że myślimy no, to

brzmi dość podobnie do Kinga, ale staramy się

nad tym pracować i zaakceptować, że on jest

tylko jednym z wielu wpływów wciśniętych między

siebie. Po prostu robimy to, czym kochaliśmy

zawsze zaczynać: przywołanie ducha mrocznego

heavy metalu i uwielbianie szatana.

Pamiętam, jakby to było wczoraj, pierwsze

odsłuchy "Abigail" i innych konceptów Króla,

chociaż od tego czasu minęło wiele lat - pewnie

macie podobnie, bo takich wrażeń nie sposób

zapomnieć?

Pewnie. Są i zawsze będą takie albumy i utwory,

które powiążesz ze swoją młodością lub

konkretnymi sytuacjami. I nawet, jeśli nikt nie

potrafiłby zrozumieć twoich uczuć do tych konkretnych

kawałków i płyt, to zawsze będą one

czymś specjalnym dla ciebie. To nie musi koniecznie

być King Diamond, ale każdy z nas ma

swoje sekretne słabe punkty.

porównywalnie, ponieważ wciąż szukają swojego

stylu. Właśnie to odróżnia Attic od całej r-

szty zespołów: konsekwencja. Jesteśmy szczęśliwi,

że wraz z "Sanctimonious" mogliśmy zapewnić

fanom album, którego się spodziewali i

który im odpowiada.

Pomysł stworzenia takiego konceptu z prawdziwego

zdarzenia chodził za wami już od

jakiegoś czasu, czy też narodził się szybko,

pod wpływem impulsu, albo jakiejś inspiracji?

Właściwie, to Meister Cagliostro wpadł na

pierwsze pomysły na album we wczesnych dniach

Attic i rozwinął tę surową historię już podczas

tworzenia "The Invocation" i krótko po

nim. Dość szybko stało się jasne, gdzie ten horror

powinien się rozgrywać, a zwłaszcza kiedy

powinien się rozgrywać, więc od tamtego dnia

trzeba było zabrać się za studiowanie książek

historycznych, aby upewnić się, że doznania

słuchacza podczas słuchania albumu będą idealne.

po tym samym gruncie i zabraliśmy się do pracy.

Właściwie to było również pod wpływem

wielu innych zespołów, takich jak Maiden,

Priest i mnóstwo innych zespołów, które ukształtowały

nasz muzyczny rozwój już we wczesnych,

nastoletnich latach.

Nie znaczy to oczywiście, że ograniczacie się

tylko do kopiowania dokonań Kinga i jego

świetnych muzyków, bo słyszę na "Sanctimonious",

że musicie też lubić na przykład wczesny

Iron Maiden czy inne zespoły z klasycznego

nurtu metalu, nie unikacie też wpływów

black metalu, kreując tę mroczną atmosferę?

Naprawdę cieszę się, że tak to widzisz. Bo tak

jak powiedziałem wcześniej, jest dużo, dużo

grup, które uformowały nasz gust muzyczny i

zawsze staramy się, aby one także wpływały na

nasze kawałki. Z J.P., perkusistą mającym swoje

korzenie w blacku, mogliśmy osadzić nasze

black metalowe korzenie w heavy metalowym

podłożu, tak, żeby na drugim albumie pasowało

to do naszego stylu i nie zrobiło z tego zupełnie

Tym większa szkoda, że od premiery "Give

Me Your Soul... Please" mija już 10 lat, następcy

"9" Mercyful Fate też się już pewnie nie

doczekamy, chociaż może jednak?

Ostatnie zapowiedzi nowych nagrań od Mercyful

Fate i Kinga Daimond były tak dawno, że

nie ośmieliłbym się robić żadnych spekulacji w

tej materii.

Opowieść, którą prezentujecie na "Sanctimonious"

jest oparta na faktach, czy też całkowicie

fikcyjna?

Jest całkowicie fikcyjna. Nawet, jeśli podobne

przypadki jak ta historia z "Sanctimonious"

zostały niedawno ujawnione w Tuam w Irlandii.

Ale one też nie były dla nas inspiracją.

Nie znaczy to jednak, że jest całkowicie nieprawdopodobna,

bowiem przez wieki odkryto

wiele takich mrocznych historii, związanych z

różnymi nieprawidłowościami czy skrzętnie

skrywanymi sekretami w rozmaitych klasztorach

i zakonach?

Tak, najświeższa historia, którą można by połączyć

z naszą, to ta, o której wspomniałem

wcześniej. Ponad 800 ciał martwych dzieci i

niemowląt zostało znalezionych w Tuam w

Irlandii. Ukryte w około siedemnastu komnatach

pod ziemią przez zakonnice, które zajmowały

się domem dla samotnych matek z dziećmi.

Stworzenie takiego konceptu to zdecydowanie

trudniejsza sprawa niż napisanie pojedynczych

utworów na płytę - to dlatego pomiędzy

waszymi albumami mamy 3,5 roku przerwy, bo

inaczej pewnie uwinęliście się z następcą "The

Invocation" szybciej?

Tak, takiego albumu jak "Sanctimonious" nie

można napisać w jedna chwilę. Chcieliśmy być

pewni, że dopracowaliśmy każdy utwór tak, jak

na to zasługiwał, co również było powodem,

dlaczego spędziliśmy dwa miesiące w studiu, a

68

ATTIC


później mieliśmy problemy z tłoczeniem albumu.

Więc byliśmy zawsze zajęci próbami przed

koncertami, żeby myśl o Attic była wciąż żywa

w głowach fanów, byliśmy również zajęci pisaniem.

Dodatkowo zamieniliśmy perkusistę, musieliśmy

przede wszystkim poszukać nowego,

musieliśmy też z nim odbyć próby i grać koncerty,

które były już wtedy potwierdzone.

Nie mieliście jednak presji czasu, mogliście

spokojnie dopracowywać warstwę liryczną i

poszczególne kompozycje, tym bardziej, że

pewnie trudno było podzielić tę opowieść na

poszczególne utwory, odpowiednio je przy tym

różnicując?

Fakt, że musieliśmy znaleźć odpowiednią

atmosferę dla każdej części historii, tak, to również

była sprawa, która spowolniła cały proces

twórczy. Ale naprawdę wcześnie wiedzieliśmy,

że będziemy potrzebować więcej utworów niż

na naszym pierwszym LP, wiedzieliśmy też, że

chcemy z niego zrobić podwójny winyl. Mamy

wielkie szczęście, że Ván Records to nasza wytwórnia.

Nie narzucili na nas żadnej presji i

dołożyli starań, aby rezultatem pracy był obraz,

który był w naszych głowach. Zarówno muzycznie,

jak i fizycznie.

Mamy też podział tej historii na dwa swoiste

akty-rozdziały, rozdzielone w środku płyty

intro "A Quest For Blood" - jaki jest cel tego

zabiegu?

To jest jak przedstawienie teatralne: historię

opowiada się w różnych aktach. Tak samo jak

na wersji winylowej, te dwa akty są rozdzielone

na dwa LP. Więc akt pierwszy kończy się na

stronie B wersji LP, a historia jest kontynuowana

drugim aktem na stronie A drugiego LP.

Wprowadzenie aktów ma też na celu to, że

można dzięki nim robić dłuższe przerwy czasowe

pomiędzy scenami i obydwoma aktami.

Znaczący jest chyba również podział głównych

bohaterek tej opowieści pod względem

wieku, bowiem prześladowane przez ksienię

zakonnice są młode, gdy ona i przeorysza są

znacznie starsze?

To ważny detal, że dwie "ofiary" starszych sióstr

są młode. Alice i Joan są młode i niepewne, czy

życie w klasztorze to odpowiednia dla nich

rzecz. Nie są stałe w swojej wierze i zaczynają

grzeszyć. Ksieni (tak samo jak przeorysza) nie

może być młodą kobietą, bo zostanie duchowym

przewodnikiem konwentu zawsze trwało

dość długo, a skoro "Sanctimonious" jest historycznie

poprawnym opowiadaniem, to zwyczajny

rezultat, że główne bohaterki dzieli tyle lat.

Ale to raczej nie kwestia odwiecznego konfliktu

pokoleń, ale problemów od wieków zakorzenionych

wręcz w takich zhierarchizowanych

instytucjach jak Kościół?

To zdecydowanie problem hierarchicznego systemu

ówczesnego Kościoła. Nie szli i nadal nie

idą z duchem czasu i nie przystosowują się, by

uatrakcyjnić ten system i przybliżyć chrześcijańską

wiarę młodym ludziom. Ale w naszej historii,

Ksieni jest nie do końca zdrowa psychicznie

i nie działa po chrześcijańsku. Więc tak

jak mówiłem, to wciąż fikcyjna historia.

Mając takie, a nie inne podejście do tych

kwestii nie mieliście problemów z nakręceniem

teledysku do "The Hound Of Heaven", czy też

w Niemczech podchodzi się do tego nieco

inaczej niż w Polsce?

Znalezienie właściwej lokalizacji było dość trudne,

musieliśmy znaleźć odpowiednie miejsce,

gdzie lokalne władze nie zadawały zbyt wiele

pytań. Później, jak przyszliśmy w garniturach

na podpisanie umowy i sprawialiśmy wrażenie

dość poważnych ludzi, też nie mówiliśmy o wielu

szczegółach historii i naszej muzyki. Naprawdę

mieliśmy szczęście, że nikt nie przyszedł

oglądać, jak nagrywamy. (śmiech)

Wybierając utwór do promocji tego materiału

pewnie mieliście swego rodzaju problem, bo

większość waszych kompozycji znacznie przekracza

czas pięciu minut. Nie myśleliście

choćby o zrealizowaniu teledysku do "Penalized"

czy "Sinless", skoro coraz trudniej jest

skupić uwagę słuchaczy na czymś dłuższym,

w dodatku ambitniejszym niż metalowa średnia?

W zasadzie to nigdy nie uznawaliśmy tego za

problem, skoro chcieliśmy opowiedzieć kompletną

historię. I z tej perspektywy "The Hound Of

Heaven" był idealnym utworem do zrealizowania

pod tym względem. Historia była też najlepszą,

jaką mogliśmy zrealizować pod względem

wizualnym. Myślę, że stworzyliśmy ciekawą

opowieść, a oglądanie jej nigdy nie nudzi się w

Foto: Attic

ciągu tych siedmiu minut. Skoro to video było

pierwsza oznaką życia i pierwszym doznaniem

słuchowym dla fanów, chcieliśmy mieć pewność,

że wrócimy w dobrym stylu. Dlatego też

nakręciliśmy to wideo w całości na 16mm taśmie,

żeby wyglądało jeszcze bardziej profesjonalnie.

Na koncertach jesteście jednak przyjmowani

coraz lepiej, zresztą od czasu debiutu gracie

coraz częściej, co zdaje się dobrą taktyką?

Tak, naszym głównym celem zawsze było ciągle

granie i pozostanie w umysłach ludzi. To jest

klucz do tego, że nigdy nie będzie się zapomnianym,

nawet bez nowego materiału. Niestety,

nie udało nam się jeszcze dotrzeć do Polski, ale

pracujemy nad tym, aby w końcu wykonać na

żywo taki rytuał dla polskich fanów, na jaki

zasługują.

Wykonywanie "Sanctimonious" w całości to

pewnie zbyt duże wyzwanie dla słuchaczy,

zresztą najczęściej nie macie na to aż tyle

czasu, ale pewnie chcielibyście pokusić się o

coś takiego?

Już to zrobiliśmy pod koniec sierpnia, podczas

premierowego show w naszych rodzinnych

stronach. Zagraliśmy cały album "Sanctimonious"

w odpowiedniej kolejności wraz z kilkoma

klasykami z "The Invocation" i demo. Graliśmy

jakieś półtorej godziny, a może nawet i

100 minut i to było wspaniałe doświadczenie.

Fanom bardzo się podobało, wspierali nas aż do

ostatniej nuty. To była wspaniała noc.

Niedawno graliście na Headbangers Open

Air, co więc czeka was w przyszłości -

Wacken, inne festiwale, koncerty za granicami

kraju? Liczycie, że za jakiś czas będziecie postrzegani

jako jeden z najlepszych, niemieckich

zespołów metalowych, nie tylko w ojczyźnie?

Wraz z Redback Promotion, usilnie pracujemy

nad koncertami w przyszłym roku. Równocześnie

rozmawiamy z paroma festiwalami, nadchodzących

latach chcemy grać w całej Europie

i poza jej granicami. Oczywiście o koncertach

poinformujemy fanów najszybciej, jak to możliwe.

Zaczęliśmy też pracę nad trzecim albumem,

którego wydanie - mamy nadzieję - nie zajmie

kolejnych pięciu lat. Bądźcie więc gotowi, dużo

was czeka w najbliższej przyszłości!

Wojciech Chamryk & Karol Gospodarek

ATTIC

69


HMP: "From Fields Of Fire" to wasz czwarty

album. Słucham go właśnie po raz kolejny i tak

myślę, że gdybyście zdołali nagrać tę płytę w

czasach największej popularności tradycyjnego

metalu, to pewnie Argus byłby teraz

wielką gwiazdą?

Brian "Butch" Balich: Dziękuję za te miłe słowa!

To jest niesamowicie dla nas pochlebne. Nie

mam pojęcia, jak by to było, gdybyśmy działali

w czasach świetności lat 80., ale z pewnością

fajnie by było być częścią tej sceny, kiedy metal

rządził światem.

Kiedy tradycyjny metal święcił ogromne triumfy

na całym świecie byliście nastolatkami i

Frajda na całego

- Zawsze skupiamy się na muzyce - musi być świetna i musimy przy tworzeniu

jej dobrze się bawić. Nie ma z tego pieniędzy ani sławy, więc musimy to

robić dla samych siebie. W dniu, w którym pisanie, nagrywanie i występowanie

przestanie nam sprawiać radość zejdziemy ze sceny. Ale na razie wydaje się to być

odległą wizją - mówi Brian "Butch" Balich. I trudno wokaliście Argus nie wierzyć,

bo ich najnowszy krążek "From Fields Of Fire" to kawał świetnego i szczerego

heavy/US power metalu:

Przejście z pozycji fana do roli muzyków odbywało

się więc u was w sposób niejako naturalny,

kiedy uznawaliście, że rola odbiorców już

wam nie wystarcza, pora dać muzyce coś od

siebie?

Zdałem sobie sprawę z tego, że mam talent wokalny,

gdy byłem w piątej klasie podstawówki.

W połączeniu z moim zamiłowaniem do muzyki

nie było wątpliwości, że będę chciał tworzyć

i występować, ciągle pozostając fanem. To nie

było takie łatwe dla pyzatego dzieciaka w okularach,

gdzie scena wymagała konkretnego wyglądu.

Jednak mój głos ukształtował się w pełni,

gdy byłem już po dwudziestce. Ale nie, bycie

fanem nie było dla mnie wystarczające. Chciałem

być częścią świata, który dał mi tyle szczęścia

i emocji.

Założyliście Argus 12 lat temu, tak więc w

czasach, kiedy tradycyjny metal był już ponownie

nieco bardziej popularny, ale nie było już

mowy o takiej skali tego zjawiska jak w latach

80. Obstawiam jednak, że w niczym wam to

nie przeszkadzało, bowiem najważniejsze było

granie tego co uwielbiacie?

Powodem, dla którego to robimy jest to, że

razem kochamy tworzyć muzykę. Zespół stał się

moją drugą rodziną, gdy dołączyłem do niego

przed 11. laty. Zawsze skupiamy się na muzyce

- musi być świetna i musimy przy tworzeniu jej

dobrze się bawić. Nie ma z tego pieniędzy ani

sławy, więc musimy to robić dla samych siebie.

W dniu, w którym pisanie, nagrywanie i występowanie

przestanie nam sprawiać radość zejdziemy

ze sceny. Ale na razie wydaje się to być

odległą wizją. Taką mam nadzieję. Kevin, Jay,

Dave, Justin i ja robimy to od wielu lat, ale mamy

do zaoferowania jeszcze dużo więcej.

Mieliście szczęście o tyle, że od początku swej

fonograficznej drogi znajdowaliście wydawców,

a już od drugiego albumu wspiera was

Cruz Del Sur Music - myślisz, że bez nich

zdołalibyście osiągnąć ten obecny poziom?

Cruz Del Sur jest ważny w rozwoju Argus. Enrico

kocha i wierzy w nas (a my kochamy i wierzymy

w niego). Ale on wykracza poza to i

wkłada swoje pieniądze tam, gdzie można wepchnąć

nas na wyższy poziom. Jest dla nas dużo

lepszy, niż da się to wyrazić.

Foto: Argus

dziećmi, ale już pewnie połknęliście tego bakcyla:

zbieraliście płyty, chodziliście na koncerty,

z wypiekami na twarzy śledziliście dokonania

swych ulubieńców?

Żyłem dla muzyki. Żyłem dla metalu i hard

rocka. Wydawałem wszystkie pieniądze na

płyty, kasety, bilety na koncerty, koszulki oraz

magazyny. To ukształtowało mnie w wielu kwestiach,

a moja miłość do muzyki wciąż pomaga

mi definiować to kim jestem. Kiss było pierwszym

zespołem, który pokochałem i któremu

zacząłem kibicować, ale oczywiście stałem się

też ogromnym fanem Iron Maiden, Metalliki,

Judas Priest, Black Sabbath, Dio, Rainbow,

Saxon, Scorpions, Dokken, Trouble, Fates

Warning i wielu innych. Moja edukacja w sprawie

hard rocka zaprowadziła mnie do Thin

Lizzy, Angel, Budgie, UFO. Miałem w zwyczaju

kupowanie naprawdę wielu magazynów każdego

miesiąca - "Hit Parader", "Circus", "Faces",

cokolwiek co mogłem dostać na rynku i

prześledzić, co dzieje się z moimi ulubionymi

zespołami. Lata 80. były cudownym czasem dla

metalu, ale nie było to tak łatwe, by być na

bieżąco i śledzić swoje ulubione zespoły, tak jak

jest teraz. Trzeba było naprawdę wyszukiwać

nowe zespoły, bardzo pomocni byli w tym znajomi,

którzy interesowali się taką samą muzyką.

Zawsze któryś z nich znał kapelę, której jeszcze

nie znałem. Kupowałem też wiele albumów

tylko dlatego, że ich okładki wyglądały fajnie.

Tak było w przypadku Trouble i Fates Warning.

Dawniej to było bardzo ekscytujące, gdy

w college'u słuchałem audycji radiowych z muzyką

metalową. Było ich całkiem sporo w okolicy

gdzie mieszkałem i były to pierwsze miejsca,

gdzie usłyszałem takie zespoły jak Omen,

Overkill, Mercyful Fate, W.A.S.P. Nie były to

zespoły, które grano we wszystkich radiach. Bycie

fanem metalu w tamtych czasach było ekscytujące,

codziennie można było uczyć się czegoś

nowego. Oczywiście, że wciąż szukam, uczę się

i nadal śledzę moje ulubione zespoły, ale to nie

jest to samo. Te dni, gdy byłem szczerze nastawiony

do muzyki, tak jak w latach młodzieńczych,

już się nie powtórzą.

Zmiany składu nie zdołały odbić się negatywnie

na Argus, nowi w składzie: basista Justin

Campbell i gitarzysta Dave Watson szybko

zaaklimatyzowali się w waszym gronie, co

przełożyło się też zapewne na jakość "From

Fields Of Fire"?

Zmiany składu były istotne, inaczej zespół by

zniknął. Kapela zyskała nowe poczucie pewności

siebie i radość z grania. To z pewnością miało

duży wpływ na pisanie kompozycji i to jak gramy.

Granice, które określały co możemy zrobić

zostały wymazane. Mieliśmy wielkie szczęście

wciągając Dave'a i Justina do zespołu. Umożliwiło

to nam bardzo szybki powrót i stanie się

jeszcze lepszą kapelą, zarówno w komponowaniu,

jak i w występowaniu na żywo. Ich entuzjazm

na nowo rozpalił ogień między Kevinem,

Jay'em i mną. To sprawiło, że wtedy, gdy zaczynało

być źle znów byliśmy podekscytowani.

Dave jest też producentem, tak więc pod tym

względem też chyba okazał się przydatny dla

zespołu?

Przez lata był dla Argusa bezcennym inżynierem

i producentem. Jest świetny w tym, co

robi. Ma genialny słuch i mnóstwo pomysłów.

Stawiacie na doświadczonych muzyków, nieopierzony

małolat nie dość, że mógłby nie

sprawdzić się w sensie umiejętności, to do tego

mógłby do was nie pasować pod względem

charakteru, a zresztą nikt nie miałby czasu na

eksperymenty typu: zobaczymy, czy się sprawdzi?

Ważne jest, aby znaleźć kogoś kto jest dobrym

muzykiem, kto pasuje do nas pod względem

osobowości, chętnie robi to co my (trasy, itp.)...

70

ARGUS


Po prostu mieliśmy szczęście, że namówiliśmy

do współpracy tych dwóch muzyków, których

już znaliśmy wcześniej. Nie byliśmy zamknięci

na pomysł przesłuchiwania ludzi, ale po co

marnować czas, kiedy odpowiedź jest tuż przed

tobą?

Jasne. Jesteście obecnie jednym z najbardziej

regularnie działających i zapracowanych amerykańskich

zespołów - akurat jeśli nie pracujecie

nad następnym albumem, to pojawia się

kolejna EP-ka. Macie też na koncie DVD

"Live At The Hammer Of Doom V", wygląda

więc na to, że bezczynność czy stagnacja są

waszym największym wrogiem, jesteście

wciąż w uderzeniu?

Zespół taki jak my, który może odbyć tylko

krótką trasę raz w roku, musi utrzymywać swoją

obecność. Ważne jest, aby prezentować nową

muzykę, nowe projekty, abyśmy mogli utrzymać

naszą rozpoznawalność tak wysoko, jak to

tylko możliwe. Oczywiście chcemy, aby nasze

wydawnictwa były najwyższej jakości, więc nie

spieszymy się, wierzymy w ciężką pracę, tworzenie

i rozwój. Siedzenie z założonymi rękoma

sprawia, że jesteśmy podminowani. (śmiech)

Taki entuzjazm i chęć nieustannego rozwoju,

parcia do przodu są chyba swoistym znakiem

firmowym waszego składu, a jednocześnie waszą

cechą charakterystyczną jako ludzi?

Nikt z nas nie zadowala się kopiowaniem samych

siebie, więc zawsze naszym celem jest

próba rozwoju muzycznego, a następnie rozwoju

zespołu, aby dotrzeć do nowych fanów i

miejsc. Każdy z osobna musi mieć to w sobie,

aby zadziałało to w zespole. Na szczęście mamy

takie chęci indywidualnie i grupowo, aby tak

właśnie działać.

Płyta "From Fields Of Fire" wychodzi we

wrześniu i niemal od razu ruszacie w promującą

ją trasę - mimo tego, że jesteście przecież

doświadczonymi muzykami, to każdorazowo

występy na żywo zdają się wywoływać u was

nie tylko duże emocje, ale też wydobywać z

was prawdziwe pokłady energii?

Wierzymy w to, że dajemy najlepsze show jakie

możemy. Ludzie wydają swoje ciężko zarobione

pieniądze na to by przyjść i nas zobaczyć, więc

jesteśmy im dłużni to, żeby zagrać najlepiej jak

potrafimy i bawić ich przez czas jaki jesteśmy na

scenie. My karmimy się energią publiczności, a

ona naszą, więc tak wywołana pętla energiczna

jest bardzo pozytywna. To świetne uczucie widzieć,

że wszyscy w klubie są zaangażowani w

koncert. Mam 46 lat, ale zapominam o tym kiedy

wchodzę na scenę. Zawsze na koncercie dawałem

z siebie więcej niż sto procent, każdy w

Argus tak do tego podchodzi. Kevin grał nawet,

gdy był chory - to właśnie my.

Czyli jak człowiek nie byłby zmęczony podróżą

czy długim czekaniem na swój występ,

to i tak wyjście na scenę, widok tych wszystkich

czekających na was ludzi daje tak niesamowity

przypływ adrenaliny, że wszystko

schodzi na plan dalszy, liczy się tylko muzyka?

Jak wchodzisz na scenę znika stres i nerwy, chodzi

o to, aby na ten czas otoczyć się muzyką.

Wszystkie nasze kłopoty zostają zepchnięte ze

sceny. W tym czasie liczy się tylko związek publiczności

z muzyką.

Trudno po czymś takim, szczególnie kiedy publiczność

jest naprawdę dobra, wyciszyć się po

koncercie, wrócić do tej normalności codziennej

egzystencji?

Naprawdę ciężko jest odreagować po występie

dla większej publiczności. Adrenalina przepływa

przez ciebie podczas pokazu, więc możesz

mieć problemy z odprężeniem się. Po tournée

przez pewien czas ciężko jest przystosować się

na powrót do normalnej pracy, po graniu, które

jest twoją pasją... Żyję tym wraz ze swoimi

kolegami z zespołu, to frajda na całego.

Jesteście już po amerykańskich koncertach w

sierpniu, zaczynacie niebawem trasę po Niemczech,

a co zaplanowaliście w dalszej kolejności?

Kiedy wrócimy z trasy zaczniemy pisać materiał

na następny album i może zrobimy jeszcze EPkę.

Jest kilka projektów, które chcielibyśmy zrealizować.

Mamy pomysł, aby zorganizować więcej

występów, aby jeszcze mocniej wesprzeć album,

więc może w przyszłym roku wrócimy do

Europy. Prawdopodobnie zrobimy do tego albumu

wideo lub dwa. Więc... będziemy bardzo

zajęci.

Europa wydaje się znacznie lepszym rynkiem

dla zespołów takich jak wasz - czyżby Amerykanie

w większości zapomnieli już czasy,

kiedy dobry rock, hard rock czy metal rozbrzmiewały

z ich samochodowych odbiorników

czy domowego sprzętu stereo niemal nonstop?

W Ameryce wciąż jest wielu oddanych fanów,

ale masz rację, że Europa bierze się za ten rodzaj

muzyki ogólnie lepiej i bardziej żarliwie niż

USA. Ten kraj jest tak rozległy, że podróżowanie

jest trudniejsze i droższe, a nie ma tutaj

tylu festiwali. Sądzę też, że dlatego na europejskiej

scenie metalowej istnieje większe poczucie

wspólnoty między fanami.

Jak sądzisz z czego to wynika, że w tych typowych

społeczeństwach konsumpcyjnych ludzie

tak rzadko decydują się na zerwanie ze

schematami, również w sensie tego, czego

słuchają? Wysiłek samodzielnych poszukiwań

czegoś ciekawego spoza mainstreamu przekracza

możliwości przeciętnego Amerykanina czy

Polaka? Radiowa papka w zupełności im

wystarcza jako tło do codzienności?

Myślę, że większość ludzi lubi muzykę, ale nie

wszyscy ją kochają! Ludzie tacy jak my są w

mniejszości. Dla wielu muzyka jest po prostu

podkładem do ich życia. Natomiast dla nas

muzyka jest częścią samej materii naszego życia.

Myślę, że sporo czasu i słuchania zajmuje

to, by znaleźć i odseparować świetne zespoły od

przeciętnych, a tylko ci, którzy naprawdę poświęcają

się muzyce spędzają swój czas na szukaniu

on-line, czytaniu magazynów, chodzeniu

na koncerty lub wydawaniu pieniędzy na nowe

albumy. Nie wiem, czy to lenistwo, że większość

ludzi nie szuka muzyki dalej niż lokalne radio

albo sieć supermarketów Wal-Mart. Nie mają

tego samego pragnienia muzyki, jak inni, więc

trzymają się tego, co proste do znalezienia i zaserwowane

im pod nos. Rozumiem, że nie

wszyscy czujemy się tak samo w otaczającym

nas świecie.

Wydaje mi się to o tyle dziwne, że jeśli ktoś

kiedyś słuchał dobrej muzyki, to przecież nie

mógł z niej zrezygnować ot tak - tacy ludzie

mawiają często "wyrosłem już z metalu", tak

jakby było to coś trywialnego, jak zrezygnowanie

z niepasującego już ubrania. Na dobrą

sprawę chyba nigdy nie byli więc za bardzo w

tę muzykę zaangażowani, traktowali ją bardzo

powierzchownie, w czysto rozrywkowych czy

trendowych kategoriach? "Kumple są metalowcami,

to i ja będę"?

Myślę, że istotnie wielu ludzi napędzanych jest

modą. Istnieją jednak fani, którzy traktują metal

poważnie, stanowią mniejszość, ale nadal

stanowią pokaźną grupę Z czasem spojrzenie na

metal może się zmienić, z wiekiem można odejść

od metalu, jednak dla mnie to bardziej kwestia

społeczna, bo jak odrywasz się od przyjaciół,

zaczynasz żyć własnym życiem, to zapominasz

o tym co dla waszej paczki było ważne... Nigdy

nie wyrosłem z metalu. I nie mogę przewidzieć,

czy kiedykolwiek tak się stanie.

Na szczęście chyba rzadko spotykacie takich

ludzi? (śmiech). Jak nowe utwory przyjmowane

są na trasie? Gracie moje ulubione, to

jest: "As A Thousand Thieves", "You Are The

Curse" i "No Right To Grieve"?

Nowe kawałki bardzo dobrze sprawdzają się na

żywo. Wzbudzają one wiele wspaniałych reakcji.

W trakcie trasy będziemy wykonywać każdą

utwór z albumu za wyjątkiem "No Right To

Grieve". Kiedyś zagramy tę kompozycję, ale na

tej trasie koncentrujemy się na bardziej optymistycznym

klimacie. "You Are The Curse" i

"Devils Of Your Time" będą głównymi elementami

zestawu, a reszta będzie wymienna lub

uszczuplona, ponieważ chcemy również zagrać

materiał z wszystkich naszych albumów.

Będzie okazja do wybrania się na wasz koncert

w Polsce, czy też żeby zobaczyć was na żywo

trzeba jednak będzie odwiedzić sąsiednie Niemcy?

Wrześniowa trasa niestety nie dotrze do Polski.

Chcielibyśmy jednak wrócić - lubimy grać w

Polsce. Są u was wspaniali fani!

Nie zamierzacie jednak ustawać w wysiłkach,

by z każdą kolejną płytą poszerzać nie tylko

grono swych fanów, ale też odwiedzać kolejne

kraje w których mieszkają?

Uwielbiamy trasy koncertowe i zrobimy to, kiedy

się da. Naszym celem jest dotrzeć do jak największej

liczby osób. Odwiedzić naszych starych

znajomych i nawiązywać nowe znajomości!

My również chcielibyśmy móc odwiedzić jak

najwięcej krajów.

Może więc wkrótce przyjedziecie znowu nad

Wisłę, tym bardziej, że znacie pewnie sporo

naszych rodaków, a nawet kiedyś grał z wami

muzyk o polskich korzeniach?

Uwielbiamy grać w Polsce, są jeszcze miasta,

które musimy odwiedzić, więc na pewno jeszcze

się pojawimy. Kiedy to zrobimy, z przyjemnością

spotkamy się osobiście!

Wojciech Chamryk, Filip Wołek,

Karol Gospodarek

ARGUS

71


Francuzi odnoszący się do debiutu Obliveon'a

Miałem przyjemność zamienić parę słów z gitarzystą zespołu Extravasion, które

niestety ostatnio przeżywało kryzys związany z pewnymi kłótniami w zespole i

odejściem prawie całej załogi, o czym dalej wspomina Baptiste. O jego inspiracjach,

poglądach na politykę i o samym zespole więcej w wywiadzie.

HMP: Cześć; "Extravasion" jest nazwą zainspirowaną

bezpośrednio przez album pewnej

rosyjskiej formacji znanej pod nazwą Aspid,

czyż nie?

Baptiste Pernette: Cześć, po pierwsze chciałbym

podziękować za możliwość udzielenia wywiadu.

Tak, dokładnie! Aspid jest czymś więcej

niż inspiracją, jest on niczym mistyk wskazujący

drogę do odkrywania tego, czego naprawdę

chcę grać i co potrzebuje grać. Jestem kimś więcej

niż przeciętnym fanatykiem, mam winyl oryginalnego

pressingu Extravasion oraz tatuaż.

Może to zbyt wiele, jednak ten zespół jest ponad

zwykłe pojęcie!

Czy możesz scharakteryzować krótko waszą

muzykę?

Extravasion jest zespołem pełnym różnych

emocji. Bazą muzyki granej przez nas jest

moim brzmieniu. Myślę, co jest całkiem dziwne,

że mroczna atmosfera bardziej mnie inspiruje!

Wchodzę w dane uniwersum, w jego atmosferę

i komponuje motywy i utwory, które pozwalają

mi się przemieszczać po owym uniwersum. Myślę,

że tutaj mogę wymienić zespoły takie jak

Summoning, Midnight Odyssey, Spectral

Lore i wiele innych zespołów, które są wspaniałe

i świeże w swej dosadności!

Jak rozpoczęliście waszą przygodę z zespołem?

O mój Boże! Dawno temu, już nie pamiętam

tego okresu w moim życiu. Ten zespół powstał

po tym jak ja i mój przyjaciel (perkusista) odeszliśmy

z jakiegoś chujowego zespołu i założyliśmy

własny. Natychmiastowo za nazwę naszego

zespołu przyjęliśmy Extravasion. Zasadniczo

wtedy nikt nie wierzył, że uda mi się stworzyć

Powiedz więcej proszę na temat prac nad waszym

debiutem.

Po pierwsze, aby stworzyć jak najlepsze utwory,

jak to tylko możliwe, to trzeba poświęcić im

wiele czasu, na każdy riff z osobna. Na przykład

na utwór "Origins of Magma" musieliśmy poświęcić

jeden rok pracy, dzień w dzień, by stworzyć

strukturę, zaś na samych nagraniach spędziliśmy

z dwa tygodnie! Dla mnie brzmienie,

które wybierzesz na swój album potrafi zmienić

wszystko. Jest ono bardzo ważne. Gówniany riff

z dobrą produkcją może stworzyć dobry kawałek

i vice versa.

Jeśli miałbyś porównać wasz album do jakiegokolwiek

innego, to do czego byś go porównał?

Ciężkie pytanie! Myślę, że mógłbym go porównać

do "From This Day Forward" Obliveon.

Może ze względu, że każdy utwór posiada swój

własny zestaw emocji.

Jesteście trochę zainspirowani Atheist'em,

czyż nie? Chociażby motywy obecne na utworze

"Origins of Magma". Co sądzisz o muzyce

tego amerykańskiego zespołu?

Atheist dla mnie jest równie ważnym zespołem

tak jak Aspid czy Obliveon. Oczywiście, że ich

muzyka jest częścią mojego sposobu na granie i

tworzenie muzyki. "Unquestionable Presence"

to mój ulubiony album! Idealny miks pomiędzy

thrashowym brzmieniem i energicznymi motywami

z death metalową techniką i tematyką.

thrash na najwyższym możliwym poziomie, a

nie jakieś nudne nowofalowe "thrash" metalowe

polki. Z tą podstawą łączę motywy z death metalu

oraz dodaję bardziej dosadne motywy aby

nadać muzyce bardziej osobistego i dojrzalszego

charakteru. Nawet czasami wrzucam tam trochę

black metalowej atmosfery.

Jak doświadczenie z innych zespołów wpłynęło

na waszą muzykę?

Myślę, że pomimo tego, iż jest parę zespołów,

które bardzo wpłynęły na mój sposób gry i komponowania,

nie jest to aż tak słyszalne w mojej

muzyce! Nie uczę się coverów, wystarczy mi

parę zróżnicowanych licków i riffów. Myślę, że

to pozwala mi zachować moją osobowość w

72 EXTRAVASION

własny zespół i nim zarządzać!

Foto: Extravasion

Co chciałeś powiedzieć wraz z wydaniem

swojego debiutu.

To był koszmar! Naprawdę, fałszywi muzycy,

naprawdę jacyś pierdoleni pozerzy, którzy

mówią bardziej o "byciu w zespole" niż o ćwiczeniu

swoich umiejętności i graniu. Naprawdę,

trudno samemu jest uwierzyć w jeden projekt i

ciężko pracować na poczet leniwych ludzi. Plotki,

gównokomentarze ze strony innych zespołów,

sprawiły, że nasz początek był bardzo

skomplikowany. Znalazłem nowy line-up, który

mam nadzieje składa się z ludzi zmotywowanych,

profesjonalnych i gotowych zaryzykować,

by osiągnąć sukces.

Możesz mniej więcej powiedzieć o tym co sądzicie

o Trumpie? Z tego co słyszę na "Bankster",

to raczej negatywna opinia… tak więc,

możesz powiedzieć dlaczego?

Tak naprawdę to wspieram Trumpa. Jak dla

mnie jest on lepszym wyborem, który niszczy

zjawisko manipulacji masami i totalnej histerii

wywoływanej przez fałszywy zachodni koncept

człowieczeństwa. Lobby LGBT oraz proimigranckie,

ta cała lewica kulturowa, tworzy społeczeństwo,

które jest pasywne i niezdolne do

samoobrony. Sprawia, że nasza kultura i cywilizacja

powoli znika. Żebyśmy się dobrze zrozumieli:

nie mam żadnych problemów z równością,

z prawami dla LGBT. Mam problemy z

histerycznym tworzeniem z nich dogmatów.

Emil (wokalista na "Origins of Magma") i ja

dokonaliśmy wyboru, aby porozmawiać o

Trumpie na początku "Bankster", bardziej jako

żart niż jako protest przeciwko niemu. Emil go

nie lubi, jednak utwór tak naprawdę nie jest o

nim ale bardziej o wielkich molochach bankowych,

które sprawiają, że ludzie biednieją z każdym

dniem. Jest o osobistych interesach i wielkiej

manipulacji międzynarodowych elit, które

śmieją się z nas!

Kto stworzył grafikę na wasz "Origins of

Magma"? Jest świetna!

Dziękuje! Jestem również bardzo zadowolony z

tej okładki. To naprawdę świetny koncept stworzony

przez Emila oraz doskonałe jego zaprojektowanie

i wykonanie w photoshopie przez

Clementa (byłego basistę zespołu).

Możesz mi wytłumaczyć symbolikę okładki

waszego debiutu?

Jeśli chodzi o okładkę, to już do niej w pewien

sposób nawiązałem w pytaniu dotyczącym Donalda

Trumpa. Zbrodniczy element trzymający

świat w swoich łapskach, kontrolujący nas i

oczekujący żebyśmy byli posłusznymi konsumentami,

którzy nie znają skutków swoich wyborów,

limitów. Ten element oddala nas coraz

bardziej od rzeczywistości. Chłopie, to jest smutne!


Czy uważasz siebie za liberała? Po ostatnich

wyjaśnieniach raczej wątpię, ale może jednak?

Nie! Definitywnie nie! Jestem konserwatystą,

dumnym z tej kultury i jakości życia. Obecna

generacja musi popracować nad zachowaniem

nas przed całkowitą globalizacją. Naprawdę

ciężko być konserwatywnym zespołem, lub muzykiem,

tutaj we Francji. Niezwłocznie zostaniesz

nazwany faszystą, nazistą czy czego tam

innego jeszcze nie wymyślą. Jeśli nie masz lewicowych

przekonań to z pewnością jesteś jakimś

głowonogiem lub innym potworem, który

wywoła trzecią wojnę światową, bla bla bla! Dla

mnie jedyną drogą, by utrzymać pokój na tej

schorzałej ziemi jest uszanowanie każdej kultury.

Można by rozpocząć od zakończenia działań

wojennych na Bliskim Wschodzie pod pretekstem

demokracji, która nawet tutaj nie działa!

Nie, nie, nie, prawdziwą motywacją jest ropa,

pieniądze, władza! Osobiście uważam, że demokracja

w obecnym wydaniu, to jest jakaś porażka

i osobiście wybrałbym monarchię z restauracją

dynastii i powrotem naszego króla Louisa

XX.

Co sądzisz na temat Internetu? W sensie tych

wszystkich możliwości zareklamowania się,

takich jak media społecznościowe czy You

Tube.

Myślę, że to naprawdę świetna rzecz. Internet

jest wspaniałym sposobem na odkrywanie nowych

utworów, zespołów, stylów muzycznych.

Z drugiej strony można natknąć się na zbytnią

swobodę oraz na wiele oszustw. Jednak generalnie

Internet jest naprawdę wspaniałym narzędziem!

Muzyka potrzebuje tej swobody! Każda

praca zasługuje na wypłatę, jednak dostęp do

kultury nie powinien regulowany przez bogactwo.

Odkrywaj muzykę, chwal YouTube i jeśli

tylko możesz, to kupuj albumy danych zespołów

by je wspierać!

Czy zamierzacie podpisać kontrakt z jakąś

wytwórnią w najbliższej przyszłości?

Niestety nie, otrzymuje parę propozycji ale…

obecnie umowa z wydawnictwami polega na

płaceniu im! (śmiech), naprawdę!? Czekam na

jakieś poważne propozycje, o których można

pogadać profesjonalista z profesjonalistą. To

jedna z tych rzeczy, która sprawia, że bycie zespołem

w obecnych czasach jest trudne, tak

wiele z nich akceptuje granie za nic, bądź zawiera

umowę z wydawnictwem, które dane zespoły

wykorzystuje.

Co prasa i fani myślą na temat waszego albumu?

W większości opinie i odczucia są bardzo pozytywne.

Jestem bardzo zaskoczony sukcesem

tego albumu! W magazynach jest parę dobrych

recenzji, wielu fanów przychodzi na nasze występy,

kupuje nasze płyty i merch. Wspaniałe

uczucie. Poza tym parę celnych słów krytyki,

pomagających stawać się nam coraz lepszymi i

kontynuować rozwój.

Co możesz powiedzieć o waszej lokalnej scenie

metalowej?

Lokalna scena (w Paryżu) ogólnie nie jest zła,

być może trochę za bardzo hipsterska, jednak

wciąż istnieje parę dobrych zespołów. Nie lubię

większości francuskich zespołów! Masa głupich

tekstów okraszonych nudną muzyką.

Co zamierzacie robić w 2018?

O mój Boże! Wiele rzeczy! Po pierwsze złe wiadomości.

Skład, który znacie z "Origins of Magma"

już nie istnieje. Opuścili nasz zespół tydzień

przed naszą europejską trasą z Vendetta

i Dark Ministry. Stary, to było dla mnie bardzo

ciężkie! Kilka tygodni później, po stanie depresyjnym

i wielu przemyśleniach, dlaczego do

tego doszło, zacząłem się zbierać od nowa. Teraz

te dobre: Ostatnio znalazłem nowego wokalistę,

Robina i nową gitarzystkę, Estherę (tak,

jest dziewczyną i jest świetna! Możesz wyobrazić

sobie to, że grała na scenie z Toxic'em podczas

"False Prophets"?!) Potrzebuję jeszcze znaleźć

perkusistę i basistę by skompletować zespół

(po raz kolejny) i dokończyć nowy album. Mam

nadzieję, że będziemy w stanie wejść do studia

w lecie roku 2018 i nagrać album inny od "Origins

of Magma". Pozwolę sobie trochę porzucić

czysty thrash na rzecz bardziej dojrzałego i poważnego

podejścia death metalowego, definitywnie

staroszkolnego. Możesz sobie wyobrazić

coś pomiędzy pierwszymi albumami Death,

Morgoth, Obliveon, Gorguts czy Atheist. Tylko

bardziej z nowoczesnym wokalem i bardziej

technicznym podejściem do materiału, choć bez

zbytniego przynudzania.

Dziękuje za wywiad, czy mógłbym prosić o

parę słów na koniec?

Bardzo dziękuje za te wspaniałe pytania! To była

czysta przyjemność na nie odpowiadać.

Chciałbym wam drodzy fani powiedzieć: bądźcie

prawdziwi! Słuchajcie, słuchajcie i bądźcie

sobą! Szczerość jest bardzo ważna! Mam nadzieję,

że spodoba wam się kolejny album. Dla

mnie jest to duży stres, ponieważ zmieniłem

trochę kierunek muzyczny i wiem, że fani

thrashu to naprawdę wymagająca publika. Kocham

was bardzo i dziękuje za wszystko!

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak


Kosmiczna brama do nieskończoności

Kosmos od zarania dziejów intrygował człowieka, będąc również inspiracją

do tworzenia ciekawych opowieści z nim związanych. Często bywał tłem dla

historii o ludzkich perypetiach i poszukiwaniu nieznanego. Literatura, kino... czy

gry. A od jakiegoś czasu również w muzyce,zwłaszcza metalowej porusza się ten

niewyczerpalny temat. Jednym z zespołów "podróżujących" po wszechświecie, jest

włoski Ancient Dome. Właśnie wydali nowy album zatytułowany "The Void

Unending",który stał się przyjemnym pretekstem do rozmowy.

HMP: Cześć. Szczerze przyznaję, że przed

odsłuchaniem "The Void Unending", jedynym

zespołem z Włoch, który znałem, był Bulldozer.

Zamierzam jednak zapoznać się z całą

waszą dyskografią, ponieważ wasz nowy album

jest bardzo interesujący. Tylko wokale

powinny być głośniejsze, bardziej podkreślone,moim

skromnym zdaniem.

Paolo "Paul" Porro: Cześć, tu Paolo, gitara rytmiczna

w Ancient Dome. Tak, z pewnością

Bulldozer jest najbardziej znanym włoskim

thrashowym zespołem wszechczasów zarówno

u nas, jak i za granicą. Podczas gdy my jesteśmy

Dlaczego tak mało nagrywacie?

Paolo "Paul" Porro: To jest czwarty pełny duży

album, to prawda, ale przez te lata sporo nagrywaliśmy.

Poczynając od demo "Once Were

Thrashers" z 2004 roku, a następnie wydaliśmy

w 2005r. demo bez tytułu, a w 2008r. Promo

CD (co dało nam możliwość pracy z Corrado i

Punishment 18 Records, społecznością, która

wciąż istnieje i ma się dobrze), tuż przed naszym

debiutanckim albumem "Human Key".

W 2010r. nagraliśmy drugi album "Perception

Of This World", a w 2012r. kompilacja "Hunting

the MILF", z dwoma nowymi utworami i

Im dłużej słucham, odkrywam na albumie nowe

ciekawostki. Czy używacie zapisu nutowego?

Niektóre partie instrumentalne, sprawiają

wrażenie trudnych do zapamiętania.

Paolo "Paul" Porro: Przyzwyczaiłem się korzystać

z oprogramowania do edycji tabulatury od

2003 roku, podobnie inni członkowie zespołu,

a przede wszystkim nasz basista Gio. Natomiast

Jerry (który jest inżynierem dźwięku) nagrywa

każdą nutę, która przychodzi mu do głowy,

ponieważ czuje, że to jest dobre. Tak więc,

każdy ważny riff jest archiwizowany, czekając,

aż zostanie użyty do nowej kompozycji! Uczciwie

przestudiowałem teorię muzyczną tylko w

niewielkim stopniu. Więc nawet jeśli wiem, jak

ustawić tabulację, jedyną metodą zapisu jest

zanotowanie akordów gitarowych, które gram,

więc to proste, (śmiech!).

Moją uwagę zwróciły wasze znakomite zdolności

techniczne, jako instrumentalistów. Jesteście

samoukami, czy ukończyliście jakąś

szkołę muzyczną?

Paolo "Paul" Porro: Mogę ci tylko podziękować

za twoje miłe słowa. Nie chciałbym wyjść

na hipokrytę, ale myślę, że prawdziwi muzycy

są na innej planecie, daaleko od nas. Oczywiście

my chcemy zaoferować naszym słuchaczom

najwyższą jakość, więc stale staramy się poprawiać

nasze umiejętności. Cóż, jeśli chodzi o

twoje pytanie dotyczące aktualnego składu, pobierałem

lekcje gry na gitarze przez półtora roku

w latach 90., ale z pewnością byłem najgorszym

uczniem, jakiego moja szkoła kiedykolwiek

widziała. W tamtym czasie nie byłem tak

zaangażowany w muzykę, a zwłaszcza w heavy

metal! Joe jest perkusistą samoukiem. Parę lat

temu pobrał kilka lekcji, aby poprawić niektóre

triki techniczne, które wówczas ćwiczył. Jerry

jest wokalistą samoukiem, choć na samym początku

kariery wokalnej, pobierał lekcje śpiewu.

Jest także doskonałym gitarzystą rytmicznym,

co jest bardzo pomocne w zespole! Gio (bas)

był samoukiem basistą, a w tym roku zaczął studiować

grę na instrumencie, w profesjonalnej

szkole muzycznej. Marco (gitara) był studentem

muzyki do 2016 roku, zdobywając wykształcenie

gitarowe.

tak naprawdę w podziemiu, nawet jeśli od 17 lat

w tym gramy. Zdajemy sobie z tego sprawę! W

każdym razie, dziękuję za zainteresowanie,

wspaniale jest witać nowych pasażerów kosmicznej

podróży z Ancient Dome! Jeśli chodzi o

komentarz do naszego nowego albumu "The

Void Unending", jesteśmy naprawdę dumni, że

ta czwarta płyta, ma tak wiele pozytywnych opinii,

zarówno od webzinów, fanzinów metalowych,

jak i od słuchaczy metalu. To może pomóc

zespołowi być bardziej znanym, w naszym

kraju, jak i na całym Świecie. Potwierdzając jednocześnie,

że wszystkie te lata pracy i poświęcenia

były i nadal są właściwą drogą działania!

Jeśli chodzi o twoją opinię na temat wokalu,

masz rację: wokale nie są odpowiednio wyeksponowane,

choć na to zasługują. To nasza wina

i możemy jedynie wyciągnąć wnioski z naszego

błędu, aby nagrywać je lepiej w przyszłości.

"The Void Unending" to wasz czwarty pełny

album ... Jak na 17 lat grania, to niewiele.

Foto: Ancient Dome

ponownie nagranymi wersjami tytułowych

kompozycji z naszego pierwszego i drugiego albumu,

z Jerry'm jako nowym wokalistą zespołu

(wcześniej sam byłem zaangażowany również w

wokale). W 2013 roku wydaliśmy dwa nowe

utwory na split 7 "Blast From The Future", a w

2014 roku trzeci album "Cosmic Gateway To

Infinity". W 2015 roku, świętowaliśmy 15-lecie

działalności zespołu wydając nową EPkę

"O.W.T. ... i Still Are Are", zawierającą trzy

zupełnie nowe utwory, pierwsze demo ponownie

nagrane przez rzeczywisty skład, plus trzy

bonusy. No a teraz "The Void Unending"!

Myślę więc, iż możemy powiedzieć, że jednak

jesteśmy aktywnym studyjnie zespołem. Niestety,

muzyka nie stanowi dla nas oficjalnego

źródła utrzymania, wszyscy mamy pracę, która

pozwala nam przetrwać finansowo. Ancient

Dome jest naszą wielką pasją, której poświęcamy

większość naszego wolnego czasu.

Wasze brzmienie,atmosfera poszczególnych

utworów,skomplikowana gra techniczna, idealnie

pasują do grafiki i tematyki tekstów.

Skąd wziął się pomysł na taki science fiction

metal?

Paolo "Paul" Porro: W 2009 roku wydaliśmy

album "Human Key" jako normalny album, ale

zawiera on małą "sagę" zatytułowaną "The Human

Key Saga", która była opowieścią sciencefiction,

opartą na moich ulubionych lekturach

tamtych czasów (wszystko, co napisał Asimov).

Następnie, po drugim albumie "Perception Of

This World", zdecydowaliśmy się powrócić do

tej historii i spróbować zrealizować album koncepcyjny

zaczynający się od idei Ziemi, całkowicie

zdominowanej przez maszyny. Statek kosmiczny

o nazwie Jason i jego załoga, Argonauci,

rozpoczynają międzygwiezdną podróż w poszukiwaniu

nowych planet nadających się do

skolonizowania. Oto narodziny trzeciego rozdziału

Ancient Dome, zatytułowanego: "Cosmic

Gateway to Infinity". Ponieważ historia

nie została sfinalizowana na tym albumie, zdecydowaliśmy

się kontynuować prace nad sequelem,

czyli "The Void Unending". Statek kosmiczny

Jason, kontynuuje swoją podróż, napotykając

po drodze różne trudne sytuacje... Następny

krok to kolejny album, który nie będzie

poświęcony w całości tej "kosmicznej historii",

ale będzie zarazem końcem tej opowieści. A to

już inna historia…

74

ANCIENT DOME


Kto zaprojektował tę cybernetyczną okładkę z

przestrzenią kosmiczną? Czy ten sam człowiek

był także projektantem obrazów na poprzednich

waszych wydawnictwach?

Paolo "Paul" Porro: "Cosmic Gateway To Infinity"

i "The Void Unending" zostały zrealizowane

przez wielkiego artystę z Gwatemali, Mariana

Estuardo Lopeza Moralesa, który jest jednym

z najważniejszych artystów undergroundowych.

Tworzy dla zespołów heavy metalowych,

w szczególności thrashowych. Zyskuje

coraz więcej rozgłosu, dzięki swojemu niewiarygodnemu

stylowi i zdolności realizacji, dokładnie

tego, co tylko można sobie wyobrazić. Potrafi

zacząć od kiepskiego szkicu (jak te, które

wysłałem mu do naszej grafiki... jestem naprawdę

złym malarzem) i przekształcić go w arcydzieło!

Poprzednie dzieła, "Human Key" i "Perception

Of This World", zostały zrealizowane

przez naszego przyjaciela, który jest grafikiem,

Tiziano Codoro. Nadal bardzo lubię grafikę

"Human Key", cyfrowy obraz, który może być

teraz postrzegany jako nasz znak rozpoznawczy.

Uważam, że prawdopodobnie "Perception

Of This World" (który jest także obrazem cyfrowym)

był ślepym zaułkiem i jestem pewien,

że Tiziano zgodzi się ze mną. Kiepski pomysł

(moja wina), kiepski budżet i wreszcie fatalny

błąd, czyli zaakceptowanie pierwszego szkicu

bez pracy nad nim. Obrazy do EPek, mówię o

"Hunting the M.I.L.F." i "O.W.T. ... i Still We

Are", rysował Andrew Pini, młody włoski artysta

zajmujący się komiksem (ta pasja jest wyraźnie

widoczna na obu okładkach), co doskonale

przełożyło się na te okładki.

Skąd czerpiecie pomysły na teksty? Literatura

fantastyczna, filmy, gry? Czy może patrzycie

nocą w gwiazdy?

Paolo "Paul" Porro: (Śmiech!) Nie, nie jesteśmy

astronomami lub po prostu obserwatorami

gwiazd. Teksty pochodzą z literatury science

fiction i niektórych filmów, zarówno nowych

jak i starych. Mogę tu wspomnieć o książkach

lub filmach, które zawierają podobne historię.

Poczynając od podróży międzygwiezdnych, by

znaleźć nowe możliwości dla ludzkości, żyjącej

na chorej Planecie Ziemi. To z pewnością powracający

temat i nie jesteśmy tu pierwsi ! Nie

jestem na "planecie gier wideo", podczas gdy inni

członkowie zespołu, owszem, są. Ponieważ

właściwie to Jerry pisze większość tekstów, a

jest graczem, być może potrafisz znaleźć coś

"między wierszami". Niektóre nawiązania są

dość czytelne, więc fajnie, kiedy ktoś przeczyta

nasze teksty i spróbuje po swojemu je zinterpretować!

Czy wierzycie w cywilizacje pozaziemskie,

UFO?

Paolo "Paul" Porro: Co za dziwne pytanie, ciekawe...

Osobiście, nie wiem, co powiedzieć,

nawet jeśli nie wykluczam takiej możliwości.

Mogę z pewnością powiedzieć, że czasami jest

dobrze pomarzyć o nieznanym, a motywy fantasy

są prawdopodobnie najlepszym sposobem

na chwilę zapomnienia o problemach i sprawach,

które nieustannie utrudniają codzienne

życie, nieprawdaż?

Giorgio "Joe" Alberti: Cześć, tu Joe (perkusja)...

Myślę, że coś, lub ktoś, obok naszego

świata istnieje. Niekoniecznie w takiej formie,

jaką znamy z filmów, czy komiksów. Kto wie,

może oni już są wśród nas!

Kto napisał teksty na "The Void Unending"?

Paolo "Paul" Porro: Nasz wokalista Jerry i ja,

czyli doskonała praca zespołowa!

Mam tę wadę, że porównuję nowe płyty z

tym, co już znam... Wasz styl przypomina mi

czasami zespoły: Mekong Delta i Voivod.

Czy lubicie te bandy?

Paolo "Paul" Porro: Wow, ponieważ jestem

wielkim fanem obu tych wspaniałych zespołów,

twoje porównanie sprawia mi naprawdę ogromną

przyjemność! Jest muzyką dla moich uszu!

Pomijając, nawet to, że Voivod i Mekong Delta

są wzorcowymi kapelami dla progresywnego

trendu w metalu, to oczywiste jest, że nie osiągnęliśmy

ich poziomu. I prawdopodobnie nigdy

się to nie wydarzy. Nie zmienia to faktu, że

sporo pracujemy nad naszym stylem i umiejętnościami.

Komponując nową muzykę, chcemy

być pewni, że oferujemy wszystkim fanom Ancient

Dome, najlepsze nasze propozycje! "Niestety",

jestem też miłośnikiem oldschoolowego

metalu, więc nie zapuszczam się całkowicie w

progresywną, czy eksperymentalną stronę, jak

Mekong Delta i Voivod. Te dziwne i nietypowe

w metalu rzeczy, stały się ich siłą. A ja mogę

Foto: Ancient Dome

powiedzieć, że moja muzyczna natura i otoczenie,

zmuszają zespół, do trochę innych poszukiwań,

ale nigdy nie mów nigdy... Uwielbiam sposób,

w jaki Ralph Hubert i jego kompania,

łączą swój techniczny metalowy atak z klasyczną

aurą. Uwielbiam niesamowite brzmienie

Voivoda, geniusz Piggy'ego i mistrzostwo Chewy'ego.

Ich muzyka jest dla mnie zawsze inspiracją,

niech żyją!

Mam swoje ulubione piosenki na płycie: "Rules

of Hate", z bardziej agresywnym wokalem,

"Fifth Dimension", instrumentalny, z ciekawymi

partiami solowymi i basowymi, zmianami

rytmicznymi i "DIE", z bardzo fajnymi liniami

czystego wokalu . A jakie są wasze ulubione?

Paolo "Paul" Porro: Podobnie, jak twoim przypadku,

moim ulubionym jest na pewno "D.I.E.",

ponieważ jestem emocjonalnie związany z tą

piosenką i jej mieszanką stylów, a "IV - Logic of

Nonsense" jest bliskie temu. Ten drugi został

napisany przeze mnie i Jerry'ego, gdy graliśmy w

zespole deathmetalowym, który niestety nigdy

nie ujrzał światła dziennego. (bez koncertów i

bez nagrań). A to był czwarty utwór, podczas

gdy zespół nosił nazwę Logic of Nonsense.

Oto i wyjaśnienie jego tytułu.

Giorgio "Joe" Alberti: Odczuwam osobistą

satysfakcję w graniu "The Rules of Hate", a także

tytułowego, "The Void Unending". Lubię energię,

która jest wśród nas, kiedy gramy te dwa

kawałki.

Tak szczerze powiedziawszy, z każdego waszego

utworu, można by zrobić co najmniej kilka

mniej skomplikowanych kompozycji. Czy

nigdy nie chcieliście grać trochę prościej, łatwiej?

Istnieje wiele zespołów, które z biegiem

czasu upraszczają swoją muzykę, aby dotrzeć

do większej liczby słuchaczy.

Paolo "Paul" Porro: Jestem pewien, że niektórzy

z nas, chcieliby czasem pograć prostszy w

formie thrash, lub heavy metal. Sam się do nich

zaliczam, ale mogę to zrobić z innymi zespołami.

Ancient Dome to istota nieustannie ewoluująca,

ale nadrzędnym celem była i nadal jest

poprawa naszej muzyki. A co najważniejsze, nie

robimy tego wyłącznie dla fanów i przyjaciół,

którzy wierzą w naszą muzykę. Robimy to dla

siebie. Nie chcę powiedzieć, że nie myślimy o

nich, pisząc nowy materiał. Ale nigdy nie usłyszycie

czegoś bardziej przystępnego, robionego

pod szeroką publikę... A jeśli tak by się stało,

nie przeczytasz mojego nazwiska w składzie

Ancient Dome, (śmiech!)

Giorgio "Joe" Alberti: Nie, nie ma tu "łatwej

drogi". Szybsze, bardziej techniczne, bardziej

skomplikowane granie, to moje osobiste cele,

które staram się osiągnąć, pokonując moje osobiste

ograniczenia jako perkusista. Nie interesuje

mnie idea uproszczenia naszej muzyki dla

szerszej publiczności. Musimy mieć osobistą satysfakcję

z tego, co robimy. Słuchając ponownie

naszych kawałków w przyszłości, po pierwsze

chcę myśleć, że nagrałem wszystko w najlepszej

wersji, zarówno dla osobistej satysfakcji, jak i

dla naszych zwolenników, którzy lubią nasz rodzaj

thrashu, zamiast mniej skomplikowanych

utworów, do łatwiejszego posłuchania.

Jak wiele utworów z nowego albumu, możemy

usłyszeć na koncertach?

Paolo "Paul" Porro: Gramy otwieracz, czyli instrumentalny

"Target: Unknown", a następnie

"Black Passage" (jak można usłyszeć na albumie

"The Void Unending"), gramy również utwór

tytułowy, a następnie "IV - Logic of Nonsense",

"Panic Generator". Przygotowujemy też "Rules

of Hate" i "DIE (Droids In Exile)" na następne

koncerty... Bądźcie przygotowani i nauczcie się

wszystkich tekstów, potrzebujemy waszej po-

ANCIENT DOME 75


mocy!

Czy planujecie trasę po Europie? Może Polska?

Paolo "Paul" Porro: Byłoby naprawdę fajnie

grać na żywo w całej Europie, ale niestety do tej

pory nie jesteśmy w stanie zakontraktować koncertów

poza naszym krajem. Nie angażujemy

się w agencje bookingowe, które w rzeczywistości

nie dają żadnej nadziei na więcej koncertów,

szczególnie za granicą ... To oczywiście tylko

mój punkt widzenia! Fajnie byłoby grać na niektórych

koncertach w Polsce, tak jak w innych

krajach europejskich. Mamy nadzieję, że będziemy

mogli to zrobić w najbliższej przyszłości.

Tak więc, przyjaciele z Polski, zadzwońcie

do nas, jeśli chcecie zobaczyć show Ancient

Dome, (śmiech!)

Giorgio "Joe" Alberti: Koncerty zagraniczne są

i zawsze będą mile widziane (zgodne z naszymi

osobistymi oczekiwaniami). Zachęcam do

zapro-szenia naszego zespołu do waszego kraju

i mam nadzieję, że będziemy mogli to zrobić tak

szybko, jak to możliwe. Trudność polega na

znalezieniu lokalnego zespołu, który mógłby

dzielić z nami scenę, ale równie trudno znaleźć

miejsce w naszym kraju, aby móc zwrócić na

siebie uwagę!

Czy jest coś w codziennym życiu, co inspiruje

was twórczo?

Paolo "Paul" Porro: Nie mogę sobie przypomnieć

teraz czegokolwiek, co byłoby związane z

moim codziennym życiem, i mnie inspirowało.

Ale mogę powiedzieć, że w przeszłości używaliśmy

tematów (szczególnie na naszych dwóch

pierwszych albumach) bezpośrednio inspirowanych

sposobem, w jaki postrzegamy rzeczywisty

Świat. Sam tytuł "Perception of this World",

wyjaśnia wszystko. Muzycznie jesteśmy inspirowani

przez nasze ulubione zespoły. Jest ich

zbyt wiele, aby wymieniać wszystkie w wywiadzie,

nie zanudzając nikogo! W każdym razie

mnóstwo dobrych i złych informacji, które możemy

zobaczyć codziennie w dziesiątkach wiadomości

telewizyjnych lub gazet, są z pewnością

nieskończonym źródłem kreatywności zespołu!

Co chcielibyście powiedzieć waszym polskim

fanom?

Paolo "Paul" Porro: Idźcie i słuchajcie naszego

nowego albumu "The Void Unending", a jeśli

Wam się spodoba, rozpowszechniajcie dobre

słowo, pomagając nam rosnąć w siłę, również w

Waszym kraju! Naprawdę potrzebujemy wsparcia

wszystkich zaangażowanych w podziemny

heavy metal na całym Świecie, wszystkie informacje

zwrotne będą przeczytane! I oczywiście,

jeśli chcecie przyczynić się do przetrwania zespołu,

napiszcie do nas i zamówcie naszą płytę,

abyśmy mogli zbierać pieniądze na przyszłe wydawnictwa,

(śmiech!).

Giorgio "Joe" Alberti: Posłuchajcie nas, a jeśli

polubicie naszą muzykę, pomóżcie nam utrzymać

zespół przy życiu, kupując nasze płyty CD

i to, co oferuje "sklep Ancient Dome's"!

Dziękuję za wywiad.

Paolo "Paul" Porro: Wielkie dzięki za tę wspaniałą

okazję przedstawienia się. Mam nadzieję,

że niektórzy polscy metalowcy uznali nasze

odpowiedzi za interesujące i postanowili poznać

zespół. To byłaby wspaniała nagroda! Thrash

on!

Giorgio "Joe" Alberti: Dziękuję za okazję

porozmawiania! Jestem przekonany, że dzięki

temu będziemy mogli choć trochę poszerzyć

"sławę" naszego zespołu i zyskać nowych fanów.

Tego Wam życzę.

Jakub Czarnecki

Foto: Nervosa

HMP: Jak się masz? To wasz drugi występ na

Brutalu w karierze. Jak było tym razem?

Prika: U mnie wszystko dobrze. Dzięki, że pytasz.

Było zajebiście. Graliśmy strasznie wcześnie

i nie wiedziałyśmy ile osób przyjdzie,

okaza-ło się, że publika była dość spora i do tego

zajebiście reagowała na naszą muzykę. Było

lepiej niż się spodziewałyśmy.

Było lepiej niż za pierwszym razem?

Nie wiem czy było lepiej. Wtedy też grałyśmy

bardzo wcześnie i frekwencja była porównywalna.

Oba były super i jestem bardzo szczęśliwa,

że mogę tu grać.

Dużo koncertujecie. Grałyście trasę z Hirax i

Destruction. Jak było na tych trasach?

Było cudownie. Wiele nowych doświadczeń

oraz wiele się nauczyłyśmy. Pierwszą trasę grałyśmy

z Hirax. Było to dla nas wielkie przeżycie.

Pierwsza trasa po europie i do tego duże

festiwale oraz genialne koncerty klubowe. Potem

zagrałyśmy samodzielną trasę, która okazała

się bardzo przyjemna. A potem już tylko marzenia

się spełniły i zagrałyśmy z Destruction.

Cała ta trasa była z zespołami, które bardzo lubimy.

Co noc genialne koncerty, imprezy i poznawanie

masy nowych ludzi.

Podczas drugiej części trasy z Destruction nie

było Cię na scenie. Możesz powiedzieć mi co

się stało?

Miałam problemy rodzinne. Mój ojciec był

strasznie chory i umarł w połowie trasy. To było

straszne, byłam z nim wtedy w szpitalu. Zastę-

Foto: Ancient Dome

76

ANCIENT DOME


były ale było ich bardzo mało. Na kolejnym

albumie będzie tego jeszcze więcej. Nasza nowa

perkusistka jest ze środowiska death metalowego

i granie thrashu było dla niej czymś

nowym, ale to dobrze. Nervosa na zawsze

pozostanie thrash metalowa.

powała mnie Simone z Sisters of Suffocation

i wypadła naprawę dobrze. Udało mi się wrócić

na ostatnie 6 koncertów. Tak wygląda niestety

nasze życie.

Wiem, że po festiwalowej trasie wracacie do

europy na samodzielne klubowe koncerty.

Wolicie grać same, czy jednak być supportem

dużego zespołu?

I to i to. Ciężko wybrać bo takie trasy się bardzo

różnią od siebie. Kiedy gramy same reakcje

publiki i kontakt z nią jest o wiele lepszy. Z kolei

kiedy gramy z dużymi zespołami spełniamy

swoje marzenie, uczymy się od nich, wymieniamy

się historiami. Uwielbiam oba rodzaje

tras. Nie umiałabym wybrać i tak samo mam z

pytaniem czy koncerty klubowe czy festiwalowe.

Nervosa na zawsze pozostanie

thrash metalowa

Podczas Brutala udało mi się spotkać i zamienić kilka słów z gitarzystka brazylijskiej

Nervosy. Prika okazała się być bardzo miłą dziewczyną mającą wiele do powiedzenia

o swoim zespole.

W zeszłym roku doszło do zmiany perkusistki.

Co się wydarzyło?

Dużo koncertujemy i ona po prostu tęskniła za

domem. Za rodziną i przyjaciółmi. Ciężko jest

być na trasie i to dotyka wszystkie zespoły. W

zeszłym roku zagrałyśmy 160 koncertów. To

jest bardzo dużo. Jeśli nie lubisz być cały czas w

trasie to nie będzie działać i właśnie stąd ta zmiana.

Myślałyście kiedyś o zatrudnieniu drugiej

gitarzystki?

Tak. Na początku ideą zespołu było posiadanie

dwóch gitarzystek. Niestety Fernanda nie lubi

słuchać gitar, a byłoby to ciężkie przy dwóch

(śmiech). Jest to teraz dla mnie wielkie wyzwanie,

bo jestem sama z gitarą. Wszyscy na

mnie patrzą i nie mogę popełnić błędu. Cały

Macie już w planach nowy album? Jak

wygląda komponowanie w Nervosie?

Mamy skomponowane sześć nowych utworów,

problem polega na tym, że ciągle jesteśmy w

trasie. Niestety w trasie nie da się komponować.

Chcemy wydać ten album za rok jakoś w maju.

Nagrywać chcemy w styczniu. Musimy wszystko

ustalić, gdyż po tej europejskiej trasie

będziemy grać jeszcze w południowej Ameryce.

Potem są już tylko święta więc musimy dać z

siebie wszystko.

To będzie wasz trzeci album. Czujecie presje

związaną z tym? Trzecia płyta to zazwyczaj

ta przełomowa dla zespołu.

Nie za bardzo. To wszystko zależy od ludzi.

Wielu mówi, że to właśnie ta pierwsza płyta jest

najlepsza. Inni, że druga. Ten album będzie tym

czego się nauczyłyśmy podczas naszej kariery,

mam nadzieje, że dźwięk będzie lepszy.

Nauczyłyśmy się lepiej komponować. To wszystko

będzie składać się na naszą najnowszą

płytę.

Muszę o to zapytać, masz koszulkę Vadera,

To miało być kolejne pytanie. (śmiech)

(Śmiech) No to się pośpieszyłam. Wiesz kiedy

grasz na festiwalu to grasz z wieloma zajebistymi

zespołami, które podziwiasz. Masz okazje

spotkać swoich idoli. Za to kiedy gramy w klubach

mamy więcej energii. Jesteśmy bliżej fanów.

Takie koncerty się znacznie od siebie różnią

ale kocham oba.

Jak już mówimy o trasach to z jakim zespołem

najbardziej byś chciała zagrać?

Ciężkie te pytania. (śmiech) Chciałabym zagrać

z wieloma zespołami, ale najbardziej z Slayerem.

Byłby to wielki zaszczyt.

Możemy trochę cofnąć się w czasie? Pamiętasz

może początki Nervosy?

Oczywiście. Zaczęłam ten zespół w 2010 roku.

Wcześniej grałam w death metalowym zespole.

Potrzebowaliśmy perkusistki i ja zaczęłam

poszukiwania. Mój kumpel pokazał mi pewną

perkusistkę, jak się potem okazało pierwszą perkusistkę

Nervosy - Fernande. Pomyślałem wtedy,

że mogę stworzyć kobiecy zespół. Miałam

serce takiego projektu - perkusistkę. Tak więc

zaczęłyśmy poszukiwania wokalistki i basistki.

Zgłosiło się wiele dziewczyn ale niestety nie dawały

rady. Gdzieś w roku 2011 poznałyśmy

Fernande, naszą obecną wokalistkę i basistkę.

Na początku grała tylko na basie, lecz któregoś

dnia stwierdziła, że spróbuje też wokalu. No i

spróbowała, było to coś dziwnego, innego ale

dobrego. I tak nagrałyśmy demo, podpisałyśmy

kontrakt z wytwórnią i to wszystko ruszyło.

Pewnie ciężko wam było jako kobiecemu zespołowi

z Brazylii. Miałyście jakieś problemy?

Nie miałyśmy żadnych problemów. Nagrałyśmy

nasz pierwszy klip i puściłyśmy go na facebooku.

Nagle wielu ludzi zaczęło udostępniać

ten klip i jedną z tych osób był Schirmer z

Destruction. To chyba on pokazał to wideo w

wytwórni i namówił ich, żeby podpisali z nami

kontrakt. Miałyśmy tylko demo i to było rewelacyjne

bo zaczynałyśmy już z kontraktem z

dużą wytwórnią. Mamy ogromne szczęście.

Foto: Nervosa

czas się uczę, żeby wszystko było dobrze. Chciałabym

dodać jeszcze jedną gitarę, żeby spełnić

wszystkie swoje pomysły. Chociaż wydaje mi

się, że przez to, że jesteśmy we trzy zespół jest

bardziej solidny. Może w innych projektach

będę się realizować z innymi gitarzystkami/

gitarzystami.

Mówiłaś, że grałaś w death metalowym zespole.

Czy to właśnie wpływy tego zespołu

sprawiły, że wasz drugi album jest bardziej

death-thrashowy niż pierwszy?

Na pierwszym albumie też można zobaczyć

death metalowe wpływy. Różnicą tutaj jest

perkusja. Pomysły i riffy były dokładnie na

takim samym poziomie podczas obu sesji

nagraniowych. Po prostu perkusja na pierwszym

albumie jest typowo thrashowa. Na drugim

albumie zmienił się pomysł na perkusje i

pojawiły się blasty. Znaczy na pierwszym też

jakie znasz jeszcze zespoły z Polski?

Uwielbiam Vadera. Lubię jeszcze bardzo

Behemotha. Mimo wszystko to Vader jest dla

mnie wielką inspiracją. Uwielbiam ich sposób

komponowania. Bardzo chce się wzorować na

nich. Podobnie mam ze Slayerem.

Jakie są jeszcze Twoje inspiracje gitarowe?

Na pewno Alex Skolnik. Olbrzymią moją

inspiracją jest też Gary Holt. Uwielbiam to co

stworzył w Exodusie. Jeśli chodzi o riffy to

ogromną inspiracją jest Slayer, Pantera.

Uwielbiam też bardziej klasycznych gitarzystów

jak Hendrix.

Kacper Hawryluk

NERVOSA 77


Cienie i blaski

Chociaż kariera tego brytyjskiego zespołu nie obfitowała w sukcesy, to

jednak po reaktywacji pod koniec lat 90. Pagan Altar stał się grupą jeszcze

bardziej kultową wśród fanów NWOBHM, nagrywając przy tym kolejne, bardzo

udane albumy. Niestety "The Room Of Shadows" okazał się ostatnim powstałym

z udziałem wokalisty Terry'ego Jonesa. Jego syn Alan jednak nie tylko ukończył

ten album, ale postanowił też uczcić 40-lecie założenia zespołu kilkoma koncertami,

bo jak podkreśla, z gościnnie wspierającym ich wokalistą Brendanem Radianem,

czują się na scenie doskonale:

HMP: "The Room Of Shadows" ukazuje się w

szczególnych okolicznościach, bo to w pewnym

sensie hołd dla twego taty Terry'ego Jonesa,

który przed dwoma laty przegrał walkę z

rakiem. Fakt, że nie będzie już kolejnych nagrań

Pagan Altar z jego udziałem zmobilizował

was do ukończenia tej płyty?

Alan Jones: Myślę, że próbując stworzyć ten album,

chciałem go po prostu skończyć i zakończyć

bolesny rozdział mojego życia. Chciałem

też, aby brzmiał on tak dobrze, jak tylko to możliwe,

aby ludzie zapamiętali mojego ojca jak

najlepiej.

Ponoć znajdujące się na niej utwory powstały

już przed 13. laty, w okresie reaktywacji zespołu?

Room Of Shadows". Zrobiliśmy demo, ale nie

zostało ono nagrane poprawnie. Od 2007 roku

skoncentrowaliśmy się głównie na graniu koncertów,

ponieważ mój tata nigdy nie mówił "nie"

kolejnemu festiwalowi czy koncertowi. Dopiero

w 2013 roku zaczęliśmy w Banana Road Studios

prace nad tym albumem.

W sumie skoro czekaliśmy tyle lat na oficjalną

premierę waszego debiutu z 1982 roku, to tych

kilka kolejnych nie robi w tym przypadku żadnej

różnicy - szkoda tylko, że "The Room Of

Shadows" ukazuje się w tak smutnych okolicznościach...

Część materiału została nagrana

na nowo - uznaliście, że pewne rzeczy trzeba

poprawić, nie brzmią jak należy?

Nasz debiutancki album to "Volume 1", został

Zmieniliście też tytuł - ten oryginalny po

śmierci twego taty był zbyt dosłowny?

Nie, nie stało się to po jego śmierci. Było to

mniej więcej w tym czasie, kiedy dowiedzieliśmy

się, że jest chory. Byłoby to po prostu niesmaczne.

Tymczasowo zmieniliśmy tytuł na

"The Ripper", a potem zdecydowaliśmy się na

"The Room Of Shadows".

Praca w takich okolicznościach, ze świadomością

takiej straty i poczuciem, że to najpewniej

ostatnia płyta Pagan Altar, była dla was

pewnie traumatycznym przeżyciem Z drugiej

strony jednak warto było, bo dzięki temu złożyliście

Terry'emu należny mu hołd, a wasi

fani mają poczucie, że został on należycie uhonorowany,

zyskując przy tym kolejną, świetną

płytę Pagan Altar?

Wydaje mi się, że praca nad albumem, a ostatnio

próby do występów na żywo, gdzie go wykonywaliśmy,

pomogły mi, ponieważ ciągle słyszałem

w uszach głos mojego ojca i czułem, że

wciąż jest w pobliżu.

To wszystkie nagrania powstałe z myślą o

"Never Quite Dead", nie pozostało już nic niewykorzystanego

z tej sesji?

Nie, wykorzystaliśmy wszystko co mieliśmy, ponieważ

mój tata walczył już do samego końca, a

więc nie mogliśmy bawić się z każdą sesją zbyt

długo.

Domyślam się jednak, że macie w swych

archiwach inne, niepublikowane dotąd, materiały,

jak choćby nagrania demo czy koncertowe.

Możemy liczyć z czasem na ich publikację,

tym bardziej, że brakuje w waszej

dyskografii takiej przekrojowej antologii oraz

oficjalnego albumu koncertowego?

Obawiam się, że nie dysponujemy żadnym skarbcem

czy pokojem pełnym niewydanego materiału.

Są cztery utwory, które ja i mój tata nagraliśmy

jako demo z myślą o następnym albumie,

ale nie jest wystarczająco długie, by wydać

ten materiał jako album. Poza tym praca nad

tym i utworami z całym zespołem zajęłaby zbyt

dużo czasu, tym bardziej, że w tym momencie

nie czuję się jeszcze na to gotowy.

Utwory na album "The Room Of Shadows" zostały

napisane podczas nagrywania "Lords Of

Hypocrisy" lub około tego czasu. Powstały na

zasadzie relaksu, aby dać nam odpoczynek od

tej sesji. Mieliśmy wtedy sporo pomysłów i dość

szybko napisaliśmy kolejną porcję utworów.

Wydawaliście wtedy płyty rok po roku, niejako

nadrabiając zaległości z przeszłości, ale

przecież po ukazaniu się trzeciej z nich, to jest

"Mythical & Magical" mieliście sporą przerwę

- "Never Quite Dead" nie mógł ukazać się

wtedy, tym bardziej, że był już nagrany?

Myślę, że dla nas średnia wydawania albumów

to 10 lat. "Never Quite Dead" to właśnie "The

Foto: extremmetal.se

wydany już jakiś czas temu. Pomysły wzięliśmy

z naszej pierwszej taśmy demo, którą pierwotnie

zrobiliśmy z myślą o zdobyciu koncertów.

W latach 70. i na początku 80. wysyłało się taśmę

z informacjami o zespole, a jeśli im się spodobało,

dostawało się propozycję występu. Muzyka

na "The Room Of Shadows" była w porządku;

po prostu nie współgrała ona z umiejętnościami

niektórych muzyków, którzy tworzyli

wtedy zespół. Po dwóch latach przerwy poprosiłem

Andy'ego Greena i Diccona Harpera,

żeby poprawili pewne partie - zwyczajnie nie

mogłem słuchać tych numerów, ponieważ

brzmiały po prostu przeciętnie.

Wasze wcześniejsze płyty są wciąż dostępne,

regularnie ukazują się też ich wznowienia, nawet

na kasetach. Niektóre - szczególnie debiutancka

- są już jednak od dawna wyprzedane -

planujecie ich reedycje, w tym również na

winylu?

Tak, myślę, że Annick z Temple Of Mystery

jest bardzo zainteresowana ponownym wydaniem

naszych wcześniejszych albumów i wydaje

mi się, że bardzo chce umieścić logo swojej wytworni

na ich okładkach. Annick zawsze wkłada

serce i duszę w każdy projekt, jak i nasze albumy,

więc po prostu pozwalam jej robić to, co

chce, ponieważ wiem, że będzie to fantastyczne.

Pytanie o dalsze losy zespołu po utracie tak

charyzmatycznego frontmana i zarazem bliskiej

dla ciebie osoby może wydawać się nietaktowne,

ale minęło już sporo czasu od śmierci

Terry'ego, macie więc już pewnie jakąś wizję

tego, co czeka Pagan Altar, tym bardziej, że

zespół nie został chyba formalnie rozwiązany?

Po koncercie w Montrealu, Brendan Radian,

Andres Arango, Andy Green, Diccon Harper

i ja świetnie się bawiliśmy i naprawdę dobrze się

dogadywaliśmy. Zdecydowaliśmy, że chcielibyśmy

to powtórzyć. Kiedy organizatorzy Hammer

Of Doom zapytali nas, czy jesteśmy zainteresowani

graniem na tym festiwalu w Niemczech,

to była świetna okazja, aby spotkać się i

walnąć kolejny występ. Następny rok to 40-

78

PAGAN ALTAR


lecie Pagan Altar, zatem chcielibyśmy zagrać

kilka koncertów w 2018 i zobaczyć, co nam to

przyniesie. Brendan jest także bardzo charyzmatycznym

wokalistą i przypomina mi na scenie

mojego tatę.

Wielu muzyków w takiej sytuacji ma życzenie,

by nawet po ich śmierci zespół nadal funkcjonował

- czy twój tata kiedykolwiek też mówił

o czymś takim, czy też nie brał pod uwagę takiego

rozwiązania, do końca wierząc, że zdoła

pokonać chorobę?

Nigdy nie mieliśmy takiej rozmowy. Myślę, że

obaj wiedzieliśmy, że to się stanie, aż w ostatni

weekend przed śmiercią kompletnie osłabł i już

nie odzyskał formy, co było dla nas potwornym

ciosem.

Czyli ten niedawny koncert na festiwalu "The

Wings Of Metal" w Montrealu nie był

waszym ostatnim, pożegnalnym występem,

dalsze istnienie zespołu bez Terry'ego ma rację

bytu?

Jak już wcześniej powiedziałem, chciałbym

zagrać kilka koncertów w 2018 roku i zobaczyć,

co z tego wyniknie. Obecnie nie planujemy

nagrywać w tym składzie, ale pozostaję otwarty

również na takie propozycje. Kto by pomyślał,

że AC/DC może dalej istnieć bez Bona Scotta

lub Queen bez Freddie'ego Mercury'ego, ale

to wszystko zależy od tego, jak podejdą do

sprawy pozostali muzycy z zespołu. Tak długo,

jak nam się to podoba, a ludzie chcą nas widzieć,

ja wciąż mam na to ochotę.

Los nie szczędził wam przez lata ciosów, jednak

okres od reaktywacji w 2004 roku możecie

uznać ze wszech miar za udany - nawet jeśli

nie zrobiliście takiej kariery jak Iron Maiden,

Def Leppard czy Saxon, to i tak możecie mieć

powody do satysfakcji, bo nagraliście kilka

świetnych płyt, pokazując, że jedyne czego

wam zabrakło na początku lat 80., to odrobina

szczęścia?

Jestem całkiem zadowolony z tego, jak to się

skończyło dla zespołu. Nie sądzę jednak, że

każdy z nas byłby w stanie zaangażować się w

wysiłek, którego zespół musi się podjąć jeśli

chce wyruszyć w kilkumiesięczną trasę. Skorzystałbym

z takiej szansy gdybym miał 18 lat, ale

teraz jest już za późno, by zrobić to po raz kolejny.

Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki,

Filip Wołek

Spowiedź starego człowieka

Eric Wagner może pochwalić się niemałej wagi muzyczną spuścizną. Jest

jednym z głosów doom metalu, a także za nagrał z ponurymi wąsaczami z Trouble

parę iście pomnikowych dla gatunku płyt. Mimo upływu czasu nie zasypuje

gruszek w popiele i działa obecnie pod szyldami The Scull oraz Blackfinger. Z

drugim z zespołów właśnie nagrał nową płytę, "When Colors Fade Away", która

stała się pretekstem do naszej rozmowy. Wagner może nie jest człowiekiem wielu

słów, ale za to każde jedno ma znaczenie.

HMP: Cześć Eric! Przede wszystkim, moje

gratulacje! Moim zdaniem "When Colors

Fade Away" to najbardziej ludzki i najbardziej

wzruszający album tego roku.

Eric Wagner: Dziękuję! Bardzo doceniam twoje

słowa.

Blackfinger powraca z nowym albumem nagranym

w zupełnie nowym składzie. Jaka jest

przyczyna tak znacznych zmian osobowych?

Cóż, uciekłem z domu i przeprowadziłem się z

Chicago do Pittsburgha. Nie planowałem nowej

płyty, ale Dave Snyder, nasz perkusista, tu

mieszka. Ten sam gość, który grał z Trouble na

trasie promującej "Plastic Green Head". Pewnego

dnia mnie odwiedził i zapytał się, czy nie

chciałbym czegoś razem nagrać. Zgodziłem się i

w efekcie spędziłem kolejne dwa lata na pracach

nad płytą.

"When Colors Fade Away" trwa tylko 38 minut,

kawałki są krótkie i treściwe, czemu

album zawdzięcza swój oldschoolowy charakter.

Czy to była świadoma decyzja?

W pewnym sensie. Winyl powrócił, a jeśli album

przekroczy jakieś 44 minuty, to fatalnie na

nim brzmi. Poza tym osobiście wolę krótsze płyty.

Przypominają mi o dzieciństwie. Nie znosiłem

tego, że w latach dziewięćdziesiątych

wszyscy wrzucali na albumy po dwadzieścia kawałków.

Przecież wszystkie nie mogą być dobre!

Uważam cię za jednego z najlepszych metalowych

tekściarzy, dlatego chciałem się

ciebie zapytać o inspiracje.

Dziękuję! Kiedy zaczynaliśmy z Trouble, to

pisałem teksty, bo byłem wokalistą, a przyjęło

się, że to nasz obowiązek. Na to, jak piszę, mieli

wpływ Lennon, Morrison i Waters. Tych

trzech cenię najbardziej. Z jakiegoś powodu to,

jak pisali, szczególnie do mnie przemawiało.

Co powstaje najpierw: muzyka czy tekst?

Wszystko jest ze sobą powiązane. Kiedy jestem

sam ze sobą, piszę muzykę na akustyku. Ale kiedy

pracuję nad albumem, lubię angażować

wszystkich w komponowanie. Z czasem krystalizuje

się pewna aura, jaka będzie mu towarzyszyć.

Bardzo często to ona decyduje, o czym

będą teksty, gdyż te muszą pasować do utworów.

Jak wpadłeś na pomysł, by nagrać swoją wersję

kołysanki "All My Sorrow"?

Nie wiedziałem, że śpiewa się ją także do kołyski.

Myślałem, że to po prostu stara piosenka

folkowa, którą spopularyzowała Joan Beaz we

wczesnych latach sześćdziesiątych. W każdym

razie, kiedyś oglądałem film dokumentalny o

Elvisie. Pokazano w nim jego pogrzeb, w trakcie

którego zagrano tę piosenkę. Włączyłem

pauzę i ustaliłem, co to takiego. Pokochałem ją

i postanowiłem sięgnąć po nią na albumie.

Swoją drogą wykorzystałeś też fragment

kołysanki "Old King Cole" w "My Old Soul".

To ciekawe źródło inspiracji.

Potrzebowałem jakiegoś rymu. Już nie pamiętam,

o który wers chodziło. Ale przyszedł mi do

głowy akurat ten, nieco go przekształciłem i

tyle. Nigdy czegoś podobnego nie zrobiłem,

więc czuję się z tym dobrze.

Upływ czasu wydaje się być głównym motywem

lirycznym "When Colors Fade Away".

Dużo ostatnio o nim myślisz?

Tak, ponieważ się starzeję i czas wydaje się

płynąć coraz szybciej i szybciej. Nie pojmuję

tego. Jak byłem dzieckiem, to lato wydawało się

nie mieć końca. A teraz mam wrażenie, jakby

nigdy nawet nie nadchodziło. Dziwne.

Trump, Korea Północna, terroryzm - obawiasz

się o naszą przyszłość?

Niedawno ktoś zamieścił w mediach społecznościowych

tekst "Bastards Will Pay". To

takie przykre, jak pomyśleć, że nic się od 1984

roku nie zmieniło, a może nawet jest jeszcze

gorzej. Może jednak tak właśnie powinno na

tym świecie być. Ale jest szczęśliwe zakończenie.

Kiedyś wspomniałeś, że szybko się nudzisz.

Co popycha cię do przodu i motywuje do pisania

muzyki?

Tak, czasami mam wrażenie, że już nic więcej

mnie nie czeka, bo wszystko zrobiłem: zwiedziłem

kawał świata, spotkałem tyle fajnych

osób, doświadczyłem różnych kultur i zwyczajów…

A co jest do robienia w domu? Pisanie

nowych kawałków to jedna z niewielu rzeczy,

jakie mnie nakręcają i uszczęśliwiają.

W 2016 zaśpiewałeś "Electric Funeral" na albumie

Teda Kirkpatricka w hołdzie Black Sabbath.

Nagrałeś też niejeden cover z Trouble.

Masz jeszcze jakieś w planach?

Nie w tym momencie, ale fajnie byłoby nagrać

jeszcze wiele. Problem jest w tym, że muszę być

w stanie zaśpiewać kawałek i oddać mu sprawiedliwość,

a to spore wyzwanie. Zbyt często

słyszę zespoły, które niszczą kompozycje, których

słuchałem w młodości.

Na koniec pytanie trochę od czapy. Wybacz

stereotypowe myślenie, ale jesteś z Chicago, a

w tym roku mija 35 lat od śmierci Johna Belushiego.

Czy "Blues Brothers" ma dla ciebie

szczególne znaczenie?

Niespecjalnie, choć to dobry film. Nie widziałem

go jednak od dawna. To trochę tak, jakbyś

mieszkał w Nowym Jorku i postanowił odwiedzić

Empire State Building.

Adam Nowakowski

BLACKFINGER

79


Krypty, szpony i Black Sabbath

Pociesza, że wciąż ukazują się świeże albumy zespołów pamiętających

złote dla metalu lata osiemdziesiąte i to nie wymuszone panującą koniunkturą,

lecz szczerą i nieskrępowaną pasją muzyków. Do takich właśnie skarbów podziemia

należy włoski Epitaph, który w tym roku świętuje trzydziestą rocznicę powstania

i zarazem wydanie drugiej, bardzo dobrej płyty. Chwała im za determinację!

Nie słyszeliście jeszcze o Epitaph? Jak i większość, choć warto naprawić ten

błąd. Oddajmy głos Lorenzo Loatelliemu, gitarzyście grupy, który utwierdzi nas w

tej opinii.

coś, co nadal zamierzamy robić przy przyszłych

wydaniach, ale priorytetem jest nowszy materiał.

Jakie to uczucie wydać płytę po tylu latach?

Bardzo dziwne, ale uszczęśliwiające. W międzyczasie

technologie cyfrowe wywarły ogromny

wpływ - na dobre lub złe - na to, co obecnie wykorzystujemy,

a do czego nie w pełni jesteśmy

przyzwyczajeni. Kochamy nowy album, nadal

uważamy Epitaph głównie za zespół koncertowy,

więc naszym prawdziwym miejscem zamieszkania

jest scena (nie liczą krypt, rzecz jasna…)!

All Souls' Day. Uwielbiam ich debiut! Co

więcej, była to pierwsza płyta, którą kiedykolwiek

recenzowałem. Też znasz Emiliano od tej

strony?

Oczywiście, że tak, ponieważ lider All Souls'

Day, Andrea Picchi, był w Epitaph w okresie

powstawania pierwszego demo. Zgadzam się,

"Into Mourning" było po prostu świetne. Szkoda,

że nie doczekało się następcy. A wiemy

przecież, że Andrea trzyma u siebie całe mnóstwo

nieopublikowanego materiału.

Wasz debiut bazował na starych utworach, a

jak to jest z "Claws"?

"Claws" jest niemal w całości stworzone z rzeczy

nowych. Lubimy mieszać rzeczy, stare i nowe,

a jednak zawsze najważniejsza jest chęć wydania

zupełnie nowych kompozycji.

Jak nad nimi pracowaliście? Słuchając ich

mam wrażenie, że powstawały one naturalnie,

w efekcie wspólnego jammowania. Bardzo się

mylę?

W większości jest to prawda. Żadna kompozycja

nie może być naprawdę traktowana jako kawałek

tego czy tamtego faceta. Co więcej, chociaż

mamy obsesję na punkcie dopieszczania i

dostrajania, nie możemy dopuścić do tego, aby

nasze utwory odbiegały od tego jak brzmimy na

żywo. Nie korzystamy z loopów na scenie, więc

wszystko musi pozostać naturalne, niczym jammowanie.

Bardzo mnie cieszy, że ewidentnie zainspirowała

was muzyka Black Sabbath, ale z lat 80-

tych. To rzadkość, bo większość zespołów

doom metalowych nie wykracza poza płyty z

Ozzym. Czym przemawia do was późniejsza

twórczość Brytyjczyków?

W większości się z tobą zgodzę. Przy czym

doom metalowe kapele, które kładą nacisk na

heavy metalowe aspekty, zdecydowanie nie zapominają

o późniejszym Sabbacie. Zwłaszcza

ci, którzy tak jak my, dorastali w tamtych czasach.

Solitude Aeturnus to jeden z oczywistych

przykładów pod tym względem, często

podawali Black Sabbath z okresu z Dio, jako

swoją główną inspirację. Wciąż kochamy moc i

poetyckie cechy tego okresu Black Sabbath.

HMP: Na wstępie pogratuluję wam kolejnego

bardzo dobrego albumu. Z zaskoczeniem odkryłem,

iż Epitaph świętuje w tym roku trzydziestą

rocznicę powstania! Wydawało mi się,

że wszystkie perełki z lat osiemdziesiątych zostały

już wyłowione. Na wstępie opowiesz

nam w kilku słowach o historii zespołu?

Lorezo Loatelli: Pozdrawiamy i dziękujemy za

miłe słowa o "Claws". Epitaph zrodził się z gnijących

trupów dwóch poprzednich zespołów:

Black Hole (w tamtym okresie Nicola i Mauro

tytułowali siebie Nicholas Murray i Luther

Gordon) i Sacrilege. Epitaph został pomyślany

jako projekt bardziej riffowy od poprzednich zespołów.

Trzy dema (stanowiące teraz bardzo

poszukiwane rarytasy) wydaliśmy w następnych

latach, aż w 1994 roku działalność zespołu została

zawieszona. Ponad dekadę później,

Mauro podjął decyzję o ściągnięciu Nicoli z powrotem

do składu, przy okazji zgarniając paru

innych entuzjastów, celem stworzenia skoncentrowanego

i trwałego składu.

Jak to się złożyło, że w 2014 roku wydaliście

wasz debiutancki album?

Zespół zebrał się i zaczął pracować nad melodiami

z demówek, które najbardziej nam się

podobały. Początkowo, wszystko to było dla zabawy,

nie byliśmy świadomi rosnącego zainteresowania

tego rodzaju muzyką, a zwłaszcza naszym

zespołem. Czuliśmy się nie na miejscu,

wiedząc, co nowoczesność uczyniła z metalem

przez te wszystkie lata. Tak więc, chcieliśmy po

prostu zrobić te numery jeszcze raz, dlatego

"Crawling out of the Crypt" składa się głównie

z materiału skomponowanego dawniej. Jest to

80 EPITAPH

Foto: Epitaph

Czy nadal utrzymujecie kontakt z oryginalnymi

członkami Epitaph? Ciekawie byłoby usłyszeć,

co oni sądzą o waszych nowych albumach.

Tak i nie. Ciągle utrzymujemy bliską przyjaźń z

G. Tomezzolim (byłym wokalistą, a później

basistą), który udzielił również kilku wskazówek

w kwestii utworów, w czasie gdy nad nimi

pracowaliśmy, więc na albumie również zaznaczył

swój niewielki ślad!

Jak znaleźliście Emiliano Cioffiego (wokalistę)?

Na początku lat 90-tych, Emiliano nie tylko

uważał się za fana Epitaph numer jeden, ale również

numer dwa i trzy! Dziś jest prawdopodobnie

najsilniejszym bastionem ortodoksyjnej

strony Epitaph. A zatem, wybór ten nie stanowi

dla nikogo specjalnej niespodzianki…

Pytam konkretnie o niego, bo znam jego głos z

Twoim zdaniem, który album Black Sabbath

jest najbardziej niedoceniany?

"The Eternal Idol". Czujemy niemal osobisty

związek z tym wspaniałym albumem! Nawet

teraz, w czasach ponownego odkrycia tych albumów

(i bardzo dobrze), każdy zdaje się preferować

raczej "Headless Cross" lub "Tyr"…

Jakie są wasze dalsze plany? Koncerty, trzeci

album?

Wkrótce wyruszymy w rozległą europejską trasę

koncertową wraz z naszymi cenionymi sojusznikami

z Procession. I planujemy jeszcze bardziej

soczyste rzeczy na 2018, aby właściwie świętować

"Claws". Pracujemy też nad nowymi pomysłami,

więc trzecia płyta zdecydowanie

wchodzi w grę. Można już powiedzieć, że będzie

to zupełnie coś innego niż "Crawling Out

of the Crypt" i "Claws", pozostając jednocześnie

rzeczą zdecydowanie w klimacie Epitaph!

Adam Nowakowski

Tłumaczenie: Damian Czarnecki


HMP: Gracie klasyczny heavy metal z elementami

NWoBHM. Mieszkańcy Wielkiej

Brytanii mają NWoBHM w genach czy po

prostu świadomie chcą nawiązywać do tego

gatunku, żeby podkreślać swoje korzenie?

Phil Horner: W zespole mamy nieco inne muzyczne

upodobania. Ale najważniejszą rzeczą,

któ-ra nas łączy, jest styl klasycznego heavy

metalu. Czy to Maiden, Metallica, Helloween

czy Sabbath. Uwielbiamy te wszystkie!

W Waszych tekstach znalazły się także inne

brytyjskie motywy. Macie np. tekst o doktorze

Frankensteinie, który został stworzony przez

brytyjską pisarkę. To celowe podkreślenie kraju

pochodzenia?

Ani trochę. Uważamy się za heavy metalowy zespół

pochodzący z Irlandii. Ale to zupełnie inna

historia (śmiech). Jesteśmy głównie fanami horrorów.

A to tylko jedna z rzeczy, które pojawiają

się w naszej muzyce. Mamy też utwory inspirowane

innymi klasycznymi powieściami grozy.

Większość naszych utworów ma zazwyczaj

mroczniejszą tematykę, ale wciąż są optymistycze.

Nie możemy czekać!

Conjuring Fate inspiruje się brytyjskimi

powieściami grozy. Pasowałoby to do

koncepcji "brytyjskiego zespołu". Muzycy

Conjuring Fate pochodzą jednak z Irlandii

Północnej i czuja się bardziej Irlandczykami

niż obywatelami Wielkiej Brytanii.

O zespole opowiadał nam gitarzysta

grupy, Phil Horner.

umowy i harmonogram wydań. Tak naprawdę

nie byliśmy debiutującym zespołem, kiedy nas

poznali. Do tego czasu graliśmy koncerty z takimi

gwiazdami, jak Blaze Bayley, Diamond

Head, Mordred, Dragonforce itp. Ale wytwórnia

Pure Steel zdecydowanie nam pomogła,

dzięki niej rozeszła się wieść na temat Conjuring

Fate!

Byliście teraz w trasie po Irlandii. Udało

Wam się ją zorganizować dzięki Pure Steel

czy to owoc Waszego działania?

Sami dbamy o wszystkie nasze koncerty. Zmusił

nas do tego brak wytwórni i agencji koncertowej.

Agenci dużo biorą dla siebie i nie dają

Brytanii i Irlandii?

Każdy koncert jest inny. Wszystko zależy od

tego, gdzie gramy. Możemy grać dla 50 osób jak

i dla setek. Większa publiczność jest na dużych

koncertach jak wtedy gdy supportowaliśmy

Diamond Head i Dragonforce. W roku 2018

celujemy w festiwale. Mam nadzieję, że dostaniemy

się na kilka z nich i zagramy przed tysiącami

fanów.

Istniejecie od 2005 roku, jednak full albm nagraliście

dopiero po 10 latach. Takie trudne warunki

do grania heavy metalu są w Belfaście

czy po prostu zbieraliście stabilny skład?

Hmm od czego zacząć... Cóż, zespół zaczął grać

razem przed wspomnianą datą, ale pod inną

nazwą. Conjuring Fate narodziło się w 2005

roku. Nasz pierwszy koncert był zaplanowany

na 2006 rok ale nie doszedł do skutku. Mieliśmy

inne projekty, więc Conjuring Fate wziął

odwet dopiero gdy ustabilizowaliśmy skład. Od

2010 roku regularnie występujemy. W 2012

roku zaczęliśmy nagrywać nasz pierwszy album.

W związku ze zmianami składu kolejną próbę

nagrywania debiutu rozpoczęliśmy w roku

2013. W 2014 postanowiliśmy wydać "House

On Haunted Hill E.P." wraz z teledyskiem.

Zazwyczaj pierwszy album jest zbiorem pomysłów,

które rodzą się w głowach muzyków

od początku grania do wydania ich na debiucie.

Macie jakiś zapas na drugą płytę czy będziecie

komponować od zera?

Mamy kilka kawałków, których nigdy jeszcze

nie użyliśmy. Do następnego albumu będą zupełnie

nowe utwory! Cały czas podnosimy poziom

naszego grania! Nie możemy czekać!

"Valley of Shadows" wydaliście sami, ale obecnie

jesteście w Pure Steel. Jak to się stało, że

trafiliście do tej niemałej wytwórni?

Cóż, album wydaliśmy sami w grudniu 2016

roku w bardzo małym nakładzie. Dopiero w styczniu

2017 roku Pure Steel Records zainteresowało

się ponownym wypuszczeniem go na rynek

pod swoim szyldem. Automatycznie

wstrzymaliśmy album i czekaliśmy na jego czerwcową

światową premierę. Podobnie jak w przypadku

większości zespołów, z którymi podpisała

umowy ta wytwórnia, podobało się im to co

robiliśmy, dlatego rozpoczęli z nami rozmowy

na temat kontraktu. Ustaliliśmy więc warunki

Foto: Conjuring Fate

gwarancji, że wystąpimy tam gdzie chcielibyśmy

zagrać. Teraz promotorzy kontaktują się z nami

lub my kontaktujemy się bezpośrednio z promotorami,

klubami lub zespołami. W tej chwili

tak działamy.

Koncerty to najlepszy sposób na promocję grupy.

Jeśli tylko zespół jest dobry, popularność

wzrośnie szybciej niż dzięki reklamom i filmom

na YouTube. Trzeba jednak w nią sporo

zainwestować.

To, czego nie chcemy robić, to "płacić za granie".

Nigdy nie podobał mi się ten pomysł i nigdy

tego nie robiliśmy. Rozumiem w wypadku

niektórych tras, za które musisz zapłacić albo

chociaż pokryć koszty podróży. Coś takiego jest

zrozumiałe i jestem pewien, że zrobilibyśmy to,

gdyby na przykład zaproponowano nam trasę z

Helloween (śmiech).

W Polsce niestety jest tak, że na wiele małych

koncertów na których grają tylko mało znane

polskie zespoły przychodzi tragicznie mało ludzi,

czasem mniej niż 50. Jak jest w Wielkiej

Foto: Stagewar

Zdecydowaliście się na nagranie teledysku do

"Trust no One". Wiele zespołów obawia się, że

mając małe środki finansowe nagra teledysk

na niskim poziomie, dlatego decyduje się na

np. lyric video. Wy podjęliście się ryzyka nagrywania

tradycyjnego teledysku. Nie obawialiście

się, że efekt może Was nie zadowolić?

Nasze pierwsze wideo z "Valley of Shadows" to

"Dr Frankenstein". Uważam, że dobre wideo pomaga

zbudować markę zespołu. Wydaje nam

się, że nie produkujemy filmów o niskiej jakości.

Uważam, że nasze wyglądają lepiej niż niektóre

bardziej znanych europejskich zespołów.

Współpracujemy z irlandzkim producentem

horrorów Georgem Clarke. Wykorzystaliśmy

go do wszystkich naszych teledysków. Powiedziałbym,

że mamy 100% zaufania do pracy,

którą wykonuje dla nas, więc zawsze jesteśmy

zadowoleni. (śmiech)...

Praca przy takim teledysku to chyba kupa frajdy,

prawda?

Jeśli chodzi o czynnik zabawy, zdecydowanie

masz rację. Zawsze mamy dużo zabawy podczas

filmowania! Wybieramy świetne lokalizacje do

kręcenia filmu. Chociażby stary budynek, w

którym zaprojektowano Titanica, studio filmowe,

podziemne bunkry z czasow zimnej wojny i

zabytkowe wieszaki na lotniskach! Będziemy

musieli doszlifować naszą grę przy okazji następnego

filmu!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Filip Wołek

CONJURING FATE 81


HMP: Witam. Niezłe tempo teraz narzuciliście.

Zaledwie rok po wydaniu "Back in Bondage"

na rynku pojawiło się juz wasze nowe

wydawnictwo. Dziwi to o tyle, że pomiędzy

Back in Bondage", a poprzednią "Forever in

Leather było aż 9 lat przerwy. Skąd teraz taki

pośpiech?

Dave Overkill: Ha, nie ma żadnego pośpiechu,

po prostu nabraliśmy pewnego momentu obrotowego,

a czas biegnie. Destructor, po raz kolejny,

zdaje się mieć nowe życie. Mieliśmy kilka

Oldschoolowi

tacy właśnie jesteśmy!

Okazją do rozmowy z Destructor był ich najnowszy krążek zatytułowany

"Decibel Casualties". Klasyczny, pięknie oldschoolowy i kopiący dupę krążek trzeba

dodać. Muzykę na nim zawartą można nazwać zarówno thrash, power czy też

speed, ale kogo to tak naprawdę obchodzi? Dla mnie jest to po prostu stuprocentowy

metal najwyższej próby i to jest w tym wszystkim najważniejsze. Album wyszedł

zaledwie rok po poprzedniku, a odpowiadający na nasze pytania Dave Overkill(g/voc)

zapowiada już kolejny. Widać, że się chłopcy rozpędzili co powinno

chyba wszystkich cieszyć, mam rację? Szkoda tylko, że lider Destructor niezbyt

wyczerpująco odpowiadał na pytania, ale nic, coś jednak udało się z niego wyciągnąć.

Nowy album "Decibel Casualties" różni sie

od poprzednika choćby długością zarówno całej

płyty jak i poszczególnych utworów. Czy

taki mieliście plan, żeby tym razem napisać

krótszy i bardziej skondensowany materiał,

czy może wyszło to w praniu?

Zamysł był taki, żeby uderzyć mocno z dobrymi

kawałkami. Większość najlepszych heavy

metalowych nagrań nie trwa dłużej niż 40 minut.

Jakość znacznie przeważa nad ilością.

Mnie nowy album podoba się bardziej od

"Back In Bondage", a jakie jest wasze zdanie

na ten temat? Gdzie widzicie najbardziej zasadnicze

różnice pomiędzy nimi?

"Back in Bondage" był napisany w latach 80. a

"Decibel Casualties" teraz. To w zasadzie jedyna

różnica. Celem Destructor jest, żeby nigdy

Album brzmi cudownie staroszkolnie. Dźwięk

jest organiczny, soczysty, agresywny, czyli

taki jaki powinien być dla takiej kapeli jak Destructor.

Jak udało wam się go osiągnąć?

To wydawnictwo, tak samo jak wszystkie poprzednie,

oddaje to co dzieje się w naszych głowach.

Ciekawie to słyszeć, bo właśnie tacy jesteśmy.

Oldschoolowi. Po prostu się schodzimy

i, jak każdy zespół, mamy nadzieję, że powstanie

z tego magia. Chcemy być po prostu sobą i

tworzyć metalową muzykę, której przede wszystkim

słuchamy z przyjemnością. Destructor nie

są zainteresowani byciem czymś, co nie przychodzi

samo.

A co sądzicie na temat dzisiejszego, cyfrowego

i bezdusznego brzmienia w jakim lubuje się

wiele nowych, ale także o zgrozo starych i

klasycznych bandów?

Dobry zespół to dobry zespół, a dobra muzyka

mówi sama za siebie. Czasem zespoły nie mają

najlepszych możliwości czy kogoś kto by ich

pokierował podczas nagrywania, a wtedy muzyka

może zdecydowanie ucierpieć z powodu złej

produkcji, ale wierzę, że te utwory przechodzą

próbę czasu. Zawsze jest coś, co trafi w czyjś

gust, a ja wspieram zarówno nowe jak i stare zespoły,

które lubię.

W sierpniu "Decibel Casualties" ukaże się również

na winylu. Czy ta wersja będzie się

czymś różniła od wydania cd? W ilu egzemplarza

będzie wydany ten winyl?

Na winylu jest bonusowy kawałek. "Smash your

skulls with power" - nowa wersja starego klasyka.

problemów, które nas spowolniły, ale te utwory

mieliśmy od zawsze, a ja jestem naprawdę zadowolony

z tego, jak wszystko się toczy.

Tak szybko napisaliście nowe numery czy może

część mieliście juz napisanych wcześniej z

myślą o poprzednich wydawnictwach?

Większość utworów była napisana pomiędzy

2007-2012, więc serio mamy co robić. Właściwie,

to Destructor zacznie nagrywać kolejny album,

który zostanie wydany przez Pure Steel

Records w 2018. Wszystkie utwory na następny

album poza 2 czy 3, są już napisane, a reszta

jest w fazach końcowych.

Foto: Destructor

nie spoczywać na laurach. Destructor jest obecnie

działającym zespołem i nadal mamy czas i

talent, żeby dostarczyć nieco, w mojej opinii,

naszego najlepszego do tej pory heavy metalu.

Czy proces tworzenia tego materiału wyglądał

tak samo jak wcześniej czy może w tej

kwestii tez zaszły jakieś zmiany?

Tylko czas się zmienia, że tak powiem, nie ma

żadnego innego procesu. W Destructor panuje

taka atmosfera, że każdy jego członek może

przyjść z pomysłem, a my się nim zajmiemy.

One przychodzą ze wszystkich stron, a ja potem

je sortuję (śmiech). To zawsze był taki sam proces,

ale teraz mamy jeszcze dwóch zaangażowanych

w niego twórców.

Okładka jest zrobiona w zupełnie innym stylu

niż to bywało wcześniej. Skąd zmiana i kto

jest jej autorem?

Niż jaka okładka? Larry Weber jest artystą, z

którym pracowałem. Okładka "Back In Bondage"

była moją koncepcją, użyłem fotografii

zamiast rysunku ręcznego.

Nie do końca o to chodziło, ale trudno. Tytuł

albumu, czyli "Decibel Casualties" jest taki

sam jak waszego demo z 1987. Czemu użyliście

go ponownie?

Cóż, żeby odpowiedzieć dobrze na to pytanie,

muszę ci powiedzieć, że nie wydaliśmy dema

zatytułowanego "Decibel Casualties". "Decibel

Casualties" miało być tytułem drugiego albumu

Destructor, zaplanowanego na wydanie przez

Island Records w 1988 roku. Tamto nagranie

nigdy nie zostało skończone z powodu śmierci

naszego basisty i brata Dave'a Holocaust. Wygląda

na to, że fani albo/i internet czy cokolwiek

zaadoptowało ten tytuł związany z demem, które

zrobiliśmy w 1988 roku jako trzyosobowy

skład po śmierci Dave'a. Tamto demo nie miało

być kiedykolwiek dystrybuowane i nie miało

nadanej żadnej nazwy. To interesujące pytanie,

które ostatnio często mi zadają.

Utwór "Metal till Death" można chyba potraktować

jako manifest, zresztą nie pierwszy w

waszej historii prawda? Czy cały czas czujecie

się takimi samymi metalowymi maniakami

jak kiedyś?

Oczywiście. Nie zmieniłem się za bardzo, poza

tym co mówi mi lustro. (Śmiech)

Jakie były wasze główne inspiracje muzyczne

w początkach Destructor, a jakie są dzisiaj?

Główne muzyczne wpływy dla nas wszystkich

to muzyka z lat '70. Hard rock i wszystko inne.

Te inspiracje płyną ze sceny, której sam stajesz

się częścią. To jest właśnie najlepsze. Kiedy cała

scena jest rozpędzona.

Czy śledzicie uważnie dzisiejszą scenę metalową?

Jakie młode zespoły robią na was największe

wrażenie?

82

DESTRUCTOR


Tak, śledzę i bardzo wspieram to, co się dzieje.

To jest przyszłość muzyki, która jest bardzo bliska

naszemu sercu. Jeśli starsze zespoły tego nie

rozumieją, to są kompletnie odcięte. Uwielbiam

dużo nowszych zespołów i zaprzyjaźniłem się z

wieloma z nich.

Jesteście zadowoleni z promocji "Decibel Casualties"?

Tak, oczywiście. Po mojej stronie pracuje fantastyczna

drużyna. To wielkie osiągnięcie. Pure

Steel rozumie Destructor.

To już wasz drugi album wydany w barwach

Pure Steel Records. Dobrze się dogadujecie?

Planujecie kontynuwać tę współpracę w przyszłości

Tak. Destructor i Pure Steel są w bardzo produktywnym

związku.

Macie w planach nagranie klipu? Jeśli tak to

jaki utwór byście wybrali?

Mamy nadzieję. Teraz skupiamy się na nowym

nagraniu.

Jaki jest odzew na ten album? Nie sądzę, żeby

były jakieś głosy niezadowolenia?

Kogo to obchodzi? Nie możemy zadowolić każdego.

To kwestia robienia tego, w co wierzysz,

a jako twórca utworów masz nadzieję, że ludzie

odbiorą je przychylnie. Ponad to wszystko jest

subiektywne, ale tak, jesteśmy do tej pory bardzo

zadowoleni.

Nowe kawałki muszą siać niezłe spustoszenie

w czasie występów na żywo prawda? Publika

dostaje ostrego pierdolca?

Zagraliśmy parę razy w ciągu ostatnich dwóch

lat, a ludzie zdają się odpowiadać spodziewanym

entuzjazmem.

Pozostając w temacie koncertów. Pojedyncze

koncerty, trasa, festiwale? Kiedy będzie was

można zobaczyć w Europie?

W tej chwili Destructor planuje terminy na trasę

europejską w 2018 roku. Cały czas szukamy

nowych miejsc, gdzie możemy zagrać, ale też

odwiedzimy kraje i miasta, które chcą nas z powrotem.

Mieliście jakieś propozycje występu w Polsce?

Znacie może jakieś nasze zespoły? Z czym

wam się w ogóle kojarzy Polska?

Bardzo chcielibyśmy przyjechać do Polski. Nie

jestem dobrze zaznajomiony z polską sceną muzyczną,

ale jestem zainteresowany.

To już wszystkie pytania. Dzięki za wywiad i

pozdrowienia.

Dzięki za wasz czas i wsparcie dla Destructor.

Metal till Death!!!

Klasyka z powiewem świeżości

Michael Vescera to wokalista z tzw. najwyższej półki. Sławę zdobył w

Obsession, później śpiewał choćby u Yngvie'go Malmsteena czy w Loudness,

współpracował też z wieloma innymi zespołami. I chociaż przed 13. laty reaktywował

Obsession, to wciąż jest takim niespokojnym duchem metalowej sceny,

nawiązując niedawno współpracę z muzykami zespołu Nitehawks. Ta nazwa nie

utrzymała się długo z oczywistych względów, a debiutancki album Vescera

"Beyond The Fight" można bez wahania polecić każdemu zwolennikowi tradycyjnego

metalu. A Michael już zapowiada, że kolejny będzie jeszcze lepszy:

HMP: Jak poznałeś muzyków włoskiego

zespołu Nitehawks i jak doszło do waszej

współpracy? Udało ci się skaptować za jednym

zamachem trzech dobrych muzyków i w

końcu masz swój prawdziwy zespół, bez żadnych

sidemanów, etc.?

Michael Vescera: Tak, to prawdziwa kapela.

Muzycy, nie najemnicy.

Nazwa Vescera ma podkreślać odrębny charakter

tego projektu i jego odmienność wobec

twej solowej kariery pod szyldem Michael

Vescera czy czterech płyt wydanych z Michael

Vescera Project?

Chcieliśmy, by było to coś innego niż moje

solowe dokonania i po rozmowach doszliśmy do

wniosku, że Vescera będzie odpowiednią nazwą

dla naszego zespołu.

Domyślam się, że w tej sytuacji Nitehawks

zakończył swą działalność, a jego muzycy

skoncentrowali się na działalności Vescera?

Tak, Nitehawks jest zahibernowany, a my faktycznie

skupiamy się na obecnym zespole.

Dostrzegam tu analogie z powstaniem Rainbow,

tylko tam z dawnego składu Elf odpadł

nie wokalista, a gitarzysta (śmiech). To już

niestety inne czasy, ale pewnie nie mielibyście

nic przeciwko, gdyby wasza kariera potoczyła

się podobnie jak Rainbow?

Tak, sytuacja jest podobna, Ritchie Blackmore

zwerbował muzyków Elf i byłoby miło, gdybyśmy

z naszym projektem osiągnęli taki sukces jak

wtedy Rainbow.

Punktem wyjścia do stworzenia materiału na

Foto: Vescera

album "Beyond The Fight" stały się utwory

znane już po części z debiutanckiego CD

Nitehawks "Vendetta", dokonaliście w nich

jednak sporo zmian, dzięki czemu brzmią zupełnie

inaczej i potężniej niż w wersjach

sprzed dwóch lat?

Zdecydowaliśmy się ponownie nagrać parę

numerów Nitehawks na nowo wyprodukowanych

i zaaranżowanych. Myślę, że wyszło to

bardzo dobrze.

Nie da się nie zauważyć, że pomiędzy tym co

Frank Macri prezentował na "Vendetta", a

tym co słyszymy w twoim wykonaniu na

"Beyond The Fight" jest prawdziwa przepaść -

pewnie Mike, Frank i Fabio nie wahali się ani

chwili, kiedy okazało się, że jest szansa

nawiązania współpracy właśnie z tobą?

Wszystko działa bardzo sprawnie!

Wielu, nawet najwspanialszych wokalistów,

ma z wiekiem różne problemy i nie są już w

stanie śpiewać tak dobrze jak kiedyś. Ten problem

zdaje się ciebie nie dotyczyć i licząc 54

lata wciąż brzmisz jak w latach 80. - to kwestia

odpowiedniej techniki wokalnej, trybu życia

czy też również po trosze szczęścia, że głos

wciąż ci dopisuje?

Jestem właśnie szczęściarzem, że mój głos ma

się dobrze. Owszem, staram się dbać o siebie, o

swoje zdrowie, to bardzo ważne, by zachować

silny głos.

No tak, gdybyś nie był tak dobry, nie śpiewałbyś

od tylu lat i nie występował z tyloma zespołami

- kto jak kto, ale Yngwie J. Malmsteen

- przynajmniej do pewnego momentu, nie

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Karol Gospodarek

VESCERA 83


tak jak teraz - zatrudniał tylko najwybitniejszych

wokalistów, prawdziwych mistrzów w

swym fachu. Wydaje mi się, że to dzięki twemu

ogromnemu doświadczeniu "Beyond The

Fight" jest tak udaną płytą, a pierwsze wersje

tych utworów możemy traktować w tym momencie

jako demo, punkt wyjścia?

Myślę że tak. Jesteśmy zadowoleni z poziomu

muzyki, jaki osiągnęliśmy na "Beyond The

Fight", ale uważam, że kolejny album będzie jeszcze

mocniejszy.

Stworzyliście też jednak nowe utwory, napisane

specjalnie na "Beyond The Fight", miałeś

też udział w aranżowaniu i napisaniu tekstów

pozostałych kompozycji?

Oczywiście!

Pure Steel Records pewnie nie wahali się zbytnio

po usłyszeniu tego materiału i szybko podpisali

z wami kontrakt, a w dodatku jest to

umowa na cały świat?

W większości tak, z pewnymi zastrzeżeniami

dla Japonii i kilku innych rynków. Staram się

jednak trzymać z dala od tych kwestii, zostawiam

to menadżerom.

Melodic heavy metal to bardzo ogólne określenie,

bo tych dziewięć utworów trafi zarówno

do fanów muzyki z lat 80., to jest NWOB

HM czy US power metalu, jak też zwolenników

tradycyjnych zespołów z ostatniego 20-

lecia - zależało wam na stworzeniu takiego

właśnie, uniwersalnego materiału?

Tak, to było ważne. Chcieliśmy nagrać coś, co

jest klasycznym metalem, ale z powiewem świeżości

i jak myślę - wypaliło!

Czyli jesteście wyznawcami zasady metal

ponad podziałami, a jakość na pierwszym planie,

etykietki i szufladki liczą się mniej, albo i

wcale?

Wytwórnia ma sporo do powiedzenia, ale w

Foto: Vescera

obecnych czasach jeszcze więcej do powiedzenia

ma zespół.

Na koncertach też pewnie gromadzicie zróżnicowaną

publiczność, od ludzi pamiętających

czasy premiery debiutanckiej EP-ki Obsession,

aż do nastolatków, którzy niedawno zainteresowali

się metalem?

Tak, to fajne obserwować jak fani zmieniają

się na przestrzeni lat, ale najfajniejsze jest

to, że gramy dla obu tych grup.

Płyta jest dość krótka, tak więc przypuszczam,

że nie odmawiasz sobie przyjemności wykonywania

utworów ze swego wcześniejszego dorobku,

choćby z repertuaru Loudness czy właśnie

Obsession, zespołu z którym jesteś najbardziej

kojarzony?

Włączyliśmy do setlisty kilka numerów

Loud-ness, Obsession czy Malmsteena, i jest

to atrakcja dla fanów, którzy wspierają mnie

od lat.

Są szanse na rychłe nagranie następcy "Order

Of Chaos", czy też kariera Vescera pochłania

cię obecnie tak bardzo, że Obsession zszedł na

dalszy plan?

Byłoby fajnie nagrać kolejny album

Obsession, ale trudno powiedzieć coś

konkretnego gdyż obecnie skoncentrowani

jesteśmy na grupie Vescera. Jednak w

przyszłości wszystko się mo-że zdarzyć.

Wojciech Chamryk, Piotr Iwaniec,

Filip Wołek

HMP: Cztery lata trwała przerwa między najnowszym

albumem i poprzednim. Co w tym

czasie działo się z Valor?

Valor: Witajcie, ten okres czterech lat nie był

przerwą dla Valor. To były cztery lata ciężkiej

pracy nad wymagającymi kompozycjami, pisanie

utworów, nagrywanie i generalnie przygotowywanie

się do wydania trzeciego albumu. Bycie

muzykiem jest najcięższą i najbardziej wymagającą

robotą na świecie i jesteśmy tego pewni

od piętnastu lat naszej działalności.

Kiedy zaczęliście pisać materiał na "Arrogance:

The Fall"?

Pierwsze kompozycje pojawiły się tuż po wydaniu!

Jako zespół nigdy nie przestajemy pracować

nad utworami. To najważniejsza rzecz, nad

którą skupia się nasz zespół, nie tylko dlatego,

że to lubimy, ale dlatego, że utrzymuje to więzi

między nami.

Muzyka na nowym krążku jest w typowym

dla was stylu i nie różni się specjalnie od wcześniejszych

wydawnictw...

Wierzymy, że zespół przez te lata wypracował

swoją tożsamość. To bardzo ważne dla nas, ponieważ

pisanie muzyki to pasja, której nie da się

schować do pudła. Nasza wena ciągle trwa i myślę,

że jesteśmy szczęściarzami mogąc robić to

nadal! Styl, który zespół reprezentuje przez te

piętnaście lat to melodyjny, epicki heavy metal.

Przytaczając fragment z "Thought of Greatness"

z albumu "Destiny's Path"... "Nadal dumni z

tego co przysięgaliśmy bronić".

W jaki sposób powstają wasze utwory? Kto

odpowiada za komponowanie?

Zawsze ktoś przynosi pierwszy pomysł, wtedy

wszyscy go modyfikują i zaczyna się proces w

wyniku którego wychodzi najlepsza jego wersja.

Tak pracujemy od lat.

Czy uważacie wasz najnowszy album za najlepsze

wasze dzieło do tej pory? Jeśli tak to

dlaczego?

Wierzymy, że "Arrogance: The Fall" jest naszym

najlepszym albumem nagranym do tej pory,

ponieważ jesteśmy usatysfakcjonowani

wszystkim - od masteringu po produkcję, przez

strukturę kompozycji, po wykonanie roboty

przez samych członków zespołu. Celem zawsze

jest rozwój i przebicie poprzedniego albumu.

O czym mówią wasze teksty? Nie jest to chyba

concept album, ale czy jest może jakaś myśl

przewodnia?

To definitywnie nie jest concept album! Zespół

zdecydował się nie kontynuować pomysłu, jaki

mieliśmy na "The Yonder Answer", płytę, która

stanowiła spójną całość słowno-muzyczną,

ponieważ chcieliśmy popracować nad wieloma

innymi pomysłami i stworzyć całkiem nowe

kompozycje. Wszystkie teksty nadal są miksem

fantasy i rzeczywistości, ale podane są w bardzo

magiczny sposób, uniemożliwiający rozróżnie-

84

VESCERA


Grecy z Valor są przedstawicielami epickiego heavy

metalu, ale tego bardziej melodyjnego. Być

może niektórym będą przeszkadzały echa

euro-poweru, ale absolutnie nie jest to

lukrowany produkt, kojarzony do niedawna

z fińskimi czy włoskimi zespołami.

Zresztą sami powinniście sięgnąć po ich

ostatni album "Arrogance: The Fall", jak i

Grecka żelazna pięść

poprzednie wydawnictwa, bowiem wszystkie

gwarantują solidne heavymetalowe

granie. Poza tym warto wyrobić sobie własną opinie, zanim postawicie na Grekach

przysłowiowy krzyżyk. W każdym razie Valor nie zasługuje na to. Oby ten wywiad

był dla was zachętą do zapoznania się z tą sympatyczną załogą…

nie fantasty od rzeczywistości.

Jak jest odzew na ten krążek? Jesteście zadowoleni?

Może coś was zaskoczyło?

Po piętnastu latach i pięciu albumach nic nas

nie zaskoczy! Każda recenzja lub krytyka jest

przyjmowana przez zespół w jak najlepszy sposób.

Mimo tego, wydaje nam się, że recenzowanie

różni się od krytyki muzycznej i w

dzisiejszych czasach wielu internetowych "krytyków"

szkodzi swojej reputacji przez subiektywną

krytykę. Wciąż uważamy, że pisanie recenzji

to trudne wyzwanie i tylko niewielu ludzi

jest w stanie zrobić to jak należy. Muzyka nigdy

nie jest zła i na pewno nie może być napisana

dla uzyskania konkretnych celów. Nieważne ilu

ludziom coś się spodoba, szanuj tych ludzi, ponieważ

ci ludzie naprawdę to lubią!

zespołu. Planujecie jakąś imprezę z tej okazji?

To prawda, ale jest też dziesiąta rocznica naszego

debiutu, "Destiny's Path". Planujemy jakoś

to uczcić.

Swego czasu wydawało się, że grecka scena

stanie się potęgą epickiego heavy metalu. W

pewnym momencie to wszystko jednak wyhamowało

i zostało tak naprawdę kilka zespołów,

które wydają w miarę regularnie, choć nie

za często płyty. Czemu tak się stało?

Nie ma w Grecji muzyka ani zespołu metalowego,

poza kilkoma wyjątkami, który stworzył

odpowiednie warunki, by utrzymywać się tylko

z grania. W związku z czym, bardzo trudno

utrzymać się pod presją i wydatkami związanymi

z prowadzeniem zespołu przez lata. W pewnym

momencie przychodzi gorzki moment, w

którym nie ma inspiracji i powodu do dalszej

egzystencji zespołu.

To już drugi wasz album, który został wydany

przez Pitch Black Records. Musicie być chyba

zadowoleni ze współpracy?

Pitch Black Records i Phivos Papadopoulos

to bardzo solidna wytwórnia z niezłą dystrybucją

na świecie. Oba wydania były znakomicie

wyprodukowane i jesteśmy za to wdzięczni. Do

tej pory jest to współpraca z samymi pozytywnymi

efektami!

W 2015 roku pojawił się też singiel "The Crown

and the King". Jaki był powód jego wydania?

Zawsze chciałem wydać "The Crown and the

King" na 7-calowym winylu, ale najważniejszym

powodem wydania utworu z nadchodzącej

płyty, oraz nagrania coveru "The King" Accept,

było wypełnienie czasu między poprzednim a

najnowszym albumem. Prawdopodobnie wydamy

jeszcze drugi singiel w niedalekiej przyszłości!

W tym roku nagraliście tez cover Heavens

Gate "Gate of Heaven" na składankę do magazynu

Metal Zone. Czemu wybraliście akurat

ten numer?

To Vaggelis (wokalista) zaproponował ten

utwór w imieniu zespołu, a zespół był pozytywnie

nastawiony i podekscytowanym tym wyborem.

"Livin' in Hysteria" to nasz ulubiony

album z czasów młodości i był to bardzo łatwy

wybór dla całego zespołu!

Jak wygląda wasza działalność koncertowa?

Planujecie jakąś trasę promującą ''Arrogance:

The Fall'' czy raczej tylko okazjonalne występy?

Promujemy nasz album okazyjnymi koncertami

organizowanymi przez nas. Zorganizowaliśmy

mini trasę po Grecji, następny koncert będzie w

Atenach na premierę "Arrogance: The Fall".

Naszym celem jest aby w roku 2018 zorganizować

jak najwięcej koncertów poza granicami

Grecji.

W tym roku obchodzicie 15 rocznicę powstania

Foto: Valor

Jaki koncert czy też wydarzenie w waszej historii

uważacie za najlepsze lub też najważniejsze?

Z czego jesteście najbardziej dumni?

Każdy koncert jest specjalny i historyczny. Do

tej pory zagraliśmy, i obok wielkich kapel, i na

wielkich festiwalach, czujemy się dumni z tego,

że ciągle gramy i umiemy cieszyź się tym. Mamy

także cele na przyszłość, a zespół musi udowodnić

swoją wartość poza granicami Grecji. Na

tym się skupiamy.

W jaki jeszcze sposób zamierzacie promować

nowy krążek?

Większość kapel promuje się w Internecie. Próbujemy

być na bieżąco z tym wszystkim i pilnować,

co prezentujemy. W przyszłości na pewno

zrobimy teledysk.

Jakie są wasze główne inspiracje muzyczne?

Są takie same od lat czy może zmieniało się to

na przestrzeni lat?

Naszymi inspiracjami są klasyczne, metalowe

zespoły z lat 80. i wiele europejskich power metalowych

kapel z lat 90.

Jest was w zespole sześć osób. Wszyscy macie

podobny gust muzyczny czy może dochodzi do

pewnych nieporozumień w tej kwestii?

Mimo, iż jesteśmy szóstką ludzi, współpraca

idzie nam łatwo, ponieważ szanujemy się nawzajem.

Dwóch z was grało kiedyś w Battleroar.

Utrzymujecie kontakt z tym zespołem. Z jakimi

bandami jeszcze łączą was jakieś relacje?

Tak, Vaggelis i Chris postawili pierwsze kroki

w muzycznym bussinesie wraz z Battleroar. Na

dziesiątej edycji Up the Hammers Festival

okazjonalnie reaktywowali stary skład i zagrali

ostatni koncert, świetnie, że zrobili to po tylu

latach. Mamy teraz dobre układy z nimi i wiemy

czemu tak się stało. Ogólnie zespoły w Grecji

wspierają się nawzajem bardziej niż kiedyś!

Cała scena metalowa w Grecji jest jak jedna

żelazna pięść na którą składają się świetne

kapele i muzycy, które wkładają dużo osobistego

wysiłku w ukochaną muzykę.

Czy w greckim podziemiu są jakieś młode

obiecujące heavy metalowe załogi, które w niedługiej

przyszłości mogą odpalić?

Nie chcę wymieniać nazw by nie być wobec kogoś

niesprawiedliwym, ale mogę powiedzieć...

jest wiele obiecujących zespołów, które pojawiły

się ostatnio, musisz poczekać i koniecznie ich

posłuchać. Grecja ma silną tradycję zakorzenioną

w umysłach i sercach fanów, aby reprezentować

i tworzyć heavy metal. Musisz po prostu

zobaczyć to na własne oczy!

W jaki sposób byście zachęcili polskich maniaków

do zapoznania się z waszym nowym krążkiem?

Tym, którzy nas znają powiedziałbym żeby

nam zaufali... to czego przysięgaliśmy bronić...

nadal tu jest! A ci, którzy nie znają... powiem, to

po prostu jest pieprzony heavy metal!

To już wszystkie pytania, dzięki za wywiad.

Również dziękuję za wywiad i wsparcie!

Trzymajcie flagi wysoko!

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Aleksandra Kurda, Karol Gospodarek

VALOR 85


Przesłanie "Follow Me: Kill!", brzmi: Zacznij myśleć! I nie przestawaj myśleć!

O Cripper słyszałem mnóstwo pochlebnych opinii od przyjaciół, którzy

mieli szczęście oglądać ich występ w Szczecinie w 2011 roku. Żadna z nich nie była

przesadzona, o czym przekonałem się na własne uszy, poznając ich dyskografię.

Właśnie miałem okazję poznać ich nowy album, zatytułowany "Follow Me:Kill!" i

powiem tylko, że wbija w glebę. Przy tej sposobności udało mi się porozmawiać z

zespołem o nowej płycie, power metalu i nie tylko. Na moje pytania odpowiadali:

Britta Gortz (vocal), Jonathan Stenger (guitar) i Christian Brohenhorst (guitar).

HMP: Witam, wasz nowy album po prostu niszczy.

Gratuluję, to dobry kawał metalu.

Jonathan Stenger: Cześć Jakub, dziękuję bardzo,

miło słyszeć, że doceniasz naszą płytę!

Cała przyjemność po mojej stronie. Czy możemy

spodziewać się waszej kolejnej wizyty w

Polsce, promującej "Follow Me: Kill"? Przyznaję,

że nie widziałem was jeszcze na żywo, a

opinie moich przyjaciół były bardzo pozytywne.

Wiele osób po waszym występie, pobiegło

do stoiska z zakupami, po albumy i t-shirty.

Jonathan Stenger: Graliśmy tylko jeden raz w

kiedy tam byliśmy. Poza tym, macie wiele dobrych

zespołów metalowych w Polsce.

Więc pewnie znacie jakieś polskie zespoły metalowe,

które moglibyście polecić znajomym?

Jonathan Stenger: Vader, Behemot, Horrorscope,

Godbite, Vesania, Acid Drinkers, Kat,

Turbo, TSA...

łów. Czy podczas pisania nowych utworów

macie jakieś założenia, jak powinny brzmieć,

czy dzieje się to spontanicznie?

Jonathan Stenger: Dziękuję bardzo! Wyjątkowe,

oryginalne brzmienie, swój własny styl, to

cel chyba każdego zespołu. Sądzimy również, że

zbliżamy się do tego statusu, przy każdym kolejnym

albumie, ale jest to trudna droga. Nie każda

innowacja może pochodzić bezpośrednio z

serca, jeśli nie jesteś cholernym geniuszem. Powiedzmy,

że kimś takim, jak Devin Townsend,

Mika Akerfeldt, Frank Zappa, Prince czy ktokolwiek

inny. Tym razem próbowaliśmy stworzyć

emocjonalny koncept całego albumu, zanim

zaczęliśmy pisanie. Następnie stworzyliśmy

zarys, jako jeden utwór w długiej wyczerpującej

sesji, trwającej około czterech miesięcy. Podziału

na ścieżki dokonaliśmy, zanim pojawiły się

konkretne pomysły. Wiedząc, że np. jeden

utwór musi być szybki, drugi z groovem i tak

dalej. Kiedy pojawił się jakiś fajny riff, najpierw

zastanawialiśmy się, gdzie by pasował na albumie.

To było bardzo skomplikowane, w porównaniu

z naszym zwykłym procesem pisania -

kawałek po kawałku.

Kiedyś ekstremalne śpiewanie było raczej domeną

mężczyzn... Okazuje się, jednak, że kobiety

często robią to o wiele lepiej. Brawo,

Britta! Ja po raz pierwszy usłyszałem takie

kobiece wokale na koncercie Holy Moses w

1991 roku. Sabina Classen rozwaliła mi system.

A potem było coraz więcej takich wokalistek.

Czy masz jakichś ulubionych ekstremalnych

wokalistów, lub wokalistki?

Britta Gortz: Mam kilku ulubionych, ale nie

ograniczam się do ekstremalnych wokali. Mika

Akerfeldt to prawdopodobnie jedne z najlepszych

growli w historii, mimo że ostatnio niewiele

ich używa. Jestem także wielką fanką

Randy'ego Blythe'a i Joe Duplantiera, żeby

wymienić tylko kilku. Jeśli chodzi o inne style

wokalne, jestem całkowicie zakochana w Mike'

u Pattonie, Björk, Devinie Townsend, Annette

van Giersbergen, Taylor Momsen...

Wspólną cechą tych wszystkich wokalistów, jest

to, że ich głos dociera do mojego wnętrza. To

nie jest kwestia stylu, ale kwestia przekazywania

emocji tak bezpośrednio, jak to możliwe.

Polsce, więc nie mamy stałego kontaktu z promotorami.

Zobaczymy, co uda nam się zorganizować

w przyszłości, jak na razie, niestety, nie

mamy potwierdzonych żadnych polskich koncertów.

Britta Gortz: Ale ten jeden koncert, który graliśmy

w Polsce, bardzo miło wspominamy. To było

w 2011 roku i spotkaliśmy tam zespół Godbite,

który niedawno zaprosiliśmy do Hanoweru,

aby zagrali z nami.

W tym zespole gra syn moich znajomych, pewnie

byli szczęśliwi. Podobało wam się u nas?

Czy byliście zadowoleni z reakcji fanów na

koncertach?

Jonathan Stenger: Polska to świetne, najlepsze

kiełbaski na świecie! Imho. Fani byli cudowni,

Foto: Kai Swillus

Znakomicie! Wasza muzyka wymyka się z

ram i definicji... ale w przypadku Cripper, jest

to zaleta, a nie wada. To już nie thrash metal,

ale szeroko pojęta ekstremalna muzyka. To odróżnia

was od setek innych metalowych zespo-

Kolejne pytanie, czy słuchacie w ogóle power

metalu? Jakie są twoje odczucia, Britta, kiedy

słyszysz chłopaków śpiewających w bardzo

wysokich rejestrach? Czy zagralibyście z zespołem

power metalowym na jednej scenie?

Britta Gortz: Power metal generalnie nie jest

tym, czego słucham, ale oczywiście graliśmy z

power metalowymi zespołami. Szczególnie na

festiwalach. Lubię różnorodne składy. Ogólnie

rzecz biorąc, wydaje mi się, że dyskusja na temat

płci jest trochę bezsensowna, jeśli chodzi o

wokalistów lub ogólnie muzyków, gdzie - moim

zdaniem - powinna ona dotyczyć jakości, umiejętności,

emocji i swobody wypowiedzi, grania w

stylu, który uważasz za swój w danym czasie.

OK., rozumiem. Ale byłem ciekaw Twojej opinii.

Niemcy są ojczyzną wielu metalowych

legend. I to zarówno tych, które grają heavy

metal jak i thrash metal. Scorpions, Accept,

Running Wild, Helloween, Kreator, Sodom,

Destruction, Assassin, Tankard. Wszystkie

te zespoły są bardzo popularne w Polsce od

ponad trzech dekad. Czy słuchacie któregoś z

nich? Czy stanowią dla was jakąś inspirację?

Jonathan Stenger: Wiele świetnych zespołów

pochodzi z Niemiec, a wszystkie wymienione tu

zespoły, są legendarne, przez lata zapracowały

sobie na ogromny szacunek. No cóż, niestety,

żaden z nich nie jest dla mnie bardziej ważny od

codziennej filiżanki herbaty, szczerze mówiąc.

Moje osobiste muzyczne (thrashowe) korzenie

pochodzą bardziej z okolic Bay Area. Tak myślę.

Ja mam pół na pół... Niemcy-USA, jeśli chodzi

o klasyczny thrash. Z którym z tych zespołów

wyruszylibyście w trasę? A z którym nie?

Jonathan Stenger: Cóż, większość z nich byłaby

świetnym supportem trasy. Może Helloween

i Running Wild bardziej różnią się od

stylu, w którym gramy, więc trudniej byłoby zadowolić

ich publiczność.

Moje ulubione utwory z nowego albumu to

"Pressure", "Into the Fire" "World Coming

Down", "Pretty Young Thing". Czy gracie

86

CRIPPER


którąś z tych kompozycji na koncertach?

Jonathan Stenger: w naszym obecnym zestawie

na żywo są: "Pressure", "Into the Fire", "Mother",

"Shoot Or Get Shot" czasem "Running

High".

Britta Gortz: Wiele osób wspomniało, że

"World Coming Down" jest jednym z ich ulubionych

kawałków na płycie. To dla mnie niespodzianka.

Bardzo lubię ten utwór, ale nie domyśliłbym

się, że wielu ludzi uzna go za ulubiony.

Nagrywacie albumy dość regularnie, co dwa,

trzy lata. Czy taki przedział czasu daje komfort

tworzenia nowego materiału i zapobiega

wypaleniu twórczemu?

Jonathan Stenger: Trudno powiedzieć, to zależy

od tego, co zespół robi w tych okresach, co

robi każdy jego członek. Pierwsze albumy było

łatwiej tworzyć, po drugim wydawnictwie mieliśmy

problemy z pisaniem nowego, świeżego materiału.

Po kolejnej zmianie na gitarze basowej,

w 2012 roku, mieliśmy dobrą passę i wenę twórczą.

Podpisaliśmy kontrakt z Metal Blade Records

i napisaliśmy czwarty album "Hyena",

który był dla nas ogromnym krokiem naprzód .

W latach 2015 i 2017, część z nas dużo podróżowała.

Kolejny raz zmieniliśmy basistę i musieliśmy

mocno się starać, aby zaspokoić nasze

osobiste ambicje, przeskoczenia potężnej "Hyeny".

(Śmiech)!

Nie boicie się, że tytuł "Follow Me: Kill!" może

zostać odczytany zbyt serio? Mamy niespokojne

czasy, wszędzie przemoc... Ktoś z zewnątrz,

może pomyśleć, że to wezwanie do zabijania.

Nie macie w Niemczech problemu z

cenzurą? Pamiętam wiele dyskusji na temat

kontrowersji, związanych z "Pleasure to Kill",

Kreatora.

Jonathan Stenger: Jeśli ktoś odczytuje to dosłownie,

musi być niezłym głupkiem, bo kiedy

przeczytasz tekst, zrozumiesz, że "Follow Me:

Kill!", to coś wręcz przeciwnego! Wszyscy próbują

omamiać ludzi swoją propagandą, aby podążali

za ich wizjami. Nie ma znaczenia, czy to

religie, grupy terrorystyczne, faszyści, rządy,

media, wkurzeni obywatele, youtuberzy, czy

ktokolwiek. Przesłanie "Follow Me: Kill!",

brzmi: Zacznij myśleć! I nie przestawaj myśleć!

Cóż, a dzięki pionierskim zespołom, takim jak

Kreator, nie powinniśmy mieć problemu w

Niemczech z naszymi tytułami, biorąc pod uwagę,

że nie przekraczamy pewnych granic...

Wiele zespołów, które próbowały urozmaicić

Foto: Gripper

Foto: Gripper

swoją muzykę, zmieniając brzmienie, eksperymentując

z aranżacjami, popadło w niełaskę

fanów i w końcu powróciło do starego stylu

(np. Paradise Lost). Gdzie leży sekret waszego

sukcesu?

Jonathan Stenger: Myślę, że sukces w biznesie

to mieszanka ciężkiej pracy, wyczucia trendów,

odrobiny szczęścia i zdolności adaptacji w czasie.

Skoro mamy trend typu: "Oldschool znów

jest fajny", zespoły, które powróciły do swoich

korzeni, znowu miały dobrą passę. Pamiętasz

nową falę hard rocka i stoner rocka, lat 70-tych,

sprzed kilku lat? Kiedy Black Sabbath pretendował

do miana jednego z największych zespołów

wszechczasów... znowu! Myślę, że miało to

wiele wspólnego z hipsterską modą, bo każdy

od tego czasu jest ubrany jak drwal, długowłosy

i brodaty... Cóż, metalowcy mogą powiedzieć:

"Ale my ubieraliśmy się w ten sposób, zanim to się

stało cool"... Metalheads są prawdziwymi wyznacznikami

trendów!

Każda z waszych okładek jest inna, ale dwie

ostatnie są utrzymane w ponurych odcieniach

szarości. Na zdjęciu "Follow Me: Kill!" możemy

zobaczyć granat na mównicy, umieszczony

w zarysie Ziemi. Kto był autorem tego zdjęcia?

Jakie jest jego przesłanie? Czy wy również,

dostrzegacie, że świat staje się radykalny?

Jakby szykował się na wojnę.

Christian Brohenhorst: To ja stworzyłem cover

art do "Follow Me: Kill!". Po tym, jak Britta

pojawiła się z politycznymi tekstami, do niektórych

utworów na album, spróbowałem stworzyć

coś, co pasowałoby do tego tematu. Wyzwanie

polegało na stworzeniu czegoś, co wydaje

się głośne i jednocześnie spokojne, w tej samej

chwili... Coś, co nie wydaje żadnego dźwięku,

ale jest gotowe eksplodować w nadchodzącej

scenie. Chciałem umieścić Świat w centrum

uwagi i pokazać to, w bardzo bezpośredni i ikoniczny

sposób. Zachowałem pewną prostotę,

nie korzystając ze zbyt wielu elementów na

okładce. Zrezygnowaliśmy nawet z umieszczenia

nazwy zespołu i tytułu albumu (można je

sobie nakleić), aby zachować okładkę pustą i

bez irytującej typografii. Na szczęście nasza wytwórnia,

Metal Blade Records, zgodziła się na

nasz dziwny pomysł.

Skąd czerpiecie inspirację do pisania nowego

materiału? Czy zdarza się, że pomysły pojawiają

się podczas trasy?

Jonathan Stenger: Trudno być kreatywnym w

trasie. Normalnie, wspólnie tworzymy piosenki

na próbie. Kiedy mamy plan, czasami tworzymy

grupy twórcze, spotykając się z dwoma lub trzema

muzykami. Nie powinno być naraz zbyt

wielu "kucharzy przy gotowaniu". Bo każdy zawsze

chce mieć swój mocny utwór, którym

wszyscy będą zachwyceni. Inspiracja pochodzi

od innych artystów, wszyscy słuchają różnych

stylów muzycznych, a każdy z nas jest fanem

nowych świeżych pomysłów w muzyce.

Britta Gortz: Mnie inspiracja nachodzi prawie

wszędzie i ciągle. Problemem jest dla mnie bardziej

filtrowanie i wybieranie "dorodnych wiśni".

Czasami zbyt intensywnie analizuję moją

własną artystyczną twórczość. Mam trudności z

zaakceptowaniem na przykład fragmentu tekstu

takim, jakim jest. Muszę się skupić, aby nie zepsuć

czegoś, co jest w porządku.

Czy Niemcy są dzisiaj bezpiecznym krajem?

W polskich wiadomościach dużo mówi się o

wzroście przestępczości, spowodowanej

ogromną liczbą imigrantów. Czy to prawda?

Jonathan Stenger: Powiedziałbym, że są jednym

z najbezpieczniejszych państw na Ziemi.

Nigdy nie miałem problemu z żadnymi imigrantami,

nie znam też nikogo, kto by je miał. Zderzenie

różnych kultur zawsze stwarza ryzyko

poważnych konfliktów. Ale większość tych ludzi,

którzy stracili swoje domy i przeszli przez

piekło, ma po prostu prawo do nowej szansy.

CRIPPER 87


Myślę, że kiedy straciłeś wszystko i jesteś w naprawdę

desperackim nastroju, popadasz w konflikt

z prawem. O wiele łatwiej, niż statystyczny

Niemiec, żyjący wygodnie, bez problemów. Dlatego

jeszcze ważniejsze jest, aby dać tym zdesperowanym

ludziom perspektywę i nie piętnować

ich, jako dzikich przestępców. To pieprzone

średniowieczne myślenie! Media są bardzo

skuteczne we wzbudzaniu strachu. Tak, jest

wielu kryminogennych dupków wśród uchodźców,

nawet nienawistnych terrorystów, ale jest

ich równie wielu w społeczności nieimigracyjnej.

Britta Gortz: To proste. Media szukają sensacji,

aby przykuć uwagę. A złe wieści sprzedają

się lepiej niż dobre wieści.

Istniejecie od 2005 roku. Minęło ponad 12 lat.

Czy nadal czujecie tę samą pasję i radość z

grania, jak na początku swojej kariery?

Jonathan Stenger: Na scenie wciąż jest to samo

uczucie, no, prawie. Zmienił się sposób pracy,

między tymi kilkoma satysfakcjonującymi

momentami. Każdy ma jakieś zajęcie zarobkowe

poza zespołem, niektórzy z nas mają rodziny.

Więc każda chwila jest cenna Nie możesz

zarobić za dużo pieniędzy z metalu, więc

zawsze staramy się nadrabiać zaległości i wydawać

coś nowego, co kilka lat.

Czyli nie można w Niemczech utrzymać się z

pieniędzy zarobionych na graniu metalu?

Jonathan Stenger: Chyba że jesteś Rammsteinem...

nie, nie bardzo. W naszym szczególnym

przypadku: możemy czuć się bardzo zadowoleni,

gdy zespół sam się finansuje, a to koszty

pokoju, samochodu, instrumentów, produkcji

albumów, sesji wideo i tak dalej.

Britta Gortz: Wszyscy na co dzień pracujemy.

Wolicie grać na festiwalach, wśród wielu znanych

zespołów (gdzie można pokazać się przed

dużą i zróżnicowaną publicznością) czy w małych

klubach?

Jonathan Stenger: Zawsze lubiłem grać na festiwalach.

Klubowe sceny są fajne, ale na wielkich

festiwalach sceny są ogromne.

Gdybyś mógł cofnąć się w czasie, czy zmieniłbyś

coś na swojej muzycznej ścieżce?

Jonathan Stenger: Nie, myślę, że to co robiliśmy,

zrobiliśmy dobrze i zawsze dawaliśmy

100% od samego początku. Oczywiście, pierwszego

albumu nie można porównać do naszych

najnowszych materiałów, ale w 2007 roku

byliśmy bardzo zadowoleni z tego, co wtedy

stworzyliśmy.

Czy jest coś wyjątkowego, co wydarzyło się w

ciągu tych 12 lat, jakie są wasze wspomnienia?

Pierwsza umowa, pierwszy koncert, pierwszy

album?

Jonathan Stenger: Wiele osobistych kamieni

milowych... Dwa rejsy z 70000 Tons, do których

mieliśmy zaszczyt dołączyć, były legendarnymi

wręcz wydarzeniami. Metalcamp 2006,

był jednym z naszych pierwszych festiwali w historii

i wciąż jednym z najlepszych. Każdy nasz

nowy album i jego pierwszy odsłuch po produkcji,

był ekscytujący.

Na koniec kilka słów do polskich fanów...

Jonathan Stenger: Dalej niszcz, Polska! (Jonathan

napisał to, po polsku! - przyp.red.)

Dzięki za wywiad!

Jonathan Stenger: Dziękujemy również, Jakub!

Jakub Czarnecki

HMP: Założyliście Pandemic Outbreak jako

bardzo młodzi ludzie, ale dla części z was nie

był to pierwszy zespół - granie wciągało was

coraz bardziej, nie było innej opcji, jak wkręcać

się w nie dalej?

Menzel: Czy tacy młodzi? Ja i ówczesny perkusista,

Szymon, mieliśmy po około 20 lat, jak

spotykaliśmy się na pierwszych próbach Pandemic

Outbreak. Każdy z nas już miał swoje pierwsze

kapele w wieku 16 czy 17 lat. Wiadomo,

umiejętności nie były na wysokim poziomie,

więc często było nierówno i koślawo, ale dobrze

wspominamy ten czas kiedy spijaliśmy na nielegalu

pierwsze, tanie browary.

Ponoć do thrashu doszliście stopniowo, poznając

najpierw inne odmiany rocka i metalu i lżej

też początkowo grając?

Chyba każdy tak miał, że zaczynał od kapel typu

AC/DC itp. Człowiek jest istotą o charakterze

odkrywczym i z czasem potrzebuje coraz

więcej i więcej, aby siebie zaspokoić. Tak samo

jest w tym przypadku: odkrywasz kolejne gatunki,

kapele, które zaskakują brzmieniem, szybkością,

partiami perkusyjnymi, wokalami czy

solówkami z piekła rodem. I to napędza tą całą

machinę. U nas jest tak, że któryś z nas znajduje

jakąś kapelę, pokazuje ją członkom ekipy i

wspólnie się nią jaramy.

Co więc zachwyciło was w tym thrashowym

łojeniu najbardziej, że postanowiliście oddać

mu się bez reszty?

Przede wszystkim czysta agresja płynąca ze sceny.

To jest właśnie zajebiste. Dajesz upust swoim

emocjom na koncercie. To jest coś w rodzaju

katharsis. Wolimy w taki sposób ochłonąć z

negatywnych emocji, niż szukać zaczepki u

przypadkowych osób na mieście i odreagować

bijąc kogoś. Kolejną przyczyną jest prawdziwość

tej muzy. Jest ona grana przez zwykłych ludzi.

Nie przez nadętych buców, którzy tworzą

barierę wokół siebie i wszystkich traktują z góry.

Tu nie o to w tym chodzi.

Nie da się nie zauważyć, że takie granie ma

już ponownie za sobą największy okres popularności,

domyślam się jednak, że akurat to w

żadnym razie was nie zniechęca?

Nie ma o tym mowy. Po prostu gramy muzę,

którą uwielbiamy i nie mamy zamiaru podążać

za modą. Aktualnie sytuacja w kraju dla tej muzy

nie ma się najlepiej. Graliśmy z kapelami z

różnych części naszego kraju i wszędzie jest tak

samo słabo. Niewypłacalne gigi, mała frekwencja,

brak lokali gdzie można organizować koncerty

czy nawet organizatorzy chujający kapele

na hajs. Na szczęście nie mieliśmy wielu takich

sytuacji. Patrząc kilka lat wstecz, to na koncerty

trójmiejskiej sceny przychodziło po 200

osób. Wszyscy się znali, pili razem browary i

było zajebiście. A obecnie mało osób z tamtej

ekipy pojawia się na koncertach, a szkoda. Mamy

nadzieję, że za jakiś czas znowu frekwencje

na undergroundowych koncertach będą wysokie,

bo jest dużo osób, które słuchają tej muzy,

ale nie mają pojęcia o lokalnej scenie metalowej.

Poza tym jeszcze kilka lat temu w tym natłoku

thrashowych kapel nowej fali można było się

naprawdę pogubić, gdy teraz pozostali tylko ci

najwytrwalsi zwolennicy takiego grania, a to z

kolei niewątpliwy plus tej sytuacji?

Czy taki plus? Nie podchodzę tak do tego. Raczej

mnie to smuci, że nie ma z kim organizować

koncertów i nawiązywać znajomości. Przede

wszystkim, dla mnie i reszty kapeli, liczy się

muza i pasja do niej. To jest najważniejsze. Jak

ponownie przyjdzie moda na thrash i ludzie będą

zakładali kapele oraz przychodzili na koncerty

to będzie naprawdę zajebiście.

Dość szybko zaczęliście tworzyć własny materiał

- to już nie czasy dla cover bandów, lepiej

mieć coś własnego w zanadrzu?

Własny materiał to podstawa. Nie można traktować

coverów jako część setu koncertowego, a

jedynie dodatek do niego. Każda kapela ćwiczy

swoje umiejętności na coverach i w początkowych

fazach zespołu są one niezbędne, aby się

zgrać, ale też określić gatunek w jakim ma się

rozwijać kapela. Pandemic Outbreak w ciągu

tych kilku lat grał covery między innymi Death,

Toxic Holocaust, Sadus, Sepultura czy nawet

Midnight i do tej pory lubimy zagrać coś z tego

repertuaru jako odskocznię od ćwiczenia własnego

materiału.

Nagranie debiutanckiego materiału po niewiele

dłuższym niż rok istnieniu to też spora sprawa,

po przecież wiele kapel zaczyna od demówek,

próbnych nagrań, etc., gdy wy postanowiliście

zacząć od bardziej profesjonalnego wydawnictwa?

Nie ukrywam, że nagrywając tę EP-kę poprzeczkę

ustawiliśmy sobie wysoko. Z perspektywy

czasu na pewno wiele rzeczy można było zrobić

lepiej oraz bardziej dopracować ten materiał np.

pod względem partii wokalnych czy gitarowych.

Ale wydaje mi się, że i z tego można wyciągnąć

plusy, bo np. mamy doświadczenie studyjne,

które na pewno wykorzystamy na następnym

nagraniu, które już niebawem będzie miało

miejsce w tym samym studio gdzie nagrywaliśmy

"Rise Of The Damned". Cały czas mam

kontakt z Maćkiem Nejmanem i ustalamy

szczegóły nagrywania.

To też chyba jakiś znak czasów, bo kiedy ma

się potencjał i możliwości nie ma co czekać -

pod tym względem thrash też już nie przypomina

tego co było w latach 80., szczególnie w

Polsce, gdzie profesjonalne nagranie było dla

większości kapel metalowych tzw. marzeniem

ściętej głowy?

Nie przypomina tego co było w latach 80., bo

teraz, wystarczy mieć nadzianych rodziców,

którzy zapłacą za studio kupę pieniędzy i opłacą

supporty przed dobrymi kapelami. Takie coś

zabija tę muzę i sprawia, że pojawia dużo gównianych

kapel, które mają na nią chwilową zajawkę.

Z Pandemicami mieliśmy ten komfort, że

większość kosztów nagrania i wydania zarobiliśmy

na graniu koncertów. Faktem jest to, że nie

wydawaliśmy kasy na fajki i alkohol po koncercie,

ale konsekwentnie odkładaliśmy pieniądze

do banku zespołowego, co dało nam wiele możliwości.

Następne wydawnictwo pochłonie o

wiele więcej pieniędzy niż poprzednie i będziemy

musieli dużo więcej od siebie włożyć, ale

mamy nadzieję, że przełoży się to na jakość nagrania.

Od razu założyliście, że to będzie krótszy materiał,

tzw. EP-ka, bo na album nie ma się je-

88

CRIPPER


szcze co porywać?

Chcemy zrobić następną EP, bo nowy materiał

będzie nieco inny od poprzedniego. Nie będzie

typowo thrashowy, ale to będzie thrash z dużym

wpływem death metalu, a nawet momentami

black metalu.

"Rise Of The Damned" to kawał solidnego,

momentami wręcz porywającego, thrashu. Co

ciekawe zdajecie się czerpać zarówno od klasyków

z lat 80., jak i tych nowszych kapel, by

wymienić choćby Metallikę, Anthrax, Sodom,

Kreator, D.R.I., Toxic Holocaust, Vektor czy

Municipal Waste?

Każda z tych kapel byłą przez nas wałkowana

po tysiąc razy, ale na "Rise Of The Damned"

największy wpływ miał Toxic Holocaust. Proste,

mało skomplikowane riffy prowokujące do

moshu pitu i circle pitu.

Coś w rodzaju katharsis

Dobrego crossover/thrashu nigdy za

wiele, tym bardziej, jeśli firmują go debiutanci.

Pandemic Outbreak istnieją zaledwie

od trzech lat, ale zapału, energii, a

przede wszystkim umieję-tności im nie

brakuje. Słychać to na ubiegłorocznej, udanej

EP "Rise Of The Damned", a wokalista i

gitarzysta Menzel zapowiada już jej kontynuację

- jeszcze ostrzejszą i brutalniejszą:

kolejnej EP-ki - uznaliście, że taki krótszy materiał

sprawdza się bardziej, no i taniej go wyprodukować?

Wspólnie przygotowujemy się od bardzo dawna

i w połowie października wchodzimy zarejestrować

wszystkie ścieżki. Tak jak wspomnieliśmy

wcześniej, nowy materiał jest nieco inny od poprzedniego

i chcemy zobaczyć jak zareaguje na

niego nasza publika. To nie kwestia pieniędzy.

Po prostu to jeszcze nie ten moment, aby nagrywać

LP.

Jak na młody zespół sporo koncertujecie, nie

tylko z naszymi młodszymi, jak i uznanymi

już kapelami typu Terrordome, ale i zagranicznymi

pokroju Lich King?

Początek roku 2017 naprawdę był ciężki pod

względem koncertów. W pewnym momencie

byliśmy zmęczeni. Dobrze, że mamy przerwę

od koncertów. To pozwoli na ponowne naładowanie

baterii i powrót z większą mocą. Koncert

z Terrordome był naszym debiutem i nie wypadł

najlepiej. (śmiech). Był to mój debiut za

mikrofonem i nie wszystko wyszło tak jak tego

byśmy chcieli. Ale pograliśmy kilka solidnych

prób i następne koncerty wypadały o wiele lepiej.

Nawet mieliśmy zagrać u boku Artillery,

wszystko już było pobukowane, bilety na podróż,

noclegi, ale niestety koncerty zostały odwołane

ze względu na brak zainteresowania i

małą ilość osób biorących udział. Nervosa ma

swoją jesienną trasę koncertową i między innymi

będzie na dwóch koncertach w Polsce. Mieliśmy

to supportować, ale z tego co wiem jest taki

chaos organizacyjny, że wolimy się z tego wycofać

i przygotowywać do nagrań.

Fakt, że straciliście ostatnio basistę, który stanął

przed wyborem studia czy muzykowanie,

pewnie jest tu sporym utrudnieniem, bo w studio

można go zastąpić bez trudu, na koncercie

już gorzej?

Jest mi niezwykle przykro, że Brodacz odszedł

z zespołu. Jest zajebistym kolesiem i się dogadywaliśmy.

Wiadomo, przychodzi taki moment w

życiu, że trzeba podjąć konkretne kroki. Ja i

chłopaki z zespołu życzymy my mu jak najlepiej

i mamy nadzieję, że uda mu się zdać studia bez

większych problemów. Cały czas mamy dobry

kontakt i to się liczy. Co do zastępstwa, to na

razie się na tym nie skupiamy. Najprawdopodobniej

ścieżkę basu nagram ja. Po nagrywkach

Słyszę tu też odniesienia do brutalniejszego,

stricte deathmetalowego grania - pewnie byliście

i wciąż jesteście fanami Death czy Vader?

Death ma bardzo duży wpływ na naszą muzykę.

Mówię tu o płytach "Scream Bloody Gore",

"Leprosy" czy "Spritual Healing". Od Vadera

bardziej lubimy kapele Dying Fetus, Canibal

Corpse czy Suffocation.

Istotne jest więc znalezienie równowagi i zaczątków

własnego stylu pomiędzy tymi różnymi

wpływami, bo czerpać jest z czego?

Ważne jest to, żeby być otwartym na różne gatunki

muzyczne, a nie tylko na jeden. Inspiracje

można czerpać z kapel grających klasycznego

rocka, jak i kapel całkowicie młodych. W muzyce

nie związanej z metalem czy jego pokrewnymi

jest wiele ciekawych motywów i rozwiązań

muzycznych.

Tradycjonalistami okazaliście się też w kontekście

wydania "Rise Of The Damned", bo

ukazał się również na kasecie - zawsze w takiej

sytuacji ciekawi mnie czy to kwestia trendu,

czy też, mimo młodego wieku, pamiętacie

kasety w powszechnym użyciu i wciąż korzystacie

z nich na co dzień?

Kasety to świetny nośnik muzyki, który przypomina

początki muzyki metalowej w latach

80. oraz cały ten monopol na tape trading. Co

więcej cieszy nas to, że kaseta została wydana

na Węgrzech i prawie cały nakład został wyprzedany.

Na pewno następne wydawnictwo

ukaże się na tym nośniku.

To prawda, że myślicie o wydaniu kolejnej taśmy

z nagraniami z próby?

Myśleliśmy nad tym, ale po kilku naradach

stwierdziliśmy wspólnie, że nie będziemy wszystkiego

pokazywać naszym słuchaczom. Nagrania

głównie posłużyły nam do przedstawienia

materiału producentowi i być może kiedyś pojawią

się jako dodatek do LP. Kto wie. Mamy bardzo

dużo nagrań z naszych koncertów i myśleliśmy

nad tym aby wydać bootleg koncertowy.

Ale to na razie taki pomysł. Zobaczymy, co

przyniesie przyszłość.

Wspomniałeś też, że szykujecie się do nagrań

Foto: Pandemic Outbreak

Sądząc z udostępnionego przez was "Human

Trophy" z próby nie ma co spodziewać się jakichś

znaczących zmian, ostry thrash/crossover

wciąż kręci was najbardziej?

Zmiany na pewno będą dotyczyły brzmienia, a

podstawa w postaci thrash/crossover pozostanie.

Udostępniłem tylko jeden numer, aby nie

dawać wszystkiego na talerzu naszym słuchaczom.

Chcemy też zachować element zaskoczenia.

Zapewniam, że będzie się działo na nowej

EP-ce. Będzie się składała z pięciu podstawowych

numerów czystego wpierdolu!!!

będziemy szukać konkretnej osoby, a kto wie,

może w tzw. międzyczasie kogoś znajdziemy.

Nie zakładacie jednak, że ta roszada w składzie

w jakimkolwiek stopniu wam przeszkodzi,

Pandemic Outbreak jest w uderzeniu i nie

zamierzacie nie wykorzystać okazji dalszej

popularyzacji zespołu, szukania wydawcy,

etc., etc.?

Nie zapowiada się, żeby przeszkodziła. Nasza

trójka jest na tyle zgrana i zżyta z sobą, że będziemy

cały czas szli do przodu. Jednym z pierwszych

kroków jest nagranie przyszłej EP-ki.

Dalej będziemy szukać wydawcy i możliwości

promocji naszego materiału. Wiadomo, wszystko

idzie wolniej, bo praktycznie wszystko sami

załatwiamy. Do tego mamy jeszcze inne

obowiązki jak np. praca czy szkoła. Pomimo

straty basisty wszystko idzie w dobrym kierunku

i tak jak mieliśmy to zaplanowane. Teraz

czekamy na odrobinę szczęścia w postaci znalezienia

dobrego bass-mana i dobrej nagrywki.

Jak to będzie zrealizowane, to później będzie z

górki.

Wojciech Chamryk

PANDEMIC OUTBREAK 89


Ciesz się życiem!

Rockowo bezkompromisowi Niemcy z Spitefuel to zespół, który z pewnością

mógłby zagościć w rockowych stacjach radiowych, takich jak Antyradio.

Nie odkrywają być może oni koła, aczkolwiek tworzą całkiem przyjemny heavy

metal/hard rock, w bardziej nowoczesny sposób. Jeśli ktoś poszukuje zespołu z pozytywnym

nastawieniem, to być może otwierając tę stronę trafił doskonale. Bez

zbędnego przedłużania, zapraszam do krótkiej rozmowy z wokalistą Stefanem

oraz gitarzystą Tobiasem.

HMP: Czy możecie powiedzieć o waszych doświadczeniach

w branży muzycznej przed założeniem

Spitefuel?

Stefan Zorner: Chwilę przed Spitefuel istniał

Strangelet, prekursor obecnego zespołu. Wydaliśmy

naszego pierwszego długograja "First Bite"

w grudniu 2014. Odzew był wspaniały, mieliśmy

okazję grać parę fajnych występów przez

następne półtora roku. Wszyscy z nas mieli własne

zespoły, aczkolwiek Spitefuel nie ma już

żadnego przed sobą*. (śmiech).

Przedstaw proszę początki waszego zespołu.

Stefan Zorner: Kiedy zakończyliśmy swoją

działalność jako Strangelet, trójka z nas (Stefan,

Finn oraz Tobi) wiedziała co chce dalej robić:

założyć kolejny zespół! Cięższy, z dwoma

gitarami - szczególnie wypełnienie tej cechy

sprawiło mi frajdę. Posiadanie dwóch gitar prowadzących

to wielki przywilej i zaleta. Mieliśmy

Stefan Zorner: Uhhh, jest tyle świetnych dzieł.

Ciężko wybrać jedno z nich. Ogólnie to zależy

na moim dziennym nastroju (śmiech). Pozwolę

sobie tutaj przytoczyć parę dzieł: Guns'n'Roses

"Use your Illusion 1 & 2", Pink Floyd "The

Wall" (też jako pionierzy muzyki metalowej)

oraz Antoni Dvorak "From the New World".

Jak wasz singiel został odebrany w metalowym

światku? Jakie oceny dostawaliście od

prasy i fanów muzyki ciężkiej?

Stefan Zorner: Myślę, że na chwilę obecną całkiem

dobrze. Utwór został oceniony jako ten

dobry. Wersja orkiestralna "Sleeping with Wolves"

podzieliła trochę fanów. Część uwielbia,

część twierdzi, że "ahh, nie było to potrzebne"… Ja

osobiście uwielbiam i uważam, że jako zespół

wcale nie jesteśmy ograniczeni jedynie do "prawdziwego

metalu". Muzyka to wolność.

Możecie powiedzieć więcej o przebiegu prac

None"? Czy jest na nim jakiś motyw przewodni?

Tobias Eurich: "Second to None" nie jest typowym

koncept albumem. Pomimo faktu, że

utwory mają bardziej lub mniej wyraźnie zaznaczone

tematy, to tak. Teksty Stefana to te

bardziej rzeczywiste - bez smoków, mocy i

chwały. Głównie tematy dnia codziennego takie

jak relacje, miłość, kobiety, ślina, pościg za wolnością.

"Second to None" to wyrażenie motta:

"żyj wolny i ciesz się każdym dniem".

Travis Smith stoi za grafiką waszego debiutu.

Jest on artystą doświadczonym w swoim fachu,

zresztą można to zauważyć po okładkach,

które zrobił dla Nevermore, Iced Earth i

Opeth. Możesz wyjaśnić nam symbolikę

okładki? Powiedz parę słów o współpracy z

nim.

Stefan Zorner: Travis to świetny artysta! Jesteśmy

szczęśliwi z tego powodu, że Travis zaszczycił

nas swoją pracą, szczególnie jak spojrzymy

na zespoły, z którymi pracował. Wysłaliśmy

mu teksty i podłoże naszego albumu, a on

wysłał nam tą okładkę. Żyj swoim życiem, ciesz

się nim, bądź sobą.

Który utwór z waszego debiutu jest twoim

faworytem? Dlaczego?

Stefan Zorner: Lubię wszystkie tak samo. Nie

ma na tym albumie żadnych średniaków ani

specjalnych przebojów, Naszą intencją było

napisanie utworów pełnych pasją. Kompozycje

które nie satysfakcjonowały nas, z pewnością

nie usatysfakcjonują naszych fanów. Konsekwentnie

musieliśmy odrzucać takie utwory.

Klasyczna niemiecka precyzja (śmiech).

dokładnie zaplanowane, to co chcemy robić, od

samego początku. Wiedzieliśmy, że mamy

utwory, występy oraz najlepszego menedżera,

którego mogliśmy sobie wyobrazić. Tak więc

zaczęliśmy działać szybko i teraz jesteśmy tu,

gdzie jesteśmy. Dajemy występy na świetnych

festiwalach, w klubach w 2017 i pracujemy nad

nowymi utworami.

Który album heavy metalowy jest dla was tym

najbardziej inspirującym? Możecie wymienić

kilka.

Foto: Hobbit Hauser

nad waszym debiutem? Gdzie, jak, jak długo

oraz z kim?

Stefan Zorner: Stworzyliśmy utwory (napisaliśmy

i zaaranżowaliśmy) w okresie od maja do

października 2016r. Nagrywaliśmy ten album w

pięknym Troisdorf w Nordrhein - Westfalen, w

studiu Gernhart Studio z Martin Buchwalterem.

Cała produkcja przebiegła sprawnie, wciąż

jesteśmy zaskakiwani, jak bardzo pozytywnie

ten album został odebrany.

Co chcecie powiedzieć waszym "Second To

"Whorehouse Symphony" jest zdziebka podobne

w temacie do niektórych utworów Motorhead

(na przykład "Whorehouse Blues"). Możesz

powiedzieć o tym, co was zainspirowało?

Stefan Zorner: Motörhead jest jednym z najświetniejszych

zespołów rock'n'roll, przepraszam

był… Wszyscy tego słuchają. Aczkolwiek

nie mogę znaleźć wielu powiązań (ok, tytuł).

Tekst jest metaforą. Jest trochę jak prawdziwe

życie… wszyscy chcą Cię zrobić w chuja. Albo

będziesz silny albo umrzesz. O tym jest ten

utwór.

Osobiście uważam, że wasz "lyric video" jest

zbyt przeprodukowany i kiczowaty. Jak dla

mnie jest za dużo efektów - uważam, że lepszą

opcją jest bardziej skromna prosta produkcja

wideo promocyjnego dla "Crying For Death"

na kanale Relapse Records. Jak odniesiesz się

do mojej opinii?

Stefan Zorner: Hey, każdy ma swoją własną

opinie. Uważamy, że proste wideo, zawierające

jedynie tekst i zdjęcie zespołu, po prostu nudzi

odbiorcę. Tak więc musieliśmy nieco to ożywić…

ale jak już mówiłem, nie mam problemu z

tym, że masz własną opinię, ważne jest to, że

lubisz muzykę.

Z tego co kojarzę to Stefan jest pisarzem, który

ma już na swoim koncie dzieło zatytułowane

"Lyssea". Czy mam rację? Mógłbyś

opowiedzieć o tej książce?

Tobias Eurich: Tak, Stefan napisał tą książkę

kilka lat temu, lecz dokończył i wydał parę miesięcy

temu. Jako muzyk/pisarz i tak dalej nie

skupiasz się tylko na jednej rzeczy. Inspiracja i

kreatywność są ważne wszędzie. Sama książka

to miks fantastycznej, romansowej historii i filozoficznego

spojrzenia na świat. Naprawdę miło

mi się to czytało i nie chcę zdradzać szczegółów

- tak więc nabądź własną kopię jeśli lubisz ten

gatunek, z pewnością ta książka jest tego warta.

90

SPITFUEL


Dlaczego wybraliście "Purified" na utwór do

teledysku?

Stefan Zorner: "Purified" jest wybitny. Klarownie

przedstawia cechy obu naszych zespołów.

Jest ciężki i chwytliwy. Dlatego uznaliśmy że

ten utwór jest idealny do tego, by pokazać kim

jesteśmy.

Wasz teledysk został nagrany w studio. Skłania

mnie to do pytania, czy to była kwestia

oszczędności, czy tego że jesteście zwykłym,

szczerym heavy metalowym zespołem?

Stefan Zorner: Oba, (śmiech).

Pracowaliście w studiu z Martin'em Buchwalter,

który jest perkusistą Perzonal War. Co

sądzicie o jego zespole?

Stefan Zorner: Naprawdę lubimy ten zespół.

Jeśli posłuchasz tych utworów, to z pewnością

one poruszą Cię. Lubię ten styl muzyki, aczkolwiek

lubię też jego inny zespół, Fall Of Carthage.

Jest bardziej nowoczesny i cięższy.

Co scena muzyki ciężkiej sądzi o waszym

debiucie? Jak dużo albumów już sprzedaliście?

Stefan Zorner: W tym momencie dostaliśmy

już wiele dobrych i wspaniałych opinii. Niektóre

recenzje były ok, ale tylko ok dla nas. Jesteśmy

bardzo zadowoleni z reakcji na tą chwilę.

Sprzedaliśmy więcej kopii niż myśleliśmy, że

sprzedamy (śmiech), reszta jest już tajemnicą...

Co sądzicie o MDD Records?

Stefan Zorner: Najlepsze.Wydawnictwo.Które.Możemy.Sobie.Wyobrazić.

Powiedz więcej o waszym ulubionym koncercie.

Stefan Zorner: Przepraszam, ale nie. Każdy

występ jest specjalny i wyróżniający się. Dopóki

ludzie dobrze się bawią, śpiewają z nami, to

każdy koncert jest tym ulubionym.

Co sądzisz o obecnej niemieckiej scenie metalowej?

Stefan Zorner: Hm. Obecnie przechodzimy renesans,

w którym parę zespołów składa hołd

osobistym herosom z lat 80. Jednak myślę sobie,

że nie powinieneś kopiować całego stylu życia

czy ogólnie całej dekady. Zainspiruj się korzeniami

i stwórz coś nowego. Tak zasadniczo

to jestem fanem amerykańskiego hard rocka i

metalu. Brakuje tej luźnej postawy, tego typowego

"odpierdol się" w Europie i Niemczech.

Metal i Żubr!

Ostatni, naprawdę znakomity krążek Ranger "Speed & Violence" wywindował

Finów na sam szczyt wśród młodej speed metalowej fali. Mają wszystko co

trzeba: energię, entuzjazm, świetne kompozycje, oldschoolowy image. Zresztą

mogli się niedawno o tym naocznie i nausznie przekonać polscy maniacy, bo

zespół podczas ostatniej trasy odwiędził Warszawę, Wrocław i Szczecin dając

naprawdę konkretne gigi. Na moje pytanie, niezbyt wylewnie odpowiadał perkusista

Miko.

HMP: Witam. Jesteście już po trasie "Speed &

Violence over Europe". Wszystko poszło dobrze

czy może pojawiły się jakieś przeszkody?

Gdzie zagraliście najlepszy gig?

Miko: Cześć! Skończyliśmy drugi etap trasy w

czerwcu i wszystko poszło dobrze. Oczywiście

bywało, że van zepsuł się, sprzęt musiał zostać

naprawiony, a ludzie czuli się zmęczeni, ale nie

musieliśmy anulować żadnych koncertów, więc

liczy się to jako udana trasa! Najbardziej pamiętny

występ letniej części był prawdopodobnie

na Live Evil w Berlinie.

Jak nowy materiał sprawdził się live? Jak reagowała

publika?

Zaplanowaliśmy setlistę wokół nowego albumu

i w ten sposób wykonaliśmy z niego wszystkie

numery. Wydawało się, że publika znała już

nasz nowy album, bowiem bawiła się przy tym

co najmniej dobrze. Na drugiej części tournée

odwiedziliśmy Wrocław, Warszawę i Szczecin!

Byliście na trasie sami czy towarzyszyły wam

jakieś bandy?

Graliśmy samodzielnie z lokalnymi supportami.

Tylko na jednym koncercie w Niemczech supportowaliśmy

Exhumed, to było świetne!

Planujecie jeszcze jakąś trasę w tym roku czy

bardziej skupicie się na pojedynczych gigach i

występach na festiwalach? Gdzie będzie was

można jeszcze zobaczyć?

Koncentrujemy się na pisaniu nowego materiału,

ogarnięciu nowego kontraktu płytowego i

nowego gitarzysty, gdyż Mikael zdecydował się

odejść. Więcej wiadomości dopiero w 2018 roku!

Pod koniec 2016 roku ukazał się wasz nowy

album "Speed & Violence". Kiedy zaczęliście

pisać na niego materiał? Są to same nowe

kawałki czy też może odświeżyliście coś np. ze

starych demówek?

Niektóre kawałki graliśmy na żywo już w 2015

roku, ale żadna z nich nie została wydana wcześniej.

Jak piszecie swoje kawałki? Praca zespołowa

czy może jeden kompozytor?

Większość kawałków komponuję ja, zaś Dimi

odpowiada za teksty. Zazwyczaj piszę sam w

domu, a potem aranżujemy wszystko razem na

próbie jeśli coś nie współgra.

Na nowej płycie postawiliście przede wszystkim

na krótsze i bardziej bezpośrednie strza-

Co zamierzacie robić w późnym 2017?

Stefan Zorner: Jak wcześniej wspomniałem,

będziemy dawać występy i pracować nad nowymi

utworami. Zapewne w zimę wejdziemy do

studio. Tak więc mamy trochę roboty.

Dziękuje za wywiad! Co chcecie powiedzieć

waszym fanom?

Stefan Zorner: Dziękuje Ci za wywiad. Dziękuje

Wam wszystkim za bycie tutaj, wspieranie

muzyki, wspieranie metalu i wspieranie Spite

Fuel! Bez was jesteśmy niczym. Up the Spites!

Jacek Woźniak

*gra słów: Spitefuel is second to none (nazwa

ich debiutu).

Foto: Ranger

RANGER 91


ły. Czy takie mieliście założenie?

Moim celem zawsze było tworzenie muzyki,

którą lubię. Chyba po prostu chcieliśmy zrobić

bardziej surową płytę, czyli "Speedy & Violent"!

Cały wasz nowy krążek jest doprawdy znakomity,

a słabych kawałków nie stwierdziłem.

Może jednak macie jakiś swój ulubiony numer?

Który z nich najlepiej poniewierał maniaków

na koncertach? Mnie na tę chwilę najbardziej

niszczy "Lethal Force".

Wielkie dzięki! "Lethal Force" jest hitem już od

dłuższego czasu, może dlatego, że wyszedł na

singlu i ludzie go rozpoznają. "Satanic Panic"

ma w sobie sporą dawkę dzikości i jest być może

moją ulubioną pozycją do grania na żywo!

Podobnie jak debiut nowy krążek wyszedł nakładem

Spinefarm. Wychodzi na to, że chyba i

wy i oni jesteście zadowoleni ze współpracy?

Spinefarm postanowił nas odrzucić i była to

ich jedyna decyzja przez dłuższy czas. Nie mieli

pojęcia, jakim jesteśmy zespołem, a my nie lubimy

pracować z tak dużą wytwórnią o zupełnie

innych wizjach.

Czyja to łapa jest na okładce płyty?

Tak naprawdę to twoje ramie.

Zgadłeś! Wasza muzyka to klasyczny speed

metalowy atak od pierwszej do ostatniej nuty.

Czy rozważaliście lub rozważacie by w przyszłości

dodać pewne elementy z innych gatunków?

Od jakiegoś czasu robimy mniej lub bardziej

tradycyjny speed metal, ale przyszły materiał

będzie zawierał też zupełnie nowe pomysły!

Wydaje mi się, że mogę się dość łatwo domyślić

waszych inspiracji, ale może jednak uda

się wam mnie zaskoczyć?

Lubię muzykę taką jak prog, punk, rock psychodeliczny

i ogólnie z lat60'-70'. Zespoły takie jak

Beatles, Hawkwind, Jethro Tull, Pink Floyd,

Jefferson Airplane mają na mnie ogromny

wpływ, podobnie jak bardziej "oczywiste" kapele,

takie jak Iron Maiden, Judas Priest i Slayer.

Znacie jakieś kapele z Polski? Jeśli tak to które

uważacie za godne uwagi albo wręcz zajebiste?

Kat to zespół, którego czciliśmy od wczesnych

lat Rangera!

Jako że jesteście metalowcami, a do tego Finami,

a jak wiadomo Finowie tak samo jak i Polacy

lubią sobie wypić. Jak to jest w waszym

przypadku? Sporo alkoholu schodzi u was na

trasach?

Nie sposób temu zaprzeczyć, dobrze się bawiliśmy

w Polsce przy Żubrze. Kiedy co wieczór

masz koncert i po każdym jesteś mega zmarnowany,

z czasem staje się to bardzo trudne do

zniesienia, ale podczas trasy mamy przy sobie

dość duże ilości alkoholu.

Może opowiecie jakąś zabawną metalowoalkoholową

anegdotkę?

Taki mały drobiazg: Lemmy trzyma butelkę

Koskenkorva (fińska wódka) na zdjęciu z tylnej

okładki "Bomber"!

Macie jakieś metalowe knajpy u siebie? Jaki

lokal polecilibyście metalowcom z Polski, którzy

będą np. na wycieczce w Finlandii?

Jeśli odwiedzasz Helsinki, poleciłbym jechać do

"Las Vegas" w dzielnicy Kallio, niezupełnie to

metalowy pub, ale większość barów ma dobre

szafy grające i możesz na nie natrafić!

Jak powszechnie wiadomo ilość ludzi słuchających

metalu jest Finlandii olbrzymia. Jestem

jednak ciekaw jak wy to odbieracie? Czy faktycznie

jest tak, że metal rządzi czy może jednak

chodzi tu o te bardziej komercyjne zespoły

nie mające z prawdziwym metalem tak

naprawdę wiele wspólnego?

Reputacja Finlandii, jako kraju metalowego jest

prawdopodobnie spowodowana takimi zespołami

jak Lordi, Nightwish itp. które tak naprawdę

nie są moją bajką. Nie jest tak, jak w Niemczech,

gdzie wszędzie jest mnóstwo małych

metalowych festiwali, jednak jeśli chodzi o koncerty

undergroundowe, zazwyczaj stawia się

niezła publika. I ośmielę się powiedzieć, że mamy

tutaj naprawdę świetne sklepy z płytami!

Jak wygląda u was młoda scena klasycznego

metalu? Mam na myśli przede wszystkim

heavy/speed metal. Tak na szybko z pamięci

mogę wymienić Lord Fist, Evil-lyn, Satan's

Fall, Mausoleum Gate, Speedtrap, który nistety

zakończył w tym roku działalność czy też

Angel Sword, który ostatnio mnie nieźle p0-

składał. Jakie zespoły byście jeszcze polecili?

Z kim jesteście w najlepszych stosunkach?

W dzisiejszych czasach pojawia się u nas sporo

dobrych zespołów! Niektóre z moich ulubionych

to: Legionnaire, Steel Machine, Rapid i

Chevalier, którzy są również naszymi dobrymi

przyjaciółmi.

Ty i Mikael wystąpiliście również z Alanem

Davey ex basistą Hawkwind w jego projekcie

Ace of Spades i odegrali set składający się z

numerów Motorhead z ery do '81 roku.Jak doszło

do waszego udziału w tym przedsięwzięciu?

Jak w ogóle wypadł ten koncert? Kto

oprócz was i Alana wziął w nim udział?

Zadzwonił do nas nasz kumpel Alex Anttila,

który zorganizował kilka koncertów dla Alana

w Helsinkach i zapytał, czy znamy gitarzystę i

perkusistę, którzy mogliby zagrać zestaw klasyków

Motörhead. Powiedzieliśmy "tak" bez

zastanowienia i okazało się to świetną sprawą!

Występ "Ace of Spades" był dla nas zaszczytem,

ponieważ jesteśmy wielkimi fanami Motörhead.

W skład zespołu wchodziłem ja i Mikael

na perkusji i gitarze, a Alan na basie, plus

goście, w tym Timo z Steel Machine, którzy

wykonywali niektóre partie wokalne.

Ok, to już wszystko z mojej strony. Chcielibyście

jeszcze przekazać coś polskim maniakom

na koniec?

Chciałbym im przekazać: Metal i Żubr!

Dzięki za wywiad.

Maciek Osipiak

Tłumaczenie: Damian Czarnecki,

Krzysztof Pigoń

HMP: "Roll For Initiative" to Wasz długogrający

debiut. Jak się z tym czujecie?

Andreas Fagerberg: Myślę, że czujemy się z

tym bardzo dobrze. Ja sam czuję się dobrze z

tymi nagraniami, choć zawsze jest coś, co

chciałbyś, aby było zrobione inaczej, ale naprawdę

nie mam na to czasu. Myślę też, że to fajny

album z różnorodnymi kawałkami, ale nadal pasującymi

do siebie.

Gracie bardzo ostro, wręcz momentami thrashowo.

Czy taki zamysł był brany od początku

prac nad tym materiałem?

Chodziło o to, by tworzyć ostrą i ciężką muzykę

ze staroświecką oprawą muzyczną, tj. z klawiszami

i bez dogrywania gitarowego podkładu.

Wszyscy przez lata graliśmy w różnych metalowych

i punkowych zespołach, więc naturalne

jest, że idziemy na całość, kiedy zaczynamy grę.

Nie szukamy brzmienia retro, tylko muzyki retro

(śmiech).

Opowiedzcie jak przebiegała praca nad "Roll

For Initiative". Co było najtrudniejszym doświadczeniem

sesji?

Muszę powiedzieć, że wszystko poszło naprawdę

gładko. Nagrywki skończyły się i zostały

zrobione w dwa weekendy, uważam wszyscy

wykonali fantastyczną robotę. Właściwie miałem

jeden duży problem w studiu. Okazuje się,

że nauczyłem się niektórych riffów do "Roll Dee

Twenty" w niewłaściwy sposób, więc musiałem

się wziąć i zagrać je w inny sposób. To było frustrujące,

ponieważ bardziej była to walka ze

sobą, a nie z rękami - jeśli wiesz, co mam na myśli.

W końcu to zrobiłem. Czasami robisz coś

niechlujnie i nikt tego nie widzi na próbach. Ale

praca w studio jest inna i oczywiście wszyscy zauważają

jak coś jest nie tak.

Jakiego sprzętu używaliście podczas nagrań?

Użyliśmy głównie własnego wyposażenia,

wzmacniaczy Orange użyliśmy dla basu i keyboardu.

Nie wiem jakiego rodzaju wzmacniaczy

dokładnie używa Peter, ale myślę, że Marshalla.

Przepraszam, ale nie mam pojęcia czego używają

inni chłopacy. Wiem tylko, że Peter używa

Gibsona Flying V, a Christopher Rolanda

Juno-D. Ja używam bas Rickenbacker i stomp

boxy Bossa: Bass GE-7B EQ, Bass OBD-3 Overdrive

i Boss Digital Delay DD-3. Użyłem również

EBS UniChorus. Jeśli chodzi o wyposażenie

w studiu to o nim nie mam zielonego pojęcia.

Ulf, który odpowiedzialny jest za nagrywanie

i mix jest w tym świetny. Myślę, że zrobił

świetną robotę.

Kto był odpowiedzialny za teksty na Wasz debiut?

Możecie coś więcej o nich opowiedzieć?

Odkąd jestem wokalistą zwykle sam piszę teksty,

czy coś. Próbuję zorientować się w temacie

i po prostu zabieram się za to. Nie piszę słów

tak po prostu, zazwyczaj są one motywem przewodnim.

Na tym albumie poruszam m.in. takie

tematy, religia kontra nauka, migracja, napaść

na tle seksualnym, nadmiar w piciu, samobójtwo

i tak dalej. Wydaje mi się, że to bardzo proste,

ponieważ pasuje do muzyki, aby jasno określić

temat utworu, jeśli przeczytasz słowa zrozumiesz

o co w niej chodzi.

Momentami na płycie słychać świetnie aranżowane

klawisze. Możecie coś więcej na ten

temat powiedzieć? Było trudno wpisać je w

tak, momentami brudną i agresywną muzykę?

Myślę, że przyszło to samo z siebie. Niektóre

części zostały napisane jako pierwsze, to proste.

Oczywiście w thrashowej muzyce zwykle nie ma

klawiszy, ale Christopher po prostu je dodał.

To nie jest wielka różnica grasz wolno czy szy-

92

RANGER


Szwecja to nie tylko death metal i ABBA. Teraz można powiedzieć, że

Szwecja to jeszcze Highrider. Przynajmniej tak mogłem wywnioskować z rozmowy,

którą przeprowadziłem z basistą i wokalistą grupy, Andreasem Fagerbergiem.

To szalenie sympatyczny człowiek, grający nie mniej sympatyczną muzykę - na debiucie

Highrider jest ostro, szybko i… no właśnie - nietypowo. Dlaczego? Wszystkiego

dowiecie się z rozmowy!

bko, to tylko perkusja, jeśli wiesz o co mi chodzi.

Zajęło mi trochę czasu aby przyzwyczaić się

do tego formatu.

Słuchajcie, jak to się stało, że zaczęliście grać

akurat metal? Jak zaczęła się Wasza przygoda?

Grałem kiedyś w zespole d-beatowym, który nazywał

się Fredag den 13:e. Po paru latach poczułem,

że chce grać coś więcej niż d-beat, bo

według mnie brzmiał on cały czas tak samo. Zawsze

kochałem zespoły z lat 70. Takie jak Rainbow

lub Deep Purple, ale lubiłem również

hardcore i thrash, więc pomyślałem o połączeniu

tych stylów... i tak się zaczęło.

Dobrze jest wyrazić siebie!

Czy w dobie cyfryzacji jest jeszcze miejsce na

muzykę metalową? Ta kojarzy się z bogatym

wydawnictwem, fizycznym wydawnictwem.

Co o tym sądzicie?

Tak długo jak ludzie będą tego chcieli... Według

mnie to świetne uczucie mieć w swoich rękach

fizyczną kopię płyty swojego ulubionego zespołu,

a jednocześnie mieć możliwość słuchania tej

samej muzyki online. Myślę, że metal będzie

krążył w takiej czy innej formie przez jeszcze

długi czas. Jest zbyt wiele tego wszystkiego by

móc to zignorować. To również zależy od fanów

Jaka będzie według Was przyszłość heavy metalu?

Tak jak mówiłem wcześniej, przyszłość metalu

wciąż będzie błyskotliwa, jedne zespoły będą

świetne, inne złe, ale co kilka miesięcy znajdzie

się coś ekscytującego, co będzie można posłuchać.

Czym jest dla Was granie muzyki?

Nie jestem pewien, ale myślę, że wszyscy lubiliśmy

muzykę od najmłodszych lat. Ja osobiście

czuję się dobrze, kiedy tworzę nową kompozycję

albo gram coś na żywo. Wszystko inne wydaje

się nie ważne. Dobrze jest wyrazić siebie.

Macie już pomysły na kolejny album?

Możecie zdradzić o czym myślicie?

(Śmiech) Nie mamy pojęcia, co będzie dalej.

Sorry, nie chcemy Cię rozczarować. Jesteśmy

tak samo doinformowani jak ty. Mam jednak

wrażenie, że będzie trochę inaczej, nie wiem jak,

ale trochę inaczej.

Czego słuchacie prywatnie? Co zrobiło na

Was największe wrażenie ostatnimi czasy?

Wciąż słucham wielu starych kawałków i wciąż

dowiaduję się o starych zespołach, o których

wcześniej nie słyszałem. Mówiąc o nowszej muzyce

bardzo lubię Pallbearer! Wydaje mi się, że

nowy album Integrity jest również bardzo dobry.

Przez te wszystkie lata słuchałem Marduka

i do dziś zachowałem ich płyty.

Wasza okładka przynosi na myśl klasykę metalu.

Rysowane okładki były znakiem jego

świetności. Kto wpadł na pomysł tego rycerza

i skąd akurat taki projekt?

Zabawnie, że o tym wspominasz, bo to była dokładnie

nasza myśl! Klasyczny metal, ale również

klasyczny d-beat jak Anti Cimex i tak dalej.

Jest to inspirowane postacią Warduke'a z

klasycznego "Dungeons and Dragons". Chcieliśmy

czegoś prostego i dopasowanego do muzyki.

Muszę przyznać, że mimo, że gracie oldschoolową

muzykę, nie słychać na "Roll For

Initiative" żadnej chęci pójścia na "skróty",

żadnego kopiowania, powielania starych czasów.

Dlatego chcę zapytać - ciężko jest utrzymać

własny styl?

Oczywiście, że czerpiemy z innych zespołów,

ale sztuką jest to by czerpać tak aby nie była to

rażąca kradzież bez swojego własnego wkładu.

Nie wiedzieliśmy jak będzie brzmiała nasza muzyka

dopóki nie zaczęliśmy nagrywać, nawet jeśli

niektóre kawałki były już skończone. Nigdy

nie wiesz jak to się skończy dopóki nie usłyszysz

ostatecznej wersji. Jesteśmy usatysfakcjonowani

z efektów naszej pracy, ale nie wiem jak

wyjdą nasze następne utwory. Myślę, że mamy

przed sobą jeszcze wiele do przetestowania.

Wydaliście muzykę na razie w formie cyfrowej.

Przewidujecie wydanie tego na klasycznym

nośniku takim jak CD czy LP?

Zarówno EP "Armageddon Rock" jak i LP

"Roll For Initiative" są dostępne na płytach

CD i winylu. Możesz je zamówić online lub po

prostu napisać do nas, a my pomożemy.

Foto: Highrider

metalu i tego czy będą kupowali płyty swoich

ulubionych zespołów. Zawsze tak było, zespół

potrzebuje wsparcia ze strony fanów. Inaczej zespoły

nie będą w stanie robić albumów i jeździć

w trasę. To się nigdy nie zmieni.

Jesteście jedną z wielu kapel ze Szwecji grającymi

ostrą muzykę w ostatnich latach. Jak oceniacie

konkurencję? A może to po prostu Wasi

dobrzy kumple? Jakie panują między wami

relacje, o ile takie są?

Nie nazwałbym tego konkurencją, większość z

nich jest poza naszą ligą (śmiech). Znamy niektórych

ludzi ze społeczności metalowej i punkowej,

nie potrafię zliczyć jak wielu. Często grają

w więcej niż jednym zespole (śmiech!).

Co Was inspiruje?

Kiedy słyszysz coś innego, co brzmi znajomo, to

najlepsze, co mogę powiedzieć.

Gdybyście mogli nagrać płytę poświęconą

Waszym ulubionym zespołom, które Was w

jakiś sposób ukształtowały, to jakie zespoły

na niej mogłyby się znaleźć?

Hmm... Znaleźlibyście na niej Type O Negative,

High on Fire, Danzig, Dio oraz Slayer. I

oczywiście Motörhead!

Jak możecie zarekomendować Waszą twórczość

komuś, kto w życiu nie słyszał o Highrider?

Jeśli lubisz Motörhead, Slayer i Deep Purple

możesz usłyszeć je wszystkie jednocześnie!

(Śmiech) Może to zbyt śmiała deklaracja, ale

nie dbam o to (śmiech).

Słowo dla fanów metalu…?

Bylibyśmy bardzo zaszczyceni, gdybyście poświęcili

czas na posłuchanie niektórych naszych

kawałków. Jeśli się spodobają lub je znienawidzicie,

dajcie nam znać! Dziękuję za wywiad!

Stay metal!

Dzięki!

Adam Widełka

Tłumaczenie: Filip Wołek

HIGHRIDER 93


"Walpyrgus nights" to symbol triumfu, nowej nadziei i transcendencji

Pod tą nieco tajemniczą nazwą kryje się grupa muzyków z Raleigh w

Północnej Karolinie znaych z takich bandów jak choćby Twisted Tower Dire,

While Heaven Wept, Daylight Dies czy October 31. Ich debebiutancki krążek to

bardzo przebojowy, pozytywny i imprezowy mix hard&heavy z punk rockiem w

stylu The Ramones czy Misfits. Okultystyczna otoczka potraktowana z przymrużeniem

oka dodaje jeszcze większego uroku. Jeśli jeszcze nie słyszeliście "Walpyrgus

Nights" to powinniście to jak najszybciej nadrobić, a jak jeszcze nie jesteście

przekonani to po lekturze tego wywiadu, a raczej monologu gitarzysty Scotta

Waldropa z pewnością weźmiecie się za nadrabianie tej zaległości. Facet nie dość,

że rozgadał się niesamowicie, co oczywiście bardzo mnie cieszy to jeszcze oprócz

spraw związanych stricte z zespołem poruszył wiele poważnych kwestii dotyczących

swoich nałogów i poźniejszej walki z nimi. Mega ciekawa i bardzo wartościowa

rozmowa.

HMP: Może na początek opowiecie jak doszło

do powstania Walpyrgus?

Scott Waldrop: To zabawne, że piszę ten wywiad

w dokładnie tym samym miejscu, gdzie

stworzyłem Walpyrgus, jedynie okoliczności

mojego życia drastycznie się zmieniły w ciągu

ostatnich sześciu lat. W tej chwili siedzę na ganku

na Wyspie w Południowej Karolinie oglądając

wschód słońca z moimi dwoma syberyjskimi

husky u mojego boku, Ocean Atlantycki spokojnie

spiętrza swoje fale przede mną, drzewa palmowe

się bujają, a ptaki ćwierkają. Kiedy założyłem

Walpyrgus w 2012 roku, było to dokładnie

na tym samym ganku przy domu wakacyjnym

moich rodziców - różnica w tym, że wtedy

był zachód, ja byłem mocno pijany, z nadwagą,

przygnębiony, wciąż paliłem i nie byłem do

końca pewien, co zrobić ze swoim życiem. Mój

alkoholizm coraz bardziej się pogłębiał, a moja

kariera muzyczna przygasała. Czułem się jak

kupa gówna i było mi szkoda siebie samego.

Można by pomyśleć, że zacząłem przemiany

swojego życia od zajęcia się moim uzależnieniem

i problemami z wagą w pierwszej kolejności,

ale zamiast tego skupiłem się na ożywieniu

mojej kariery muzycznej, chyba dlatego, że

moje ego czuło się zagrożone przez niemożność

usprawiedliwienia mojej egzystencji na tej planecie

bez tworzenia muzyki. To brzmi tak głupio

w retrospekcji, zwłaszcza, że mam cudowną

żonę i dziecko, nie wspominając o darze oddechu

w moich płucach. Rozmyślałem nad tym

wszystkim, co poszło nie tak w Twisted Tower

Dire w ciągu ostatnich 20 lat, śmierci Tony'ego

Taylora, o tym, że już nic nie mogło być takie

jak wcześniej. "Może moje najlepsze dni muzyczne

mam dawno za sobą" - myślałem. Ale coś we mnie

się gotowało, każąc mi nie słuchać "mrocznych

głosów w środku" i je zgasić. Wiedziałem, co chcę

zrobić. Chciałem założyć moje "rajtuzy dużego

chłopca" i znowu wziąć swoje życie w moje ręce.

Chciałem założyć zespół osadzony w okolicy

Raleigh, z którym mógłbym ćwiczyć bez przerwy

i dawać dużo koncertów, tak jak robiło to

Twisted Tower Dire, kiedy byliśmy młodsi.

Marc i Dave mieszkali godziny drogi ode mnie,

więc sam pomysł starania się trzymać tego z

Twisted Tower Dire nie wchodził w grę, mimo

że to i tak wydawało się bezcelowe. Nikt nie

chce patrzeć, jak stary zespół bez przerwy bezmyślnie

człapie, bez nikogo na ich lokalnych

występach. To zbyt smutne. Dave i Marc, jeśli

teraz to czytacie, to możecie sobie myśleć "Okej,

a więc prawda wychodzi na jaw". Ale prawda jest

taka, że nie potrafiłem tego sam wtedy zauważyć.

Chciałem założyć zespół w Raleigh z Peterem,

Charley'em, Jonny'm i Jimem. Myślałem

"nie ma opcji, że ten zespół, z tymi kolesiami nie zatriumfuje

i nie będzie fajny". Wystarczyło, że wziąłbym

telefon i zadzwonił do nich po kolei. Więc

to zrobiłem. Każdy, co do jednego, bezzwłocznie

odebrał telefon i zgodził się z miejsca, że

ten nowy zespół to świetny pomysł. Byłem nieziemsko

zachwycony, że możemy zacząć. Szybki

przeskok do lipca 2017 roku, i oto jestem,

trzeźwy, moja rodzina jest ze mnie dumna, od

niedawna czterdziestka na karku, wysportowany

jak za nastoletnich czasów, generalnie bardzo

szczęśliwy i wdzięczny za moje życie, no i

mam album, z którego jestem bardzo, bardzo

dumny! A więc, podsumowując i uwypuklając

sedno twojego pytania: Walpyrgus powstał z

tego, że chciałem otrząsnąć się z mojej niedoli i

ją przewyższyć. Szczerze, moje nieszczęścia były

skatalizowane przez mój alkoholizm, ale wtedy

byłem zbyt ślepy, żeby to zauważyć. Ten album

jest taką metaforą mojego życia, a ta prawda

jest cudownie straszniejsza, niż którykolwiek

z tekstów na nim. "Walpyrgus Nights" to dużo

wesołej muzyki z chorymi tekstami, co podsumowuje

moje życie. Musiałem długo chodzić w

mrokach, żeby dotrzeć do miejsca, w którym

emanuję światłością, a moje życie ma cel, więc

zespół Walpyrgus nie różni się od feniksa. Feniks

to długowieczny ptak, który cyklicznie się

odnawia lub odradza. W powiązaniu ze Słońcem,

feniks zdobywa nowe życie poprzez powstanie

z popiołów swojego poprzednika. To ja.

To Walpyrgus. I tak oto fizycznie spisuję tę historię

dokładnie w miejscu jego genezy. Życie

jest takie cudowne, dziwne, a czasami - symfonicznie

piękne. To perfekcyjny cykl, który ma w

sobie kilka cykli. Chcieliśmy pozwolić albumowi

być nazwanym tak jak zespół, albo bez nazwy -

po prostu "Walpyrgus". Ale któregoś dnia w studio

nasz inżynier Mike Shaffer powiedział

"Walpyrgus Nights". To był pewnie przypadek,

albo sposób, w jaki jego uber-dobry mózg postanowił

restytuować utwór według swojego upodobania

(śmiech). Ale jak tylko usłyszałem, jak

pluralizuje słowo "Nights", poczułem, że "To jest

to, właśnie nadałeś albumowi tytuł, Mike!". Ten tytuł

ma dosłowne znaczenie. Spędziliśmy niezliczone

noce w piwnicy Petera tworząc go, niezliczone

noce w barach w Raleigh grając te

kawałki w ich różnych wcieleniach, a najważniejsze

dla mnie - spędziłem niezliczone noce z

alkoholem i narkotykami, w samotności w środku

nocy, kiedy tak naprawdę powinienem był

spać obok mojej żony, zbierając siły na produktywny

nowy dzień. Ale… Byłem chory. Byłem w

szponach choroby psychicznej i uzależnienia i

traktowałem ten album jako środek usprawiedliwienia

siebie. Ale album nie symbolizuje całego

tego mroku, moim zdaniem. Musiałem przebrnąć

przez te finałowe etapy moich boleści.

Musiałem przejść przez "Walpyrgus Nights" (a

to były naprawdę ciemne noce, pełne rzygania,

łez i modlitw do nieznanej mocy) ale ten pięknie

stworzony album wyszedł z tej nędznej poczwary.

Moim zdaniem jest on symbolem triumfu,

nowej nadziei i transcendencji.

Foto: Walpyrgus

Skąd pomysł na taką nazwę? Jest to wariacja

na temat Walpurgis prawda?

Pomysł był taki, że chcieliśmy stworzyć zespół,

w którym cała otoczka graficzna i teksty są o

okultyzmie i rzeczach nadprzyrodzonych.

Chcieliśmy, żeby nasza muzyka brzmiała, jakbyś

jeździł na szybkim koniu przez nawiedzony

las. Twisted Tower Dire jest raczej o fantastycznych

bitwach i ideałach. No wiesz - zasady

zaangażowania ludzkości połączone z mieczami.

Więc, kiedy zaczynaliśmy - mieliśmy pisać

nazwę zespołu tradycyjnie, Walpurgis, albo był

też pomysł na nazwanie się Walpurgisnacht.

Nasza nazwa w rzeczy samej ma być wariacją

święta "Nocy Wiedźm" 30. kwietnia, którą to datę

uważa się za noc spotkania się wiedźm na górze

94

WALPYRGUS


Brocken w Niemczech. Po pierwsze, ta nazwa

ma "cool" wydźwięk, a zarazem przywodzi na

myśl obrazy seansów spirytystycznych, co pozwala

nam na niezliczone ilości opowieści o duchach

i guślarstwie. Pierwszy raz zetknąłem się

z tą datą (lub świętem) czytając tekst utworu

"Night on Brocken" zespołu Fates Warning

kiedy miałem jakieś 16 lat i znałem już wtedy

słowo "Walpurgis", bo widziałem odniesienie do

niego w "Snach w domu wiedźmy" H.P. Lovecrafta,

wśród innych tytułów, w których się do

niego odnosi. Lovecraft, jako jeden z moich

głównych literackich inspiracji, i wszystko co z

nim związane, również przyczyniło się do odpowiedniej

"atmosfery", jaką chcieliśmy osiągnąć z

Walpyrgus. Powodem, dla którego zapisaliśmy

nazwę naszego zespołu inaczej, niż się przyjęło,

był fakt, że istniały już metalowe zespoły nazwane

"Walpurgis" i nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek

miał wątpliwości, że jesteśmy Walpyrgus

z Raleigh w Północnej Karolinie. Co więcej,

zmieniona pisownia dodaje nieco mistyczności.

To sprawia, że myślisz sobie "co jest z nimi nie tak,

do kurwy", (śmiech). Szczerze mówiąc, w naszych

czasach googlując jakieś słowo - może wyskoczyć

cokolwiek. To było tak naprawdę głównym

powodem dla napisania tego w tak dziwny

sposób. To, przyznam z lekkim smutkiem,

przez nerdowskie gówno google zwane technologią

SEO. Chciałbym, żeby to było coś bardziej

tajemnego i egzotycznego, jak na przykład "byliśmy

naćpani w trzy dupy pejotlem na pustyni Chihuahua

i doznawaliśmy wściekłej orgii z lokalną grupą

latynoskich wiedźm lesbijek, podczas gdy ametystowe

chmury burzowe rozstąpiły się ujawniając gigantyczną

gałkę oczną, która emitowała błyskawicę, która weszła

do naszych mózgów telepatycznie, wkładając do niej

pomysł na szyfrowany zapis Walpyrgus". Ale tak naprawdę

to było tylko po to, żeby umożliwić znalezienie

nas w google.

Zanim wydaliście debiut pojawiło się kilka

singli i demo. Czemu nie wykorzystaliście też

tych utworów na albumie? Zamierzacie je

jeszcze kiedyś użyć na jakimś wydawnictwie?

Stwierdziliśmy, że nasze pierwsze EP/demo

było już użyte. Te trzy kawałki "Cold Cold

Ground", "We Are the Wolves", i "The Sisters"

były już wcześniej wypuszczone na kasecie

przez Swords and Chains Records. EP było

też wypuszczone jako przepiękne, ekskluzywne,

rozkładane 7"/CD combo przez No Remorse

Records (którym nie możemy dostatecznie podziękować

za bycie naszymi pierwszymi hardcorowymi

poplecznikami). Co więcej, te trzy

utwory były wcześniej na sprzedaż na naszej

stronie na bandcamp przez parę lat. No i rozrzuciłem

animowane wideo do "Cold" wszędzie

gdzie się dało, więc miałem wrażenie, że te

utwory były już grane wystarczająco wiele razy.

Ujeżdżaliśmy je jako jedyne "oficjalne wydania"

przez kilka lat. Ludzie znali inne nasze utwory

tylko przez oglądanie ich wersji na żywo na

YouTube albo przez słuchanie bardzo surowych

wersji z bandcamp. No wiesz, zaczynaliśmy się

czuć jak intruzi i mieliśmy poczucie winy za

chociażby granie na festiwalach poza miastem,

bo jeździliśmy na trzy-utworowej EPce latami.

Wydawało nam się, że to byłoby jak oszukiwanie

fanów, gdybyśmy tak po prostu wypuścili

nowe albo zaktualizowane wersje tych wałków

na albumie. No i, no wiesz - nazywaliśmy to

"demem", ale te kompozycje są dość nieźle wyprodukowane,

więc to chyba nieco bojaźliwe

czy skromne, żeby nazywać to tylko mianem

"dema". Nie wstydzę się ich produkcji ani trochę

i myślę, że mówię też w imieniu zespołu. Może

nie w imieniu Chrarliego, on jest naszym perfekcjonistą

(śmiech). Każdy zespół potrzebuje

kogoś takiego. Naprawdę włożyliśmy dużo pomyślunku

w produkcję tych wałków, w tym różne

dziwne gówna, których nigdy nie bylibyśmy

w stanie odtworzyć, jak puszczanie klawiszy

przez łańcuch butikowych, dziwacznych efektów

do basu, typu envelope filter (auto-wah) i

tak dalej. Odnosiliśmy wrażenie, że "obraz został

namalowany" jeśli chodzi o te kawałki. Nie wspominając,

że stworzenie animacji do "Cold Cold

Ground" zajęło mi ponad rok. Chyba nie byliśmy

emocjonalnie gotowi, żeby kiedykolwiek

nagrać je ponownie (śmiech). To brzmi melodramatycznie,

ale to prawda. Jak mówi Peter

Lemieux (nasz oryginalny perkusista) "czasem

przychodzi pora na zdjęcie steku z grilla". Mówił to

właśnie w kontekście tych dwóch utworów, jak

teraz o tym myślę (śmiech). Ale no - nie chcieliśmy

się już z nimi pierdolić i stwierdziliśmy, że

Foto: Walpyrgus

wy też słyszeliście już to gówno wystarczająco

często. Skupiliśmy się na nowych wałkach.

Przed "Walpyrgus Nights" w waszej dyskografii

widnieją też dwa wydawnictwa koncertowe.

Czemu zdecydowaliście się na taki

krok?

Powodem, dla którego wydaliśmy dwa koncertowe

albumy jest fakt, że bandcamp sprawia, że

tak łatwo jest po prostu wrzucić swój szajs do

internetu, a jeśli ludzie chcą oddać na to jakiś

datek, to mogą to zrobić. Nie zamieściłbym ich

tam, gdyby nie to, że jestem dumny z tego co

osiągnęliśmy jako zespół grający na żywo. Dużo

trenowaliśmy, a tych kawałków prawie da się

przyzwoicie słuchać. Przecież nie narzuciliśmy

fanom wysokiej ceny za nie (tylko dolca za wiele

utworów), więc czemu by nie? Wiedziałem,

że odpowiednie nagranie albumu studyjnego zajęłoby

dużo czasu przy naszej dostępnej ilości

czasu i pieniędzy, więc to też dało ludziom

wskazówkę, że nie "zatonęliśmy w morzu" czy byliśmy

nieaktywni. Kiedy przestajesz postować,

czy wydawać, ludzie o tobie zapominają. Taka

jest generalnie natura przemysłu rozrywkowego.

Posłuchaj, jak gadam o "przemyśle rozrywkowym",

tak jakbyśmy byli Lady Gagą czy coś (śmiech).

Ale tak już jest, wiesz, musisz utrzymać pewne

tempo i repetycje, żeby pozostać w wyścigu,

więc to też powód dla tych albumów koncertowych.

Dodatkowo lubię mieć powód dla rysowania

moich rysunków. Więc tworzenie okładek

dla nich było dla mnie przyjemnością. No i

te albumy na żywo nie były na tyle dobrej jakości,

żeby tak naprawdę coś odkryły albo był

spoilerami. Kiedy gramy na żywo, to jest jak

należy (tak myślę), ale to też jest bardzo surowe,

podczas gdy po wejściu do studia lubimy

oddawać różnorakie warstwy.

Scott jesteś głównym kompozytorem Walpyrgus,

prawda? Jaki jest udział pozostałych muzyków

w tym procesie?

Tak, to ja. Więc dzieje się tak: tworzę to, co

wydaje mi się skończonym utworem w moim w

domu w moim małym studiu nagraniowym.

Użyję maszyny perkusyjnej, stworzę orkiestracje

klawiszy i harmonii gitarowych, no i zaśpiewam

przykładowe wokale dla Jonny'ego Aune.

Mówię "skończone" utwory, ale wciąż staram się

pozostać "świadomy", żeby zostawić je nieco

otwarte. Nie kombinuję zanadto z riffami gitarowymi,

chyba że mam naprawdę solidny pomysł

i zamiast tego, po prostu skupiam się na

tym, żeby to był dobry kawałek w tradycyjnym

znaczeniu. Chcę, żeby moje utwory były uniwersalnie

"dobrymi utworami". Chcę przez to powiedzieć,

że nigdy nie myślisz o "Yesterday" The

Beatles, że ma "dobre riffy", ale większość ludzi

uważa, że to świetna piosenka. Więc skupiam

się na moich mocnych stronach. Wiem, że mogę

być menadżerem/liderem, mogę pisać utwory,

rozumiem kompozycje muzyczną, jestem artystą

wizualnym i przyzwoitym tekściarzem.

Więc zbieram te talenty i tworzę "mniej więcej

skończone kawałki" (prawdziwy oksymoron, ale to

w 100% trafne określenie), a potem wysyłam

mailem moje pomysły chłopakom, żeby na nie

przystali. Chcę żeby usłyszeli "duży obraz", dlatego

kończę te kompozycje i sprawiam, że brzmią

jak najkompletniej. W ten sposób łatwo jest

im zdekonstruować ją i dodać coś, zabrać coś,

ulepszyć niektóre części albo je skomplikować

itd. Postrzegam moich kolegów z zespołu jako

mój zespół "muzycznych atletów". Są jak mój muzyczny

"mięsień". Grają i śpiewają znacznie lepiej

niż ja. Nie ma mowy, żebym ja sam te melodie

chociaż frakcyjnie wyniósł na taki sam poziom,

co oni. Oni zajmują się moimi kawałkami i sprawiają,

że brzmią niesamowicie (dla mnie). Podziwiam,

jak Quorthon (Bathory) zrobił to

wszystko sam. To dodało mi mocy już za młodu.

Myślę, że ten koleś to geniusz i kiedy słucham

albumów typu "Hammerheart", słyszę

zadowolenie, jakie ten facet odczuwał przy

tworzeniu swoich własnych rzeczy bez limitu.

Stwierdziłem, że skoro mogę choć trochę być

WALPYRGUS 95


jak on i dać chłopakom przyzwoity wałek, to

nie jest to zła opcja. Oczywiście, to wielki proces

jeśli chodzi o dodanie czegoś od siebie przez

Charliego, Jima, Jonny'ego i Petera. Charley

przeskanuje moje riffy i skupi się laserowo na

naszej technice i bardziej je skomplikuje - tak

jak wywyższył moje dema z techniki Misfits do

techniki Zakk Wylde. Aune zrobi tak, że melodie

wokalne będą solidne, lubi też często sugerować

ulepszenia w aranżacji - rzeczy typu "Ta

sekcja miałaby lepszą ciągłość, gdybyśmy zagrali ją

cztery razy zamiast trzech". Peter dodaje dużo

pomysłów na wokale wspierające i oczywiście jego

partie perkusyjne są jego znakiem towarowym

jako muzyka i dyktują w dużej mierze charakter

utworu - słuchając przejść w "Dead Girls"

wiesz, że nikt inny jak Peter nie może tak grać!

Wszystko jego przejścia i fajne małe dziwactwa

naprawdę wygładzają brzmienie i nadają mu

unikalny charakter. Jim jest mistrzem edycji,

pomaga z dodawaniem i omijaniem różnych

rzeczy, sugeruje zmiany w tekście i progresje

chwytów. Jest mega skupiony na tym, żeby żaden

pomysł nie był zbyt nieświeży albo nadużywany.

Czuwa nad tym, żeby dziwne małe niuanse,

jak "chwyty beatlesowe" były wrzucane tu i

tam, jeśli cokolwiek brzmi zbyt "pospolicie". Przez

lata, nauczyłem się starać znajdować i dodawać

te niuanse do moich oryginalnych dem, żeby

Jim nie musiał tak bardzo szukać rzeczy do

ulepszenia, ale to zdaje się tylko sprawiać, że

mocniej przykłada się do znalezienia czegoś, co

można by wyszczególnić, (śmiech). Jim słucha

tak dużo nowej muzyki i bez przerwy odkrywa

starą muzykę typu mało znany punk, metal,

funk, prog, etc. i zawsze mi to wysyła. Myślę, że

ta ciągła umysłowa grobla na jego mózgu ułatwia

mu wybieranie specjalnych małych miejsc

do dodania "anomalii" w kawałku. Zbiera pomysły

z list, tak jak ja, ale równocześnie ma niemal

obsesję na punkcie starania się, żeby nic nie

brzmiało jak derywat. To prawie niemożliwe zadanie

jeśli chodzi o jakąkolwiek dzisiejszą muzykę

popularną, ale przynajmniej się staramy,

(śmiech). Ludzie i tak sobie myślą "No i co…

Brzmicie jak tani Helloween". (Śmiech).

Jeszcze nie słyszałem, by ktoś tak o was powiedział,

więc chyba nie jest tak źle (śmiech).

Co było waszym głównym celem podczas pisania

tego albumu? Na czym się głównie skupialiście?

Stały przed nami trzy cele, o których dyskutowaliśmy

w okapturzonych czarnych szatach wokół

pentagramu na naszym pierwszym potajemnym

spotkaniu. Wezwaliśmy ciemne moce, które

prowadziły trzy dokładne żywiołowe heavy

metalowe moce, które otoczyły w kształcie trójkąta

najbardziej niesamowity heavy metalowy

zespół i nagrywały: Cel pierwszy: Wyprodukować

go dokładnie tak, jak chcielibyśmy, żeby

był wyprodukowany album. Chcieliśmy znaleźć

medianę pomiędzy czymś popowym a agresywnym,

typu Sex Pistols "Nevermind The

Bollocks", ale zarazem organiczne i gładkie jak

Iron Maiden "Powerslave", co chyba nam się

udało. "Walpyrgus Nights" brzmi oczywiście

nowocześnie, a nie analogowo, ale nadal brzmi

nieco brudno, zachowując zarazem przyjemną

soniczną ciągłość, co jest dobre do medytacji,

ćwiczeń fizycznych, prowadzenia samochodu,

muzyka w tle na bożonarodzeniowe poranki,

jak i na imprezy bractwa w koledżu. Cel drugi:

Chcieliśmy, żeby wszystkie wałki były sprawdzone

i prawdziwe i dobrze przemyślane zanim

weszliśmy do studia z naszą heavy metalową

maszynerią (gitary ESP Charleya - aka "Personel

Diabła", moje gitary BC Rich, bębny Petera

Gretscha i basy Spector Jima). Chcieliśmy być

Foto: Walpyrgus

pewni, że mieliśmy za sobą dużo nocy w piwnicy

za pasem, kiedy to graliśmy na okrągło kawałki,

wnikliwie je analizowaliśmy i hiperanalizowaliśmy

małe detale typu gdzie akcenty gitarowe

powinny punktować uderzenia perkusyjne

albo dorzucając lub usuwając akordy gitarowe

grające równo z basem, gdzie wokal mógłby

nieść zapadającą w pamięć melodię. Bardzo staraliśmy

się zorkiestrować to wszystko z perspektywy

"profesjonalnego" producenta, pytając się

nawzajem o rzeczy typu: "Czy Martin Birch kazałby

zmienić ci ten moment?". Oczywiście, pomimo

sporego doświadczenia w nagrywaniu ze

światowej klasy producentami w naszych innych

kapelach, ludzie typu Mike Schaffer z

Volume 11 Studios (inżynier/producent perkusyjny

i gitarowy), John E. Wooten the 4th

(producent woksów), Tom Phillips (główny

producent), wciąż przeczesywali konkretne detale

i pomagali nam je wygładzić. Więc weszliśmy

do studia z intencją, żeby było to bardzo

dobrze wyprodukowane, z kilkoma różnymi

parami uszu i mózgów zastanawiającymi się nad

naszymi wyborami i wnoszącymi swoje wyjątkowe

perspektywy. Kolejnym naszym zdaniem

kluczowym aspektem w dobrym przetestowaniu

utworów było granie ich na żywo mnóstwo razy,

bo to nieuchronnie prowadzi do ogarnięcia

wszelkich niewygodnych smaczków i nauczy

muzyków, jak tak naprawdę "czuć", dzięki graniu

go tyle razy przed publicznością. Przedstawianie

utworu innym jest tak różne od grania go na

próbie, bo wtedy jest to kawałek grany non-stop

- ulatujący tylko raz na jakiś czas. To pozwala

utworowi być sobą. To pozwala ci ocenić, jak

ludzie na niego reagują. Czasem zauważysz, że

jest taki moment, kiedy ludzie zawsze lubią wymachiwać

pięściami. Czasem są takie riffy, że

zauważasz, jak ludzie tracą zainteresowanie.

Więc sporo graliśmy na żywo w Karolinie przez

kilka lat zanim w ogóle myśleliśmy o nagrywaniu

"tego albumu". Dyskutowaliśmy o tym w dniu

założenia zespołu - że będziemy dawać dużo

koncertów pozwalając kawałkom na rozwój

podczas występów. Dodatkowo, danie sobie dużo

czasu na rozwój wałków pozwala na dostosowanie

tekstów do perfekcji. cel trzeci: Trzeci cel

był najważniejszy do spełnienia i pozwolenia

żywiołowym siłom ciemności heavy metalu

kolidować w niesamowitym zakładzie mistycznej

czarnej bezwładności, która wypłynęłaby

siarczyście w nieskończoność: Chcieliśmy, żeby

słuchało się tego przyjemnie. To, że jest naprawdę

fajny do słuchania, wzięło się od dwóch

pierwszych podmiotów, którymi (znowu) były

odpowiednia produkcja z dobrych czasów i dobrze

przemyślane wałki. Podczas pisania każdego

utworu zastanawialiśmy się, "Czy ten kawałek

będzie pasował do innych i czy połączy się z nimi, by

stworzyć album, który będzie żył własnym życiem i

będzie cholernie dobry do odpalenia na całość w Pontiacu

Firebirdzie Carlosa Denogeansa?" Byliśmy naprawdę

roztropni podczas pracy nad każdym

wałkiem, upewniając się, że będzie dobrze "siedzieć"

w sąsiedztwie innych. Chcesz, żeby słuchacz

cieszył się każdym kawałkiem w miarę jak

się rozwija i być obecnym przy nim. Chcesz,

żeby słuchacz doznał krótkiej ciszy pomiędzy

wałkami, a kiedy zaczyna się następny utwór,

chcesz, żeby myśleli, "O tak, kurna, czas na ten kawałek!".

Iron Maiden byli w tym mistrzami.

Wszystkie ich kompozycje z lat 80. płyną w ten

sposób. Żadnych zapychaczy!

Na płycie wystąpiło też kilku gościnnych

muzyków. Możesz opowiedzieć o nich i ich roli

na "Walpyrgus Nights"?

Tak, pierwszym jest Mike Koch z Witch

Cross. Jesteśmy kumplami na Facebooku, bo

jestem fanem Witch Cross. Jako wstęp do tego,

chciałbym powiedzieć, że wiele lat temu Tony

Taylor z Twisted Tower Dire zachęcił mnie

do słuchania utworu "Light of a Torch", podczas

gdy on śpiewał ją (przepięknie). Strasznie chciał

zrobić cover tego wałka, ale z jakiegoś powodu

nigdy tego nie zrobiliśmy. Jim Hunter i ja nigdy

nie pozbyliśmy się tego pomysłu z głowy -

do tego stopnia, że "Torch" był jednym z pierwszych

kawałków, które ogarnęliśmy z Walpyrgus.

To było coś w stylu "nauczymy się paru coverów,

które pomogą uformować ogólne brzmienie zespołu".

W każdym razie, chciałbym, żeby Tony

był żywy i zobaczył, jak to robimy i był tego

częścią. Mam wrażenie, że z dumą przygląda się

z dystansu. Ale robię dygresję - wróćmy do

Mike'a Kocha. Wysłałem mu wiadomość na

Facebooku, generalnie mówiącą coś typu "Cześć

stary, mój nowy band Walpyrgus coveruje "Light of a

Torch" na żywo, a ty jesteś jedną z naszych głównych

inspiracji. Myślimy o nagraniu go jako jedną z oficjalnych

kompozycji na album, bo bardzo jesteśmy do

96

WALPYRGUS


niego przywiązani. Mamy twoje błogosławieństwo?

Musimy ci zapłacić? Potrzebujemy oficjalnej zgody?" -

No, i takie tam. Mike mnie zaskoczył, kiedy

odpowiedział: "Obejrzeliśmy wasze filmiki na

YouTube i uwielbiamy waszą wersję, chcielibyście,

żebym w niej zagrał?". Byłem tak uradowany, kiedy

zobaczyłem ten email, że czułem się jakbym

znowu miał 15 lat! Więc, moment, w którym

słychać Mike'a grającego na albumie to ten z

zamianami solówek gitarowych. Jest "drugą gitarą",

którą słychać. Innym gościem jest wokalistka

Brenna Leath z zespołów z Raleigh NC:

The Hell No i Lightning Born. Śpiewa w "Palmystry".

Chciałem silnego damskiego głosu, który

reprezentowałby cygankę w utworze, gdzie

tekst jest dialogiem. Jej wers to "You've got some

trouble coming". Brenna była idealna do tej roli,

bo ma ten niesamowity bluesowy głos, gdzieś

pomiędzy Janis Joplin i Ann Wilson z Heart.

Krążek brzmi bardzo profesjonalnie i współcześnie.

Gdzie go nagrywaliście i kto wykręcił

wam taki dźwięk?

Zaczęliśmy album w Volume 11 Studios, gdzie

bębnami i gitarami zajął się Mike Shaffer z zespołu

Blatant Disarray. Volume 11 to studio

z Raleigh, na którym można polegać, jeśli chodzi

o metal i rock, bo jego właścicielem jest

Mike Dean z Corrosion of Conformity, więc

całe to miejsce jest jakby "norą" C.O.C., jeśli

można tak powiedzieć. Cały budynek ma przecudowne

studio do nagrań, wielką salę do prób,

gdzie ćwiczą najlepsze metalowe zespoły z Raleigh

oraz klub zwany The Maywood, gdzie

grają krajowe i lokalne grupy, a scena się schodzi

i spędza razem czas, pije, itp. To jak metalowy

skarb Raleigh. Po skończeniu z gitarami

rytmicznymi, wysłaliśmy projekt do Toma

Phillipsa (While Heaven Wept) w Wirginii,

gdzie edytował perkusję i gitary, nagrał klawisze,

a następnie nagrał bas Jima w swoim osobistym

studiu. Kiedy już instrumenty były tam,

gdzie powinny, przekazaliśmy projekt Johnny'

emu Wootenowi (Widow), żeby nagrał wokale

Aune. On jest inżynierem w innym sławnym

studiu w okolicy, ale wokale zrobiliśmy w jego

studiu domowym, bo ma tam całe to profesjonalne

oprzyrządowanie, no i to dużo prostsze, i

dzięki temu jest mniejsza presja. W międzyczasie

nagrałem moje solówki z Mike'iem Schafferem

w Volume 11 Studios, Charley nagrał

swoje solówki z osobistym kumplem (tak myślę),

którego poznał przez Daylight Dies, a

Tom nagrał parę solówek przez kilkukrotne

przyniesienie swojego studia nagrań do Karoliny

Północnej z Wirginii. Kiedy woksy były

gotowe i edytowane, wysłaliśmy mailem pliki

albumowe z powrotem do Toma Phillipsa na

finałowe edycje i przygotowanie miksu na podstawie

sugestii i życzeń Kevina 131. Potem album

został wysłany do Kevina w Texasie, gdzie

zmiksował go w nowym domu Assembly Line

Studios. Wysłał nam te miksy mailem i chyba

Foto: Walpyrgus

stwierdziliśmy, że jest dobrze po 4-5 odesłaniach.

Myślę, że Tom mógł mieć nawet 6 odesłań

utworów typu "Dead of Night", ponieważ są w

nich jego bardzo złożone klawisze i solowa harmonia

gitarowa w stylu Boston, którą zrobiłem

z nim razem pod koniec (nie wspominając tych

wszystkich zylionów wokali wspierających).

Kiedy miks był gotowy, Kevin wysłał go z powrotem

do Wirginii, do Billa Wolfa (Wolf Productions

Inc.), żeby tam zrobił mastering. Bill i

Kevin pracowali razem przez wiele lat i pomimo,

że ich działalności są oddzielne, są drużyną

w takim sensie, że wiedzą, jak nawzajem pozmieniać

swoje projekty i mają swój własny system.

No, i to tyle, to była długa i kręta ścieżka,

która doprowadziła nas do wygranej. Zewnętrzny

dysk twardy "Walpyrgus Nights" był

na kilku "road tripach" po całym Południu Stanów

zanim był w końcu doszlifowany przez

Billa. Był w sercach i umysłach kilku utalentowanych

ludzi.

Materiał jest dość krótki, bo zawiera tylko siedem

waszych autorskich kompozycji plus

cover Witch Cross. To była świadoma decyzja

czy po prostu nie mieliście więcej wystarczająco

dobrych numerów?

To kwestia pieniędzy. Mam dema utworów, z

których można by zrobić cały album, a zespół je

lubi. Część z nich jest bardzo rozwinięta, a w

innych ja gram na wszystkim. Musieliśmy ostrożnie

wybierać, jakie kawałki naszym zdaniem

tworzyły odpowiednio płynną narrację i

połączony "album". Jeśli wybralibyśmy za dużo

wałków do dopracowania, produkcja by na tym

ucierpiała, jako że byłoby więcej do edytowania.

Skupiliśmy się bardziej na jakości, niż na ilości

i stwierdziliśmy, że jeśli jest popyt na drugi

album Walpyrgus, czy chociażby na EPkę, to

świat konspirowałby, aby został on zmaterializowany.

Albo, jeśli wolisz mniej żargonową mowę,

odzyskamy pieniądze z tego albumu, a

wytwórnia da nam więcej pieniędzy, żeby odpowiednio

stworzyć nową partię Walpyrgusowego

czarnoksięstwa. Więc jeśli chcesz więcej

Walpyrgus, kup naszą płytę! Pobieranie muzyki

za darmo jest spoko. Sam tak robię. Ale dla

zespołu jak my, które robią to (głównie) same,

to zwiększa szansę na to, że nie usłyszysz więcej

naszej muzyki. Smutne ale prawdziwe, a to samo

tyczy się "większych" zespołów, po których

nie spodziewałbyś się, że już nie stać na nagranie

przyzwoicie (czy profesjonalnie) brzmiącego

wydawnictwa, bo przemysł tak bardzo się

zmienił w ciągu ostatnich 10-20 lat.

A skąd pomysł na akurat ten cover, czyli

"Light of a Torch"?

Chcieliśmy wystartować zespół oddając cześć

duńskiemu metalowi oraz fakt, że ten zespół

nazywał się Witch Cross szło w parze z tym, że

nas zespół nazywa się Walpyrgus. Zawsze

uwielbialiśmy ten zespół (Jim i ja) i pomyśleliśmy,

że "ustawiłoby to scenę" na cały ten nastrój

naszego zespołu, wraz z "Doomed by The Living

Dead" Marcyful Fate. Powiedzieliśmy chłopakom,

żeby ogarnęli te covery zanim pierwszy

raz weszliśmy razem do sali prób. Pomyśleliśmy,

że nauczymy się razem grać przez idealne

dopracowanie tych dwóch coverów i pozwolimy

zespołowi rozwijać się w ten sposób. Stwierdziliśmy,

że możemy brzmieć jak duński metalowy

band z lat 80.! Ale nasza prawdziwa natura

lśniła przez te wszystkie mroczne północnoeuropejskie

wpływy, a my wciąż po prostu

brzmimy jak stare dobre American Party

Rockers, (śmiech), (określenie wymyślone

przez Toma Philipsa jeszcze w latach 90.).

Pozostając w temacie coverów to nagraliście

również utwór "Outlaw" na składankę w

hołdzie Riot wydaną przez Skol Records. Skąd

wasza obecność w tym projekcie?

Znałem Barta Gabriela od połowy lat 90.,

kiedy to byliśmy przyjaciółmi korespondencyjnymi

i wymienialiśmy się taśmami i płytami

CD. Jest fanem Twisted Tower Dire i wiedział,

że Walpyrgus się gotuje. Skontaktował się ze

mną przez Facebooka i zapytał, czy chcielibyśmy

być na płycie-trybucie dla Riot, więc

oczywiście w to weszliśmy. Jim od zawsze

chciał, żeby Twisted Tower Dire zrobiło cover

"Outlaw", a my byliśmy bardzo zdziwieni, że

ten kawałek nie był wcześniej wybrany przez

inny zespół, bo zapytano nas raczej w późnej

fazie produkcji tej płyty, czy chcemy wziąć

udział. Z początku chciałem zrobić cover "Magic

Maker", bo myślałem, że pasuje lepiej do naszej

całej okultystycznej estetyki, ale Jim wyrzucił

mi to z głowy, ponieważ "Outlaw" jest takim

WALPYRGUS 97


wielkim klasykiem. W każdym razie, obserwowałem,

jak Bart powoli buduje swoje "imperium"

przez lata i nie potrafię dostatecznie oddać mojej

dumy i uznania dla jego etyki pracy, jego wyborów

i po prostu tego, jaki fajny label założył

ze Skol Records. Chciałem, żeby moje zespoły

były związane z jego wytwórnią w każdy możliwy

sposób.

Waszą muzykę można określić jako mix klasycznego

heavy metalu, hard rocka, a także odrobiny

punk rocka w stylu Ramones czy Misfits.

Co powiecie na taki opis?

Tak, dokładnie tym jesteśmy. Kiedy zadzwoniłem

do chłopaków pierwszego dnia, kiedy

zdecydowałem założyć zespół, powiedziałem,

że chciałbym, żebyśmy byli hybrydą Danzig/

Misfits/Ramones zmiksowani z obligatoryjnym

czymś od Maiden/Lizzy i zdrowotną dozą

Scorpions i starym Slayerm dodanymi do mieszanki.

Mam tendencję do kierowania się Scorpnions/Slayerem/Maiden

pisząc metal, ale zawsze

było przy mnie silne punkowe tło, które

nieprzyzwoicie byłoby wyrazić w Twisted Tower

Dire. Można to poczuć w sposobie, w jaki

gramy (z Twisted Tower Dire) "Witch's Eyes",

ale nigdy nie miałem okazji zrobić pełnoprawnego

post-punkowego kawałka typu "Dead

Girls", więc to była dla mnie okazja. Dorosłem

w okolicach Waszyngtonu z całym tym punk/

hardcore i byłem żywo zainteresowany amerykańską

kulturą skateboardową w latach 80.,

która była poniekąd zaręczona ze sceną punkową.

Do tego moja siostra głośno słuchała rzeczy

typu The Ramones, Blondie i The Go-Go non

stop w moim dzieciństwie, więc ta muzyka jest

poniekąd we mnie wygrawerowana. Ale nadal

uwielbiam zespoły, których naklejki miałem na

moich deskorolkach Powell Peralta. Nie mam

pojęcia, czy ta kultura cokolwiek znaczy albo

czy kiedykolwiek dotarła do Polski. Do dzisiaj

mam na telefonie rzeczy typu Agent Orange,

The Dead Kennedys, The Exploited, etc. i

słucham ich, kiedy biegam.

Pewnie, że dotarła, jak zresztą prawie każda

inna. Słychać ewidentnie, że mimo mocnej

heavy metalowej podstawy nie boicie się

dodawać pewnych smaczków czy melodii dość

odległych od tego gatunku. Czy w przyszłości

dalej będziecie zaskakiwać w podobny sposób?

Pewnie, jeśli będzie szansa, a fani dalej będą

nami zainteresowani, jest jeszcze kilka kierunków,

które chciałbym sprawdzić. Myślę, że możemy

"prześlizgnąć się" do okolic punka albo psychedelic

z lat 70., a następnie wrócić do naszej

prostoliniowej "formuły mrocznego hard rocka lat

80.". Wśród utworów, których nigdy nie dopracowałem

jest jeden, który brzmi jak stary Slayer,

punkowa wersja "Wasn't Born To Follow"

The Byrds, bardzo mozolny doomowy wałek z

obniżonym strojem gitary i Dio-podobna kompozycja

z kilkona riffami Cheech and Chong,

dla bardzo opisowego przykładu, jak bardzo

może być dziwnie.

Jak dla mnie, "Walpyrgus Nights" to doskonały

krążek na imprezy. Ta muzyka jest tak przebojowa

i pozytywna, że chce się przy niej bawić.

Dzięki! Taka była intencja, kiedy zaczynaliśmy

i myślę, że to bardzo dobrze odzwierciedla nasze

osobowości. Kocham Iron Maiden, Slayera…

nawet Darkthrone - ale kocham też The

Mountains, The Ocean i Sunshine. Jest pewna

dziwaczna dychotomia jowialnych sił ciągnących

w stronę makabrycznych sił na tym albumie.

Stworzyliśmy dość ironiczny etos, mamy

bardzo wesołe brzmienie, ale śpiewamy o

wszystkim, co mroczne i okultystyczne. Całe to

sprzeczne poczucie "bąbelkującego złego samopoczucia"

pasuje do pijackiej metalowej imprezy. To

Foto: Walpyrgus

album, który od razu przechodzi do rzeczy.

Idzie prosto do tego momentu około drugiej w

nocy, kiedy każdy jest najebany piwem, ziołem

i koksem, słuchaliście już niemało thrashu i wyjeżdżacie

z nagraniem Prince, żeby być ironicznymi

metalami, tańcząc do "When Doves

Cry" - to po prostu prawdziwa grzeszna przyjemność.

Nie przyzwalam na narkotyki i picie -

dość przemyślanie, biorąc pod uwagę, że sam

ciężko walczyłem, żeby to zostawić. Pamiętam,

że kiedyś imprezy były czymś świeżym i przyjemnym,

i stąd naturalnie pochodzi muzyka.

Jestem pewien, że gdybym nie zaczął brać LSD

i pić Ginu mając 13 lat, pisałbym znacznie lepszą

muzykę. Więc jeśli ktokolwiek to czyta i

twierdzi, że trzeba nadużywać własne ciało i

umysł, żeby pisać muzykę - proszę, zrozum, że

to odwieczne kłamstwo! Jestem trzeźwy od

prawie trzech lat, pierwszy raz od kiedy byłem

dzieckiem - teraz mam 41 lat - i wymyślam lepsze

utwory niż wcześniej, bo mój umysł jest

ostry, a kreatywne kanały w nim są aktywniejsze

niż kiedykolwiek.

Co lub kto was inspiruje do tworzenia takiej a

nie innej muzyki?

Jeśli chodzi o Walpyrgus, zwykle zaczynam od

okultystycznego konceptu lub historii. Przy

okazji "Palmystry" chciałem napisać kawałek o

dialogu pomiędzy wyrocznią przekazującą komuś

złe wieści o przyszłości. Z kolei na "Somewhere

Under Summerwind" chciałem zrobić

utwór o Legendzie Summerwind - nawiedzonym

domu w Wisconsin. Czerpię dużo moich

progresji akordów i melodii wokalnych ze

słuchania tradycyjnej muzyki. Przez "tradycyjną"

mam na myśli rzeczy typu amerykański pop i

country, folk, blues i nawet reggae z lat 50. - 80.

Wśród moich ulubionych wykonawców są

niemetalowi artyści typu Willie Nelson, Bob

Marley, Sam Cooke, Johnny Cash, Simon &

Garfunkel, itp. Jestem zainspirowany "uczuciem"

w ich kompozycjach. Utożsamiasz się z nimi,

ponieważ melodie wokalne są tak pięknie połączone,

a dzięki progresjom akordów i tekstów

- masz wrażenie, że możesz wejrzeć w duszę

artysty. Jak już mam napisany wałek na otwartych

akordach na akustycznej gitarze, a teksty

nagryzmolone w zeszycie, zabieram to do mojej

"metalowej jaskini", czyli mojego domowego biura/

studia. Tam zamieniam progresje akordów na

metalowe riffy i robię demo z komputerową

perkusją. Wtedy trafia to do zespołu i materiał

naprawdę zaczyna "nabierać kształtu". Podsumowując,

moja inspiracja bierze się ze starej muzyki

i strasznych historii.

Płyta ukazała się nakładem Cruz del Sur. Jak

doszło do waszej współpracy? Kto wykonał

pierwszy krok? Jak ocenicie ich pracę dla Walpurgys?

Tom Phillips odezwał się do Cruz Del Sur.

Enrico wydał zarówno album While Heaven

Wept, jak i Twisted Tower Dire, więc było

oczywiste, że najpierw podbijemy do nich. Jak

dotąd wszystko idzie wspaniale, ale spodziewaliśmy

się tego, bo już się dość dobrze znamy. To

"dar" mieć dobrych znajomych jak Enrico, którzy

wspierają naszą muzykę. On sam bardzo dobrze

radzi sobie ze sprawianiem, że produkt wygląda

przepięknie przez wybranie odpowiedniego

miejsca do tłoczenia naszych produktów.

Zawsze bardzo wspiera moje "wielkie" pomysły

typu ten komiks i jest gotowy do wydania dodatkowych

pieniędzy, kiedy widzi jak ciężko pracowaliśmy

nad dostarczeniem czegoś świetnego

wytwórni i fanom. To świetne partnerstwo i powiedziałbym

nawet, że wzajemnie się podziwiamy.

Jestem tak dumny będąc z tą wytwórnią!

Nic, tylko niesamowite zespoły i niesamowite

wydawnictwa, jak spojrzysz na historię Cruz

Del Sur. Dodatkowo, tak wiele zespołów jest

też moimi osobistymi wieloletnimi przyjaciółmi,

jak While Heaven Wept, Widow, Slough

Feg, Twisted Tower Dire, etc. Widzieliśmy, że

Enrico właśnie dodał też Sacred Leather, co

jest spoko - graliśmy z nimi do tej pory dwa razy

w Raleigh w Chicago, super zespół!

Wersja winylowa będzie wzbogacona o 54

stronicowy komiks. Ty go stworzyłeś tak? O

czym będzie i skąd w ogóle taki pomysł? Ile

takich egzemplarzy będzie wydanych?

Ja napisałem wszystkie teksty i zilustrowałem

całą książkę. Stwierdziłem, że to unikalna okazja,

żeby dać fanom coś fajnego, jak i prawdopodobnie

moja jedyna okazja, żeby stworzyć nowelę

graficzną, która towarzyszyłaby moim tekstom.

Staram się traktować każdy mój album

jakby miał być ostatni, bo nigdy nie wiadomo

co przyniesie przyszłość! Od jakiegoś czasu

czytałem komiksy z serii "The Walking Dead"

98

WALPYRGUS


i pewnego dnia biegałem (tak zrodziło się wiele

i większość pomysłów), i pomyślałem sobie

"Album Walpyrgus realistycznie ukaże się za jakieś

dwa lata, więc jeśli zacząłbym teraz, mógłbym stworzyć

nowelę graficzną albo komiks do wszystkich tekstów,

załączony do albumu". Stwierdziłem, że to

wyjątkowe, w sensie, że możesz zobaczyć, co

miał w głowie tekściarz (ja), kiedy pisał teksty.

Mam talent do rysowania i pisania, więc powinienem

to połączyć.

Wasze teksty obracają się w tematyce horroru

i grozy, ale chyba z takim lekkim przymrużeniem

oka, prawda?

Tak, jest w tym wydźwięk komediowy, mimo że

tematy są z natury tych "pojebanych". Joey Ramone

był mistrzem tego w swoich tekstach, a ja

podbieram trochę tego subtelnego humoru, ale

zakręcam go w "metalowym stylu". Jeden z moich

ulubionych wersów to "D.U.M.B. Everyone's accusing

me!!!" (śmiech). W "She Lives", utwór tekstowo

(i muzycznie) nawiązuje do tego, jak straszliwy

jest ten sukkub, i że chce cię jedynie zranić.

Tekst sprowadza się do "She's a demon, and

she will take you in the night…on a midnight carriage

ride". Zdecydowałem się podrzucić ten śmieszny

ostatni tekst, bo pasował idealnie, a słowa "midnight

carriage ride" utknęły mi w głowie na lata,

ze względu na (chyba) artykuł National Geographic,

(śmiech). Chciałem z początku, żeby ten

kawałek był poważny, ale czasami po prostu

trzeba dać upust wewnętrznej głupkowatości!

Więc zezwalam na wszystkie dziwactwa, jakie

wychodzą w moich tekstach, a ludzie na szczęście

je lubią, skoro piszę wam to teraz, także na

zdrowie!

Czy historie, które opowiadasz w swoich tekstach

są twoim wymysłem czy może wzorowałeś

się na jakichś książkach, filmach, a może

prawdziwych historiach?

Większość jest w mojej głowie. Mogę podać

proste wytłumaczenie znaczeń utworów: "The

Dead of Night" jest o zboczonej kobiecie, która

sprzedała swoją duszę ciemności nocy i została

złym duchem. "Somewhere Under Summerwind"

jest o prawdziwym nawiedzonym domu w Wisconsin,

co można łatwo wygooglować. "Palmystry"

jest o facecie, który zauroczył się w swojej

cygańskiej wróżbiarce, bo bez niej jego przyszłość

jest stracona. "Dead Girls" jest metaforą

dla śmierci niewinności i ma być prequelem do

historii z "The Dead of Night". "Lauralone" jest o

kobiecie zafascynowanej życiem po śmierci i zaglądającej

za daleko w nieznaną, gdzie złe duchy

się do niej przywiązują. "She Lives" jest o

widmowej pannie z "czasów przed", która odwiedza

cię we śnie i zabiera na oniryczne przygody,

ale ona jest nieumarła, a jej pobudki są co najmniej

wątpliwe. "Walpyrgus Nights" jest o grupie

wiedźm tańczących wokół ognia, żeby wezwać

diabła i odrodzić się jako nadprzyrodzone istoty.

Jakie horrory, zarówno książkowe oraz filmowe

są twoimi ulubionymi? Czy pojawiły się

jakieś godne uwagi w ostatnim czasie?

Jestem wielkim fanem Lovecrafta. Jeśli chodzi

o filmy, dorastałem w latach 80., więc oczywiście

widziałem wiele razy wszystkie obowiązkowe

klasyki - ale nawet jako dziecko wydawało

mi się, że te filmy były nieco głupkowate.

Znaczy, jak czytasz Poe czy Lovecrafta, postacie

typu Freddy i Jason są cholernie durne, nie

bójmy się tego powiedzieć. Filmy, które "wystraszyły"

mnie za dziecka to te, które złamały i

poddały próbie moją wyobraźnię co do straszności

atmosfery, jaką stwarzały. Część z tych

Foto: Walpyrgus

filmów to "Obcy" i "Lśnienie". No wiesz, dość

trudno jest się serio bać, skoro Freddy strzela

swoim językiem przez cały pokój jak granat i

mówi "Co jest Joey, związało ci język?". Nie podoba

mi się też nowoczesna estetyka horrorów. Myślę,

że film jako sztuka piękna zaginął tak samo

jak charakter pisma i elokwencja. Nienawidzę

CGI (obrazy generowane komputerowo - przyp.

red.). Parę "niedawnych" filmów, które mi się

podobały - a przez niedawne mam na myśli jakieś

25 lat - to "The Ring" i "Mama". Mimo ich

CGI, wystraszyły mnie swoją atmosferą. Mówiąc

o nowoczesnych horrorach, jestem też

wielkim fanem "The Walking Dead", które w

dużej mierze zainspirowało mnie do stworzenia

mojego komiksu. To bardziej dramat, ale to

zombie, które chciałem zobaczyć jako dziecko.

Zawsze podobał mi się "tar zombie" z "Powrotu

Żywych Trupów" i myślałem, że nic go nie

przebije, ale Twisted Tower Dire definitywnie

stworzyło zabójcze zombie, które z nim konkurują.

Planujecie może nagranie jakiegoś klipu.

Wasze teksty aż proszą się o jakiś sympatyczny

obrazek.

Zastanawiamy się nad tym. Jim, Charley i ja

dorośliśmy w erze MTV, więc mamy świadomość

tego, jak wideo może czasem zniszczyć

twoje uznanie dla utworu poprzez wiązanie niechcianych

obrazów z utworem. Aune bardzo

chciałaby zrobić teledysk, więc myślimy nad

tym. Problem jest taki: już dość trudno jest zrobić

dobrą produkcję muzyczną ze skromnym

budżetem, a co dopiero dobre wideo, które nas

nie upokorzy (śmiech). Myślę, że lepiej wydać

pieniądze na produkcję dźwięku niż na wideo.

To nie tak, że chcemy wpychać na siłę ludziom

nasz "dobry wygląd" czy mieć złudzenia co do

męskich modeli (śmiech). Myślę, że najlepiej

jest, kiedy koncentrujemy się na tym, co robimy

najlepiej, czyli na tworzeniu muzyki. Jeśli ktoś

bardzo chciałby, żebyśmy zrobili wideo i rzucał

w nas swoimi pieniędzmi, to nie miałbym nic

przeciwko, pod warunkiem, że nie byłoby to coś

zbyt niedorzecznego. To widać, zespół oglądał

klasyczne nagrania Motley Crue i myśli, że stać

go na coś choć trochę podobnego.

Oprócz Walpyrgus gracie również w takich

zespołach jak choćby Twisted Tower Dire,

October 31 czy While Heaven Wept. Jak sądzicie,

którą z tych kapel słychać najwięcej w

Walpyrgus?

Twisted Tower Dire, ponieważ zawsze (do

niedawna) byłem głównym twórcą utworów w

obydwu zespołach. Mówię "niedawna", bo Dave

Boyd napisał 99% nowego albumu Twisted

Tower Dire, nad którym właśnie pracujemy.

Da się też słyszeć nieco While Heaven Wept w

orkiestracjach klawiszowych Toma w Walpyrgus.

Kawałek "Walpyrgus Nights" ma klasyczne

"Tomowe" melodie w liniach klawiszowych.

Bębny Petera dodają jego wymiaru do

całości tak, że to jest jego własne, zastrzeżone

"brzmienie". Nikt nie potrafi pisać tak perkusji

jak on, to taki Viper z jego i Aune wokalami.

Charley daje to "solidne" rytmiczne granie, które

dało mu miejsce w Daylight Dies, i jego unikalny

styl grania solówek, który wyszedł na

światło dzienne głównie w jego zespole Hellrazor,

gdzie był "liderem ringu".

Co jeszcze słychać w obozie Twisted Tower

Dire? Od ostatniego albumu "Make it Dark"

minęło już 6 lat. Właśnie wspomniałeś, że

szykuje się coś nowego?

Tak, żyjemy i ciągle tworzymy. Jak właśnie

wspomniałem, Dave był głównym pisarzem kawałków

na nowe nagranie Twisted Tower

Dire. Kilka lat temu, powiedziałem mu, że

skupiłem się na Walpyrgus i mojej karierze biegacza,

ale żeby to nie powstrzymało go od tworzenia

na następny Twisted Tower Dire. Powiedziałem

mu, żeby "wziął się za to", a on zrobił

to po całości. Jest jakieś 12 nowych wałków,

które powracają do er "Hydra/Crest", bo z różnych

ówczesnych powodów właśnie na tych albumach

znalazła się głównie twórczość Dave'a.

Szósty album Twisted Tower Dire jest w dość

WALPYRGUS 99


zaawansowanej fazie rozwoju. Główne struktury

kawałków i gitary rytmiczne/bębny są prawie

w całości nagrane. Niedługo zaczniemy zabawę

z solówkami gitarowymi i wokalami. Nie mamy

jeszcze określonej granicy czasowej.

Jak wygląda koncertowa aktywność Walpyrgus?

Kiedy i gdzie będzie można was zobaczyć?

Naszym celem jest bycie solidnymi, dobrze

ogranymi i pełnymi energii. Jeśli jesteśmy znudzeni,

to ludzie też są znudzeni. Jesteśmy cali

ubrani na czarno, mamy nasze talizmany w

kształcie "W", które dają nam cudowne ciemne

moce i oślizgłe zielone nagrobki, które świecą

się w kształcie pomarańczowego "W". Zrobiłem

te nagrobki w moim garażu przy pomocy umiejętności

zdobytych w czasie trzech semestrów

na wydziale sztuk pięknych kierunek rzeźbiarstwa

na Goeorge Mason University. Więc nawet

jeśli uważasz, że ssiemy, możesz sobie postać i

dotykać naszych błyszczących i pokrytych szelakiem

wspaniałych rekwizytów scenicznych.

To zaszczyt być w samej ich obecności. Często

gramy lokalnie w Raleigh, Północnej Karolinie -

co kilka miesięcy upewniamy się, czy "maszyna

jest naoliwiona". Będziemy występować na Jarvis

Leatherby's Frost & Fire III Fest w Venturze

w Kalifornii.

Ok, to już prawie wszystkie pytania. Chcecie

coś dodać na koniec?

Dziękuję wszystkim za przeczytanie tego!

Możecie się z nami skontaktować przez media

społecznościowe, kupić nasz merch i posłuchać

muzyki na naszej oficjalnej stronie internetowej.

Co więcej, zajmuję się akcją charytatywną

z organizacją non-profit nazwaną The Herren

Project. Jestem biegaczem długodystansowym

i będę brał udział w stumilowym biegu

w The Colorado Rockies, nazwanym The

Leadville Trail 100. Celem mojego biegu jest

pomoc ludziom cierpiących z powodu uzależnień.

Można przeczytać moją prywatna historię

na www.ultrarunvegan.com jest ona połączona

z moją platformą, dzięki której chcę

zainteresować sprawą jak największą społeczność.

Jeśli ten numer nie wyjdzie na czas, tam

nadal będzie informacja o mojej pracy charytatywnej

traktującej o uzależnieniach, jak i różnej

aktywności coachingowej w kwestii biegania.

Można się ze mną skontaktować osobiście

na instagramie, FB i twitterze. Jeśli ty, lub bliska

ci osoba kiedykolwiek miała do czynienia z

walką z uzależnieniem, niech wie, że jest możliwość

pomocy! Życie może być lepsze. Fajnie jest

być zdrowym metalheadem! Proszę nie krępować

się do mnie napisać. Jeszcze raz dzięki!

Dzięki za wywiad!

Maciej Osipiak,

Tłumaczenie: Karol Gospodarek, Piotr Szablewski

HMP: W tym roku, 2017, mija dziesięć lat od

Waszego debiutu pierwszą długogrającą płytą

pt. "We Will Fight!". Sięgając wstecz, jakie

wnioski nasuwają się Wam w kontekście kariery

Alltheniko?

Joe Boneshaker: Na samym początku chciałbym

podziękować za ofertę wywiadu i pozdrowić

wszystkich czytelników HMP. Mimo, iż

nasz pierwszy album wydany został w 2007r.,

zespół powstał już w 2002r., więc Alltheniko

istnieje od 15 lat! Nie lubimy podsumowywać

naszej kariery. Zrobimy to w przyszłości, w odpowiednim

czasie. Od początku istnienia zespołu

stworzyliśmy coś spontanicznego i naturalnego,

każdy album jest jak zapis tamtego unikalnego

momentu!

Dziesięć lat to szmat czasu. Nagraliście sześć

płyt i cztery dema. Prace nad którym z tych

materiałów były dla Was najlepsze, a z którymi

"męczyliście" się i chętnie nagralibyście coś

raz jeszcze lub zapomnieliście o sesji?

Każda praca ma swoje plusy i minusy: zawdzięczamy

jej pomoc w podnoszeniu poziomu naszej

ekspresji, uszlachetnieniu naszych utworów

i zwiększaniu kreatywności w tworzeniu, natomiast

słabostki pochodzą z samokrytyki. Po kilku

latach chcielibyśmy nagrać je wszystkie na

nowo, ale to byłoby bez sensu! Więc uważamy,

że te wady mogą być inaczej postrzegane jeśli

spojrzy się na nie z innej perspektywy!

Wracając do czasów obecnych, jak pracowało

się Wam przy ostatniej płycie "Italian History

VI"?

Pracowaliśmy ze spokojem, ale też z determinacją!

Od wstępnych szkiców stworzyliśmy i zaaranżowaliśmy

utwory, robiliśmy to również

podczas produkcji, tak zawsze robiliśmy. Ale w

odróżnieniu od innych albumów, natychmiast

mieliśmy skrystalizowane pomysły, które sprawiły,

że skupiliśmy się na ważnych aspektach,

jak na przykład znaczenie tekstów.

Czy moglibyście rozjaśnić mniej zagorzałym

fanom Waszego zespołu jak łączy się tytuł tej

płyty z okładką i skąd wzięła się ta "włoska

historia"?

Nawet tytuł "Italian History VI" powstał podczas

produkcji albumu! "Historia" oznacza skupisko

opowieści, później wybraliśmy słowo

"włoski" ponieważ czuliśmy potrzebę by ulokować

je w naszym ojczyźnie, nawet poprzez tytuł.

Okładka jest powiązana z utworem tytułowym,

który jest introspektywnym odbiciem tego

kim jesteśmy, kim chcemy być i jak bardzo

jesteśmy gotowi by "wskoczyć w ogień", aby

zdobyć to czego chcemy.

Foto: Alltheniko

Chciałbym również zapytać o teksty. Które z

nich są dla Was najbardziej znaczące i o czym

opowiadają?

Tak jak mówiłem wcześniej, w "Italian History

VI" przywiązaliśmy szczególną uwagę do tekstów

i treści w nich przekazywanych, ponieważ

chcieliśmy uzewnętrznić nasze myśli. Po raz

pierwszy nagraliśmy utwory po włosku, "Emblema"

i utwór tytułowy, użyliśmy prostych słów,

wiele z nich może być zdefiniowanych jako

"euro-włoski"! "Pain to Play" jest naszą odpowiedzią

na coraz częściej występujący fenomen

"pay to play", niebezpieczny dla muzyki ponieważ

redukuje on zainteresowanie ludzi nowymi

kapelami i muzyką na żywo. "Like A Fake" i

"Propaganda" są o kontroli mediów nad masami,

a utwory "Man On The Edge" i "Waste Of

Time" są metaforyczne i introspektywne.

Utrzymujecie trzyosobowy skład przez ładny

kawał czasu. Historia zna kilka przypadków

długowieczności takich konfiguracji, ale też

dużo kapel zaczynających jako trio z biegiem

czasu dokooptowywało kogoś jeszcze, przeważnie

to druga gitara. Czy Alltheniko może

stać się kiedyś kwartetem?

Każdy zespół, nieważne czy mały czy duży, ma

swoją własną historię i drogę! To czego nauczyliśmy

się po przez autopsję, to - to, że nigdy nie

powinniśmy niczego wykluczać! W przyszłości

możemy sobie wyobrazić bycie kwartetem lub

kwintetem, ale w tym momencie, bardziej naturalnym

dla nas jest funkcjonowanie jako trio.

Nie mogę nie zapytać o Wasze pseudonimy.

Brzmią jak w najlepszych latach heavy metalu

czy thrashu. Długo zastanawialiście się, który

będzie najlepszy?

Jesteśmy szczególnie przywiązani do naszych

ksywek, tak jak do nietypowej nazwy zespołu.

To wszystko dlatego, że było to 15 lat temu,

kiedy nie byliśmy świadomi tego, że Alltheniko

tak długo przetrwa. Nadanie sobie wtedy imion

było grą, zachowaliśmy je, wydaje nam się, że to

był dobry pomysł!

Alltheniko działa już, jak wspomniałem, dość

długo ale jeszcze nie wypuściliście żadnej płyty

koncertowej. Celowy zabieg czy po prostu

brak czasu, by zdecydować się na to, skąd będzie

ten występ?

Wielu ludzi pytało nas o album koncertowy,

oczywiście, byłoby to świetnym doświadczeniem

i co więcej, przyniosłoby satysfakcję.

Wcześniej lub później będzie okazja by nagrać

płytę koncertową, jeżeli nadejdzie, zrobimy to,

100

WALPYRGUS


unikalna atmosfera, to sytuacja, którą chcielibyśmy

powtórzyć w przyszłości.

Gotowi, by wskoczyć w ogień!

Mało znany w naszym kraju włoski zespół Alltheniko działa już piętnaście

lat. Trudno uwierzyć, ale tak, czas naprawdę nie zna litości. Umówiliśmy się więc z gitarzystą

formacji o dźwięcznym pseudonimie Joe Boneshaker, by zapytać o kilka kwestii.

Joe okazał się rozmówcą bardzo wesołym, cierpliwie opowiedział o swoim zespole,

o pracach nad nowym materiałem oraz wyjaśnił, czym jest dla nich metal.

ale tylko pod warunkiem, że będziemy mogli zapewnić

tym nagraniom dobre brzmienie i produkcję.

W sumie okazja jest, 10lecie zespołu, można

by zaprosić jakichś gości, zrobić naprawdę fajny

show. Mielibyście pomysły do kogo zadzwonić?

Jako Włosi wierzymy, że prawdziwe imprezy

mogą się odbyć tylko w gronie rodzinnym! Dlatego

na początku zaprosilibyśmy ludzi, którzy

wspierali zespół przez lata i zespoły, które z

wzajemnością darzymy szacunkiem.

Dziś wiele się zmienia, chociażby w formie

wydawania płyt. Sporo materiału wychodzi w

wersjach cyfrowych. Jakie jest Wasze zdanie

na ten temat, czy uważacie, że muzyka taka

jak metal nie pasuje do takiej formy czy wręcz

nieważna jest forma, ale dotarcie do słuchaczy?

Jeśli, tak jak my, należysz do sceny old-schoolowej,

to wiesz, jak ważne jest konkretne wsparcie

dla muzyki, która jest ulotna i niematerialna

bez tego wsparcia. Żaden krok wstecz nie zadziała.

Prawdą, że sposób odbioru muzyki zmienia

się, więc muzycy i wytwórnie powinny się

dostosować do słuchaczy, a nie odwrotnie!

Chciałbym zapytać więc, jaką formę kontaktu

z słuchaczami preferujecie bardziej - otwarte

festiwale, plenery czy może gęste, ciasne kluby?

Festiwale, dają nam szansę dotarcia do większej

Wracając jeszcze do tematu "Italian History

VI". Jakiego sprzętu używaliście podczas nagrań?

Stosowaliście jakieś specjalne zabiegi w

kwestii brzmienia?

Wszystkie nasze albumy są domowej roboty,

nawet "Italian History VI", używamy optymalną

ilość sprzętu aby nagrać w domowych warunkach!

W studio czas byłby ograniczony, a my

potrzebujemy skoncentrować się na pomysłach

i zawartości bez martwienia się o czas, więc nagrywanie

w domu jest w tych czasach najlepszym

wyborem!

Zbliżamy się do końca wywiadu. Domyślam

się, że Wasz zespół nie jest jeszcze mocno

wszędzie znany, sam poznałem Was niedawno.

Jakimi słowami moglibyście zachęcić

tych, którzy wahają się jeszcze, żeby sięgnąć

po Wasze płyty?

Szczerze nie wiem, myślimy, że muzyka jest

Chciałbym zapytać Was jak to się stało, że

zaczęliście grać akurat metal. Czy wpłynęły

na to jakieś zdarzenia?

Wszystkim nam podobają się różne gatunki

muzyki, ale tylko metal połączył nas od początku,

nie potrafimy powiedzieć dlaczego, to po

prostu się stało!

W tamtym okresie na pewno inspirowało Was

trochę zespołów. Gdybyście mogli w tej chwili

nagrać taśmę tribute to utwory jakich kapel zarejestrowalibyście

bez zbędnego zastanowienia?

Od początku Saxon był dla nas inspiracją za

którą podążaliśmy… więc jeśli bylibyśmy w stanie

nagrać tribute album, nie mielibyśmy żadnych

wątpliwości! Na naszym poprzednim albumie

nagraliśmy "Power And The Glory" jako

bonusowy utwór. Wielu włoskich i zagranicznych

muzyków wzięło w tym udział, to była

świetna zabawa!

Słuchacie czegoś w tej chwili prywatnie?

Znajdujecie czas, by śledzić, co dzieje się na

polu heavy metalu?

Tak, kiedy się spotykamy lub podczas długich

samochodowych podróży często słuchamy muzyki

nagranej przez bardziej lub mniej znane zespoły,

nie jesteśmy ekspertami jeśli chodzi o nazwy

ale staramy się być na bieżąco z współczesną

sceną metalową.

Patrząc po tytułach Waszych płyt jesteście

przesiąknięci heavy metalem. "We Will Fight!",

"Fast And Glorius" czy demo "Make a

Party In Hell" nie zwiastują raczej siedzenia i

tupania nóżką. Chciałem więc zapytać - czym

dla Was jest muzyka, którą gracie?

Nie będę kłamać, jesteśmy całkowicie świadomi

reguł, według których powinno grać się metal!

Jak dobrzy pisarze thrillerów używają znanych

pomysłów by stworzyć coś dobrego, tak samo

dobre metalowe zespoły używają znanych elementów

by stworzyć coś fajnego. Metal ma czysto

zdefiniowany język, którego każdy może

użyć i który każdy może zinterpretować po swojemu.

Foto: Alltheniko

publiczności, w tym samym czasie możemy

usłyszeć też wiele nowych zespołów, a także

spotkać się z fanami. To jest to, co preferujemy.

Czasami jednak cieszymy się klimatem małych

klubów, wolnym czasem i relaksującą atmosferą!

Podsumowując, festiwale są idealnym kontekstem

dla naszego zespołu!

Jaki był najdziwniejszy wyraz sympatii fanów

do Alltheniko, jeśli oczywiście taki się zdarzył?

Przeżyliśmy wiele zabawnych sytuacji, oczywiście

nawiązaliśmy bezpośredni kontakt z ludźmi,

traktując ich bardziej jako przyjaciół niż fanów…

Myślimy, że to z powodu spontaniczności

naszego zachowania na scenie, nigdy nie mamy

niczego zaplanowanego. Zawsze byliśmy sobą

zamiast zachowywać się jak celebryci, nikogo

nie udajemy.

Szykujecie coś dla Waszych fanów na Waszą

rocznicę - 15 lecie działalności? Może będzie to

coś specjalnego?

Z tej okazji, mieliśmy poprzedniego maja dwudniową

imprezę w naszym mieście, zaprosiliśmy

wiele włoskich i zagranicznych zespołów, które

znaliśmy od dawna i z którymi dzieliliśmy pasję

do muzyki. W takim kontekście pojawiła się

tworzona z tych samych powodów, dla których

powinna być słuchana, to wyrażanie siebie, dawanie

i branie emocji. Tworzymy i będziemy

tworzyć muzykę dla przyjemności płynącej z jej

tworzenia, nie jesteśmy zainteresowani uwagą

ludzi, taka uwaga to oczywiście zaszczyt, ale nie

o to nam chodzi! Kto chciałby nas posłuchać i

wesprzeć nas może pobrać nasze trzy pierwsze

albumy z naszej strony bandcamp, natomiast

resztę można kupić na stronie Pure Steel Records.

Na koniec zapytam, może trochę dalekosiężnie,

o plany związane z Alltheniko na najbliższe

miesiące. Wybiegacie już myślami do sesji

kolejnej płyty? Trasa? A może jakiś wypoczynek?

Przez następne miesiące i rok 2018 będziemy

szukać okazji by promować na żywo nasz ostatni

album, oczywiście we Włoszech. Będziemy

prawdopodobnie komponować nowe rzeczy i

kontynuować "The History". Dziękuję Wam

wszystkim!

Dzięki!

Adam Widełka

Tłumaczenie: Aleksandra Kurda, Filip Wołek

ALLTHENIKO

101


Nie jestem zbyt optymistycznie nastawiony do przyszłości

Ten wywiad to taki trochę głos zza grobu, a to z tego powodu, że Sacred

Gate zakończył niestet swój żywot w 2016 roku. Jednak przez osiem lat działalności

wydali trzy bardzo przyzwoite albumy, a w tym ten ostatni zatytułowany

"Countdown to Armageddon", więc myślę, że miejsce na łamach Heavy Metal

Pages zwyczajnie się im należało. Głównym mózgiem, kompozytorem i założycielem

tego niemieckiego w końcu bandu był Grek Nicko Nikolaidis i nic dziwnego,

że to właśnie on udzielił odpowiedzi na nasze pytania.

HMP: "Countdown to Armageddon" jest waszym

trzecim, ale jednocześnie pożegnalnym

albumem. Czemu zdecydowaliście się zakończyć

działalność?

Nicko Nikolaidis: Po nagraniu nowego albumu

nie byłem zbytnio zadowolony z niektórych

rzeczy, które się wydarzyły, nie chcę teraz

wchodzić w szczegóły, ale mogę powiedzieć, że

Peter i Björn nie szanowali pewnych rzeczy,

które powiedziałem, stworzyli problem z niczego

i tak mnie to zdenerwowało, że nie chciałem

już z nimi pracować.

Czy jest to już decyzja ostateczna czy może

jednak istnieje cień szansy, że za jakiś czas

jeszcze wrócicie?

nowego wokalisty, a po sześciu miesiącach znaleźliśmy

Rona. Potem zaczęliśmy próby z Ronem,

a także graliśmy koncerty.

Jak długo powstawał materiał na nowy krążek?

Miałem kilka starych kawałków na moim komputerze,

które przedstawiłem zespołowi, potem

skomponowałem kilka nowych utworów, więc

powiedziałbym, że około sześciu miesięcy.

W jaki sposób piszecie swoje utwory? Jest to

praca zespołowa czy może jednak macie jakiegoś

głównego kompozytora?

Na pierwszych dwóch albumach skomponowałem

całą muzykę i teksty. W "Countdown to

Jesteście w stanie z pełnym przekonaniem

stwierdzić, że "Countdown to Armageddon"

to wasz najlepszy album? Jeśli tak to dlaczego?

Lubię wszystkie trzy albumy, "Countdown ..."

to także bardzo mocny album, ale moim zdaniem

najlepszy album to "Tides of War". Może

dlatego, że jestem Grekiem, a był to album o

Spartanach i ich heroicznej postawie. Jest bardzo

epicki ze wspaniałą muzyką, tekstami,

atmosferą i grafiką, a komunikacja w zespole

była bardzo dobra. Myślę, że to kwestia gustu,

wielu ludzi twierdziło, że "Countdown to

Armageddon" to nasz najlepszy album.

Naprawdę nie wiem. Jeśli będę miał motywację

i energię, by ponownie założyć zespół może to

się stanie. Na moim komputerze nadal mam

pełne utwory na kolejne dwa albumy, ale na razie

jestem bardzo zajęty moją pracą i moją rodziną,

nie mogę grać w zespole.

Czym teraz będą zajmowali się muzycy Sacred

Gate? Czy będzie to miało jakiś związek

z muzyką? Gracie w jakichś innych zespołach?

Wiem, że Christian gra na perkusji w zespole

coverowym, Ron pośpiewał kilka tygodni w innym

metalowym zespole, ale o ile wiem ten zespół

również się rozpadł. W ogóle nie obchodzi

mnie, co robią pozostali dwaj faceci.

Na "Countdown..." przyszło czekać trzy lata.

Co się działo w obozie Sacred Gate w tym

czasie?

Cóż, mieliśmy osiem z dziewięciu utworów, kiedy

Jim opuścił zespół więc zaczęliśmy szukać

Foto: Sacred Gate

Armageddon" napisałem też całość z wyjątkiem

dwóch utworów. Do tych dwóch kawałków

Björn przesłał mi kilka pomysłów i riffów,

uzupełniłem je swoimi riffami i tekstami. Sposób

w jaki pracowaliśmy polegał na tym, że

przygotowywałem demo z muzyką i perkusją za

pomocą komputerowej perkusji i dawałem je

innym. Niektóre szczegóły zostały opracowane

na próbie, ale najwięcej pracy wykonałem w domu.

Na co jest kładziony główny nacisk podczas

komponowania? Jakie warunki muszą być

spełnione, żebyście zaczęli nad nim pracować?

Riff, melodia, a może coś jeszcze innego?

Tak jak właśnie powiedziałeś, kiedy mam fajny

riff lub melodię kontynuuję pracę nad kompozycją,

używając nowych riffów i myśląc o tekście,

który pasowałby do melodii. Czasem mam

refren, melodię lub teksty w mojej głowie, a następnie

robię utwór.

Jakie utwory uważacie za najmocniejsze punkty

"Countdown..." i dlaczego?

Nie mogę pominąć żadnego, lubię je wszystkie.

Myślę, że wszystkie utwory mają elementy, na

których opiera się Sacred Gate. Mam tu na myśli

chwytliwe refreny, ciężkie i agresywne riffy,

melodyjne prowadzenia i solówki. No dobra,

niech będzie, "Countdown ...", "Sacred Gate" i

"Legions of the North", (śmiech) lubię je, bo są

dobre do headbangingu.

Płytę kończy utwór "Made of Iron" zespołu o

tej samej nazwie, w którym kiedyś grał Niko.

Czy główną przyczyną było to, że jest to po

prostu fajny kawałek czy może był jakiś inny

powód?

Postanowiliśmy nagrać go ponownie, ponieważ

"Made of Iron" był zawsze na naszej liście koncertowej,

głównie jako bis, a wszyscy ludzie na

koncertach śpiewali refren. To kawałek, którego

słuchasz raz i nie wychodzi ci z głowy. Zmieniłem

tylko trochę tekst i nie ma drugiego solo jak

na oryginale.

Na płycie możemy usłyszeć też nowego wokalistę

Rona Slaetsa. Skąd akurat ten skądinąd

świetny wybór? Znaliście się wcześniej?

Ron nakręcił kilka filmów na YouTube, a nasz

znajomy zobaczył je i skontaktował się z Ronem,

mówiąc, że szukamy wokalisty. Tak go

znaleźliśmy, daliśmy mu dwa lub trzy kawałki

do nauki i zaprosiliśmy go na próbę. Od pierwszej

próby wiedzieliśmy, że jest właściwym

wyborem.

A czemu odszedł Jim Over?

Wciąż nie wiemy. Po prostu nie przyszedł na

próbę ani nie odpowiadał na nasze telefony i

sms-y.

Jakie widzicie największe różnice między nowy

dziełem, a poprzednimi krążkami?

Szczerze mówiąc, nie widzę wielu różnic z wyjątkiem

tego, że nowy materiał jest bardziej

agresywny i jest więcej elementów US metalu

niż na dwóch pierwszych albumach. Ale słychać,

że to album Sacred Gate.

102

SACRED GATE


Skąd czerpiecie główną inspirację podczas

tworzenia swojej muzyki?

Teksty inspirowane są filmami lub książkami

lub czymś, co widzę w telewizji, albo mam pomysł

na coś i po prostu zaczynam pisać. "Under

the Normandy Sky" na przykład inspirowany

jest filmem "Szeregowiec Ryan", a "The Oath of

the Damned" opowiada o armii umarłych z

"Władcy Pierścieni". Z muzyką jest trochę inaczej,

po prostu biorę gitarę i zaczynam grać, jeśli

nowy riff jest dobry, nagrywam go i próbuję rytmów,

które do niego pasują.

Dzięki komu w ogóle chwyciliście za instrumenty?

Jeśli mówię za siebie to głównym powodem jest

Iron Maiden, te fantastyczne solówki gitarowe

i struktury kompozycji i oczywiście wokal Dickinsona

był powodem dla którego musiałem kupić

gitarę i nauczyć się grać. Potem pojawiły się

takie zespoły jak Metallica, Manowar, Megadeth,

Dio, Iced Earth, Sepultura, Slayer i tak

dalej.

Za teksty odpowiadaż również Ty. Sądząc po

tytułach i okładce mają raczej mroczny i mało

optymistyczny wydźwięk. Czy możecie powiedzieć

coś więcej na temat liryków?

Masz rację, nie jestem zbyt optymistycznie nastawiony

do przyszłości. Kiedy oglądasz wiadomości

widzisz, że z dnia na dzień wszystko się

pogarsza. Religijni fanatycy i terroryści, przeludnienie,

choroby, wojny, zanieczyszczenia i

zmiany klimatu, a najgorsze jest to, że nie rozumiemy,

że musimy coś zmienić, jeśli chcemy lepszej

przyszłości. Myślę, że nie mamy właściwych

przywódców lub przynajmniej wiele krajów

nie ma pojęcia jak radzić sobie z zagrożeniami

i problemami we właściwy sposób, a ich

działania pogarszają sytuację. Teksty tytułowego

utworu, utworów "Sacred Gate" i "The Flames

of War" dotyczą właśnie tych tematów. Dwa

utwory inspirowane są filmami, "Mankind's

Fall" dotyczy inwazji obcych. Uważam, że przeludnienie

jest dużym problemem, który doprowadzi

do wojen w przyszłości o zasoby, wodę

lub terytorium. Nie sądzę, że ziemia może zasilić

12 lub 15 miliardów ludzi, myślę, że ktoś zareaguje

i spróbuje ją zredukować za pomocą wojen

lub wirusa, albo sama ziemia to zrobi. Może

coś jak w powieści Dana Browna "Inferno",

kto wie?

Foto: Sacred Gate

Foto: Sacred Gate

Waszą okładkę ponownie wykonał francuski

artysta Jean-Pascal Fournier, który ma na koncie

mnóstwo okładek metalowych kapel w tym

waszą "Tide of War". Jesteście zadowoleni z

obrazka, który zdobi "Countdown..."? Czy

według was dobrze oddaje klimat albumu?

Bardzo podoba mi się grafika. Powiedzieliśmy

JP Fournier o tym, o czym jest ten album i daliśmy

mu kilka pomysłów, jak to sobie wyobrażamy.

Jako artysta okładkowy decyduje w jaki

sposób elementy kompozycji będą lepiej pasować.

Wiesz, jeśli zapłacisz dużo pieniędzy

otrzymasz świetne dzieła z dużą ilością szczegółów,

ale jesteśmy małym zespołem, więc zapłaciliśmy

dużo mniej, ale jesteśmy w pełni zadowoleni

z efektów. Oczywiście zawsze może

być lepiej, ale jak już powiedziałem, jest to kwestia

pieniędzy.

"Countdown..." podobnie jak wasze poprzednie

krążki wydaliście poprzez Metal on Metal.

Jakbyście ocenili pracę jaka ten label włożył w

promocję Sacred Gate?

Byliśmy bardzo zadowoleni z Metal on Metal,

ponieważ współpraca z nimi była bardzo dobra.

Zawsze uważnie słuchali naszych pomysłów, na

przykład mieliśmy idę odnośnie ulotek. Kiedy

ukazał się album nie było już Sacred Gate, ale

nadal promowali album. Jestem bardzo wdzięczny

Jowicie i Simonowi za wydanie albumu,

mimo że zespół się rozpadł. Było to dla nich dużym

ryzykiem, ale o ile wiem sprzedaż była jak

dotąd dobra.

Pytanie o trasę i koncerty w tym momencie nie

ma za dużego sensu, ale zapytam o te występy

z przeszłości. Jaki gig i dlaczego wspominacie

najlepiej? Udało wam się zagrać z jakimiś naprawdę

dużymi bandami?

Myślę, że najlepszy występ był w 2013 roku na

festiwalu Metallergrillen. Graliśmy przez około

godzinę, począwszy od 20:00, czyli najlepszy

czas na rozpoczęcie, przed sceną było ponad

500 osób i podobał im się koncert tak, jak nam.

Mieliśmy także inne fajne koncerty, ale także

występy klubowe, w których atmosfera była fantastyczna.

Największe zespoły, z którymi graliśmy,

to Mystic Prophecy, Wizard i High Spirits.

Jak teraz z perspektywy czasu oceniłbyś te

wszystkie lata Sacred Gate? Najważniejsze

momenty? Co dzisiaj zrobilibyście inaczej?

Wydaje mi się, że wydaliśmy trzy bardzo interesujące

albumy, reakcja fanów i czasopism była

przez większość czasu bardzo dobra. Jestem dumny,

że wiele osób i czasopism twierdzi, że mamy

bardzo wyjątkowe brzmienie. Nagrania w

studiu i granie na festiwalach to coś czego nigdy

nie zapomnę. Oczywiście zdarzało się, że musieliśmy

jechać 200-300 km na koncert i było tam

tylko 25 osób, ale zawsze dawaliśmy z siebie

100% na scenie, więc mam tylko dobre wspomnienia.

Kiedy jesteś założycielem zespołu i piszesz

99% materiału, może powinieneś wyjaśnić

to innym członkom, kto powinien mieć ostatnie

słowo. Myślę, że to jedyna rzecz, którą zrobiłbym

inaczej.

Jakie były według ciebie najlepsze metalowe

płyty ubiegłego roku?

Od czasu rozpadu nie słuchałem zbytnio nowych

albumów, dlatego że zostałem ojcem i nie

miałem zbyt dużo wolnego czasu na sprawdzanie

nowych zespołów i albumów, ale bardzo lubiłem

Destroyer 666 "Wildfire" i Mystic Prophecy

"War Brigade".

Jakieś słowa na koniec dla naszych czytelników?

Pozdrowienia dla wszystkich naszych fanów w

Polsce - dziękujemy za wsparcie przez te wszystkie

lata! Stay metal!

To już wszystko z mojej strony, dzięki za wywiad.

Bardzo dziękuję za zainteresowanie Sacred Gate

i za bardzo ciekawy wywiad.

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Filip Wołek, Karol Gospodarek

SACRED GATE 103


Jesteśmy dumni z nowej płyty

Mówi wam coś nazwisko Curran Murphy? Otóż

jest to gitarzysta znany między innymi z Shatter

Messiah, a także mający za sobą staż w Annihilator

oraz jako koncertowy wioślarz Nevermore.

Piszę o nim dlatego, ponieważ jest też głównym

kompozytorem najnowszego, drugiego krążka

Sunless Sky zatytułowanego "Doppelganger". Jego

gra w połączeniu ze znakomitymi wokalami założyciela

zespołu Juana Ricardo tworzą morderczy

duet. Każdy fan amerykańskiego power metalu powinien

przynajmniej sprawdzić tę płytę, bo jest na niej

mnóstwo kopiących dupę klasycznych utworów. Muzycy są przekonani o wysokiej

jakości swojej nowej muzyki, a ja mogę się tylko z nimi zgodzić.

HMP: Niedawno ukazał się wasz najnowszy

album "Doppelganger". Kiedy zaczęliście nad

nim pracę?

Sunless Sky: Pracę nad nową płytą rozpoczęliśmy

w październiku 2016 roku. Udało nam się

napisać i nagrać cały album w ciągu trzech miesięcy.

Wszystko z nowym materiałem potoczyło

się szybko i jesteśmy bardzo zadowoleni z

"Doppelganger"!

Jak byście porównali go do debiutanckiego

"Firebreather"? Gdzie są największe różnice?

Czujemy, że tak naprawdę nie ma porównania

między tymi dwoma albumami. Nowi muzycy

sprawili, że wokal Juana stał się bardziej podniosły,

a sama muzyka bije na głowę tę z debiutanckiej

płyty. Możesz też usłyszeć, że produkcja

i wykonawstwo wzniosło się o cały poziom

wyżej, jeśli chodzi o stronę techniczną i

brzmieniową! Jesteśmy bardzo podekscytowani,

że możemy zrobić trzecią płytę Sunless Sky i

przekonać się, dokąd zmierzamy!

death metal, jesteśmy podekscytowani na myśl

o tym, że być może kiedyś jego elementy włączymy

do naszej twórczości.

Jakie cele wam przyświecały podczas pracy

nad tym krążkiem?

Aby nagrać najlepszą metalową płytę, musimy

mieć pewność, że wszyscy czują się jak w zespole,

który właśnie tworzy świetną płytę!

Płyta jest jak mocno skondensowana pigułka.

10 kawałków, 45 minut, taki mieliście zamiar

przed wejściem do studia? Czasem dłuższe

krążki zaczynają w pewnym momencie nużyć.

Curran chciał nagrać agresywną płytę, która będzie

trwała poniżej 45 minut. Jest naprawdę

osłuchany w starszych albumach z lat 80-tych,

kiedy zespoły nagrywały krążki trwające od 33

do 40 minut. Zawsze wydawało mu się, że wydawnictwa

tej długości sprawiają, że chce się ich

słuchać raz za razem, a utwory naprawdę uderzają

prosto do naszej głowy!

W jaki sposób piszecie muzykę? Jest to praca

zespołową czy może jednak jest jakiś główny

kompozytor?

Curran wymyślił większość tekstów i muzyki

na ten album. Juan przyszedł z własną kompozycją

"Black Symphony". Kevin miał największy

udział przy "Inside the Monster", a podczas

przedprodukcji i prób dołączyli do niego Curran

i Coltin i we trzech dopracowali ją do ostatecznego

kształtu, który można usłyszeć na płycie.

Dodatkowo, spędzili z materiałem również

dodatkowe 3-4 tygodnie w studiu, dokonując

drobnych poprawek, aż wszyscy byliśmy usatysfakcjonowani

końcowym rezultatem!

Foto: Sunless Sky

Patrząc po notkach prasowych widać, że jesteście

bardzo pewni mocy tego materiału, prawda?

Jesteśmy bardzo szczęśliwi i dumni z nowej płyty,

brzmienia, sposobu w jaki działamy, jako zespół

i naszych osobowości, doskonale ze sobą

współgrających. Jesteśmy bardzo, bardzo zadowoleni

z kierunku w jakim zmierza Sunless

Sky, a także ze współpracy z Pure Steel Records,

która dała nam więcej wsparcia niż ktokolwiek

z nas kiedykolwiek doświadczył w

branży muzycznej! Cieszymy się bardzo na

przyszłość z Sunless Sky i wszystkim co jest

związane z Pure Steel Records.

Waszą muzykę chyba najprościej określić jako

po prostu US power metal? Jakie są wasze

największe inspiracje muzyczne?

Juan lubi i kocha każdą muzykę, to bardzo

otwarty muzyk. Na Currana największy wpływ

mieli Steve Vai, Jimi Hendrix, Eddie Van Halen,

James Hetfield i Tommy Victor. Coltin

szaleje na punkcie Motley Crue i wielkich rockowych

gigantów, dlatego jest takim rozrywkowym

bębniarzem podczas grania na żywo. Dla

Kevina wszystkim jest melodyjny i techniczny

Materiał jest mimo tego skondensowania całkiem

zróżnicowany. Na przykład obok szybkich

petard w rodzaju "Starfall", "Doppelganger"

czy "Netherworld", są też bardziej

melodyjne, a nawet epickie jak np "Lake of

Lost Souls". Czy takie urozmaicenie to też

celowy zabieg czy po prostu nagrywacie to co

czujecie bez zastanawiania się czy jest to szybkie,

wolne czy melodyjne?

Nowy album wyprodukował Curran, przez lata

pracował przy produkcji ok. 85 płyt różnych zespołów.

Jest on bardzo świadomy tempa i wyczucia

przy procesie produkcji. Zdecydowanie

ma swój określony sposób pisania utworów, co

pozwala na stworzenie jak najlepszej sekwencji

na album. Oczywiście, kazał chłopakom przesłuchiwać

to co zrobił, by mieć pewność, że

wszystkim będzie się podobać. Wszyscy, i Curran

i cały zespół podjęli mnóstwo wysiłku i zaangażowania

w pracę nad tą płytą.

Mocne, metalowe melodie to bardzo duży plus

tej płyty. Dużą wagę przywiązujecie do melodyki

czy bardziej skupiacie się na riffie i pierdolnięciu?

Wszystko idzie ze sobą w parze. Jeśli muzyka

nie wywiera wrażenia, to nikogo nie będą obchodziły

melodie. Nikt nie będzie zadowolony z

kawałków, z nudną lub niezbyt dobrą muzyką.

Pracujemy naprawdę ciężko nad każdym elementem

muzycznym, od partii bębnów po linie

basu i szczegółowo analizując każde słowo w

tekście, by mieć pewność, że ma on odpowiednia

moc, melodię, oraz napęd, który my lubimy.

Patrząc po tytułach można zauważyć, że poruszacie

się w bardzo różnych tematach. Możecie

opowiedzieć o czym traktują wasze teksty?

Co was inspiruje najbardziej do ich tworzenia,

rzeczywistość czy fikcja?

104

SUNLESS SKY


Większość tekstów pisze Juan. Curran napisał

teksty do "Inside the Monster" i "Kingdom of

Sky", ale pomysły na nie zrodziły się raczej z początkowych

szkiców Juana. Curran i Juan ściśle

ze sobą współpracowali przy wielu tekstach.

Curran, będący producentem, ma bardzo dobre

wyczucie treści, rytmu i synkopowości wokali,

by potem przerobić to na jakiś sensowny miks.

W jaki sposób w ogóle powstał Sunless Sky?

Kto był pomysłodawcą?

Juan założył zespół cztery lata temu, wymyślił

nazwę i koncepcję. Potem Curran i Kevin zjawili

się około dwóch lata temu, a następnie jakoś

dziesięć miesięcy temu dołączył do nas Coltin.

Juan Ricardo, śpiewał w wielu różnych bandach,

a w tym roku choćby na najnowszym

Wretch. Jak by porównał obie płyty, czyli

"Doppelganger" oraz "The Hunt" Wretch?

Nad którą pracowało się ciężej, bądź z której

jest bardziej zadowolony? Na którą miał większy

wpływ?

Juan jest bardzo podekscytowany jednym i drugim

zespołem, więc ich nie porównuje. To dwie

różne odmiany metalu. Wretch to czysto europejski

power metal, podczas gdy Sunless Sky

ma w sobie więcej elementów z amerykańskiego

thrashu. Nie sądzę, by Juan musiał ciężko pracować

przy nowym albumie Wretch, Curran

pracował również nad produkcją wokali przy

nim, choć nie zajmował się ostatecznym miksem.

Nowy album Sunless Sky został nagrany

bardzo szybko, więc wyzwanie polegało na dotrzymaniu

terminu wydania przed zaplanowaną,

europejską trasą koncertową. Nie jestem w

stanie powiedzieć na ile duży wkład w płytę

Wretch miał Juan, ale w Sunless Sky to on jest

głównym autorem tekstów.

Jak doszło do tego, że Curran Murphy został

członkiem Sunless Sky?

Oryginalny gitarzysta prowadzący opuścił Sunless

Sky, a Curran był na szczycie listy gitarzystów

chcących podjąć się tego zadania. Od razu

powiedział "tak" i dołączył do Juana i jego projektu.

Stało się to bardzo szybko i było absolutnie

bezbolesnym zdarzeniem dla całego zespołu.

Curran ma jeszcze Shatter Messiah. Czy nie

wystarczy mu tamten band? Czym się różni

dla niego gra w obu tych zespołach?

Shatter Messiah wciąż stanowi bardzo ważny

Foto: Sunless Sky

Foto: Sunless Sky

zespół dla Currana, ale jego członkowie są rozproszeni

po całej Ameryce, zatem nie może grać

z nimi na żywo tak często jak chce. To sprawia,

że jest bardzo podekscytowany graniem z Sunless

Sky. Shatter Messiah to bardzo mroczne i

agresywne metalowe granie, wymagające technicznych

umiejętności ze strony muzyków, Sunless

Sky jest pod tym względem nieco mniej

skomplikowane. Curran zostawił to jednak na

przyszłość, by móc skupić się na pracy nad nowym

materiałem Sunless Sky.

Był też przez trzy lata w składzie Annihilator

oraz przez jakiś czas jako gitarzysta koncertowy

Nevermore. Jak te doświadczenia wpłynęły

na niego jako muzyka?

To sprawiło, że Curran stał się absolutnym perfekcjonistą

jeśli chodzi o pisanie, nagrywanie,

brzmienie zespołu na żywo. Wszystko to wyniósł

poprzez grę w Nevermore i Annihilator.

Czemu współpraca z Watersem nie trwała

dłużej i nie zrobili wspólnie żadnej płyty?

Curran nagrał z Annihilatorem trzy albumy, w

ciągu pięciu lat współpracy. Zagrał na "Waking

the Fury", "All for You" i "Double Live Assasination"...

Na tych płytach studyjnych nie widnieje jako

oficjalny członek składu stąd moje pytanie, ale

mniejsza z tym. Czy wasza sekcja rytmiczna

również gra w jakichś innych bandach czy też

są skupieni tylko na Sunless Sky?

Kevin i Coltin tworzą instrumentalny projekt z

Curranem o nazwie Custom Audio Mutation.

Kevin ma również studyjny tech-death metalowy

projekt, wraz ze swoimi przyjaciółmi.

Curran Murphy jest waszym jedynym gitarzystą.

Nie myśleliście o dokooptowaniu drugiego

wioślarza choćby tylko na koncerty?

Wynajęliśmy basistę na trasę, co dało Kevinowi

możliwość stałego przerzucenia się na gitarę.

Płyta ponownie wyszła nakładem Pure Steel

Records. Chyba dobrze wam się z nimi współpracuje?

Tak, jesteśmy z nich bardzo zadowoleni jako

wytwórni, a teraz gdy pomagają nam w trasie i

ciężko pracują, aby rozwinąć nas jako jeden z

ich zespołów, uważamy, że wszystko dla wszystkich

będzie już tylko lepsze!!!

W jaki sposób, poza wywiadami promujecie

płytę? Planujecie może jakiś klip? Jeśli tak to

do jakiego utworu?

Mamy w planach trzy teledyski promujące album,

w ciągu najbliższych miesięcy wypuścimy

klip do "Doppelgangera" i dwóch innych numerów.

Poza tym w kwietniu, koncertowaliśmy

niemal non stop od chwili wydania płyty.

A co z koncertami? Często do tej pory występowaliście

na żywo?

Od kwietnia mieliśmy trasę po Europie, oraz

środkowych i wschodnim wybrzeżu Stanów.

Przed zakończeniem bieżącego roku, mamy nadzieję

na ponowny przyjazd do Europy, oraz

dwu-trzymiesięczną trasę po Ameryce.

Ok, jak byście zachęcili czytelników Heavy

Metal Pages do sięgnięcia po wasz album?

Wszyscy czytelnicy Heavy Metal Pages mogą

pobrać nasz nowy album za free, zanim go kupią.

Słuchając go na naszej stronie badcamp

mogą sami zadecydować czy będą chcieli wydać

na niego pieniądze.

To już wszystkie pytania, dzięki za wywiad.

Dzięki wielkie!!!

Maciej Osipiak,

Tłumaczenie: Damian Czarnecki, Piotr Szablewski

SUNLESS SKY 105


HMP: W 1982, utwór "Fighting Backwards"

stworzony przez Pandemonium pojawił się w

pierwszej edycji kultowej kompilacji "Metal

Massacre" i wydawało się, że ta grupa jest na

dobrej drodze do sukcesu. Zespoły, które znalazły

się na niej są obecnie uznawane za zapomniane

klasyki… tak więc czemu sama grupa

nie przetrwała do dnia dzisiejszego?

Shane Wacasterfor: Pandemonium, tak jak

wiele innych zespołów z lat '80 grało to, co obecnie

nazywamy tradycyjnym heavy metalem,

odrzucając możliwość przystosowania się do tej

eksplozji popularności grunge. Nie chciałem

grać "grunge" tak czy siak, ponieważ ten gatunek

do mnie nie trafiał. Przybyłem do Seattle w

przeddzień Nowego Roku 1990. Miałem wtedy

What if angels really did breed

with humans?

Poniższy wywiad był dla mnie dość wyczerpujący do przetłumaczenia i

zredagowania. Ilość zwrotów specjalistycznych, nazw własnych oraz zapożyczeń z

innych języków była dość duża. Jednocześnie był bardzo ciekawy oraz pouczający

- choć na początku może odstraszyć długością wstępu. Ale przechodząc już do

meritum: o zespole i o początkach swojej kariery w muzyce ciężkiej opowie nam

więcej perkusista i wokalista Sue's Idol, Shane Wacasterfor.

mogłem sobie wyobrazić. Nasz pokój dzienny

był na scenie, udekorowany czarno-białym podestem

na perkusję i rampami, które mogłeś zobaczyć

na kilku występach z Los Angeles. Grali

oni na tej scenie z Lizzy Borden, WASP,

Armored Saint, Metalliką, Slayer'em i mieli

milion ciekawych historii. Byłem jak dziecko,

którego marzenie było właśnie spełniane! Pamiętam,

jak jednego dnia odpowiadałem na telefon,

po drugiej stronie był Mike Inez pytający

się o Dave'a bądź Eric'a. Mike był wtedy basistą

w zespole Ozzy'iego i zaprosił nas na ich występ,

który zakończył się naszym trzygodzinnym

spotkaniem za kulisami. Dave, Eric, ja,

Mike i Zakk słuchaliśmy historii o pracy w Tower

Records w Los Angeles. To była dla mnie

surrealna chwila, jednak Eric dał mi dobrą

wskazówkę, za którą zawsze podążałem. Powiedział

on: "Gwiazdy rocka są ludźmi. Nie traktuj ich

jak gwiazdy rocka, ponieważ robią dokładnie tą samą

robotę, tylko komuś się udaje, a komuś wprost przeciwnie".

Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób.

Napisaliśmy tuzin kawałków lub więcej i weszliśmy

do studia w czerwcu '92; do tego dużego

domu z basenem krytym. Nagraliśmy dema siedmiu

utworów w cztery dni na jedną półcalową

kasetę, a nasz materiał został całkiem porządnie

zmiksowany przez gościa o imieniu Freddy, a

nasz agent poszedł z tym nagraniem do wydawnictw

ale one wszystkie odpowiedziały to samo:

"To nie jest grunge". Jeśli byłeś zespołem,

który znalazł się w Seattle w '92 roku i jeśli nie

zacząłeś grać grunge, to kończyło się na graniu

klasyków rocka w barach, tylko po to by przetrwać

jako zespół. Metal zszedł do podziemia,

zaś my przeczekaliśmy ten okres. Wciąż jestem

przekonany, że jeden z utworów, który nagraliśmy

na demie, zatytułowany "All This Time"

mógł być przebojem, nawet dzisiaj. To naprawdę

lipa, że wiele wspaniałych talentów jest pomijanych,

tylko dlatego, że nie wkomponowują

się w nowy nurt. Parę zespołów, które już zajęły

swoją pozycję i które pozostały wierne swoim

przekonaniom, wydały swoje najlepsze dzieła,

które trafiły do głuchej widowni. Czymś, czego

nie mogę pojąć, jest to dlaczego Metal Church

jest pomijane przy opisie sceny Seattle, lub czemu

są pomijane takie zespoły jak Forced Entry,

Sanctuary, The Accused czy nawet wczesne

Queensryche. Jak dla mnie, te zespoły miały

równie interesujące brzmienie i wkład w muzykę

ciężką. Tak więc zeszliśmy na ubocze i graliśmy

w klubach przez miesiące, jako Spellbinder

wykonując covery. Teraz jest to całkiem zabawne,

ponieważ mówiąc to przypominam sobie

jak widziałem ich w filmie dokumentalnym

"The Decline of Western Civilization Pt. II".

Pandemonium rozpadło się w późnych latach

'80 bądź we wczesnych '90. Sue's Idol powstał

około 15 - 20 lat potem. Czy możesz opowiedzieć

więcej o tym czasie w Twoim życiu?

Tak więc, opuściłem Pandemonium w '94 i grałem

koncerty z paroma innymi zespołami w

Seattle zaś Pandemonium jeszcze działało

przez jakiś czas, aczkolwiek nie wiem dokładnie

kiedy się rozeszli. Skończyłem w zespole złożonym

z paru kolesi którzy byli w amerykańskim

lotnictwie. Przekonywali mnie do tego abym również

poszedł do lotnictwa, no i się zgodziłem.

Wytłumaczyłem rekruterowi, że chcę być inżynierem

dźwięku, jednak powiedział, że w lotnictwie

nie ma takiej roboty. Nie miał racji, oni

zasadniczo mają inżynierów dźwięków, jednak

ja nie wiedziałem tego wtedy i wybrałem konserwację

elektroniki… skończyłem w Kalifornii,

Anglii, Turcji, Afganistanie, Arabii Saudyjskiej,

Kuwejcie, Rumunii, Iraku i tam jeszcze gdzieś

stacjonowałem w Las Vegas w 2006 roku. Miałem

okazję zagrać na perkusji może trzy razy w

ciągu dziesięciu lat!

20 lat i spałem na kanapie w domu przyjaciela.

Odpowiedziałem na reklamę zespołu z Los Angeles,

goście z Metal Blade poszukiwali perkusisty,

zaś mój znajomy Jeff zawiózł mnie na spotkanie

z Dave Resch'em, które miało miejsce w

jego domu. Dave zapoznał mnie z Eric'iem. Dali

mi kasetę z sześcioma utworami Pandemonium

do nauczenia się i powiedzieli żebym wrócił

za tydzień na próbę. Pracowałem jako dekarz

w tym czasie, tak więc codziennie brałem radio

do pracy i doprowadzałem wszystkich do szaleństwa

puszczając im ciągle te utwory. Powróciłem,

mieliśmy sesję z "Cold Night", "The Will

to Kill", "Snowblind" oraz "Imprisoned by the

Snow" i od razu po tym miałem okazję grać koncert,

tak więc przeniosłem się z nimi parę miesięcy

potem. Ci goście wtajemniczyli mnie bardziej

w biznes muzyczny, o wiele bardziej niż

Foto: Sue’s Idol

Możesz opowiedzieć więcej o Dan'ie Dombovy'm?

Jak rozpoczęła się wasza współpraca?

Dan i ja znamy się już jakiś czas. Chodziliśmy

razem do liceum i fałszowaliśmy do "Seek And

Destroy" na składaku z Rogers/Apollo z rozwalonymi

cymbałkami i 25 watowym wzmacniaczem

Gorilla, kiedy mieliśmy 16 lat! Znaliśmy

również Toby'iego Knappa ze szkoły, co było

dość dziwnym zbiegiem okoliczności, żeby ten

talent muzyki ciężkiej pochodził z 14 tysięcznego

miasta położonego w północnym Wyoming.

Graliśmy każdy w paru zespołach przez parę lat,

zanim Dan i ja wyruszyliśmy do Los Angeles z

naszym zespołem Mystic Rose i próbowaliśmy

szczęścia. Graliśmy w oczywiście w Whiskey,

Gazarri'm, the Roxy, Chex, FM Station i tak

dalej. Nasza salka prób była umieszczona w starej

chłodni, obok torów kolejowych w Venturze.

Dan zasadniczo żył z nami (Pandemonium) w

Seattle przez jakiś czas. Przenosząc się szybko w

2006r., muszę powiedzieć, że skończyło się na

tym, że mieszkaliśmy z kilometr od siebie w Las

Vegas. Spotykaliśmy się na paru próbach i próbowaliśmy

nagrywać utwory na Boss 1600CDR.

Nasze nagrania dały całkiem dobre rezultaty,

jednak przekroczyliśmy możliwości tej 16 ścieżkowej

maszyny. Potem dostałem rozkazy przeniesienia

do Maryland na trzy lata, a następnie

miałem szczęście powrócić do Las Vegas w

2012r., tak więc wtedy utopiłem całą moją forsę

w ProTools, parę mikrofonów, komputer, interfejs

i siedziałem z poradnikiem dotyczącym

106

SUE’S IDOL


nagrywania dźwięku dla początkujących i tak o

to powstało "Hypocrites...".

Jak przebiegały prace nad "Hypocrites and

Mad Prophets"? Kto napisał muzykę?

Dan napisał całą muzykę. Na początku zamierzaliśmy

zdobyć wokalistę do zespołu, ale nie

mogliśmy nikogo znaleźć. Mieliśmy okazję

przesłuchać paru, jednak żaden z nich nie mógł

poświęcić więcej niż tylko jedną, lub dwie godziny

czasu w weekendy i to było dla nas nie do

zaakceptowania. Dan zaprosił do współpracy

Steve Plocica z Apocrypha kiedy mieliśmy tylko

jedno surowe demo, jednak zasadniczo nie

byliśmy na to jeszcze gotowi i Steve poinformował

nas o tym, nie mówiąc bezpośrednio, że materiał

był do dupy, (śmiech)! Wtedy poprosiliśmy

Gigi z Phantom Blue o wizytę i zagranie z

nami paru utworów. Myśleliśmy wtedy, że może

żeński wokal będzie bardziej pasował, jednak

kiedy już usłyszeliśmy rezultaty tego podejścia

uznaliśmy, że nie chcemy iść w tym kierunku,

jednak bardzo miło było posłuchać jej śpiewu.

Wtedy ostatecznie powiedziałem Dan'owi, że

teraz ja podłożę wokale, a potem poszukamy jakiegoś

wokalisty, który zrobi to lepiej. Tak więc

nagraliśmy najpierw "Alone" i wyszło całkiem

dobrze, tak więc zaczęliśmy dalej pracować, a

Dan stał się Panem Producentem i zaczął na

mnie naciskać bardziej i otrzymaliśmy całkiem

dobre wyniki, jednak nie miałem w tym pewności

siebie. Całe te nagrania były bardzo pouczające,

od umiejscowienia mikrofonów, poprzez

gain, miks, mastering, okładkę, poprzez samo

przygotowanie płyty… wszystko zrobiliśmy

sami.

Czy ten album spełnił wasze oczekiwania?

Nie, jedynie zapalił nam ogień pod naszymi dupami,

pokazując, że powinniśmy się postarać

bardziej. Produkcja na "Hypocrites..." nie jest

tak dobra. Nie miałem pojęcia co wtedy robiłem,

spędzałem po cztery godziny na dzień

przez parę miesięcy, miksując to i czytając wszystkie

materiały, które mogłem znaleźć na temat

nagrywania. YouTube nie ma zbyt wielu poradników

jak nagrywać metal w ProTools… wszystko

co tam było to light rock oraz hip-hop. Nie

mogłem uzyskać brzmienia takiego jak występuje

na innych krążkach, niezależnie co robiłem,

jednak teraz wiem co oznacza zwrot "śmieci

na wejściu, śmieci na wyjściu 1 ". To naprawdę

fajne uczucie jest wreszcie mieć własny album,

spełnić swoje marzenie, jednak obaj wiemy, że

mogliśmy to zrobić lepiej.

Co chcieliście powiedzieć grafiką waszego

debiutu?

Ta okładka to był moment przebłysku geniuszu.

Bratanek Dan'a jest nieetatowym fotografem,

ma też syna. Pewnego dnia zrobił zdjęcie

swojego syna chodzącego drogą z zabawkowym

rewolwerem, później to zdjęcie wytatuował sobie

na przedramieniu. Wysłał Dan'owi zdjęcie

tatuażu, a Dan je pokochał. Również pomyślałem,

że jest to wspaniałe i zacząłem poszukiwać

artysty, który skompiluje je z apokaliptyczną

sceną odbywającą się z Waszyngtonie. Znalazłem

Irene Langholm na stronie Deviant Art i

skontaktowałem się z nią, mówiąc czego szukamy.

Stworzyła świetną grafikę, ale była w kolorze,

a my chcieliśmy coś bardziej mrocznego.

Poprosiliśmy ją o konwersję do monochromu i

właśnie ta grafika została użyta na okładce.

Uważam, że zrobiła świetną robotę… Interpretację

tej okładki zostawię dla widza, ponieważ

ona mówi sama za siebie.

Jaka była reakcja sceny metalowej na wasz

debiut?

Reakcja była zaskakująca. Nowy album, bez

reklamy, bez wsparcia, bez dystrybucji, ale jakoś

znalazł się na YouTube i zaczęliśmy wtedy

dostawać maile z Peru i Argentyny, dotyczące

utworu "Parabellum Bonecrusher", który był o

zabójcy siedzącym w samochodzie i oglądającym

dom swojej przyszłej ofiary. Myślał on jak

bardzo zimną krew musi mieć ktoś, by wykonać

takie zlecenie. Z jakiś powodów ten utwór

przykuł sporą uwagę. Nawet pomimo tego, że

produkcja kuleje, same utwory - brzmieniem

melodii - są wyjęte wprost z roku '86. W dużym

basenie z wielkimi produkcjami "Hypocrites..."

się wyróżniło tą odmiennością. Rozmawialiśmy

na temat nagrania tych utworów ponownie,

wiemy obecnie co robimy i będziemy mieli je z

pewnością porządnie zmasterowane, tak więc w

przyszłości na pewno będzie "Hypocrites 2.0".

Możesz powiedzieć więcej o Twojej współpracy

z innymi członkami zespołu? Mam na

myśli Toby'iego Knapp'a, Steve'a Habeck'a

oraz Mitcha DeMatoff'a, którzy dołączyli w

roku 2015?

Jak już wcześniej wspomniałem, dorastałem z

Toby'm w Wyoming. Po ciężkiej pracy nad

"Hypocrites...", Dan nie chciał być przeciążony

tym, że musi napisać wszystkie riffy i solówki,

tak więc poprosił on Toby'iego o pomoc w solówkach

i on dostarczył je na sześć nowych

utworów. Dan gadał z klawiszowcem, który nagrywał

muzykę z Great White na ich wczesnych

albumach i miał się z nim spotkać w Sam

Ash Music, gdzie pracował. Poszedł tam jednego

dnia by z nim pogadać i powiedziano mu,

że on umarł. Byłem wtedy w Anglii. Jakoś Dan

trafił na Mitch'a, bodajże w jednym sklepie, w

którym razem robili zakupy. No i jakoś zaczęli

rozmawiać o nagraniu klawiszy na parę utworów.

Ze Steve'm również dorastaliśmy w Wyoming.

Możesz opowiedzieć więcej na temat solowej

kariery Toby'iego Knapp'a? Czy wpływa ona

na wasz zespół?

Wątpię, że jego inwencja się kiedykolwiek wypali

i jakimś cudem znajduje on czas na tworzenie

kilku projektów na raz. To jest naprawdę

nadzwyczajne, lecz nie, jego kariera solowa w

żaden sposób nie wpływa na Sue's Idol. Toby

działa na pełnych obrotach od roku '92, jak

sadzę, w momencie, w którym podpisał kontrakt

z Shrapnel. Ja i on mamy też inny wspólny

projekt o nazwie Necrytis i niedługo będziemy

wydawać nasz drugi album, który będzie 20

albumem w karierze Toby'iego.

Czy możesz powiedzieć

więcej o toku pracy nad

"Six Sick Senses"?

"Senses" zostały stworzone

praktycznie w całości przez

Skype. Dan i ja mieliśmy

utwór tytułowy i "DMO",

które pozostałe po sesji z

"Hypocrites...", wraz z

kawałkiem "Kill or be Killed".

Reszta została kompletnie

napisana przez Skype. Nie

wiem jak wiele zespołów pisze

swoje albumy nawet bez grania

utworów razem, jednak

mogę Ci powiedzieć, że jest to

bardzo trudne. Najtrudniejszą

częścią jest ustalenie właściwych

temp, ponieważ nie macie

wtedy możliwości zagrać razem

i znaleźć jednego rytmu. Musieliśmy

wysłać tysiące załączników

w tą i w drugą stronę.

Produkcja była trochę lepsza, bo zastosowaliśmy

naszą wiedzę zdobytą podczas prac nad

"Hypocrites...", zaś za mastering tym razem

wziął się Chris Harris (Zeuss) z Planet Z.

Czy tytuł waszego drugiego albumu "Six Sick

Senses" ma ukryte znaczenie? W pewien sposób

przypomina wymowę numeru bestii. Co

sądzisz na temat szatańskich motywów w

muzyce?

Każda istota na ziemi używa swoich zmysłów,

jednak kiedy dochodzi do tego "szóstego

zmysłu" to okazuje się, że jedynie człowiek jest

w stanie pojąć i przekazać odczucia, które otrzymał

za pomocą tego szóstego zmysłu. Być może

pewne zwierzęta są w stanie poczuć strach,

trzęsienie ziemi czy tam duchy, jednak jesteśmy

jedynymi, którzy potrafią na ten temat pisać,

prowadzić filozoficzne dysputy, co to może być

za uzdolnienia psychiczne lub zdolność jasnowidzenia.

Kiedy mówię "leave this world to

feel, six sick senses proven real" mówię o

skarłowaciałym, bądź "chorym" szóstym zmyśle,

tym którego nie mamy rozwiniętego, aż do

czasu naszej śmierci. Wyobrażam sobie włączenie

go jak latarki, podświetlającej nieznane dla

nas. Uwielbiam motywy satanistyczne w muzyce.

Lubię podwójne znaczenie, podteksty, słowa

z więcej niż jednym znaczeniem. To sprawia,

że interpretacja tekstu staje się interesująca.

Weźmy na przykład jeden z wersów biblijnych,

który mniej więcej brzmi tak: "jasne światło

przybędzie na wschód", lub coś w tym stylu…

co dokładnie to oznacza? Błyskawicę? Meteor?

Słońce? Sądny dzień? Osobę obdarzoną wyjątkowym

umysłem. Jest tak wiele ukrytych

wiadomości wokół nas. Nawet jest parę zagadek

umieszczonych na okładce "...Senses", które

odnoszą się do jednego z utworów.

Co chcesz powiedzieć o obecnej sytuacji po

wydaniu albumu?

Naprawdę ciężko jest nadążać z wszystkimi projektami.

"Hypocrites..." wydaliśmy w roku

2014, "...Senses" w roku 2015, utworzyłem

Necrytis w roku 2016 i a w następnym

wydałem "Countersighns", zaś kolejny album

zostanie wydany najpewniej w późną wiosną

roku 2018. Na początku roku 2018 zacznę pracę

z Toby'm nad albumem sygnowanym nazwą

jednego z jego projektów, Where Evil Follows.

Następnie zajmę się komponowaniem kolejnego

albumu Necrytis, najpewniej to nastąpi późnym

latem roku 2018. Również kolejny album

Sue's Idol będziemy chcieli przygotować, miejmy

nadzieje, że będzie to też w roku

SUE’S IDOL

107


2018, choć być może dopiero zaczniemy go

nagrywać w następnym roku. Będę bardzo zajętą

osobą przez te osiemnaście miesięcy.

Czy "DMO" to akronim dla Dark Matter

Obscura? Nie jestem do końca tego pewien…

Poza tym, czy możecie opowiedzieć więcej o

rzeczach, które zainspirowały wasz

najnowszy album?

Tak, "DMO" jest akronimem dla Dark Matter

Obscura, tajemnej organizacji, która jest przyczynkiem

wielu światowych wydarzeń. Rząd nie

jest pewien czy oni rzeczywiście istnieją, czy

czasem oni sami w sobie nie są rządem… są aż

tak sekretni. Inspiracje? Dorastałem sam, ponieważ

chodziłem do dziesięciu różnych szkół i

nigdy nie miałem okazji połączyć się węzłem

przyjaźni z kimkolwiek, tak więc mój świat był

złożony z wielu pozorów, symulacji oraz z dużej

ilości przeczytanych książek. Moi rodzice

chcieli bym wierzył w to, co chcę wierzyć i religia

nie była mi wmuszana. Mieliśmy książki na

temat astrologii, reinkarnacji i tak dalej. Kiedy

byłem bardzo młody grywaliśmy sobie rodzinnie

także na tablicy ouija. Jeśli gadałeś o duchach

lub czymkolwiek ponadnaturalnym w

moim domu, to zawsze zostałeś przyjęty poważnie:

karty tarota, wykresy urodzinowe i tak

dalej. Myślę, że fascynujące jest to, że społeczność

próbuje wszystko nazwać, oraz przyporządkować

do pewnych kategorii, rzeczy, które

nawet nie zostały potwierdzone, czy rzeczywiście

istnieją. Oceniamy się przez pryzmat wiary,

ufamy komuś kto ma silną wiarę, zaś osoby,

które śmią wątpić często wykluczamy. Wyobraź

sobie ulgę podatkową zależną od tego czy wierzysz,

bądź nie w UFO. Niesamowite. Nakreśliłem

już wiele inspiracji z motywów okultystycznych,

karmicznych, w tym włączając religie.

Jak wiele z twórczości religijnej zostało zduszone…

kim my jesteśmy by decydować jaki tekst

religijny może zostać "tą ksiegą". Zobacz na te

wyłączone gospele. Przeczytaj Księgę Henocha,

i zobaczysz o co mi chodzi. Możesz wmawiać,

że autor był na LSD, ale co, jeśli tak naprawdę

większość z tego jest prawdziwa? Co jeśli anioły

rzeczywiście spółkowały z ludźmi? To miałem

na myśli, kiedy napisałem "Daemon Angelus" na

pierwszy album Necrytis. Co jeśli anioły i demony

toczą między sobą walkę na polach bitewnych?

To miałem na myśli pisząc "Kill or be

Killed". Jednym z moich ulubionych kawałków

jest "Lady Painted Death". Opowiada o starożytnej

wampirzej wiedźmie, która dotarła do

końca swojego życia. Maluje ona swój autoportet.

Wers "draw your last breath" ma tu podwójne

znaczenie, w którym ona coś maluje, albo jest

przedstawiona w momencie swojego zgonu, jak

chwyta ostatni oddech. Świetna dwuznaczność.

Lub wtedy kiedy mówię "raucous, bells of hell",

brzmi podobnie do "rock us, bells of hell", co

było celowe, odnosząc się do treści satanistycznych

w naszej muzyce. Podobnie jest z "Luna

Sees", czy raczej "Lunacies", utworze o psycholach.

Dla "Taste This Evil" uznałem, że

zabawnie będzie skończyć każdy wers z słowem

zawierającym - tion. W bród treści satanistycznych!

Jakie są różnice i podobieństwa pomiędzy

"Hypocrites and Mad Prophets" i "Six Sick

Senses"?

Produkcja jest głównym czynnikiem, który różni

oba albumy. Na "Hypocrites and Mad

Prophets" nie używaliśmy wzmacniaczy gitarowy,

ale panelu analogowego "Ramsa/Panasonic"

stworzonego w 1985r. z tymi niedokładnymi

pokrętłami, nie mieliśmy pojęcia jak ustawić poziom

nagrywania, a na dodatek ja sam zrobiłem

master na debiucie, co było naprawdę kiepskim

pomysłem. Używałem dwóch różnych werbli i

wciąż przemieszczałem mikrofon na "Hypocrites...

". Dan i ja przed nagraniem debiutu

graliśmy utwory na żywo, natomiast "...Senses"

został zrobione za pośrednictwem Skype'a. Nie

używaliśmy mikrofonów napowietrzych do

nagrania perkusji, również nie mieliśmy żadnego

mikrofonu do nagrania ride czy hi-hat'a.

Co do wzmacniaczy, to używaliśmy Marshalli.

Podczas nagrań na "Hypocrites... " używałem

Pearl Prestige Session Select, klonowego zestawu

perkusyjnego z bębnami nastrojonymi

dość nisko, zaś na "...Senses" używałem

zestawu Pearl Reference z nagimi główkami. Na

obu używałem pałek 7A, ponieważ nie grałem

na perkusji przez długi czas i pałki 5B/2B były

trochę dla mnie jak kije bejsbolowe. Jednak nie

możesz używać pałek 7A do metalu. Co ja

wtedy myślałem? Uderzałem w bębny najmocniej

jak umiałem, próbując wydobyć z nich

dźwięk. Obecnie używam własnych pałek, bazowo

to 2Bsy wymodelowane na podstawie

SD1 General z zaokrąglonymi czubkami. Są z

twardego drzewa amerykańskiego orzecha białego

i naprawdę przywołują brzmienie bębnów,

są aż tak ciężkie, jednak trzydziestki-dwójki na

hi-hatach to naprawdę dziwki. Jestem prawie

pewien, że używaliśmy standardowego strojenia

2 , jednak Steve używał pięciostrunowego

basu na "...Senses". To był Warlock bodajże w

standardowym strojeniu na "Hypocrites...".

Wow, tak więc trochę dałeś mi do myślenia, że

powinienem bardziej przykładać uwagę do tego

co robię podczas nagrywania (śmiech!).

Część planów na rok 2018 już zdradziłeś, co

jeszcze będziecie robić?

Tak jak już wcześniej wspomniałem, w ciągu następnych

osiemnastu miesięcy powstanie sporo

nowej muzyki, zarówno pod szyldem Sue's

Idol, jak i pod szyldami Necrytis oraz Where

Evil Follows. Dość zabawne jest to, w jaki sposób

te zespoły są powiązane, tak jak masa europejskich

zespołów, w których następuje dynamiczna

rotacja. Akurat to jest spowodowane

tym, że razem dorastaliśmy. Poza tym, nie zapominajmy

o tym, że Toby gra jeszcze w Affliktor

i w Waxen, jak również pracuje nad swoimi

solowymi albumami.

Co możesz powiedzieć o Crushing Notes Entertainment?

Czy jest to wydawnictwo stworzone

specjalnie na potrzeby Sue's Idol? Czy

wypełnia wszystkie wasze potrzeby?

Dan i ja utworzyliśmy Crushing Notes z

intencją promowania

Sue's Idol tak jak i

innych zespołów. Z

innymi przedsięwzięciami

Dan'a, takimi

jak Crushing Metal

Radio, oraz moim bytowaniem

za morzem

przez trzy lata, połączonym

z pisaniem/

nagrywaniem prowadzenie

tej działalności

zaczęło stawać się naprawdę

zbyt złożone i

zżerało za dużo czasu,

tak więc uznałem że ja

się skupię na nagrywaniu,

zaś Dan na wydawnictwie.

Dan wydał

kompilacje za pośrednictwem

tego wydawnictwa,

pod nazwą "Tyrants

of Armageddon",

składającą się z muzyki

zespołów, które zaczynają

promować swoją muzykę oraz nowych zespołów,

które nie miałyby w innym wypadku szansy

zostać szerzej usłyszane.

Co sądzisz o obecnej scenie w Los Angeles?

Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ

opuściłem Los Angeles w roku '90. Dwadzieścia

siedem lat to naprawdę długi czas,

przez który mogliśmy zaobserwować parę

zmian gatunkowych. Czy wciąż jest praktykowane

"płać-za-występ"? Nienawidziliśmy tego

po prostu, zapłać pięćset dolarów za 40 minut

na scenie. Mam nadzieję, że ta praktyka znikła,

jednak nie mam zbytniego podglądu na żadną z

scen muzycznych. Prawie jak pustelnik.

Co zamierzasz robić w 2018?

Wspomniałem już o tych wszystkich albumach,

które planuje stworzyć i to jest to, co chcę zrobić.

Mówienie, że stworzysz i wydasz album to

jedna rzecz… stworzenie i wydanie go to druga.

To jest naprawdę dużo pracy i wymaga ogromnego

przywiązania do detali, od momentu strojenia

aż do momentu zatwierdzenia grafik i wydrukowanych

tekstów. Gdyby to ode mnie zależało,

to bym tworzył rocznie po dwa albumy

przez najbliższe 10 lat!

Dziękuje za wywiad, czy mógłbyś powiedzieć

parę słów na koniec do waszych fanów?

Nie mam problemu. Naprawdę to doceniam.

Też jesteśmy fanami muzyki i wiemy, że nie ma

nic lepszego, jak zdobycie nowego wydawnictwa

i włączenie go na maksa, przeczytanie tekstów i

tak dalej. Tak więc proszę rzućcie okiem na

następne wydawnictwa Sue's Idol, Necrytis

oraz Where Evil Follows w latach 2018-2019!

Dziękuję wszystkim naszym fanom za korespondencję

i pozytywne wsparcie!

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

1

odnosi się to do tego, że rezultatem błędnych

danych będzie błędny wynik.

2

mniemam że chodzi tu o EADGBE na gitarach

elektrycznych

108

SUE’S IDOL


dodawaliśmy swoje inspiracje, które zdobyliśmy

przez ten cały okres czasu.

Nie jesteśmy tutaj po to, by prawić kazania

Pagandom to kwartet złożony z dwóch gitar, basisty i perkusisty, który

wykonuje muzykę thrash metalową z wpływami nowoczesnego metalu. Jest to

dość stary Szwedzki zespół, który swoje początki miał w końcówce lat 80. A o

reszcie już opowiem wam w tej miniaturce basista i wokalista zespołu, Christian.

HMP: Możesz powiedzieć parę słów wstępu

na temat waszej muzyki?

Christian Jansson: Więc, powiedziałbym, że

thrash jest podstawą naszej muzyki. Gruby, trudny,

czasami prędki, czasami wprost przeciwnie.

Muzyka, która kopie w szczenę.

Co jest waszą główną inspiracją?

Wszystkie rodzaje muzyki ciężkiej od Converge

przez Queensryche i Gojira do Neurosis…

cokolwiek co lubimy, jednak naszą główną inspiracją

musi być Slayer.

Co chcecie przekazać za pośrednictwem waszej

muzyki?

Te rzeczy, które potrzebuję z siebie wywalić,

rzeczy z którymi mam problem. Zawsze pisałem

o relacjach, społeczeństwie, ale większość utworów

na "Hurt as a Shadow" jest osobista i między

innymi dotyczy nadużycia, uzależnienia,

egoizmu, zaufania i innych podobnych. Jednak

nie jesteśmy tutaj po to aby prawić kazania.

Muzycznie chcemy żeby nasza muzyka dawała

energię i pozwalała zapomnieć o świecie.

Możesz nam opowiedzieć o zespole Kung, w

którym graliście chwilę po debiucie?

Tak więc, gdzieś około '95 zaczęliśmy czuć się

trochę ograniczeni w naszym brzmieniu i ogólnym

podejściu w tworzeniu muzyki. Od momentu,

w którym zaczęliśmy pożyczać inspiracje

od zespołów takich jak Monster Magnet,

Kyuss, Faith No More, Pj Harvey i Danzig,

tak więc poczuliśmy potrzebę powiedzieć "adios"

Pagandom i zacząć od nowa pod nową nazwą.

Stworzyliśmy i nagraliśmy parę naprawdę

fajnych utworów, zanim się rozstaliśmy w '96.

Co czułeś, kiedy reaktywowaliście Pagandom?

Do czasu, w którym ludzie stojący za Gothenburg

Sound Festival nie zachcieli żebyśmy

ponownie zagrali na festiwalu we wczesnym

2014r., nie mieliśmy okazji rozmawiać na temat

ponownej reaktywacji zespołu. Jednak powód

był świetny, więc czuliśmy, że to ten moment.

Inspirujecie się troszkę średniowieczem, czyż

nie? Możesz opowiedzieć nam więcej o tym?

Nigdy nie interesowaliśmy się średniowieczem.

Jeśli odnosisz się do nazwy naszego zespołu, to

było to po prostu słowo które, dobrze brzmiało,

przynajmniej tak nam się wydawało gdy mieliśmy

18-19 lat. Zasadniczo, to na początku nazwaliśmy

nasz zespół Pagan, jednak znaleźliśmy

inny zespół z naszego miasta, który miał

już tą nazwę, tak więc po prostu dodaliśmy -

dom.

Teledysk do waszego utworu "Catapults and

Trapdoors" nie robi tak dużego wrażenia w

mojej opinii. Złożony jest tylko z scen kapeli

grających utwór nakręconych w monochromie…

mniemam, że to była kwestia redukcji

kosztów oraz tak bardzo potrzebnej wam

reklamy, czyż nie?

Trudno jest wszystkim dogodzić… ale w sumie

to nas nie obchodzi. Nasze wydawnictwo Gain

zachęciło nas do stworzenia teledysku i to zrobiliśmy.

Wiele osób go polubiło i najważniejsze,

że nam się spodobał. Monochromatyczny, czysty,

gruby. Całkiem dobry jak na zerowy budżet

produkcyjny, jeśli miałbyś się mnie spytać. Na

pewno nie zamierzamy łazić po jakiś żwirowych

Zaczęliście w 1987, mam rację? Możecie powiedzieć

więcej o początkach zespołu?

Ja (basista/wokalista) oraz Martin Carlsson

(gitarzysta) opuściliśmy jeden z zespołów metalowych,

w których byliśmy, ponieważ chcieliśmy

grać cięższy thrash. Znalezienie osób mających

podobny cel zajęła nam z rok, ale kiedy

nam się to udało, to była czysta magia. Byliśmy

wtedy mocno pod wpływem Metalliki, Testament

i Slayer oraz byliśmy ekstremalnie kompletni

i poświęceni tematowi.

Które wasze demo było najlepszym w Twojej

opinii?

Definitywnie "Hear Your Naked Skin Say

Ashes To Ashes" z '90. Te cztery utwory miały

duży wpływ na scenę w Gothenburgu. Lokalny

klasyk.

Pamiętasz swój pierwszy koncert jako Pagandom?

Mógłbyś go nam opisać?

Przyjaciel z zaprzyjaźnionego thrashowego Intoxicate

zapytał się nas, czy nie chcielibyśmy

czasem zagrać na festiwalu thrashowym w mieście

w grudniu '88. Tamta noc była wspaniała.

Graliśmy wraz z Intoxicate, Valcyrie (obecnie

jej członkowie tworzą Fejd i Somewhere Beyond),

Frozen Eyes (Mattias IA Eklund), Grotesque

(Tompa Lindberg). Morbid (post Pelle

Dead) i Nihilist (późny Entombed). Było to nasze

pierwsze spotkanie z death metalem.

Co prasa myślała na temat waszego debiutu?

Mieliśmy całkiem dobre opinie na temat

"Crushtime" ('94) w Niemczech, aczkolwiek

marketing ze strony wydawnictwa był naprawdę

biedny. Nie mieliśmy nawet żadnej dystrybucji

w Szwecji...

Foto: Pagandom

Zważając na fakt, że ja i Martin byliśmy jedynymi

oryginalnymi członkami zespołu, którzy

mogli uczestniczyć, musieliśmy znaleźć sobie

pozostałych członków - i udało się to nam. Perkusista

Sören Fardvik znał Martina, zaś na

próbie poznaliśmy się z Anders'em Björler'em

(ex-At The Gates, ex-The Haunted). Anders

miał zagrać z nami tylko jeden koncert, a już zagrzał

u nas miejsce przez ponad dwa lata.

Jak długo pracowaliście nad waszym najnowszym

albumem?

Nagrywaliśmy wszystko (wyłączywszy perkusję)

sami, tak więc mogliśmy poświęcić dużo

czasu na nagrania. Wydaje mi się, że nagraliśmy

perkusję w maju 2015r, a ostatnią linię wokalną

w pierwszych dniach stycznia 2016r.

Czym się różni wasz najnowszym album, w

porównaniu do debiutu i demówek?

Nasz najnowszy album ma więcej wspólnego z

wczesnymi demami, aczkolwiek używaliśmy naszych

starych utworów jako punktu wyjścia i

polach ze sprzętem by zrobić teledysk.

Co sądzisz o obecnej szwedzkiej scenie metalowej?

Żywa i kopie zady jak zwykle!

Czy będziecie ponownie wydawać wasze dema?

Wątpię, ale nigdy nie wiadomo...

Co zamierzacie robić w 2018 roku?

Zaczynać nagrania na nasz najnowszy album.

Do tej pory napisaliśmy już naprawdę sześć dobrych

utworów, tak więc jesteśmy naprawdę nabuzowani…

i więcej przed nami!

Dziękuje za wywiad, proszę o parę słów na

koniec do waszych fanów.

Dziękuje również! Jeśli jesteś fanem muzyki,

która wchodzi mocno, to naprawdę powinieneś

sprawdzić nasz najnowszy "Hurt as a Shadow".

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

PAGANDOM

109


Czy da się tak z marszu napisać riff?

Na to pytanie, oraz na parę innych możecie znaleźć odpowiedź w tym wywiadzie,

udzielonym przez wokalistę zespołu After Dusk, Paminos'a. Opowie on

krótko o swoich inspiracjach, genezie powstania zespołu, roli religii i mitów w życiu

codziennym oraz zrewiduje mój pogląd na temat stałości i zawartości składu

tego zespołu. Zapraszam do wywiadu.

HMP: Cześć! Co skłoniło was do stworzenia

zespołu? Opowiedz o tym, proszę.

Paminos: To było nieuniknione! Rok w rok, od

dziecka, muzyka metalowa coraz bardziej pochłaniała

mnie oraz mój wolny czas. Wszystkie

oszczędności wydawałem na kupno płyt CD

oraz winyli. Spędziłem wiele godzin śpiewając,

grając na gitarze z moim bratem (Bill'em, gitarzystą

After Dusk) i tworząc plany stworzenia

naszego własnego zespołu. W liceum poznałem

Theodore (klawisze). Zasadniczo to nie wpadłbym

na pomysł, by do mojego zespołu zaangażować

klawiszowca, jednak pamiętam moje myśli,

jak po raz pierwszy zagraliśmy razem. Jedną

z moich myśli było "kurde, ten gość umie grać!!!".

Tak więc graliśmy, i graliśmy i graliśmy jeszcze

więcej, potem zaś założyliśmy After Dusk.

Możesz mi powiedzieć o swoich inspiracjach?

Jaka muzyka, obrazy, filmy bądź gry komputerowe

mają na Ciebie wpływ?

Religia również, jednak niektórzy traktują ją

zbyt poważnie i przestają być otwarci na wiedzę

czy rzeczywistość. W mojej opinii nie potrzebujesz

Boga, aby traktować innych z szacunkiem.

Po prostu nie bądź pierdolonym dupkiem!

Jesteście całkiem ze sobą zżyci, nie dowiedziałem

się o żadnych zmianach w Twoim zespole.

Mógłbyś powiedzieć więcej o tym jak się

dogadujecie w zespole?

Zawsze After Dusk to byłem ja, Theodore i

Bill. Potem od 2013 basista George został zastąpiony

przez Thanasis'a oraz perkusista Constantine

został zastąpiony przez Jima. Współpraca

pomiędzy nami układa się świetnie, zarówno

na scenie jak i poza nią. Poza zespołem

jesteśmy również świetnymi przyjaciółmi, często

wspólnie spędzającymi czas, aczkolwiek jeśli

mamy coś zrobić jako zespół, to jesteśmy poważni.

W większości wypadków, to członkowie

zespołu decydują, co chcą grać i w jaki sposób,

wydany naszym sumptem w limitowanej ilości

kopii. W 2008r. skończyliśmy nasz drugi album,

nazwany "Hybris", który został wydany

na skalę globalną w listopadzie 2009r. W

2012r. nasz trzeci album był gotowy. "The Devil

Got His Soul" został przez fanów określony

"manifestem riffów". W wrześniu 2013r. wydaliśmy

singiel "Gamma Ray Burst". Utwór opowiada

o jakimś fajnym dniu na ziemi, którego

sielanka została przerwana przez kataklizm,

który wydarzył się lata świetlne dalej. I 23 maja

2017r. wydaliśmy nasz najnowszy album, "The

Character of Physical Law".

Dlaczego właściwie mamy dość długą przerwę

pomiędzy waszym powstaniem a waszym

pierwszym demem, "Senses of Dusk"?

W pierwszych latach istnienia naszego zespołu

nie mogliśmy znaleźć żadnego opłacalnego studio,

w którym można by było wyprodukować

demo wystarczającej jakości. Słyszeliśmy demówki,

wyprodukowane przez naszych przyjaciół

w innych zespołach i one wszystkie brzmiały

kiepsko. Wtedy Theodore musiał wstąpić do

wojska, potem ja, potem Bill. Tylko to wyjęło

trzy i pół roku z istnienia zespołu. Lipa straszna,

jednak musisz zrobić to, co jest do zrobienia,

a czas jest względny.

Nie sądzę, że mam jakąś główną inspirację. To

ona odnajduje mnie, kiedy najmniej się jej spodziewam.

Tak zasadniczo to uważam, że nie da

się tak z marszu usiąść i napisać riff, albo stworzyć

tekst - to inspiracja popycha do tego. Lubimy

praktycznie większą część metalowych i

rockowych gatunków, poza tym filmy grozy,

komedie i gry komputerowe. Tak jak powiedziałem,

iskrę inspiracji możesz znaleźć wszędzie,

nawet poprzez zwykłą konwersację.

Jaka jest rola religii i mitologii w naszym życiu?

Lubię czytać na temat mitów obcych kultur

oraz również uwielbiam starożytne greckie mity.

Grają one jakąś rolę w codziennym życiu

ludzi, ponieważ są one zawsze jakimś rodzajem

lekcji, przekazywanym pomiędzy wierszami.

Foto: After Dusk

tak długo jak wszyscy jesteśmy stuprocentowo

zadowoleni z wyniku.

Co sądzicie o kompilacji "Metal Greece Now

Vol.1"? Powinniśmy posłuchać tej kompilacji?

Definitywnie. Jest na niej trzynaście zespołów,

każdy reprezentuje inny styl. Myślę, że będzie

to dla Ciebie interesujący materiał, dla mnie na

pewno nim był!

Czy możesz podsumować wasze albumy od

"Senses of Dusk" do "The Devil Got His

Soul"? Powiedz parę zdań na temat tej drogi,

którą przebyliście od pierwszego dema.

W 2004r. zaczęliśmy pracować nad naszym demo

"Senses of Dusk", które skończyliśmy w

wczesnym 2005r. Nasz pierwszy album, "The

Witch's Pact" zmaterializował się w 2006r. Był

Waszym najnowszym albumem jest "The

Character of Physical Law". Jakbyś opisał ten

album?

Myślę. że jest to nasz najbardziej zróżnicowany

album do chwili obecnej. Muzyka została skomponowana

w tym samym stopniu przeze mnie,

Bill'a i Theodore'a, ale same kompozycje zostały

w równym stopniu zaaranżowane przez każdego

z nas. Uważam, że ma wiele różnych elementów

z całego spektrum ciężkich brzmień,

zaś produkcja jest najlepsza jak do tej pory.

George (Emmanuel) wykonał piekielnie duży

nakład pracy i mogę powiedzieć, że jesteśmy

bardzo zadowoleni z tego albumu.

Jak długo przebiegały prace nad tym albumem?

Możesz opowiedzieć więcej o nich?

Wszystkie utwory zostały skomponowane w

okresie od 2013r. do 2016r. W lipcu 2016r. Jim

nagrał perkusję. Po okresie przerwy spowodowanymi

sprawami technicznymi, Bill nagrał

gitary w październiku, a Thanasis nagrał partie

basu w grudniu. Theodore skończył swoje partie

na organach Hammonda i klawiszach w styczniu

kolejnego roku, zaś moje partie były

ostatnie, nagrałem je w lutym. Na każdy instrument

poświęciliśmy zwykle około czterech dni.

Następnie nasz inżynier dźwięku, George

Emmanuel (również gitarzysta Rotting Christ i

Lucifer's Child) zaczął pracować nad mixem.

Album został ukończony w końcówce kwietnia.

Czy "A Corpse With a Smile" został zainspirowany

jakimś zaistniałym wydarzeniem?

110

AFTER DUSK


Nie. Owszem, znam już wiele przypadków

zgonów dorosłych mężczyzn podczas kopulacji,

aczkolwiek nigdy jeszcze nie słyszałem o uśmiechającym

się trupie. Stworzyłem tą historię.

Aczkolwiek jeśli to się gdzieś wydarzyło naprawdę,

to chętnie chciałbym o tym usłyszeć! Poza

tym zabawnym i dziwnym incydentem, utwór

jest o relacjach towarzyszących temu zajściu.

Wyobraź że sobie siedzisz na pogrzebie i słuchasz

innych ludzi, szepczących do siebie.

Tak więc, wasza muzyka gatunkowo to heavy/

thrash metal z dodatkami death, black i progressive

metal. Czy zamierzacie rozwijać waszą

muzykę w jednym z tych kierunków?

Nigdy nie powiedzieliśmy, że tym razem gramy

to w taki sposób, albo. że idziemy w tym kierunku.

Po prostu piszemy utwory bez żadnych

granic i jeśli one nam się podobają, to umieszczamy

je na albumie. Wszystko co mogę obiecać,

to - to, że kolejny album będzie prawdziwy,

prosto z naszych serc, tak jak nasze pozostałe

nagrania.

Stworzyliście teledysk do "The Character of

Physical Law". Czy to oznacza, że ten utwór

szczególnie wyróżnia się na tle pozostałych

kompozycji z waszego najnowszego albumu?

Nie, myślę, że nie ma żadnego wyróżniającego

się utworu z albumu. Każda kompozycja jest w

swoim rodzaju. Jeśli mielibyśmy tylko możliwość,

to stworzylibyśmy do każdego utworu

teledyski. Stworzyliśmy wideo z tekstem dla

"Pyroclastic flow (Honeydoom)" w tym miesiącu.

Możecie sprawdzić je na Youtube.

Waszą okładką chcieliście trochę podgrzać

atmosferę, czyż nie? Możecie opowiedzieć

więcej o koncepcie grafiki na "The Character

of Physical Law"?

Chcieliśmy czegoś co przyciąga wzrok, jednak

wciąż zachowuje swoje powiązanie z tytułem

krążka. Mieliśmy koncept postaci siedzącej w

jakiejś nadwymiarowej przestrzeni, bawiącej się

fundamentalnymi siłami natury i tworzącej kolejny

wszechświat… wszechświat zostanie zniszczony,

taki jak nasz… Wtedy zauważyliśmy

prace greckiego artysty Othon'a Nikolaidis'a.

Przedyskutowaliśmy z nim ten koncept, a on

nam zaprezentował obecny cover tej płyty.

Foto: After Dusk

Który wasz album miał największy wpływ na

waszą karierę?

Wydaje nam się, że nasz drugi krążek, "Hybris",

ponieważ był on naszym pierwszym wydawnictwem,

które przebiło się poza granice Grecji,

aczkolwiek mam nadzieje, że nasz najnowszy

album będzie miał jeszcze większy wpływ na

naszą karierę. Jest świeży, a my wciąż dostajemy

masę wsparcia od metalowców z całego świata.

Wydaje mi się, że wciąż nie macie wydawcy…

jestem trochę zaciekawiony, dlaczego go nie

macie. Nie mieliście żadnych ciekawych ofert

czy raczej to jest kwestia tego że chcecie promować

muzykę swoim własnym sumptem?

Lub może jeszcze jakaś inna przyczyna za tym

stoi?

Mieliśmy wydawcę na naszym drugim albumie.

Nie mamy nic przeciwko nim. Mieliśmy trochę

propozycji, aczkolwiek uznaliśmy, że nie są one

na tyle dobre. Dlaczego mamy włączać osoby

trzecie, skoro można coś zrobić bez nich, czasami

nawet lepiej. Jeśli dostaniemy ofertę od wydawnictwa,

które będzie miało coś więcej do zaoferowania,

to z pewnością rozważymy daną

propozycję.

Co zamierzacie robić w późnym 2017?

Myślimy nad stworzeniem kolejnego teledysku

z muzyki z tego albumu. Poza tym będziemy

przygotowywać się na parę przyszłych występów.

Obserwujcie nas!

Co lokalna scena myśli na temat tego albumu?

Nie wiem co cała scena myśli. Gadaliśmy trochę

z paroma gośćmi z innych zespołów, audycji

radiowych i zinów i ich wsparcie było naprawdę

pochlebne dla nas. Mówienie więcej o tym byłoby

pluciem sobie we własną brodę, a ja jej nawet

nie mam.

Czy jesteś zainteresowany obecną polityką?

Czy możesz powiedzieć coś więcej o obecnej

sytuacji społecznej w Grecji?

Jestem zainteresowany polityką w pewnym

stopniu. Nie jestem członkiem żadnej partii i

nie ufam 99% polityków. Ich pracą jest kłamstwo

i manipulacja, a z tego co widzę, wykonują

ją całkiem dobrze. Sytuacja społeczna w Grecji

jest odbiciem ogólnej sytuacji w całym świecie

zachodnim. Standard życia coraz większej ilości

ludzi obniża się z przeciętnego na ubogi, zaś

mniejszość przejmuje tą różnicę bogactwa.

Powinno być inaczej: więcej osób jest w środku

tej skali, zaś mniej na jej krawędziach. Powinniśmy

się edukować i rozumieć to, że nasze działania

mają wpływ na innych ludzi.

Dziękuje za wywiad, mógłbyś podzielić się

ostatnimi słowami z fanami?

Chciałbym dać tysiące łapek w górę wszystkim

tym, którzy wciąż kupują płyty CD, nagrania

czy nawet mp3. Dziękuje za przeczytanie tego

wywiadu, wspierajcie podziemie i nie pozwólcie

by skurwysyny sprowadzili was na dno!

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Foto: After Dusk

AFTER DUSK 111


Nie myślimy o straconych szansach

W latach 80. i 90. ubiegłego wieku nie wszyscy mogli odnieść sukces czy

przebić się w rosnącej z każdym rokiem liczbie metalowych kapel. Dlatego różne

wcielenia warszawskiego Holocaust odeszły w niebyt, ale gitarzyści tej grupy, Albert

"Al" Żółtowski i Piotr "Schenker" Konicki, nie odpuścili. Dziewięć lat temu założyli

Hellhaim i po udanej EP "In The Dead Of The Night" zaatakowali właśnie

debiutanckim albumem "Slaves Of Apocalypse". To porywający, klasyczny metal

ze słyszalnymi wpływami mroczniejszego i brutalniejszego grania, tak więc tematów

do rozmowy z obu panami nam nie zabrakło:

HMP: Istniejecie od blisko 10 lat, ale uaktywniliście

się stosunkowo niedawno: najpierw

coraz większa liczba koncertów, później debiutancka

EP "In the Dead Of The Night", teraz

pierwszy album "Slaves Of Apocalypse". Początkowe

lata istnienia Hellhaim to był typowy

dla każdej kapeli okres docierania się składu,

muzycznej ewolucji, etc.?

Al: Tak, to prawda. Ten okres spędziliśmy na

dobieraniu odpowiednich ludzi i określaniu

czym ma być twór, nazwany potem Hellhaim.

Można powiedzieć, że szukaliśmy własnej tożsamości.

Schenker: To był czas tworzenia, bardziej jednak

dotyczy to samego zespołu, niż muzyki.

Chcieliśmy, żeby każdy z członków miał swój

wkład w finalny kształt zespołu. Kiedy już skład

się ustabilizował, a pomysły każdego mogły

znaleźć ujście, muzyka przyszła sama.

Wygląda na to, że w waszym przypadku połączenie

w zespole dwóch generacji sprawdza się

Niedosyt po rozpadzie Alioth/Holocaust miał

wpływ na to, że po odchowaniu dzieci, stabilizacji

zawodowej, etc., uznaliście, że perspektywa

spędzania wieku średniego przed

telewizorem w bamboszach nie jest zbyt kusząca?

Schenker: Cóż, kiedy założyłem rodzinę, osiągnąłem

jakąś stabilizację życiową, nie myślałem,

że jeszcze kiedykolwiek będę miał w ręku gitarę...

Jednak ni stąd, ni zowąd moje demony powróciły

i po 20 latach wróciłem do grania.

Al: Piotrek i ja mieliśmy różne powody, by zakończyć

granie wiele lat temu, fascynacja muzyką

metalową pozostała jednak w nas na zawsze.

Tak jak wspomniałeś, kiedy już wszystko uspokoiło

się na polu rodzinnym i materialnym, to

pragnienie powrotu do naszych "metalowych"

czasów i tamtego środowiska było wciąż żywe,

zwłaszcza, że w momencie zawieszenia aktywności

muzycznej czuliśmy, że nie powiedzieliśmy

jeszcze wszystkiego. Jednak powróciliśmy

- i to, co zostało rozpoczęte 30 lat temu teraz

zostanie dokończone.

Piotrek, nie pomylę się pewnie obstawiając, że

Michał zainteresował się muzyką dzięki tobie.

A jak było z perkusją - grał już, kiedy zakładaliście

Hellhaim, czy też usiadł za zestawem po

raz pierwszy, kiedy okazało się, że brakuje

wam drummera?

Schenker: Odkąd pamiętam słuchałem metalu,

także na muzycznej "emeryturze", siłą rzeczy

więc Michał nasiąkał nim za młodu. A kiedy

Majkel zainteresował się perkusją? Kiedyś robiłem

porządki na strychu i znalazłem tam stary

werbel, talerz, stopę i coś tam jeszcze. Zrobiliśmy

z tego taką improwizowaną perkusję, mocując

części do jego łóżka. Okazało się, że był to

strzał w dziesiątkę, a bramy piekieł zostały

uchylone - Michał robił fenomenalne postępy,

kiedy więc zakładaliśmy Hellhaim jego wybór

na stanowisko garowego był oczywisty.

Wytrwał naprawdę długo, ale po nagraniu

"Slaves Of Apocalypse" musiał odpuścić -

wybór między pracą, małym dzieckiem, a

hobby jest po prostu niemożliwy, kiedy nie da

się pogodzić obu opcji?

Schenker: Crossfire (Michał) był filarem i motorem

zespołu przez długi czas, ale jego serce bije

teraz dla rodziny. Szanujemy jego decyzję,

zwłaszcza, że wynikała też w sporej mierze ze

świadomości potencjału rozwojowego Hellhaim.

idealnie, bo zmian składu mieliście, jak dotąd,

niewiele?

Schenker: Wiesz, nie tak łatwo jest się od nas

wyrwać… Formuła pełnej wolności i wewnętrznej

demokracji jest bardzo kusząca i uzależniająca,

zwłaszcza dla młodych ludzi, którzy w

Hellhaim znajdują zwykle właściwe dla siebie

miejsce.

Al: Stały skład jest jednym z efektów wspomnianych

wcześniej przemyśleń i ustaleń. Mamy

w Hellhaim pewne standardy egzystencji w zespole

i poza nim. Nikt bez poważnej przyczyny

nie opuszcza zespołu. Bycie w Hellhaim ma

wiele zalet i sprawia dużo frajdy, choć warto zaznaczyć,

że niełatwo się tu dostać.

Foto: Hellhaim

Ta swoista równowaga w Hellhaim między

wami weteranami, a młodzieżą to coś na

kształt relacji uczeń-mistrz, tym bardziej, że

macie z Schenkerem znaczący wpływ na

kształtowanie się polskiego metalowego podziemia

lat 80.?

Al: Człowieku, po prostu nie chcemy grać z

wapniakami (śmiech). Starzy wyjadacze często

wpadają w pułapkę własnych, utartych schematów

myślenia i działania, przez co paradoksalnie

zapominają, czym jest istota rock'n'rolla. Od samego

początku odżegnaliśmy się od tworzenia

skansenu stetryczałych dinozaurów rocka - młodzi,

z którymi działamy mają w sobie ten ogień

i siłę, by nakurwiać w Hellhaim, dlatego właśnie

stawiamy na nich. Odpowiadając na twoje

pytanie - czasem mam wrażenie, że to my więcej

uczymy się od nich, niż oni od nas! (śmiech)

Schenker: Wszystko opiera się na równoległych

relacjach. Wygrywają argumenty, a nie

względy personalne - każdy ma u nas równe

prawo głosu. Albert i ja dużo czerpiemy z "młodości"

reszty zespołu i chociaż często dochodzi

między nami do spięć na różnych płaszczyznach,

to zawsze finalnie potrafimy się dogadać,

przez co bilans jest zdecydowanie na plus.

Macie już jednak odpowiedniego następcę

Michała - od razu było założenie, że szukacie

kogoś doświadczonego, dlatego to właśnie Jaro

Kaczmarczyk dopełnił skład zespołu?

Schenker: Dlaczego Jaro? Tak naprawdę błąkał

się po ulicy i nie miał gdzie spać, to go przygarnęliśmy,

a że trochę pogrywa na bębnach, to został.

Dacie mu trochę czasu na opanowanie materiału,

czy też od razu zostanie rzucony na głęboką

wodę koncertowego wiru? (śmiech)

Schenker: Tak, dostał cały tydzień. A jak nie

podoła... cóż, będzie cierpiał.

Al: (śmiech). Spokojnie, nigdy nikogo nie rzucamy

na głęboką wodę. Do koncertów jesteśmy

zawsze maksymalnie przygotowani. Nowym

członkom dajemy więc czas na naukę i czynnie

w tej nauce pomagamy. Poświęcony na to czas

procentuje potem pozytywnie dla wszystkich.

Pytam o to nie bez powodu, bo wasze utwory

są bardzo urozmaicone: niby to tradycyjny

heavy, ale "Decimator" zapewnia też ostrą

death/thrashową jazdę, "Ghosts Of Salem"

atakuje ostrym tempem i blackowymi wokalami,

mamy też symfoniczno-organowe akcenty

("Anneliese (The Exorcist)") - wychodzi na to,

że od 1990 roku nie byliście w letargu, stąd takie

bogactwo tej płyty.

Schenker: Po prostu Al i ja nosimy w sobie historię

30 lat metalu - nie udało nam się przekuć

tego w bogactwo na koncie, więc pozostaje nam

się cieszyć z bogactwa muzycznego zawartości

naszej płyty. (śmiech)

112

HELLHAIM


Al: Każdy z nas preferuje odmienne style w

metalu. Jest to prawdziwy piekielny kocioł, w

którym buzują heavy, speed, power, thrash,

death, black, a nawet szczypta znienawidzonej

przeze mnie progresji. Do tej wybuchowej mieszanki

dochodzi jeszcze różnica wieku, a że panuje

u nas demokracja, to każdy po trochu przemyca

swoje fascynacje. Pozostaje tylko sprawnie

ogarnąć to w sensowną całość - co nie jest łatwe

i często prowadzi do żywiołowych bitew na argumenty.

Najważniejszy jednak jest ostateczny

efekt, co każdy z nas rozumie, szanuje i bierze

pod uwagę.

Ale to tradycyjny heavy gra wam w serduchach

najmocniej: Priest, Maiden, Accept,

Iced Earth i setki innych kapel, bez których trudno

sobie wyobrazić rozwój i dalsze istnienie

tej sceny, wypaliły na was to swoiste piętno?

Schenker: Lubię Maiden, Accept, Manowar,

Dream Evil itd. Zawsze będę przemycał taką

muzę do twórczości Hellhaim, nie rozumiem

tylko współczesnych zespołów które chcą

brzmieć dokładnie tak jak swoi idole. Te zespoły

nie wnoszą niczego nowego, kopiują cudzy

styl. Nie ma nic złego w inspirowaniu się, ale

czasem wydaje mi się, że wydawcy i słuchacze

są bardziej zainteresowani kolejną kopią Iron

Maiden, niż zespołami z własną tożsamością.

Jeżeli chcemy, by metal żył i rozwijał się, musimy

szukać nowych rozwiązań, nawet zerkając z

szacunkiem w przeszłość.

Nie słyszałem Hellhaim z poprzednim wokalistą,

ale wydaje mi się, że bez Mateusza ciężko

byłoby wam grać tak efektownie, bo to bardzo

uniwersalny śpiewak, równie dobry w wysokich

rejestrach, falsecie, jak i podszytym

skrzekiem growlingu?

Al: Mateusz idealnie pasuje do różnorodności

stylowej Hellhaim. Jest bardzo dobrym wokalistą,

ale przede wszystkim fajnym kolegą. Odkąd

go znamy ma w sobie tę potrzebną w muzyce

energię i zapał. Praca z nim inspiruje i daje dużo

satysfakcji.

Nie baliście się, że wraz z jego akcesem do

Divine Weep będziecie mogli go stracić, czy

też od razu było wiadomo, że będzie godzić

śpiewanie w dwóch zespołach?

Al: W Hellhaim nie ma zakazu udziału w innych

projektach. Basista Omel tworzy swój

black metalowy Vanderer od wielu lat i nie mamy

z tym problemu. Divine Weep to dobry zespół,

a jeżeli Matt znalazł tam możliwość rozwoju

i zdobycia nowych doświadczeń, to jego

decyzja i szanujemy to. Jako Hellhaim zawsze

będziemy go wspierać.

Na obecnym etapie będzie to pewnie możliwe,

ale w sytuacji nabrania rozpędu przez jedną z

kapel, gdy nakładające się na siebie terminy

trudno będzie pogodzić, że nie wspomnę już o

sytuacji, gdy oba zespoły rozwiną skrzydła -

wtedy będzie wchodzić w grę już tylko klonowanie,

albo inny hologram? (śmiech)

Schenker: Divine Weep jest naprawdę OK! W

razie ewentualnych problemów z nakładaniem

terminów, cóż... będziemy chyba musieli ich

otruć! (śmiech)

Al: Hellhaim nie jest zespołem, który dużo

koncertuje - a przynajmniej do tej pory tak było.

Myślę, że zgranie terminów koncertów dwóch

zespołów w tej sytuacji nie jest jakoś szczególnie

trudne. Nie myślimy o tym.

Tupac, Michael Jackson, Ronnie James Dio,

teraz słyszę, że nawet Frank Zappa będzie

znowu koncertować - trochę to dziwna sytuacja,

ale biznes jest biznes i kasa musi się

zgadzać?

Al: Lubię horrory i filmy o zombie, ale takie

koncerty to nie moja bajka.

Schenker: Te hologramy to ogólnie żenada,

której nie ogarniam... Muszę pamiętać, żeby zapisać

w testamencie, by nikt przypadkiem takiego

gówna nie zrobił nigdy z moim udziałem. Jak

to śpiewał kiedyś pewien mądry człowiek:

"Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym".

Czyli wasze koncerty to zupełnie inna bajka,

100 % metalu w metalu, a po premierze płyty

będzie ich pewnie jeszcze więcej?

Schenker: Popełnimy parę sztuk, ale ze względów

finansowo-logistycznych nie możemy być

wszędzie. Jednak oczywiście będziemy grali jeśli

będzie taka potrzeba - słuchaczy albo nasza!

Al: Zdecydowanie nasze koncerty rządzą się

swoimi prawami - stawiamy na energetyczne

numery i zajmujący show. Ilość sztuk wyniknie

jednak pewnie z naszych mocy przerobowych i

potrzeb słuchaczy. Staramy się twardo stąpać

Foto: Hellhaim

po ziemi i zdajemy sobie sprawę, że dla zespołu

o praktycznie szerzej nieznanym dorobku rozdmuchane

trasy po całym kraju mogą przynieść

więcej rozczarowań, niż korzyści. Kiedy więc

jeszcze jacyś geniusze wpadną na pomysł trasy

"100 koncertów w 100 dni", to raczej nie będziemy

to my.

Ale Over The Under dają radę, w chwili opracowywania

tego wywiadu mają już za sobą

połowę tej trasy, tak więc wszystko jest możliwe

(śmiech). Sami jesteście sobie sterem,

okrętem, impresariatem i wydawcą - z jednej

strony to bardzo wygodna sytuacja, z drugiej

jednak generująca różne utrudnienia, wobec

których musicie opierać się na przyjacielskich

relacjach - ot, chociażby wasza płyta dotarła

do mnie za pośrednictwem Pawła, menadżera

Divine Weep?

Al: Bardzo dziękujemy Atrejowi za wsparcie i

pomoc przy promocji "Slaves", doceniamy to.

Tak jak napisałeś, zajmujemy się wszystkim we

własnym zakresie. Na razie ogarniamy większość

tematów, ale być może trzeba będzie komuś

wreszcie powierzyć stanowisko managera,

który by pchnął sprawy na szersze wody. Zobaczymy

co czas przyniesie, na razie robimy swoje.

Wspólne koncerty Hellhaim i Divine Weep

byłyby pewnie sporą atrakcją dla fanów, ale

najpierw pewnie trzeba by było skonsultować

się ze strunami głosowymi Mateusza, bo te,

skromnie licząc, dwie godziny na scenie to jednak

nieliche obciążenie?

Schenker: Jak się nie upije, to z pewnością da

radę. (śmiech)

Al: Divine Weep to bardzo dobry zespół, a my

lubimy grać w dobrym towarzystwie. Jednak to

Matt zdecyduje, na razie temat jest otwarty.

Możliwe więc, że pokusicie się kiedyś o kilka

koncertów w takim zestawie, przedzielonym

jakąś inną kapelą, tak dla większego oddechu?

Al: Jest to możliwe.

Najbliższe miesiące będą dla was decydujące

o tyle, że jeśli teraz nie zdołacie wypromować

swej kapeli lepiej, to taka okazja może się już

nie powtórzyć - mobilizujecie się jakoś bardziej

w związku z tym, czy też wychodzicie z założenia,

że co ma być, to będzie?

Schenker: Nie mamy większych oczekiwań, ani

rozpisanego biznesplanu. Grunt to dobra zabawa,

a my zaakceptujemy wszystko co przywieje

nam wiatr przeznaczenia. Jednak szykujemy parę

niespodzianek, więc bądźcie czujni!

Al: Zagramy parę koncertów, umożliwiając fanom

bezpośredni kontakt z naszą muzyką i dostęp

do naszego merchu. Nie mamy jednak parcia

na sukces. Nie myślimy o straconych szansach.

Gramy swoje, więc do zobaczenia na koncertach!

Wojciech Chamryk

Zdjęcia: Radosław Kondeja

HELLHAIM 113


Tekst wszedł mi bardzo szybko. Zdecydowanie

można więc powiedzieć o efekcie "open mind".

HMP: Opowiedzcie o początkach zespołu,

kiedy…. A nie, nie, to nie to pytanie. Słucham

Waszej najnowszej płyty i odnoszę wrażenie,

że jest zróżnicowana stylistycznie, od agresywnych

niemal thrashowych numerów jak "Zaraza"

po progresywnawe "Eternal Rest". Czujecie

się swobodnie w wielu estetykach, nie

możecie zdecydować się na jedną a może każdy

z Was wnosi coś od siebie? Skąd chęć na

rozpiętość stylową?

Maciej "Maxx" Koczorowski: Owszem u nas

panuje demokracja, ale za to premier stawia

kropkę nad "I" (śmiech). Każdy z nas coś wnosi

do zespołu, Bartek najczęściej piwo do busa, ja

Niespełnieni (na szczęście!)

Chainsaw wydał właśnie siódmą płytę i wcale nie zamierza spocząć na

laurach. Z jednej strony chłopaki czują, że mogą zrobić jeszcze więcej oraz

wyciągają wnioski z tego, co poszło nie tak w przeszłości, z drugiej strony wrzucili

na luz i jak sami mówią - nie muszą nikomu niczego udowadniać. Na pytania

o obecna kondycje kapele odpowiadał wokalista, Maxx.

"Zaraza" wydaje się mieć wręcz ateistyczną

wymowę. To mocne wejście do świata zatytułowanego

"ostatnia krucjata". Skąd pomysł na

takie zderzenie?

Autorem tekstów, poza "Czarnymi Chmurami"

jest Błażej Grygiel i o to trzeba by jego zapytać.

Generalnie zajawką do napisania tego konceptu

była "7 Pieczęć" Bergmana.

Najbardziej korespondującym utworem do

tytułu płyty wydaje się być "Cross in Our

Shields". To on zainspirował tytuł płyty czy

na odwrót?

Jak dobrze pamiętam, to było to bodajże piąty

utwór w kolejności komponowania. Powstał,

kiedy jeszcze nie było zamysłu na koncept i nie

było gotowych tekstów. Najpierw powstały

utwory, potem zrobiłem linie wokalne i do tych

linii Błażej popełnił liryki.

W tym kawałku pojawia się świetna solówka

Mówiles, że autorem tekstów poza "Czarnymi

Chmurami" jest Błażej Grygiel. Dostał

zlecenie na napisanie tekstów o właśnie takiej

tematyce, czy teksty były raczej efektem

wspólnej burzy mózgów?

Tak. Wspomniane "Czarne Chmury" powstały

jako pierwszy tekst i w ogóle utwór natomiast

później było dłuuuugo nic. Nie wiedzieliśmy,

czy kontynuować po polsku, czy po angielsku.

Tutaj zdania były mocno podzielone z przewagą

na język ojczysty, ale jak padła tematyka

konceptu to stwierdziłem z Błażejem, że lepiej

"wejdą" po angielsku. "Zaraza", która jest wyjątkiem,

też posiada swój angielski tekst. Kto

wie, może kiedyś go nagram?

Teksty angielskie po prostu lepiej brzmią i łatwiej

zmieścić więcej treści w jednej frazie? A

może coś się w Waszej koncepcji zmienia, bo

na ostatniej płycie znalazły się "aż" dwa utwory

w ojczystym języku?

Tak jak wspomniałem wcześniej, długo się licytowaliśmy,

w jakim języku nagrać płytę. Jako że

to ja śpiewam, to stwierdziłem, że obieram drogę

"wygodną", czyli teksty, które będą dobrze się

komponować z utworami i będą dobrze współbrzmieć

z muzyką. Angielski bądź co bądź jest

bardziej "melodyjnym" językiem, choć z drugiej

strony "Zarazę" wbiłem w studio niemal na "setkę"

bez poprawek. Bardziej stawiałem na energię

i emocje aniżeli na to, żeby to było "ładne".

smród gaszonego fajka... a tak na poważnie to

powiem Ci, że utwory powstawały przez cztery

lata. Na początku był zryw i pod koniec, kiedy

już wiedzieliśmy, kiedy wchodzimy do studia.

Nie jest tajemnicą, że nasz pałker i gitarzysta od

kilkunastu lat łoją w progresywnym zespole Luminous

Flesh Giants, a ja z drugim Arkiem

zazwyczaj "prostujemy" ich pomysły, kiedy się

zapędzą. Tak więc nie tyle chęci to szczerość

przekazu i wspólny mianownik tego, czym się

inspirujemy.

Foto: Monika Cichoszewska

posiadająca niemal momenty w stylu solówki

w Bathory. To wynik precyzyjnego komponowania

czy improwizacja na sesji nagraniowej?

Nie było przypadku. Arek Rygielski przygotował

to od A do Z. Wiedział, co chce zagrać,

przestawił nam na demówce i potem tylko wbił

ślady w studio.

Zostając w okołoblackowym temacie. W

utworze "Czarne Chmury" zamieściliście obszerny

fragment mocno inspirowany tym gatunkiem

metalu. To podkreślenie tematyki

utworu, gra ze słuchaczem, ekspresja "open

mind"?

To chyba pierwszy numer, który powstał na tę

płytę a fragment, o którym wspominasz to efekt

improwizacji i jam session, wziął udział Sebastian,

Arek Kaczmarek i ja. Nagraliśmy to,

przedstawiliśmy chłopakom i tak już zostało.

A propos estetyki. Okładka do nowej płyty to

już druga taka wysmakowana, artystyczna

okładka w Waszej działalności. Kto jest jej

autorem i dlaczego zdecydowaliście się na taką

wręcz "doom metalową" estetykę?

Czy ja wiem czy doom metalowa? Mi osobiście

się nie kojarzy. Autorem grafiki na froncie jest

Vladimir Gradobyk z - ukraiński artysta, natomiast

całość okładki skomponował nasz gitarzysta

Arek Rygielski.

"The Last Crusade" to Wasza siódma płyta.

Czujecie się spełnieni muzycznie w tym miejscu,

do którego dotarliście? Myślicie czasem

"moglibyśmy przyciągać większą publikę" albo

"moglibyśmy dostawać propozycje grania za

granicą" czy ten etap macie już za sobą?

Zdecydowanie ten etap mamy już za sobą. Nie

mamy ciśnienia na zachód, nie musimy niczego

nikomu udowadniać. Możemy robić, co nam się

podoba, dzięki czemu myślę, jest to szczere i

uczciwe. Oczywiście, że chcielibyśmy mieć większą

publikę na koncertach - chyba każdy wykonawca

lubi jak ma dla kogo grać, jak powstaje

interakcja z publicznością. Czy jesteśmy spełnieni?

Myślę, że nie. Gdybyśmy poczuli ten

stan, to być może nie gralibyśmy już ani nie nagrywali

kolejnych płyt. Zawsze do czegoś się

dąży, zawsze coś nowego odkrywamy i to nas

mega jara. Nigdy nie zrobiliśmy dwóch takich

samych płyt. Nie jesteśmy Motörhead

(śmiech). Jestem pewien też, że jeśli jeszcze coś

kiedyś nagramy, to płyta będzie inna od "The

Last Crusade", ale nadal będzie słychać w tym

Chainsaw!

Doszliście zatem do pewnego pułapu, macie

grono wiernych słuchaczy i koncertowych odbiorców.

Wierzycie, że uda Wam się przebić

ten pułap jeszcze wyżej?

To chyba istota grania. Wiara równa się chęci i

zapał. Wiadomo, czasami jest tego mniej czasami

więcej, ale miło na każdym koncercie

zobaczyć nowe twarze, jak i starych znajomych,

którzy niekiedy przemierzają spore odległości,

114

CHAINSAW


by nas usłyszeć albo są i tacy, którzy do nas

"wracają" po latach. W rozmowach po koncercie

jest ogromne zdziwienie, że po płycie "The

Journey Into The Heart Of Darkness" nagraliśmy

jeszcze po drodze "A Sin Act", "Evilution"

"Acoustic Strings Quartet", koncertowe DVD

czy "War of Words". Zastanawiamy się wtedy,

co zrobiliśmy źle, że przez pewien okres było o

nas cicho. Dobrze jednak, że wozimy ze sobą te

wydawnictwa, bo widzimy, że jest spore zapotrzebowanie.

Do promocji płyty wykonaliście bardzo ciekawą

sesję zdjęciową. Jest ona oparta na tradycyjnej,

dagerotypowej fotografii? Skąd taki

oryginalny pomysł?

Akurat w naszym zespole oprócz mnie jest jeszcze

dwóch fotografów, więc pomysłów było

sporo. Tutaj też się licytowaliśmy na pomysły.

Ja organizuję różnego rodzaju plenery fotograficzne,

na których poznaje się mnóstwo fotografów

z całej Polski. Zarówno tych cyfrowych, jak

i fanów fotografii tradycyjnej. W taki też sposób

poznaliśmy autorkę tej sesji, wrocławiankę Monikę

Cichoszewską. Polecam zajrzenie na jej

oficjalną stronę - robi kawał znakomitej sztuki!

Pewnego lipcowego popołudnia przyjechała do

nas i zrobiliśmy tę sesję. Mnie zależało na

czymś oryginalnym, innym niż mieliśmy do tej

pory lub tym, co prezentują inne zespoły.

Chciałem, żeby zarówno płyta, jak i sesja zdjęciowa

były bardzo sauté. Bez retuszu ryjów w

photoshopie, jak i bez znacznych korekt nagrań

w studio. Myślę, że się udało.

Jesteście po pierwszej części trasy z Exlibris.

Połączenie jednych z najbardziej znanych

heavymetalowych zespołów zbliżonych wiekiem

i poziomem popularności moim zdaniem

było strzałem w dziesiątkę. Jakbyście podsumowali

tę część trasy?

Jesteśmy zadowoleni z trasy, choć nie uniknęliśmy

kilku błędów. Trasa powinna się nazywać

Sinusoida Tour (śmiech). Były miasta gdzie było

mega kiepsko z frekwencją i były zajebiste.

Nie mamy pojęcia, od czego to zależy...

Który z lokalnych suportów zrobił na Was

największe wrażenie?

Na temat supportów trudno się wypowiedzieć.

Każdy z zespołów zaprezentował się fajnie i solidnie.

W każdym z miast były to zespoły prezentujące

wysoki poziom wykonawczy i wcale

nie był to tylko heavy metal!

Katarzyna "Strati" Mikosz

CHAINSAW 115


"Metal jest dla mnie poważną rzeczą. To moje życie.

Żyję i oddycham nim cały czas"

Satan Worship to dość egzotyczny skład personalny. Dwóch jego członków

pochodzi z Brazylii,co na pewno w jakimś stopniu ma wpływ na postrzeganie

muzyki. O sprawy związane z zespołem, nową płytę i kilka innych rzeczy, miałem

przyjemność zapytać wokalistę, basistę o ksywce Leatherface. Poniżej zapis tej rozmowy.

HMP: Witam serdecznie. Właśnie dochodzę

do siebie,po kolejnym odsłuchu "I'm the Devil".

Wasz album zaczyna się tak przepięknie,

ten chór.... wypełzające z ciemności gitary,

przecięte błyskawicą i gitarowy atak. Wychowałem

się w latach 80, i uwielbiam takie płyty.

Leatherface: Dzięki bracie, miło, że polubiłeś

nasz hałas.

Tak z ciekawości, słuchacie Mercyful Fate,

starego Venom, Celtic Frost czy, Possessed?

Czy te zespoły was w jakiś sposób inspirują?

Tak, oczywiście. Venom, Carnivore, Danzig,

Black Sabbath, Von, NME, GG Allin z Murder

Junkies, Motorhead, Celtic Frost, Mercyful

Fate, Vulcano, Sarcófago i wielu innych.

Wszystko w tych zespołach, od muzyki, poprzez

teksty i postawę muzyków, jest inspirujące.

Przeczytałem, że materiał był nagrywany

pomiędzy 2014 a 2016 rokiem. Dlaczego tak

długo? I dlaczego "I'm the Devil" wychodzi dopiero

teraz? Czy miało to związek z brakiem

czasu spowodowanym graniem, w waszych

macierzystych zespołach (Leatherface i Max

the Necromancer są członkami brazylijskiego

Sodomizera, Marc Reign, niemieckiego Morgoth)?

Gdy w roku 2014 przeprowadzałem się do Niemiec,

miałem ślady perkusji, część gitar i basów,

nagrane w AM Studio, w Rio De Janeiro, moim

rodzinnym mieście. W 2016 potrzebowałem jeszcze

kilku miesięcy, aby skończyć nagrania

(dla Sodomizer i Satan Worship), zobaczyć moją

rodzinę i przyjaciół. Więc pojechałem do Brazylii

aby skończyć tam nagrywanie gitar i wokali.

W 2015 zagraliśmy w Londynie z Sodomizer,

z Maxem Nekromancerem na gitarze. Poprosiłem

go, aby dołączył na stałe do Sodomizer

i Satan Worship. W tym samym roku zagraliśmy

pierwszy koncert Satan Worship w

Berlinie, w klubie K-17 (Halloween). Na tym

koncercie zobaczył nas Marc Reign (Morgoth,

ex-Destruction), a po występie podszedł i powiedział,

że jeśli potrzebujemy perkusisty, to

chciałby z nami grać. Ostatecznie dołączył do

nas, po naszym powrocie z Brazylii do Berlina,

we wrześniu 2016 roku. Wracając do pytania o

"I'm the Devil". Kiedy przyjechałem do Niemiec,

wszystko się sporo opóźniło. W międzyczasie

zagrałem dwie trasy z Sodomizerem

(2014 i 2015). W tym samym czasie pracowałem

również nad mixem i sfinalizowaniem

czwartego albumu Sodomizer "Confissioni Di

Un Cannibale". Nie jestem za bogaty, więc pewne

posunięcia muszę planować z rozwagą i

spokojem. Staram się jak najlepiej, gdy nagrywam,

miksuję i tak dalej.

Jak doszło do waszego spotkania i skąd idea

założenia Satan Worship? Czy jest szansa,

aby Satan Worship zaistniał jako pełnoprawny

band, a nie był projektem pobocznym, z

czasem zapomnianym i zaniedbywanym?

Satan Worship powstał ponieważ miałem

ochotę na stworzenie zespołu naznaczonego

moimi inspiracjami, ale grającego prosto, bez

tylu solówek i podwójnej gitary. Z tekstami o

seryjnych mordercach, satanizmie, nekromancji,

zbrodniach, itp. ... Oba zespoły (Sodomizer

i Satan Worship) są dla mnie ważne i są prawdziwymi

zespołami, a nie projektem weekendowym.

Metal jest dla mnie poważną rzeczą. To

jest moje życie, żyję i oddycham nim cały czas.

Płyta brzmi dość archaicznie w czasach dopieszczania

każdej produkcji i sterylizacji

brzmienia. Mi się to bardzo podoba, ten naturalny,

przybrudzony sound. Nie korciło was,

żeby brzmieć nowocześniej i czyściej? Bardziej

przystępnie? Wytwórnia nie naciskała?

Cóż, nie interesują mnie sztuczne, słabe produkcje,

którymi wytwórnie zarzygują ludzi. My

gramy satanic metal. Mówimy o satanizmie, nekromancji,

seryjnych zabójcach i innych złych

rzeczach, które na nas wpływają, o których mówiłem

wcześniej w pierwszym pytaniu. To głupie

grać black, thrash, speed metal i łasić się do

mediów, mainstreamu. Pieniądze, radio, programy

telewizyjne i hipsterzy bez mózgów. Cóż,

Iron Shield Records (wydawca "I'm the Devil")

jest po drugiej stronie barykady. Odcina się od

tego, tak jak my. A każdy metalhead, który lubi

prawdziwy, dobry metal, jest po naszej stronie.

To nas określa. Możesz negocjować z terrorystą,

ale nie z nami. U2 chce ocalić tę planetę, a my

chcemy zniszczyć świat!!!

Foto: Satan Worship

Czy nagrywanie płyt ma jeszcze jakiś sens w

dzisiejszych czasach? Sam staram się kupować

albumy na fizycznych nośnikach, nie ukrywam

jednak, że sporo muzyki poznaję w wersji

plików. I nie chodzi tu o jakieś piratowanie...

Po prostu muzyki jest obecnie tak dużo, że nikt

nie jest w stanie kupować wszystkich świetnych

płyt, które się ukazują.

Dobre pytanie. Myślę, że tak. Nadal kupuję tony

winyli i kaset, na ile to możliwe w tym pieprzonym

biznesie. Pozytywne jest to, że duże

wytwórnie straciły mnóstwo kasy, i teraz wszystko

jest bardziej równe. Dzisiaj każdy może nagrywać

i wydawać w małej, niezależnej wytwórni,

czy umieścić materiał w internetcie bezpłatnie,

lub pobierać drobne opłaty za ściągane

kawałki i itp... Myślę, że fetyszyści i tak zawsze

116

SATAN WORSHIP


będą woleli dostać prawdziwe płyty. Ponieważ

dzięki tym artefaktom, masz bardziej rzeczywisty

kontakt z artystami, muzykami itp.

Uwielbiam płyty CD i taśmy, kocham winyle i

wierzę, że takie rzeczy nigdy nie umrą. Nigdy

ich nie sprzedam jak zdarzało mi się w przeszłości,

one nigdy nie znikną.

Wasza muzyka nie jest dla każdego... i raczej

nie będzie puszczana w oficjalnych mediach.

Czy nonkonformizm jest częścią waszej postawy

życiowej?

Ufam, że jeśli jesteś oddany sztuce, musisz podążać

za swoim instynktem i robić to, co kochasz,

co sprawia, że jesteś szczęśliwy. Naprawdę

nie obchodzą mnie wielkie media i wielkie

wytwórnie. Ludzie, którzy tam pracują są, zaprzedani

pieniądzom. Robię tego rodzaju muzykę,

bo ją kocham, a nie dla pieniędzy lub sławy.

Chcę nagrać jeszcze wiele albumów, zanim

umrę i rozpowszechniać je jak zarazę.

Czy nie obawiacie się, że poruszanie kontrowersyjnych

tematów przysporzy wam wrogów?

Dlaczego akurat Charles Manson i Paul John

Knowles? Czy zło was inspiruje?

Dla mnie prawdziwa sztuka powinna wywoływać

określone emocje, jak złość, strach, obrzydzenie

i tak dalej... Musisz prowokować, jeśli

chcesz te reakcje wywoływać. Myślę, że tworzymy

coś równoległego do szokujących filmów,

typu "Nieodwracalne", "Teksańska masakra

piłą łańcuchową", "Ostatni dom po lewej",

"Szczęki"... Jest to dosłowny gwałt na duszy i

emocjach, kiedy robisz coś drastycznego i prowokującego.

Tak, jak te filmy, czy nasza twórczość.

Nie, nie boję się robić sobie wrogów. Jeśli

komuś nie pasują nasze teksty, czy muzyka, nie

musi nas słuchać. Wolny wybór. Jak chcą protestować

lub bojkotować, lepiej dla nas. To darmowa

reklama i promocja. Paul John Knowles

był seryjnym mordercą casanovą, miał intensywne,

burzliwe życie i tak też umarł. Charles

Manson, naprawdę go lubię i sądzę, że jest niesamowitym

człowiekiem. Tak, popełnił mordy,

ale pamiętaj, że wychował się w szalonym kraju

i systemie, jakim jest USA. Stworzył alternatywną

społeczność z niczego, bez pieniędzy. Tylko

na charyzmie, filozofii i idei. Negował wszelkie

normy społeczne i rodzinę, za to przygarniał

do siebie wyrzutków. Oczywiście, nigdy nie pochwalę

jego zbrodni, ale mogę go zrozumieć.

Wielu muzyków metalowych, pytanych o satanizm

udaje, że nie wie o co chodzi. Jedni się

odżegnują, inni mówią, że to tylko image, kreacja

sceniczna, marketing. King Diamond za

to jest członkiem oficjalnego kościoła Szatana.

Co o tym myślicie?

Cóż, to są dwie różne strony. Z jednej, mamy

naprawdę poważne zespoły (których przynajmniej

jeden, lub dwóch członków jest zaangażowanych

w pewien rodzaj magicznego ruchu lub

filozofii) oraz zespoły, które po prostu używają

tego w tekstach, ale nie traktują tego serio. Co

możemy zaobserwować od dłuższego czasu. Natomiast

King Diamond to świetny człowiek,

wokalista i muzyk, bardzo go szanuję. Nie

wiem, dlaczego część zespołów używa satanizmu,

jako swojego rodzaju marketingu. Nie potrafię

zrozumieć, dlaczego ktoś grając rock, metal,

black metal, oczekuje sławy i bogactwa, mówiąc

o Szatanie i piekle... To jest dla mnie bardzo

dziwne.

W Polsce ostatnio do głosu dochodzą tzw.

obrońcy moralności... Katolicy, którzy próbują

narzucić wszystkim swój światopogląd. Jak do

tej pory, udało im się odwołać kilka koncertów

(m.in. Behemoth w Poznaniu). Bardzo modny

stał się paragraf o "obrazie uczuć religijnych".

Czy wy też macie problemy z takim gównem?

W końcu deklarujecie dość niepopularne poglądy,

a Brazylia to katolicki kraj. W Niemczech

jest chyba łatwiej?

To bardzo smutne człowieku. Żyjemy w 21 wieku,

a nadal wokół nas są ludzie wciąż żyjący w

ciemnych wiekach, lub gorzej... jak w czasach jaskiniowców.

Myślę, że chyba przede wszystkim

to najbardziej popularne zespoły lub artyści są

celami ataków tego rodzaju "ruchów umysłowych"

(czy chrześcijańskich, czy muzułmańskich

itp.). Na szczęście to bardzo silna muzyka

i nie powstrzymują nas. Tak, w Brazylii, kiedy

byłem młodszy, próbowano mi robić pranie mózgu.

Starali się, ale to było naprawdę żałosne.

Mogę się tylko z tego śmiać, tak jak i z każdej w

Foto: Satan Worship

sumie religii. Oczywiście, w Niemczech jest niby

więcej swobody. Tyle, że oprócz chrześcijaństwa,

jest tutaj również islam (gorszy moim zdaniem

niż chrześcijaństwo).

Czy utwór "Zodiac Overkill" jest jakimś rodzajem

muzycznego hołdu dla Lemmyego?

Motorhead ma ogromny wpływ na mnie, możesz

to usłyszeć w kawałkach takich, jak "Under

Sign Of The Reaper" i oczywiście "Zodiac Overkill".

Lemmy to bóg, a każdy na Ziemi, kocha

Motorhead!!!

Płonący kościół na odwróconej czaszce z diabłem.

Sam kiedyś rysowałem podobne grafiki,

dlatego ten styl jest mi bliski. Kto jest twórcą,

tej dość specyficznej okładki do "I'm the Devil"?

Adriano Papa, który zrobił również okładkę na

demo ("Poison and Blood"), a wspólnie pracowaliśmy

wcześniej nad projektami dla moich zespołów

Sodomizer i Hellkommander. Ja podsuwałem

pomysły, a szkice wychodziły spod

jego ręki. Jest świetnym artystą, ale teraz współpracujemy

z Magdą Piech, polską artystką, która

mieszka w Berlinie (projektuje również dla

Sodomizer, Age Of Woe). Czasem wystawia

obrazy w Niemczech. Możesz obejrzeć jej prace

na jej stronie. Obecnie pracuje nad projektem

na nasz album.

Czy w związku z wydaniem płyty, zamierzacie

wyruszyć w trasę, promować ją na koncertach?

A jeśli tak, to czy wybieracie się do

Polski? Ja chętnie bym was zobaczył na żywo,

a i pewnie spora rzesza maniaków też.

Na pewno brachu, otrzymujemy coraz więcej

propozycji i chcemy wszędzie tam zagrać. Wierzymy,

że zarówno z Satan Worship i Sodomizer!!!

W przyszłym roku odbędzie się tournee

z Dismenber z Berlina i maniakami z Dogbite!!!

Maniacy, oczekujecie na mega zniszczenie

i hałas w waszych miastach!

Byliście kiedyś w Polsce? Marc zapewne z

Destruction, (miałem przyjemność być na koncercie

w Szczecinie w 2005 roku).

Nigdy nie byłem w twoim kraju, ale będę w

przyszłym roku na pewno, przyjacielu. Dojrzewam

do tego. Słucham mnóstwa black, thrash,

death metalowych zespołów od was i kocham

filmy Andrzeja Żuławskiego. Nie mogę się doczekać,

kiedy u was zagramy. Kiedy spotkam się

z przyjaciółmi, z którymi utrzymywałem wieloletnie

kontakty listowe, mailowe itp. I oczywiście

chętnie wypiję z wami piwo.

Czy chcielibyście coś powiedzieć polskim fanom?

Dziękuję i czekam, żeby zobaczyć się z tobą

oraz wszystkimi maniakami. Wkrótce wejdziemy

do studia, więc spodziewajcie się nowin od

Satan Worship. Nie mogę się doczekać, aby

zagrać w Polsce!!! Wszelkie info o merchu i kontakt

z nami macie na naszym Facebooku... i

"Dzieki"!

Dzięki serdeczne za rozmowę i mam nadzieję

do zobaczenia na koncercie!

Jakub Czarnecki

SATAN WORSHIP 117


Dlaczego akurat Antichrist, i czy mieliście

kiedykolwiek problemy ze względu na nazwę?

Wiecie, u nas ostatnio politycy próbują zakazywać

różnych rzeczy, odwoływać koncerty. Z

tego, co mi wiadomo w Szwecji zawsze było

liberalnie pod tym względem. Czy obecna

tzw. poprawność polityczna nie ogranicza was

jako artystów?

To doskonała nazwa dla zespołu, nieprawdaż?

Nigdy nie mieliśmy problemów związanych z

naszym zespołem. Oczywiście ludzie w internecie

zdają się mieć problem z tym, ale niczego takiego

nie doświadczyliśmy w prawdziwym świecie.

Jeszcze nie graliśmy w Polsce, ale chętnie

tam przyjedziemy. Miejmy nadzieję, że nie dostaniemy

zakazu!

"We wszystkich sklepach, albumy Bathory powinny stać

na wystawie, tak aby każdy je widział."

Szwecja, kraj wikingów, który jest ważnym punktem na metalowej mapie

Świata. To stąd pochodzi ogrom wspaniałych zespołów od heavy metalu, przez

death po black. Do zacnego grona skandynawskich hord, dołączył Antichrist, który

właśnie nagrał drugą po "Forbidden World", dużą płytę. O albumie zatytułowanym

"Sinful Birth" i zespole, rozmawiałem z wokalistą Antonem Sunessonem.

HMP: Hej, witam serdecznie i cieszę się, że to

właśnie ja mam okazję z wami porozmawiać.

Szkoda, że nie po szwedzku, ale niestety przerwałem

naukę. Jestem po kilkukrotnym odsłuchu

"Sinful Birth" i już bardzo go lubię.

Anton Sunesson: Dziękuję! Ja po polsku też

nie umiem, więc bez problemu. Cieszę się, że

polubiłeś album.

Czy wiecie, że w Polsce, szwedzki metal darzony

jest ogromnym szacunkiem? Chyba nie

ma w Polsce metalowca, który nie znałby Entombed

(AD), Dissection, Marduk, Tiamat,

Opeth, Grave, Therion, Hypocrisy, Katatonia,

Edge of Sanity, Dismember, Amon

Amarth... nie wspominając o Sabaton, czy

Yngwie Malmsteen. To tylko te najbardziej

popularne nazwy. Ja sam jestem wielkim fanem

Bathory.

Kiedy pierwszy raz usłyszałem wasz nowy album,

odniosłem wrażenie, że cofam się w czasie

o jakieś 30 lat. W 21 wieku, kiedy wszystko

jest na wskroś sterylne i cyfrowe, nagrywacie

wspaniały, oldskulowy album, o lekko przybrudzonym

soundzie. Smaku całości dodają te

melodyjne solówki. To w jakiś sposób wyróżnia

Antichrist z całej hordy brutalnych zespołów.

Czy chcieliście tak brzmieć od początku i

grać taki czarny rockandroll, unurzany w smole?

Wolimy, aby dźwięk był bardziej "naturalny"

niż na większości nowych wydawnictw, tak więc

to było celem, do którego dążyliśmy. Myślę, że

w pewnym sensie udało się nam całkiem dobrze!

Ze Szwecji raczej spodziewać by się można

było muzyki death metal, lub viking metal.

(Śmiech), ale my graliśmy w death metalowych

zespołach przed Antichristem, i jednocześnie

byliśmy wielkimi fanami thrash metalu. Więc to

chyba naturalne, że gramy tak, jak gramy.

A nie korciło was jednak, żeby sięgnąć do ciekawej

skandynawskiej historii?

No ja też mam taką nadzieję, ale i obawy,

obserwując to co, się wyrabia. Czy jesteście

zespołem satanistycznym? Drugie pytanie,

czym jest satanizm i jak ma się do muzyki

heavy metal? Pytanie może banalne, ale kiedyś

Abbadon w wywiadzie, powiedział, że satanizm

Venom, jest tylko scenicznym image, dla

potrzeb marketingu. Do bólu szczere. Natomiast

King Diamond jest oficjalnie członkiem

Kościoła Szatana. Tom Araya deklaruje się

jako katolik, Kerry King jest ateistą.

Tak naprawdę, żaden z nas nie jest religijnie zaangażowany.

Chociaż część z nas interesuje się

tajemnicami okultyzmu. Niemniej Szatan pasuje

idealnie do muzyki metalowej, jak wszyscy

wiemy. Dla niektórych ludzi to wciąż będzie

prowokujące i skrajne. Dopóki tacy ludzie istnieją,

to ma sens.

Slayer używa określonej symboliki od początku,

podczas gdy tematy jego tekstów uległy

zmianie... Złe zło (błąd edycji tekstu, powinno

być "zło nadprzyrodzone" - przyp.red.) zostało

zastąpione przez realne zło, które siedzi w

człowieku. Czy obecna, brutalna rzeczywistość

może być inspiracją dla waszej twórczości?

Myślę o sytuacji w Europie, fali przemocy,

zamachach. Czy Szwecja jest bezpiecznym

krajem? Jak to jest naprawdę z tzw. strefami

"No Go"?

Złe zło, (śmiech). Oczywiście, w pewnym sensie,

chociaż przeważnie piszemy brutalne teksty

w kontekście historycznym. Szwecja jest bardzo

bezpiecznym krajem. Uważam, że nie ma takich

miejsc, gdzie nie mógłbym pójść. Ja czuję się

bezpiecznie w każdym dowolnym miejscu, nawet

nocą.

Myślę, że dla większości osób, które słuchają

black i death metalu, Szwecja jest ważna. Mieliśmy

wiele wspaniałych zespołów, niestety nie

wszystkie nadal grają. Ale to świetnie, że wiele z

nich wciąż jest pamiętanych. Oczywiście, Bathory

jest mistrzem! Wiem też, że Sabaton

jest bardzo popularny w Polsce, podobnie jak w

Szwecji. Ale naprawdę nie rozumiem, co jest w

nim takiego dobrego. To jeden z najgorszych zespołów

pochodzących ze Szwecji.

Foto: Antichrist

Na razie nie, ale może na kolejnej płycie? Na

obu naszych albumach mamy jakieś "historyczne"

teksty, ale do tej pory nie nawiązywaliśmy

do naszej własnej historii.

Jak wygląda sprawa z pisaniem tekstów i tworzeniem

muzyki w Antichrist? Kto odpowiada

za teksty i muzykę na "Sinful Birth"?

Muzyka, to najczęściej najpierw, wspólne pomysły

naszych gitarzystów i perkusisty. Potem

wszyscy spotykamy się w sali prób, aby je razem

doszlifować. W pewien sposób wszyscy jesteśmy

odpowiedzialni więc za muzykę. Teksty zostały

napisane przez Svena (bębny) i Gabbe

(gitara prowadząca).

Miałem przyjemność pracować w Szwecji kilka

miesięcy w ubiegłym roku. Poznałem Malmo,

nawet byłem na dwóch koncertach. Saxon

w Kulturbolaget i Wardruna w Slagthuset.

Powiem tak, czułem się bezpieczniej niż na jakimkolwiek

gigu w Polsce. Wszyscy byli bardzo

przyjaźni. Czy tak jest wszędzie u was na

koncertach metalowych? Bo u nas różnie z tym

bywa.

Super, Saxon jest zawsze świetny na żywo! Nigdy

jeszcze nie byłem na koncercie w Polsce, ale

tak, u nas każdy jest naprawdę przyjazny.

Wszyscy przychodzimy, aby zobaczyć ten sam

zespół, więc po co być kutasem?

Czy jako muzycy metalowi jesteście w stanie

utrzymać się z grania ? Czy pracujecie gdzieś

dodatkowo?

Nie rozumiem za bardzo tego pytania (te zawiłości

języka angielskiego), ale wszyscy mamy

stałą pracę.

"Sinful Birth" wciąga niczym bagno, im dłużej

słucham, tym trudniej się od tej płyty uwolnić.

Słychać szczerość i pasję. Ta z pozoru brudna

i brutalna muzyka, ma to coś, czego brakuje

dopieszczonym i przekombinowanym albumom.

Jak to robicie?

118

ANTICHRIST


To oczywiście tylko rock'n'roll, ale to bardzo miłe

słowa. Bo zawsze staramy się uchwycić tę pasję

i szaleństwo podczas nagrań. I nie dopieszczamy

tego później. Może to jest nasz sposób,

aby materiał brzmiał bardziej żywo, nie był

perfekcyjny, ale szczery.

Bardzo podoba mi się okładka, czy możecie

zdradzić, kto ją projektował? Ten cover art jest

świetnym zaproszeniem do posłuchania płyty.

No i utrzymany w starym stylu, z dobrze widocznym,

czytelnym logo.

Dzięki, my również jesteśmy bardzo zadowoleni

z efektu końcowego. Okładkę albumu namalowała

Sandra Brolin, która jest przyjaciółką zespołu.

Logo zostało wykonane przez Necro ze

szwedzkiego black metalowego zespołu Pest.

Mam ciarki, za każdym razem, kiedy słucham

utworu "Chernobyl 198"6. Miałem 14 lat, kiedy

nastąpiła katastrofa tej elektrowni, podawano

wtedy wszystkim do picia tzw. płyn Lugola.

Do dziś nie jest znana dokładna liczba

ofiar Czernobyla. Wiele osób zamarło na chorobę

popromienną, czy nowotwory. Ten utwór

jest potwornie złowieszczy i świetny zarazem.

Skąd pomysł na tę historię, bo przecież chyba

urodziliście się znacznie później? I jak to zrobiliście,

że w tych dźwiękach udało wam się zawrzeć

cały ten dramat? A na końcu te rosyjskie

komunikaty i liczniki Geigera... Straszne.

Tak, wszyscy urodziliśmy się długo po tej katastrofie,

ale słyszeliśmy o tym wiele, w szkole i w

telewizji. Promieniowanie nawet w pewnym stopniu

dotarło do Szwecji. Nie uczestniczyłem w

procesie pisania tego utworu, ale zgadzam się,

że naprawdę można odczuć dystopię, pesymizm

i całe to nieszczęście w muzyce. Takie było nasze

założenie.

Istniejecie 12 lat. Nagraliście dwa długograje.

Pomiędzy pierwszym a drugim albumem, jest

6 lat różnicy. Dlaczego tak długo czekaliśmy

na "Sinful Birth"?

Nie lubimy się spieszyć, a chcemy, aby wszystko,

co robimy, było zrobione dobrze. To jest

główny powód. Innym powodem jest logistyka.

Część z nas często wyjeżdża z naszego rodzinnego

miasta, więc czasem trudno po prostu jest

się spotkać i pograć.

Czy wiecie, że na portalu facebook, Fenriz z

Darkthrone wrzucił zdjęcie waszego poprzedniego

albumu, "Forbidden World" i bardzo go

chwalił? Co o tym sądzicie? Czy będzie mu

się podobać nowa płyta?

Foto: Antichrist

O tym nie wiedziałem, ale wiem, że go lubi!

Właściwie był na naszym pokazie premierowym

z okazji wydania "Forbidden World" w Göteborgu.

I wiem też, że nie lubi tak nowego albumu,

ale ok.

Jeszcze pytanie, dlaczego nie mogłem w żadnym

sklepie w Malmo, kupić ani jednego albumu

Bathory? Marzyło mi się skompletowanie

dyskografii. Bądź co bądź, to przecież wasz

narodowy artysta, jak Abba, jak Europe,

(śmiech)...

To bardzo źle. We wszystkich sklepach powinny

stać na wystawie, tak aby każdy je widział.

Ale Bathory jest tu bardzo popularne, więc myślę,

że kiedy tylko albumy pojawią się w sklepie

muzycznym, to znikają tego samego dnia.

(śmiech)... (a to ciekawe, czemu jedynym człowiekiem

paradującym w tshirtach Bathory, po

ulicach Malmo, byłem ja? - przyp.red.)

Wasza muzyka wydaje się być stworzona do

koncertów w małych klubach. Jak czujecie się

w takich miejscach? Czy nie lepiej grać koncerty

w halach? Czy w ogóle lubicie grać na

żywo?

To prawda, to najlepsze miejsce, dla takiej szybkiej

i intensywnej muzyki. Wszyscy wolimy

grać w małym, ciasnym klubie niż na dużej scenie,

czy nawet na świeżym powietrzu. Lubię to

szaleństwo, kiedy ludzie wpadają na scenę i

krwawią. Bardzo się cieszymy, właśnie z takich

koncertów!

Co skłoniło was do założenia zespołu i jaki

był wasz pierwszy kontakt z muzyką metalową?

Czyli pierwsza usłyszana płyta, pierwszy

koncert?

Jeśli chodzi o Antichrist, zarówno ja, jak i Sven

jesteśmy wielkimi fanami thrash metalu, więc

chcieliśmy mieć zespół grający w tym stylu.

Obydwaj graliśmy na perkusji, więc jeden z nas

musiał zrezygnować na rzecz wokalu, spróbowaliśmy

i poszło dobrze! Mój pierwszy kontakt z

muzyką był prawdopodobnie za pośrednictwem

mojego starszego brata. Przegrywał on taśmy z

Iron Maiden, Metallicą i itd., od starszego kumpla,

a potem puszczał je mi. Pierwszym metalowym

albumem, który usłyszałem, był "Master

of Puppets". Myślę, że jest to nadal jeden

z najlepszych albumów metalowych do dziś.

Pierwszym koncertem metalowym poza małymi

miejscowymi zespołami z demówek, w moim rodzinnym

mieście był Danzig, i wciąż pamiętam

dobrze ten koncert.

Czego obecnie słucha się w Szwecji?

Oprócz Sabaton, Volbeat i podobnego im gówna,

black metal jest nadal bardzo popularny.

Muszę przyznać, że największym z "nowych"

zespołów, jest Watain.

Czy znacie jakieś polskie kapele metalowe,

oprócz Vader i Behemoth (którego plakat widziałem

nawet w salonie tatuażu przy Ostraforstadsgatan)?

Turbo, Kat, Mgła to zespoły, które przychodzą

mi do głowy. Wszystkie bardzo dobre!

Całkiem nieźle! Przejrzałem rozpiskę waszej

trasy... Niestety nie ma na niej Polski. Czy

możemy spodziewać się, że Antichrist zagra

u nas w przyszłym roku?

Jeśli ktoś nas zaprosi, tak!

Czy chcielibyście powiedzieć coś fanom w

Polsce?

Oczekujcie nas w najbliższej przyszłości!

Serdeczne dzięki za rozmowę i mam nadzieję

na koncert Antichrist u nas!

Jakub Czarnecki

Foto: Antichrist

ANTICHRIST 119


"W końcu sprzedaliśmy nasze dusze

bogom rockandrolla!"

Indian Nightmare to zespół, który mieszka

w Niemczech... ale co ciekawe, żaden

z jego członków nie pochodzi z Niemiec.

To wybuchowa mikstura, stworzona

przez dwóch Włochów, Turka,

Indonezyjczyka i Meksykanina. Połączyło

ich zamiłowanie do ekstremalnej muzyki i nonkonformistyczne

podejście do życia, gdzieś na granicy anarchii. Poniżej

zapis naszej pogawędki.

Skąd wzięła się nazwa Indian Nightmare

i co dokładnie oznacza?

Nazwa zespołu, sama w sobie, oznacza strach

przed wygnaniem z własnej ziemi, kraju,

ojczyzny... To jest nazwa-symbol, który

mówi o wykorzystywaniu ludności tubylczej

słabych krajów, przez duże, zachodnie mocarstwa.

To historia ludzkości. To samo gówno

jest nadal aktualne. Ludzie nadal są

wyzyskiwani i wyrzucani ze swoich ojczyzn.

Nazwa Indiański Koszmar brzmi złowieszczo,

ale ma przypominać czasy, kiedy Indianie

próbowali oprzeć się najeźdźcom.

Gdy zjednoczyli wszystkie plemiona, które

żyły w Ameryce, aby razem walczyć przeciw

wspólnemu wrogowi. I myślimy, że to co powinniśmy

zrobić dzisiaj, to podobnie się zjednoczyć

bo mamy tylko siebie!

wpływ na nie miała, surowa muzyka punkowa.

My również. Korzystamy z tych inspiracji

i dodajemy od siebie prędkość, którą

tak uwielbiamy! Cieszymy się, że podoba Ci

się nasz album. Jesteśmy oczywiście również

zafascynowani surowym brzmieniem niektórych

metalowych zespołów, z lat 80-tych i

90-tych. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że nasza

płyta, choć nowa, pobrzmiewa tą starą

szkołą. Album został nagrany na żywo, w

naszej sali prób. Mieliśmy tylko dwa dni,

aby nagrać płytę i zrobiliśmy wszystko, co w

naszej mocy aby brzmiało oldschoolowo,

(śmiech).

W moim ulubionym utworze, "Welcome to

the World", podobieństwo do Venom jest

dość wyrażne, nawet Poison śpiewa, jak

Cronos. Poison jest o tyle ciekawym wokalistą,

że łączy brutalne partie wokalu,

opętańcze wrzaski, z falsetami w stylu

Kinga Diamonda.

Wszyscy kochamy Venom, co może bardziej

słychać akurat w tym kawałku, gdzie

możesz też usłyszeć tekst: "In the end, we sold

our souls, to the gods rock n roll" (nawiązanie do

"Black Metal", Venom: "...lay down your

souls to the gods rock'n'roll" - przyp. red.).

Venom jest najlepszym przykładem metalowej

muzyki granej przez długowłosych

punków. Venom odzwierciedla, na pewno,

jeden z głównych aspektów naszego podejścia

do muzyki.

120

HMP: Witam. Właśnie poznałem waszą

płytę "Taking Back The Land" i miałem

przyjemność ją recenzować. Już okładka

wzbudziła moje zainteresowanie. Przypomina

starą rycinę, ilustrującą tajemnicze

rytuały, związane z duchami zmarłych.

Zresztą samo intro, jakby to potwierdza,

wprowadzając atmosferę mistycyzmu. Potem

dostajemy tomahawkiem w głowę i

zaczyna się surowa, brutalna muzyka.

Wierzycie w duchy i starodawne rytuały?

Poison przecież pochodzi z Meksyku, a

Dodi z Indonezji, gdzie o ile wiem, kultywuje

się różne, starożytne tradycje, związane

ze śmiercią.

Indian Nightmare: Wszystkich nas, jako

zespół, mocno inspirują i fascynują starożytne

rytuały, które należą do starych kultur

prekolumbijskich czy kultur tubylczych

Indonezji. Możesz nazywać to sobie, jak

chcesz, ale część z nas odczuwa duchowe

wpływy w swoim życiu. Chodzi o życie w

równowadze ze środowiskiem, naturą Matki

Ziemi. Myślę, że wszyscy widzą, iż ta równowaga

została zakłócona i trzeba ją przywrócić.

Współczesna cywilizacja straciła

zdolność słuchania głosu natury, która przemawia

do ludzi w tysiącu językach. Usłyszysz

ją, jeśli jesteś gotowy, aby otworzyć

swój umysł.

INDIAN NIGHTMARE

Foto: Indian Nightmare

Speedmetalpunk. Czy to adekwatne określenie

waszej muzyki? Czy jesteście anarchistami?

Bo ja tak szczerze mówiąc, tego

punka tu bardzo mało słyszę... Chyba, że

chodzi o brzmienie płyty, które jest dość

archaiczne jak na wiek XXI. Ale tak

brzmiało wiele metalowych kapel w wieku

XX. Chociażby Venom lub Sodom. Czy

chcieliście aby w waszej muzyce słychać

było ten tzw. old school? Mi się to zresztą

bardzo podoba.

Gramy w zasadzie różne rodzaje metalu,

Głównie z powodu mieszanki naszych środowisk.

Punk i anarchia to nasza postawa.

Wywodzimy się ze sceny podziemnej, gdzie

wszystko jest połączeniem różnych rodzajów

muzyki. Ostatnio wiele znanych zespołów

metalowych, przyznaje się, jak wielki

(Śmiech) Ja nigdy Venom nie postrzegałem

w ten sposób, ciekawe. A Jakie są

wasze ulubione zespoły i czy znacie jakieś

kapele z Polski?

Nasze gusta muzyczne są różne, ponieważ

pochodzimy z różnych środowisk. Nie tylko

metal i punk, ale także prog i psychodeliczny

rock lat 70-tych. W sumie naprawdę

duży przekrój historii muzyki. Życie w

Berlinie sprzyja spotykaniu wielu polskich

zespołów, które przyjeżdżają tu grać. Czy to

metalowych, czy to crust, czy punkowych.

W zeszłym roku graliśmy z Icon of Evil, z

Wroklaw (Wrocław)... Nasz basista lubi

Filth of Mankind. Lubimy też wczesne

produkcje Behemoth. Stary... Berlin to skupisko

ludzi z całego Świata. Rzeczą, która

ułatwia kontakt jest dziś internet. Wszyscy

mamy wielu wspólnych przyjaciół. W końcu

wszyscy żyjemy dla metalu, a umieramy dla

punka!

Od roku 2014, zagraliście już trochę koncertów.

Czy zdarzyło się wam już grać za


granicą, oprócz Niemiec?

W ciągu ostatnich 3 lat graliśmy 70 koncertów

w Niemczech i poza nimi. Nie mieliśmy

za dużo czasu, na granie naprawdę długich

tras, ale na pewno w przyszłości to się

zmieni. Graliśmy w różnych krajach poza

Niemcami, takimi jak: Dania, Szwecja,

Hiszpania, Belgia, Holandia, Włochy i Austria.

Ale do tej pory nie w Polsce... Więc,

jeśli ktoś to czyta, zróbcie coś, aby nas ściągnąć!!!

My chcielibyśmy przyjechać do was i

zagrać!

Byłoby miło. Czyli lubicie grać na żywo.

Powiedzcie, lepiej grać w małych dusznych

klubach, czy halach?

Kurewsko kochamy grać na żywo. To jedyna

rzecz, która naprawdę sprawia, iż czujemy,

że żyjemy. Uwielbiamy czuć energię bijącą

od ludzi i oddawać ją z powrotem. Zawsze

jest fantastycznie. Lubimy duże i małe

lokale. W każdym miejscu, gdzie gra Indian

Nightmare, jest ten sam duch, ale jeśli mielibyśmy

wybierać, to małe kluby. Tam publiczność

naprawdę wariuje, jest pogo, mosh

i nurkowanie ze sceny (stage diving)! Ale

my w zasadzie nawet nie potrzebujemy sceny,

po prostu rozkładamy trochę bębnów,

wzmacniaczy i gitar i rozpętujemy piekło!!!

Okładka do "Taking Back The Land", to

ciekawy pomysł na tatuaż. Co o tym

sądzicie i kto jest autorem tej ilustracji?

Obraz do okładki został wykonany przez

naszego wszechmogącego brata Stev'a

Bear'a. Bardzo nam się podobało, to, co

zrobił. Świetna robota. Oczywiście zgadzamy

się, że ta ilustracja jest dobrym pomysłem

na tatuaż. Napisz do nas, jeśli ktoś

chciałby kontakt do niego, w sprawie tatuażu!

Co sądzicie o religii i jej wpływie na ludzką

mentalność? Chodzi mi ogólnie o religię,

jako system, nie jakąś konkretną, wybraną.

Religia została wymyślona przez ludzi jako

narzędzie kontroli i jest ściśle związana z

ludzką ignorancją. Pomaga silnym w utrzymaniu

władzy, nad głupcami, bigotami i ślepcami.

Religie piorą mózgi, trzymają ludzi

Foto: Indian Nightmare

słabych pod kontrolą tych samych skurwysynów,

o których wspominaliśmy wcześniej...

Prawdziwe zło jest ukryte, przede

wszystkim za najbardziej religijnymi ludźmi

u władzy. Pieprzyć wszystkie religie, otwórzcie

oczy!

Kto z was napisał teksty i muzykę na album?

Czy może piszecie wszyscy i potem

wybieracie najlepsze kompozycje?

Wszyscy przynosimy teksty i pomysły, ale

głównie to Poison i Dodi nadają im ostatni

szlif. Utwór "Mengapa" na przykład jest

kompletnie indonezyjski. Mówi o tym, dlaczego

wielkie firmy wykorzystują lokalne

społeczności. Lalo (nasz perkusista) i Dodi,

śpiewają to razem na żywo.

Jak wygląda obecnie sytuacja społecznopolityczna

w Niemczec ? Wygląda na to,

że Świat się radykalizuje, jakby szykował

do wojny. Ten niepokój jest mocno odczuwalny

w Polsce. Jak jest u Was?

Wojna jest już wszędzie tam, gdzie narodził

się współczesny wiek. Te same kraje, które

rozpętują wojny, starają się utrzymywać je z

dala od swoich obszarów... To jest korzystne

dla tych, którzy przelewają cudzą krew, ale

nie może trwać wiecznie. To nie znaczy, że

wojna nigdy wcześniej nie istniała... Sytuacja

społeczna w Niemczech nie jest ani gorsza,

ani lepsza niż w innych krajach. Z tymi

samymi skurwysynami, którzy lubią utrzymywać

nienawiść wśród biednych, aby realizować

swoje mordercze zapędy... Nie ma

nadziei dla ludzkości. Ziemia jest zanieczyszczona,

znajduje się w punkcie krytycznym,

a autorzy tego stanu, zasługują na

śmierć w bólu. Nic dziwnego, że ludzie muszą

żyć w niepokoju, jeśli widzą i myślą o

tym, co się dzieje.

Skąd więc czerpiecie inspirację dla waszej

twórczości?

Inspiracja może pochodzić z każdego miejsca,

czy po pieprzonym przyjęciu lub smutnym

momencie życia. To głównie ekspresja

silnych uczuć, emocji, które nosimy w sobie.

Muzyka jest doskonałym sposobem na pozbycie

się naszych ciężarów lub chorych myśli.

Również jeden czy drugi, wielki wspólny

joint, może przyczynić się do powstania naszej

muzyki, (śmiech)...

Czy chcielibyście coś powiedzieć fanom w

Polsce?

Hej, polscy fani, pozdrawiamy was i doceniamy

wasze wsparcie!!! Mamy nadzieję, że

wkrótce tu zagramy! Wasze zdrowie!!!

Dzięki za rozmowę i do zobaczenia!

Jakub Czarnecki

Foto: Indian Nightmare

INDIAN NIGHTMARE 121


Każdy utwór dla muzyka jest jak dziecko

Enclave to austriacki zespół, który powstały w 2008 roku i ma za sobą

demo, oraz dwa albumy "United Desperation" oraz "New Age Disorder". O muzyce,

o zespole, jego planach na przyszłość i o swoich przekonaniach opowie basista i

wokalista Enclave, Rainer Höllersberger.

HMP: Czy na początek możesz opowiedzieć

parę słów na temat Swojej muzyki?

Rainer Höllersberger: Na początek chciałem

podziękować za możliwość udzielenia tego wywiadu

(śmiech)! Nasza muzyka jest mocno inspirowana

amerykańskim thrash metalem, Nową

Falą Brytyjskiego Heavy Metalu z lekką domieszką

punk rocka/hardore. Próbujemy połączyć

szybkie, agresywne riffy z Bay Area z melodyjnymi

motywami i solówkami w duchu Iron

Maiden, Saxon oraz Judas Priest.

Jak zaczęliście? Możesz opowiedzieć o samych

początkach Twojego zespołu?

Zaczęliśmy w roku 2008, po tym, jak mieliśmy

Czy doświadczenie z innych zespołów wpłynęło

na waszą muzykę?

Absolutnie! Byliśmy związani z podziemiem

metalowym przez lata, zdobyliśmy doświadczenie,

które nam pomogło skupić się na głównym

celu naszego zespołu: na tworzeniu i graniu dobrej

muzyki, która nas wyraża. Poza umiejętnościami

technicznymi, rozwijanymi przez lata,

podnieśliśmy także komunikatywność w zespole

i zaczęliśmy ze sobą dobrze współpracować.

Czy możesz opowiedzieć więcej o waszych

muzycznych inspiracjach?

Legendarne brzmienie z Bay Area jest prawdopodobnie

jednym z największych i niezaprzeczalnych

inspiracji. Każdy z nas dorastał machając

głową do zespołów takich jak Metallica,

Slayer, Testament czy Exodus, zresztą wciąż

to robimy. Stało się to częścią naszego DNA. Jednak

jest więcej inspiracji, które sprawiają, że

Enclave jest tym, czym jest. Czasami są one

bardziej oczywiste, czasami mniej. Jeśli przysłuchasz

się trochę dokładniej, znajdziesz inspiracje

niemieckim bądź nowojorskim thrash'em,

Zasadniczo to materiał ze studia, który zamieściliście

na kanale YouTube sprawia, że

nie muszę zadawać pytania na temat tego, jak

przebiegał proces nagrań. Jednak, czy mieliście

ubaw, kiedy nagrywaliście muzykę i ten materiał?

Jeśli miałbym porównać proces nagrań na "United

Desperation" oraz na "New Age Disorder",

to powiedziałbym, że to były bardzo różne

doświadczenia. Oba były świetne, ale jednak

różne. Nagrania na "United Desperation" były

pierwszym poważnym studyjnym doświadczeniem

dla zespołu, były bardzo ekscytujące,

spontaniczne i stworzyły wspaniałą więź pomiędzy

członkami zespołu. Nagrania były przeprowadzone

w dość konwencjonalnym stylu i jak

najbardziej rzeczywiste, na tyle ile było nas stać

na nagrywanie w sposób analogowy. Nagrania

na "New Age Disorder" z drugiej strony były

bardziej zorganizowane, bardziej zaplanowane,

jednak również bardziej męczące, gdyż narzuciliśmy

sobie wymóg, by stworzyć album przynajmniej

tak samo dobry jak nasz debiut. Osobiście

uważam, że o wiele łatwiej nagrywało mi się

"New Age Disorder", ponieważ już wiedziałem

jak to się robi w studio i byłem już przyzwyczajony

do roli wokalisty. Zacząłem śpiewać dla

Enclave (i ogólnie) sześć miesięcy przed nagraniem

naszego debiutu, tak więc po czterech latach

było mi łatwiej.

122

styczność z różnymi zespołami i stylami muzycznymi.

Chcieliśmy wrócić do swoich muzycznych

korzeni, grać muzykę, którą lubimy grać

i z którą się identyfikujemy w 100% i nareszcie

zacząć kopać zady na scenie. Zresztą wciąż te

elementy są ważne dla naszego zespołu. Na

przestrzeni lat członkowie zespołu zmieniali się,

do czasu, w którym odnaleźliśmy stabilny skład,

w którym następnie nagraliśmy nasze demo z

2009r. oraz potem nasz debiut "United Desperation".

Od tego momentu mieliśmy okazję zagrać

wiele wspaniałych występów, poznać wielu

interesujących ludzi i wyrazić siebie, muzyką

którą kochamy.

ENCLAVE

Foto: Enclave

takim jak Kreator, Sodom oraz Overkill. Poza

tym również Motörhead, Iron Maiden, Judas

Priest, Saxon oraz Metal Church miały wpływ

na nasze brzmienie. Osobiście siedzę w punk

rocku takim jak Misfits, Exploited oraz NoFX.

Zasadniczo to jesteśmy dość otwarci i myślę, że

to sprawia, iż brzmimy trochę inaczej od innych.

Co możesz powiedzieć o swoim demo z roku

2009?

Mam dość słodkie wspomnienia z tego czasu,

wszystko było nowe i ekscytujące. Pierwsze

utwory napisaliśmy nie mając ani perkusisty,

ani wokalisty. Zdecydowaliśmy jednak, że nagramy

te cztery kawałki, tj. "Absolution", "Power

Fading In", "Command of the Blade" oraz "When

Hell Freezes Over". Dwa z nich później nagraliśmy

na nasz album. Wtedy już dostaliśmy pomoc

od Panzer'a, który nagrał dla nas perkusję.

Dołączył do naszego zespołu chwilę po nagraniach.

Demo zostało nagrane na potrzeby promocyjne

i wydane wtedy przez MySpace. Na prośbę

umieściliśmy je do cyfrowego pobrania.

Czy debiut stał się popularny?

Jak na wydawnictwo "Zrób to sam", myślę, że

całkiem dobrze to wyszło. Około 400 - 500 kopii

zostało sprzedane na przestrzeni lat bez pomocy

żadnego wydawnictwa czy agencji pijarowej,

sprzedaliśmy je, będąc w trasie. "United

Desperation" był pierwszym krokiem w budowie

naszej lojalnej społeczności fanów i dał nam

szansę na zawarcie nowych znajomości na przestrzeni

lat.

Jeśli musiałbym wybrać jeden utwór z waszego

debiutu, to który to był?

Pytania tego typu są zawsze trudne dla muzyka,

gdyż każdy jego utwór jest dla niego jak dziecko

i nie chce się faworyzować jednego nad inne.

Większość osób pewnie by wybrała "Master of

the Ruins", który ustabilizował swoją pozycję

jako nasz mały "przebój". Ma naprawdę chwytliwe

refreny, które możesz śpiewać razem z nami,

szybką sekcję perkusyjną i świetną solówkę. Co

do mojego personalnego faworyta, najpewniej

bym wybrał "Command of the Blade" ponieważ

był to mój pierwszy utwór, który napisałem dla

Enclave i którego galopujące motywy ze zwrotki

lubię grać, a pod koniec wypluwać z siebie

płuca.

Co chcesz powiedzieć o "New Age Disorder"?

Jesteśmy bardzo zadowoleni z ostatecznego rezultatu

i z pozytywnego odbioru tego albumu.

Szczególnie prasa była życzliwa w stosunku do

naszego najnowszego albumu, chociaż sądzę, że

fanom również się to spodobało. Album stał się

nagraniem, które odzwierciedla rozwój w tym

szalonym świecie oraz pokazuje parę konceptów

i scenariuszy, które mogą się zdarzyć w nie tak

znowu dalekiej przyszłości, w dość dystopijnym

świetle.

Czy mógłbyś porównać Wasz najnowszy album

do Waszego debiutu?

W mojej opinii główną różnicą pomiędzy "United

Desperation" oraz "New Age Disorder"

jest kwestia podejścia do brzmienia. Tam gdzie

debiut był surowy i staroszkolny, tam na najnowszym

albumie chcieliśmy być lepsi, bardziej

klarowni, tak aby słuchać mógł usłyszeć każdy

instrument i detal. Wciąż celem jednak było


utrzymanie brzmienia tak realnego i agresywnego,

jak to tylko możliwe. Dam tutaj przykład:

nie używaliśmy przetwarzania cyfrowego

na perkusji, bo chcieliśmy żeby brzmienie było

jak najbardziej żywe. Nie jestem wielkim fanem

tych przesadzonych produkcji, w których nie

ma ani cienia dynamiki. Myślę, że uczyniliśmy

duży postęp w zakresie gitar prowadzących i

głównych wokali, co może sprawiać, że kompozycje

są bardziej skupione i wyrównane w stosunku

do debiutu. Również teksty stały się bardziej

"dorosłe" i wpasowały się w ogólny obraz

lepiej tym razem. Jestem zadowolony z obu nagrań,

uważam, że świetnie ze sobą współistnieją

i pokazują rozwój zespołu. Zobaczymy jak to

zadziała następnym razem.

Jakie przekonanie polityczne bardziej do

Ciebie pasuje, liberalizm czy libertarianizm?

Osobiście nie chcę myśleć szufladkami, pomimo

tego, że to czasami nie jest łatwe. Każdy człowiek

jest produktem środowiska, w którym dorastał

i ma swoje powody dla swoich poglądów.

Ważną dla mnie rzeczą jest to, aby ludzie nie

byli zaślepieni jakimiś politycznymi dogmatami,

ponieważ uważam, że wszyscy jesteśmy

istotami ludzkimi, które nie powinny być dzielone

na kasty, rasy czy wiary. Musimy ze sobą

dyskutować, próbować siebie zrozumieć i szukać

rozwiązań. Może jestem tylko bardzo pokojowo

nastawionym hipisem...

Czy mógłbyś powiedzieć więcej o znaczeniu

okładki "New Age Disorder"?

Myślę, że dokładnie odwzorowuje klimat tekstów,

nawet je wyolbrzymia. Poza tym lubię to

mroczne i dystopijne podejście. Myślę, że nastawia

cię w odpowiednim nastroju kiedy czytasz

wkładkę, słuchając albumu. Jak dla mnie ważne

jest to, że okładka łączy się z muzyką, a zespół

jest w stanie dostarczyć to jaką kompletną całość.

Od czasu, w którym mało osób kupuje

fizycznie albumy, wydaje mi się, że ważne jest

to, aby zaoferować coś dodatkowego. Sam osobiście

jestem zawiedziony, kiedy aspekt wizualny

albumu jest zaniedbany.

Kto stoi za grafikami zdobiącymi wasze albumy?

Udało nam się namówić na wykonanie grafik na

oba albumy naszego przyjaciela Michel'a Geritza.

Znamy go od dłuższego czasu. Zarabia on

na życie jak lokalny twórca tatuaży. Dzięki naszemu

zrozumieniu tematyki albumu udało mu

się stworzyć okładkę, która jest oparta na tekście

i na pierwszych nagraniach utworów. Co

mogę więcej powiedzieć, zrobił je w punkt!

Który wasz koncert jest Twoim ulubionym?

Możesz opowiedzieć więcej o nim?

Przez te lata mieliśmy przywilej współdzielenia

sceny z wieloma wspaniałymi zespołami i grania

wśród paru zakręconych maniaków. Nasze

dwa występy supportujące nasze wydawnictwa

były specjalne, gdyż wszyscy nasi fani i przyjaciele

zebrali się tylko po to, by nas wesprzeć. To

naprawdę dla nas wiele znaczy, gdyż nie bierzemy

naszego powodzenia za pewnik. Poza tym,

całkiem fajne wspomnienia mamy z występów z

Exodus'em, oraz z Heathen. Już poza faktem,

że dostaliśmy wspaniały odzew od ich fanów, to

mieliśmy okazję także spędzić parę miłych

chwil z naszymi bohaterami, pijąc piwo i wymieniając

się wspomnieniami. Mieliśmy także

ostatnio wspaniały występ w Halloween w Wiedniu,

gdzie widownia była bardzo rozemocjonowana,

aktywna w młynie i podczas śpiewania,

po prostu dobrze się bawiła.

Dlaczego wciąż nie podpisaliście kontraktu z

Foto: Enclave

żadnym wydawnictwem?

Do teraz byliśmy zasadniczo szczęśliwi z podejściem

"zrób to sam". Myślę, że to był całkiem

duży sukces, zważając to, że jesteśmy zajęci

pracą i swoimi rodzinami. Nie zrozum mnie źle,

muzyka jest świetną ucieczką od codzienności i

nie mogę bez niej żyć, jednak prawdą jest to, że

ciężko jest żyć jako muzyk w tym kontekście.

Jest to biznes pomimo wszystkiego, a zespół,

który nie zamierza stawiać wszystkiego na krawędzi

nie jest zbyt atrakcyjną ofertą dla wydawnictwa.

Potrzebowalibyśmy wydawnictwa,

które by zrozumiało, że jesteśmy bardzo poświęconymi

muzyce entuzjastami, jednak gramy

tylko w wolnych chwilach. Możliwe, że będzie

parę interesujących okazji w przyszłości, ale w

chwili obecnej od wydania "New Age Disorder"

pracujemy z Vlad Promotion (o ile się nie mylę,

to chodzi o Vlada Nowajczyka - przyp. red.),

z promotorem, który pomaga nam iść dalej i nas

promuje. Tak więc czekajmy na to, co przyszłość

przyniesie.

Co sądzisz na temat internetu?

To jest naprawdę interesujące pytanie. Dorastałem

w latach 90. z odtwarzaczami CD i byłem

świadkiem zmiany przemysłu muzycznego z

Napster'em, Morpheus'em i tak dalej. Era cyfrowa

pozwala nam słuchać muzyki z całego świata,

mając do niej bezproblemowo dostęp w ciągu

kilku sekund. To sprawia, że promocja nas, naszej

aktywności jest łatwiejsza dla nas, muzyków.

Z jednej strony dużą zaletą jest dla nam

możliwość łatwego przekazywania wartości, jednak

z innej trzeba włożyć więcej wysiłku by

ocenić, co jest dla nas ważne. Znam wielu ludzi,

którzy przestali się interesować nowym rzeczami

ponieważ rynek rozrósł się tak bardzo, że

niemożliwym stało się ogarnięcie wszystkiego.

Podobna sytuacja jest obecnie z wydarzeniami,

jedzeniem i wieloma innymi rzeczami. Jesteś zasypywany

ciągłymi informacjami, które wymagają

zrozumienia i potwierdzenia. Niestety jest

obecnie łatwiej dostarczyć fałszywe informacje

masom i wywołać pewną atmosferę, kryzysu,

napięcia, nienawiści i tak dalej. W mojej opinii

narzędzie samo w sobie jest świetne, jednak jest

ono mieczem obosiecznym.

Co zamierzacie robić w 2018?

Naszym planem na przyszły rok, jest pojechać

znowu w trasę, zagrać parę koncertów w Austrii,

w sąsiedztwie lub gdziekolwiek, gdzie możemy

zagrać. Ponadto chcielibyśmy kontynuować

proces tworzenia tekstów i muzyki na kolejny

album i pracę nad nowymi rzeczami. Mamy już

parę dobrych konceptów, ale pozwolimy sobie

poświęcić trochę czasu na stworzenie wartościowego

kontynuatora "New Age Disorder".

Poza tym myślimy nad stworzeniem teledysku

do jednego z naszych utworów, tak więc będzie

to dość pracowity rok z nowymi, wspaniałymi

możliwościami.

Dziękuje za wywiad, czy mógłbyś zostawić

parę słów do Twoich fanów?

Po pierwsze wielkie dzięki za to, że zrobiłeś z

nami wywiad i dałeś nam możliwość dotarcia do

waszych czytelników! Do wszystkich fanów,

chciałbym bardzo podziękować za wasze wsparcie.

Jesteśmy naprawdę wdzięczni wszystkim i

każdemu z osobna, za słuchanie naszej muzyki,

kupowanie naszego merchu i dawanie czadu na

naszych koncertach. To jest to, o co chodzi w

podziemnym metalu, o wspieranie się nawzajem

i podtrzymywanie ognia muzyki heavy metalowej.

Do zobaczenia na trasie! Wasze zdrowie!

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

ENCLAVE 123


Z pewnością ich ulubionym bohaterem noweli

"Stary Człowiek i Morze" był rekin

Poza tym wydaje mi się, że gdyby przeczytali Sienkiewiczowskiego "Latarnika",

to bym byli zasmuceni tym, że nie ma żadnego rekina w tej noweli. Tak poza

tym to pewnie fanatycy piwa, wszelkiego rozpierdolu i dosadni goście, a jeden

z ich starych pewnie jest fanatykiem wędkarstwa. Zapraszam do rozmowy z gośćmi

z Grindpad.

HMP: Jak opiszecie swój zespół?

Grindpad: Agresywny, zabawny thrash metal

oddający ducha prawdziwego wpierdolu, który

jest spuszczany przez muzykę thrash metalową,

który sprawia, że chcesz obrócić w mak wszystko

to, co jest w Twoim pobliżu.

Możecie opowiedzieć trochę więcej o początkach

zespołu?

Możemy gadać godzinami o naszych początkach,

kiedy Grindpad był bardziej death metalowy.

Tak naprawdę do nie ma dla nas znaczenia

obecnie. Obecny skład jest tym realnym

Grindpad i nasz obecny styl, to jest ten, który

chcemy grać.

Jak wyglądały wasze pierwsze koncerty?

Myślę, że na większości z nich byliśmy pijani.

Ale tak na poważnie, dla nas zawsze tym coś się

chcemy grać i do czego chcemy szaleć. Myślę, że

jesteś w stanie to usłyszeć.

Jak długo pracowaliście nad waszym "Sharkbite!"?

Grindpad miał przerwę w działaniu przez parę

lat, w momencie, w którym poszukiwaliśmy stałego

składu. Kiedy wszystko już zebraliśmy do

kupy, to reszta przebiegła bardzo naturalnie i

"Sharkbite!" został napisany i stworzony w niecały

rok.

teledysku.

Mamy znajomego, który naprawdę siedzi w

branży tworzenia materiałów wideo. Nagrał nas

na żywo i w salce prób (gdzie również dajemy

zawsze czadu - śmiech!), potem dodał te wszystkie

fajne rekiny. Na początku nie wiedzieliśmy

nic o tym, ale jak zobaczyliśmy rezultat, to

śmialiśmy się z tego aż do rozpuku i uznaliśmy,

że tak powinno zostać.

Kiedy zamierzacie zrobić długograja?

Jak już miałeś zapewne okazję usłyszeć, Paul

Beltman (ex- Sinister, ex- Judgement Day, ex-

River of Souls) jest obecnie stałym członkiem

naszego zespołu. Jesteśmy bardzo szczęśliwi i

dumni z tego powodu. Poza tym, teraz możemy

pracować nad naszym debiutem bez przeszkód.

Mamy już wiele utworów napisanych, a album

będzie gotowy w przyszłym roku.

Jaki gatunek rekina jest waszym ulubionym?

Z tymi wszystkimi nagraniami? Prawdopodobnie

rekin biznesu (śmiech!).

Co sądzicie o obecnej Holenderskiej scenie

metalowej?

Jest obecnie masa dobrych zespołów pochodzących

z Holandii, aczkolwiek odczuwamy brak

przemocy. To jest też powód, dlaczego Grindpad

jest potrzebny.

Który film "tak zły że aż dobry" jest twoim ulubionym?

"Kung Fury" (szczególnie teledysk z Davidem

Hasselhoffem - śmiech).

liczyło to było podejście, myślę, że zawsze tym

zdobywaliśmy serca publiczności. Faktem jest

to, że w roku 2010 wygraliśmy konkurs Dutch

Metal Battle. Zawsze bierzemy granie na żywo

na poważnie i chcemy dać jak najlepszy występ,

by publiczność mogła się wyszaleć.

Czy możecie porównać ze sobą pierwsze trzy

EPki?

Myślę, że dwie pierwsze EPki to inny kawałek

chleba. Możesz tam już usłyszeć trochę thrashowych

riffów, aczkolwiek całość jest bardziej

death metalowa. Na ostatniej EPce odnaleźliśmy

styl, którego szukaliśmy. To jest to, co

Foto: Grindpad

Co chcieliście osiągnąć waszym najnowszym

albumem?

Pełną kontrolę nad światem i równie pełen autobus

fanek (śmiech!). Tak na poważnie, to ma

być materiał na naszego długograja, poza tym

patrzymy w przyszłość za większą ilością występów.

Teraz mamy pełną możliwość by w pełni

oddać charakter Grindpad w jego agresywnej

rozrywkowej krasie.

Możecie powiedzieć trochę więcej na temat

współpracy z Ed'em Repką?

Skontaktowaliśmy się z Repką, ponieważ jesteśmy

wielkimi fanami jego prac. Bardzo łatwo się

z nim współpracuje, kiedy my mu daliśmy surowy

koncept tego czego oczekujemy, to on

stworzył grafikę, która to w pełni oddała. I

wciąż jesteśmy bardzo zadowoleni z końcowego

wyniku.

Opiszcie mi prace nad nagraniami do

Co sądzicie o grach wideo? Czy graliście w

Postal 2 Paradise Lost?

Myślę, że tylko Olivier bardziej ogarnia ten temat.

Ulubione to Bloodborne, Dark Souls i

Resident Evil.

Czy internet pomógł wam z reklamą zespołu?

Absolutnie. Nasza twórczość jest zamieszczana

na pewnych kanałach na Youtubie. To zjawisko

pomaga nam tylko rozpowszechniać nasz album.

Tak więc, myślę, że działa to naprawdę

świetnie. Naprawdę świetnym momentem, jest

ten, w którym ktoś zamawia naszą EPkę z Mauritiusa

lub Japonii. Poza tym dobrze radzimy

sobie w Stanach Zjednoczonych i jesteśmy z

tego dumni.

Czy obecni fani są trudni zaspokojenia?

Zależy jak na to spojrzysz. Obecnie możesz dotrzeć

do większej ilości ludzi czego skutkiem

będzie większa ilość reakcji, a ludzie znają obecnie

o wiele więcej zespołów niż kiedyś i porównują

Twój zespół do wcześniej poznanych. W

drugiej strony kiedy wzbudzasz zainteresowanie,

to obecnie o wiele więcej z nich jest w stanie

pokazać swoją aprobatę.

Co zamierzacie robić w 2018?

Pić duże ilości piwa i wydać najlepszy album

thrash metalowy w 2018r.

Dziękuje za wywiad, proszę o parę słów na

koniec do naszych czytelników.

Chcemy podziękować wszystkim tym, którzy

okazali nam wsparcie i tak przy okazji, ile lat

ma Twoja mama? (śmiech)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

124

GRINDPAD


Każdy utwór to strona księgi

Elvenking nagrał płytę, której słucham z przyjemnością, zaskoczył mnie

jednak kierunek, w którym zespół podążył. Odnoszę wrażenie, że pierwsze pytanie

zdumiało Damnagorasa. Tak naprawdę to dopiero ja byłam zaskoczona, że dla

zespołu "Secrets of the Magick Grimoire" jest w prostej linii kontynuacją "Pagan

Manifesto".

Foto: Elvenking

HMP: Na początku muszę przyznać, że po

Waszym "powrocie do korzeni" z płytą "Pagan

Manifesto" czekałam na nowy Elvenking bardzo

niecierpliwie. Świetna płyta, klimatyczna

koncertówka, powrót do folkowego malowania

twarzy i wreszcie okładka płyty były dla mnie

bardzo symptomatyczne. Teraz słucham nowej

płyty i jestem odrobinę zaskoczona. Styl

"Secrets of the Magick Grimoire" przypomina

mi raczej poprzedni krążek, "Era" niż "Pagan

Manifesto".

Damnagoras: W zasadzie jesteś pierwszą osobą,

która porównuje tę płytę do krążka "Era".

Jesteś pewna, że słuchałaś właściwego albumu?

Żartuję (śmiech). Jedna rzecz, którą koniecznie

chcieliśmy zrobić, to pozostanie na ścieżce wytyczonej

przez "The Pagan Manifesto". I myślę,

że to się udało. Wielu fanów się z tym zgadza,

pewnie właśnie dlatego, że kawałki tej płyty

rozpalają w każdym inne światło. Ty masz

skojarzenia z wpływami z albumu "Era", który

był, tak czy owak, pierwszym albumem, na którym

zdefiniowaliśmy nasze brzmienie raz na zawsze.

To album, który otworzył drzwi do naszej

nowej fazy. Fazy zespołu, który wrócił do swoich

korzeni, ale z odświeżonym brzmieniem, nowym,

mocnym składem i w ogóle. Mimo to mieliśmy

obawy przed pisaniem płyty po "The Pagan

Manifesto". Muszę to przyznać. Wiemy,

że "The Pagan Manifesto" to album prawdopodobnie

najlepiej reprezentujący Elvenking, odzwierciedlający

muzykę, symbolikę i nasze teksty

najlepiej. Jednak myślę, że "Secrets of the

Magick Grimoire" jest jego doskonałym przedłużeniem.

Wystarczy spojrzeć na symbolikę,

oprawę graficzną, przeczytać teksty i zanurzyć

się w muzykę, która tym razem jest może nieco

bardziej skomplikowana i mroczna, może nawet

bardziej w stylu metalu lat 90., ale wciąż w

100% w stylu Elvenking z kawałkami, które

tak samo lubimy, jak na poprzedniej płycie.

Okładka nowej płyty posiada ramę podobną

do tej z "Wyrd". To tylko estetyczne nawiązanie

do niej czy coś więcej?

Nie nawiązujemy do tego albumu, wyjątkiem

jest symbolika i teksty, które są nasze. Wciąż

podążamy drogą, którą wytyczyliśmy. To jak

estetyczna i intelektualna klamra, która spina

nasze wszystkie płyty w ten czy inny sposób.

Zresztą z "Wyrd" kawałki gracie bardzo rzadko.

Widziałam Was kilka razy i niestety nie

miałam okazji słyszeć na żywo utworów z tej

płyty. Nieobecność numerów z tej płyty jest

związana z innym niż Ty wokalistą?

Jest to związane z płytą i zasadniczo z tym okresem.

Ten krążek zawiera kilka bardzo dobrych

kawałków. Nie zrozum mnie źle, ale tylko my

wiemy, jaki mógłby być naprawdę i wierz mi - to

mógłby być o wiele lepszy album. Komponowanie

Jarpena zaprowadziło Elvenking na inną

ścieżkę i zaufaj mi, wcale nie na najlepszą. To

prawdopodobnie właśnie jest powód, dla którego

nie gramy za wiele materiału z tego krążka.

Graliśmy "Jigsaw Puzzle" i "The Silk Dilemma",

chcielibyśmy też grać utwór "A Poem for the

Firmament", ale jest za on długi i zbyt skomplikowany.

Swoją drogą, wspaniale byłoby zwrócić

sprawiedliwość tej płycie, nagrywając ją na nowo

ze mną na wokalu, jak to było pierwotnie zaplanowane.

Zobaczymy.

Cieszę się, że na najnowszym krążku teksty

związane są z folklorem i dawnymi mitami. Jako

pierwszy klip opublikowaliście utwór o

draugrze. Pragnęliście w ten sposób ukazać

swoje przywiązanie do tego rodzaju tematyki?

Po prostu chcieliśmy, żeby każdy kawałek stanowił

stronę w dawnym grymuarze. Grymuar to

księga, która zawiera zamierzchłą magię, alchemiczne

formuły, tajemnicze rzeczy, stare legendy,

opowieści i inne tego typu. "Draugen's Maelstorm"

jest jedna z tych stronic, która przedstawia

dawną legendę.

Już miałam pytać, które kawałki poza "Voynich

Manuscript" nawiązują do grymuarow.

Jak mówiłem, każdy kawałek jest jej częścią. Każdy

utwór to stronica księgi.

Co kryje się za historią z kawałka "The Horned

Ghost and the Sorcerer"?

To wersja legendy o Hernie Myśliwym, ludowej

angielskiej opowieści.

Cieszy mnie polski akcent, czyli wspomiany

utwór"Voynich Manusript". Szukaliście czegoś

ciekawego do nowego kawałka czy wiedzę

o rękopisie Wojnicza mieliście już wcześniej?

Czytaliśmy o tajemniczych manuskryptach, a

ten właśnie był pierwszą rzeczą, która doprowadziła

nas do stworzenia pyty takiej, jak ta. Mrocznej,

tajemniczej, magicznej.

AFM ogłaszało, że "Secrets of the Magick

Grimoire" będzie wyjątkowo epickim albumem.

Najmocniej te "epickość" słyszę w moim

ulubionym kawałku z tej płyty, "At the Court

of the Wild Hunt" - w samej jego strukturze,

klimacie, złożoności. Od początku planowaliście,

że będzie to kawałek w stylu "Witches

Gather", "A Poem for the Firmament" czy

"Seasonspeech"?

Tak, dokładnie to tego właśnie rodzaju utwór.

Można go umieścić obok kawałka "Witches Gather".

Posiada ten sam epicki nastrój, tę samą intensywność,

ten sam "drive" i podobny tekst.

Tym razem mowa o horrorze i ciemnej stronie

ludzkiego umysłu, kiedy opętany jet przez Dziki

Łów, który można uznawać zarówno prawdziwą

istotę lub za złą i doprowadzającą do szału

siłę. Utwór posiada wiele zmian tempa, różne

nastroje. To chyba szczyt epickości na tym krążku.

Ciesze się, ze w "Secrets of the Magick Grimoire"

znów pojawiają się growle. Obawiałam

się, że brak Jarpena będzie oznaczał brak tego

rodzaju wokali w ogóle. Dlaczego wybraliście

Angusa Nordera?

Uwielbiamy Witchery, a Angus Norder był jednym

z wokalistów, z którym się skontaktowaliśmy.

Od początku był fajny i bardzo konkretny,

więc dodał swój wspaniały glos, a my od razu

dostaliśmy odpowiedź. Wykonał świetną robotę.

Wasza koncertowka "The Night of Nights" to

majstersztyk, a "Pagan Purity" kończący występ

pasował doskonale. Powinniście kończyć

koncerty tym kawałkiem za każdym razem!

Robiliśmy to wiele lat temu. I wciąż robimy,

kie-dy mamy szansę zagrać bis.

Moim koncertowym marzeniem byłoby też

usłyszeć "Hobs an' Feathers". To tak chwytliwy

i krótki kawałek, że aż dziwne, że gracie go

tak rzadko.

To zależy. Mamy w zwyczaju zmieniać setlistę i

grać dla naszych fanów możliwie wszystkie kawałki.

W tej chwili nie gramy tego numeru, ale

być może zagramy go w przyszłości, nigdy nie

wiadomo!

Jednym z moich ulubionych koncertów Elvenking

był ten na "Wackinger Stage" na Wacken.

Wiem, że scena była malutka, ale światła, klimat

i rzecz jasna sam występ były świetne!

Jak wspominasz ten koncert?

Pamiętam ten występ jako perełkę w naszej karierze.

Był niezapomniany. I rzecz jasna pamiętam

błoto, uch!

Damna, na koncertach nosisz koszulkę z wielkim

znakiem Elvenking. Szukałam jej w Waszym

merchu, ale bez rezultatu. Gdzie można

taką dostać?

Wydaje mi się, że to było coś, co sprzedaliśmy

albo jakiś nieoficjalny merch. Możesz zobaczyć

na naszej stronie, co obecnie mamy w asortymencie.

Katarzyna "Strati" Mikosz

ELVENKING 125


Metalowa choroba

Każdy młody zespół grający tradycyjny metal

z pasją, zaangażowaniem i na poziomie, jest

przeze mnie mile widziany. Nie ma co bowiem

owijać w przysłowiową bawełnę:

wszyscy nieubłaganie starzejemy się i dotyczy

to również legendarnych muzyków z lat

70. i 80. ubiegłego wieku. Może więc za kilka czy

kilkanaście lata Amerykanie z Excruciator staną się następcami Attacker, Omen i

innych legendarnych zespołów z tego kraju? Potencjał mają, co potwierdzają na

drugim, nagranym po kilku latach przerwy, albumie "Fighting For Evil", a lider,

wokalista i do niedawna również gitarzysta Chris Birkle już zapowiada, że nie odpuszczą,

już pracując nad kolejną płytą:

HMP: To chyba dość deprymujące uczucie,

kiedy w wieku 23 lat wydaje się debiutancki, w

dodatku ciepło przyjęty przez fanów i media

album, po czym zespół właściwie rozpada się

dwa lata po jego premierze?

Chris Birkle: Oj tak, wtedy było to zdecydowanie

zniechęcające. Zwłaszcza po tak ciężkiej

pracy, aby dojść do tego punktu. Ale patrząc na

to teraz, cieszę się, mimo wszystko, że to się tak

potoczyło. Dało mi to mnóstwo czasu na zaplanowanie

kolejnych pomysłów dla Excruciatora,

a także pisanie i eksperymentowanie z materiałem,

jak również uruchomienie własnej wytwórni

Chaos Force Records.

Obecny line-up zespołu to, poza tobą, wyłącznie

nowi muzycy. Pewnie dobierając ich patrzyłeś

nie tylko na umiejętności czysto muzyczne,

ale też na inne kwestie, tak abyście równie

dobrze dogadywali się pod każdym innym

względem, żeby nie powtórzyć błędów z

przeszłości?

W przeszłości nie popełniono żadnych poważnych

błędów. Wszyscy mieli do czynienia z

różnymi sytuacjami życiowymi. Znam Milesa

Starra od bardzo dawna. Tego starego, tłustego

maniaka. Zagraliśmy kilka pierwszych koncertów

Excruciator jeszcze pod szyldem jego starego

zespołu Extractor. Zbyt wiele było tych zespołów

z Ex w nazwie, nawiasem mówiąc! W

każdym razie zawsze wiedziałem, że jest świetnym

perkusistą. Grał na demówkach "The Power

Lords" i "Altar Of Lust", oraz EP-ce "Toxic

Split" Excruciatora. Około rok później, gdy poprzedni

skład się rozpadł, poprosiłem go, aby

został stałym perkusistą. Na szczęście dla mnie

nie miał akurat nic do roboty. Sebastian i ja

tworzyliśmy z kolei przez krótki czas, powermetalowy

projekt o nazwie Alpha Viper. Niestety

rozpadł się, nim zagraliśmy jakikolwiek

koncert. Kiedy więc nadszedł czas, by porzucić

Alpha Viper dla Excruciatora, był podekscytowany

i gotowy do działania. Tony'ego też znam

od bardzo dawna. Był ze mną w kilku zespołach,

a do tego także fanem Excruciatora. Myślę,

że ma wszystkie dema i albumy, które do tej

pory wydaliśmy! Byłem bardzo zaszczycony, że

mógł zagrać na basie w nowym wcieleniu Excruciatora,

gdy go o to poprosiłem. Przeważnie

dogadujemy się bezproblemowo, wyłączając

chwile, gdy obaj pachniemy potem, krwią i gorzałą.

Co stanowi około 65% czasu.

Z tego co słyszę na "Fighting For Evil" dobra

atmosfera przełożyła się na tempo i jakość

prac nad nowym materiałem?

Bardzo chcę, żeby każdy album Excruciatora

brzmiał inaczej. Zawsze byłem pod silnym

wpływem power metalu i myślę, że niektóre z

tych elementów znalazły się w utworach z

"Fighting For Evil", takich jak np. "The Power

Lords". Słuchałem również dużo Accept czy

Pretty Maids podczas pisania niektórych kawałków,

co można z kolei odrobinę usłyszeć w

"She Commands". Nigdy nie umiem skupić się

zbyt długo na jednym temacie, co może wyjaśniać,

dlaczego utwory na tym albumie mają

bardzo różny temat: Mad Max, literatura Michaela

Moorcocka, Conan Barbarzyńca i

sporty ekstremalne są tym, co motywuje mnie,

kiedy piszę materiał do Excruciatora.

Sukces "Devouring" nie zdołał więc was skonsolidować,

narastały napięcia, muzycy odchodzili

bądź byli wyrzucani i ciągnięcie tego dłużej

nie miało większego sensu?

Jestem pewien, że było jakieś napięcie. Chociaż

stało się to tak dawno temu, że zapomniałem,

co mogło je spowodować. Ciśnięcie do przodu

zawsze ma sens. Zamierzam walczyć do ostatniego

oddechu! - niczym Znöwhite. Słuchaliście

kiedyś tego albumu "Act Of God" Znöwhite?

(Jasne - przyp. red.). Niszczy konkretnie!

W każdym razie, bez względu na to, co stanie

się ze składem lub innymi kwestiami, nigdy nie

przestanę działać z Excruciatorem.

Nie oznaczało to więc, że zamierzałeś wtedy

zrezygnować z Excruciator, potrzebowałeś tylko

czasu na ochłonięcie i skompletowanie

Foto: Excruciator

nowego składu?

Odkąd Excruciator jest moim głównym projektem

muzycznym, postanowiłem, że nigdy go

nie porzucę. Tak bardzo, jak właśnie czasem tego

chcę. Traktuję metal jak chorobę i jestem nią

śmiertelnie zarażony na tysiąc procent. Było kilka

zmian w składzie po rozpadzie oryginalnego

wcielenia zespołu. Wszyscy zaangażowani w

Excruciatora są z lokalnej sceny muzycznej i

wciąż są wciąż moimi przyjaciółmi. Wszyscy

byli ze sobą w różnych zespołach i rozmaitych

przyjacielskich projektach. Weźmy na przykład

absolutnego mistrza pod tym względem, jakim

jest Sebastian Silva. W swoim czasie był jednocześnie

w składzie Raptor, Arachnid,

Spellcaster, Manak i Leathurbitch! Jest to ściśle

zgrana paka metalowych talentów z północnego

zachodu. Potrzebowałem również czasu,

aby pomyśleć o sytuacji i zaplanować kolejny

etap ataku Excruciator.

To wyłącznie najnowsze kompozycje, nie bawiliście

się w jakieś sentymentalne powroty,

odgrzebywanie starych pomysłów, etc.?

"The Power Lords" i "Altar Of Lust" powstały

dawno temu. Mniej więcej w tym czasie co pierwszy

album. Zmieniono je tylko tak, aby pasowały

do reszty nowego materiału na "Fighting

For Evil". Pozostałe utwory to już nowe kompozycje.

Raz na jakiś czas lubię jednak wracać

do przeglądania starych pomysłów na komputerze.

Chociaż zazwyczaj są to knoty, więc pamiętam,

dlaczego ich nie użyłem!

Pracowaliście w Falcon Recording Studios z

Joelem Grindy z Toxic Holocaust, czyli po

tym wyborze domyślam się, że zależało wam

na konkretnym, surowym brzmieniu?

Tak, trochę. Joel Grind jest cholernie porządnym

człowiekiem! Szczerze mówiąc, Joel mógł

nagrać płytę tak, jak chcieliśmy, żeby produkcja

miała ręce i nogi. Ale ja osobiście bardzo lubię

to surowe brzmienie. Podobne do Warfare lub

Venom. Bez nadmiernej ilości tej produkcji, takiej

jak ma większość obecnych albumów. Dzięki

nieco bardziej organicznemu brzmieniu, można

usłyszeć ewentualne niedoskonałości. A ja

naprawdę lubię zgłębiać takie rzeczy podczas

słuchania płyt. Poza tym, mniej zaawansowana

produkcja jest tańsza!

Nie jest czasem tak, że im większy postęp technologiczny,

to brzmienie jest gorsze, jeśli

ktoś zapatrzy się za bardzo na te cyfrowe bajery,

odchodząc od podstaw stworzonych jeszcze

na przełomie lat 70. i 80.?

126

EXCRUCIATOR


Jeśli chodzi o muzykę, myślę, że postęp technologiczny

jest świetny. Gdybyśmy mieli nagrać

taki album w latach 70. i 80., kosztowałoby to

więcej niż kilka tysięcy dolarów! Jeśli chodzi o

problem obecnej technologii rujnującej sprzedaż

płyt, to staram się tym nie przejmować. Nie

tworzę muzyki i albumów, żeby się wzbogacić.

Czy byłoby to miłe? No pewnie, do diabła! Ale

nie liczę na to.

Joel czuwał nad całością powstawania "Fighting

For Evil", od samych sesji nagraniowych do

masternigu albumu - daliście mu przy tym

wszystkim wolną rękę, czy też kontrolowaliście

na bieżąco przebieg prac, przesyłał wam

próbki, kolejne zmiksowane utwory, etc.?

To był dość szybki proces. Wysłał nam kilka

próbek swoich poczynań, które brzmiały świetnie.

Jestem bardzo prostym facetem, któremu

szybko coś się podoba, ale wolę ufać, że pracuję

z naprawdę utalentowanymi ludźmi, aby dać im

wolną rękę w tym co robią. Wiedziałem już, że

Joel zrobi świetną robotę, więc poczułem, że nie

mam zbyt dużo do przekazania mu o tym, jak

powinny brzmieć kawałki. Poza tym, że chciałem,

żeby brzmiały radykalnie, a on podziałał i

sprawił, że brzmiały naprawdę radykalnie!

Czyli nie można dać się zwariować - technologia

jest przydatna i trzeba ją wykorzystywać,

ale bez przesady, umiar to podstawa, bo później

po 10 latach nie da się już czegoś słuchać?

(śmiech)

Może. Ale kogo obchodzi co będzie za dziesięć

lat? Nie mogę wybiegać myślami tak daleko.

Ledwo mogę się martwić o to, co wydarzy się w

ciągu dnia. Po prostu skup się na wykonywaniu

tego co robisz jak najlepiej w danej chwili, a o

przyszłość martw się później.

Zmienił się nie tylko skład, bo macie też nowego

wydawcę. Co ciekawe Divebomb Records

jest znana głównie ze wznowień czy wydawnictw

z archiwalnymi nagraniami mniej

znanych grup - jak trafiliście do tej firmy?

Wiedziałem, że zawrzemy umowę z konkretną

wytwórnią płytową. I miałem rację. Nie sądzę,

żeby ktokolwiek naprawdę potraktował mnie

obecnie poważniej. Czasem po prostu trzeba

głośno krzyczeć o swoje, aby wszechświat mógł

usłyszeć i mnie tym obdarzyć. Możesz też wysłać

wiadomość e-mail do dziesięciu firm fonograficznych

z prośbą o odpowiedź, która zdarzyła

się ze strony Divebomb Records, czym

byliśmy bardzo podekscytowani. Matt, szef

Divebomb Records jest prawdziwym maniakiem

metalu. Również Helion Prime pracowali

z nimi w tym czasie i mieli wyłącznie pozytywne

opinie na temat Divebomb Records.

Całkowite wsparcie!

W sumie taki, a nie inny profil tego wydawnictwa

daje wam spore szanse, gdyż obecnie

działających zespołów mają niewiele, tak więc

mogą przyłożyć się bardziej do ich promocji, co

jest dla was niewątpliwym plusem tej sytuacji?

Jak zawsze. O ile mi wiadomo, mają dość obszerny

katalog i listę zespołów z którymi obecnie

współpracują. Nie powiem ci, kim oni wszyscy

są, ponieważ wszyscy są za bardzo skupieni na

swojej robocie.

"Fighting For Evil" to ostatnio nie jedyne wasze

nowe wydawnictwo: pochwal się co to za

kaseta wydana przez Valor Music? Zawiera

jakiś niepublikowany dotąd materiał, wasze

nagrania demo czy może coś jeszcze innego?

Do tej pory wciąż nie otrzymaliśmy kopii tej

taśmy, więc cholera wie, co tam jest. Chociaż

Foto: Excruciator

tak, powinna zawierać materiał odrzucony z

sesji do EP-ki "By The Gate Of Flesh" i kilka

innych niewydanych utworów.

"By The Gates Of Flesh" ukazała się też

wcześniej na winylu, wygląda więc, że jesteście

lubującymi się w tradycyjnych nośnikach

dźwięku tradycjonalistami?

Jestem fanem każdego nośnika i czegokolwiek

innego, gdyby ktokolwiek chciał produkować i

dystrybuować naszą muzykę. Zbieram zarówno

winyle jak i taśmy, preferuję właśnie te formaty.

Ale naprawdę jestem zwolennikiem muzyki i

mogę słuchać każdej muzyki pod warunkiem, że

jest w moim guście. Wszystkie formaty są dla

mnie w porządku.

Jednak Divebomb Records preferuje format

CD tak więc winylowe wydanie "Fighting For

Evil" przez tę firmę pewnie nie wchodzi w grę?

Być może. Nigdy nie wiesz, co przyniesie przyszłość.

Promujecie album teledyskiem do "The Power

Lords", ale ponoć nagraliście też clip do utworu

tytułowego - też będzie taki jajcarski i zarazem

oldschoolowy, jak ten pierwszy?

Nadchodzący teledysk jest do tytułowego utworu

z albumu "Fighting For Evil". Ten jest profesjonalnie

zrobiony przez Karla Whinnery'ego i

jego ekipę, którzy jak szaleni kręcą wszystkie

zespoły na północnym zachodzie USA. Jesteśmy

naprawdę podekscytowani tym, jak to wyszło.

Mam nadzieję, że do czasu, gdy czytelnicy

przeczytają ten wywiad, ten clip zostanie już

opublikowany w sieci.

Koncertów też raczej nie zabraknie, bo gracie

chętnie i tak często jak tylko się da - występy

na żywo są wciąż najlepszą formą promocji dla

takich zespołów jak Excruciator?

Mamy zaplanowanych kilka koncertów i pracujemy

nad trasą w dalszej części roku.

Rekrutujemy także innego gitarzystę, aby przejął

moje obowiązki gitarowe w Excruciator. W

ten sposób będę mógł skupić się na śpiewaniu i

pracy nad stroną biznesową. Będziemy również

pisać nowy materiał i mam nadzieję, że nagramy

trzeci album do końca roku.

Można też dzielić scenę nie tylko z młodymi

kapelami, ale też legendami gatunku, zespołami

z lat 80., jak choćby z Grim Reaper, tak

więc macie z takich koncertów jeszcze większą,

dodatkową frajdę, gdyż nie jesteście tylko

muzykami, ale też wielkimi fanami metalu?

Każdy koncert, który gramy, jest wyjątkowy lub

staramy się go tak zapamiętać! Zawsze przyjemnie

jest niszczyć scenę z zespołami, których słuchaliśmy

dorastając. Zwykle nie trafia do mnie

wcześniej, jak dopiero kilka dni później, po tym,

jak dzieliliśmy scenę z Grim Reaper czy Forbidden.

Zawsze lubię rozmawiać z każdym, kto

gra z nami na jednej scenie. Ale w końcu to, co

naprawdę sprawia nam przyjemność, jest szaleństwo

na scenie i staramy się zrobić wszystko,

także od strony fizycznej, by każdy skumał

czym jest dobry koncert.

Życzę wam więc, by ta pasja z czasem była

jeszcze większa i dziękuję za rozmowę!

Facet! Oczywiście dziękuję ci za możliwość porozmawiania

z tobą i chcę złożyć, totalny metalowy

hołd dla wszystkich waszych czytelników.

Shred heavy przyjaciele! Excruciator Till Death!

666!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Damian Czarnecki,

Bartosz Hryszkiewicz

EXCRUCIATOR 127


Mizantropijna płyta na ponure czasy

Kiedy Forsaken wydaje nową płytę, fakt ten zawsze staje się prawdziwym

wydarzeniem. Wszak Maltańczycy nie robią tego często, za to każda nowa pozycja

w ich rosnącej dyskografii stanowi obowiązkową lekturę dla każdego szanującego

się doomstera. Dla mnie radość jest podwójna, bo nowa płyta oznacza zarazem

pretekst do rozmowy z Albertem Bellem - zdecydowanie jedną z najciekawszych

osobistości w świecie metalu.

(The Lawgiver)" i singlowe "Primal Wound".

Myślę więc, że można zidentyfikować pewne

podobieństwa między Sacro Sanctus i Forsaken

w tych utworach, jak i poprzednich, które

napisałem dla zespołu. Jednak Sean Vukovic

(gitarzysta) także jest bardzo utalentowanym

kompozytorem i również mocno przyczynił się

do powstania tego albumu, a jego muzyka ma

swą niepowtarzalną barwę. Leo jest z kolei odpowiedzialny

za wszystkie melodie w swoich liniach

wokalnych i jest to kolejny kluczowy element

w Forsaken wraz z charakterystycznym

bębnieniem Simeona. A zatem Forsaken łączą

siły twórcze i energia wszystkich członków zespołu.

Sacro Sanctus, jak powiedziałem na

wstępie, jest w dużej mierze moją domeną. Po

prostu kłócę się ze sobą przez większość czasu!

Słowo "Pentateuch" (Pięcioksiąg) oznacza pięć

pierwszych ksiąg Starego Testamentu (zwanych

także Księgami Mojżesza) lub Torę w judaizmie.

Zasadniczo album porusza ważne wydarzenia

/ epizody / historie z tych ksiąg, takie jak

zabicie Abla przez Kaina (w "Primal Wound"),

upadek ludzkości w "Serpent Bride" i potop w

"The Dove and the Raven". Można też znaleźć

odniesienia do apokryficznych tekstów w

"Apocryphal Winds". Jednak nadrzędnym tematem

albumu jest Bóg gniewu, który mocno

kontrastuje z bardziej współczującym Bogiem w

Nowym Testamencie, uosabianym przez Chrystusa,

gotowego wziąć na siebie grzechy świata

poprzez ukrzyżowanie. Ta tranformacja rozumienia

Boga przez ludzkość naprawdę mnie fascynuje

i moim zdaniem jest odzwierciedleniem

zmian społecznych, które przeszła ludzkość w

starożytności, gdy próbowało zmierzyć się z relacją

między człowiekiem a siłami wyższymi. W

Starym Testamencie Bóg okazuje się dość mściwy

i brutalny w swoich kontaktach z tymi, którzy

odchodzą od niego. Wszystko to mnie zaintrygowało

i stanowiło główną inspirację dla tego

albumu, wyjaśniając w związku z tym, dlaczego

brzmi on bardziej pierwotnie i surowo w porównaniu

z naszymi poprzednimi krążkami.

Czy obecna sytuacja polityczna na świecie -

kryzys migracyjny, podnoszenie łba przez

nacjonalizm, Trump, Korea Północna -

wpłynęła na twoje teksty? Albo też czy może

znaleźć w nich odzwierciedlenie w przyszłości?

Dość często moje teksty są metaforycznie zawoalowanymi

komentarzami społeczno-politycznego

na temat tego, co dzieje się wokół nas

dzisiaj. Nadużywanie i dławienie świata przez

ludzkość jest na ogół punktem wyjścia dla kilku

moich piosenek. "Pentateuch" to naprawdę bardzo

mizantropijny album. Często czuję się całkowicie

obrzydzony tym, co dzieje się we współczesnym

świecie: moralnym i duchowym rozpadem,

bezwzględnym spustoszeniem, które siejemy

na naszej planecie, brutalnym sposobem postępowania

z innymi gatunkami zamieszkującymi

świat, chciwością i konsumpcjonizmem.

Wszystko to sprawia, że zastanawiam się, w jaki

sposób odeszliśmy od bardziej wzajemnej relacji

ze stworzeniem i Stwórcą. "Pentateuch" odnosi

się właśnie do Stwórcy (może metafory planety),

który w końcu sam się zemści na ludzkości

- zawsze aroganckiej, samolubnej i egoistycznej.

Nadszedł czas oczyszczenia!

HMP: Na początek chciałem ci pogratulować

kolejnego świetnego albumu. Czy po 25 latach

na scenie nagrywanie kolejnej płyty staje się

łatwiejsze czy trudniejsze?

Albert Bell: Bardzo dziękuję, Adam! Jest mi

bardzo miło, że tak wysoko oceniasz nowy album

Forsaken. Jasne, jesteśmy razem długo, co

pomaga przy pracy w studiu. Doskonale zdajemy

też sobie sprawę z dynamiki związanej z nagrywaniem

albumu. Wszystko to stanowi więc

ogromną pomoc, podobnie jak przy pisaniu piosenek

i komponowaniu. Z czasem daje się udoskonalić

tę sztukę. A polega ona na tym, aby

starać się zachować świeżość i nie powielać pomysłów.

Jest to główne wyzwanie, przed którym

stoją bardziej znane zespoły. Myślę, że udało

nam się podołać temu wyzwaniu z "Pentateuch".

Chcieliśmy, aby nowy album był godnym

dodatkiem do naszej obszernej dyskografii,

co częściowo tłumaczy opóźnienie w wydaniu

albumu.

Po przesłuchaniu "Pentateuch" po raz pierwszy

uderzyło mnie, jak surowo i podziemnie

on brzmi, a przez to bardziej jak… Sacro Sanctus.

Czy to była świadoma decyzja twórcza?

Sacro Sanctus dokładnie pokrywa się z moją

wizją. Forsaken podąża nieco inną droga, ponieważ

wszyscy członkowie zespołu w różny

sposób przyczyniają się do naszej muzyki. Jednak

jestem, co by nie mówić, jednym z głównych

kompozytorów w zespole i zajmuję się

także wszystkimi tekstami, więc pewne podobieństwa

będą naturalne. Dołożyłem trzy piosenki

do tego albumu: "Serpent Bride", "Sabaoth

Foto: Forsaken

(śmiech) A tak na poważnie, mimo że Sacro

Sanctus jest bardzo ważnym ujściem dla mojej

kreatywności, jest mniej przywiązany do epickiej

ścieżki doom metalu, którą kroczy Forsaken.

W Sacro włączam moją pasję do wszystkiego,

co daje stara szkoła, od thrashu po

doom, aż do wczesnego black metalu. Niektóre

z tych elementów wkradają się w Forsaken poprzez

moje pisanie, ale z pewnością są mniej wyraźne.

Wszystko to może tłumaczyć fakt, że dla

tego albumu chcieliśmy, aby produkcja odzwierciedlała

surowość zespołu i utworów na "Pentateuch"

- więc może to być kolejny powód podobieństwa

między tymi dwoma zespołami.

Wiedząc, jak wielką wagę przywiązujesz do

tekstów, chciałem się zapytać o tematy, które

podjąłeś na "Pentateuch".

Długie kompozycje nie są wam obce, jednak

trwający ponad kwadrans "Apocryphal Winds"

to wasz rekordzista. Opowiesz nam historię

jego powstania?

To jedna z piosenek Seana na tym albumie. Zasadniczo

początkowo istniały trzy oddzielne

utwory, które według nas miały powtarzający

się motyw i idealnie pasowały do siebie. Konceptualnie

również naciskałem na utwór, który

miałby trzy połączone części lirycznie, więc poszliśmy

na to. To była ostatnia piosenka, którą

ukończyliśmy na albumie i do samego końca dodawaliśmy

do niej ostatnie szlify.

Dokąd myślisz, że zaprowadzi was przyszłość?

Rozważylibyście na przykład wzbogacenie

waszej muzyki o elementy thrash lub

black metalu?

Już zastanawiam się nad kolejną koncepcją nowego

albumu. Chodzą mi po głowie dwie, ale

nie jestem pewien, do czego zmierzamy i czy

ostatecznie zdecydujemy się na kolejny album

oparty na koncepcji. Nadal mamy czas na podjęcie

decyzji. W ostatnich tygodniach Sean był

zajęty pisaniem nowych rzeczy, ja także mam

128

FORSAKEN


mnóstwo piosenek, z których moglibyśmy skorzystać,

a Leo ciągle dorzuca od siebie fajne

riffy. Następny album już istnieje, że tak powiem.

Teraz naszym głównym priorytetem jest

jak największa promocja "Pentateuch".

Ano właśnie, jakie macie perspektywy promocyjne?

Przyglądamy się różnym możliwościom na tym

froncie i postaramy się zebrać jak najwięcej terminów

w przyszłym roku - i lokalnie, i za granicą.

Na Malcie nasz album jest już dużym sukcesem,

zagraliśmy też dla trzystu osób w klubie

The Garage w Zebbug. Musimy jednak promować

album dalej, a wszystko wskazuje, że

2018 będzie kolejnym pracowitym rokiem dla

Forsaken. Nasz kolejny potwierdzony koncert

odbędzie się w lutym na festiwalu Shellshock

(również na Malcie). Potem na pewno wyruszymy

na kontynent, gdyż właśnie finalizujemy

niektóre umowy w tej kwestii. Fani mogą sprawdzać

naszą stronę na Facebooku i naszą stronę

internetową w poszukiwaniu regularnych aktualności.

Czy nadal planujecie wydanie albumu koncertowego?

Mamy mnóstwo profesjonalnie nagranych koncertów,

z których moglibyśmy skorzystać, w

tym ostatni, na którym zagraliśmy "Pentateuch"

w całości, oraz nasz zeszłoroczny gig na

25-lecie istnienia zespołu. Mamy plany, by wydać

masę rarytasów. Nie jestem jednak pewien,

dokładnie w jakim formacie się ukażą. Ale tak,

jest duża szansa na album koncertowy lub inne

tego typu atrakcje.

Zmieńmy trochę temat. Jak idą twoje studia

fanowskie? Co konkretnie teraz badasz?

Dwa lata temu opracowałem i uruchomiłem

program "Youth Justice Masters" na Uniwersytecie

Maltańskim. Zbudowałem program nauczania

od zera i jestem mocno zaangażowany

w jego prowadzenie. Zajmuje to sporą część mojego

czasu, a do tego dochodzą wykłady na studiach

licencjackich i magisterskich. Zamierzam

jednak kontynuować swoje badania na bazie

mojego doktoratu, który skupiał się na subkulturze

metalowej na Malcie. Kwestia, o którym

myślę, to starzenie się w kulturze metalowej.

Przez dziesięciolecia badania subkulturowe podążały

śladami ludzi, którzy z wiekiem opuścili

swoje subkultury, ale z mojego bezpośredniego

doświadczenia wynika, że wielu subkulturowców,

w tym metalowców, nadal angażuje się w

muzykę i wspierającą tę subkulturę. To naprawdę

fascynujący temat i może potencjalnie

otworzyć oczy na współczesne trendy w podziemnych

subkulturach muzycznych oraz ich

centralne miejsce wśród fanów muzyki.

Wśród naszych czytelników nie brakuje studentów.

Gdyby chcieli zaangażować się naukowo

w studia fanowskie, a konkretnie badanie

subkultury metalowców, to gdzie radziłbyś

im zacząć?

Literatura przedmiotu na ten temat jest już

całkiem obszerna. Trzy prace pozostają jednak

punktem wyjścia. "Runnin' with the Devil"

Walsera, "Metal, rock and jazz: Perception

and the Phenomenology of Musical Experience"

Bergera oraz "Heavy Metal: A

Cultural Sociology" Weinsteina, później ponownie

wydany jako "Heavy Metal: The Music

and Critics". Dwóch innych badaczy, których

naprawdę warto sprawdzić, to Keith

Kahn-Harris i Andy Brown. Dyscyplina ("metaloznawstwa")

na pierwszy plan wysunęła się

dzięki zbiorowi "Metal Rules the Globe" pod

redakcją Bergera, Greene'a i Wallacha, który

zawiera artykuły naukowe pióra różnych autorów,

w tym jeden mój, skupiający się na metalu

z Malty.

Halloween już za progiem, a wiem, że jesteś

znawcą horroru. Czy mógłbyś polecić naszym

czytelnikom trzy filmy z dreszczykiem, które

mogliby obejrzeć z tej okazji?

Chyba trochę spóźniłem się z odpowiedziami

na to pytanie. Przepraszam za to... jednak trzy

horrory, które polecam na wszystkie pory roku,

są następujące:

1. "Suspiria" - od mistrza włoskiego horroru,

Giallo Dario Argento - ponadczasowe dzieło,

które w mojej opinii pozostaje bezkonkurencyjne

w europejskim horrorze.

Foto: Forsaken

2. "Halloween" - oryginał Johna Carpentera -

prawdopodobnie najlepszy slasher w historii.

Warto go zobaczyć, choćby ze względu na ścieżkę

dźwiękową!

3. "The Wailing" - coś bardziej współczesnego,

tym razem z Korei Południowej. Ilość wspaniałych

horrorów pochodzących stamtąd jest zdumiewająca

i jest to jedna z najbardziej utwierdzających

mnie w tej opinii dowodów. Miażdży

większość obecnych produkcji z Hollywood.

Jakie horrory lubisz? Z potworami, zombie,

duchami, horrory psychologiczne?

Wsiąkam w każdy rodzaj horroru, o ile dobrze

jest zrobiony, ale moimi ulubionymi pozostają

te zajmujące się tematami związanymi z okultyzmem,

nawiedzaniem, opętaniem, generalnie

horrory psychologiczne i thrillery.

W związku z niedawną śmiercią George'a

Romero, chciałbym poprosić cię o kilka słów na

jego temat.

Romero to jeden z moich ulubionych mistrzów

horroru, choć moim ulubionym jego filmem jest

"Two Evil Eyes", przy okazji którego połączył

siły z Argento i oddał hołd E.A. Poe'mu, prawdopodobnie

największemu pisarzowi grozy

wszechczasów. Myślę, że jedną z głównych zalet

dzieł Romero jest to, jak udało mu się połączyć

komentarz społeczno-polityczny z horrorem…

Fascynacja procesem niszczenia środowiska i

upadku ludzkości wyraźnie przebijają przez jego

film... i jego obecna we wszystkich jego filmach

z zombie.

Czy masz własną teorię, dlaczego horrory z

zombie są obecnie tak popularne, podczas gdy

te z wampirami i innym potworami nie są?

Być może dzieje się tak dlatego, że jesteśmy na

etapie ewolucji ludzkości, w którym niektóre z

tematów normalnie przenikających apokaliptyczne

filmy z zombie są bardziej realne niż

kiedykolwiek - zanieczyszczenie odpadami chemicznymi,

masowe choroby wirusowe i zakaźne,

nuklearna anihilacja, zabawa z siłami natury

i tak dalej wydają się bardziej rzeczywiste niż

kiedykolwiek wcześniej. Z drugiej strony, kult

wampiryczny ma bardziej romantyczną naturę i

zasadniczo podkreśla pragnienie nieśmiertelności.

Post-postmodernistyczny człowiek jest chyba

bardziej realistą niż przepełnionym romantyzmem

gotyckim wampirem. Filmy o zombie

są często bardziej apokaliptyczne, barbarzyńskie

i brutalne, co ostatecznie odzwierciedla

brutalność i brzydotę współczesnego społeczeństwa.

Adam Nowakowski

Tłumaczenie: Damian Czarnecki

FORSAKEN 129


Powołanie do grania

Basista Primal Fear jest jednym z najbardziej zapracowanych niemieckich

muzyków. W samym roku 2017 zagrał na płycie Jorna, wydał krążek swojego zespołu,

Sinner, a Primal Fear wypuścił DVD i album koncertowy. Co więcej, każdy

z zespołów zagrał też wiele koncertów. Nic dziwnego, że miałam o czym rozmawiać

z Matem Sinnerem!

130

HMP: Dopiero niedawno dołączyłeś do zespołu

Jorna i od razu pojawił się świetny efekt.

Miałeś okazję brać udział w komponowaniu

tej płyty?

Mat Sinner: Nie, nie miałem na to w ogóle

czasu. Na początku w ogóle nie chciałem na tej

płycie zagrać, ponieważ miałem własne, różne

projekty, które pochłaniają czas, było więc to

dla mnie czasowo niemożliwe. Ale wszyscy moi

przyjaciele brali udział w tworzeniu tej płyty i

Jorn oraz producent Alessandro (del Vecchio -

przyp. red.) prosili mnie, żebym na tej płycie zagrał

i tak też się stało.

Sam jesteś kompozytorem i producentem wielu

zespołów, dlatego na początku sądziłam że

i tutaj wykorzystałeś swoje możliwości, ale

teraz widzę, że nie jest to prawda.

Nie, to nie prawda. Prawdę mówiąc, po prostu

uznałem, że to na tyle ciekawe, że wziąłem

udział w nagraniu. Myślę, że to świetna sprawa.

Jorna znam od dłuższego czasu i uważam go za

znakomitego wokalistę. Kiedy usłyszałem te kawałki

uznałem: "ech, muszę jednak znaleźć na to

czas, bo to po prostu genialna płyta" i jestem bardzo

zadowolony z końcowego efektu, płyta bardzo

mi się podoba i cieszę się, że jednak na niej

zagrałem.

Ostatnimi laty Jorn nagrywał głównie covery.

Ty sam uważasz go za świetnego wokalistę i

podobają ci się kompozycje z tej płyty. Rozmawiałeś

z Jornem na temat kompozycji?

Bardziej Alessandro. Wytwórnia Frontiers Records,

w którym Jorn jest, namawiała go na to.

Jorn nie chciał w ogóle nowej płyty robić. Jest

nieco sfrustrowany muzycznym biznesem. Nie

chciał w ogóle robić nowej płyty. Wzięli go razem

do Alessandro, żeby wspólnie porozmawiać,

namówić na płytę. Jorn dał się przekonać.

PRIMAL FEAR

Miałeś więc jakiś wpływ?

Tak, ale nie radykalny. Jorn ma konkretne wyobrażenie

o tym, co chce robić. Jeśli nie jest

przekonany w 100% nie da się go przekonać.

Każdy muzyk jest mocny wtedy, kiedy jest w

100% utwierdzony w tym, co wierzy. Należy

być samemu przekonanym do tego, co się robi,

inaczej jest to fałsz.

Foto: Primal Fear

Chciałabym też zapytać o line-up. Obecnie

skład zespołu Jorna jest bardzo podobny do

składu Voodoo Circle i Primal Fear. Jak odnajdujecie

się w tych kapelach, nie macie problem

z przyporządkowaniem pomysłów do zespołów?

Nie, dla mnie to dwie zupełnie różne rzeczy. Te

zespoły nie są bardzo podobne. Podczas gdy

Primal Fear to przede wszystkim metal, Jorn to

raczej hard rock. Ludzie grający na płycie Jorna

świetnie się znają, rozumieją i lubią. Jeśli muzycy

się dobrze się rozumieją i przyjemnie spędzają

ze sobą czas, to odbija się na muzyce. Francesco

gra na bębnach, Alex na gitarze, ja gram na

basie i to bardzo fajnie razem działa, a to co

tworzymy w Primal Fear jest totalnie inne inne

niż to, co tworzymy w zespole Jorna.

Jesteś bardzo pracowitym i zajętym człowiekiem,

grasz w kilku zespołach. Skąd bierzesz

na to siłę i przede wszystkim czas?

Och, dla mnie to najpiękniejszy zawód jaki istnieje.

I to, co uważam za świetne to fakt, że to

co robię daje mi wiele motywacji i siły, przez co

sprawia mi radość. To jest dla mnie jak powołanie.

Gdybym miał inną pracę, pewnie nie

miałbym do niej ochoty, co z pewnością nie byłoby

dobre.

Masz w ogóle czas na cokolwiek innego niż

muzyka?

Tak, mam dziewczynę, psa, chętnie wychodzę

coś zjeść czy do kina, obejrzeć mecz, jestem fanem

piłki nożnej. Moje życie nie składa się tylko

z muzyki.

A masz czas, żeby muzykę nie tylko tworzyć

ale też jej słuchać?

Tak, oczywiście, słucham muzyki każdego dnia.

Kiedy robię coś innego w firmie, zawsze musi

coś grać. Zawsze.

Primal Fear wydał właśnie druga płytę, w

związku z tym mam kilka pytań. Na żywo

jesteście prawdziwą petardą. Czy jest Wam

trudno przenieść tę moc z koncertu na nagranie?

Myślę, że brzmienie nie jest dużym problemem.

To, co pochłania najwięcej pracy i trwa najdłużej

to poskładanie DVD czy Blu-Ray, a więc

chodzi o obraz. Nie ma problemu z dźwiękiem.

Primal Fear to świetnie zgrany zespół, więc

dźwięk nie stanowi problemu. Dla mnie problem

stanowi obraz, bo przez cały koncert powinno

oglądać się to, co jest interesujące. Do

płyty koncertowej dodaliśmy też materiał bonusowy

w postaci dokumentu. Na DVD czy Blu-

Ray cały czas trzeba dobrze wyglądać, nie robić

głupich min. Oglądając nagrania, obśmiewamy

to i dyskutujemy o tym. Stanowi to dużo pracy,

dźwięk zaś jest czymś normalnym.

Podczas nagrania myślisz o nim?

Nie, nie.

Czyli nie jest to dla Ciebie w ogóle stresujące?

Nie, bo to reżyser musi pociąć materiał i go

złożyć.

Poprzednia płyta była nagrana w USA. Jak

porównasz pracę nad tą i tamtą płytą? W końcu

minęło kilka lat, poza tym, tym razem nagrywaliście

u siebie.

Było dokładnie tak samo. Nic innego. To DVD

nagrywaliśmy w roku 2010, a nowe w 2016. Jednak

w roku 2003 też nagraliśmy jedno, pochodzące

z Wacken. To więc jest teraz trzecim

DVD. Różnice w produkcji i przebieg był taki

sam. Moim zdaniem produkcja w studiu, kiedy

pracuje się z nowym kawałkami jest dużo bardziej

emocjonująca i przyjemna niż robienie

płyty live czy DVD. Płyta live to dużo więcej

stresu.

Wracając do tematu kraju. W Stanach klasyczny

heavy metal jest mniej popularny niż w

Europie...

Wręcz przeciwnie! Przynajmniej dla nas. Płyta

"Rulebreaker" była pierwszym wydawnictwem

Primal Fear, które było na oficjalnej amerykańskiej

liście płyt (Billboard - przyp. red). W tym

czasie zrobiliśmy też sześć tras i widać, że koncerty

w Ameryce mają tak samą dobrą frek-


wencję jak w Europie.

Ostatnio graliście też w Ameryce Południowej,

która słynie z miłośników głównie speed

metalu. Zauważyłeś w tamtejszej publice coś,

czego brakuje w innych krajach?

Tak, ale tamtejsza publika jest tak samo świetna

jak europejska. Nie chcę mówić, że była lepsza,

bo świetna była też w Japonii czy w Australii.

Nie chcę mówić, że Ameryka Południowa

jest dużo lepsza od Japonii. Tak samo jak w

Kanadzie, w Quebeku, Montrealu czy Vancouver

były rzeczywiście świetne koncerty. To nie

tak, że w Sao Paulo był najlepszy koncert trasy.

Chile były fajne, Buenos Aires w Argentynie też,

miasto Meksyk... Nie jest tak, że Ameryka Południowa

jest dużo lepsza od innych, to nie prawda.

Wróćmy do Waszej płyty. Wszystko nagraliście

w Stuttgardzie? To pełny koncert?

Tak. Podjęliśmy taką decyzję, bo u nas technika

jest łatwiejsza. Moglibyśmy zrobić to w Tokio

lub Buenos Aires, ale byłoby to trudniejsze w

realizacji. Nie chodzi tylko o dźwięk. Kosztowałoby

to dużo więcej pieniędzy. Poza tym istnieje

oczywiście ryzyko, że kiedy grasz w Argentynie

albo Tokio i nagrywasz koncert, coś nie zadziała,

coś nie będzie porządku. Zawsze jest takie

ryzyko. Wtedy trudniej to naprawić. Dlatego

całe nagranie zrobiliśmy w Stuttgardzie i wszystko

mieliśmy pod kontrolą.

Gracie kawałki główne z drugiej połowy kariery

Priamal Fear, co jest też słyszalne na koncertówce.

To forma podsumowania ostatnich

lat Waszej działalności czy po prostu już nie

macie ochoty grać starych utworów?

Nie chodzi o ochotę. To normalne, przecież

była to trasa po płycie "Rulebreaker", a ten album

właściwie odniósł największy sukces z

wszystkich naszych krążków. Płyta była nowa,

zagraliśmy z niej więc pięć kawałków. To oczywiste,

że kawałki były świeże, byłe dobre, sprawiały

nam frajdę. Kiedy jedziemy w trasę, daje

to dobry efekt dla naszej publiczności, że nie

dostają za każdym razem tego samego, ale piękne

nowe show z świeżymi kawałkami. Oczywiście

gramy też klasyczne kawałki dla Primal

Fear, takie jak choćby "Metal is Forever".

Zgadza się, to klasyk Primal Fear (śmiech).

Dlaczego jednak nie gracie "Constant Heart"?

To moim zdaniem najlepszy kawałek z nowej

płyty!

Wewnętrznie w zespole musimy być w pełni

Foto: Primal Fear

zgodni co do tego, co chcemy zagrać i jakie

utwory są odpowiednie. Moglibyśmy grać osiem

kawałków ale musimy mieć takie samo zdanie,

dojść do kompromisu. Moglibyśmy zagrać cztery

czy pięć mocnych kawałków z tej płyty, ale

musieliśmy podjąć jakąś decyzję.

Szkoda, bardzo lubię ten kawałek.

(Śmiech)

Ostatnimi laty znów gracie bardzo klasycznie,

mocno, nieco w stylu pierwszych płyt. Jest to

w pewnym stopniu coś nowego, bo był moment,

że nieco eksperymentowaliście.

Tak, chcieliśmy tak uczynić, bo każdy zespół

ma swoje specyficzne brzmienie. Kiedy przychodzisz

do sali prób, Primal Fear brzmi jak

Primal Fear. Zawsze najlepiej jest, jeśli masz

producenta, który sprawia żeby zespół w studio

brzmiał tak, jak gra w sali prób czy na scenie.

To jest wielkie wyzwanie, żeby zespół także na

żywo dobrze brzmiał. Mieliśmy przed dziesięciu

laty taką fazę, że próbowaliśmy różnych rzeczy.

Każdy zespół, który długo istnieje musi czasem

próbować czegoś nowego, nie robić wciąż tego

samego. Inaczej jest nudno - dla fanów, dla muzyków,

dla wszystkich. Próbowaliśmy więc, a

ostatnie dwie płyty, czy może nawet trzy płyty

są powrotem do naszych początków, ale z nowoczesnym

brzmieniem połączonym z tym, na

czym wyrósł Primal Fear.

Poza płytą Jorna i Primal Fear, wydałeś teraz

nowy krążek Sinnera. Podejrzewam, że ta

grupa ma dla Ciebie specjalne, osobiste znaczenie.

Widać, że masz pełne ręce roboty, mimo

to, od lat 80. roku regularnie wydajesz

płyty Sinnera.

O tak, pierwsza płyta Sinnera wyszła oficjalnie

w październiku 1982 roku i od tego czasu ten

zespół istnieje z mniejszym lub większym nakładem.

Zeszłego roku byliśmy w trasie. To jest

właśnie to co muzycznie chcę robić. Nic dziwnego,

że chciałem napisać nową płytę Sinner.

Jestem z niej bardzo zadowolony, dobrze ją

ukształtowałem, mam frajdę zarówno z niej samej,

jak i z koncertów. Skompletowałem dobry

zespół i nagrałem płytę Sinner. W efekcie wydaje

mi się świetną płytą, po prostu jestem totalnie

"happy" z płyty Sinner. Co więcej, na niemieckich

chartach jest ona na miejscu 50. Było

to najwyższe ulokowanie płyty, której Sinner

nigdy nie osiągnął. Rok 2017 to 34 czy 35 lat

istnienia zespołu (Sinner przez chwilę nieco się

plątał w liczeniu - przyp. red.), a teraz w Niemczech

zespół odnosi największy sukces. To

oczywiście pięknie, kiedy tworzy się płytę i nie

ma się taki super wielkich oczekiwań. Sinner to

raczej dla mnie coś, co sprawia mi przyjemność.

Nie ma żadnej presji, że musi on przynieść korzyści

finansowe. Tym bardziej jest to więc piękne,

że mimo braku presji płyta i tak odnosi sukces.

Zagraliśmy też 10 koncertów z Sinner i

wszystkie sprawiły mi wielką frajdę. To był fajny

czas. Zagramy też w grudniu w Niemczech

dwa festiwale, Knock Out Festival i H.E.A.T.

Myślę więc wciąż o nowych krążkach Sinner,

bo sprawiają mi wielką radość.

Myślałam właśnie o tej frajdzie. Płyta jest

prosta, zawiera też proste teksty. Musi być

dla Ciebie formą odpoczynku…

Odpoczynek nie brzmi dobrze (śmiech). Dla

mnie to jest jak urlop, poza tym tworzymy fajną

ekipę, która świetnie funkcjonuje, sprawia prawdziwą

frajdę. To słychać w muzyce, słychać że

ludzie którzy muzykę tworzą, mają z tego dużą

przyjemność.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Primal Fear

PRIMAL FEAR 131


"Jesteśmy zwyczajnymi ludźmi"

Jak ten czas leci! Jeszcze niedawno niemiecki Scanner wydawał swoją

pierwszą płytę, a teraz świętuje swoje trzydzieste urodziny! Nie mogłem nie zapytać

z tej okazji najdłuższego obecnie stażem muzyka, oraz, co oczywiste, lidera

formacji Axela Juliusa, o parę spraw. Okazał się bardzo sympatycznym gadułą, co

tylko mocniej może zachęcić po sięgnięcie wydanej specjalnie na jubileusz, pierwszej

w historii grupy, retrospektywnej składanki.

Axel Julius: Cześć, to ja Axel Julius, będę

odpowiadał na twoje pytania.

HMP: Właśnie obchodzicie 30 lecie istnienia

zespołu. Jednak jedynym, który może je

w pełni świętować, jesteś właśnie Ty, Axel.

Jakie to więc uczucie być tyle lat na scenie?

Jest to świetne uczucie i cieszę się, że mogę to

ciągle robić. To trwa dość długo, ale nie wydaje

mi się, żeby trwało to aż tak długo. To

znaczy, że gdy robisz to na co masz ochotę,

to nawet nie dostrzegasz tych wszystkich lat.

Dlatego czas jakoś mija, podczas gdy ja wciąż

dobrze się bawię tworząc muzykę.

Tyle lat grania heavy metalu to szmat czasu.

Jednak Scanner nie wydał wielu płyt w

ciągu tych trzydziestu lat. Żałujesz, Axel,

cover Queen "Innuendo"?

Wielu osobom spodobała się nasza wersja

"Innuendo". Dyskutowaliśmy raczej o dodaniu

kolejnego naszego kawałka niż coveru.

Jednak w końcu zdecydowaliśmy się wybrać

"Innuendo", ponieważ dzięki niemu wyrobiliśmy

sobie markę i to bez większej naszej ingerencji

w ten utwór, a na koniec jest to po

prostu niesamowita wersja, która zasługuje

na to, by być jedną z najlepszych w Scanner.

Gdybyście mieli nagrać jeszcze jakieś covery,

to taka pierwsza myśl, jakie byłyby to

utwory?

Nie wspominałem wcześniej o tym, ale szczerze

mówiąc czasami fajnie jest zrobić jakiś

cover. Jednak tak naprawdę nie zajmujemy

się wymyślaniem coverów na nasze albumy.

To był pierwszy i jedyny taki okres. Choć jest

jedna taka piosenka, "Don't Let Me Be Misunderstood"

wykonywana m.in. przez Santa

Esmeralda. Chciałbym zrobić ją w wersji

Scanner.

Czy to młoda krew sekcji rytmicznej spowodowała,

że jednak Scanner zdecydował

się na nowo nagrać swoje stare kompozycje?

Nie, nie bardzo. Nie uważam aby kumple z

naszej dotychczasowej sekcji rytmicznej odwalili

fuszerkę. W związku z tym świeża

krew nie miała tu nic do powiedzenia.

Jakie to uczucie nagrywać na nowo swoje

stare utwory w zupełnie innym składzie?

To nie było takie proste, jak się wydaje, ponieważ

musisz robić to z szacunkiem. Jeśli

chodzi o starsze wersje, wielu ludzi ciągle je

kocha i docenia. W pewnym sensie było to

jak podróż w przeszłość, starając przekształcić

starego ducha w nowe nagrania, a jednocześnie

pozwolić, by brzmiał świeżo.

że jednak nie powstało więcej albumów?

Tak i nie. Jest to nasz siódmy album jeśli policzymy

także "Best of" z nagraniami powtórkowymi.

Chciałbym wydać jeszcze z dwa lub

trzy albumy, ale okoliczności na to nie pozwalały.

Zespół Scanner obchodzi 30 lecie wydaniem

pierwszego w historii "Best of". Jak przebiegał

wybór nagrań na tę składankę?

Rok temu na naszych stronach społecznościowych

rozpoczęliśmy ankietę, gdzie fani

mogli wybierać ulubione utwory, a także obserwowaliśmy

reakcje na przesłane utwory.

Porównując je z naszymi ulubionymi, ostatecznie

stworzyliśmy kompilację.

Skąd pomysł, żeby jednak zawrzeć w niej

Foto: Scanner

Jak oceniasz z perspektywy czasu nagranie

tej, co tu dużo mówić, trudnej kompozycji

Queen?

"Innunendo" znajdowało się na albumie "Ball

of the Damned" i idealnie się tam wpasowało.

Genialny wokal aranżowany był w całkowitej

harmonii z naszymi własnymi kompozycjami

z tego albumu, jak na przykład "Frozen

Under The Sun" lub utwór tytułowy.

Dlatego sensowne było, że zrobiliśmy to w

tamtym czasie. Poza tym zespół, a szczególnie

ja, polubiliśmy tę kompozycję. Trudności

były, ale nie były wielką przeszkodą, więc

było to dla nas miłe wyzwanie.

Nie bałeś się ryzyka? Historia muzyki metalowej

zna przypadki, kiedy taki zabieg okazał

się klapą.

Nie, ale miałem to na uwadze, bo to w moich

rękach było zminimalizowanie ryzyka jako

producenta. Myślę, że ludzie mogą usłyszeć i

poczuć, że zrobiliśmy to z radością i pasją

oraz, jak już wspomniałem, z szacunkiem.

Nie traktowaliśmy naszych starych utworów

jak znudzony muzyk grający setny raz ten

sam kawałek, jeśli wiesz o co mi chodzi. Nasze

podejście było po prostu inne. Co więcej,

myślę, że ludzie poczują to, gdy tego posłuchają.

Jak myślisz, do których z nowych wersji

fanom będzie się najtrudniej przekonać?

Nie wiem. Mam nadzieję, że nie ma takiej.

Ale wiem, że słuchając innych zespołów zawsze

znajdzie się coś, czego nie ma, a co

chciałbym aby było na nagraniu. Czasem jest

to maleńka rzecz, która jest tak charakterystyczna.

Jej brak może zaburzyć twoje emocje

jakie miałeś w czasie słuchania tego kawałka.

Może to być oddech wokalisty lub

znacznie mniej. W ogóle mało znaczący detal...

ale w jakiś sposób jesteśmy zwyczajnymi

ludźmi.

Z której płyty, z perspektywy lat, jesteś

najbardziej zadowolony?

Cóż, jestem bardzo zadowolony z naszego

ostatniego wydawnictwa "The Judgemt"

(2015), który z pewnością jest całkiem dobrym

albumem. Wiem, że to może prowokować

do szczerej rozmowy. Jednak ten

album pokazuje, że w dzisiejszych czasach

wciąż jesteśmy zespołem, na który możesz

liczyć. Nie chcemy się cofać, ale patrzymy w

132

SCANNER


przyszłość i pracujemy nad nowym albumem

o roboczym tytule, "The Cosmic Race".

Czy z 30 lat działalności Scanner można

przytoczyć jakieś ciekawe anegdoty? Oczywiście

nadające się do publikacji (śmiech).

Tak, myślę, że jesteśmy jedynym zespołem,

który występował na głównej scenie W.O.A.

razem z ogromnym psem (owczarkiem niemieckim).

To było w roku 1997 gdy Motorhead

było główną gwiazdą. W czasie naszego

występu, na scenę wszedł pies i podchodził

do każdego z nas. Publiczność uznała, że to

część show. My byliśmy zmieszani, a pies po

prostu uciekł. W każdym razie nasza wokalistka

trochę się bała, podczas gdy reszta zespołu

była rozbawiona. Nasz specjalny gość

został przyjęty z wielkim aplauzem przez publikę.

Planujecie jakiś specjalny show koncertowy

z okazji jubileuszu?

Tak, w tym roku zagramy specjalny koncert

w Hiszpanii. Na początku przyszłego roku

będziemy go kontynuować w innych częścach

Europy. Może wystąpimy w Polsce, zobaczymy.

Wolicie grać koncerty klubowe czy duże,

otwarte festiwale?

Wolimy obecnie festiwale, ponieważ chcemy

dotrzeć do ludzi, którzy wcześniej nas nie

znali. Nigdy by nas nie odkryli na klubowym

koncercie, bo na takie się nie wybierają, za to

jeżdżą po festiwalach. Z drugiej strony bardzo

lubimy intymną atmosferę klubowego

show, w czasie którego możemy skupić się na

sprawach brzmienia itp., i, co oczywiste, mamy

lepszy kontakt z publicznością.

Są jeszcze pewnie kraje, w których nie graliście.

Jednym z nich jest Polska. Mielibyście

ochotę zagrać u nas jakieś sztuki?

Tak, na pewno. Potrzebujemy tylko kontaktu

z poważnym promotorem i możemy zrobić

to natychmiast. Każda pomoc lub wsparcie

są mile widziane.

Czy bierzesz pod uwagę, że kiedyś może nie

być potrzeby wydawania płyt CD ani LP?

Trochę bardzo science-fiction, może to

dobry materiał na nową płytę Scanner?

Wolę mieć broszury z CD lub okładki z

winylem w ręku. To doświadczenie, którego

Foto: Scanner

nie chcę stracić i jest dla mnie częścią całej

historii. W tej kwestii jestem bardzo staroświecki.

I myślę, że wokół jest wielu ludzi,

którzy czują to samo i nie pozwolą, aby to

wymarło. Dlatego uważam, że płyty CD i

płyty LP nie znikną całkowicie w przyszłości.

Niektórzy entuzjaści i kolekcjonerzy zachowają

wiarę i podtrzymają tradycje.

Dla wielu metal to, swego rodzaju, religia.

A dla Ciebie czym jest muzyka, którą

grasz?

Nienawidzę religii. Każdy z osobna też. Dla

mnie metal to po prostu dobra (lub zła) muzyka

z przesterowanymi gitarami. Na początku

(wczesnych lata 80.) widziałem w

tym rodzaju muzyki rewolucję przeciwko

mainstreamowi. Ale niestety niedawno, całkowicie

odciąłem się od tej sceny. Sygnowane

przez Slayer koszulki sprzedawane były w

sieci H&M i kupowane przez jakieś modne

pindy.

Gdybyś nie grał metalu, co miałbyś ochotę

robić w życiu?

Byłbym naukowcem. Prawdopodobnie astronomem.

Co sądzisz o kondycji speed /power metalu

na świecie?

Ten gatunek metalu jest jednym z najwartościowszych

stylów i nigdy nie umrze. Uważam,

że jest to podstawa wielu różnych gatunków.

Niektóre gatunki były po prostu

modą i znów zniknęły. A jeśli "baby metal"

ma przyszłość, to nadszedł czas, aby popełnić

samobójstwo lub po prostu go zignorować.

Czego słuchałeś ostatnio prywatnie i co

zrobiło na Tobie największe wrażenie?

W tej chwili słucham wielu zespołów ze

wszystkich stylów i gatunków. Nie są już

świeże, ale naprawdę zrobiły na mnie wrażenie,

ta intensywność głosu Davida Draimana

(Disturbed) w "Sound of Silence". Nigdy

nie oczekiwałbym tego od niego i zespołu.

Dobrze wykonany cover. Dlaczego to zrobili?

Dzięki za wywiad i życzę kolejnych udanych

30 lat oraz najbliższych, świetnych

koncertów. Zapraszamy do Polski!

Da się zrobić (śmiech) Muszę Ci podziękować

za zainteresowanie zespołem i twoje p-

ytania. Fajnie było na nie odpowiedzieć. Pozdrawiam.

Adam A. Widełka

Tłumaczenie: Filip Wołek, Piotr

Szablewski

Foto: Scanner

SCANNER 133


Mocą słowa i muzyki

Jakże trudno obecnie przyznać się do swej wiary - szczególnie jeśli jest się

chrześcijaninem. Zdarzają się jednak osoby, których prowadzi odwaga, Bóg, którzy

nie wstydzą się tego, w co wierzą. Bez wątpienia przekazanie treści na temat

danej religii, przekonywanie o jej prawdach nie należy do zadań łatwych, stanowi

wręcz wyzwanie. Co więcej jeszcze trudniejsze jest ukazywanie to poprzez melodie

i tekst, które będą miały szansę spodobać się szerszej publiczności. Theocracy to

zespół pochodzący ze Stanów Zjednoczonych, któremu ta sztuka udała się wprost

wyśmienicie! Mieliśmy przyjemność przeprowadzić z autorem tekstów utworów

rozmowę, serdecznie zapraszamy do lektury.

HMP: Nazwa waszego zespołu brzmi identycznie

jak tytuł pewnej gry z 2000 roku. Nie zyskała

ona co prawda większej popularności, ale

czy nie przysparza wam to czasami jakichś

problemów?

Matt Smith: Pamiętam, że słyszałem o tym dawno

temu, ale nie, nigdy nie mieliśmy z tym żadnych

problemów.

Czy każdy wasz album powstaje pod natchnieniem

Ducha Świętego? To on przecież dał

siłę wielkim prorokom czy też apostołom. Z

wami jest podobnie?

Tak, ale zawsze waham się przypisywać określone

pieśni wpływom Ducha i tak dalej. Zawsze

myślę, że to trochę dziwne, kiedy ktoś mówi:

"Bóg dał mi tę piosenkę", a potem słyszysz tę

piosenkę i jest... niezbyt dobra, (śmiech). Powiedziałbym

więc, że z pewnością wpływa On

na mnie przynosząc pomysły lub kładąc coś na

moim sercu, czego inaczej bym nie wymyślił.

Foto: Theocracy

tytuł?

Był to tytuł, który od jakiegoś czasu znajdował

się na mojej liście i naprawdę myślałem, że pasuje

do tej idei, którą chciałem przekazać tym

utworem. Podobał mi się pomysł zniszczonego i

zdewastowanego statku, który wydaje się martwy

dla świata, ale naprawdę jest bezpieczną

przystanią dla duchów społeczeństwa: niewidzialnych

ludzi i nieudaczników.

Od wydania waszego najnowszego albumu

minęło kilka miesięcy. Możecie zatem już chyba

go ocenić. Jesteście z niego zadowoleni?

Tak, jak dotąd jestem bardzo zadowolony!

Mówicie o swojej wierze i Bogu w sposób niezwykle

przystępny. Głosicie Jego wielkość z

pokorą, jednocześnie czyniąc to nadzwyczaj

skutecznie. Muszę zatem zapytać was, który z

krążków waszym zdanie najrzetelniej przedstawia

to, kim jest dla was Bóg, jaką pełni w

waszym życiu rolę?

Hmm, to trudne pytanie. Naprawdę nie mogę

dokonać wyboru, ponieważ żaden z nich nie jest

albumem koncepcyjnym, więc wszystkie mają

różne kompozycje na różne tematy. Niektóre

utwory są bardzo osobiste, inne dotyczą rzeczy,

które spotkały ludzi, których znam, a inne są historyczne

i bardziej ogólne. Łatwiej jest wskazać

konkretne kawałki niż albumy. Na przykład

utwór "Mountain" jest historią podróży mojej

żony do wiary, więc jest to dla mnie bardzo

szczególne i osobiste.

Sami doskonale wiecie, jak trudno w dzisiejszych

czasach przyznać się chrześcijanom do

swej wiary. Wy jednak otwarcie mówicie o waszej

przynależności do Chrystusa. Nie sądzicie,

że przy obecnej jakości, ale po odcięciu od

waszych utworów religii bylibyście znacznie

bardziej popularni? Koniec końców ludzie dziś

niechętnie patrzą na wiarę.

Cóż jestem pewien, że pomogłoby to nam zyskać

popularność w głównym nurcie przemysłu

rozrywkowego, niestety treści chrześcijańskie

prawdopodobnie przerażają niektórych ludzi,

którzy w przeciwnym razie daliby nam szansę.

Ale naprawdę nie przejmuję się tym, ponieważ

nie o to mi chodzi. Muszę być szczery w swoim

przekazie, zawsze chciałem napisać ciekawe i

przemyślane utwory z chrześcijańskiej perspektywy,

by wypełnić pustkę… myślałem, że inaczej

zaginę w świecie muzyki. Jeśli moim celem

byłby sukces lub popularność czy cokolwiek innego,

nie pisałbym melodyjnego metalu, a na

pewno nie o zabarwieniu chrześcijańskim.

Wtedy też może poleca mi to połączyć w sposób,

którego nawet nie znam. Są utwory, w których

nawet nie pamiętam skąd wziął się ten pomysł,

więc spoglądając wstecz po latach, brzmiało

to tak: "Wow, na pewno nie mogłem zrobić

tego sam". Ale to nie jest przypadek bezpośredniej

boskiej inspiracji, tak jak Pismo Święte

czy coś, gdzie słowa są święte, a Bóg bezpośrednio

pisze pieśni. Nigdy nie byłbym tak bezczelny,

by powiedzieć coś takiego. Wszystko

jest przekazywane przez moje ograniczone i niedoskonałe

umiejętności. Myślę, że On daje nam

nasze dary i naszym obowiązkiem jest używać

ich mądrze dla Jego chwały. Każdy talent jaki

mam, jako autor piosenek, mam tylko dlatego,

że jest darem, który dał mi Bóg.

W jakich okolicznościach powstała płyta

"Ghost Ship"? I dlaczego nosi ona właśnie taki

Cóż, może odejdźmy na moment od tematu

religii. Co takiego jest w power metalu, że zdecydowaliście

się prezentować ten a nie inny

podgatunek heavy metalu? Nie jest on przecież

przesadnie kultowy.

Kiedy zaczynałem pisać muzykę, pisałem po

prostu to, co kochałem i co chciałem usłyszeć.

Uwielbiam wiele power metalowych zespołów,

więc w naturalny sposób miały wpływ na to co

piszę, podobnie jak niektóre klasyczne heavy

metalowe, thrashowe i progresywne zespoły. Nigdy

tego nie analizowałem - po prostu uwielbiam

dużo melodii i riffy więc przychodzi to do

mnie, a w zasadzie do nas naturalnie.

Okładka najnowszego krążka jest jasna. Tytuł

brzmi "Ghost Ship" a więc i na okładce

widnieje okręt widmo. Podobnie jest z "As The

World Bleeds". Jednakże z innymi albumami

sprawa już nie jest taka prosta. Możecie mi

wyjaśnić, skąd wziął się pomysł na okładkę

"Theocracy" oraz "Mirror of Souls"? Zawierają

one kilka elementów, których obecność nie do

końca jest znana. Co one oznaczają?

Jasne, grafika tych albumów zawiera wiele odniesień

do tekstów piosenek. Na pierwszym albumie

dwa kluczowe elementy to wąż owinięty

wokół świata (z utworu "The Serpent's Kiss") i

obraz nieba (z "New Jerusalem"). W "Mirror of

Souls" tytułowy utwór opowiada symboliczną

historię człowieka, który podróżuje i wiele razy

widzi swoje odbicie w wielkiej sali luster i później

w wielkim lustrze w Sali Prawdy. Lustra w

pierwszej części reprezentują innych ludzi, co

oznacza, że gdy patrzymy na innych, oceniają

naszą własną wartość. Gigantyczne lustro na

końcu przedstawia Boga widzącego nas takimi,

jakimi jesteśmy. To właśnie reprezentuje grafika

na tym albumie.

W listopadzie ubiegłego roku koncertowaliście

w Europie. Praga, Brno, Wetzikon, Koszyce,

Apeldoorn, Niederaula, Neckarsulm - te miasta

odwiedziliście. Owe występy miały za zadanie

promować najnowszy album, czy tak?

Jak je wspominacie? Czy publiczność europejska

różni się czymś od tej pochodzącej z

134

THEOCRACY


Ameryki?

To było wspaniałe! Myślę, że to była nasza

czwarta lub piąta trasa po Europie, a każda z

nich była jeszcze lepsza. Z pewnością różni się

to od USA głównie przez łatwość podróżowania,

ponieważ Europa jest bardziej zwarta w porównaniu

do Stanów, które są rozległe. W Europie

publiczność wydaje się być bardziej zafascynowana

muzyką, prawdopodobnie dlatego, że

wielu amerykańskich muzyków jest bardziej napędzanych

mediami. Ale to zależy. Mieliśmy

także świetne występy w USA i złe koncerty w

Europie, więc nie ma żadnych reguł. Zwykle

zdumiewa mnie jak różna jest publiczność nawet

w miejscowościach nieodległych od siebie -

na przykład w Niemczech na trzech koncertach

zlokalizowanych blisko siebie było czuć wręcz,

że są to inne światy. To samo dotyczy różnych

stanów w USA.

Odnośnie występów na Starym Kontynencie,

zamierzacie kiedyś odwiedzić Polskę? Wiecie

chyba, że Polacy to jeden z najbardziej religijnych

narodów świata? Może dobrym pomysłem

byłoby promowanie tutaj waszej nowej

płyty, ale i jednocześnie szerzenie prawdy o

Bogu oraz zachęcanie do słuchania power metalu,

który wbrew stereotypom o muzyce metalowej

nie jest zwykłą szarpaniną i prostackim

krzykiem?

Słyszałem świetne rzeczy o Polsce i zawsze jesteśmy

gotowi na odwiedzenie nowych miejsc!

Różnorodność utworów z "Ghost Ship" jest

zaskakująca. Możemy znaleźć na tej płycie

balladę pełną emocji, utwór o trashowych rytmach

i żywości, a nawet kawałek ukazujący

nam w jednej kompozycji wszystko co znaleźliśmy

wcześniej na tej płycie. Powiedzcie, jak

ciężko pracowaliście, by osiągnąć tak zdumiewające

efekty nad ową płytą?

To była niezwykle ciężka praca, tak jak wszystkie

nasze albumy. Ale naprawdę nie zrobiłem

żadnego dodatkowego wysiłku, aby mieć zróżnicowany

album czy coś. Napisałem właśnie

utwory, które miałem ochotę napisać, a kiedy

mieliśmy wystarczająco dużo muzyki, nagraliśmy

je i wypuściliśmy. Sądzę, że to trochę tak,

jak mówiłem wcześniej, gdy pytałeś o pisanie

power metalowych kompozycji: naprawdę nie

planuję stylu utworu czy coś. Po prostu piszę z

serca i widzę, co wychodzi. "Ghost Ship" udał

się i tym razem.

Myślę, że z wielu utworów z "Ghost Ship" dałoby

się wycisnąć całkiem niezłe obrazy. Jednak

clipów ciężko się u was doszukać. Dlaczego

jest ich tak mało?

Do tej pory nakręciliśmy tylko dwa teledyski,

ale mamy nadzieję, że wkrótce zrobimy ich więcej.

Nie pamiętam, dlaczego nie stworzyliśmy

utworu z "Mirror of Souls" - prawdopodobnie

dlatego, że byliśmy triem, (śmiech!). Kiedy przy

"As the World Bleeds" w końcu staliśmy się

pięcioosobowym zespołem, nakręciliśmy nasz

pierwszy film.

Czy muzyka to wasz sposób na życie? Czujecie,

że robicie właśnie to, czego od zawsze

pragnęliście? Czy może wolelibyście się spełniać

w nieco inny sposób, ale nie wszystko potoczyło

się tak, jak byście sobie tego życzyli?

Robię więcej w domu niż w studiu dla Theocracy,

ale oprócz obowiązków wobec zespołu

pracuję tu i tam, jestem na szczęście w stanie zarobić

na życie. Zdecydowanie czuję się spełniony

muzycznie - to poszło o wiele dalej, niż kiedykolwiek

marzyłem. Chciałem tylko pisać

muzykę i nagrać kilka albumów. Miałem nadzieję,

że niektórzy ludzie będą chcieli tego słuchać.

Nigdy nie wyobrażałem sobie takich atrakcji

jak europejskie trasy koncertowe, listy przebojów,

billboardy, festiwale z gwiazdami i tym

podobne. Nigdy mi to nie przyszło na myśl, ale

to była niesamowita jazda. Zawsze wydawało

mi się, że gdybym mógł wydać pięć albumów,

byłoby to więcej niż kiedykolwiek mogłem pomyśleć,

ale nigdy nie myślałem, że tak się uda.

Nagle wydaliśmy cztery albumy, więc jest to

niesamowite.

Foto: Theocracy

Ludzie różnie reagują na połączenie religii i

metalu. Nie traktuje się was czasem jako jakąś

sektę?

Cóż, nie jestem w tym obeznany. Czasami ludzie

zaczynają wariować na temat nazwy, ale jeśli

badają jego pochodzenie, jak go używano…

zmusza to do myślenia. Lubię to. A gdy jeszcze

przeczytali słowa do "Theocracy", myślę, że wtedy

wiedzą więcej na temat naszego pochodzenia.

Trzy słowa określające Theocracy.

Epicki - Melodyjny - Metal.

Uważacie, że "Ghost Ship" nie jest albumem

koncepcyjnym, aczkolwiek powtarza się pewien

motyw, szczególnie w tytułowym tracku

i utworze "Castaway". Jaki to motyw i dlaczego

się on powtarza?

Wspomniałem wcześniej o tym pomyśle, schronienia

dla wszystkich ludzi. Byłem bardzo zainspirowany

doświadczeniami z trasy: spotykałem

wielu dzieciaków po koncertach, które szukały

wskazówek i miejsca, w którym można się schować

i które desperacko starały się o to, aby ich

życie miało prawdziwy sens. Niektórzy obecne

pokolenie nazywają "pokoleniem sprawiedliwości",

ponieważ tak bardzo starają się coś zmienić.

Miałem pomysł na "Ghost Ship" by było o

miejscu dla niewidzialnych ludzi, duchów w

oczach świata. Myślałem o tym, jak Jezus miał

tendencję do używania rzeczy niepopularnych

lub niepozornych, by zrobić wielkie rzeczy. Jeśli

myślisz o uczniach, to są to rybacy, poborcy podatkowi

i ludzie, których świat nie uznałby za

ważnych. Ale byli przyzwyczajeni do wstrząsania

światem.

Sądzę, że instrumenty takie jak skrzypce bądź

pianino wniosłyby wiele jakości do waszych

kompozycji. Myśleliście kiedyś o tym?

Oczywiście używaliśmy pianina tu i tam, jak w

utworze "Mirror of Souls", czasami wychodzi

nam to perfekcyjnie. Ale zwykle utrzymujemy

to na minimalnym poziomie, ponieważ nie mamy

pełnoetatowego keyboardzisty. Nie chcemy

polegać na odtwarzaniu kluczowych instrumentów.

Przez lata używaliśmy wielu zaprogramowanych

orkiestr, ale nie mamy jeszcze prawdziwych

skrzypiec!

Od dłuższego czasu współpracujecie z Ulterium

Records. Chyba nie możecie na nich narzekać,

prawda? Jak wam się wiedzie?

Tak, do tej pory jest świetnie. Jesteśmy dobrymi

przyjaciółmi z właścicielem firmy, on kocha i

rozumie muzykę oraz podchodzi do niej z taką

samą pasją jak my. Myślę, że to dobre partnerstwo.

Pomimo wielu nawiązań do wiary chrześcijańskiej

nawet osoba wątpiąca lub niewierząca

może wynieść z waszych tekstów wiele nauki.

Pouczać cały świat, to piękna rzecz, czyż nie?

Jesteście swoistym muzycznie uzdolnionym

nauczycielem mogącym zajmować się zarówno

nauczaniem religii jak i etyki.

Cóż, dziękuję, ale zbyt wygórowane zdanie

masz o mnie! Jestem tylko autorem utworów.

Próbuję pisać rzeczy, które wpływają na mnie

osobiście i wydaje mi się, że inni ludzie mają te

same pytania i zmagania. Jeśli coś, co robię, może

pomóc komuś innemu w jakimkolwiek życiu,

to całkiem niezły prezent. Jestem za to bardzo

wdzięczny.

Macie już jakieś pomysły na nowy album?

Czy na razie wolicie zająć się promocją

"Ghost Ship"?

Na razie zajmujemy się "Ghost Ship". Teraz nie

potrafię zmusić się do pisania, przynajmniej nie

w takiej jakości do jakiej przyzwyczaiło Theocracy,

więc zobaczymy czy i kiedy to się powtórzy.

Ale "Ghost Ship" ma wiele warstw i ma

wiele do zaoferowania, więc wciąż się z tego

cieszymy!

Dziękuję za rozmowę i oczywiście zapraszam

do Polski.

Dziękuję za wspaniałe pytania! Mam nadzieję,

że do zobaczenia wkrótce!

Remigiusz Hanczewski

Tłumaczenie: Filip Wołek, Piotr Szablewski

THEOCRACY 135


Rockowy wymiar formatu XXL

"Legends of the Shires" to jedenasty album kwintetu istniejącego od prawie

30 lat. Ten sprawia wrażenie przełomowego, z kilku powodów: zmiana na stanowisku

wokalisty, oznaczająca rozwód z Damianem Wilsonem i comeback Glynna

Morgana, po drugie przygotowanie pierwszego w karierze wydawnictwa podwójnego

(grubo ponad 80 minut muzyki), po trzecie jest to w historii grupy debiut

w formie concept albumu. A jak by tego było mało, to w jeszcze jednym punkcie

Threshold poszedł niejako pod prąd, wydał singla promującego nową publikację

fonograficzną z jednym utworem, bagatela ponad 10- minutowym "Lost in

Translation". "Legendy.." zadebiutowały na rynku 8 września 2017, a mimo tego,

że czasu od premiery minęło niewiele, płyta szybko zdobyła sobie uznanie wśród

fanów ambitnego grania. Powodów tego entuzjazmu jest co nie miara, ale jeden

"rzuca się w uszy" od samego początku, idealny balans pomiędzy strukturalną złożonością

kompozycji a ich melodyjnością i zaraźliwą chwytliwością. O tych i innych

aspektach twórczości zespołu wypowie się w krótkim wywiadzie założyciel

Threshold, gitarzysta Karl Groom.

HMP: W przyszłym roku Threshold obchodził

będzie 30 urodziny. Byłeś jednym z architektów

powstania zespołu. Przypominasz sobie

po latach, jak doszło do założenia bandu?

Karl Groom: W 1988 roku, razem z Jonem Jeary,

Nickiem Midsonem i Tonym Grinhamem

założyliśmy zespół, który grał covery i napisał

kilka własnych piosenek, ale w niczym nie

przypominał zespołu w jego obecnej formie. Jon

wymyślił nazwę zespołu krótko po tym jak do

nas dołączył. Był wielkim fanem zespołu The

progresywnego.

Jak to się stało, że kiedyś podjąłeś decyzję, żeby

wyrażać swoje uczucia, emocje, pokazywać

swoją osobowość, grając na gitarze? Dlaczego

akurat gitara? Na jakim modelu grasz aktualnie?

Kiedy byłem dzieckiem, moja babcia uczyła gry

na pianinie i jestem jej bardzo wdzięczny za

podstawy gry na tym instrumencie, które mi

przekazała. Nie tylko przydaje mi się to w grze

na keyboardzie, kiedy tworzę muzykę dla

Threshold, ale daje mi to również zrozumienie

harmonii dźwięków łączonych w trakcie produkcji.

Zazwyczaj kiedy komponujemy, ja piszę

muzykę a Richard dodaje do niej tekst. Nagrywam

potem demo z perkusją, basem, gitarą i

keyboardem, tak żeby brzmiało jak najbliżej finalnej

wersji. Jedyny powód, dla którego zostałem

gitarzystą jest taki, że jako zespół nie mogliśmy

żadnego znaleźć. Początkowo grałem na

basie, ale przerzuciłem się na gitarę, żeby zapełnić

tę lukę mniej więcej w wieku 23 lat i już nigdy

nie oglądałem się za siebie. Do niedawna

miałem umowę z firmą Ibanez, więc głównie

grałem na ich RG i RGA. Nawet moja gitara

akustyczna to Ibanez, chociaż posiadam w swojej

kolekcji również Yamahę.

Moody Blues, grupy, która w roku 1969, po

wydaniu swojego albumu "On The Threshold

of a Dream" założyła wytwórnię Threshold,

stanowiącą filię wytwórni Decca Records.

Threshold, który znacie dzisiaj swoje początki

ma w 1993 roku, kiedy to zaczęliśmy pisać muzykę

w naszym stylu. Było to w okresie zanim

powstał gatunek metalu progresywnego, a my

po prostu chcieliśmy wymieszać różne rodzaje

muzyki, które cieszyły zespół. Nicka i mnie interesowały

metalowe zespoły, takie jak Testament,

Jon był zwolennikiem muzyki progresywnych

wykonawców, jak Genesis czy Rush.

Skończyło się na tworzeniu muzyki, której sami

chcieliśmy słuchać, ale nikt niczego podobnego

nie robił w tamtych czasach. Myślę, że to jest po

wód, dla którego muzykę Threshold tak szybko

i łatwo można po jej stylu rozpoznać. Najprawdopodobniej

nie byłoby tak samo, gdybyśmy

już wtedy ulegali wpływom sceny metalu

Foto: Threshold

Jak z dzisiejszej perspektywy oceniasz pomysł

utworzenia rockowej kapeli? Gdybyś miał taką

możliwość, co zmieniłbyś w przebiegu kariery

zespołu? W jaki sposób?

Dzisiejsze czasy dają znacznie więcej możliwości

rozpowszechnienia swojej muzyki i łatwiej

jest w tym biznesie zacząć. Z kolei konsekwencją

budowania swojej muzycznej drogi przez internet,

jest to, że zdecydowanie trudniej jest wywrzeć

większy wpływ na przepełnionym rynku

muzycznym. Wydaje mi się, że kiedyś wytwórnie

muzyczne miały spory udział w decydowaniu

o tym, co zostanie wypromowane. Nie

mógłbym raczej zrobić wiele, żeby zmienić ścieżkę

wydarzeń dla Threshold, ale te wydarzenia

są powodem, dla którego jesteśmy w obecnym

miejscu, tak więc niczego nie żałuję i wciąż

mam palącą potrzebę tworzenia muzyki. Bardzo

mi przykro z powodu śmierci naszego wokalisty

Maca w 2011 roku, odejście Jona i Nicka z zespołu,

też na pewno wywarło duży wpływ. Niemniej

ten splot różnych wydarzeń przyprowadził

do nas Steve'a, z którym przyjaźnię się odkąd

byliśmy młodzi. Z Richardem wypracowaliśmy

świetną relację w pisaniu muzyki, zatem w

każdych wydarzeniach można znaleźć pozytywy.

Czym jest dla Ciebie muzyka?

Muzyka jest dla mnie sposobem wyrażania się

w pisaniu, a zespół dał mi dużo cennych doświadczeń

w życiu. W chwilach kiedy ciężko

pracujemy nad produkcją w studiu, trudno jest

znaleźć czas na słuchanie innej muzyki, ale w

ostatnich kilku latach ponownie odkryłem radość

słuchania albumów w domu. Jest coś magicznego

w spędzaniu późnego wieczoru przy

wyłączonych światłach i docenieniu granej muzyki.

Robiłem tak jako nastolatek, muzyka nabiera

wtedy życia i zasługuje na Twoją pełną

uwagę, bez rozproszeń współczesnego życia (jak

telefony, tablety itd.)

Czy znajdujesz inspiracje w klasyce rocka z

lat 70-tych? Jeżeli tak, to jakich wykonawców

z tamtego okresu, poleciłbyś współczesnym,

szczególnie tym młodszym słuchaczom?

Lata 70. były dla mnie odrobinę za wcześnie,

żeby zespoły z tamtych czasów mogły wywrzeć

na mnie prawdziwy wpływ, a muzyka metalowa

z tamtej ery brzmiała dla mnie jak blues. Na

późniejszych etapach życia nauczyłem się za to

doceniać zespoły takie jak Genesis, czy Deep

Purple. Ten progresywny element, to coś czego

nauczyłem się, kiedy na poważnie zacząłem

pisać muzykę dla Threshold, a swoboda w strukturze

aranżacji jest czymś niedostępnym dla

innych gatunków. Piosenka może być krótka

lub długa, ale nigdy nie tak zdefiniowana jak w

innych stylach. Myślę, że Threshold zaczął

tworzyć muzykę głównie dlatego, że nigdzie indziej

nie mogliśmy znaleźć dokładnie tego, co

chcielibyśmy usłyszeć, dlatego też muzyka z lat

70. i 80. nie spełnia w całości moich oczekiwań.

Spowodowała jednakże potrzebę traktowania

136

THRESHOLD


naszego zespołu i naszej twórczości bardziej poważnie.

Jak określiłbyś priorytety artystyczne Threshold

i zdefiniował profil stylistyczny Waszej

twórczości?

Threshold nigdy nie starał się sam, nie zabiegał

specjalnie o wytwórnie muzyczną i mieliśmy dużo

szczęścia, że to każda z naszych trzech wytwórni

przyszła do nas z ofertą. Dało nam to

możliwość pełnej kontroli nad zawartością artystyczną

naszej twórczości i wierze, że to jest to,

co pozwoliło nam zachować wysoki poziom entuzjazmu

na długie lata istnienia zespołu. Nigdy

nie powinniście uganiać się za trendami albo

innymi zespołami, które odniosły sukces, a

jedynie być szczerymi wobec muzyki, którą kochacie

tworzyć. Naszą mieszanką metalu i muzyki

progresywnej zawsze kierował utwór i jego

melodia. Technika u muzyków jest ważna, ale

powinna zawsze pozostawać w tyle za samą

kompozycją.

Najnowszy album Threshold zdążył już uzyskać

multum entuzjastycznych recenzji, z którymi

się absolutnie zgadzam. Wychowałem

się muzycznie na tradycjach starego progrocka,

więc dla mnie rozbudowane, często połączone

kompozycje, ze zmienną strukturą rytmiczną

to kwintesencja stylu. Jak oceniasz

"Legends of the Shires" Ty, jako jeden z twórców?

Nie staram się oceniać naszych albumów i nie

wydaje się dla mnie możliwe, żeby pozostać

obiektywnym. Osobiście uważam, że to najlepsza

nasza praca, razem z albumem "Subsurface",

ale poza słuchaniem, jedną z cech muzyki,

które dają najwięcej radości jest to, że każdy

może mieć na jej temat własną opinię, którą będzie

się dzielił i ,że każdy z nas będzie słyszał ją

inaczej.

Foto: Threshold

Foto: Threshold

Premierowy album wydaje się być w kilku

punktach przełomem. Weźmy chociaż okładkę.

Gdybym nie wiedział, że to longplay

Threshold, to wskazałbym raczej na klasyków

w rodzaju Yes, Uriah Heep albo Asia Johna

Wettona, czy pracownię Rogera Deana. Czy

artwork powinien być dla potencjalnego słuchacza

swoistym wstępem do stylistycznej

treści muzyki? Jak trafiliście na rosyjską artystkę

Elenę Dudinę?

Klasyczne albumy często prezentują wartość

artystyczną okładki, która mówi, czego możemy

oczekiwać po muzyce. To dokładnie to, co zobaczyliśmy

w coverze Eleny. Odrzuciliśmy pomysł

zobowiązywania artystów do tworzenia

obrazu do muzyki, bo wydaje mi się, że to ogranicza

ich kreatywność. Artyści sztuki malarskiej

są jak muzycy, tracisz ich najlepsze wartości,

wyobraźnię, kreatywność, jeśli zaczynasz im

mówić co mają robić. Cover "Legend of Shires",

podkreśla esencję tego, o czym jest album. W

odpowiedzi na Twoje pytanie - przeszliśmy

przez wyczerpujące poszukiwania, zanim znaleźliśmy

Elenę. Było kilka innych obrazów graficznych,

które braliśmy pod rozwagę, bo kończył

nam się czas, ale jestem bardzo zadowolony,

że ostatecznie poczekaliśmy na perfekcyjny

cover.

Innego rodzaju przełomem, moim zdaniem,

stały się również zmiany personalne. Facet

przed mikrofonem nie nazywa się już Damian

Wilson, lecz Glynn Morgan. To Damian powiedział

w pewnym momencie "Goodbye", czy

to była decyzja pozostałych członków zespołu?

Dla Ciebie pojawienie się Morgana, to

tylko comeback, bo jako jedyny grasz w

Threshold od samego początku. Nie masz już

powoli dosyć pracy w Threshold?

Można by powiedzieć, że od samego początku

męczyła mnie polityka związana z prowadzeniem

zespołu i wydaje mi się, że czasem hamuje

ona kreatywność, ale tak to już jest za każdym

razem w życiu, kiedy w grę wchodzą interakcje

z innymi ludźmi. Ja po prostu chcę

kontynuować działalność muzyczną, ale żeby

osiągnąć coś razem, jako grupa, trzeba nauczyć

się być wrażliwym na potrzeby i emocje innych.

Na naszym Progpower Europe Show (Festiwal

progrocka i progmetalu w Holandii - przyp.

red.) w październiku 2016 roku, próbowaliśmy

dogadać terminy nagrań z Damianem, ale wydawał

się niechętny do współpracy. Jakiś czas

później, przyszedł zobaczyć się ze mną w studiu

i oznajmił, że odchodzi z Threshold, a w dodatku

podał mi nazwiska kilku wokalistów, którzy

mogliby go zastąpić. Jakiś czas później stwierdził,

że chciałby kontynuować działalność z zespołem

i zaczęliśmy nagrywać, ale atmosfera

współpracy zdążyła się już zmienić. Zgodził się

wziąć udział w listopadowej trasie koncertowej,

ale nie chciał zobowiązywać się do następnych

występów. Wszyscy czuliśmy, że będziemy musieli

iść na kompromisy w naszych planach. Nigdy

nie chciałbym stawiać się w sytuacji, w której

zmuszałbym kogokolwiek do aktywnego

działania w Threshold, podziękowaliśmy mu

zatem za jego czas poświęcony zespołowi i życzyliśmy

powodzenia w przyszłych projektach.

Pożegnał się także z Wami Pete Marten. Teraz

to Ty ponosisz wyłączną odpowiedzialność

za partie gitarowe. To z Twojego punktu

widzenia znacząca zmiana? Karl Groom balladowo

i akustycznie, progrockowo oraz z dynamiką

heavy metalową. Lubisz takie kontrasty?

Początkowo Pete dołączył do nas tylko po to,

żeby zastąpić Nicka Midsona na występach na

żywo i grał na gitarze tylko w kawałkach, które

napisał dla Threshold. Zatem od 2007 roku,

kiedy odszedł Nick, to ja nagrywałem wszystkie

partie gitarowe na naszych albumach. Nie wynikało

to z braku umiejętności Pete'a, ale jego styl

był zupełnie inny, więc kiedy "Dead Reckoning"

odniosło sukces, chciałem to kontynuować.

Myślę, że Pete pracuje ze swoim zespołem w

dokładnie taki sam sposób.

Czy Wasz concept album rzeczywiście sięga

do prozy J.J.R. Tolkiena, czy to czysty przypadek

z wykorzystaniem nazwy "The Shire".

Literatura to dobre źródło inspiracji dla muzyki

rockowej?

Już dawno temu zdaliśmy sobie sprawę, że ludzie

będą próbowali połączyć naszą muzykę z

Tolkienem, ale nigdy nie mieliśmy takiej intencji.

Nie jest to do końca mój gust, mimo, że każdy

zespół idący w kierunku progresywnych

THRESHOLD 137


gatunków wydaje się być zainteresowany tym

tematem. "Legends of the Shires" to album

koncepcyjny o narodzie, który próbuje znaleźć

swoje miejsce na świecie. Mógłby równie dobrze

opowiadać o jednej osobie starającej się zrobić

to samo. Na indywidulanej płaszczyźnie, to historia

kogoś, kto chce odkryć, kim chce być w

życiu. Na płaszczyźnie politycznej, może być to

odbierane jako analogia do pozycji Anglii (UK)

w Europie. Jednakże ma to tylko znaczenie alegoryczne,

które w zasadzie nie odnosi się do

żadnych rzeczywistych wydarzeń. Słowo "shire"

pochodzi od starego niemieckiego słowa "scira"

oznaczającego opiekę lub oficjalną władzę, więc

tak naprawdę to tylko historia kogoś, kto dba o

coś, co zostało mu powierzone. Finalna sekcja

wokalna na albumie jest oparta na części "Stars

and Satellites". Zawiera ona frazę "powiedzieli

Ci o pierścieniu i niesamowitych rzeczach". To

dla tych, którzy myśleli, że "shires" może mieć

coś wspólnego z Władcą Pierścieni.

Lubisz tworzyć tzw. albumy koncepcyjne? To

trudniejsze zadanie dla muzyków aniżeli zbiór

luźno powiązanych utworów? "Legends of the

Shires" to pierwszy taki przypadek w historii

Threshold?

Moim celem jest, żeby połączenie, związek

między utworami były zawsze tak silny, jak to

możliwe. Jest to jednak w zasadzie dopiero drugi

album, które można nazwać koncepcyjnym.

"Clone" z 1998 roku, opowiadający o genetyce,

był pierwszym i jedynym do tej pory albumem

tego typu. Skupienie na jednym temacie pomaga

w pisaniu słów do utworów, a do tego tworzenie

bliskich zależności między utworami jest

muzycznie interesujące. Prawdziwą różnicę

sprawia proces twórczy, w którym kilku różnych

twórców pracuje nad złożeniem jednego

albumu w całość. Dla przykładu, wielu różnych

członków zespołu przyłożyło się do naszego

"March of Progress" z 2012 roku, co powoduje,

że stworzenie konceptu jest bardzo trudne.

Nowe wydawnictwo to także pierwszy podwójny

album w karierze grupy. Takie było

wstępne założenie w kwestii nowej płyty, czy

sukcesywnie rozwijana koncepcja doprowadziła

do powstania obszernego materiału? Zgrabnie

podzieliliście wszystkie songi, ponieważ

całość obok 2 CD's wypełni także black 2LP.

Nie zakładaliśmy stworzenia niczego więcej niż

pojedynczego albumu, a całość rozrosła się

raczej naturalnie. Kiedy komponowaliśmy, nie

napotkaliśmy sytuacji, w której 50 minut czy

godzina muzyki doprowadziły do naturalnego

końca, pisałem więc dopóty, dopóki przychodziła

inspiracja. W pewnym momencie zdecydowaliśmy,

że wydamy podwójny album, a w

dodatku chcieliśmy żeby był to pierwszy album

koncepcyjny od czasu "Clone". Muzyka ostatecznie

zmieści się na podwójnym LP, a co bardzo

ważne, utwory będą w odpowiedniej kolejności

kiedy przegramy je na cztery strony płyt

winylowych. Ostatecznie nasz podwójny LP wydany

zostanie także na zielonym winylu, uświetniającym

jubileusz 30-lecia istnienia Nuclear

Blast.

Foto: Threshold

Nowatorskim podejściem w zakresie publikacji

fonograficznych jest także promowanie

albumu singlem z ponad 10-minutowym "Lost

in Translation". Kto był pomysłodawcą takiego

rozwiązania? Dosyć ryzykowana strategia

w kwestii promocji nowego materiału w szeroko

rozumianych mediach, nie sądzisz? Panuje

opinia, że pokolenie wychowane na internecie

ma poważne kłopoty z koncentracją na złożonych,

długich formach kompozycyjnych.

Oryginalnym planem było wypuszczenie jako

singla "Small Dark Lines" razem z teledyskiem,

ale mieliśmy problem z zebraniem wszystkich

członków zespołu na czas, a Nuclear Blast potrzebowało

utworu reprezentującego album do

zamówień przedwstępnych na płytę. Wiem, że

wybór tej piosenki musiał był niepokojącym doświadczeniem

dla wytwórni, ale naprawdę mamy

progresywną stronę naszej muzyki. Singiel

Meatloaf był najdłuższym, który sobie przypominam

i uznaliśmy, że to interesujący pomysł,

żeby wypuścić 10-minutowy utwór. W dodatku,

reprezentuje on to, że gramy metal progresywny

i wydajemy podwójny koncepcyjny album. Single

celowo pokazują różne strony muzyki, która

znajduje się na albumie i dają słuchaczom wyobrażenie

tego, czego się mogą spodziewać. Nie

jestem przekonany czy fani muzyki, którzy borykają

się z wysłuchaniem kawałka dłuższego

niż 3 minuty, w ogóle powinni zaprzątać sobie

głowę Threshold (śmiech). Nie jesteśmy zespołem,

który stara się zaspokoić trendy i skupiamy

się na robieniu tego, w czym jesteśmy najlepsi.

Mister Groom, gra Pan na tym albumie jak

"młody Bóg", raz prosto i delikatnie, wręcz

minimalistycznie, innym razem epicko i teatralnie,

by za moment zaskoczyć metalowym

powerem. Sztuka muzyczna najwyższej klasy!

Czy na "Legends…" doszedłeś do perfekcji,

czy bywasz w takich sytuacjach raczej samokrytyczny?

Jest wielu muzyków, których znam, a którzy są

znacznie lepsi technicznie, ale chciałbym myśleć,

że osiągnąłem moment, w którym moja

muzykalność i wyczucie melodii są już dobrze

rozwinięte. Znalazłem dokładnie to, co uważam,

że pasuje do Threshold i nie jestem zainteresowany

innymi projektami poza zespołem.

Poświęcenie całej mojej kreatywnej siły dla jednego

zespołu sprawdza się dla mnie i zawsze

skupiałem się tylko na tym. Naturą muzyków w

zakresie pisania i grania muzyki jest założenie,

że z każdym następnym wydaniem możesz być

tylko lepszy. Celem jest zachowanie tak wysokich

standardów jak to możliwe, a kiedy straci

się to poczucie, bedzie to czas, żeby zrezygnować

z grania i tworzenia.

Kto jest autorem tych wspaniałych, ślicznych,

motywów melodycznych, których na tym albumie

mnóstwo? Jak powstają tak przebojowe,

chwytliwe frazy? To efekt pracy wszystkich

członków zespołu, czy dokonania indywidualne?

Wszystko jest zawarte w oryginalnym demo,

które nagrywam tworząc piosenkę. Później Richard

przesłuchuje demo i dodaje do niego tekst.

Okazjonalnie próbuję wdrażać wokal w części

instrumentalne, jeżeli mogę dzięki temu

stworzyć bardziej spójną kompozycję. Taki element

został uwzględniony w końcowym solo

"The Shire (part2)". Odkąd zacząłem słuchać

zespołów metalowych z lat 80., gdzie gitarzyści

często wdrażali do kompozycji całe sety skali i

ćwiczeń wykonywanych na najwyższych obrotach,

pomyślałem, że fragmenty instrumentalne

powinny być dla wszystkich fanów, a nie tylko

muzyków. Muszą one być w ścisłym związku z

piosenką, a nie po prostu na pokaz. Posłuchajcie

niesamowitego solo na keyboardzie w "Robbery

Assault and Battery" (Genesis - "A Trick of

the Tail"), a zobaczycie, że jest nawet bardziej

melodyczne i inspirujące niż wokal. Dawno temu

zdecydowałem, że solo będę komponował

najpierw je śpiewając, aby uniknąć pułapki i naturalnej

tendencji moich palców do przesadzania.

Oczywiście, kiedy już nauczę się tych partii

na gitarze albo keyboardzie, mogę dodać trochę

technicznych elementów, które dodadzą ekscytacji,

ale przede wszystkim upewniam się, że zawarta

została melodia, która cieszy ucho.

Lubisz tworzyć kontrasty, łączyć delikatność z

akordami heavy metalowymi, prostotę gry na

gitarze z wirtuozerią i połamanymi rytmami,

fragmenty hymniczne, o symfonicznym rozmachu

z oszczędnymi brzmieniowo sekwencjami

instrumentalnymi?

Podczas tworzenia "Legends of the Shires",

kiedy zaczęło się wydawać, że album będzie bardzo

długi, kluczowym elementem było stworzenie

kontrastów i wariacji. Miks ciężkich i progresywnych

dźwięków spodobał mi się ze względu

na możliwość stworzenia delikatnych i zawiłych

sekcji, które byłyby przerywane mocą i

agresją. To daje niesamowitą kreatywną siłę.

Ale jednocześnie powiedziałbym , że w dzisiejszym

muzycznym środowisku, stworzenie długiego

albumu było ryzykowne. Przy coraz bardziej

skracanym czasie publicznego odtwarzania

utworów, wydaje się, że album stracił na znaczeniu,

ale nie chciałem być przez to ograniczony.

Naszym głównym celem było replikowanie

uczucia kompletności albumu, od początku do

138

THRESHOLD


końca, jak przy "Subsurface". Chciałem stworzyć

powód do słuchania albumu jako całości,

dla wszystkich tych, którzy nadal kochają słuchać

muzyki bez przerw.

Udało się Wam osiągnąć perfekcyjne, selektywne,

przestrzenne, imponujące brzmienie. Ta

znakomita jakościowo produkcja to zasługa jednego

człowieka, czy praca zespołowa? Tworząc

nowy album spotykacie się tradycyjnie w

studio, czy wykorzystując sieć wymieniacie się

nowymi pomysłami? Kto kontroluje ten proces?

Miks muzyczny tworzę sam i nie mógłbym na

tym etapie pracować nad rezultatem konsensusu.

Richard jest bardzo dobry w słuchaniu

moich kompilacji i wyłapywaniu błędów, dlatego

zawsze przy końcu procesu tworzenia wysyłam

mu moje mp3. Czasy, kiedy całe zespoły

angażowały się w proces tworzenia płyt dawno

minęły i tak naprawdę wcale się nie sprawdzają

przy tak skomplikowanych gatunkach muzycznych

jak metal progresywny. Żeby wyciągnąć

z muzyki to, co najlepsze potrzeba jasności

umysłu i skupienia. Aby osiągnąć korzyść dla

całego "obrazka", miksy trzeba wielokrotnie

poddawać ocenie, a także ciągle poprawiać zakres

częstotliwości z jaką pojawiają się poszczególne

instrumenty. Ponieważ utworów najczęściej

słucha się przez słuchawki lub małe głośniki,

kluczem jest stworzenie iluzji mocy i miejsca

dla każdego z elementów.

Które z kompozycji "Legends Of The Shires"

wymagały największego nakładu pracy, te teoretycznie

krótsze, mniej złożone, czy może te

epickie, wielowymiarowe?

Często, wstępną inspiracją dla piosenki jest relatywnie

łatwa część stworzenia czegokolwiek.

Prawdziwą pracą, elementem, który tworzy różnicę

i powoduje, że utwór prezentowany jest w

swoim najlepszym świetle, jest jego aranżacja.

Stworzenie tej perfekcyjnej może zająć tygodnie

lub nawet miesiące, a większość tej pracy

wykonuję zanim prześlę cokolwiek do Richarda,

żeby napisał słowa. Celem demo, które nagrywam,

jest osiągnięcie wersji utworu możliwie

najbliższej do finalnej i niepozostawienie żadnego

niedopracowanego szczegółu. W ten sposób,

pozostali członkowie zespołu wiedzą jakie

są założenia, ale nadal mogą zmienić swoją

część, jeśli mają na nią lepszy pomysł. Zapewne

dłuższe utwory wymagają więcej zastanowienia

się nad tym jak przedstawić muzykę i stworzyć

Foto: Threshold

odpowiednią atmosferę.

Trudno wyróżniać jakiś utwór z programu "Legends

of the Shires", dla mnie to praktycznie

monumentalna suita, której należy słuchać

całościowo. Czy macie już plany koncertowe

odnośnie tego materiału? Lubisz występować

"live", czy lepiej czujesz się w pracy studyjnej?

Proces kreatywny jest bardzo satysfakcjonujący,

ale tak samo wyczerpujący. Dla Threshold granie

na żywo jest nagrodą za całą pracę, którą

wkładamy w pisanie i nagrywanie. To naprawdę

długi proces, jeśli chcesz dać z siebie najlepsze,

co możesz osiągnąć, tak więc dotarcie do etapu

trasy koncertowej sprawia dużo przyjemności.

Na tegorocznej trasie będziemy grać mniej więcej

połowę kawałków z "Legends of the Shires"

i ze względu na powrót Glynna (Glynna Morgana,

wokalisty, przyp. red.) kilka utworów z

"Psychedelicatessen" (album z 1994 roku -

przyp. red.). Tak jak mówisz, założeniem albumu

jest to, żeby był traktowany jako jedna spójna

całość, dlatego chcielibyśmy pojechać w kolejną

trasę, która pozwoli zagrać cały materiał

"Legends of the Shires" w wersji "live".

"Legends of the Shires" to przykład bardzo różnorodnej

muzyki, zachowującej jednak spójność.

Czy Twoim zdaniem płyta rockowa to

wyłącznie muzyka na niej zawarta, czy ważną

role odgrywają także takie elementy jak szata

graficzna, booklet, sample, klimat i efekty elektroniczne?

W idealnym świecie możesz podnieść wszystko

do swojego maksymalnego poziomu i sprawić,

że wszystkie elementy są w harmonii. Jest to coś

niesamowicie trudnego do osiągnięcia, gdy wiele

osób angażuje się w proces, po tym jak sam spędziłeś

długi czas na pisaniu muzyki. W "Legends

of the Shires" chodziło o to, żeby nie pozwolić

umknąć genezie inspiracji. Chciałem zachować

tę iskrę, która początkowo zainspirowała

mnie, żeby cały czas wychodzić z nowymi

pomysłami.

Znajdujesz nadal czas na produkcję nagrań?

Jak wyglądają Twoje inne zainteresowania?

Co się dzieje z innymi projektami , w realizacji

których brałeś udział, na przykład Shadowland

czy Strangers on A Train?

Produkcja to coś czym zajmuję się, kiedy

Threshold nie działa aktywnie. Większość

członków zespołu działa też w muzyce na pełen

etat. Wciąż lubię pracować z innymi zespołami

jako producent, ale nie jestem zainteresowany

byciem częścią jakiegokolwiek innego zespołu.

Mam wrażenie, że miałoby to wpływ na

Threshold, a to jest muzyka, na której chcę

skupić wszystkie swoje wysiłki.

Życzę wielu sukcesów zarówno indywidualnych,

jak też z Threshold. Trudno w tym punkcie

o jednoznaczne deklaracje, ale mam nadzieję,

że w programie najbliższej trasy koncertowej

uwzględnicie także Polskę. A więc

być może do zobaczenia!

Włodek Kucharek

Foto: Threshold

THRESHOLD 139


HMP: Witajcie. Pozwólcie, że spytam was

najpierw o nazwę waszego zespołu. Dlaczego

właśnie Pyramaze? Fascynujecie się antycznymi

budowlami?

Jonah Weingarten: Nazwa została wybrana

przez naszego byłego gitarzystę i założyciela

zespołu Michaela (Kammeyer - przyp. red.) w

2002 roku. Myślę, że zdecydowanie nazwa była

inspirowana starożytną egipską architekturą,

ale również kombinacją dwóch różnych

słów.

Uważa się, że prezentujecie progresywny power

metal. Powiedzcie, dlaczego zdecydowaliście

się przedstawiać właśnie ten podgatunek?

Nie ma takich, które "jarają" was bardziej?

Myślę, że brzmienie Pyramaze jest wynikiem

Nowa twarz Pyramaze

Dumni ze swej twórczości. Dojrzali muzycy, chcący podbijać serca słuchaczy z całego

świata, ale i jednocześnie uczyć ich czegoś, czego ludzkości dzisiaj brakuje - braterstwa

i dobroci wobec braci i sióstr. Poprzez swą muzykę są w stanie przekazać nam tak ważne

wartości, pokazać rzeczywistość taką, jaką jest naprawdę, bez żadnych zniekształceń. Ekipa

Pyramaze, jeden z lepszych - a na pewno najbardziej dojrzałych - bandów na współczesnej

scenie power metalowej!

W tym samym roku wasze szeregi zasilił nowy

gitarzysta - Jacob Hansen. Był waszym

dobrym przyjacielem, prawda? To dlatego

zdecydowaliście się zaproponować mu dołączenie

do bandu?

On faktycznie dołączył do naszego zespołu w

2011 roku, kiedy Michael postanowił odejść.

Jacob od pierwszych naszych dni był naszym

dobrym przyjacielem i producentem (miksował

każde nagranie Pyramaze) i dlatego to wydawało

się naturalnym krokiem dla niego, aby

dołączyć do nas w tej kolejnej fazie naszej podróży.

Najlepsze recenzje dotychczas zebrała chyba

wasza debiutancka płyta. Jak sądzicie, dlaczego

właśnie ona spotkała się z najlepszym

odbiorem ze strony słuchaczy?

Spotkałem się z opinią, że płyta "Disciples of

the Sun" postawiła na zbyt ugrzecznione brzmienia.

Co o tym sądzicie?

Tak właściwie nie zetknąłem się z taką opinią,

myślałem, że ten krążek dostał naprawdę dobre

recenzje (śmiech). Do tej pory uważałem,

że "Disciples..." jest albumem, z którego wszyscy

jesteśmy bardzo dumni, był on filarem naszego

nowego brzmienia i przedstawicielem

ponownych narodzin Pyramaze.

Jeśli sami mielibyście ocenić swoje albumy, to

który z nich uważacie za największy sukces?

Komercyjnie prawdopodobnie "Immortal", ze

względu na popularność Matta Barlowa, ale

jak już wspomniałeś, naszym najlepiej ocenianym

albumem był nasz debiut, "Melancholy

Beast". Nie jestem za bardzo zainteresowany

tymi wszystkimi rodzajami detali, gdy tworzę

muzykę na płyty, która jest odbiciem naszych

dusz i pokazuje nasz rozwój i dojrzałość jako

twórców.

Nagrywanie albumów koncepcyjnych jest

trudnym zadaniem? W pewnym sensie pisze

się wtedy jedną historię w wielu utworach.

Jest to trochę bardziej wymagające niż nagrywanie

"normalnego" albumu, ale gdy ma się armię

kreatywnych osób zaangażowanych, tak

jak my, to nie jest to tak trudne, jak można

myśleć. Swoją drogą, nasz nowy album nie jest

naprawdę koncepcyjnym, jest bardziej koncepcyjnym

kawałkiem.

kulminacji naszych muzycznych wpływów.

Wszyscy jesteśmy zainspirowani różnymi zespołami,

gatunkami oraz artystami i to jest po

prostu to jak brzmimy. Nie myślę, że próbujemy

brzmieć jak ktoś szczególny, ani nie próbujemy

dopasować się do danej klasyfikacji gatunkowej.

W 2013 roku dołączył do was Terje Haroy.

Jak oceniacie jego wokal oraz współpracę z

nim?

Terje jest fantastycznym gościem i moim zdaniem,

do pewnego stopnia, najlepiej pasuje

swoim wokalem do naszego nowszego brzmienia.

Naprawdę łatwo się z nim pracuje i moim

zdaniem znakomicie orientuje się kiedy powinien

śpiewać, a kiedy powinna grać sama muzyka.

Głos Terje to czysta moc!

Foto: Pyramaze

Tak właściwie nie jestem pewien, ponieważ w

mojej opinii jest to muzycznie nasz najmniej

dojrzały wyczyn. Jednak ten album z pewnych

przyczyn został dobrze przyjęty przez ludzi.

Nie mówię przez to, że nie jest to dobra płyta,

i że nie jestem z niej dumny. Ale oczywiście

pierwszy album reprezentuje nasz zespół,

określił nasze brzmienie i dał nam coś, na

czym możemy bazować.

Kto zajmuje się pisaniem tekstów do waszych

kompozycji? Wynikają przy tym niekiedy

jakieś kłótnie?

Henrik (Fevre - przyp. red), wokalista Anubis

Gate napisał słowa do "Contingent", tak samo

jak do naszego wcześniejszego albumu "Disciples

of the Sun". Jest niesamowicie utalentowanym

facetem, ma znakomite pomysły i wizję

jak ubrać je w słowa. Przy "Contingent",

Henrik i ja mieliśmy kilka konferencji na Skype,

aby przedyskutować niektóre pomysły i potem

- po prostu - pozwaliśmy mu, aby poszedł

ich śladem. Jesteśmy bardzo zadowoleni z

ostatecznych rezultatów!

Jak przebiegały prace nad najnowszym krążkiem?

Cieszyliście się pracą, czy może płyta

powstała w trudach przy akompaniamencie

sporów?

Poszło niesamowicie! Jesteśmy bardzo dumni z

"Contingent" i czujemy, że niektóre utwory są

tam ponadczasowe, na tyle, że fani będą je wiecznie

uwielbiać. To była prawdziwa współpraca

pomiędzy każdym, kto był w to zaangażowany

i myślę, że różnorodność tego albumu

mówi o efektywności tego podejścia.

Co skłoniło was do poruszania tematów

związanych z możliwymi konfliktami w przyszłości?

Lubicie klimaty postapokaliptyczne?

Album jest inspirowany obecnymi wydarzeniami,

ludzkimi walkami i konfliktami. Dążymy

do zainspirowania ludzi i zjednoczenia ich, zamiast

dzielenia, jak - wydaje się - robią władze.

Ludzkość powinna być wielkim braterstwem…

nie zbiorem grup walczących przeciwko sobie.

140

PYRAMAZE


Teledysk do kompozycji "A World Divided"

z płyty "Contingent" emanuje wprost dojrzałością.

Jest to chyba zasługa głównie występującego

na początku keyboardu. Nie sądzicie,

że jest to swoiste przesłanie dla ludzkości?

Jak najbardziej jest wiadomością dla ludzkości,

aby się zjednoczyła i walczyła przeciwko złu,

które nas dzieli. To przesłanie braterstwa i pokoju

światowego. Historia opowiedziana tam,

oparta na fantasy, jest zdecydowanie odbiciem

naszego społeczeństwa.

Zdołaliście wykonać wszystkie swoje założenia

odnośnie albumu "Contingent" czy czegoś

wam może brakuje?

Myślę, że na "Contingent" podjęliśmy większość

wątków, które chcieliśmy poruszyć. Jednak

zawsze można więcej, jeśli chodzi o to, co

chcę robić muzycznie i oczywiście zawsze pozostaje

niekończąca się ilość historii do powiedzenia.

Myślę, że Pyramaze od początku opowiada

epickie i mocne historie.

Moglibyście przybliżyć znaczenie okładki

najnowszego albumu? Widnieją na nim bojownicy

uzbrojeni po zęby, w tle możemy dostrzec

mechy, ale chyba najbardziej naszą

uwagę przykuwa hologram trzymany przez

jednego z żołnierzy - rzuca on przecież blask

na całą scenerię.

Okładka do "Contingent" jest wieloaspektową

i dynamiczną historią, która obejmuje wiele

motywów lirycznych wewnątrz samego albumu.

Podczas gdy symbol Pyramaze jest zdecydowanie

z przodu i w centrum, można też zauważyć

kobietę, która jest żołnierzem trzymającym

pistolet w jednej ręce, a w drugiej dziecko.

Zapraszam każdego, aby poświęcił czas i

rzeczywiście przyjrzał się temu, co dzieje się w

głowie każdego z żołnierzy, kiedy gromadzą

się, aby podjąć walkę z niewypowiedzianym

złem. Co zmusiłoby matkę noworodka, aby

chwycić za broń i walczyć pomimo wszystkich

przeciwności?

Macie zamiar w jakiś sposób promować

"Contingent"? Jakieś trasy, może pojedyncze

koncerty? Czy też będziecie ją rozsławiać

głównie podczas festiwalu progresywnego

power metalu w Baarlo?

Foto: Pyramaze

Wygląda na to, że teraz nasz występ na Prog

Power Europe jest jedynym, który mamy zaplanowany,

z możliwym rozgrzewającym występem

w północnych Niemczech. Zawsze staramy

się, aby grać więcej na żywo. Sądzę, że

większość naszej obecnej promocji wydaje się

pochodzić z naszych epickich teledysków i

przekazu słownego.

W Stanach Zjednoczonych daliście popis na

ProgPower USA 2016. Jak wspominacie to

doświadczenie? Spodziewacie się czegoś podobnego

w Europie?

Tak, graliśmy i było fantastycznie! Zdecydowanie

mamy nadzieję na uzyskanie podobnego

odbioru na festiwalu w Holandii. Wydaje się,

że ostatnio nie gramy często na żywo, więc

tym bardziej mamy nadzieję, że występy, które

są przed nami pomogą nam zyskać nowych

fanów na całym świecie!

Z jakim zespołem chcielibyście zagrać?

Oczywiście, dlaczego?

Myślę, że dopasowalibyśmy się do każdego rodzaju

zespołu metalowego. Może z zespołami,

jak Kamelot, Sonata Arctica, Nightwish czy

Evergrey byłoby najodpowiedniej.

Wielu artystów ma swoje muzy. Czy i wy je

macie? Jak wiele im zawdzięczacie?

Moimi osobistymi inspiracjami są kompozytorzy

filmowi, tacy jak Hans Zimmer, Thomas

Newman, Danny Elfman i Steve Jabłoński.

Bardzo ich cenię i to jest to, czego głównie słucham

w moim wolnym czasie. Oprócz pisania

dla Pyramaze, komponuję też dużo muzyki

do filmów indie i gier video. Zdecydowanie pozostaję

zajęty. Ale tak w ogóle, włączenie nowoczesnej

muzyki filmowej do tego co robię z

Pyramaze jest dużą częścią naszego brzmienia.

Dziękuję za odpowiedzi na moje pytania. Liczę,

że w przyszłości zechcecie odwiedzić

Polskę, może nawet dać tu jakiś mały występ.

Życzę powodzenia i wielu sukcesów w

dalszej karierze.

Nie ma za co! Dziękuję za tę możliwość rozmowy

i zdecydowanie chcielibyśmy zagrać dla

dobrych ludzi z Polski, w każdym możliwym

czasie.

Remigiusz Hanczewski

Tłumaczenie: Magda Kowalska, Piotr Szablewski

Foto: Pyramaze

PYRAMAZE 141


"Jednym słowem: Jesteśmy pazerni!"

Kapela Lux Perpetua jest na rynku muzycznym

dopiero od kilku lat, lecz już zdążyła

zapracować sobie na tytuł nadziei

polskiego power metalu. Skład zespołu

tworzą Artur "Rosa" Rosiński (wokal), Paweł

"Kaplic" Zasadzki (założyciel, perkusja), Tomasz "Tommy" Sałaciński

(gitara), Mateusz "Matt" Uściłowski (gitara), Krzysztof "Krzych" Direwolf (bas)

i Magdalena "Meg" Tararuj (keyboard). 28 lutego 2017r. ukazał się ich debiutancki

album "The Curse of the Iron King", a już niedługo zaczną pracę nad kolejnym

krążkiem. Udało nam się porozmawiać z członkami grupy na temat ich początków,

inspiracji, koncertów i planów na przyszłość.

HMP: Zanim w 2009r. narodził się zespół Lux

Perpetua, przez pięć lat istnieliście bez wokalisty

pod nazwą Sentinel. Pawle, jak rozpoczęła

się Twoja przygoda z metalem i jak

wspominasz te niewątpliwie trudne początki?

Paweł Zasadzki: Zasadniczo Sentinel był takim

pre-Lux Perpetua, bo to były praktycznie

te same osoby i kawałki oraz część byłego składu

Gatekeeper (graliśmy też kilka "tamtejszych"

utworów). Mieliśmy zapał do grania, ale

brakowało nam wokalisty. Potem temat na kilka

lat umarł. W listopadzie 2009r. złapałem się

z typkiem z Gatekeepera i stwierdziliśmy, że

ruszymy na nowo z tematem, tylko pod inną

banderą. Podzwoniliśmy po chłopakach, Kosa

do Sapkowskiego.

W tekstach waszych utworów pojawiają się

liczne nawiązania do historii i świata fantasy.

Jak mógłbyś określić swoje główne źródła

inspi-racji przy pisaniu tekstów?

Paweł Zasadzki: Źródła inspiracji są różne -

często są to filmy, książki, komiksy i gry komputerowe,

wszystko co przyjdzie mi akurat w

danym momencie do głowy. Na przykład kawałek

"Army of Salvation" był inspirowany filmem

"Królestwo Niebieskie" z Orlando Bloomem.

W power metalu zazwyczaj śpiewa się o tematach

fantastycznych i rycerskich. Myśląc o pierwszej

płycie, staraliśmy się mieć to na uwadze,

Na razie nagraliście tylko jeden utwór w języku

polskim "Pociąg do piekła bram", na potrzeby

polskiej promocji książki z uniwersum

"Metro 2033". Planujecie nagrywać więcej

utworów w ojczystym języku, czy jednak wolicie

trzymać się anglojęzycznego repertuaru?

Paweł Zasadzki: Generalnie pomysł z "Pociągiem

do piekła bram" zrodził się, kiedy napisałem

kawałek zainspirowany postapokaliptyczną

tematyką "Metra 2033". Wyszliśmy z propozycją

do wydawcy serii w Polsce Insignis, że mamy

kawałek w klimacie "Metra" i chcielibyśmy

jakoś wykorzystać go marketingowo. Na początku

był on w języku angielskim i nazywał się

"Straight Back to Hell". Jeśli zaś chodzi o polski

tekst, to tłumaczenia wymagał na nas wydawca.

A jak wyglądała sama praca nad pierwszą płytą

i gdzie ją nagrywaliście?

Paweł Zasadzki: Do nagrania płyty przygotowywaliśmy

się pół roku - pisanie, uczenie się

materiału, poprawki itd. Zaczęliśmy ogarniać

materiał 1 stycznia 2015r., skończyliśmy 1

czerwca i wtedy weszliśmy na nagrania do HZ

Studio w Zielonce. Album powstawał w sporych

bólach, gdyż w międzyczasie pożegnaliśmy

się ze starym wokalistą. Na szczęście Rosa uratował

nam cztery litery i zgodził się do nas dołączyć.

Sam jednak miał problemy z gardłem,

więc mieliśmy kolejny półroczny przestój. Nagrywanie

instrumentów w sumie poszło nam

szybko, chociaż jako kompozytor musiałem co

jakiś czas wprowadzać różne poprawki.

znalazł wokalistę Morhany Dzidka, który zgodził

się z nami śpiewać. Wtedy ruszyliśmy z

pierwszymi koncertami i nagraliśmy sześć pierwszych

kawałków. Można ich posłuchać na wydanej

w 2014r. EP-ce "Forever We Stand". Tak

zaczęła się nasza historia.

A skąd nazwa Lux Perpetua? Z tego co wiem,

nie ma ona nic wspólnego z książką Andrzeja

Sapkowskiego o tym samym tytule…

Paweł Zasadzki: Jak większość rzeczy związanych

z heavy metalem i rock'n'rollem, tytuł został

wymyślony podczas degustacji alkoholu.

Jak zaczynaliśmy grę z Luxami, trafiła mi się pewna

impreza, na której siedzieliśmy z kumplem

- "filozofem" przy szklaneczce whisky przy kominku.

Powiedziałem mu, że za Chiny ludowe

nie mogę wymyślić nazwy zespołu. A on tak sobie

degustuje "łychę" i nagle mówi: "...Lux Perpetua!".

"A czemu Lux Perpetua?" "Bo fajnie

brzmi!". Ot cała filozofia, jeśli chodzi o nazwę

Lux Perpetua. Nie ma tutaj żadnych odniesień

Foto: Lux Perpetua

dlatego dużo jest tam motywów rycerskich,

przeplatanych treściami religijnymi, jak np. krucjaty,

którym poświęciliśmy trzy utwory na płycie.

Wasz album "The Curse of the Iron King" jest

dosyć zróżnicowany brzmieniowo - zawiera

utwory typowo powermetalowe, ale też kawałki

w klimacie średniowiecznych bardów. Z

jakich zespołów staracie się czerpać przykład?

Paweł Zasadzki: Ludzie często porównują nas

do takich zespołów jak Rhapsody, Iron Maiden,

Blind Guardian i Gamma Ray - są to

pierwsze grupy, które przychodzą ci do głowy,

kiedy myślisz o gatunku powermetalowym. Te

zespoły też są dla mnie główną inspiracją. Nie

gramy jednak power metalu sensu stricto. Ta

muzyka wiąże się z bardzo dużym tempem grania,

a my mamy je trochę niższe, bujające. Na

pewno jednak wiąże nas z tym gatunkiem tematyka

tekstów.

Przejdźmy zatem do wokalisty. Paweł wspomniał

już od Twoich problemach z gardłem,

niemniej jednak Twój głos brzmi naprawdę

dobrze. W jaki sposób dbasz o jego kondycję i

sprawność? Jesteś samoukiem, czy masz muzyczne

wykształcenie?

Artur Rosiński: Mój głos jest kapryśnym instrumentem

i już nieraz dało nam się to we

znaki. Muszę dbać o to, żeby być dobrze nawodnionym,

rozgrzewam przeponę i struny głosowe

oraz zawsze mam przy sobie tabletki nawilżające

gardło. Co do nauki, próbowałem edukować

się w zakresie śpiewania, ale wiedza na ten

temat w naszym kraju jest bardzo nikła. Nauczyciele

nie potrafią wyjaśnić o co chodzi z

przechodzeniem do rejestru głowowego, śpiewaniem

w mixie czy otwieraniem głosu. Na przykład

odpaliłem pani od śpiewu Hansiego z

Blind Guardian, a ona stwierdziła, że nie

przedstawia to dla niej żadnej wartości artystycznej.

Tak naprawdę najwięcej informacji zebrałem

samemu, obserwując innych wokalistów i

rozmawiając z nimi. Dość dobrze koleguję się z

Krzyśkiem Sokołowskim z Night Mistress,

Sebastianem Levermannem z Orden Ogan i

Jake'iem Bergiem, który śpiewał w Amaranthe.

Nauczyciele tylko mnie pognębili - powiedzieli

mi, że jestem barytonem i nigdy nie będę

śpiewał tak jak wokaliści Sonata Arctica czy

Kamelotu. Rozwinąłem się jednak na własną

rękę i zmieniłem typ głosu z barytonu na tenor.

W ogóle jesteś wszechstronną osobą, czternaście

razy wygrałeś bowiem program "Jaka to

melodia?" i zdobyłeś rekordową wygraną.

Artur Rosiński: Zostałem nawet zaproszony na

specjalny odcinek z okazji dwudziestolecia programu.

Wszyscy przyszli w garniturach i marynarkach,

a ja ubrałem się tak jak na nasze koncerty,

czyli czerwony wampiryczny płaszcz i

spodnie z obszyciami. Oczywiście Robert Janowski

zwrócił na mnie uwagę. Wyjaśniłem więc,

że to moje ubranie robocze. Swego czasu występowałem

również między innymi w "Śpiewaniu

na ekranie" - w tym programie też wygrałem.

Tylko do "Idola" nie udało mi się do-

142

LUX PERPETUA


stać, bo czekając w kolejce na nasze wejście,

zdążyliśmy się z zespołem zbombardować browarami.

Wspomniałeś o swoim wizerunku scenicznym.

Jakie są Twoje źródła inspiracji w tej materii?

Artur Rosiński: Bardzo lubię wampiryczne klimaty.

Mocno czerpię też z kultury japońskiej:

anime i mangi oraz gier komputerowych, takich

jak na przykład "Castlevania: Symphony of the

Night". Chcieliśmy mieć jako Lux Perpetua

swego rodzaju ubrania odświętne, których nie

założymy sobie ot tak na jakiś koncert. Na Zachodzie

jest zresztą takie porzekadło, że jeżeli

zespół nie ma swojej stylówy, to nie może być

profesjonalny. Na drugą płytę planujemy jednak

pewne wizerunkowe korekty.

Mógłbyś opowiedzieć nam coś więcej na temat

tej fascynacji anime?

Artur Rosiński: Zanim zacząłem poważnie bawić

się w muzykę, byłem strasznie zakręcony na

punkcie kultury japońskiej. Swego czasu mieliśmy

nawet w moim rodzinnym Żyrardowie fanklub

ludzi zakręconych na punkcie fantastyki,

w którym prowadziłem kącik anime. Anime ma

tę wyższość nad normalnymi filmami, że twórcy

mogą narysować sobie wszystko, co tylko sobie

wymyślą. Poza tym w Japonii ludzie mają

inną emocjonalność. Do tej pory seriale anime i

bajki potrafią mnie dużo bardziej poruszyć niż

filmy z aktorami - bardzo często płaczę na anime

(śmiech).

Ostatnio mieliście okazję zagrać na festiwalu

powermetalowym Zgierz City of Power. Jak

oceniacie to polskie przedsięwzięcie pod względem

organizacji i atmosfery?

Mateusz Uściłowski: Pod względem organizacji

jest to fajna inicjatywa i dobrze, że się rozwija.

Słyszeliśmy tylko głosy od tamtejszych mieszkańców,

że festiwal był trochę mało rozpromowany.

Było jednak całkiem nieźle, oglądało

nas ok. 400 osób. Publiczność bardzo fajnie nas

przyjęła. Sam konferansjer powiedział nam, że

weszliśmy na scenę metalową razem z drzwiami

- miło słyszeć od obcej osoby takie słowa.

Artur Rosiński: Młody ujął bardzo ważną

myśl. W Zgierzu był nasz znajomy Crusader,

który nagrywa każdy koncert, cokolwiek by nie

grało. Powiedział mi, że wiedział, że damy najlepszy

show wieczoru i się nie rozczarował. To

nam daje pozytywnego kopa i utwierdza nas w

przekonaniu, że obraliśmy dobry kierunek. Cały

czas chcielibyśmy jednak więcej, lepiej, mocniej…

Mateusz Uściłowski: Jednym słowem: Jesteśmy

pazerni!

Skoro mowa o koncertach: Macie już na swoim

koncie jakieś szalone przygody z fanami?

Jak ludzie na was reagują?

Artur Rosiński: Ja miałem straszny szał z fankami

na Instagramie. Dziewczyna ze Stanów po

prostu mnie stalkowała. Blokowałem ją, ale

tworzyła nowe konta i atakowała mnie, moją

siostrę i znajomych. Dostaję też bardzo dużo

rozbieranych zdjęć, czasami nawet filmów. Patrzę,

a tu kobieta siedzi w wannie i coś tam ze

sobą robi. I niestety nie są to takie panie, jakich

bym sobie życzył (śmiech). Bardzo fajne są za

to interakcje bezpośrednio po koncertach. Ludzie

bardzo często robią sobie z nami zdjęcia,

chcą naszych podpisów, a niektóre nastolatki po

prostu podchodzą się przytulić. Na nasze koncerty

przychodzą też rodziny z dziećmi. Nie

spodziewaliśmy się tego, ponieważ power metal

nie jest zbyt popularny w Polsce.

Faktycznie w Polsce nie mamy wielu zespołów

powermetalowych, które odnoszą sukcesy.

Łatwo było wam "wyjść z garażu" i trafić na festiwale?

Paweł Zasadzki: Tak naprawdę cały czas pracujemy

nad tym, żeby zaistnieć w tym muzycznym

światku. Teraz szukamy menedżera, żeby

wsparł nas w dziedzinie organizacji, bo sami

lepiej piszemy kawałki, aniżeli je sprzedajemy.

Mieliśmy to szczęście, że wydaliśmy pierwszą

płytę w Underground Symphony, w którym

zaczynał Sabaton. Na pewno jednak z takim

gatunkiem trudno się w Polsce wybić, bo w kulturze

metalowej spotyka się on z pewnym

uprzedzeniem.

Artur Rosiński: Całe życie muzyka, której słuchałem,

była zdecydowanie za delikatna dla

moich kolegów metalowców. Mi to jednak odpowiadało,

bo jestem bardziej zwolennikiem

śpiewu niż growlu. Muzyka, którą gramy, dobrze

się klei, zarówno z cięższymi kapelami, jak

i na przykład z folkowymi. Nie jest to ortodoksyjny

power metal, można też sobie razem z

nami poskandować i poskakać. Kiedy ludzie

przychodzą na nasz koncert, nie ma możliwości,

żeby się dobrze nie bawili. Uważam, że będziemy

"łatwi do sprzedania", tylko potrzebujemy

osoby z pasją, która uwierzy w ten zespół

tak jak my w niego wierzymy.

Meg, jesteś jedyną kobietą w zespole Lux

Perpetua, od w 2014 r. grasz w kapeli na keyboardzie.

Łatwo odnaleźć się dziewczynie w

gronie grających ostrą muzę samców?

Magdalena Tararuj: Sama musiałam stać się

samcem, podobno mam największe jaja w zespole!

(śmiech) Dobrze się tu odnajduję, generalnie

mam mało koleżanek, więc pasuje mi męskie

towarzystwo. Dziewczyny nie lubią power

metalu, więc nikt mnie nie chciał…

Artur Rosiński: ...i się doczepiła do nas, a my

ją nauczyliśmy głośno bekać - to uważam za nasze

największe osiągnięcie! (śmiech)

Jesteś również odpowiedzialna za piękne grafiki

na okładkach waszej EP-ki i debiutanckiego

albumu. Jak wyglądał proces ich tworzenia?

Magdalena Tararuj: Pomysł na okładkę był

Pawełka. A co mnie inspirowało? Szczerze mówiąc,

jak tworzę rysunki w Photoshopie, najpierw

zawsze siadam i szukam w internecie czegoś,

na czym mogłabym się wzorować. Na przykład

jak byli krzyżowcy, to znalazłam kilka

obrazków i patrząc na nie, rysowałam. Najpierw

robiłam szkic całości, później nakładałam kolory

i składałam wszystko w całość. Inspiracji

twórczych szukałam na stronach typu Deviant

Art i na Youtubie.

Na waszym profilu na Facebooku

zamieszczacie wspólne zdjęcia, na

których widać, że naprawdę lubicie

spędzać razem czas. Często spotykacie

się poza studiem nagraniowym,

próbami i koncertami?

Mateusz Uściłowski: Ze mną i Kaplicem

to wygląda tak, że nasi bracia

chodzili razem do klasy, więc znamy

się od dzieciaka. Kiedy byłem w gimnazjum

i zacząłem grać na gitarze,

graliśmy razem z Kaplicem covery. Po

kilku latach nasze drogi ponownie się

zeszły, kiedy grałem w liceum w

thrashmetalowej kapeli i pewnego razu

występowaliśmy razem z Luxami. Bardzo

podobała mi się ich muzyka, więc

jak pół roku później mój zespół się rozpadł,

to do nich dołączyłem. Dokładnie

22 marca 2013r.

Paweł Zasadzki: Te konotacje w zespole

mamy różnorakie, ale generalnie nie

stworzysz kapeli z ludźmi, których nie lubisz.

Mateusz Uściłowski: Na swój sposób się lubimy

i to nawet bardzo! (śmiech)

Członkowie waszego zespołu mają słabość do

sportu - Meg od lat jeździ na nartach, Matt na

łyżwach i rowerze, Rosa woli siłownię i bieganie.

Czy ten sportowy duch przekłada się na

szaleństwo na scenie?

Mateusz Uściłowski: Na pewno sport bardzo

przydaje się Rosie, bo jako wokalista musi być

cały czas rozgrzany. Ja z kolei biegam przed

koncertami i codziennie staram się zrobić kilka

pompek, żeby mieć większą wydolność. Zgierz

był właśnie fajnym koncertem, bo mogliśmy się

wybiegać i temperatura też była do tego całkiem

sprzyjająca. Staramy się dużo ruszać na scenie,

aby dać ludziom to, co chcą zobaczyć.

Wasz grafik stopniowo wypełnia się coraz

większą ilością koncertów, coraz więcej osób

śledzi was w mediach społecznościowych. Jakie

są wasze plany na przyszłość i czy planujecie

szerzej otworzyć się na rynek zagraniczny?

Paweł Zasadzki: Takie dalekosiężne plany też

mieliśmy, ale na razie skupiamy się na polskim

odbiorcy. Od 1 stycznia 2018r. planujemy zorganizować

większą trasę po Polsce, ale będziemy

też próbowali sięgać do zagranicznych znajomości.

Artur Rosiński: Ja na przykład przez swoje media

społecznościowe dostaję często pytania kiedy

zagramy w Szwecji, Australii, Stanach Zjednoczonych,

Japonii… My jesteśmy chętni, tylko

pozostaje kwestia organizacji i kosztów podróży.

Niestety zespoły na naszym poziomie

bardzo często nie zarabiają na swoich koncertach,

a wręcz odwrotnie: trzeba jeszcze dołożyć.

Na razie traktujemy muzykę tylko jako hobby,

chociaż każdy by sobie życzył, żeby kiedyś to

się zmieniło.

Paweł Zasadzki: A jeśli chodzi o inne muzyczne

plany, to jesteśmy w trakcie pisania nowego

materiału. Planowo 10 kawałków, jednak kolejna

płyta nie będzie stricte powermetalowa,

nawet pod względem tekstów - będziemy sięgać

aż do lat 80. W niedługim czasie chcemy nagrać

demówkę, pierwsze trzy kawałki jako materiał

promocyjny.

Artur Rosiński: Z tego co wiem, interesowało

się nami AFM Records, tylko niestety uznali

nas za kapelę, która za mało koncertuje. Obecnie

kiedy idziesz do większej wytwórni, to

chcą, żebyś przyszedł jako gotowy produkt. Staramy

się zatem takim gotowym produktem zostać.

Marek Teler

LUX PERPETUA 143


wspólnie.

Wracamy na poważnie!

Korpus był jednym z najbardziej liczących się polskich zespołów rockowego

boomu wczesnych lat 80., ale losy zespołu potoczyły się tak, że nie wydał

nawet jednego singla, by ostatecznie rozpaść się w roku 1990. Muzycy uznali jednak,

że ta historia nie może się tak skończyć i przed czterema laty reaktywowali

zespół. Można więc było posłuchać "Królowej balu" i innych przebojów Korpusu

na koncertach, a wkrótce po tym grupa poszła za ciosem, nagrywając debiutancki

album "Respekt". O kulisach reaktywacji i nagraniu pierwszej oficjalnej płyty w

dorobku Korpusu rozmawiamy z wokalistą Januszem "Johanem" Stasiakiem i basistą

Cezarym "Dziadkiem" Łostowskim:

Foto: Dariusz Mysłowski

Dawni koledzy z zespołu zareagowali z entuzjazmem,

czy też musieliście ich namawiać do

stania się na powrót rock 'n' rollowcami?

Wioślarze "Czaszka" (Marek Balaszczuk) i

"Witek" (Wiktor Pietrzykowski) od razu załapali

temat i ucieszyło mnie, że są nadal w wybornej

formie… każdy z nich coś tam grał przez

te lata. Marek nawet miał swoją stałą kapelę.

Zmieniło się to, że tym razem większość numerów

napisałem ja i moje propozycje nie od razu

spotkały się z entuzjazmem chłopaków. Z tym,

że ja wiedziałem dokładnie, co chcę osiągnąć i

chyba mi się to udało, oczywiście z ogromną pomocą

"Dziadka" i jego świetnymi aranżacjami

oraz wielką pozytywną pracą naszego klawiszowca

Włodka Tyla "Mariano", zdolnego faceta,

który zrobił przepiękne, rasowe rockowe klawisze.

Jeszcze to się zmieniło, że teraz u nas chórki

ostro pomykają… "Dziadek" i "Mariano".

Oczywiście, gramy również sztandarowe numery,

kompozycje Marka, Wiktora i "Dziadka"…

"Nafta", "Bal żebraków", "As" czy "Imperator"…

trochę w innych aranżacjach niż kiedyś.

Powrotów zespołów sprzed lat nie brakuje, ale

często bywa tak, że z oryginalnego czy dawnego

składu jest w nich raptem lider czy ktoś jeszcze,

a reszta to świeży zaciąg. Tymczasem u

was przeważają muzycy z dawnej ekipy, tylko

perkusistę zwerbowaliście młodego, Piotra

Muszyńskiego. Część waszych dawnych perkusistów

albo już nie żyje, albo wzięła rozbrat

z muzyką, więc ich udział w reaktywacji Korpusu

był niemożliwy. Ciekawi mnie jednak

czemu za bębnami nie zasiadł Nazim Alijew,

skoro nawet jeszcze niedawno był w składzie

twego solowego zespołu Johane's, a w Korpusie

z perkusistów udzielał się najdłużej?

Generalnie to zmarł Piotrek Bańkowski, ale on

grał bardzo krótko w Korpusie. Darek Zdziebłowski

żyje i ma się dobrze, jednak przestał

grać. Nazim dostał ode mnie propozycję na początku

reaktywacji, ale odmówił. Teraz gra bluesa

w profesjonalnej kapeli i to jego wybór. Przyjaźniliśmy

się przez wiele lat, bo mieliśmy

wspólną pasję - rafy koralowe w Egipcie. Cudo!

Kto wie może jeszcze kiedyś razem coś zaszyjemy,

teraz u nas "królem" za bębnami jest "Mucha".

Piotrek Muszyński jest rewelacyjny i bardzo

pracowity, a na sztukach odfruwa: szalony

facet, w pozytywnym tego słowa znaczeniu!

HMP: Tylko dwie nazwy znaczących polskich

zespołów, grających hard rocka przychodzą mi

na myśl w kontekście ogromnego pecha i braku

choćby singla na koncie: Grupy Stress z lat 70.

i właśnie was z kolejnej dekady. Tak jak oni

też mieliście wielki przebój, "Królową balu",

ale nie zdołaliście tego zdyskontować i ostatecznie

rozpadliście się w 1990 roku. Mieliście jednak

poczucie, że było was stać na więcej, marzyliście

o nagraniu płyty, pewnie stąd ten powrót?

No tak nie do końca nie mieliśmy singla, bo w

1985r., oprócz "Królowej balu" na sesji dla Trójki

w ich studio na Myśliwieckiej, nagraliśmy jeszcze

numer "As". Realizatorem tych nagrań był

zaczynający karierę, jeden z najlepszych realizatorów

dźwięku, Rafał Paczkowski. Co ciekawe,

nagrywaliśmy na tzw. "setkę" i nagraliśmy dwa

numery w cztery godziny! Teraz to byłby rekord!

Jeszcze w 1987 roku mieliśmy sesję w Izabelinie

z Andrzejem Puczyńskim i powstały

wtedy studyjne nagrania utworów "Wiara" i

"Wulkan". Te single…no oprócz "Wulkanu",

były grane przez rozgłośnie radiowe. Ale faktem

jest, że żaden singiel nie ukazał się oficjalnie w

sprzedaży na rynku muzycznym w tamtych latach.

Pewnie to, że nie nagraliśmy wtedy albumu,

a powinniśmy i mieliśmy na spoko materiał

na dużą płytę, było jednym z motorów napędzających

naszą reaktywację, ale nie dominującym.

Przyszła taka potrzeba, żeby jeszcze huknąć

i tyle.

Singla w tradycyjnej, 7" formie, jednak nie mieliście,

radiowe nagrania, nawet jeśli stały się

przebojami, to zupełnie co innego... Warto też

oddać tu sprawiedliwość Sławomirowi Orwatowi,

bo to on rzucił pomysł tej reaktywacji?

Zaczęło się od albumu grupy Johane's, płyty

"Skazani na miłość", którą wydała w 2011 roku

Fonografika. Mój autorski projekt został

fajnie przyjęty w mediach i radiach. Były przeboje.

Zacząłem później szykować materiał na

drugą płytę Johanes'a i nagrałem numer "Defilada"

- ostry kawałek. Poszedł na Listę Polisz

Czart do Sławka do Wielkiej Brytanii i on

zareagował konkretnie, wręcz każąc mi reaktywować

Korpus - zauważył niewygaszony we

mnie rockowy ogień z dawnych lat. Skontaktował

mnie z gitarzystą, który zakładał ze mną

Korpus, Romkiem Iwanowiczem, mieszkającym

od lat w Anglii i spotkaliśmy się w Polsce.

Dołączył do nas Darek Olszewski, pierwszy

basmen Korpusu i zaczęliśmy coś pomału szyć

w podziemiach kościoła na Bemowie. Romek

nie został z nami długo, chciał grać ostrzejszy

rock i wtedy ruszyłem do chłopaków z dawnego

Korpusu. Darek grał z nami na basie prawie

rok i zaliczył sporo udanych koncertów, ale również

odszedł… chyba trochę jednak odpuścił

mentalnie i uszanowaliśmy to. Rozstaliśmy się

w przyjaźni. Wrócił basista "Dziadek" czyli

Czarek Łostowski i od tego momentu zaczęła

się prawdziwa zawodowa praca nad repertuarem

i planowanym albumem. Czarek to świetny

aranżer i kompozytor, a poza tym drugi,

obok mnie, gorący duch kapeli. Jest szefem muzycznym

zespołu i trzyma w rękach wszystkie

ruchy koncertowe i zespołowe. Ja jestem tzw.

mózgiem. Ale wszystkie decyzje podejmujemy

Macie też w składzie klawiszowca Włodzimierza

Tyla i jeśli chodzi o Korpus to jest to

zdecydowana nowość brzmieniowa - uznaliście,

że do ballad, etc. to konieczność?

"Mariano" został polecony przez Zbyszka Jędrzejczyka,

znakomitego bluesmana… Nie

chodziło tylko o ballady, lecz o szersze aranżacje…

nagle zjawił się facecik, jakby uszyty na

miarę dla nas i składający się z tym samych elektronów

i atomów… świetny gość! Czasami mamy

z "Dziadkiem" wrażenie, że grał zawsze z

nami. Zdolna bestia. Genialny muzyk. Poza

tym świetnie śpiewa. Wypisz, wymaluj jak dla

nas.

Wiele takich powrotów zaczyna się od dużego

szumu, ale niestety często bywa tak, że przysłowiowa

para idzie w gwizdek. Wy obraliście

inną taktykę: stopniowe zwiększanie liczy

koncertów, potem pierwszy powrotny singel

"Bal żebraków", nagrany wiosną 2014 roku, kolejne

teledyski do "Tajemnic" czy "Esemesa"?

Tak… dobrze to ująłeś! Nam się zbytnio nie

spieszyło i nie chcieliśmy być tylko sezonowym

wybrykiem. Decyzje o pojawianiu się kolejnych

utworów i teledysków były przemyślane.

144

KORPUS


Powrotny "Bal żebraków" nagrany u Winka

Chrósta otworzył puszkę Pandory u nas i w

branży, a potem kolejne fajne koncerty w Progresji,

Remoncie, Voo Doo w Warszawie sporo

zamieszały. Już ludzie z branży i dawni fani

dostali cynę, że nie żartujemy i wracamy na poważnie.

Niejako symbolicznie ta nowa wersja "Balu

żebraków" nagrana w studio Winicjusza

Chrósta, trafiła też na wasz debiutancki album

"Respekt", zarejestrowany w Lord Fader

Studio, będąc takim dokumentalnym zapisem

dokonań zespołu z pierwszych miesięcy po reaktywacji?

"Bal żebraków" jest absolutnie innym numerem

na albumie… w połowie słuchania. Jest to nasz

ukłon w stronę dawnego Korpusu, bez klawiszy

i ostrą jazdą z czasów Jarocina 83! Resztę

numerów ogarnął już finalnie producent muzyczny

albumu Arek Nawrocki. Wielka postać na

rynku realizatorów dźwięku w Polsce… mieliśmy

szczęście. Znakomity fachowiec i świetny

muzyk.

Sięgnęliście też po kilka innych starszych kompozycji:

bodaj najstarszego wśród nich "Imperatora",

oczywiście "Asa" czy "Naftę" - odcinanie

się od przeszłości i dawnych dokonań Korpusu

nie wchodziło w grę, bo i po co?

Tych kultowych, koncertowych numerów było

więcej, ale po selekcji zostawiliśmy tylko kilka.

Okazało się, że w tych nieco zmurszałych łepetynach

siedzi jeszcze sporo dobrego i powstały

znakomite nowe kawałki, które można usłyszeć

na albumie "Respekt".

Dla wielu ludzi pamiętających was sprzed lat

brakuje jednak na tej płycie jednego utworu i

zapewne domyślasz się jaki numer mam na

myśli - uznaliście, że nagranie "Królowej balu"

będzie zbyt oczywistym rozwiązaniem?

Drażliwy temat… Współkompozytor numeru

"Królowa balu" nie wyraził zgody na jego granie!

Graliśmy na początku na koncertach ten numer

i fajnie był przyjmowany… Ale gitarzysta, kiedyś

usunięty z kapeli, teraz pominięty przy reaktywacji,

nie mógł się z tym pogodzić i… cóż

szkoda gadać… miernota i małość jest w człowieku

na zawsze. Przykre to…

Może w takiej sytuacji warto pomyśleć o wydaniu

jakiejś kompilacji z prawdziwego zdarzenia,

nawet jeśli nie wszystkie utwory z lat

Foto: Dariusz Mysłowski

80. i 90. brzmią odpowiednio dobrze?

Pomyślimy raczej o nowych wersjach i nie będziemy

robili kompilacji. Moglibyśmy w tej

chwili nagrać nawet dwa kolejne albumy na bazie

starego materiału. Jednak cały czas powstają

nowe numery i w aktualnym repertuarze koncertowym

jest utwór "Piękna", lecz z całkowicie

zmienioną aranżacją. Pracujemy ostro na próbach.

Klasykę sprzed lat dopełniliście utworami napisanymi

specjalnie z myślą o "Respekcie" - to

pewnie ogromna frajda mieć świadomość, że

wciąż ma się natchnienie, a nowe riffy czy teksty

wciąż pchają się spod palców czy zakamarków

mózgu na światło dzienne? (śmiech)

Jak mówiliśmy wcześniej, okazało się, że mamy

jeszcze sporo do pokazania i jest wena twórcza.

To chyba taka trochę złość, że w tamtych latach

nie zarejestrowaliśmy albumu. Startowaliśmy

razem z Oddziałem Zamkniętym i oni nagrali

płytę, stali się sławni i do dziś odcinają kupony,

są gwiazdami i zarabiają kasę. My graliśmy, graliśmy,

graliśmy koncerty, mieliśmy ogromną ilość

fanów koncertowych, ale nie przekładało się

to medialnie i zarobkowo i rozpadliśmy się!

Foto: Dariusz Mysłowski

Czasem jest to u was praca bardziej zespołowa,

niekiedy jesteś zaś wyłącznym autorem

jakiegoś utworu, np. tytułowego czy "Tajemnic"?

Jest kilka zupełnie autorskich moich numerów,

razem je aranżujemy. We wszystkich kawałkach

każdy z muzyków ma swój kompozytorski

udział. Czyli nazwałbym to raczej pracą zespołową!

Ten ostatni to ponoć utwór zainspirowany

prawdziwą historią, losami człowieka, który

jakoś zatracił się w życiu tak, że trafił na jego

peryferie, stał się takim wyrzutkiem społeczeństwa?

Podobną tematykę poruszasz też

zresztą w "Balu żebraków" i to też utwór oparty

na faktach?

Oba numery "Bal żebraków" i "Tajemnice" mają

odniesienie do prawdziwych wydarzeń.

Czyli teksty o smokach i magicznych krainach

to nie wasza działka: opieracie się na rzeczywistości,

a nie klimatach fantasy i tak już pewnie

pozostanie?

Żyjemy tu i teraz i o tym gramy… no i oczywiście

o miłości, bo bez niej świat nie miałby sensu.

Klimat fantasy lubimy w filmach i niech tak

pozostanie.

Tytuł płyty też zdaje się mieć dodatkowe znaczenie

- "Respekt" dla tych wszystkich, którzy

tyle lat czekali na wasz powrót?

To ważny tytuł i odnosi się mocno do słów numeru

"Respekt" na albumie! To znaczy respekt

do życia, miłości, grania i oczywiście fanów i

wielbicieli… Podchodzimy z ogromnym respektem

do tego, co robimy… naszą pracę ocenią

słuchacze! Pozostajemy z nadzieją, że nasz album

dotrze do ludzi w tych trudnych, zwariowanych

czasach.

Na koncertach macie jednak nie tylko "starą

gwardię" z lat 80., ale też przychodzi na nie

młodzież, tak więc nie macie pod tym względem

powodów do narzekań?

Byliśmy absolutnie zaskoczeni tym, że tak wielu

młodych fanów rock & rolla przychodzi na nasze

koncerty i fajnie się z nami bawi. To jest budujące!

A starsza gwardia naszych wielbicieli

chyba doceniła, że nie rozmieniliśmy się na drobne,

tylko jest raczej grubo. I tak będzie zawsze…

szalona jazda bez trzymanki jak za dawnych

czasów.

KORPUS 145


Rozważacie czasem hipotetyczne sytuacje "co

by było, gdyby", bo przecież mieliście szanse

na sporą karierę, choćby taką, jaką zrobił Bank

czy nieco później Oddział Zamknięty, zaprzepaszczoną

jednak z winy menadżera, który źle

wami pokierował, nastawiając się tylko na

koncerty?

Nasz były manager, Zbyszek Radaj (niestety

już nie żyje) postawił na koncertowy Korpus.

Zagraliśmy ponad 200 koncertów w czasach pojarocińskich

w kraju i za granicą. Były tego dobre

i złe skutki, o których wspominaliśmy wcześniej.

Było, minęło i czasu nie wrócisz, ale można

coś naprawić i właśnie to próbujemy zrobić!

Myślę, że nam się udało i tego potencjału nie

zmarnujemy!

Pierwsza płyta wydana 36 lat po założeniu zespołu

i po 23-letniej przerwie - emocji związanych

z tym wydarzeniem pewnie nie da się opisać?

Emocje ogromne i wielka satysfakcja! Przez te

ostatnie lata otoczyło nas grono fajnych ludzi.

Znakomity realizator i producent Arek Nawrocki,

prywatni sponsorzy, którzy nie żałowali

środków na realizację naszych nagrań i klipów,

świetny PR Grześka Szklarka z firmy Cantara

Music i wydawca albumu Jola Krawczyk, która

wykonała ogromną pracę, żeby album wydany

został w sposób jak najbardziej profesjonalny z

zawodową dystrybucją na rynku. I to się teraz

dzieje! Jeszcze przepiękny projekt

okładki albumu - dostałem go w

prezencie od mojego przyjaciela z

Nowego Jorku, jednego z najlepszych

tamtejszych grafików, Adama

Liptona!

Foto: Korpus

Kolejne utwory promujące "Respekt"

to "As" i "Żądło", tak więc

nie zaniedbujecie tego aspektu działalności.

A jak będzie z koncertami -

ruszycie poza Warszawę w jakąś regularną

trasę, spróbujecie pokazać

się na kilku festiwalach, etc.?

Za moment start albumu w mediach

(15.09) i premiera singla "Żądło" i wideoklipu

do niego! Cała jesień koncertowa

w Polsce… oczywiście z koncertem

promocyjnym w Warszawie! Terminy

i cała robota w z tym związana w

tej chwili wre… Mamy agencję koncertową,

która o to dba. Festiwale i większe znaczące

koncerty w Polsce od wiosny przyszłego

roku. Muszą dowiedzieć się wszyscy, poprzez

nasz album, że Korpus powrócił i jest do dyspozycji.

To oni, organizatorzy mają dzwonić do

nas i my chętnie wtedy dla nich zagramy… Zawsze

się szanowaliśmy i nie rozmienialiśmy na

drobne i chcemy to podtrzymać. Tak jest na całym

świecie, że to organizatorom zależy na występie

wybranych kapel. Jakoś u nas jest to

wszystko postawione do góry nogami… jak zresztą

wszystko. Ale kochamy ten kraj i nauczyliśmy

się w nim godnie żyć… podkreślam… godnie!

Czyli wydanie tej płyty nie jest tylko jednorazowym

spełnieniem marzeń starszych panów?

Korpus wrócił na dobre i to dopiero początek

tego, czego możemy się po was spodziewać?

Człowiek jest stary wtedy, gdy odpuści i tak się

wtedy zaczyna czuć! Wszyscy jesteśmy młodzi

na tyle, na ile się czujemy… Czasami na próbach

mam wrażenie, jakbyśmy się spotkali dopiero

co w jednej piaskownicy… I tak będziemy

trzymać do końca świata i o jeden dzień dłużej…

Wojciech Chamryk

HMP: Możesz przypomnieć Czytelnikom

HMP jak zaczęła się Twoja przygoda z muzyką

rockową w połowie lat 80-tych (a może

wcześniej!?), której pierwszym etapem stało

się założenie Collage?

Mirek Gil: Moja przygoda z muzyką jako gitarzysta,

zaczęła się w szkole podstawowej, tak w

roku 1976, założyliśmy pierwszy zespół, który

właściwie nie miał nazwy, graliśmy przede

wszystkim bluesa. Potem był zespół Complex i

Tris Plus, graliśmy już bardziej rozbudowane

utwory w klimatach Genesis i Pink Floyd, bardzo

fajny czas.

Czy Collage odniósł Twoim zdaniem sukces?

To zależy, kto co nazywa sukcesem, myślę, że

płyta "Moonshine" wejdzie na trwałe do kanonu

rocka progresywnego.

Kolejnymi projektami z Twoją pieczęcią zostały

Mr.Gil oraz Believe. Ten drugi powstał

w zasadzie w momencie zawieszenia działalności

dwóch innych, wymienionych przedsięwzięć.

Czy proces tworzenia projektu Believe,

którego jesteś przecież głównym architektem,

wynikał z czegoś rodzaju "pustki artystycznej",

w której się znalazłeś? Wprawdzie to

już historia, ale mógłbyś powiedzieć kilka słów

na temat pomysłu narodzin Believe?

Zawsze chciałem pisać piosenki od momentu

kiedy zacząłem grać na gitarze i zawsze chciałem

mieć zespół rockowy. Kiedy Collage przestało

działać, chciałem mieć nowy zespół i tak

powstał Mr Gil, a potem Believe. Muzyka dla

mnie jest jak tlen do życia, inaczej nie mogę.

Czy wszystkie założenia - jeżeli takie istniały

- w zakresie stylu, brzmienia, tożsamości artystycznej

Believe, udało się zrealizować? Co

wyróżnia muzykę prezentowaną przez Was na

scenie rockowej?

My muzykę traktujemy bardzo intuicyjnie, nie

mamy żadnych założeń w zakresie stylu, brzmienia.

Rock progresywny daje ogromną możliwość

wędrówki z muzyką w różne strony, style

i brzmienia więc nasza wypowiedź nie ma ograniczeń.

Ale każdy zespół chce osiągnąć swoje

brzmienie, brzmienie które dla słuchaczy jest od

razu rozpoznawalne. W Believe jest to połączenie

brzmienia mojej gitary ze skrzypcami Satomi,

co niewątpliwie nas bardzo wyróżnia.

Believe od narodzin istnieje jako twór demokratyczny,

czy Ty jako założyciel grupy miałeś

od zawsze, bądź masz także dzisiaj, w kwestiach

spornych głos decydujący?

Tak, staramy się w zespole stworzyć takie relacje

ażeby każdy mógł się swobodnie muzycznie

wypowiedzieć, czasami nie jest to proste, ale po

to jest zespół, żeby sobie razem pomagać, ponieważ

za efekt końcowy wszyscy odpowiadamy.

Z szacunkiem należy pochylić się nad dorobkiem

fonograficznym Believe. Regularnie wydawane

albumy studyjne, łącznie z premierowym

sześć, zapis koncertu, dwa dyski wideo.

Trudno narzekać. Believe stał się z biegiem

czasu Twoim artystycznym priorytetem, czy

raczej unikasz takiej oceny, realizując się na

wielu polach?

Jestem z tych czasów, kiedy jeden zespół jest dla

mnie najważniejszy, nie lubię dziś słowa projekt,

projekty. Believe to mój zespół.

Znam zawartość "Seven Widows", miałem

także przyjemność poznać inne Wasze płyty,

mam na półce wszystkie publikacje Mr. Gila i

Collage i po pierwszym wysłuchaniu premierowego

programu, powiem trochę kolo-

146

KORPUS


Dźwięki rockowej poezji

Istniejący od ponad dekady na mapie rockowej progresji Believe, zespół

kierowany od początku przez gitarzystę Mirosława Gila, zaprosił słuchaczy na duchową

ucztę, publikując premierowy materiał zatytułowany "Seven Widows". Nie

tylko ja jestem zdania, że historia "Siedmiu Wdów" ujęta w ramy klasycznego albumu

koncepcyjnego, ma szansę zdobyć umysły licznych odbiorców inteligentnego

rocka swoją spontanicznością, wciągającą nastrojowością i pięknymi, zróżnicowanymi

krajobrazami instrumentalno-wokalnymi. Każdy, kto zdążył już poznać

tajemnice tych opowieści, przyzna, że Mirek Gil i spółka stworzyli wyjątkowe

kompozycje ze ślicznymi melodiami, przestrzennym brzmieniem, prawdziwym tyglem

emocji wyrażanych dojrzałymi partiami instrumentalnymi i kreatywnym wokalem.

kwialnie "uwaliło mnie na amen". Moim skromnym

zdaniem to najlepszy album Believe w

kilkunastoletnim życiu formacji. Dlatego może

tak być, że pytanie, jak przyjąłeś rezultat

końcowy Waszej pracy, okaże się retoryczne.

Zadowolony?

Wiesz, zawsze twórca musi być zadowolony

inaczej nie wydałby płyty. Tak jest, choć wiem,

że to bardzo egoistyczne. Ja jestem bardzo zadowolony,

ponieważ zmiany perkusisty i wokalisty

dały Believe nową jakość, album koncepcyjny

i nowy rozmach. Robert "Qba" Kubajek

i Łukasz Ociepa wnieśli nowe rzeczy, które

brakowały wcześniej Believe.

Największe wrażenie na najnowszym albumie

"Seven Widows" zrobiły na mnie wspaniałe

duety skrzypce - gitara, słyszalne w dosyć licznych

fragmentach. Ciary gwarantowane!

Jak układała się Twoja współpraca z Satomi?

Możesz potwierdzić, że "nadajecie na tych samych

falach" (jestem ciut- to "ciut" to dokładnie

sześć lat - starszy od Ciebie, więc wybacz,

że używam wyrażeń potocznych pachnących

(???) naftaliną)?

"Qby" Kubajka, bo to przecież nowi członkowie

grupy?

Była krótka i panowie od razu z nami się zrozumieli

i podobnie jak my kochają taką muzykę.

Plusem nowych kompozycji i ich wykonania

jest także, według mojej opinii, znalezienie

wręcz idealnej równowagi pomiędzy spokojem,

melancholią i zaraźliwą nastrojowością (wiem,

co mówię, bo należę do grona tych, uzależnionych),

pewnym majestatem, takim symfonicznym

monumentalizmem oraz, myślę, że

nie przesadzam, metalowym powerem w niektórych

partiach. Czy taka interpretacja wydaje

się zgodna z Waszymi zamierzeniami?

Tak, świetnie to odczytałeś, lubimy ażeby słuchacz

był troszeczkę przez nas sterowany, w

tym sensie, że np. z melancholii przechodzimy

w zupełnie inny np. dziki nastrój. To też nas

"kręci". Jeżeli chodzi o metalowy power to zasługa

realizatora Janosika, który bardzo mi pomógł

w nagrywaniu riffów gitarowych, ażeby

były one mocniejsze niż na poprzednich płytach

i udało się, nigdy tak jeszcze nie grałem i nie

uzyskałem takiego brzmienia.

Z lekkim przymrużeniem oka i trochę prowokacyjnie

zapytam, jaki wkład w treść siedmiu

Mam wrażenie, że ta muzyka to prawdziwy

wulkan emocji, bardzo sugestywnie przekazanych

w taki sposób, że chwilami powstaje

intymne złudzenie, że można ich …dotknąć.

Czy emocjonalność to niezbywalny element

kreatywnej działalności każdego artysty, muzyka?

Bez emocjonalności nie można zajmować się żadną

dziedziną sztuki. Myślę, że dla wszystkich

jest to jasne. Tak, ta płyta jest bardzo emocjonalna,

wiele rzeczy powstało i zostało zagranych

za pierwszym podejściem.

Nie uwierzę, jak powiesz, że nie dotarły do

Ciebie pochlebne reakcje słuchaczy, wręcz zachwyty,

nad jakością, klasą muzycznej materii,

którą stworzyliście. Więc zapytam, nie

masz już dosyć wysłuchiwania tych "ochów i

achów" z prawa i lewa?

Tak, recenzje są euforystyczne, ale my tego bardzo

potrzebowaliśmy, byliśmy po bardzo trudnym

i ciężkim okresie w zespole, zmiany członków.

Dlatego chwalcie nas, a my będziemy dalej

pisać muzykę i wydawać płyty.

Skrzypce i Satomi w składzie zespołu to był

Twój pomysł?

Tak, ale nie wiem skąd mi się to wzięło, ale jednocześnie

marzyłem o takim graniu jak w

Wishbone Ash, takie wymiany melodii między

gitarą a skrzypcami. Udało się i jestem z tego

tytułu szczęśliwy.

Niełatwe pytanie, ale porzućmy fałszywą

skromność, jak zdefiniowałbyś swój styl jako

gitarzysty? Możesz podać kilka cech wyróżniających?

Który z gitarzystów inspiruje/

inspirował (niepotrzebne skreślić!) Ciebie jako

artystę rockowego?

Sam nie wiem jaki mam styl, ale jak wcześniej

wspominałem, zawsze chciałem osiągnąć swoje

rozpoznawalne brzmienie jak i zespołu. Spokojnie

można u mnie usłyszeć wpływy Davida Gilmoura,

Roberta Frippa czy Steve Hacketta.

To mistrzowie.

Foto: Believe

Współpraca z Satomi to sama przyjemność, Satomi

jest muzykiem klasycznym, bardzo mało

zna muzyki rockowej, ale jej to nie przeszkadza

w graniu z nami, muzyka dla niej jest całością,

bez podziałów na gatunki i style i dlatego tak

nam się dobrze współpracuje.

Nie chciałbym wyjść na "wazeliniarza", ale

swoje partie solowe, a jest ich multum,

grasz… genialnie. To słychać od pierwszych

dźwięków "Widow I". Łatwo przyszło stworzenie

wciągających, wręcz nostalgicznych,

emocjonalnych i pięknie nastrojowych partii

gitarowych i zespolenie ich w jednolity, spójny

konglomerat z pozostałymi komponentami

instrumentarium?

Dużo na tej płycie solówek powstało spontanicznie,

przypływ chwili i zagrane, dużo improwizacji.

Były też niektóre pieszczone, ale to

mniejszość. Bardzo Ci dziękuję za taki komplement,

jak pisałem wcześniej, potrzebujemy ich.

Jak przebiegła, Twoim zdaniem adaptacja w

nowym środowisku Łukasza Ociepy i Roberta

kompozycji wniósł Mirek Gil? Jak przebiegał

proces twórczy w przypadku "Seven Widows"?

Myślę, że duży, ale byłoby to bardzo krzywdzące

dla reszty zespołu jakbym nie powiedział, że

oni też.

Kolejną zaletą albumu, dotyczącą wszystkich

utworów, jest niezwykle przestrzenne brzmienie.

Wrażenie, że słuchacz został szczelnie

otoczony gęstymi, intensywnymi dźwiękami

jest zasługą…?

Całego zespołu, wszyscy członkowie mieli ogromna

swobodę wypowiedzi muzycznej i to zaowocowało.

Satomi grała jak zwykle, to co

chciała, Qba grał rytmy które wymyślił, podobnie

Przemas basy. Ja gitary. Ale co jest nowe to

Satomi oprócz skrzypiec zagrała "klawisze" i tu

bardzo intensywnie nad tym pracowaliśmy, ale

wyszło tak jak chcieliśmy. Przybycie do zespołu

Łukasza wokalisty było jak cud, przyszedł

chłopak, który nie tylko miał ciekawy głos, ale

był bardzo kreatywny i On ułożył wszystkie linii

melodyczne. W ten oto sposób powstało to

BELIEVE 147


148

przestrzenne brzmienie, brzmienie Believe, to

jest miłe dla Nas, że ludzie od razu nas rozpoznają.

Ale należy wspomnieć też o naszym realizatorze

Pawle "Janosie" Grabowskim i studio

JNS bez niego tego brzmienia by nie było, on to

ładnie złożył do kupy i poukładał.

Skrzypce w składzie instrumentalnym Believe

obecne były od zawsze, ale raczej skromnie, w

ograniczonym zakresie eksponowane. Tym razem

smyczki "wywalczyły" sobie znacznie

więcej przestrzeni, chwilami ich partie stanowią

wręcz motyw wiodący, przykładowo w

kompletnie odjazdowym "Widow IV". Kto był

autorem pomysłu takiego, innego rozłożenia

akcentów instrumentalnych? Jak oceniasz efekt

takiego postępowania?

Tak, po ostatnich płytach mieliśmy z Przemasem

niedosyt skrzypiec i stwierdziliśmy, że Satomi

zasługuje na więcej i się udało. Fajnie, że

to dostrzegłeś i, że słuchaczom też to się podoba.

Zmiana na stanowisku wokalisty zmieniła

charakterystykę tych partii w Believe, nieco

mocniejszych, mniej dramatycznych, bo Karol

Wróblewski występował często w roli aktora

pierwszego planu, ściągając uwagę słuchacza.

Czy Łukasz Ociepa spełnił Twoje oczekiwania,

a w częściowo nowym układzie personalnym

pojawił się od początku "team spirit"?

"Team Spirit" pojawił się właściwie po 15 sekundach,

kiedy Łukasz zaśpiewał trzy słowa, od razu

wiedzieliśmy, że to On. Co ważne, on jest nie

tylko wokalistą, ale jest bardzo kreatywny i takiego

człowieka szukaliśmy. Jest zupełnie inny

niż Karol, bardziej tajemniczy, mroczny i zagadkowy,

na pewno nasze koncerty się zmienią.

Może to nic nie znaczący drobiazg, ale zwróciłem

uwagę na fakt, że na "Seven Widows"

program wypełniają kompozycje niezwykle

rozbudowane, ze złożoną strukturą, wielowątkowe.

To świadome działanie, efekt kreatywności

czy porzucenie ograniczeń twórczych?

Wszystko razem, w muzyce naszej nie kalkulujemy,

jesteśmy spontaniczni, oddajemy się bezwzględnie

dźwiękom. To nasz sposób na muzykę,

myślę, że bardzo fajny, bo wszystkim sprawia

to przyjemność, a to bardzo ważne.

Poszczególne utwory powstawały….no właśnie

jak? Jaką strategię działania przyjęliście,

spotkania w studio i burza mózgów czy raczej

wymiana "elektroniczna" pomysłów?

O nie, nie żadna wymiana elektronicznych

BELIEVE

Foto: Believe

dźwięków, stara zasada, wspólne muzykowanie

i wspólne przeżywanie i tworzenie muzyki , to

nasza droga, zero "copy" i "paste", wszystko zagrane

przez muzyka, wtedy są emocje i nie

brzmi to sztucznie i bezdusznie.

Nowy Believe to także zmiana na newralgicznym

stanowisku, perkusisty. Robert "Qba"

Kubajek jest bardzo wszechstronny, potrafi

grać zarówno spokojnie, delikatnie, nieco wycofany

na drugi plan, ale jak trzeba potrafi także

"przyłożyć do pieca", jak w finałowym "Widow

VII". Jednocześnie perkusyjny puls słyszalny

jest na wszystkich ścieżkach. Co mógłbyś

powiedzieć o swoim współpracowniku?

Qba to wieloletni nasz kolega, a teraz przyjaciel.

Dawno wiedzieliśmy, że to świetny perkusista,

ale nie wiedzieliśmy, że taką samą muzykę

lubi jak my. Pierwsze nasze spotkanie od razu

dało odpowiedź, że możemy razem grać i zrobić

świetny album, Ja osobiście lubię perkusistów i

lubię ich słuchać. To co lubimy w jego grze to

ogromna spontaniczność i świetne rytmy i Qba

dużo słucha, podgrywa pod wokal, gitarę, skrzypce,

to duża umiejętność i dzięki temu cała muzyka

nabiera innego wymiaru, jest bardziej wyrazista

i rytm daje spójność kompozycji, po

czym się chowa i znowu gra. To nasz mocny

punkt zespołu.

W wielu artykułach, recenzjach fonograficznego

dorobku Believe pojawiają się "szufladki

stylistyczne", do których wpychany Wasz styl

otrzymuje miano art rocka, prog rocka. Jesteś

przeciwnikiem klasyfikowania muzyki czy zupełnie

to Tobie nie przeszkadza? Czy koncept

"Seven Widows" spełnia kryteria tzw. progresywności?

Mógłbyś uzasadnić taką tezę?

Nie przeszkadza mi to szufladkowanie, słuchacze

muszą mieć wyraźny sygnał, co to za muzyka,

jest dziś jej tak dużo, że to ważne. "Seven

Widows", tak to album progresywny, po pierwsze

album koncept, długie rozbudowane utwory,

solówki gitarowe i skrzypcowe, efekty poza

muzyczne, jak np. głosy dzieci.

Po raz pierwszy w swojej historii stworzyliście

album koncepcyjny. Kto był pomysłodawcą

ujęcia muzyki Believe w ramy tematycznie

spójnej koncepcji i skąd wypłynął tak rzadko

spotykany i niebanalny temat historii pożegnań

osób bliskich? Inspiracja zrodziła się pod

wpływem…?

To pomysł naszego autora tekstów Roberta

Sieradzkiego. To On po wysłuchaniu muzyki

demo, stwierdził, że będzie to album koncepcyjny

i będzie to siedem historii wdów żegnających

swoich bliskich.

W zapowiedzi nowej muzyki pojawił się atrybut

"oryginalna". Na czym Twoim zdaniem

polega oryginalność koncepcji i jej wdrożenia

w przypadku "Seven Widows".

Myślę, że chodzi tu o pomysł tych siedmiu historii

wdów, że każda jest inna i nie ma takich

samych na świecie.

Chciałbym jeszcze zapytać o jedną istotną

kwestię, mianowicie melodyjności, harmonii

pomiędzy dźwiękami. Album aż skrzy się od

ślicznych, łatwo akceptowalnych, łagodnych

wątków melodycznych. Jak one powstają? Posiadasz

jakiś katalog, bazę danych, zapisujesz

w notesie, czy telefonie komórkowym? W

utworach "Seven Widows" linie melodyczne

prowadzą często gitara i skrzypce.

Miło mi, że zwróciłeś na to uwagę. Kochamy

melodie i oprócz tego całego "anturaż" one są

najważniejsze. Jeśli chodzi o ich powstawanie,

to skontaktuj się z "najwyższym".

W Polsce dosyć rzadko można się spotkać z

taką akcją promowania nowej płyty, jaką zorganizowaliście.

Ta akcja ciągle trwa. Jakie są

Twoje pierwsze wrażenia z jej przebiegu?

Uważasz, że to był marketingowy, przysłowiowy

"strzał w dziesiątkę"?

Tak, to był strzał w dziesiątkę, zainspirowały

mnie do tego dawne czasy. Pamiętasz jak kiedyś

ktoś zdobył płytę, to się spotykaliśmy np. u

mnie w domu i ją razem z koleżankami i kolegami

słuchaliśmy. Był to taki piękny rytuał

wspólnego słuchania. Pomyślałem sobie, że w

dobie tej elektroniki, internetu będzie to bardzo

ciekawe i pod prąd. Ludzie na każdym spotkaniu

podkreślali, że to świetny pomysł i, że swobodnie

mogą ze mną porozmawiać i poznać.

Naturalną niejako koleją rzeczy po wydaniu

płyty studyjnej jest organizacja serii koncertów,

zaprezentowania fanom nowych nagrań

w wersji "Live". Czy istnieją już takie plany?

Coś konkretnego?

Plany są na rok 2018 , konkretów na te chwile

nie ma.

Nasza rozmowa - wywiad przebiega w tak

wazeliniarskiej atmosferze, że Czytelnicy

HMP pomyślą, że "ściemniam" pisząc o pięknych,

eleganckich stronach muzyki z albumu

"Seven Widows". Czy jest taka kwestia związana

z nowym albumem, którą nazwałbyś "łyżką

dziegciu w beczce miodu"?

Nie ma.

Bardzo dziękuję za kilka rzeczy:

-po pierwsze za cierpliwość w udzielaniu odpowiedzi

na tyle pytań,

-po drugie za wartość merytoryczną przekazanych

informacji,

-po trzecie za piękno, którym emanuje muzyka

z płyty "Seven Widows",

-po czwarte za dbałość w muzycznych kreacjach

rockowych o najwyższą jakość ich estetyki,

z bardzo dobrym skutkiem.

Życzę powodzenia w wytyczaniu nowych

ścieżek w sztuce muzycznej, sukcesów na trasach

koncertowych i głęboki szacun, jak to mówi

mój Kolega z radia PiK w Bydgoszczy,

Adam Droździk, za "muzykę podniesioną do

rangi sztuki". Gratuluję szczerze nowej, wspaniałej

płyty.

Dziękuję

Włodek Kucharek


LION SHEPHERD

Fuzja rocka, folku, proga w orientalnych szatach

Oryginalność to znak rozpoznawczy polskiej grupy Lion Shepherd, której

debiutancki album "Hiraeth" (2015) oraz najnowsze wydawnictwo "Heat" (2017)

stanowią istne kompendium wiedzy na temat orientalizmów w dziedzinie muzyki.

Bogactwo instrumentarium Bliskiego Wschodu w połączeniu ze spontanicznością

rocka i wyrafinowana wokalistyka stworzyły różnorodny konglomerat wpływów

muzycznych, przy którym wielbiciele szufladkowania muzyki dostają bólu

głowy. Bo muzyka w wykonaniu Lion Shepherd ma charakter globalny, przenika

lekko i zwiewnie przestrzenie urozmaiconych dźwięków, spajając je w spójny organizm

o zmiennej rytmice oraz chwytliwej melodyce. Kamil Haidar (wokal) oraz

Mateusz Owczarek (gitary, bouzouki irlandzkie), duet artystów występujących w

roli spiritus movens, czyli inspiratorów działania sekstetu, zainspirowani Orientem,

postanowili w kreatywny sposób udowodnić, że muzyka rockowa to przestrzeń,

w której, wykorzystując inteligencję, wrażliwość i emocje twórców, stworzyć

można rock podniesiony do rangi sztuki. A każdy, kto chciałby się o prawdziwości

tego twierdzenia przekonać osobiście, może to uczynić bardzo łatwo, słuchając

kompozycji zarejestrowanych na longplayu "Heat". Muzyka zintegrowana z

elegancją szaty graficznej i sztuki edytorskiej dały wyśmienity efekt. Poniżej na

kilkanaście pytań przedstawiciela HMP odpowiada jeden z architektów projektu,

Kamil Haidar, autor większości partii wokalnych.

HMP: Z czym kojarzy się Tobie (bardzo przepraszam

za cień prowokacji w tym pytaniu)

nazwa Maqama?

Kamil Haidar: Ze świetnymi wspomnieniami,

wieloma przygodami, sukcesami ale też lekcjami

pokory. Naprawdę odrobiliśmy swoją działkę w

tym zespole, graliśmy od najmniejszych pubów

po duże sale koncertowe. Nie było pieniędzy,

trzeba było dokładać. To uczy samozaparcia ale

też weryfikuje ludzi wokół. Ci nastawieni na

szybki sukces, kompletnie nieprzygotowani na

długą i systematyczną pracę, odpadali. Mieliśmy

bardzo dużo wiary w siebie i mnóstwo

energii. Z czasem ona wygasła i wtedy w najlepszym

momencie skończyliśmy tą przygodę.

Wam tak samo waszą. Najlepiej czarną Metallicę

albo "Roots" Sepultury".

Porównując charakterystykę stylu Maqama i

Lion Shepherd w dostępnych źródłach znaleźć

można wiele zbieżności, rock progresywny,

psychodelia, world music, komponenty etniczne.

Czy tak ta kwestia wygląda również z

Twojego punktu widzenia, czy może dostrzegasz

w tym zakresie nieuchwytne dla ogółu

różnice?

To kompletnie inne projekty, mające innych odbiorców

i inne założenia. Media łatwo sobie zaszufladkowały

ogólnikami te dwa zespoły i postawiły

znak równości. Bo jest i Orient i psychodelia.

Ale jest też kompletnie inne brzmienie,

bogatsze, akustyczne, szerokie instrumentarium,

inne rytmy, klimat. Lion Shepherd ma

formę otwartą, czerpie z wielu nurtów. Maqama

to był po prostu rock/metalowy kwartet z

orientalnymi smaczkami tu i ówdzie.

Czy takie składniki wydawnictwa płytowego,

jak szata graficzna, walory estetyczne edycji,

obrazy, treści bookletu powinny zostać tak zaprojektowane,

żeby sugerować odbiorcy charakterystykę

zawartości muzycznej płyty? Bo

podziwiając piękne wydanie "Heat", rodzą się

skojarzenia z niektórymi kierunkami muzyki

rockowej, wymienionymi m.in. powyżej.

Wolna wola autora. Jeśli masz koncept na całość

rób spójnie. Jeśli chcesz bawić się różnymi

formami wyrazu rób muzykę pop i okładki jak

dla płyt metalowych. Oczywiście "spece" od

marketingu zanoszą się teraz śmiechem, ale ja

uważam, że wydawnictwo to koncept złożony i

musi w pełni wyrażać artystę. U nas akurat

wszystko jest bardzo korespondujące, spójne i

ma wiele ukrytych znaków. Ale nie widzę powodu,

by nie wydać płyty i zapakować ją w torbę z

Jak rozumiesz "pełną swobodę twórczą oraz

niezależność w kreowaniu brzmienia"? Takie

deklaracje znalazłem w formie uzasadnienia

dla pracy nad albumem "Maqamat" w studio

Krzysztofa Staluszka.

Chodziło głównie o to, że mogliśmy nagrywać

dziesiątki godzin, kiedy chcemy, o której godzinie

chcemy itp. Nikt nam nie stał nad głową,

praca odbywała się w rodzinnej atmosferze. Później

miksy robiliśmy już z Adamem Toczko w

jego Elektra Studio, ale najważniejszy etap, w

którym trzeba intymności i spokoju, czyli nagrania,

robiliśmy sami.

Jaką naukę bądź refleksje przyniosła Tobie i

innym członkom Maqama współpraca z Chrisem

Sheldonem nad realizacją albumu "Gospel

of Judas"?

Chris Sheldon pracował z największymi artystami

tego globu, ma punkową duszę ale "robił"

Foo Fighters, Skunk Anansie, pracował z Robertem

Plantem i AC/DC. Przede wszystkim

pokazał mi o co chodzi w tym, że zagraniczne

produkcje brzmią jak brzmią a polskie nie dają

rady. Że nie chodzi o sprzęt, do którego dzisiaj

mają dostęp wszyscy, ale o mental. Polscy realizatorzy

mają w studio przynajmniej trzy monitory

full HD. Patrzą na waveformy, analizują

widmo i bóg wie co jeszcze. Sheldon nie miał

żadnego monitora a miksy słuchał na boomboxie

Aiwa z lat 80-tych. Na szczęście nowe pokolenie

polskich producentów, realizatorów i techników

to już kompletnie inna bajka. Starają

się o oryginalność. Już nikt nie zadaje pytania

na wstępie współpracy: "chłopaki, przynieście mi

płytę jaka wam się najbardziej podoba a ja zrobię

Foto: Lion Shepherd

Co stało się powodem Twojej i Mateusza

Owczarka secesji ze składu Maqama i decyzji

o założeniu Lion Shepherd, bo przecież po wizycie

w studio BlackSound w Los Angeles i

współpracy z Dougiem Pinnickiem, basistą i

wokalistą King's X perspektywy na polu rozwoju

artystycznego, z zewnątrz wyglądały rewelacyjnie?

Była współpraca z Pinnickiem, płyta "Gospel

of Judas", trasa po Europie z Riverside. A jednak

coś się wypaliło i nie działało. Po powrocie

z bardzo udanej trasy koncertowej nie byliśmy

w stanie zagrać jednej porządnej próby. A

że twórcza przestrzeń nie znosi pustki… z Owczarkiem

robiliśmy cały czas muzę. Była obopólna

chęć i twórcza jakość. Chcieliśmy też rozwoju.

Wiedziałem, że formuła Maqamy się wyczerpała

i albo wprowadzimy coś nowego albo

przepadnie ten projekt. I miałem rację jak pokazuje

czas.

Ikei, jeśli artysta ma taką potrzebę. Ja na przykład

nie kupuję płyt, bo ich okładki sugerują

zawartość jakiej lubię słuchać. Wręcz zdarza mi

się kupić płytę, bo ma zajebiste opakowanie a

płyty nawet nie wrzucam do odtwarzacza.

Preferowanie barw i odcieni szarości, czerni,

bieli ma jakiś cel? (Tak czyni też m.in. Tilo

Wolff z albumami Lacrimosy). Wskazuje

klucz do odczytania klimatu muzyki, nastrojowości,

sugeruje obecność w krainie mroku i

tajemniczości?

Dla mnie czerń jest po prostu elegancka i najlepiej

mnie charakteryzuje. Mam w zasadzie sa-

LION SHEPHERD 149


me czarne ciuchy, czarny samochód i czarne

gitary (śmiech). I podoba mi się ten kolor na

okładkach. Można go pokazać na wiele sposobów.

Na pewno sugeruje obecność w krainie

tajemniczości, ale nie skazuje wydawnictwa na

bycie melancholijnym i przymusowo depresyjnym.

Interesujesz się mitologią grecką? Jeżeli tak

jest, to jakie inspiracje z niej czerpiesz?

W podstawówce sporo czytałem o tym, interesowałem

się też antyczną historią. Ale nie czerpię

z mitologii greckiej. W zasadzie opieram się

na tym co "tu i teraz".

Powyższe pytanie rodzi się pod wpływem całego

bogactwa nazw widocznych na awersie

dysku z zapisem albumu "Heat", choć decyzja,

co w tym przypadku jest awersem a co rewersem,

jest co najmniej dyskusyjna. Co chciałeś

zawrzeć pod symboliką nazw, między innymi

bogów wiatru, Boreas, Notos, Zephyros? To

Foto: Lion Shepherd

specyficzny klucz do zrozumienia przekazu

muzyki?

To akurat przemycił grafik - Grzegorz Pwinicki.

Jest to klucz to zrozumienia przekazu muzyki

i chciałem takie elementy. Dałem Grześkowi

wolną rękę w projektowaniu uprzednio

nakreślając mu wizję o czym jest płyta tekstowo

i muzycznie. Zaproponował między innymi ten

element i fajne wydało mi się przełamanie stereotypu,

że jak Lion Shepherd to tylko orient.

Muszą być arabska kaligrafia i hinduskie stroje.

Świadomie wprowadzamy zamęt w percepcji

słuchaczy. Twoje pytanie udowadnia, że to dobra

droga. Doceniam też Twoją wnikliwość.

Czy pasjonują Cię brzmienia orientalne, rodem

z Bliskiego Wschodu? Zintegrowanie

brzmienia hinduskich, arabskich czy perskich

składników instrumentarium, jak to ma miejsce

w przypadku albumu "Heat", z rockowym

kanonem, gitarami, perkusją stwarza jakąś

trudność?

Jasne że mnie pasjonują. Na kanwie tych brzmień

zbudowaliśmy swój muzyczny wizerunek.

My kompozytorsko wychodzimy od połamanych

rytmów, używamy już na etapie pisania

piosenek instrumentarium, stamtąd więc późniejsza

implementacja z brzmieniem rockowym

wychodzi nam naturalnie. Trudno się

czasem zdecydować, w którą stronę pójść, ja lubię

grać też zwykłego rocka takiego na 4/4, ale

musimy pamiętać o tym, co ten zespół ma słuchaczowi

przekazać. I wybieramy tą trudniejszą

drogę, mariażu różnych stylów, skal, harmonii.

Długo trwały poszukiwania tabli, santura czy

lutni oud? Nauka gry i osiągnięcie optymalnego

brzmienia zajmuje dużo czasu? Jesteś zadowolony

z efektów pracy Twojej i Twoich

partnerów artystycznych?

Wiele z tych spotkań z muzykami grającymi na

tym instrumentarium to przypadek. Wieść poszła,

że nagrywamy taką i taką muzę i nagle

gdzieś się ktoś pojawia. Np.: perski santur nagraliśmy

kompletnym przypadkiem, bo Jahiar

Irani akurat grał z Kayah w studio obok próbę

i go bezczelnie zaczepiliśmy na korytarzu. Tak

samo było ze Sławkiem Bernym (perkusjonalista),

który robił coś z Tomaszem Stańko i

przechodząc usłyszał nas podczas sesji nagraniowej.

Ogólnie wszystko to wychodzi fajnie i

naturalnie.

Lion Shepherd zaraz po debiucie płytowym

"Hiraeth" upchnięto w szufladce z etykietką

"rock progresywny". Czy materiał muzyczny

"Heat", zespolenie orientalizmów z typowo

rockowym brzmieniem spełnia Twoim zdaniem

kryteria progresywności, niezależnie od

tego, jak rozumiesz definicję (jeżeli takowa istnieje!?)

tego pojęcia?

Progres oznacza dla mnie poszukiwanie, modyfikację

i ciągły ruch. Jeśli tak rozumiesz "rock

progresywny" to mogę się na tą szufladkę zgodzić.

Ale jeśli rock progresywny to hammondy,

niekończące się pasaże i brzmienia lat 60,70 i

80, to nie wchodzę w to. Granie jak Pink Floyd

to nie progres tylko kopia i regres. A mam wrażenie,

że trochę o to w dzisiejszej scenie rocka

progresywnego chodzi.

Jak już otrząsnąłem się ze zdumienia wywołanego

jakością edytorską digipaku z gustownie

tłoczonym tytułem "Heat", "wystartowałem"

z muzyką i mnie dosłownie "zamurowało".

"On The Road Again" i ups!!! Przecież

brzmienie, rytm, melodyka tego kawałka to

bardziej taki "bliskowschodni folk", raczej

dalekie od rockowych standardów. Przełom w

myśleniu słuchaczy już na wstępie czy chęć

zaskoczenia oryginalnością?

Bliskowschodni folk - dobre!!! To może zaczniemy

się określać jako bliskowschodni progressive

folk (śmiech). Jak nagraliśmy ten numer uznaliśmy,

że jest tak "bezkompleksowy i energetyczny",

że świetnie nadaje się na intro do tej jednak

koncepcyjnej płyty. Cel zespołów ambitnych

to zaskakiwać oryginalnością. Chcieliśmy

też, aby słuchacze, którzy polubili nas po

"Hiraeth" doznali szoku. Nie chcieliśmy też by

poczuli się, że próbujemy ich karmić odgrzewanym

kotletem w postaci Hiraeth 2.

Zresztą w podobnej konwencji pozostajecie

także na ścieżkach tytułowego "Heat". Co

możesz powiedzieć o procesie tworzenia tego

bogactwa oryginalnych "wariacji" strunowych?

Mamy pod ręką w naszym studyjku masę dziwadeł

i fajnych gitar, bałałajek oraz lutni i używamy

ich wszystkich na raz (śmiech). Oto cała

tajemnica.

Czy każde zestawienie brzmienia orientalnego

instrumentarium, dosyć dalekiego od europejskiej

kultury muzycznej, z rockowym standardem

daje właściwy efekt, czy niektóre z

tych sekwencji zwyczajnie się wykluczają, bo

trudno połączyć "ogień z wodą"?

Oj na pewno są sekwencje, które się wykluczają,

chociaż czasem można się zdziwić jak fajnie

brzmi rockowy monument w stylu Guns n

Roses z solówką na arabskim oud (śmiech).

Każda praktycznie kompozycja z programu

"Heat" zawiera zapadające w pamięć melodie.

One powstają spontanicznie, w czasie wspólnych

spotkań czy są rezultatem indywidualnej

pracy z dala od zgiełku studia nagraniowego?

Kto z Was dostarcza najwięcej wykorzy-

150

LION SHEPHERD


stanych później pomysłów?

W zasadzie zawsze każdą kompozycję robimy

we dwóch, spotykamy się, jemy obiad, pijemy

po pięć kaw i robimy muzę. Więc atmosfera jest

bardzo przyjemna to i powstają przyjemne melodie

(śmiech).

Wśród muzyków można wyróżnić dwa rodzaje

podejścia do kwestii tworzenia premierowego

materiału muzycznego, część z nich nie

wyobraża sobie innej sytuacji niż "burza mózgów"

i wspólne jamowanie, inni preferują szerokie

wykorzystanie możliwości nowych technologii,

prace w odosobnieniu i elektroniczną

wymianę idei. Do której z tych grup zaliczyłbyś

siebie?

Jak wspomniałem wcześniej nasza metoda to

eksperymenty we dwóch. Robimy kompozycje,

składamy je w pełne aranże-demo z programowanymi

bębnami, nagranym basem etc. Potem

rozgrzebujemy to od nowa w studio i nagrywamy

z żywymi muzykami. Zdziwiłbyś się, jakbyś

usłyszał, jak bardzo potrafią się różnić wersje

demo od tych studyjnych mimo tak zamkniętej

formy jaką my proponujemy.

W których punktach powstawania materiału

na album "Heat" napotkaliście największe trudności"

Z czego one wynikały?

O dziwo nie mieliśmy żadnych trudności. Szło

pięknie w cudnej atmosferze i z naprawdę fajnymi

ludźmi. Mieliśmy kontrolę nad każdym

etapem produkcji, nagrywaliśmy w Krakowie,

Warszawie i Sulejówku. W finale dołączyli Łukasz

Błasiński i Wojtek Olszak i to było najlepsze

co się mogło tej płycie przytrafić.

Odpowiedzialność za harmonie wokalne należała

zapewne do Ciebie? Dodatkowego kolorytu

dodaje im głos Kasi Rościńskiej, stanowiącego

ze względu na barwę, tę jaśniejszą

stronę śpiewu? To łatwe zadanie, zintegrowanie

wokali żeńskich i męskich?

Linie to mój obowiązek, ale harmonie robiliśmy

wspólnie w większości już w studio z Wojtkiem

Olszakiem. On miał bardzo wielki wkład w tą

część pracy, jego wiedza i wielki talent otworzyły

przede mną zupełnie nowe horyzonty. On

też zarekomendował Kasię, która jest po prostu

cyborgiem. Wchodzi, słucha i avista nagrywa, w

dodatku na siedząco. Zazdroszczę!!! (śmiech)

Foto: Lion Shepherd

Czy jesteś zwolennikiem korzystania z kontrastów,

których sporo na Waszej płycie?

Akustyka z brzmieniem elektrycznym, zadziorny

rockowy power z lekkością sekwencji

akustycznych, przykładowo w "Storm Is Coming",

stanowi Twoim zadaniem sile i różnorodności

materiału?

Jak wspomniałem, kontrasty, różnorodność i jeden

wielki miks kultur to nasze znaki rozpoznawcze.

Czy tworząc tak urozmaiconą fakturę dźwiękową,

jak ma to miejsce zarówno na "Hiraeth",

jak też "Heat", myślisz o wyznacznikach

stylu, czy muzyka ujmowana jest przez Ciebie

jako całość, bez "szufladkowania" na kierunki,

subgatunki?

W ogóle tymi kategoriami nie myślę. Pamiętam

jak wydawca albo marketingowcy, którzy biorą

się za promocję pytają nas: "no dobra podeślij mi

zespoły, na których się wzorujecie to napiszemy, Super

nowa płyta w stylu np.: Pink Floyd!!", albo "określmy

konkretnie styl i trzeba zrobić hasło typu najlepszy

progresywny album 2017!!" i tak dalej, bla bla bla.

A my nie jesteśmy w stanie temu sprostać. My

jesteśmy niepowtarzalni i do tego cały czas

dążymy. Dlatego wiele osób może nam zarzucać

niespójność bo trochę rock, trochę folk, trochę

progressive, trochę trans, trochę pop (śmiech).

A problem polega na tym, że to nie my jesteśmy

niespójni tylko ich horyzonty są wąskie.

Wiodącymi autorami muzyki jesteś Ty i Mateusz

Owczarek. W jaki sposób zamierzacie

oddać dźwiękową kolorystykę muzyki, z jej

wszystkimi, tymi orientalnymi odcieniami w

wersji "live"? To zadanie wymaga dodatkowego

wsparcia instrumentalno- wokalnego?

Zagraliśmy z "Heat" już kilkadziesiąt koncertów

i to cały czas ewoluuje. Gramy z muzykami

koncertowymi - to oczywiste. Trzeba przyjść i

się przekonać jak to brzmi. Mogę tylko powiedzieć,

że jest naprawdę nieźle (śmiech).

Nastrój, ekspresja, energia muzyki to także,

tak przypuszczam, między innymi chęć wyrażenia

emocji. Ile w potencjale muzyki Twojej

osobowości?

Oczywiście 100%!! Zarówno mojej jak i Mateusza.

Przecież to na tym polega praca artysty.

Wyrażać własną osobowość i to jest jedyna siła

napędzająca muzykę.

Jak rodziły się decyzje dotyczące instrumentalnych

partii solowych, sporo ich na ścieżkach

utworów? Podam tylko jeden przykład, powalająca

gitara w "Swamp Song".

To nasz kolejny znak rozpoznawczy. Mateusz

Owczarek jest wirtuozem gitary i emocjonalne

sola to jego styl. Więc musi się to zawierać również

w naszej muzyce. Zawsze naciskam na to,

bo chcę pokazywać co mamy najlepsze. Radiowcy

rozpaczają, bo czas "nie radiowy" i chętnie

by nas grali, gdybyśmy robili wersje radio edit

bez partii instrumentalnych i najlepiej trwające

po dwie i pół minuty, ale to nie o to w tym

chodzi.

Plany na tzw. najbliższą przyszłość to…?

Kolejna płyta, koncerty i rozwój. Już mam dreszczyk

emocji na myśl, że zaraz wracamy do

studia i zaczynamy kolejną przygodę o kryptonimie

"Cios nr 3" (śmiech).

Bardzo dziękuję za możliwość "rozmowy", która

być może pozwoli na pozyskanie kolejnych

sympatyków Waszej sztuki muzycznej. Życzę

powodzenia w realizacji zamierzeń artystycznych

i udanej promocji obu albumów Lion

Shepherd, "Hiraeth" i "Heat", zarówno w kraju,

jak również zagranicą, bo są tego warte!

Serdeczne dzięki i do zobaczenia!

Włodek Kucharek

Foto: Lion Shepherd

LION SHEPHERD 151


Do przodu, pod górę, pod prąd!

- Bazą dla naszej twórczości był zawsze thrash

metal, a cała reszta ewoluowała tworząc swojego

rodzaju charakterystyczny i poniekąd

rozpoznawalny dla nas styl - mówi perkusista

Bogdan Kubica. Jego Myopia wydała właśnie

"Transmyopic Interconnection" i ten album w całej rozciągłości potwierdza prawdziwość

powyższych słów - to techniczny thrash w awangardowo-progresywnym

sztafażu, rzecz z najwyższej półki i kosmiczny koncept nie tylko dla fanów zakręconej

twórczości Voivod:

HMP: Jesteście wręcz podręcznikowym przykładem

zespołu niezależnego: istniejecie bez

mała 25 lat, wydaliście w tym czasie pięć płyt

i to - nie licząc okazjonalnej współpracy z Selfmadegod

- bez wsparcia żadnej wytwórni. Wygląda

więc na to, że najzwyczajniej w świecie

uwielbiacie grać i to dla was coś więcej niż

zwykłe hobby?

Bogdan Kubica: No tak, ładnie i precyzyjnie to

wyliczyłeś! Ćwierć wieku w podziemiu, jak jakieś

morloki, ale po tylu latach można się przyzwyczaić

do mroku i do tego, że jeśli chcesz,

żeby twoja muzyka ujrzała światło dzienne, to

musisz wszystko do końca doprowadzić sam

zamiast czekać na zlitowanie jakiegoś wydawcy.

Jest to faktycznie niecodzienne hobby, bo dość

kosztowne, ale każdy w szarej codzienności powinien

mieć jakąś odskocznię bez względu na

"Simultaneous Simulations" ukazała się przed

pięciu laty i już wtedy zapowiadaliście kolejny

album, musicie więc mieć bardzo sprecyzowaną

wizję kierunku w którym podążacie?

Jest to normalna w tego typu wypadkach procedura.

Dopóki zespół istnieje, to po wydaniu jednej

płyty, zawsze zapowiada następną i odgraża

się, że ta kolejna będzie jeszcze lepsza. Nie wiadomo

ile potrwa realizacja takiej obietnicy, ani

jak to wszystko wyjdzie w rzeczywistości, ale takie

nastawienie i podejście nakręca do działania.

Do jednego natomiast muszę się przyznać, zawsze

jeszcze przed wejściem do studia miałem

sprecyzowane koncepcje tekstowe dotyczące już

kolejnej płyty, czyli jeszcze w studiu nie zasiedliśmy

do bieżącego nagrania, a ja już myślałem,

jaką opowieść zaserwujemy za kolejne 3-4

lata, i myślałem wtedy, że dopóki są kolejne pomysły

na nową historię, to musi powstać następne

nagranie. Tym razem też tak było.

Jednak w tej sytuacji o tzw. karierze możecie

zapomnieć, bo nie dość, że nagrywacie muzykę

trudną w odbiorze, to jeszcze są to albumy

koncepcyjne - "Transmyopic Interconnection"

nie jest tu wyjątkiem?

Wszystkie nasze płyty są koncepcyjne i jak na

razie nie planujemy innej formuły. Koncepcyjność

jest fajna, i niekoniecznie musi utrudniać

odbiór całej płyty, pod warunkiem, że poza muzyką,

słuchacz zainteresuje się tekstami i spróbuje

zrozumieć, o co w całej opowieści chodzi.

Tym razem Twór Myopia wychodzi ze swojej

standardowej roli narratora naszych tekstów, i

oprócz narracji zostaje także głównym bohaterem

całej historii. W tekście "Myopia The

Creature" przedstawiamy go, podając informacje,

które były do tej pory dostępne dla super

zainteresowanych tylko na naszej stronie. Zaraz

potem Twór Myopia relacjonuje wybuchy na

Słońcu, normalna rzecz, ale te są większe i o

wiele bardziej intensywne, ogromne chmury

atomów, jonów i elektronów wyrzucone ze

Słońca zmierzają w stronę Ziemi, nasza atmosfera

i osłona magnetyczna nie dają rady, burze

magnetyczne wyłączają zasilanie, padają wszystkie

systemy, dodatkowo dokonuje się, i tak

już wcześniej trwające, odwrócenie ziemskich

biegunów magnetycznych, stopniowo zanika

ziemska atmosfera co sprawia, że z czasem promieniowanie

kosmiczne bez problemu dociera

do powierzchni naszej planety z siłą niewielkiego

promieniowania nuklearnego, co powoli

unicestwia życie na Ziemi. Tu wkracza Twór

Myopia, zabiera cały ziemski materiał genetyczny

ukryty na lodowej, północnej wyspie, w

podziemnym schronie, transportuje go do

znanego już z poprzednich opowieści bliźniaczego

układu planetarnego Abneveroth na planetę

Morth, która przypomina Ziemię sprzed

kilku miliardów lat. Tam, znany nam cykl życia

będzie trwał dalej. Tak w skrócie wygląda obecny

koncept, to tylko zarys, a szczegóły oczywiście

na płycie lub na naszej stronie.

czas i środki, i w naszym wypadku jest to mozolne

wprowadzanie na rynek kolejnych naszych

muzycznych i tekstowych pomysłów.

Foto: Myopia

Wiele zespołów metalowych utożsamia rozwój

ze stopniowym upraszczaniem swej muzyki,

aby stawała się ona bardziej przyswajalna

dla szerszych grup słuchaczy. U was wygląda

to zupełnie inaczej, bo z każdą kolejną

płytą sami podnosicie sobie poprzeczkę coraz

wyżej, pisząc i nagrywając coraz trudniejsze,

bardziej skomplikowane i wielowątkowe kompozycje?

Upraszczanie muzyki i wprowadzanie większej

ilości melodii kojarzy mi się ze stwierdzeniem,

że trzeba by nareszcie pomyśleć o spróbowaniu

zarobienia jakiejś kasy, choć to przecież nie jest

żadna gotowa recepta na sukces. Fajnie byłoby

trochę zarobić, ale pod warunkiem, że ciągle robisz

to, co sprawia największą frajdę. Nie mając

więc szans na większe powodzenie, już wiele lat

temu zdefiniowaliśmy swój rozwój w takim właśnie

kierunku, żeby podnosić systematycznie

poprzeczkę, i powiem ci: jest to docelowo przyjemne,

choć czasami po drodze irytujące. Nieraz

mieliśmy sytuację taką, że nie byliśmy w stanie

przejść jakiegoś motywu, tysiąc prób i ciągle nie

tak. Rzucałem czasami pałkami w kąt, jak dziecko,

które nie dostało ciastka, ale jak już takie

coś jednak zgraliśmy, to była to prawdziwa wisienka

na torcie i smakowała jeszcze lepiej, i całe

dla nas granie, to jest właśnie to: do przodu,

pod górę, pod prąd.

Taka tematyka była zawsze chętnie wykorzystywana

przez metalowe kapele, jednak w waszym

przypadku zawartość tej opowieści dodatkowo

zdaje się podkreślać fakt, że warstwa

tekstowa jest dla was równie ważna co muzyka?

Nie wiem, czy tematyka science-fiction jest aż

tak często wykorzystywana w metalu, ale my

staramy się połączyć więcej pasji w jednym,

czyli właśnie specyficzną muzykę i sci-fi. Warstwa

tekstowa zawsze była bardzo istotna, tworzy

ona jeden spójny obraz z tłem muzycznym

lub stanowi istotne tło dla muzyki, dla każdego

coś innego stanowi większą wagę. Na długo

przed założeniem zespołu zastanawiałem się o

czym chciałbym pisać w tekstach mojego potencjalnego

zespołu, o byle pierdach, ważnych

sprawach, przemycić tam czyjąś poezję? Stanęło

na czymś poważnym, z akcentem fantastyki

naukowej, i tak jak rozmawialiśmy wcześniej, za

każdym razem jest to mini opowieść, jakby nowela,

krótkie opowiadanie, które, w miarę potrzeb

zawsze może ewoluować, zostać rozwinięte,

czy zyskać kontynuację. Możemy tak naprawdę

wrócić do każdego pojedynczego tekstu, do

każdej historii, tak jak wracamy do naszego

układu planetarnego Abneveroth System, budując

tam kolejne planety, światy i system planetarny

sam w sobie. Takie podejście daje nieograniczone

możliwości, więc zachęcamy do zapoznania

się ze wszystkimi naszymi wizjami, być

może znajdziecie coś dla siebie.

Pamiętam sytuację, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem

wasze logo. Pierwsze skojarzenie

było automatyczne: Voivod! Mieliście wywiad

bądź recenzję, w której ta nazwa nie padła?

Logo Voivoda cały czas ewoluowało, i jedynie

na ich dwóch albumach (płyty druga i trzecia)

można mieć pewne skojarzenia z naszym logiem,

które od zawsze wygląda tak samo. Poza

tym, w tych dwóch przypadkach ich logo koja-

152

MYOPIA


rzyło mi się z jakimś technologicznym tworem,

a u nas jest to kanciasty ale abstrakcyjny i asymetryczny

szkic, czy raczej wzór z ukrytym w

tle zapisem/przekazem na poziomej taśmie. I tutaj

muszę przyznać, że ten odwieczny kropkowo-kreskowy

kod zniknął na najnowszej płycie,

więc może został całkowicie, póki co, rozszyfrowany

i odczytany, i to właśnie o tą historię od

początku chodziło!? Czas pokaże. A czy nazwa

Voivod kiedykolwiek nie padła w recenzji, czy

wywiadzie, to nie pamiętam, ale z reguły jest.

No i fajnie, ten zespół jest jednak o wiele bardziej

rozpoznawalny od nas, i ta nazwa zawsze

może kogoś przyciągnąć do naszej muzyki, tak

na przykład dołączył do nas Robert Słonka,

który szukał skojarzeń z Voivodem, a skończył

jako nasz gitarzysta, więc wszystko jest możliwe.

W sumie sami jesteście sobie trochę winni, bo

wymieniając kiedyś ten zespół, obok Death

Angel, w podziękowaniach, niejako zasugerowaliście

te porównania i wtedy zaczęło się na

dobre: polski Voivod, polski Voivod?

Człowiek chciał być szczery i złożyć szczere podziękowania

ówczesnym największym inspiracjom,

a potencjalny recenzent musi mieć swoje

zdanie i nie może się sugerować tym, co zostało

napisane, bo przecież może nie mieć to żadnego

związku. Ja jednak osobiście mocno się tym

podjarałem te piętnaście lat temu, bo ile wtedy

było w skali kraju takich porównań, chyba niezbyt

wiele.

Nie jest to chyba jednak dla was żadną ujmą,

tym bardziej, że ekipa Away'a to faktycznie

jedni z pionierów nieszablonowego, zakręconego

i wymykającego się z szufladek wielbicieli

wszelkiej maści porównań, thrashu?

Nie może być mowy o żadnej ujmie jeśli wymieniłem

Voivod wśród największych inspiracji na

pierwszej płycie w 2002 roku i po tym jak dedykowaliśmy

naszą drugą płytę zmarłemu Piggy'

emu. Do roku 1996 zrobili rewolucję w muzyce

metalowej, bo potem różnie z tym bywało, a jeszcze

w latach 80. wyprzedzili wszystkich o lata

świetlne swoimi wizjami muzyczno-tekstowymi.

Foto: Myopia

Foto: Myopia

Jak więc sami określacie to, co gracie? Techno

thrash, awangardowy metal, a może jeszcze

inaczej?

Jak zaczynaliśmy, to szumnie określiliśmy to

psychodelicznym metalem i byliśmy z tego dumni.

Jedni nam potakiwali i przyznawali rację, a

inni się naśmiewali kojarząc psychodelię z rockiem

lat 70. i mówili, że w tej muzyce nie ma za

grosz psychodelii. Bazą dla naszej twórczości

był zawsze thrash metal, a cała reszta ewoluowała

tworząc swojego rodzaju charakterystyczny

i poniekąd rozpoznawalny dla nas styl.

Wśród recenzentów pojawiały się określenia w

stylu awangarda, metal matematyczny, techniczny,

asymetryczny, dysharmoniczny, kosmiczny

itp. Mnie najbardziej spodobało się określenie

anarchii w thrash metalu albo postmodernistyczny

metal, ktoś się natrudził, żeby to

wymyślić, ale my gramy swoje i nazewnictwem

już teraz się nie przejmujemy.

Ostatnimi czasy zauważalne jest większe zainteresowanie

taką muzyką, ale to raczej w

świecie - w Polsce to była i nadal jest, totalna

nisza, a takie dźwięki docierają do największych

pasjonatów?

W pierwszej kolejności na pewno tak, fani i pasjonaci

jakiejś niszowej muzyki i tak sobie spod

ziemi wygrzebią to, co ich najbardziej interesuje

bez względu na popularność zespołu. Trudno

powiedzieć, czy w obecnych realiach jest gorzej

TAK muzykować w naszym kraju niż gdzie indziej.

Niby duży i bogatszy może więcej, ale

gdzieś tam za oceanem też będą setki czy tysiące

świetnych zespołów, które nigdy nie wypłyną

lub nawet nie wydadzą debiutu. Zawsze potrzebne

jest trochę szczęścia, ewentualnie kasy, żeby

jakiś choćby mały kontrakt z małym nawet

wydawcą podpisać. Jeśli się uda, wydawca chce

produkt sprzedać, więc załatwia recki, wywiady,

radio, TV, klipy, reklamy, trasy itp. Jeśli to załapie,

to przybiera na skali i sile, jeśli nie, to

umiera śmiercią naturalną. Autopromocja też

wchodzi w grę, ale to tak naprawdę praca na

pełny etat na który nie ma czasu w codziennym

zabieganym życiu, i też trzeba raczej kogoś zatrudnić,

żeby było to zrobione porządnie.

W sumie tak było i kiedyś, bo choćby takie

Acrimony czy Rain za długo nie pograły...

Może gdybyście koncertowali wyglądałoby to

nieco lepiej, ale z racji tego, że każdy z was

mieszka gdzie indziej, trudno znaleźć wam

czas na próby, etc., a tłuc się ileś kilometrów,

by zagrać dla garstki ludzi w niewielkim klubie

czy salce domu kultury to też żadna frajda?

Koncerty na pewno w znacznym stopniu promują

zespół, trzeba sporo grać na żywo, jeśli

chce się zaistnieć, bez względu na ryzyko związane

z niedoborem zainteresowanych. My niestety

od dawna jesteśmy zespołem studyjnym,

czyli wirtualnym. Różne miejsca zamieszkania i

codzienna walka w pracy o przetrwanie sprawiały,

że od lat nie było szans na regularne próby

całego zespołu i nie było nawet mowy o ewentualnym

podjęciu rękawicy z napisem trasa koncertowa;

do czegoś takiego trzeba mieć dużo

czasu i jakieś wolne zajęcie, które przynosi dochody.

Nie chodzi tutaj też o granie dla garstki

ludzi, bo zagranie dla małej rzeszy ludzi, ale fanów,

to zawsze fajne przeżycie, ale ważne jest

też niestety wyjście po takim wyjazdowym koncercie

przynajmniej na zero, a to już nie jest

takie łatwe. Marzyło mi się po wydaniu nowej

płyty, bez względu na koszty, zagranie dosłownie

kilku koncertów i nagranie ich, ale to z różnych

powodów przerosło moich kolegów.

Czy ten brak koncertów nie zraża jednak czasem

potencjalnych wydawców? Mamy przecież

w kraju liczne zespoły grające znacznie

ambitniej od metalowej średniej, ale wszystkie

one regularnie występują na żywo, co jednak

przekłada się na ich lepszą promocję i rozpoznawalność,

szczególnie jeśli pojawiają się na

festiwalach czy jako supporty przed zachodnimi

gwiazdami?

Tak właśnie jest, to tak jak mówiliśmy wcześniej.

Jeśli potencjalny wydawca widzi, że zespół

nie pokazuje się na żywo, to po co w niego inwe-

MYOPIA 153


stować, skoro prawdopodobnie jedno z najbardziej

promujących wydarzeń, czyli koncert, nie

dojdzie być może do skutku. Taki wydawca

zatrudni agencję promocyjną, ta załatwi różne

miejsca do pokazania się, a my z powodów

rodzinno-logistyczno-życiowo-pracowniczych

powiemy, że nie dajemy rady, i kicha dla wszystkich,

ale jak już też wspomniałem, na to trzeba

mieć czas, a u nas tego akurat jak na lekarstwo

z różnych przyczyn.

Czyli jest wam dobrze w tej niszy i zmienianie

czegokolwiek na siłę nie wchodzi w grę, tym

bardziej, że sami jesteście w stanie zadbać o

wszystko, począwszy od muzyki, a na szacie

graficznej płyty skończywszy - jak doszło do

tego, że na "Transmyopic Interconnection" wykorzystaliście

prace Anety Barglik?

W tej niszy wcale nie jest nam tak dobrze, nie

jesteśmy tu do końca z własnego wyboru i bardzo

chcielibyśmy wystawić głowę ponad powierzchnię,

pod warunkiem, że byłoby to na naszych

wytycznych, a nie nakazanych uproszczonych

schematach. A będąc tutaj, to tak, musimy

o wszystko zadbać do samego końca, jeśli chcemy,

żeby ktoś jeszcze to zobaczył i posłuchał.

Co do Anety, to Robert "Flakon" Kocoń zadzwonił

do mnie, że jest taka osoba, jakaś dalsza

rodzina, ma fajne prace i można by je obejrzeć,

bo niektóre mogłyby pasować do naszego

klimatu. Jeśli by nam się spodobały, to Flakon

zaczął by negocjować warunki ich udostępnienia.

Przejrzeliśmy stronę Anety i faktycznie

okazało się, że wiele prac by nam odpowiadało.

Ustaliliśmy wspólną listę i basista negocjował.

Aneta staje się coraz bardziej znana i popularna,

więc kompletnie nie wiedzieliśmy na co się

nastawić, czego się spodziewać. Aneta okazała

się jednak być fajną, ciekawą osobą zaintrygowaną

połączeniem jej prac z naszą muzyką i na

szczęście kwota okazała się do przyjęcia i

stwierdziliśmy, że stać nas na zestaw zdjęć kadrujących

kilka z jej obrazów. Tak więc prawdziwa

sztuka trafiła na naszą okładkę i wkładkę.

Podkreślmy, że są to tradycyjne, olejne obrazy,

żadne komputerowe grafiki - można więc i w

tych cyfrowych czasach nawiązać do przeszłości

również w aspekcie oprawy graficznej płyty?

Jak się chce, to się da! Ja osobiście od zawsze

Foto: Myopia

chciałem mieć na płytach ręcznie robione szkice,

rysunki, obrazy, i częściowo to się udawało,

lepiej lub gorzej. Na demie "The Ultra Control"

jest szkic zrobiony ołówkiem, wewnątrz i częściowo

na okładce "Subconsciously Unconscious"

też są ręcznie robione szkice, na "Simultaneous

Simulations" gitarzysta Robert

Słonka całą grafikę narysował ołówkiem, i tylko

przy dwójce, "Enter Insectmasterplan" nie

poszło tak, jak sobie wymarzyłem. Nasz ówczesny

gitarzysta Kamil Smala, zrobił zestaw

ogromnych rysunków na swoją pracę dyplomową,

na jego wystawie-prezentacji zagraliśmy

koncert, a wszystko było okraszone prologiem z

etiudy filmowej, również pracy dyplomowej jego

koleżanki. Po prostu idealne wydarzenie

artystyczne! Prace Kamila były niesamowicie

precyzyjne, mozolnie wykonane, robił je żelowymi

cienkopisami, więc były unikatowe, bo z

biegiem lat bledną, więc trzeba było robić zdjęcia,

kadrować fragmenty, kolorować w programie

graficznym. W ostatniej chwili przed wydaniem

płyty (jak to prawdziwy artysta) Kamil

zmienił zdanie i powiedział, że zrobi to nieco

inaczej. Jak wyszło, widać na wkładce. Na

szczęście kilka zdjęć tych prac mi ocalało i możecie

je u nas na stronie w galerii zobaczyć pod

tytułem tejże płyty. Tak więc, podsumowując

ten punkt, można grać postmodernistyczny metal

science-fiction niekoniecznie ubarwiony grafikami

komputerowymi.

"Transmyopic Interconnection" jest w pewnym

sensie wydawnictwem dla Myopia

przełomowym, bo to pierwsza wasza płyta

nagrana bez udziału Szymona Czecha - jego

przedwczesna śmierć musiała być dla was

ogromnym ciosem i to właśnie jemu dedykujecie

to wydawnictwo?

Nikt takiego scenariusza by nie wymyślił i nie

napisał. Mieliśmy plany na kolejne spotkanie,

kolejne nagranie, nie na Warmii, tylko u nas, w

górach. Szymon cieszył się z tego, mówił, że

technologia tak postępuje, że zabierze walizkę i

to wystarczy za cały sprzęt, że to będzie coś innego,

przyjedzie, wypocznie trochę przy okazji.

Walczył dzielnie, nie powiedziałbyś, że był chory.

Tamtego roku, kiedy odszedł, dzwonił do

mnie w maju, byłem na Węgrzech, a on przez

telefon cieszył się jak dziecko, że są pierwsze

recenzje "Simultaneous Simulations" i są zarąbiste.

Potem rozmawialiśmy jeszcze w czerwcu

o kolejnych recenzjach i wiadomych planach…

Zawiesiliśmy się potem jako zespół w

próżni, nie pamiętam na jak długo, ale na dość

długo, bo najnowsza nasza płyta ukazała się po

dopiero pięciu latach.

Nigdy nie przesadzaliście z długością swych

płyt, ale najnowsza jest wśród nich zdecydowanie

najkrótsza, bo trwa niespełna pół

godziny - uznaliście, że nie ma co przesadzać i

tak intensywny, trudny w odbiorze materiał

nie powinien być godzinnym kolosem?

Naszą najdłuższą produkcją była pierwsza płyta

i trwała aż około 42 minuty, a potem już było

zawsze nieco krócej. Trzymamy się póki co jednego

schematu, czyli 8 utworów i do tego

ewentualnie prolog/epilog czy intro/outro i

wydaje nam się, że to jest taki rozmiar właściwy,

do tego nie planujemy, że kolejny utwór ma

mieć pięć minut, to wychodzi samo z siebie,

grasz i w pewnym momencie stwierdzasz, że to

już jest to, że wystarczy, i robisz to bez spoglądania

na zegarek. Mnie osobiście, zanim jeszcze

cokolwiek w życiu nagraliśmy, w tym sensie

zainspirował Atheist, ich płyty oscylowały w

okolicy 30 minut, a działo się tyle, że mózg tego

nie ogarniał. Bardzo mi się to podobało i ciągle

podoba, są w tej formie absolutnie niedoścignieni.

Mając wspaniałe wzorce, my też wychodzimy

z założenia, że powinno dziać się dużo i

gęsto na stosunkowo niewielkiej przestrzeni, i

lepiej pozostawić raczej niedosyt, niż znużyć

kogoś godzinnym, na siłę przeciągniętym materiałem,

i powiem ci, że tendencja u mnie jest

taka, że wciąż szukam jeszcze krótszej formy,

mam już jeden kolejny utwór na bębnach, który

jest już zamknięty, i trwa jakieś dwie i pół minuty.

Swoją drogą to niby tylko 29 minut muzyki, ale

jakby trochę pokombinować, to z tych riffów i

patentów spokojnie można by stworzyć materiał

na dwie, albo i nawet trzy płyty - czyżbyście

w ten sposób rekompensowali tym najbardziej

wnikliwym słuchaczom ten niezbyt długi

czas trwania krążka?

Wielokrotnie już takie coś słyszeliśmy, i faktycznie

tak jest. Świadczy o tym fakt, że czasami

krótki, 30 sekundowy fragment możemy składać

tygodniami, albo, jakkolwiek to nie zabrzmi,

miesiącami. Powiedział mi to również kiedyś

Jarek Tatarek z Astharoth, w który to zespół

zapatrzony byłem bezgranicznie, i gdyby

powiedział mi to za czasów ich świetności, to

zawał murowany, a tak sprawił nam miły komplement,

mówiąc właśnie, że z jednej płyty można

by wykrzesać trzy, ale on sam był już w trakcie

średniej jakości muzykowania. Ja sam

uwielbiam bardzo intensywne płyty, słuchasz

po wielokroć, i zawsze jest coś nowego, prawie

zawsze coś zaskakuje. My nie wydajemy płyt

zbyt często, więc intensywność każdej z nich

może zainteresowanym faktycznie umilać czas

oczekiwania na następny krążek. Jest więc to

produkt wielokrotnego użytku i wierzę, że będziemy

w stanie dalej takie produkty, z długą

datą przydatności produkować i że nie będą

potrzebne żadne konserwanty, żeby produkt się

obronił.

Wojciech Chamryk

154

MYOPIA


Reminiscencje NWOBHM

Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu (NWOBHM) - każdy

fan ciężkiej muzyki zna ten termin. Nie jest to sprecyzowana stylistyka.

Do jednego worka zostały wrzucone bardzo różne stylistycznie zespoły.

Na hasło NWOBHM od razu przychodzą na myśl: Iron Maiden, Saxon,

Angel Witch, Tygers Of Pan Tang, Diamond Head i kilka innych. Jednak

ten nurt to setki zespołów. Pozostały po nich płyty, single. Niektórym

udało się nagrać tylko taśmy demo. O tych, zapomnianych grupach, którym

nie dane było się przebić, poświęcona będzie ta rubryka. Postaramy

się przedstawić biografie tych "maluczkich", zeskrobać patynę i przybliżyć

ich twórczość. Dzięki internetowi można posłuchać ich nagrań.

Warto poznać te grupy, bo w wielu przypadkach były to znakomite, bardzo

dobre lub dobre nagrania. Na początek trzy zespoły: Tarot (właśnie

ukazała się ich płyta), Gold (wkrótce powinny pojawić się ich nagrania)

oraz Black Pig.

Zygmunt Jot

Gold

Po rozpadzie szkolnego zespołu Graffiti, dwóch nastoletnich gitarzystów:

Jon Dalton (17 lat) i Pete Willey (18 lat) postanowiło założyć swój pierwszy

profesjonalny zespół. Wkrótce do tej dwójki dołączyli basista Andy Scott i

perkusista Steve Dawson. Działo się to wszystko w 1978 roku w Bristol. Zespól

przyjął nazwę Gold. Działalność grupy można podzielić na dwa etapy. Pierwszy

był kombinacją space rocka i glam rocka z heavy metalem. Drugi etap, to już zdecydowanie

bardziej metalowe oblicze zespołu. W 1980 roku na składance "The

Circus Comes To Town" (Circus Records 1981) ukazuje sie ich kawałek "Muscle

Power". Proszę, nie szukajcie tego. To jest okropne. Ten utwór jest nietypowy dla

Gold i można go uznać za wypadek przy pracy. Jest to tym bardziej dziwne, bo w

tym czasie grupa miała na koncie demo z trzema dużo lepszymi utworami: "Mountain

Queen (pt. 1)", "Change For The Better" i znakomita ballada "Is My Love In

Vain". Utwór "Mountain Queen" był planowany jako trylogia, ale nigdy nie nagrano

pozostałych dwóch części.

Jak większość zespołów, Gold również nie ominęły roszady personalne.

Z grupą pożegnał się Andy. Jego miejsce zajął Paul Summerill, którego Rickenbacker

dodał charakterystyczną głębie brzmienia. W tym czasie zespół dużo koncertował

z innymi grupami NWOBHM (Stormtrooper, Jaguar, No Quartet), grając

we wszystkich słynnych klubach w Bristol, takich jak The Granary, Tiffany's, The

Locarno, The Stonehouse, The Hollybush i innych. Pomimo licznych występów

oraz poparcia ze strony popularnego magazynu Sounds, nie mogli doczekać się

ofert ze strony wytwórni płytowych. Ta sytuacja wpłynęła frustrująco na zespół.

Konsekwencją tego było rozwiązanie grupy na początku 1981 roku. Willeyi Summerill

połączyli siły z perkusistą Phil Williams (późnie grał w zespole Shiva). Dalton

w tym czasie zaczął swoją przygodę z muzyką jazzową. Na szczęście rozstanie

nie trwało długo i wkrótce Jon dołączył do wyżej wspomnianej trójki, tworząc w

ten sposób trzecie, ostatnie wcielenie Gold. Ponownie wiele koncertują, grając w

Southend, Norwich, Doncaster, Midlands i Południowej Wali. Po jednym z koncertów

ich furgonetka została okradziona, zginął cały sprzęt. Zespół nie miał ubezpieczenia

i cała ta sytuacja załamała członków grupy. Niestety to był koniec.

36 lat później skontaktowałem się z Jon Dalton a to co z tego wynikło

napisał on na swojej stronie na facebooku:

"Prawie 40 lat temu grałem kosmiczny heavy metal w zespole o nazwie Gold. Szczerze mówiąc,

zupełnie o tym zapomniałem, ale wcześniej w tym roku skontaktował się ze mną Z. J. Nie

mam pojęcia, jak on o nas usłyszał, ale jedna sprawa prowadziła do następnej. Bristol Archive

Records wyraził zainteresowanie wydaniem niektórych z niewielu nagrań, które pozostały z

tamtego czasu, w tym tylko trzy utwory studyjne, które nagraliśmy: "Mountain Queen (pt.

1)", "Change For The Better" i "Is My Love In Vain". Są też dwa dodatkowe utwory: "Dead

or Alive" i "This Place Never Changes", które zostały nagrane na żywo na kasecie i przetrwały

do dziś!. Myślę, że możemy spodziewać się, że zostaną one wydane

na kompilacji w niedalekiej przyszłości. Nigdy bym nie uwierzył

w to co się wydarzy, gdyby powiedziano mi to na początku

roku".

Nam pozostaje wierzyć, że Bristol Archive

Records wyda ten nagrania jak najszybciej.

Gold

Tarot

Black Pig

Black Pig to niewątpliwie najcięższa grupa z nurtu NWOBHM i to dosłownie

(wystarczy spojrzeć na zdjęcie). Powstali w 1980 roku w Hampshire. Początkowo

występowali pod nazwami Deathwish lub Keith Norton's Deathwish. W

skład wchodzili Keith Hibdige- voc, Kevin "Fingers" Lane- lead guitar, Steve

"Horse" Knox- guitar, Gary "Gaz" Codling- drums. W tym czasie w zespole nie było

basisty. Wkrótce grupę opuszcza Kevin. Jego miejsce zajmuje Pete McCarthy- lead

guitar, Pod koniec 1981 roku Deathwish przestaje istnieć. Trzech muzyków zespołu

postanawia dalej kontynuować grę pod nową nazwą: Black Pig. Keith Hibdig, Steve

Knox i Gary Codling werbują dwóch nowych członków do zespołu. Są to Johnny

"Rep" Richards- guitar i Dave "Charles Bronson" Marsh- bass. W kwietniu1984

roku Black Pig jadą do Poole, gdzie w Arny's Shack studio nagrywają demo zatytułowane

"Selection of Fine Truffles". Znalazło się na nim 7 kawałków: 1."Bad

Girl", 2."Devil Worship", 3."Drive Me To Hell", 4."End Of Day", 5."Evil Eye", 6."My

Life Is Torn", 7."Poison Minds". Jak wspomina wokalista: "Tylko siedem utworów zostało

nagrane na setkę w studiu na ośmio-ścieżkowy magnetofon. Jedyna dograna rzecz to mój szept w

"My Life Is Torn" - został zapętlony od końca drugiego refrenu aż do głównej pauzy"*. Po jego

ukazaniu się grupa wyrusza w trasę promującą demo. Trasa odbywała się pod nazwą

"The Flat Earth Tour". Niestety w 1985 roku zespół rozpadł się. Na dalszej drodze

rozwoju grupy stanęła miłość. Jak mówi stare przysłowie: gdzie diabeł nie może, tam

babę pośle. W tym wypadku były to trzy siostry, które rozkochały w sobie Gary,

Keith'a i Steve'a. Wkrótce odbyły się trzy wesela i pod presją rodziny muzycy zrezygnowali

z gry w Black Pig. W 30-tą rocznicę powstania zespołu, w 2011 roku,

odbył się reunion gig. Od tamtej pory występują 3-4 razy w roku. W zespole grają

czterej muzycy z oryginalnego składu Black Pig oraz perkusista Gary Klata. Ich oryginalny

pałker Gary Codling (obecnie znany jako Gaz Norman) grał w tym czasie

w zespole Kiss The Gun wraz z Alan Marsh i Andy Boulton znanymi z Tokyo

Blade oraz z Dave South z innej zapomnianej grupy NWOBHM - Titan.

Tarot

Black Pig

*tłumaczenie: Karol Gospodarek

W 1980 roku nakładem Logo Records ukazała się jedna z pierwszych

płyt kompilacyjnych z zespołami NWOBHM - "New Electric Warriors". Na albumie

znalazł się utwór "Feel the Power" zespołu Tarot (obok takich wykonawców jak:

Silverwing, Vardis, Turbo, Jedediah Strut, Warrior, Oxym, Dawnwatcher, Rhab-stallion,

Colossus, Bastille, Buffalo, Streetfighter, Kosh, Race Against Time). Po ukazaniu

się albumu odbył się mini tour promujący to wydawnictwo. Utwór stał się klasycznym

kawałkiem dla wielu fanów. Niestety, po tym nagraniu słuch o zespole zaginął.

Na początku 2017 roku niespodziewanie pojawiała się płyta "Rough and

Ready" zawierająca osiem utworów i trzy bonusy. Nieskromnie napiszę, że w pewnym

stopniu przyczyniłem się do ukazania tego wydawnictwa o czym można

przeczytać we wkładce. Po wielu latach tajemnicza historia zespołu została wyjaśniona.

A jawi się tak:

Zespół powstał w 1979 roku w Pontefract. Działali do 1982 roku w niezmienionym

składzie: Pete Allenby- vocals, Malcom King- guitar, Brian Redfernbass

i Andy Simpson- drums. Zespół dużo koncertował suportując wiele zespołów

min. Def Leppard w Mayfair Ballroom w Newcastle. W lipcu 1980 grał koncerty

z grupą Limelight, która promowała swój nowy singiel "Metal Man/ Hold Me,

Touch Me" (trzecim zespołem grającym tamtej nocy koncert była kolejna zapomniana,

pochodząca z Doncaster grupa Still Earth). Zespół w czasie swojego istnienia

odbył również trzy sesje nagraniowe. Pierwsza odbyła się w lutym 1980 roku w Halifax,

podczas której w ciągu jednego dnia zarejestrowali pięć utworów. Druga sesja z

czerwca 1980 roku przyniosła trzy kolejne utwory. To właśnie wtedy został nagrany

ich najbardziej znany utwór "Feel the Power". Trzecia i ostatnia sesja odbyła się w

marcu 1981 w Septmeber Studios w Huddersfield i również zaowocowała trzema

kompozycjami. Zespołem była również zainteresowana RSA Records. Ostatecznie

jednak nie doszło do podpisania umowy. Niestety w 1982 roku po tym jak Tarot został

okradziony ze sprzętu (podobna sytuacja, jak w opisywanym gdzieś obok zespole

Gold), zapadła decyzja o rozwiązaniu grupy. Jak wspomniałem na początku, dziś -

na szczęście - możemy cieszyć się płytą "Rough and Ready", zawierającą naprawdę

bardzo dobry materiał. Można ją kupić pod adresem: horacedog@talktalk.net

PS. Jest jedna bardzo dziwna rzecz.. Utwór "Leaving Today" jest dokładnie

taki sam jak kawałek "Need You Today" zespołu Heritage z albumu "Remorse

Code" (Rondelet 1982). Czyżby niespotykany zbieg okoliczności?

REMINISCENCJE NWOBHM 155


Scena heavymetalowa to nie tylko muzycy

i zespoły, to także menadżerowie, promotorzy,

wydawcy, dziennikarze, właściciele

klubów, kolekcjonerzy, itd., ogólnie fascynaci

oddani sercem całemu ruchowi. Właśnie takim

ludziom miała być poświęcona seria artykułów.

Kilka z nich już się pojawiło. Niestety,

mimo naszych żarliwych deklaracji i zapewnień

cykl ten nie ukazuje się regularnie.

Prawdopodobnie wywiad z bohaterem niniejszej

rozmowy też mógł być odłożony na "lepsze

czasy", ale tym razem nic nie stanęło na przeszkodzie. Bart Gabriel - bo o nim

właśnie mowa - od dłuższego czasu prowadzi Gabriel Management i Skol Records.

Jego ostatnie poczynania w ramach tych instytucji są bardzo widoczne. Myślę, że

fani oddani tradycyjnemu heavy metalowi przyznają, że niedawno wydane albumy

podopiecznych Gabriel Management, Crystal Viper, Hexx, Mythra, Savage M-

aster, to porządne kawałki metalu. Bardzo wiele dzieje się również w ramach Skol

Records, a ostatnio realizowany plan tj. seria z replikami na CD kultowych singli

zespołów NWOBHM, to wręcz rewelacyjny pomysł. A przecież to nie wszystko

czym aktualnie zajmuje się Bart Gabriel. Zresztą o wszystkim przeczytacie w poniższej

rozmowie, do czego gorąco zachęcam.

99% samozaparcia i pracy, i 1% szczęścia

HMP: Skol Records zaistniała, gdy w 2009

roku został wydany singiel Crystal Viper

"Stronghold: Under Siege". Czy pomysł na

zachowanie w pamięci szerszego grona fanów

utworu, który promował grę planszową "Stronghold",

był impulsem założenia tej wytwórni,

czy też ten pomysł był w twojej głowie od dawna?

Bart Gabriel: Kiedy wydawaliśmy wspomniany

hełmów z rogami - zgadza się, ale zupełnie niedawno

okazało się, że nosili je wojownicy niektórych

plemion które żyły na terenach skandynawskich

przed Wikingami!

Prowadzenie wytwórni, nawet małej, niszowej,

to nie tylko piękna przygoda ale przede

wszystkim praca, która niesie wiele wysiłku i

wyrzeczeń. Przygotowanie materiału audio i

Foto: Skol Records

Records, to kierują mną dwie zasady. Po pierwsze,

przede wszystkim liczy się dobro zespołu.

Z każdym zespołem jestem do bólu szczery, a

umowy które podpisuję są bardzo proste i przejrzyste.

Przy takim nakładzie mówimy oczywiście

o śmiesznych pieniądzach - nie trzeba być

geniuszem żeby policzyć, ile w ogóle fizycznie

da się zarobić na płycie w powiedzmy 500 sztukach,

która ma grubą książeczkę (a więc gdzie

samo tłoczenie jest bardzo drogie), gdzie trzeba

zapłacić zespołowi, grafikowi który zaprojektował

książeczkę, gdzie trzeba opłacić prawa autorskie

etc., nie wspominając już nawet o dodatkowych

kosztach takich jak mastering czy np.

nowa okładka. Poza tym każdą taką kalkulację

robi się przy pozytywnym scenariuszu, że cały

nakład się wyprzedaje - co w rzeczywistości nie

zdarza się często. Ale bądźmy szczerzy, pieniądze

nie zawsze są najważniejsze i czasem rzeczywisty

zysk trudno określić. Niekiedy dzięki

takiej reedycji zespół zostaje przypomniany fanom

i jest to impuls do reaktywacji, zaczynają

spływać oferty koncertowe. Zasada druga: wydaję

płyty tak, jak sam chciałbym je kupić. Więc

przykładowo, nigdy nie wydam w Skol Records

płyty w popularnych ostatnio eko pakach czy

digipakach, bo po prostu mi się nie podobają, i

bardzo szybko się niszczą. Klasyczny heavy metal

nie jest zbyt popularnym gatunkiem, i w

przypadku nieznanych czy też zapomnianych

zespołów, nawet te 500 sztuk przeważnie wyprzedaje

się przez kilka lat. Tutaj dość istotny

jest fakt, że każda taka płyta momentalnie pojawia

się w Internecie, i każdy może ją ściągnąć

za darmo w kilka minut, i wtedy faktycznie ani

zespół ani wytwórnia nic z tego nie mają. Sumując:

jeśli ktoś zakłada tego typu wytwórnię, ma

zamiar robić wszystko legalnie i uczciwie, i liczy

na zarobek, to bardzo szybko się rozczaruje.

singiel, miał być wyłącznie dodatkiem do gry,

ale stwierdziliśmy, że będzie fajnie, jeśli na krążku

pojawi się nazwa jakiejś wytwórni, żeby nie

wyglądało to jak wydana własnym kosztem demówka.

Miałem wtedy pod ręką płytę Faithful

Breath "Skol", a jako że zawsze fascynowała

mnie historia Wikingów - nazwa pojawiła się sama.

Kiedy dwa lata później miałem już w głowie

konkretny plan jeśli chodzi o wytwórnię, stwierdziłem,

że nazwa Skol Records jest na tyle fajna,

że nie ma sensu szukać nowej. Zresztą samo

logo Skol Records też pasuje do konceptu: zawsze

lubiłem maskotkę Manilla Road i okładkę

Cirith Ungol do płyty "King Of The

Dead" którą malował Michael Whelan, i stąd

rogaty hełm w naszym szyldzie. Zaraz pewnie

ktoś powie, że Wikingowie nie nosili przecież

grafiki, mastering, tłoczenie, druk okładek,

promocja, dystrybucja... Mimo, że to mała wytwórnia,

trzeba dbać aby wszystko było na wysokim

poziomie, bo takie płyty trafiają głownie

do kolekcjonerów, którzy zwracają uwagę na

takie szczegóły. Biorąc pod uwagę to wszystko

co wymieniłem, oraz to, że nakłady takich wydawnictw

są niskie, to zastanawiam się, czy

zespół i wydawca w ogóle coś na tym zyskuje?

No właściwie prawie sam odpowiedziałeś na to

pytanie: niski nakład to niski zysk, a wysoki poziom

to wysokie koszta, więc jeszcze niższy zysk.

Niby można zrobić wszystko taniej i robić

tłoczenie gorszej jakości, prostą wkładkę zamiast

ładnej książeczki, czy po prostu nie płacić zespołom

lub nie opłacać praw autorskich (co zresztą

wiele wytwórni robi), ale jeśli chodzi o Skol

Foto: Gabriel Management

Ze względu na twoją działalność masz wiele

kontaktów i możliwości. Jednak nie szalejesz,

nie wydajesz dziesiątków tytułów rocznie, a

działasz robiąc krok po kroku. Świadczy to o

twojej uczciwości wobec siebie jak i zespołów.

To chyba jedna z podstawowych zasad twoich

działań?

Po części przed chwilą odpowiedziałem na to

pytanie. Cokolwiek robię, czy to w ramach działalności

Skol Records czy Gabriel Management,

zawsze i przede wszystkim liczy się dla

mnie dobro zespołu. Jestem przede wszystkim

fanem, i nic nie wkurwia mnie tak, jak opowieści,

że dany zespół został oszukany w ten czy inny

sposób. Jestem może idealistą, ale mam taki

pogląd, że muzycy i zespoły dają nam coś bardzo

wartościowego, sztukę, coś co czyni świat i

nasze życie lepszym i ciekawszym, więc zasługują

na szacunek i każdy możliwy rodzaj pomocy.

Wyobrażasz sobie świat bez muzyki, koncertów

i płyt? Bo ja nie. A branża jest pełna szumowin

które bardzo chętnie okradają zespoły i

bazują na ich niewiedzy czy naiwności. Wielokrotnie

wchodziłem w jakiś projekt gdzie z góry

wiedziałem, że na nim stracę, lub pomagałem

komuś za darmo, właśnie przez to, że jestem fanem.

Mam też zapewne wrogów w kilku wytwórniach,

bo przy pomocy prawnika udało mi

się rozwiązać kilka kontraktów które były krzywdzące

dla zespołów. Niedawno, na łamach

Heavy Metal Pages zresztą, ktoś zarzucił mi, że

kreuję się na wielkiego fana. Cóż, przede wszystkim

na logikę: co bym zyskał kreując się akurat

na fana heavy metalu? Mówimy o gatunku

który uważany jest za niemodny, niepopularny,

a często wręcz wyśmiewany. Więc pytanie: po

co? Dla pieniędzy? Dla popularności? Przecież

to w absolutnie żaden sposób nie idzie w parze

z byciem fanem heavy metalu. Nie odczuwam

potrzeby kreowania się na kogokolwiek (albo po

156

SKOL RECORDS


prostu jestem na to za stary), jestem szczery w

tym co robię. Ktoś może powiedzieć: jasne, to

tylko słowa. Ale w moim przypadku jest akurat

odwrotnie, są czyny, nie ma słów. Nie angażuję

się w żadne bitwy na forach dyskusyjnych czy

dyskusje na Facebooku, nie mam specjalnej

ochoty na bycie w centrum zainteresowania. Po

prostu robię swoje, a wspomniana szczerość regularnie

przysparza mi wrogów, bo od czasu do

czasu jednak trzeba komuś powiedzieć "nie", a

to jest zawsze słabo przyjmowane, no i potem

czytasz, że Bart to kutas albo pozer.

Katalog Skol Records znakomicie odzwierciedla

twoje zainteresowania. Są w nich rzadkie

albumy z lat osiemdziesiątych, gdzie szczególną

rolę odgrywają płyty zespołów z NWOB

HM, są zespoły współczesne, gdzie kapele z

kobietą na wokalu to tzw. twoje oczko w głowie,

są też różne kompilacje w hołdzie ikon

klasycznego heavy metalu. Jak powstają takie

składanki, czy wyszukujesz zespoły, które

maja już nagrane takie covery, czy też są to

specjalnie wersje nagrań przygotowane wyłącznie

na twoje projekty?

Tutaj nie ma jakiejś zasady, każda taka składanka

powstaje w inny sposób. Przykładowo, składankę

"A Tribute To Riot" zrobiłem po tym,

jak dowiedziałem się, że ojciec zmarłego Marka

Reale choruje, i ma problemy finansowe. Wyliczyłem,

ile teoretycznie mógłbym maksymalnie

wyciągnąć z takiej składanki, zaokrągliłem to

trochę do góry, i nie pytając nikogo o zdanie jeszcze

przed premierą przelałem pieniądze na

jego konto. Do teraz mam kopie tego albumu na

stanie, więc praktycznie jestem cały czas na

minusie, ale absolutnie nie żałuję swojej decyzji.

A same nagrania czasem powstają specjalnie na

robione przeze mnie składanki, a czasem pojawiają

się na wydawnictwach własnych nagrywających

zespołów. Te decyzje należą już do nich,

bo umowy konstruuję w ten sposób, że nie przejmuję

praw do danych nagrań, tylko zostawiam

je zespołom.

Ostatnio przygotowałeś album "Pounding

Metal" w hołdzie Exciter, dlaczego teraz wybrałeś

właśnie ten zespół? Do jakich następnych

tributów się przymierzasz?

Tutaj głównym impulsem był fakt, że po wielu

komplikacjach, z którymi byłem zresztą na

bieżąco, bo od wielu lat przyjaźnię się z muzykami

Exciter (kilka lat temu pomogłem Danowi

wydać płytę jego solowego projektu), zespół powrócił

na scenę w oryginalnym składzie, co

mnie, jako ich starego i oddanego fana, bardzo

ucieszyło. Następna składanka w kolejce to

"Granbretan Invasion", czyli "A Tribute To

NWoBHM", gdzie udział potwierdzili już m.in.

Enforcer, Cauldron, Visigoth, Night Demon i

Twisted Tower Dire. Cieszy mnie też bardzo,

że tytuł składanki który wziąłem z cyklu Runestaff,

został zaaprobowany przez Michaela

Moorcocka, z którym od jakiegoś czasu jestem

w kontakcie. To mój ulubiony pisarz, więc składanka

jest jakby podwójnym tributem.

Bardzo intryguje mnie ostatni twój pomysł, tj.

seria z replikami na CD kultowych singli zespołów

NWOBHM. Aż dziwię się, że nikt

jeszcze na to nie wpadł. Mam nadzieję, że

będziesz ten pomysł kontynuował.

Tak, dość często słyszę, że to bardzo fajny pomysł.

I znowuż, wyszło, że chyba jednak jestem

przede wszystkim fanem: pomysł wziął się stąd,

że te oryginalne single bardzo często osiągają

absurdalne ceny, i dochodzi do sytuacji, że jeśli

ktoś chce mieć w kolekcji legalne wydawnictwa,

i nie satysfakcjonuje go powiedzmy nielegalna

kopia mp3, niektóre nagrania stają się dostępne

Foto: Skol Records

Foto: Gabriel Management

wyłącznie dla osób z bardzo grubymi portfelami.

Teraz może się cieszyć nimi większa liczba

fanów. I tak, seria będzie kontynuowana przez

pewien czas - na razie nie brakuje mi pomysłów.

Z przyjemnością obserwuję rozwój kariery Savage

Master. Niedawno wydałeś ich bardzo

udaną EPkę "Creature Of The Flames". Zespół

ten, to dla mnie przykład, gdzie ambicja

zespołu współgra z działaniami managementu.

Mam podejrzenia, że czasami musisz studzić

ich energię i entuzjazm...

Chyba jeszcze nie doszło do sytuacji, gdzie faktycznie

musiałbym studzić ich energię i entuzjazm.

Obie strony, to znaczy oni jako zespół i

ja jako management, regularnie rozmawiamy i

wymieniamy się pomysłami, i potem staramy

się realizować te które są najbardziej sensowne.

Przy okazji chciałbym zwrócić uwagę na twoją

elastyczność w prowadzeniu wytwórni. Nie

jesteś przysłowiowym psem ogrodnika. Potrafisz

namówić do współpracy inne wytwórnie,

które posiadają większe środki i tak przykładowo

Skol Records zajmuje się wydaniem płyt

na CD, a High Roller Records wytłoczeniem

płyty na winylu. A wszystko to na korzyść kapeli.

To chyba też aktualny trend środowiska,

gdzie ważne jest zaufanie, szczerość i uczciwość.

Ważne są pieniądze ale nie kosztem muzyków.

To akurat idzie trochę dalej, i dość dobrze potwierdza

zasady którymi się kieruję. Wielokrotnie

miała miejsce sytuacja, że jakiś zespół

chciał wydać materiał w Skol Records, ale miałem

świadomość, że ktoś inny jest w stanie zaoferować

im lepsze warunki niż ja, i po prostu

doprowadzałem do wydania danego materiału

w innej, większej wytwórni. Kiedy czuję, że coś

ma szansę sprzedać się trochę lepiej niż w tych

paruset sztukach, to wolę żeby to szło do większej

wytwórni i dotarło do większej ilości fanów.

Tak było w przypadku m.in. zespołów Mythra,

Titan Force czy Quartz, które najpierw wydały

płytę w Skol Records, a później albo reedycje

albo nową płytę właśnie w High Roller Records.

Dochodziło w pewnym momencie do

rozmowy w stylu: "- chcemy wydać płytę w Skol

Records", "- dobra, możemy to zrobić, ale lepiej

dla was będzie jeśli wydacie ją u kogoś innego,

kto ma większe możliwości finansowe, lepszą

promocję i lepszą dystrybucję niż ja". Tak więc

technicznie taki zespół usłyszał "nie" od Skol

Records, ale jednocześnie usłyszał "tak, zajmiemy

się tym" od Gabriel Management, gdzie

A&R, w tym również podpisywanie kontraktów

to dość spora część naszej działalności. To pewnie

dziwne czy wręcz nielogiczne, i chyba

świadczy o tym, że taki ze mnie biznesmenem

jak z koziej dupy lejce, ale nie mógłbym spać

spokojnie ze świadomością, że miałem możliwość

zapewnienia jakiemuś zespołowi lepszych

warunków w innej wytwórni niż moja, i tego nie

zrobiłem.

W katalogu Skol Records jest kilka pozycji z

NWOBHM, w tym ostatnio wydana płyta

"Attack" mało znanego Macaxe, który na początku

lat 80. wydał kasetowe demo właśnie z

tym materiałem. Jednak chciałbym porozmawiać

o innym zespole tego nurtu, Mythra.

Oprócz tego, że wydałeś im w Skol Records

antologie z wczesnymi nagraniami, jesteś też

ich managerem i producentem. Dla mnie ich

nowy album "Still Burning", jest przykładem

jak powinien brzmieć i wyglądać powrót kapel

tego nurtu.

W tym przypadku miała miejsce dokładnie taka

sytuacja, jaką przed chwilą opisałem. Najpierw

wydałem w Skol Records ich składankę, która

wzbudziła takie zainteresowanie, że po pierwsze

pojawiły się oferty koncertów, a po drugie, zespół

zaczął myśleć o nowym albumie. Chcieli go

wydać w Skol Records, ale dałem im jasno do

zrozumienia, że inna wytwórnia jest w stanie

zapewnić im lepsze warunki. W międzyczasie

SKOL RECORDS 157


158

wielokrotnie spotykaliśmy się przy różnych okazjach,

i po prostu się zaprzyjaźniliśmy. W pewnym

momencie członkowie zespołu stwierdzili,

że pierwszy raz spotykają się z takim podejściem,

i szkoda, że nie spotkali mnie na początku

lat 80-tych, bo wtedy ich kariera potoczyłaby

się inaczej. Wtedy z kolei ja stwierdziłem,

że nie mamy właściwie nic do stracenia

i w sumie dlaczego nie, i w ten sposób zostałem

z nimi jako menadżer i producent ich nowej

płyty, którą wydali w innej już wytwórni

(śmiech).

Jesteś producentem "Still Burning", nagrywaliście

ten album w częstochowskim MP

Studio. Nie jest to jedyna twoja współpraca z

tym studiem. Świadczy to o tym, że w Polsce

od dawna można przygotować dobry i dobrze

brzmiący album. Po prostu, polskie studia, inżynierowie

dźwięku, producenci nie odbiegają

wyposażeniem, umiejętnościami i wiedzą od

ogólnych standardów...

Bądźmy szczerzy: 90% brzmienia to zespół.

Muzycy, ich umiejętności, ich styl, ich kompozycje,

ich przygotowanie się do sesji, a przede

wszystkim mentalność i świadomość tego co się

chce osiągnąć. Bardzo często w takiej sytuacji

kluczowa jest właśnie postać producenta - i nie

ma znaczenia czy to osoba z zewnątrz czy też

członek zespołu, ważne żeby wiedział co robi.

Studio to narzędzie które pozwala osiągnąć zamierzony

cel i uchwycić to co robi zespół, ale

ktoś po drodze musi podejmować odpowiednie

decyzje. Zgodzisz się przecież ze mną, że można

zrobić rewelacyjną płytę w pół-amatorskim studio,

jak i fatalny album w najlepszym studio na

świecie. Masz rację, mamy w Polsce świetne studia

i ludzi którzy wiedzą o co w tym wszystkim

chodzi. Weźmy na przykład studio Hertz - to

klasa sama w sobie, ich produkcje znają chyba

wszyscy fani black i death metalu. Niedawno

produkowałem nagrania w nowym studio które

mam praktycznie pod nosem, i okazało się, że

jest rewelacyjne - świetny realizator który zna

się na swojej robocie, świetny sprzęt, czego

chcieć więcej?

Przygotowując się do wydania wznowień lub

innych materiałów archiwalnych, odnośnie

okładek zachowujesz dwie zasady. Zachowana

jest oryginalna okładka albo powstaje

zupełnie nowa. W wypadku nowej grafiki jakie

zachowujecie standardy, z jakimi artystami

najchętniej współpracujesz?

Jedyny standard to taki, że okładka musi się

podobać i mnie i członkom zespołu. Nie jestem

zbyt wielkim fanem nowoczesnych komputerowych

grafik, wolę klasyczne, malowane obrazy,

ale to generalnie jedyne co narzucam. Nie ma

chyba jakiegoś jednego artysty z którym bym

współpracował chętniej niż z innymi, tutaj elementem

decydującym jest raczej wizja zespołu,

i styl w jakim grają. No chyba, że wyraźnie dają

mi do zrozumienia, że wolą żebym sam coś wymyślił.

SKOL RECORDS

Odkąd Cię pamiętam, zawsze starałeś się

propagować zespoły z lat 80. i ogólnie tradycyjny

heavy metal. Dragonight Agency to chyba

był zalążek tego co robisz obecnie?

Przed Dragonight Agency, w latach 90-tych

było jeszcze Bard Music, i gdzieś tam po drodze

jeszcze Bart Gabriel Productions, a później,

kiedy byłem związany przez chwilę z magazynem

Hard Rocker, funkcjonowałem pod

szyldem Hard Rocker Management. Prawda

jest taka, że nigdy nie przywiązywałem wagi do

jakiegoś wizerunku swojej osoby, i nie zależało

mi na reklamie tego co robię, więc nie miało dla

mnie specjalnego znaczenia pod jakim szyldem

działam. To trochę jak z przysłowiem "szewc

bez butów chodzi" - zawsze bardziej koncentrowałem

się na tym co mam do zrobienia, niż na

sobie. Kilka lat temu wszystkie działalności

spiąłem po prostu swoim nazwiskiem, i tak zostało

Gabriel Management.

Zawsze starałeś sie wygrzebać jakiś stary zapomniany

materiał, który wart był przypomnienia.

Wydaje mi się, że dzięki tobie Karthago

Records wydał album "Goliath", Lorda

Vadera. Prawdopodobnie był to pierwszy album,

który dzięki tobie został przypomniany.

Od tamtej pory masz na koncie sporo odświeżonych

materiałów, wiele z nich sam remasterowałeś,

robiłeś to dla swojej satysfakcji, a

także na zamówienie konkretnych wytwórni.

Mógłbyś zrobić krótki bilans jakie płyty wyciągnąłeś

z lamusa i z jakimi zespołami i wytwórniami

w tej kwestii współpracowałeś?

Tak, od czasu wydania płyty Lord Vader "Goliath"

minęło trochę czasu, i obecnie moja dyskografia

liczy około 120 wydanych tytułów,

gdzie byłem producentem, współproducentem

lub które masterowałem. Ciężko o jako taki bilans,

aczkolwiek to dla mnie zawsze przeogromny

zaszczyt i przyjemność, kiedy mogę współpracować

z zespołami których jestem fanem. 20

lat temu nie śmiałbym przypuszczać, że kiedyś

będę współpracował z na przykład Cirith Ungol,

Pagan Altar, Titan Force, Mythra, Hexx,

Avenger, czy Jack Starr's Burning Starr.

Równolegle do Skol Records prowadzisz Gabriel

Management, której niewątpliwie największą

gwiazdą jest Crystal Viper. Pytanie

jednak nie będzie dotyczyło bezpośrednio tej

grupy. Kariera zespołu pokazuje jak ciężko

trzeba pracować aby powoli i z mozołem piąć

się po szczeblach kariery. Jak myślisz, jak długo

w Polsce będzie wśród kapel pokutowało

przekonanie, że to wytwórnia i menadżer muszą

wszystko muzykom podstawić pod nos?

Nie jestem pewien, czy takie przekonanie faktycznie

funkcjonuje, ale jeśli tak, to zespołom które

wychodzą z takiego założenia niestety nie

wróżę zawrotnej kariery.

Obiło mi się o uszy, że nawiązałeś współpracę

z Axe Crazy i Roadhog. Wnioskuję, że zauważyłeś

w nich potencjał. Ze względu, że

wspieramy te zespoły od początku ich kariery

ciekaw jestem, czy wierzysz, że osiągną przynajmniej

taki status jak ma Crystal Viper?

Współpraca to zdecydowanie zbyt mocne słowo,

ale faktycznie, od czasu do czasu rozmawiamy,

i staram się im podpowiedzieć pewne

rzeczy. Bardzo chciałbym, żeby w Polsce była

tak silna heavymetalowa scena jak powiedzmy

w Niemczech czy Szwecji, ale nie uda się to

nawet w minimalnym stopniu, dopóki nie

zmieni się mentalność ludzi, i nie dotrze do

nich fakt, że trzeba sobie wzajemnie pomagać i

grać do jednej bramki, a nie przeciwko sobie.

Trzeba trochę pokory, samodyscypliny i jasnego

określenia co się chce osiągnąć. Oczywiście

łatwiej jest powiedzieć, że "my jesteśmy zajebiści

a oni są chujowi, są pozerami, i sprzedali się

bo odnieśli sukces", niż cieszyć się czyimś sukcesem,

wyjść z założenia "skoro im się udało, to

nam też może", i pracować nad tym co nam nie

wychodzi. Tylko, że to do niczego nie prowadzi,

a negatywna energia zatoczy koło i kopnie Cię

w tyłek. Jeśli pojawi się zespół, który jak właśnie

wspomniane grupy będzie koncentrował się na

graniu zamiast angażować się w spory i konflikty,

i akurat będę miał taką możliwość, to chętnie

mu pomogę, i życzę mu, żeby odniósł sukces

jak Vader czy Behemoth, a nie jak Crystal Viper.

W ogóle ostatnio twoim zespołom powodzi

się. Crystal Viper, Mythra, Hexx, Savage

Master wszystkie wydały bardzo udane albumy,

co dodatkowo wzbudza zainteresowanie

zespołami i twoim managementem. Nie

obawiasz się, że zostaniesz zasypany ofertami

współpracy, ulegniesz i weźmiesz na siebie

zbyt wiele zobowiązań? Zresztą i tak masz ich

nie mało...

Bardzo miłe to co piszesz, jeśli tak rzeczywiście

odbierane są te zespoły i ich twórczość, to

chyba znaczy, że jesteśmy skuteczni w tym co

robimy. Nie obawiam się, że zostanę zasypany

ofertami współpracy, bo jestem nimi zasypywany

od lat - kiedyś próbowałem to liczyć, i

wychodziło, że każdego miesiąca zgłasza się do

nas z różnymi propozycjami między 10 a 20

zespołów lub wytwórni. Większość automatycznie

odpada, bo bardzo często są to albo ocierające

się o spam wiadomości typu "ctrl+c/

ctrl+v", - "cześć, jesteśmy zespołem takim i takim,

fajnie by było współpracować" - które ignoruję,

bo skoro zespół sam nie wie czego od nas

chce, to ja tym bardziej nie będę wiedział, albo

zespoły czy artyści którzy nie mają związku z

naszym profilem. Czasem jest też śmiesznie, bo

okazuje się, że chciałaby z nami współpracować

na przykład znana z MTV gwiazdka pop. Pomijam

sytuacje ekstremalne, kiedy ta sama osoba

regularnie do mnie pisze jak to by było fajnie

gdyby jej zespół pojechał z jednym z zespołów

z Gabriel Management w trasę, albo może nawet

jakby się udało nawiązać współpracę z Gabriel

Management, a jednocześnie wali wpis na

stronie wspomnianego zespołu jacy to są chujowi,

albo wstawia do sieci filmik video gdzie

wyzywa mnie od pozerów, bo i takie kwiatki

miały już miejsce (śmiech). Nie, nie obawiam

się że wezmę na siebie zbyt dużo, mam do tego

raczej trzeźwe podejście, i zawsze zanim zdecyduję

się na współpracę z kimś, rozważam wszystkie

za i przeciw, i bardzo dokładnie sprawdzam

dany zespół, żeby wiedzieć co faktycznie

możemy zaoferować i co robili i z jakim

skutkiem do tej pory. Niekiedy mówię wprost,

że jesteście fajnym zespołem, ale na tym etapie

nie potrzebujecie managementu. Innym razem

współpraca dotyczy jakiegoś jednego konkretnego

projektu lub zadania i trwa bardzo krótko.

Na przykład tak było niedawno w przypadku

amerykańskiego zespołu Heretic, gdzie moje

zadanie ograniczało się do znalezienia wytwórni

która by wydała ich nową płytę, czy kiedy podczas

kilku koncertów zastępowałem tour managera

Sabaton.

Mam wrażenie, że mimo wielu czysto zawodowych

zobowiązań, bezinteresownie wspomagasz

też muzyków, z którymi jesteś po

prostu zaprzyjaźniony...

No coś Ty, przecież ten gość Bart Gabriel tylko

kreuje się na wielkiego fana, jest pozerem i robi

to dla kasy (śmiech).


Prowadząc wytwórnie, management zespołów,

na rynku zgromadziłeś wiele doświadczenia.

Oczywiście zostało to zauważone, i

wytwórnie zaoferowały ci promocję swoich

produktów. Na tą chwilę promujesz tytuły z

High Roller Records, No Remorse Records,

Dissonance Productions, Back On Black Records

i chyba Cult Metal Classics Records.

Ogrom pracy. Większe metalowe wytwórnie

posiadają po kilka osób do samej promocji, a ty

mierzysz się z tym sam. Gdyby nie Internet i

ogólna cyfryzacja, to pewnie ciężko miałbyś z

wywiązaniem się z tych promocyjnych zobowiązań?

Na brak zajęć faktycznie nie narzekamy, ale tak

jak w przypadku zespołów - przy trzeźwym podejściu

da się to wszystko ogarnąć. Poza tym z

każdą wytwórnią współpraca wygląda inaczej,

niekiedy zajmujemy się tylko jednym tytułem,

niekiedy kilkoma naraz, a czasem dzielimy się

obowiązkami z inną agencją.

Pamiętasz Bard Magazine? Wiesz, że ten zin

był głównym impulsem do powstania Heavy

Metal Pages?

Pamiętam, mimo że to era kamienia łupanego, i

czasów kiedy Internet był w Polsce nowinką

dostępną na wybranych uczelniach wyższych

(śmiech). Nie wiedziałem, że mój stary fanzin

był inspiracją do powstania Heavy Metal Pages,

bardzo mi miło.

Wracając do sedna, czyli do pytania o Twoje

dziennikarstwo. Na początku bardzo mocno

naciskałeś na tę dziedzinę działalności, byłeś

znany głównie jako dziennikarz, jednak w

pewnym momencie powiedziałeś dosyć. Nie

korci cię jednak aby wrócić do pisania? Może

nie samego dziennikarstwa muzycznego, ale

jako autor książek tematycznych, np. o

NWOBHM. Myślę, że wiedza, znajomość, a

często przyjaźń z muzykami tego nurtu pozwoliłyby

przygotować ci bardzo ciekawe pozycje.

Wierz lub nie, ale dziennikarstwo nigdy nie

sprawiało mi przyjemności. Wywiady jeszcze,

ale pisanie recenzji to zawsze był dla mnie bardzo

trudny temat. Każda płyta i każdy utwór, to

jakiś ładunek emocjonalny, czyjeś przeżycia,

kompozytor wkłada w to serce i ma jakąś wizję,

i jak mamy efekt końcowy to mogę stwierdzić,

czy mi się to podoba, czy też nie. I to tyle, bo

kim ja jestem, żeby kogoś oceniać...? Mój gust

nie jest żadnym wyznacznikiem tego czy coś

jest dobre czy złe. Książka, kto wie. Za tematy

encyklopedyczne jak np. NWoBHM na pewno

nie będę się brał, bo jest wiele osób które mają

dużo większą wiedzę niż ja. Po tym jak wydało

się, że maczałem paluchy przy kilku zespołach

(niekoniecznie stricte heavymetalowych) które

w ostatnich latach odniosły sukces, niedawno

dostałem ofertę napisania książki na temat managementu

i generalnie prowadzenia kariery zespołu,

coś na zasadzie poradnika "co robić a czego

nie robić", ale nie jestem pewien, czy to dobry

pomysł. Chyba bardziej miałbym ochotę

napisać jakąś książkę w stylu heroic fantasy -

jestem fanatykiem prozy takich autorów jak

Moorcock czy Howard, więc raczej tutaj bym

siebie widział (śmiech).

Wydawca, producent, manager, fan... jesteś

też kolekcjonerem. W Polsce większość ludzi

żyje w małych mieszkaniach. Jak sobie radzisz

z gromadzeniem płyt, masz jeszcze miejsce w

domu na nowe płyty?

Płyty to jeszcze pół biedy, jakiś czas temu ubzdurałem

sobie, że założę coś w rodzaju heavymetalowego

muzeum, zacząłem więc zbierać

różne gadżety i przedmioty - często dość sporych

rozmiarów - no i tutaj zaczynają się schody

jeśli chodzi o miejsce. Poza tym, nabyłem też

duży, dobrze brzmiący zestaw perkusyjny, z

którego korzystają zespoły z którymi pracuję

jako producent, więc sytuacja mieszkaniowa zaczynała

być naprawdę nieszczególna (śmiech).

Na szczęście od jakiegoś czasu Gabriel Management

ma biuro, które trochę "rozładowało"

temat.

Foto: Gabriel Management

Cały wywiad dotyczy Skol Records i Gabriel

Management ale ciągle mówimy o tradycyjnym

heavy metalu, a Ty przecież lubisz też

stary black i death metal...

Dobrze, że zaznaczyłeś "stary", bo faktycznie, w

nowym black i death metalu nie znajduję dla

siebie zbyt wiele. Jestem fanem starej szkoły,

kiedy pod określenie "heavy metal" wchodziło

dużo więcej podgatunków. Równolegle z klasycznym

metalem przerabiałem thrash, black i

death metal, przede wszystkim dlatego, że bardzo

mocno siedziałem w tape tradingu. W każdym

gatunku znajdowałem coś dla siebie, bez

specjalnego zastanawiania się czy to jeszcze jest

heavy metal, czy już może thrash a może death.

Uwielbiam grupy takie jak Possessed, Bathory,

Sarcofago, czy też te uznawane za bardziej ekstremalne,

jak Beherit i Blasphemy z jednej, a

Mortician z drugiej strony. W latach 90-tych

korespondowałem też z wieloma osobami związanymi

ze sceną blackmetalową, trafiały do

mnie demówki takich zespołów jak Marduk czy

Emperor, zresztą wiele z tych przyjaźni trwa do

dzisiaj. Uwielbiam stary death metal, wczesne

płyty Deicide, Cannibal Corpse, Obituary,

Morbid Angel, Malevolent Creation, to dla

mnie mistrzostwo, zresztą to samo ze europejskimi

grupami takimi jak Entombed, Asphyx

czy Grave. Mam też świra na punkcie zespołów

takich jak Nifelheim, Dissection czy Destroyer

666. Można więc śmiało powiedzieć, że

jestem entuzjastą i fanem całej kultury metalowej,

nie tylko heavy metalu. W metalu i muzyce

ogólnie, zwracam uwagę na klimat, atmosferę,

pasję z jaką gra dany zespół, i co chce

wyrazić przez swoją muzykę - miałem odpowiedzieć,

że zwracam uwagę na melodię, ale już

wymieniłem Beherit i Blasphemy, więc to nie

przejdzie (śmiech). W nowym metalu za dużo

jest komputerów, sztuczności, i bezsensownej

pogoni za tym, żeby było szybciej, równiej, i

precyzyjniej, a za mało czynnika ludzkiego, co

dość mocno mija się z tym czego szukam w

muzyce.

Należysz do osób, które umiały przekuć swoją

pasję w zawód. Ile w tym jest samozaparcia a

ile szczęścia?

Jeśli mam odpowiedzieć na to pytanie szczerze,

to 99% samozaparcia i pracy, i 1% szczęścia. Na

przestrzeni lat byłem oszukiwany i okradany,

osoby które obiecywały pomoc znikały, moje

pomysły były podkradane i wykorzystywane

przez inne osoby i firmy, i wiele razy wybierając

honorowe wyjście z sytuacji brałem coś na siebie,

popadając w długi. Kilka razy osoby z którymi

nigdy nie miałem do czynienia, bądź też

osoby którym w jakimś momencie odmówiłem

współpracy, zaczynały oczernianie mnie bądź

też rozpuszczanie plotek na mój temat. Mało

optymistyczny akcent na koniec wywiadu, ale

jeśli mam obiektywnie spojrzeć na swoje życie

zawodowe, to nie widzę w nim zbyt wielu szczęśliwych

zbiegów okoliczności.

Życzę Ci samych sukcesów i liczę, że dzięki

Skol Records i Gabriel Management fani tradycyjnego

heavy metalu będą mogli cieszyć się

z wielu bardzo ciekawych płyt i zespołów.

Bardzo dziękuję za wywiad i fajne pytania.

Michał Mazur

Foto: Skol Records

SKOL RECORDS 159


Wacken Open Air 2017

2 sierpnia (środa)

Strati: Dzień zerowy wszedł już na stałe do kanonu

wielu festiwali, nic dziwnego, że stał się

też częścią W:O:A. W tym roku na deskach sceny

w namiocie w środę pojawili się między innymi

Flotsam & Jetsam, Ugly Kid Joe i Annihilator.

Ten pierwszy koncertował w kwietniu

w Polsce, z dłuższą set listą, ale za to… bez efektownego

przebrania. Zanim opadła kurtyna,

już jakiś mężczyzna w stroju potwora z okładki

pierwszej płyty paradował z przodu sceny. Jakie

było nasze zaskoczenie, kiedy okazało się, że to

sam wokalista, Eric A.C.. Podczas samego występu

zdjął maskę, ale zielone wdzianko zdobiło

go przez cały koncert. Z "okładkowej" płyty zresztą

zespół zagrał dwa utwory. Ponieważ starocie

z "No Place for Disgrace" uzyskały nową

świeżość z postaci ponownego nagrania, grupa

nie obawiała się wypełnić nimi prawie połowy

występu. Ja osobiście bardzo czekałam na…

utwór z nowej płyty, "Iron Maiden", który w

bardzo błyskotliwy sposób wykorzystuje tytuł.

Choć wcale nie opowiada o najsłynniejszym

heavymetalowym zespole na ziemi, jego stylistyka

czerpie z niego garściami. Zresztą przed

wykonaniem "Iron Maiden" Eric A.C. dodał, że

jest to dla niego najważniejszy zespół w życiu.

Cóż, kawałek jest świetny, ale odrobinę "rozjechał

się" chłopakom. Mimo to, ogólne wrażenia

z koncertu mam bardzo pozytywne. Uf, Wacken

bardzo dobrze rozpoczęte!

Marcin Książek: Gdy Ugly Kid Joe mieli

swoje pięć minut, o ich poczynaniach czytałem

w magazynach Bravo i Popcorn. Pamiętam, że

najbardziej w tym wszystkim podobała mi się

wtedy ich maskotka, noszona przez gitarzystę

koszulka reprezentacji Niemiec oraz latające na

koncertach dmuchane lalki. Ale, oczywiście, sama

muzyka też była niczego sobie. Kolejne kasety

gościły w moim magnetofonie na tyle regularnie,

że choć z większością ich dorobku nie

miałem styczności przynajmniej od 20 lat, niemal

cały set Amerykanów, którego miałem okazję

wysłuchać w przerwie pomiędzy występami

Flotsam & Jetsam a Annihilator, brzmiał zaskakująco

znajomo. Nie wiem, co było dla nich

główną motywacją do powrotu (wrócili w

2010), ale gdyby ktoś próbował mnie przekonać,

że chodziło wyłącznie o granie dla samego

grania, po tym koncercie nawet byłbym skłonny

w to uwierzyć. Była w tym energia, była radość,

a z drugiej strony nie było choćby cienia desperackiej

chęci powrotu do dawnego, gwiazdorskiego

statusu. Zupełnie, jakby muzycy w pełni

zdawali sobie sprawę z własnych ograniczeń i

zamiast silić się na cokolwiek (jeden mini album

w ciągu 7 lat to nie jest plan na ponowne zawojowanie

świata), postanowili po prostu dzielić

się tym, co mają najlepsze. Fanów im od tego na

pewno nie przybędzie, ale że kilka rzeczy na początku

lat 90. im wyszło (ze wskazaniem na

"Everything About You" i cover "Cats in the Cradle"),

jeszcze na kilka lat dobrej zabawy powinno

wystarczyć.

3 sierpnia (czwartek)

Strati: Tradycyjnie oficjalnie festiwal otwiera

coverband, zespół Skyline. Tym razem zresztą

grający dwukrotnie, bo wystąpił też na małej

scenie w późniejszym terminie. Choć staram się

za każdym razem zobaczyć ten koncert, tym razem

nie byłam na nim od początku. Będąc w

namiocie prasowym słyszałam te same covery,

które grupa gra niemal co roku. Pod sceną wywabił

mnie nie grany wcześniej cover, a mianowicie

"Gutter Ballet" Savatage zaśpiewany

przez Henninga Basse. Spacer na koncert okazał

się trafiony nie tylko z powodu zupełnie

zgrabnie i z właściwą dla tego kawałka mocą

odegranego coveru, ale też z powodu Doro, która

pojawiła się zaraz po "Gutter Ballet" i zaśpiewała

hymn Wacken "We are the Metalheads", a

zaraz potem, na koniec koncertu, "All we are".

Doro jest związana z festiwalem od lat. Niekiedy,

jak w tym roku właśnie, pojawia się na nim

jako gość, nie grając własnego występu. Dość

wspomnieć, że zaraz po Wacken po Internecie

zaczęła krążyć wspólna fotka Doro z Rolfem.

Gwiazdy metalowej sceny też lubią sobie robić

zdjęcia ze znanymi muzykami.

Ciekawostką miał być dla mnie koncert Rossa

the Bossa. Kiedy z zespołem śpiewał Mike Cotoina,

dochodziły mnie słuchy, że koncerty ekipy

Rossa sięgają wyżyn kultu Manowar, a głos

Mike'a tak łudząco przypomina Erica Adamsa,

że można się poczuć jak w wehikule czasu. Niestety

nie dane mi było zobaczyć koncertu Rossa

w tym zestawieniu, bo wokalista śpiewał z

nim ledwie rok. Mimo to, Marc Lopes, choć absolutnie

nie tak doskonały jak Eric Adams, solidnie

wykonywał klasyki Manowar. Koncert faktycznie

miał sentymentalny posmak. Takich

przeżyć nie dostarczy niestety już i sam Manowar,

głównie z dwóch względów. Po pierwsze

setlista, co zrozumiałe, złożona była ze starych

utworów, których ekipa DeMaio dziś już unika,

po drugie, można było usłyszeć wiele fantastycznych

kawałków z normalnie brzmiącym basem.

To, jak DeMaio obecnie zniekształca

wręcz groteskowo swoim graniem te świetne kawałki,

woła czasem o pomstę do nieba. W

czwartek wczesnym popołudniem na Wacken

można była dostać namiastkę starego, dobrego

Manowar. Dobrze zagranego, porządnie zaśpiewanego

i okraszonego charakterystyczną gitarą

Rossa. Można było rozkoszować się takimi

eposami jak "Blood of my Enemies", "Sign of the

Hammer" czy "Battle Hymn" i bawić się na takich

hitach jak "Hail and Kill". Co ciekawe, ten

klasyk został w początkowej partii ozdobiony

bluesową solówką. Mi się takie swobodne podejście

do coverów podoba, podejrzewam, że

był to znak sygnalizujący dystans Rossa do całego

przedsięwzięcia grania koncertów składających

się z samych kawałków Manowar.

Marcin Książek: Czwartkowy hard-rockowy

akcent tym razem należał do Europe. Szanuję

Szwedów za to, że wrócili z nowym pomysłem

na siebie i w oparciu o ten pomysł sukcesywnie

budują swoją nową pozycję. Pozycję zespołu

dojrzałego, na swój sposób poważniejszego, ale

też nieodcinającego się od własnych korzeni.

Szanuję również za koncertową dyspozycję godną

ikon hard rocka u szczytu formy, dzięki

której każda kompozycja, niezależnie czy pochodząca

z "Wings of Tomorrow", czy z "Bag

of Bones", brzmi wybornie i nie wymaga szczególnej

oprawy. Ten zespół to naprawdę znacznie

więcej niż utwór "The Final Countdown",

którego nie boi się grać na żywo, mimo że aktualnie

jest prawdopodobnie w takim samym stopniu

ich błogosławieństwem jak i przekleństwem.

I za to też ich szanuję. Chociaż dla mnie

najjaśniejszym momentem ich występu był jak

zwykle "Scream of Anger".

Strati: Accept daje znakomite koncerty. Pełne

werwy i mocy. Na każdy z nich cieszę się jakbym

miała zobaczyć Accept po raz pierwszy.

Jedyną drobną wadą koncertów Niemców jest

to, że za każdym razem… w zasadzie grają to

samo. Tym razem była okazja zobaczyć coś innego.

Accept wystąpił w bloku Wacken "A Night

to Remember", dlatego nie mógł przygotować

tak po prostu czegoś zwykłego. Sytuację

znakomicie wykorzystał Wolf Hoffmann, który

rok temu wydał metalowo-symfoniczny album

"Headbangers Symphony", na którym

klasyki muzyki poważnej zaaranżowane były

nie tylko na orkiestrę, ale też na gitarę i perkusję.

Wolf Hoffmann nie mógł znaleźć lepszej

okazji do zagrania ich na żywo. Koncert składał

się zatem z trzech części. W pierwszej Accept

zagrał zwykły set. W drugiej zszedł ze sceny,

pozostawiając na niej jedynie Wolfa z Narodową

Czeską Orkiestrą (ta już ma chyba metalowy

etat, bo chwilę wcześniej widziałam ją

przygrywającą do koncertu Sabaton na Masters

of Rock). Klasyczne kompozycje wzbogacone o

moc rockowego instrumentarium wypadły interesująco

i mimo, że występ nie przewidywał wokali,

te pół godziny nie zakrawały o nudę. Paradoksalnie

najsłabsza była trzecia część koncertu.

Choć zaserwowała nam bonus w postaci nieco

innej niż zawsze kolejności utworów, niestety

nie wykorzystała swoich możliwości. Po pierwsze,

zespół mógł pokombinować i poszukać w

swojej bogatej dyskografii kawałków, którym

orkiestra doda mocy lub świetnie wyeksponuje

partie instrumentalne. Niestety zespół Wolfa

tak nie uczynił poprzestając na zestawie setlisty

tradycyjnym dla ostatnich występów. Po drugie,

aranżacje w wielu miejscach nie były trafione.

Tam, gdzie mogły podkreślić masywność kompozycji

(już uszyma duszy słyszę te basowe doły

w "Teutonic Teror"!), wchodziły w górne, wysokie

rejony snując własne melodie. Przecież aż

160

LIVE FROM THE CRIME SCENE


się prosi, żeby za pomocą orkiestry podbijać to,

co w Accept najbardziej charakterystyczne i

wartościowe. Tymczasem smyczki grały melodie

tam, gdzie w oryginalnym kawałku akurat walcowały

proste riffy. Wiele utworów, jak choćby

wspomniany "Teutonic Terror" czy "Metal

Heart" było zwyczajnie nieudanych. Wielu muzyków

przyznaje, że zagranie koncertu z orkiestrą

jest niezwykle trudne. Czasem myślę, że

najlepiej uczynił kiedyś Rage i od początku zaaranżował

płytę tak, żeby i smyczki znalazły

swoje godne miejsce.

Po tej nie do końca udanej symfoniczno-metalowej

uczcie poszłam do namiotu na wyziewy z

"De Mysteriis Dom Sathanas" Mayhem. W

namiocie panował straszliwy ścisk, a znalezienie

miejsca na obejrzenie sceny graniczyło z cudem.

W końcu jednak udało mi się podejść w nienajgorsze

miejsce. Bardzo dobrze, bo dopiero z

oprawą mogłam docenić to, co widzę i słyszę.

Wynikało to z tego, że fonia zlewała się w jedną

homogeniczną masę. Nie wiem czy jest to

specyfika płyty, którą grał w całości zespół, czy

raczej kwestia nagłośnienia. Dopiero wraz z teatrem,

który odgrywał się na scenie mogłam dostrzec

w tym występie coś interesującego - klimatycznego,

obcego i nieco w stylu wehikułu

czasu. Przyzwyczajona jestem, że na koncertach

w największej mierze odbieram muzykę. Tutaj,

zadadnie miałam dwukrotnie utrudnione (nieznajomość

tematu plus nagłośnienie), dlatego

moją wizytę na występie Mayhem odbieram po

prostu jako intelektualną przygodę.

Marcin Książek: Death metal nigdy nie był mi

szczególnie bliski. Odkąd jednak dwa lata temu,

zupełnie niespodziewanie, koncertowo przekonali

mnie do siebie Szwedzi z Unleashed, w

sprzyjających okolicznościach staram się dawać

szanse kolejnym ekipom. Mając w pamięci poruszenie,

jakie w roku 1998 wywołał album

"Amongst the Catacombs of Nephren-Ka",

tym razem postanowiłem zmierzyć się z Nile.

Kompozycyjnie, wykonawczo, brzmieniowo,

wszystko bez zarzutu, ale growl Karla Sandersa

pozostaje dla mnie absolutnie nie do przeskoczenia.

Dotrwać do połowy seta pomogli mi

wspomagający go wokalnie, a brzmiący nieco

bardziej przyjaźnie basista i drugi gitarzysta

(odpowiednio Brad Parris i Brian Kingsland, tego

ostatniego nawet mógłbym słuchać), ale na

więcej nie miałem siły.

4 sierpnia (piątek)

Przykro patrzeć na Warrela Dane'a. Perspektywa

dużej sceny sprawiła, że nie był to obraz

tak druzgocący jak podczas ubiegłorocznej serii

koncertów klubowych, ale i z odległości kilkudziesięciu

metrów trudno było nie dostrzec jego

nienajlepszej formy ogólnej czy niedostatków

garderoby. Wokalnie było względnie przyzwoicie,

a na pewno lepiej niż można było się spodziewać,

nadal jednak nie mogłem oprzeć się

wrażeniu, że Warrel na scenie zwyczajnie się

męczy. I męczyłem się razem z nim. Dlatego

też, mimo pełnego zaangażowania ze strony

Lenny'ego Rutledge'a i reszty zespołu oraz mimo

tego, że ze sceny przemiennie z utworami z

"The Year the Sun Died" wybrzmiewały takie

klasyki jak "Die for My Sins", "Taste Revenge"

czy "Eden Lies Obscured", sporą część koncertu

spędziłem wpatrując się w zegarek i sprawdzając,

jak długo jeszcze. Wracaj do formy, Warrel.

15 lat temu koncert Grave Digger oparty w

całości na kompozycjach z albumów "Tunes of

War", "Knights of the Cross" i "Excalibur" byłby

dla mnie jednym z głównych wydarzeń festiwalu.

A.D. 2017, po całej serii przeciętnych

albumów oraz kilku równie przeciętnych koncertach,

szedłem pod scenę bez większych

oczekiwań. Liczyłem jedynie, że będzie nieco

lepiej niż ostatnio. Było znaczniej lepiej, choć

zadziałał głównie repertuar. Oceniając obiektywnie

Boltendhal i spółka nie zaprezentowali

niczego ponad niemiecką poprawność. Oceniając

subiektywnie, kupili mnie już przy drugim w

secie "Killing Time" (zaczęli "nieśredniowiecznie",

bo od "Healed by Metal") i dalej starałem

się już czerpać pełną przyjemność z tego co dobre

("Kinghts of the Cross", "Lionheart", "Rebellion")

oraz przymykać oko na to co nienajlepsze

("The Ballad of Mary (Queen of Scots)", dobór

utworów z "Excalibur", mocno odczuwalny

brak drugiej gitary). Udało się na tyle, że wieńczący

koncert "Heavy Metal Breakdown" pojawił

się zaskakująco szybko.

Twórczość Sonata Arctica tak dawno wypadła

z kręgu moich zainteresowań, że ich występ

śledziłem z większej odległości, kręcąc się po

terenie festiwalu. Plus taki, że miałem okazję

posłuchać całkiem poprawnie odegranych "Full

Moon" i "8th Commandment" z "Ecliptica" oraz

"Black Sheep" i "Tallulah" z "Silence". Minus, że

słyszałem też całą resztę. W secie, z rzeczy

wartych odnotowania, był jeszcze "Don't Say a

Word", ale w tym czasie byłem już w drodze do

namiotu na występ Grand Magus. A tam ciekawy

obrazek - kataniarze czekający na Szwedów

zmuszeni słuchać końcówki występu skaczącej

po scenie ekipy Dog Eat Dog. Przetrwali.

Strati: Przeszłe koncerty Grand Magus nie

napawały mnie tak wspaniałymi emocjami jak

ten. Dlaczego? Pamiętam dawniejszą, nieco bardziej

vintage'ową muzyczną stylizację Grand

Magus, która nie do końca odpowiadała mojego

gustowi muzycznemu. Obecnie panowie ze

Sztokholmu coraz to mocniej celują w estetykę

majestatycznego epic heavy metalu. Rzeczy-wiście,

na Wacken, w namiocie zagrali same utwory

od płyty "Iron Will" do współczesności. Mocarnie,

masywnie, przejrzyście, z doskonale słyszalnym

basem, który "tworzył" muzykę. Z muzyką

świetnie korespondowała wizualna strona i

zachowania zespołu, a mocnego kolorytu koncertowi

dodała publiczność. Absolutnie doskonała

publiczność. Przybyła tłumie i śpiewała

wszystko. Takiej kapitalnej interakcji na linii

kapela-publika nie widziałam od czasu warszawskiego

koncertu Manilla Road. Kończący

koncert "Hammer of the North" programowo

zaszczepił wśród ludzi chęć nucenia motywy

przewodniego. Wychodziliśmy z koncertu i

jeszcze przez kilkanaście minut dało się słyszeć

Foto: Rolf Klatt

gromkie "oooo ooo ooo ooo ooo oo oooo".

Emperor dostał dużą scenę, świetny wieczorny

czas i miał zagrać kultową płytę "Anthems to

the Welkin at Dusk". Okoliczności wydawały

się widowiskowe. Tymczasem zespół prawie nie

wykorzystał możliwości, bo prawdopodobnie

postawił na motto "muzyka się obroni" rezygnując

z scenografii i oprawy scenicznej, która tak

bardzo pasowałaby do muzyki. Co więcej, Norwegowie

kontynuują zapoczątkowane kilka lat

temu występowanie bez makijaży, co wywołuje

osobliwy efekt. Wygląda to tak, jakby schludny

pan profesor biologii wyrykiwał potężne frazy w

rytm epickich tonów na wielkiej scenie. Szkoda,

że potencjał został zmarnowany, bo muzycznie

koncert robił bardzo dobre wrażenie.

Marcin Książek: Do trzech razy sztuka. Po

dwóch nieudanych podejściach do Megadeth w

nowym składzie na Masters of Rock (mieli grać

rok temu, ale występ odwołano w ostatniej

chwili ze względu na uraz Ellefsona, mieli powrócić

w tym, ale w kilka miesięcy później organizator

tej deklaracji już nie pamiętał), udało się

na W:O:A. Ostrzyłem sobie na ten koncert zęby

jako na główne danie festiwalu i takie otrzymałem.

Ogromne ekrany z wizualizacjami do poszczególnych

kompozycji, spektakularne światła

i "Hangar 18" poparte "Wake Up Dead" i "In

My Darkest Hour" na dzień dobry. Po takim

wstępie ten występ nie mógł się nie udać, nawet

mimo nienajlepszej tego dnia dyspozycji wokalnej

Mustaine'a. Nowości, w całkiem pokaźnej

liczbie, bo świeżych kompozycji było aż sześć,

wyłącznie z "Dystopia", co mnie osobiście odpowiadało

podwójnie. Raz, że album wyjątkowo

udany, a dwa, że dzięki temu Kiko Loureirio

mógł zaprezentować się w pełni również we

własnym repertuarze, z popisowym, instrumentalnym

"Conquer or Die!" włącznie. I o ile gitarzystą

wybitnym był od dawna, tak w ciągu

dwóch lat w Megadeth dodatkowo stał się również

prawdziwym scenicznym zwierzęciem,

którego ten zespół potrzebował. Kolejne utwory

z "Dystopia" ("The Threat Is Real", "Lying in

State", "Poisonous Shadows", "Fatal Illusion"

oraz "Dystopia") uzupełniały "Sweating Bullets",

"Trust" oraz "Tornado of Souls" (test sprawności

dla każdego kolejnego gitarzysty Megadeth zdany

celująco). Absolutny brak zgrzytów pomiędzy

jednymi a drugim tylko potwierdził klasę

nowego materiału. A dalej były jeszcze "Symphony

of Destruction" (Megadeth! Megadeth!

Aguante Megadeth!), "Mechanix", tym razem

bez jakichkolwiek uszczypliwości pod adresem

kolegów z Metallica w zapowiedzi, "Peace Sells"

z obowiązkowym udziałem Vica Rattleheada

LIVE FROM THE CRIME SCENE 161


oraz już na bis "Holy Wars… The Punishment

Due". Wygląda nieźle? A brzmiało jeszcze lepiej.

Tak się potwierdza status gwiazdy.

Strati: Podczas gdy większość zaciekawionych

uczestników Wacken udała się na osobliwość w

postaci Marlina Mansona (zresztą komentarze

nie były pochlebne po jego występie), my udaliśmy

się do namiotu, zobaczyć na małej scenie

Candlemass. Miałam bardzo pozytywne nastawienie

po ubiegłorocznym występie w Goleniowie

na festiwalu Rock Hard Ride Free. Traf

chciał, że kameralny, nastrojowy, powolny koncert

Candlemass widziałam prosto (dosłownie

było to jak zimny prysznic) po pełnym rozmachu,

dynamicznym występie Megadeth na dużej

scenie. Muszę przyznać, że ten szok kulturowy

wpłynął na mój odbiór koncertu. Zwyczajnie

nie mogłam się skoncentrować. A przecież

zespół grał świetnie, Levén był w znakomitej

formie wokalno-choreograficznej (już nie mówię

o wizualnej, facet wygląda jakby odkrył eliksir

młodości), a sam repertuar oparty był na legendarnej

już płycie "Nightfall". Na scenie wystąpił

też sam Leif Edling, który ostatnio balansuje na

granicy nieuczestniczenia z powodu psychologicznego

i naduczestniczenia z powodu twórczego.

5 sierpnia (sobota)

Foto: Patrick Schneiderwind

Marcin Książek: Dzień świstaka. Pogoda,

scena, set, wszystko niemal identyczne jak niespełna

trzy tygodnie wcześniej na Masters of

Rock. Uśmiech na twarzy po koncercie również,

bo koncertowo Rage w obecnym składzie

to absolutna ekstraklasa. Świetnie skrojony

set płynący niczym dobrze przemyślany album,

zachowujący właściwy balans pomiędzy klasykami

z czasów "Black in Mind" i "End of All

Days" a utworami z "The Devil Strikes Again"

i "Seasons of the Black" oraz pełne zaangażowanie

ze strony stale uśmiechniętych muzyków,

to przepis na koncertowych sukces, który

w przypadku Wagnera, Rodrigueza i Maniatopoulosa

sprawdza się za każdym razem.

Podobnie jak i za każdym razem sprawdza się

"Higher than the Sky" z wplecionym w środek

"Holy Diver" z wokalnym popisem Marcosa.

Rage on!

Strati: Po występie trio udaliśmy się na ich konferencję

prasową. Najbardziej entuzjastycznie

do tworzenia nastawieni byli gitarzysta Marcos

i gitarzysta Vassilios. Opowiadali o swoich nadziejach

na przyszłość i o najnowszej trasie koncertowej

na którą zawitają także do Australii,

gdzie jeszcze Rage nie wywiało. Peavy przyglądał

się ze spokojem temu, co opowiadają jego

koledzy z zespołu, zupełnie jakby chciał dodać

"noo… jak was do tego czasu nie wydalę z zespołu".

To oczywiście tylko moja luźna interpretacja.

W rzeczywistości ogromnie cieszy mnie

entuzjazm nowych muzyków Rage, bo odzwierciedla

się on zarówno na koncertach jak i

na płytach.

O występie Powerwolf mogłabym napisać w zasadzie

to samo, co w zeszłych latach. Za każdym

razem gdy widzę tę niemiecką (czy też

niemiecko-rumuńską) ekipę, ubolewam nad

utratą pierwszych, pompatycznych koncertów

Powerwolf i poddanie się modzie na ludyczność

i festyn. Co prawda klimatycznych, bądź

klasycznie heavymetalowych, osadzonych na

dobrych riffach kawałków na ostatnich płytach

Niemców jak na lekarstwo, coś tam jednak może

się znaleźć. Niestety, nawet jak da się znaleźć,

zespół nie kwapi się, żeby je przedstawić

na koncercie. Wyjątkiem był "Let there be

Night" z "Blessed and Possessed". Tak, pośród

skocznych kawałków w rodzaju "Dead Boys

don't Cry" czy "All we need is Blood" zaplątał się

majestatyczny, odarty z biesiadnego sznytu

utwór. Trzeba jednak przyznać, że Attila znakomicie

czuje się wśród niemieckiej publiczności.

Ma dużo lepszy kontakt i chętniej nawiązuje

"dialog" z publiką u siebie niż kiedy gra w

Polsce lub Czechach. Wynika to najprawdopodobniej

z drobnej bariery językowej. Ja się staram

odrzucić "brzemię ubolewania", zaakceptować

Powerwolf takim, jakim on jest (wiem, że

nigdy już do korzeni zespół nie wróci, acz miałam

cień nadziei, gdy wydawał reedycje pierwszych

krążków) i po prostu dobrze się bawić.

Cóż, niewątpliwie ludyczny charakter obecnego

Powerwolf trafia w gusta festiwalowej publiki,

bo ta, bawi się świetnie. Albo ma takie podejście

jak ja. Ja też w końcu też postanowiłam zaaprobować

to, co słyszę, żeby z koncertu wyciągnąć

to co najlepsze, zamiast nie poddawać się marudzeniu.

Marcin Książek: Mimo stosunkowo wczesnej

pory i ograniczonego czasu, Alice Cooper przywiózł

ze sobą całe przedstawienie. Było więc odcinanie

głowy, było monstrum Frankensteina,

była mordowana tancerka i cała seria innych

obowiązkowych atrakcji. Był też chyba największych

ścisk pod sceną podczas całego festiwalu,

a w trakcie "Poison" prawdopodobnie również

największe zagęszczenie crowdsurferów na metr

kwadratowy. Koncert zaczął się od mocnego

uderzenia w postaci "Brutal Planet", przechodząc

płynnie w "No More Mr Nice Guy". Na

scenie starcie dwóch światów. W jednym klasa i

adekwatne do wieku dostojeństwo w osobie lidera,

w drugim rock'n'rollowe szaleństwo pod

przewodnictwem Nity Strauss. Dziewczyna gra

i wygląda tak, że naprawdę trudno oderwać

wzrok, co, mam wrażenie, dodatkowo motywuję

resztę zespołu, również walczącą o swoje 5

minut. Nową płytę w secie reprezentował wyłącznie

"Paranoiac Personality", a z największych

hitów, oprócz wspomnianego "Poison", usłyszeliśmy

jeszcze m.in. "Feed My Frankenstein",

"Only Women Bleed" i "I'm Eighteen". Nie zabrakło

też, bo zabraknąć nie mogło, "School's

Out" z ładnie wplecionym fragmentem "Another

Brick in the Wall". Całości natomiast dopełnił

odegrany w hołdzie Lemmy'emu cover, a jakże,

"Ace of Spades", odśpiewany, zgodnie ze zwyczajem,

przez basistę. Uwagi? Następnym razem

poproszę o to samo, ale po zmroku, z pełną

oprawą świetlną. Może być bez "Ace of Spades".

Strati: Amon Amarth jest obecnie jednym z

najbardziej atrakcyjnych zespołów live. Mimo,

że grają prosto kompozycyjnie i muzycznie, potrafią

wykreować rewelacyjny show. U nich po

prostu zapunktował sam pomysł na siebie. Dodatkowo,

ostatnimi laty z melodyjnego death

metalu skręcili mocno w kierunku heavy metalu

z "ekstremalnymi" wokalami, co sprawiło, że ich

muzyka mogła zatoczyć szersze kręgi popularności.

To wszystko doskonale było widać na tegorocznym

występie na Wacken. Koncert, podobnie

jak ostatnie, był oparty na utworach z

najnowszych płyt, dzięki czemu zyskał wręcz

"przebojowy" charakter. W połączeniu z mocnym

brzmieniem i efektowną scenografią dał -

jak zwykle - spektakularny efekt. Jako, że ostatnio

wikińskie klimaty cieszą się jeszcze większą

popularnością niż kilkanaście lat temu, zespół

świetnie wpisał się w ten klimat. Była już kiedyś

wielka łódź, była scena na grzbietach smoków…

tym razem scenografia wydawała się w pierwszej

chwili - jak na Amon Amarth - skromna. Dopiero

z czasem rosła w siłę, żeby na końcu wackeńską

scenę oplótł gigantyczny wąż Midgardu.

W trakcie, przed "Father of the Wolf" pojawił się

na niej Loki, a przed "Twilight of the Thunder

God" Johan Hegg tradycyjnie już uderzył wielkim

młotem wywołując deszcz fajerwerków.

Dodawszy do tego wszystkiego wigor muzyków

i niemal nieustające uśmiech wokalisty, dostaliśmy

świetny, mocny, witalny koncert. Próżno

w nim poszukiwać riffowych łamańców. Ale

energii i radości grania, niejeden band może

Amonom pozazdrościć.

Marcin Książek: To miał być koncert wyjątkowy,

bo ostatni w ramach trasy promującej album

"Ghostlights". Gdzieś tam pojawiały się

nawet głosy, że być może ostatni w ogóle, ale

tych chyba nikt nie traktował poważnie. Popularność

projektu jest zbyt duża, a płynność

składu daje zbyt duże możliwości, by nie dopisać

do tej historii kolejnych rozdziałów. Rzeczonej

wyjątkowości jednak nie zarejestrowałem.

Pomijając większą gadatliwość Tobiasa

Sammeta i przekomarzanie z fanami Kreator

zgromadzonymi pod drugą sceną, miałem raczej

wrażenie powtórki z Masters of Rock sprzed

roku. I to w nieco gorszym wydaniu, bo bez

Michaela Kiske. Najlepsze momenty? "The

Scarecrow", "Promised Land", "Runaway Train" i

"Let the Storm Descend Upon You" (Jorn Lande

na żywo jest nie do pobicia!), "A Twisted Mind"

(wyjątkowo udana interpretacja w wykonaniu

Erica Martina) oraz "Seduction of Decay" (Geoff

Tate w zaskakująco dobrej formie). Najgorsze?

Położone przez Herbie'ego Langhansa "Reach

Out for the Light" i "Shelter from the Rain" oraz

okropne od początku do końca "Lost in Space".

Ale całość na plus. Granatowo-biały na czerwonym

tle.

162

LIVE FROM THE CRIME SCENE


Strati: Pędząc na koncert British Lion udało

mi się zobaczyć jeszcze końcówkę Primal Fear,

który grał na sąsiedniej scenie w namiocie. Na

koncert basisty Iron Maiden postanowiłam

przyjść w miarę wcześnie, żeby skorzystać z możliwości

zobaczenia legendy z bliska (nigdy nie

udaje mi się to na Iron Maiden). Choć pomysł

przyjścia wcześniej nie był konieczny (wbrew

pozorom bez problemu można było podejść blisko

barierki), efekt był piorunujący. O ile muzycznie

British Lion nie rzucił mnie na kolana, o

tyle sposób grania i gesty Steve'a Harrisa były

tak dlań charakterystyczne, że ich oglądanie

zrekompensowało mi jakość samej muzyki. Dodatkowym

atutem była ogromna radość z grania,

która emanowała ze sceny. Nie tylko wokalista

wkładał całe serce w wyśpiewywanie tekstów

(przeżywanie widać było także po dynamicznej

gestykulacji), ale też sam Harris bawił

się znakomicie. Sam fakt, że muzyk tak znany,

posiadający zapewne godne zaplecze finansowe

ma ochotę, niczym nowicjusz, grać trasy w małych

klubach. Scena na Wacken, którą dostał

British Lion, doskonale odpowiadała tym realiom.

Mówcie sobie co chcecie, ale mi ostatni Kreator

bardzo przypadł do gustu. Heavymetalowa estetyka

odpowiada mi bardziej, więc nie postrzegam

Kreatora przez pryzmat bagażu przeszłości

tylko cieszę się świetną płytą, na którą wkradł

się zarówno Dissection jak i Running Wild.

Nic dziwnego, że koncert trafił w moje gusta,

wszak zespół grał utwory głównie z ostatnich

płyt. Koncert na W:O:A okazał się w zasadzie

cichszą (!) kopią koncertu na Masters of Rock

2017. Aż dziwne, że na festiwalu reklamującym

się "faster, harder, lauder" pojawiło się tego rodzaju

nagłośnienie, niemniej jednak nie było

ono dla mnie problematyczne. Wręcz przeciwnie,

po czterech dniach "hałasu" moje uszy cichszy

koncert przyjęły z błogosławieństwem.

Obecnie Kreator to koncertowa klasa sama w

sobie. Doskonale gra, przestrzennie brzmi, świetnie

wygląda, scenografia jest bogata i szalenie

efektowna (rozstawione na scenie "witraże" okazują

się ekranami, na których wyświetlane są

obrazy związane z granym właśnie utworem).

Zaskakujące było jednak ominięcie nomen

omen flagowego utworu "Flag of Hate" zarówno

na W:O:A, jak i na wcześniej wspomnianym festiwalu.

Być może treściowo przestał im pasować

do koncepcji? Kreator zakończył nasz koncertowy

maraton na Wacken. Rano wyjechaliśmy

do Polski w samochodzie słuchając zakupionych

płyt. Nawet po kilku dniach intensywnego

słuchania koncertów, nie ma się dość

metalu.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Marcin Książek

Brutal Assault, 9-12.08.2017, Jaromer, Czechy

Czeski Brutal to coroczna obowiązkowa pozycja

na festiwalowej trasie koncertowej. I tak po

roku przerwy dotarłem na 22 edycję. Do Jaromera

wyruszyliśmy dzień przed pierwszymi

koncertami i to był dobry pomysł, gdyż dość

szybko okoliczny wał zaczął się zaludniać.

Pierwszym koncertem, na jaki dotarłem w

środę, był Fleshgod Apocalypse. Włosi grali w

pełnym słońcu, co w połączeniu z dość średnią

setlistą sprawiło, że wybrałem zimne piwo od

ich koncertu. Następnym zespołem, który

chciałem zobaczyć tego dnia, był Gorguts.

Amerykanie wypadli bardzo intrygująco. Żałuje,

że nie miałem okazji ich widzieć jeszcze w klubie.

Taki techniczny death przemawia do mnie.

Lecz nie ma chwili odpoczynku, gdyż na sąsiedniej

scenie meldują się dark metalowcy z czeskiego

Roots. Poważne szaty oraz makijaże lekko

kontrastowały z tekstami po czesku, które

dla nas brzmiały groteskowo. W każdym razie

koncert zaliczam do przyjemnych. Tego już nie

powiem o Wintersun. Jari powinien się skupić

na grze na gitarze i śpiewie, a tutaj postanowił

tylko śpiewać i robić za nadpobudliwego frontmana.

Niestety nie wychodziło mu to, przez co

cały koncert wypadł dość żałośnie. Gorzej niestety

było na Metal Church. Zespół jako jeden

z pierwszych dostał oświetlenie, czego niestety

nie wykorzystał dość dobrze, światła po prostu

nie pasowały. Wokalnie było średnio, a muzycy

sprawiali wrażenie, że grają na festynie, a nie

metalowym festiwalu. Na ten koncert czekałem

bardzo. The Dillinger Escape Plan miałem

okazję widzieć wcześniej tylko raz i to właśnie

dwa lata wcześniej na brutalu. Amerykanie postanowili

zakończyć karierę i występ na brutalu,

był dla mnie ostatnią okazją, by ich zobaczyć.

Totalnie się nie zawiodłem. Szybkie matematyczne

granie połączone z totalnym szaleństwem

na scenie. Gitarzysta co chwila wspinał się na

kolumny tylko po to, żeby zaraz z nich zeskoczyć.

Czeskie Masters Hammer zaprezentował

set złożony ze starego materiału urozmaicony o

widok dwóch pół nagich kobiet na scenie. Koncert

uznaję jednak jak najbardziej na plus i czekam

na jesienne koncerty klubowe. Czas na

amerykański thrash metal w postaci niezniszczalnego

Overkilla. Grupa wypadła jak zawsze,

kiedy to miałem okazję ich widzieć. Jedyne,

do czego można by było mieć pretensje to

krótki set, mimo wszystko był to jeden z najlepszych

thrash metalowych koncertów brutala.

Na zakończenie pierwszego dnia na dużej scenie

pojawiła się rodzima Batushka, która odegrała

całą swoja litanie, pobłogosławiła zgromadzoną

publiczność i opuściła scenę. Koncert

uważam za bardzo ciekawe przeżycie, zwłaszcza

chór robi super wrażenie. Zmęczony postanowiłem

udać się jeszcze na małą scenę zobaczyć

Wolves in the throne room. Tutaj bez niespodzianek,

amerykanie wypadli doskonale a ich

black metal był odpowiednią kołysanką na zakończenie

tego upalnego dnia.

Dzień drugi również był pod znakiem upałów. I

tak w totalnym skwerze udało mi się zobaczyć

dobry koncert Nervosy, Fallujah i Crytopsy.

Bardzo dobrze wypadli również amerykanie z

Havok. Najnowszy techniczny materiał bardzo

dobrze wypada na żywo, a obecność nowego

basisty, który swoją energią rozpierdolił scenę

(turlał się po ziemi, biegał w kółko, czołgał się

pod perkusją) dodała koncertowi więcej ognia.

Na małej scenie tego dnia zobaczyłem tylko

Swans i muszę przyznać, że kompletnie nie

wiem, o co chodzi w tej muzyce i czemu

ludziom tak bardzo się to podobało. Czas na

jeden z tych zespołów, które myślałem, że nigdy

nie zobaczę, wielki Emperor. I po przemyśleniu

wszystkiego tak niestety powinno zostać. Grali

całe Anthems to the Welkin at Dusk plus dwa

oczywiste utwory z debiutu. Puki grali, było

jeszcze ok, mimo licznego wplatania progresywnych

nut przez Ihsahna. Najgorsze były przerwy

między utworami, gdzie wspomniany gitarzysta

przemawiał do publiczności, tak jak by

grał w jakimś wesołym power metalowym zespole,

a nie black metalowej legendzie. Ostatnim

koncertem widzianym przeze mnie w całości

tego dnia był Opeth. Skupili się na swoim starszym

materiale, przez co ten koncert był naprawdę

bardzo dobry. Klimat lekkiego deszczu potęgował

jeszcze odbiór tego koncertu. Żałuję,

że nie widziałem ich nigdy wcześniej w klubie.

Udało mi się jeszcze być na połowie koncertu

Suffocation i tutaj bez niespodzianek, amerykanie

mimo nowego składu wypadli potężnie i

tak jak dotychczas, jak widziałem ich w klubach

bardzo dobrze. Niestety zmęczenie upałem wygrało

nad chęcią zobaczenia reszty koncertu

oraz ostatniego koncertu dużej sceny. W nocy

przeszła burza nad terenem festiwalu co miało

być zwiastunem, tego co się miało dziać dnia

trzeciego.

Dzień trzeci zapowiadał się już dobrze. Nie

było upału, dzięki czemu koncert Crowbara

można było obejrzeć bez ciągłego szukania cienia.

Amerykanie niczym walec przejechali po

tym festiwalu. Nie znam innego zespołu, który

brzmi tak potężnie. Niestety na Secred Reich

spadł deszcze, nie tyle deszcz ile ulewa. Sztorm.

Jebnął prąd, telebim i prawie boki sceny. Koncert

został przerwany, przez co nie poserfowałem

do Nikaragui. Totalnie przemoczony uciekłem

do namioty, gdzie się potem dowiedziałem,

że amerykanie po około pół godziny mogli

wrócić na scenę i zagrać to, co chciałem usłyszeć.

I tak przemoczony i wkurwiony siedząc w

namiocie nie zobaczyłem końcówki Secred

Reich ani Incantatnion, na których mi bardzo

zależało. Nie zobaczyłem ich też następnego

dnia na scenie orientalnej. Tam z kolei zawiniło

to, że za późno się pojawiłem i nie było już

miejsca, żeby co kol wiek usłyszeć i zobaczyć.

Tego dnia udało mi się zobaczyć Possessed na

małej scenie, którzy wypadli identycznie jak

pod koniec roku we Wrocławiu. Na dużą scenę

dotarłem na Carcass. Brytyjczycy z iście chirurgiczną

precyzją niszczyli publikę swoją obrzydliwą

odmianą death metalu. Jeff od czasu do

czasu rzucał żarciki w stronę publiczności. Materiałowo

dostaliśmy przekrój przez całą dyskografię

zespołu z dużym naciskiem na mój ulubiony

Necroticism - Descanting the Insalubrious.

Prawdopodobnie, gdyby nie to, co zaraz

miało nastąpić, to właśnie Brytyjczycy zagraliby

koncert festiwalu. Scena spowija zielony dym i

z niego wynurza się Electric Wizard. Po muzykach

widać, że odpowiednio przygotowują się

do grania takiej muzyki. I tak dostajemy godzinę

totalnych szlagierów tego zespołu w przepięknej

oprawie świetlnej i wizualnej. W tle pojawiają

się najpierw sceny tortur młodej kobiety

przechodzące w seks, a na sam koniec totalnie

psychodeliczne obrazy świetlne. Znikomy kontakt

z publiką nikomu tutaj nie mógł przeszkadzać,

gdyż wszyscy byli w swoim świecie. Jedyne

czego mogę żałować to to, że nie dojechałem

na ich klubowe koncerty jesienią.

LIVE FROM THE CRIME SCENE 163


Ostatniego dnia, ani nie padało, ani nie grzało.

Byłoby idealnie, gdyby nie przemoczone rzeczy.

Koncertowo było dość solidnie. Nucler Vomit

na początek dnia: grindcore, papier toaletowy,

fekalia i obora pod sceną. Tego dnia odbyły się

dobre koncerty Svart Crown i Pronga. Ogromną

porażką był koncert Artillery oraz Tiamat.

Muzycy tych zespołów powinni ograniczyć

używki zwłaszcza przed wyjściem na scenę.

Lekko rozczarowało mnie rodzime Decapitated,

przy którym liczyłem, że zagrają zapowiedziany

set z okazji 20 lecia, a niestety skupili się

na promocji najnowszej, dość średniej płyty.

Inaczej za to śląska Furia, która wprowadziła

małą scenę w psychodeliczny i melancholijny

nastrój. Nihil i spółka nie grają słabych koncertów.

Co innego Norwedzy z Mayhem, którzy

po raz kolejny walczą z odgrywaniem jednej

płyty i po raz kolejny wypada to po prostu średnio.

Najwięcej do życzenia pozostawiają ich

podejście do akustyki. Cóż jest to zespół, który

nie dorasta do pięt swojej legendzie. Najlepsze

koncerty tego dnia zdecydowanie należą do:

Mantar, który po prostu rozniósł małą scenę.

Demolition Hammer amerykanie pokazali, że

grają chory thrash i takiej reakcji oczekują od

publiki. Do tego ogromna radość z grania i genialny

kontakt z publiką. Nie wiem, czy nie

wypadli lepiej niż Overkill, jeśli chodzi o thrashowe

koncerty. Tsjuder za to pokazał, jak

powinno się grać agresywny i skurwiały black

metal bez brania jeńców. Na zakończenie festiwalu

poszedłem na koncert czeskiego Gutalaxa.

Muszę przyznać, że na żadnym z koncertów

nie widziałem tak komicznych tańców, do których

dość szybko dołączyłem. Na tym koncercie

było dosłownie wszystko: świniak na scenie,

dmuchane krokodyle, kutasy, poprzebierani ludzie,

cycki. Idealne zakończenie takiego festiwalu.

Droga powrotna do domu zajęła mi ponda 12

godzin, dzięki pogodzie wracałem z gorączką i

następne kilka dni leczyłem grypę. Nie zobaczyłem

wszystkich koncertów, które chciałem.

Pewne jest to, że za rok znowu się zjawię w

twierdzy Jaromer, zeby zobaczyć: Perturbatora,

Protektora, Carpathian Forest, Dead

Congregation i Whoredom Rife.

Kacper Hawryluk

Dirkschneider + Raven. 6.11.2017. Warszawa,

Progresja Music Zone

"Czas się zatrzymał"

Dawno nie gościłem w warszawskiej Progresji.

Jakoś tak wyszło, że albo nie grał nikt, kto by

mnie zdecydowanie interesował, albo o mojej

nieobecności decydowały względy finansowe.

Gdy jednak dowiedziałem się o tym, że legendarny

Udo Dirkschneider ma zamiar wystąpić

na początku listopada z drugą częścią trasy poświęconej

utworom z ery Accept, wiedziałem,

że mimo wszystko trzeba mieć rękę na pulsie.

Byłem podczas pierwszej odsłony "Back To

The Roots", w marcu 2016 roku, kiedy to jako

gość wieczoru grał kanadyjski Anvil.

Dirkschneider nie zawiódł i tym razem - w roli,

powiedzmy, supportu, mieliśmy spodziewać się

innej niezwykle charyzmatycznej ekipy, angielskiego

Raven.

Gdzie oni schowali ten agregat? Jeszcze chwilę

po zakończeniu występu Raven rozglądałem się

po bokach sceny, czy aby nie wystają jakieś kable

czy coś w tym rodzaju. To nie był koncert,

który mogłem oglądać spokojnie obok konsolety,

notować co ciekawsze zdarzenia sceniczne i

mieć już w sumie ułożony tekst. To był jeden

wielki amok! Miałem sposobność oglądać braci

Gallagher na festiwalu Rock Hard Ride Free

w Goleniowie stosunkowo niedawno i wiedziałem,

czego mogę się spodziewać, ale wczorajszy

koncert przerósł moje najśmielsze oczekiwania!

Furia, energia, spontaniczność, a przede wszystkim

radość z grania heavy metalu - to cechuje.

występujących na żywo, angielskich weteranów.

O żadnej geriatrii nie może być mowy, bo

zarówno John jak i Mark uwielbiają biegać po

scenie, a zrobić im jakiekolwiek ostre zdjęcia to

zmora fotografów. Panowie promują ostatnie

wydawnictwo pod tytułem "Extermination",

chociaż swój set opierają na sporej porcji klasyków.

Z nowej płyty poleciały tylko dwa utwory

- otwierający show "Destroy All Monsters" oraz,

gdzieś w środku, "Tank Treads (Blood Runs

Red)". Zresztą nieważne, ile by grali i z jakich

albumów, to Raven, jak na potężne ptaszysko

przystało, robi użytek ze swoich pazurów i wie,

do czego służy jego dziób. Tutaj było jak u

Hitchcocka - najpierw trzęsienie ziemi, a potem

napięcie cały czas rosło, eksplodując w końcówce,

kiedy chłopaki bezwstydnie sięgnęli po fragmenty

"Rock Bottom" UFO oraz "Symptom of the

Universe" Black Sabbath. Szkoda jednak, że

ograniczony czas uniemożliwił zagranie braciom

Gallagher solidniejszej porcji swoich kompozycji,

ale myślę, że i tak nikt nie miał prawa

narzekać. Według mnie koncert był fenomenalny,

a "Hell Patrol", "Hung, Drawn & Quartered",

"On and On", "All for One" czy "Faster

Than Speed Of Light" wywołały na mojej twarzy

szeroki, szczery uśmiech. W końcu jednak szaleństwo

musiało się skończyć. Może to nawet

dobrze, bo uchroniło mnie to przed, być może,

zawałem serca wywołanym potężną dawką

szczęścia, a że mało się ostatnio ruszam, Raven

w jeden wieczór spowodował, że poczułem się

jakbym wykorzystał karnet na siłownię.

Trochę oddechu pomiędzy koncertami wykorzystałem

na dojście do siebie i wizytę przy stoisku

z merchem. Muszę przyznać, że obie ekipy

solidnie przygotowały się, by w tej kwestii zadowolić

swoich fanów. Udo postawił na dość

ekstrewagancką formę - był duży, kąpielowy ręcznik

z jego podobizną. Oprócz tego, oczywiście,

płyty, pałeczki, naciągi z autografami czy

naszywki. Sporą część ścianki zdobiły koszulki,

których wzory zarówno Raven jak i Dirkschneidera

znalazły wielu chętnych.

Gdy wróciłem już na salę, scena zmieniła się

znacznie. Kiedy występował Raven, była perkusja,

a za nią duże logo grupy. Tym razem zastałem

scenografię przywołująca na myśl kwaterę

najemników. Płachty w moro, okazały zestaw

perkusyjny na podwyższeniu oraz ogromny baner

w tle. Do tego wszędzie światła - z tyłu, z

góry oraz, jak się miało okazać, mała pirotechnika.

Ludzi pod sceną gęsto, chociaż trudno

mówić o ścisku. W końcu jest ten moment - gasną

światła i już tylko chwile dzielą od zabawy,

od utworów byłej formacji Udo. Gdy pojawia

się główny bohater wieczoru, wiadomo było,

kto zdecydowanie przyciągnął do Progresji amatorów

heavy metalu. Mały, krępy, ubrany jak

członek oddziału specjalnego komandosów.

Można powiedzieć, że jest jednym z elitarnych.

Tych, którzy, gdy tylko staną na scenie, biorą

we władanie zgromadzonych pod nią. Jednym

gestem potrafiący zaczarować publikę. No i ten

wokal, przypominający warczenie buldoga bądź

pracę wiertarki udarowej. Z nikim nie można

go pomylić - Udo Dirkschneider. Nie miałem

wątpliwości przez cały, liczący dziewiętnaście

utworów koncert, że czas się zatrzymał. Te same

ruchy i mimika. Ta sama, ponadczasowa

muzyka. Myślę jednak, że ani mi, ani nikomu

innemu tego wieczoru w klubie to w ogóle nie

przeszkadzało. Ba, powiem nawet, że nikt by

nie chciał, by coś było inaczej. Na pewno na

plus był fakt, że Udo postawił na zupełnie inny

set niż w przypadku pierwszej części trasy. Mimo,

że sceptycy mogą oceniać takie wydarzenia

pod kątem czysto marketingowym, to jednak

wykonanie i szczerość bijąca ze sceny daje im

pstryczka w nos. Mogliśmy więc usłyszeć, możliwe,

że dla większości po raz pierwszy, utwory

z pomijanych płyt Accept, takich jak "Death

Row" czy "Predator". Z tego pierwszego były

"Stone Evil" oraz "Beast Inside", a drugi reprezentował

"Hard Attack". Wielkim zaskoczeniem

był kawałek "X-T-C" pochodzący przecież z krążka,

na którym Udo… nie zaśpiewał! No ale

lwią część stanowiły szlagiery. Jak dobrze, że

Dirkschneider postanowił je odkurzyć! Wystrzeliwane

jak z karabinu "Another Second To

Be", "Fight it back" czy "Russian Roulette" dostarczały

mi niezbędnych muzycznych witamin.

Na pewno zdecydowanym, pozytywnym ciosem

było aż pięć kawałków z "Objection Overruled".

Oprócz tytułowego, moje ciało rozszarpał

"Bulletproof", "Protectors of Terror" oraz "Slaves

To Metal" tłumaczący, że wszyscy jesteśmy dziś

niewolnikami jednego człowieka. Klimat uspokoił

"Amamos La Vida". Trzeba też oddać, że

muzycy, którzy towarzyszą Udo na scenie, są

bardzo sprawni. Widać, że to zgrany kolektyw.

Gitarzyści nie raz, nie dwa popisywali się szybkością,

raczyli nas solówkami, byli bardzo

aktywni. Pod sceną zabawa przy każdym utworze

i świetna interakcja z zespołem. Co rusz

wspólne, chóralne śpiewy, klaskanie, pięści w

górze. To było prawdziwe heavy metalowe święto.

A Udo nie miał dla nas litości, jak typowy

najemnik, gdy na bis dobijał "Princess of The

Dawn", "Metal Heart", "Fast As A Shark" i już

definitywnie ostatnim "Balls To The Wall". To

po prostu musiało się pojawić.

Jeszcze długo. w drodze do domu, w uszach grała

muzyka. Szyja i ręce zaczynały pomału boleć.

Cicho, dla relaksu, w głośnikach auta brzmiał

"Ram It Down" Judas Priest. Byłem cholernie

zmęczony, ale również dawno nie odczuwałem

czegoś w rodzaju szczęścia. Bez wątpienia dzięki

takim wieczorom wiem, że heavy metal nie

ma zamiaru składać broni. Śpieszmy się jednak

oglądać takie koncerty, bo czas zatrzymuje się

tylko na scenie…

Adam Widełka

164

LIVE FROM THE CRIME SCENE


Helloween - Hala Koło - 28 listopada 2017

Szok, przyspieszone bicie serca i niedowierzanie

- dokładnie to człowiek odczuwał, gdy pod koniec

zeszłego roku, tak długo wyczekiwany

przez każdego fana heavy metalu powrót Kaia

Hansena i Michaela Kiske do składu Helloween,

stał się faktem! Powtórka z rozrywki nastąpiła

kilka miesięcy później, gdy gruchnęła

wiadomość, że ta wspaniała trasa obejmie również

Polskę! Miejsce? Warszawska Hala Koło.

Czyli miejsce dobrze znane choćby uczestnikom

ostatniego koncertu Kinga Diamonda w naszym

kraju. Hala będąca po prostu, bardzo dużą

salą gimnastyczną z niewielkimi trybunami.

Drabinki, zawieszone siatki, te klimaty. Takie

wrażenie miało się i po ponownym przekroczeniu

jej progu tuż przed godziną 19, w dniu 28

listopada 2017 roku. Na szczęście nie było mowy

o żadnej pomyłce. Duża scena, z wychodzącym

w tłum wybiegiem i zawieszona olbrzymia

kotara z logiem zespołu mówi wszystko. Support

act? Brak. Zresztą… kto przy zdrowych

zmysłach odważyłby się zmierzyć na jednej scenie

z tym, co miało się tutaj rozpętać już za niemal

godzinę?!

I w końcu kilka minut po 20:00 światła przygasają,

a muzyka z taśmy się urywa. Na zasłoniętej

jeszcze scenie rozbłyska znajdujący się z

tyłu ekran, a z głośników rozbrzmiewają znajome

dźwięki, otwierające "Halloween". W międzyczasie

widać też wkraczających na estradę

muzyków. Z chwilą rozpoczęcia właściwej części

numeru, kurtyna opada i oto ukazują się

nam w pełnej krasie ONI! Na środku, za swym

monstrualnym zestawem bębni Dani Loble,

poniżej emanujący jak zawsze wyśmienitymi

humorami Markus Grosskopf i Kai Hansen,

po lewej jakby wyrwany z coverbandu Tokio

Hotel, Sascha Gerstner, zaś na prawo żyjący

we własnym świecie, ale jakże rozbrajający swą

mimiką twarzy Michael Weikath (i w końcu

bez peta na scenie!). No i wreszcie, stojący po

obu stronach perkusji, ubrani w identyczne kurtki

- Michael Kiske i Andi Deris, sprawni dzielący

między siebie kolejne linijki "Halloween".

Właśnie! Otwarcie koncertu prawie 15-minutową

kompozycją jest, trzeba przyznać, posunięciem

dość odważnym… Ale czy faktycznie nie

powinno tak być, w przypadku zaplanowanego

z takich rozmachem tournée i reunion? Wszystkie

minimalne obawy okazały się bezpodstawne,

bowiem kawałek mija nie wiadomo kiedy,

a entuzjazm zgromadzonego 3,5 tysięcznego

tłumu nie słabnie ani na sekundę (i tak już

będzie do końca). Zresztą Helloween nie zamierzali

nam dać ku temu najmniejszego powodu.

Bo już jako druga poleciała historia o pewnym,

szalonym alchemiku, czyli oczywiście

"Dr. Stein". Czy można wyobrazić sobie lepsze

rozpoczęcie?! Następnie krótkie przywitanie

przez panów wokalistów, którzy przy okazji

przedstawili nam dwóch kolejnych bohaterów

"Pumpkins United Tour". Chodzi o Setha i

Doca, czyli dwie dynie grające główne role w

odtwarzanych między poszczególnymi utworami,

zabawnych animacjach. Ich główne zajęcia

to przebieranie się po kolei za każdego muzyka,

czy odtwarzanie motywów z poszczególnych

okładek. Zawsze jakaś dawka luzu i humoru

między jedną petardą a drugą. Żartem w pewnym

momencie błysnął też Michael, opisujący

z dystansem swój aktualny image: "Chciałem

wyglądać jak Elvis Presley, a zostałem Robertem Halfordem".

Nawet zapodał w żartach słynne "breakin'

the what??". Megaszybkie "I'm Alive" zaśpiewane

już wyłącznie przez Kiske'ego, a potem

chwila wytchnienia za sprawą "If I Could Fly".

Jak to trafnie ujął Andi "jedyny jaśniejszy fragment

najmroczniejszej płyty w dorobku", czyli "The Dark

Ride". Po chwili jednak znów grzeją pełną parą

przez "Are You Metal?" i "Rise and Fall". Po

"Waiting for the Thunder" zabrzmiał megachwytliwy

"Perfect Gentleman", jeden z trzech numerów

z ery Derisa, w których na obecnej trasie

dołącza się również Kiske. No cóż, skoro Andi

mógł przez lata "produkować się" w numerach

"keeperowych"… Sam Deris dodatkowo wystąpił

tu w eleganckim cylindrze i czarnej pelerynie.

Uderzenie największego kalibru miało jednak

dopiero nastąpić. Na kolejny kwadrans mikrofon

przejmuje Kai Hansen, co oczywiście

oznaczało wykonanie czegoś z tylko i wyłącznie

mocarnego debiutu "Walls of Jericho"! Była to

miażdżąca niczym rozpędzony czołg wiązanka

złożona ze "Starlight", "Ride the Sky" i "Judas",

skwitowana zagranym już w pełnej wersji

"Heavy Metal (is the Law)". Nie było innej

opcji, po czymś takim musieli zwolnić (usłyszałoby

się co prawda jeszcze choćby "Victim of

Fate…)! Tak też się stało. Na końcu wybiegu

techniczni szybko ustawiają dwa stołki, które

zajmują wokaliści. Czas na dwie ballady. Przepiękne

"Forever and One" i potężne "A Tale

That Wasn't Right", gdzie obaj panowie mogli w

pełni zaprezentować swe możliwości warsztatowe.

Wiadomo, u Michaela latka już nie te (w

końcu w chwili rejestrowania pierwszej części

"Keeper of the Seven Keys" miał zaledwie 18

lat!). Natomiast Andi Deris, to wokalista z gatunku

tych, którzy mają mniej więcej tyle samo

zwolenników, co przeciwników (w tym wypadku,

fanów wyłącznie wczesnego Helloween).

Trzeba jednak przyznać, że swym przygotowaniem

do bieżącej trasy, zamknął miejmy nadzieję

usta nawet najwytrwalszym hejterom! Po "I

Can", z nieco niedocenionego albumu "Better

Than Raw", swoje 5 minut miał Dani Loble.

Wszystkim mocniej serca zabiły dopiero jednak,

gdy po kilku minutach dołączył do niego

na ekranie, zmarły oryginalny bębniarz "Dyń",

Ingo Schichtenberg. Po odbytym "perkusyjnym

pojedynku", wyświetlono jeszcze film upamiętniający

muzyka. Piękny hołd, na tak pięknym

koncercie. Ponownie cofamy się do ery

"Keeperów" za sprawą singlowego "Livin' Ain't

No Crime" zgrabnie przechodzącego w "A Little

Time". Po nich, ostatnie na dziś trzy numery z

ery Andi'ego, z czego dwa z płyty na której

objawił się całemu światu jako nowy wokalista

Helloween, czyli "Master of the Rings". Było

to "Why?" (również z udziałem Kiske'ego), oraz

"Sole Survivor". Potem stały punkt niemal każdego

koncertu Helloween od przeszło 21 lat,

o nazwie "Power", po którym do samego końca,

serwowali już tylko starocie. Zasadniczą część

koncertu zamknęło prawdziwe "grande finale" o

nazwie "How Many Tears", z mistrzowsko podzieloną

partią wokalną między Michaela, Andiego

i Kaia. A przecież jeszcze pozostały trwające

niemal prawie godzinę bisy! Krótka przerwa,

na widowni skandowanie nazwy zespołu

czy nucenie wiadomej, otwierającej pierwsze

wydawnictwo zespołu nutki nie ma końca. W

końcu wracają z Michaelem, a my ponownie

"odlatujemy" wraz ze wspaniałym "Eagle Fly

Free", podsycone przez niesamowitą, rozciągniętą

wersję tytułowego "tasiemca" z drugiej części

"Strażnika siedmiu kluczy"… W samej końcówce

jednak dało już znać osobie zmęczenie u Kiske'

ego, zatem z pomocą musiał przybyć Andi.

Długie zakończenie skwitowało przedstawienie

całego zespołu przez… Saschę. Kolejna przerwa

i kolejne nieustanne nawoływanie ze strony publiczności.

Jako pierwszy tym razem powraca

Mr. Hansen. Zapodał krótką popisówkę, wraz

ze znanym choćby z koncertówki "Live in the

U.K." motywem z "W grocie króla gór", gdzie dołącza

do niego reszta kolegów… A cóż mogło zabrzmieć

jeszcze? Oczywiście dwa numery, bez

których od prawie trzech dekad nie może się zakończyć

żaden koncert Helloween! "Future

World" i "I Want Out", przy których na widownię

najpierw wypuszczono całą serię olbrzymich,

czarnych i pomarańczowych balonów

(rzecz jasna z wizerunkiem zespołowej dynii), a

na sam finał deszcz konfetti, niczym na koncercie

Kiss! Kto z tłumu jeszcze ma siłę, wyśpiewuje

aż do samego końca. W pierwsze rzędy wędrują

kostki i pałeczki. Jeszcze tylko ostatnie

ukłony… i już. Sen się skończył…

Powiem szczerze, musi minąć jeszcze dużo czasu

nim ja będę w stanie myśleć na spokojnie o

tym co przeżyłem przez te 174 minuty. Każdy

zmierzający tego dnia do Hali Koło wiedział, że

będzie uczestniczył w czymś niezapomnianym,

ale efekt ostateczny przerósł chyba najśmielsze

oczekiwania! Tak długo wyczekiwane spełnienie

marzenia każdego kto stał się fanem Helloween

po 1993 roku, odhaczone! Dostaliśmy rewelacyjny

koncert z genialnym setem i przede

wszystkim - przepiękną, wręcz rodzinną atmosferą

bijącą ze sceny. Widok razem śpiewających,

obejmujących się jak najlepsi kumple Michaela

z Andim - coś pięknego! Zapomniałem jeszcze

wspomnieć, że calutki set został wykonany na 3

gitary. Tak, tak!! Mr. Hansen odegrał wraz z

Saschą i Weikim również te numery, które powstały

już, gdy dowodził swoją Gammą i innymi

projektami. Kolejny mega plus. Dzięki temu,

miało się wrażenie, że ogląda się wielkim koncert

jednego zespołu, a nie po prostu koncert

Helloween z gościnnym udziałem dwóch starych

członków. Gdy pomału człowiek zmierzał

do wyjścia, na twarzach i w głosach koncertowych

towarzyszy i innych fanów odczytywał

tylko oszołomienie, duży zachwyt czy wręcz

niedowierzanie, że to się naprawdę stało. Co

prawda, już w internecie były pojedyncze komentarze,

wyrażające choćby lekką dezaprobatę

z powodu pominięcia czegokolwiek z albumu

"Pink Bubbles Go Ape" czy, że skoro to

"Pumpkins United" to czemu nie zaproszono

do udziału również Rolanda Grapowa. Pomimo

dużego szacunku, jakim darzę zarówno jego

osobę, jak i wkład w twórczość Helloween,

uważam że cztery gitary na scenie byłyby już jednak

lekkim przegięciem… Tymczasem, czekam

na kolejny polski przystanek trasy "Pumpkins

United", która przecież ma trwać również

przez cały 2018! To po prostu trzeba przeżyć

jeszcze raz i nie przyjmuję do wiadomości, że to

już nie nastąpi! Tymczasem - Happy, Happy

Helloween, Helloween, Helloween!!!…

Damian Czarnecki

LIVE FROM THE CRIME SCENE 165


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Accept - The Rise of The Chaos

2017 Nuclear Blast

Niech Was nie zmyli tytuł płyty. O żadnym

chaosie mowy nie ma. Accept

znów pokazał pazury, mimo, że w lekko

zmienionym składzie. Nowa płyta powstała

już z nowymi muzykami, którzy

zastąpili Hermana Franka (gitara) i

Stefana Schwarzmanna (perkusja). Ci,

którzy odeszli, byli jeszcze w momencie

kiedy ukazywała się poprzednia płyta

"Blind Rage". W ciągu trzech lat dużo

się więc w obozie Accept zmieniło, jednak

nie ma to wpływu znacząco na nowy

materiał. Warto odnotować, że na

gitarze dziś wtóruje swojemu szefowi,

Wolfowi Hoffmannowi, znany z m.in.

Grave Digger, Uwe Lulis a pałki przejął,

w sumie szerzej nie znany Christopher

Williams. Skład oczywiście uzupełniają

- weteran Peter Baltes na basie

i wokalista Mark Tornillo, dla którego

jest to już czwarty longplay z niemieckim

zespołem. Muzycznie "The Rise

of The Chaos" to solidny heavy metal.

Album został napisany według sprawdzonej

formuły, którą Wolf z kolegami

eksploruje od 2010 roku. Można się trochę

zastanawiać, czy na następną płytę

będzie jeszcze choć część tej energii, ale

nie ma co sobie zaprzątać głowy przyszłością.

Accept serwuje znów mocne i

zapadające w pamięć riffy. Znów mamy

szybkie, melodyjne solówki. Uzupełniające

się gitary. Natchnione wstawki.

Gdzieś w tym wszystkim unosi się duch

klasyki AC/DC, zwłaszcza w pracy sekcji

rytmicznej, ale czy to źle? W sumie

niemieccy wyjadacze stają się trochę takim

AC/DC heavy metalu, bo piszą ciągle

złudnie podobny materiał, okazujący

się jednak każdy osobnym, szalenie

soczystym heavy metalowym dziełem.

Można rzec, że kontynuują dobre imię

tego gatunku, nagrywając kolejną płytę,

którą można postawić obok ich starych,

kultowych już albumów jak "Balls to

The Wall" czy "Russian Roulette". Kto

więc oczekuje po "The Rise of The

Chaos" rewolucji może spokojnie odpuścić

ten materiał. Myślę, że jednak

wśród fanów klasycznego heavy metalu

ten album będzie się kręcić często w

odtwarzaczu, jak czyniły to poprzednie

twory z Markiem Tornillo na pokładzie.

Trzeba uczciwie przyznać, że w

obecnym wcieleniu zespół wyraźnie

skrócił dystans do klasycznych dokonań

w składzie z Udo Dirkschneiderem, a

wspomniany Mark pisze swoją historię

w przebojowy sposób. (5)

Adam Widełka

After Dusk - The Character of Physical

Law

2017 Self-Realesed

Pierwszy motyw jaki usłyszałem na

"The Character Of Physical Law" (będący

częścią utworu tytułowego) niezbyt

przychylnie mnie nastawił do tego

albumu. Dość siermiężne brzmienie, repetytywny,

nieciekawy aranżacyjnie

moim zdaniem motyw. Potem wszedł

wokal. Narzekałeś na wokale Ron'a Rinehart'a

na albumie "Time Does Not

Heal"? No to tu też będziesz miał okazję

do narzekań. Ja osobiście nie narzekałem,

ale i tak do końca mi nie podeszły.

Co do samego albumu, to jest miks

heavy, doom i thrash metalu wraz z organami

Hammonda, The Animals i

swinga w średnich - średnio-szybkich

tempach. No trochę sobie jaja robię z

tym ostatnim, ale tak, coś w tym musi

być jak dla mnie. Trochę motywy są repetytywne,

być może wokalizy są nazbyt

jedno-ekspresywne, jednak klimat i

brzmienie pozwalają odróżnić muzykę

After Dusk od podobnych sobie zespołów.

O czym ta kapela śpiewa? Chyba o

jakichś Świata Mistrzach, Uśmiechniętym

Umarlaku, O wzięciu goryczy od

siebie czy o jakiś Duchowych objawieniach.

Bardzo katolicki zespół, to może

wyjaśnia nadmiar nagrań wrzuconych

do albumu od miejscowego organisty.

Zresztą nawet w logu zespołu macie

gwiazdę betlejemską. Nie wierzycie? To

trudno, też bym nie uwierzył widząc

grafikę albumu, która przedstawia rudowłosą

kobietę pijącą z czaro-czaszki (?).

Myślę, że okładka przykuwa oko, oczywiście

nie ze względu na samą jej treść,

a na dość dobrze dobrany zakres kolorów

obejmujące niebieskości i czerwienie

- czuć, że grafika została stworzona

przez profesjonalistę, przy czym też można

spokojnie ją powiązać z zawartością.

O której muszę powiedzieć, że jednak

pomimo pewnych niedoróbek i

monotonności wokalnych (chociażby na

"A Corpse with a Smile") to jest to

album, który jest wyrazisty. Może on

swoją manierą odrzucić, jak i nią

przykuć uwagę na dłużej. Jednak nie

jest to ten sam poziom wyrazistości, jaki

prezentował Vio-Lence z Sean'em

Killan'em. Album jest dostępny w

całości na kanale zespołu na Youtube,

więc polecam przesłuchać samemu,

szczególnie jeśli jest się fanem bardziej

nowoczesnego podejścia do metalu. Ode

mnie (4,1). Najbardziej wyraziste (i wyróżniające

się) kawałki? "Take The Bitterness

Away" oraz "Masters of Earth".

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Air Raid - Across The Line

2017 High Roller

Wystarczy rzut oka na okładkę najnowszej

płyty Szwedów, żeby odetchnąć

z ulgą, że żadnych rewolucji nie

będzie. Białe adidasy, skóry i liczne tatuaże

zwiastują klasyczne granie głęboko

zakorzenione w latach 80. Kurczę,

jednak wehikuł czasu istnieje! Szczerze

to zetknąłem się z tą kapelą kilkanaście

dni temu. Od razu się polubiliśmy, bo ja

lubię takie szybkie tematy. Najnowszy

album "Across The Line" ma coś około

38 minut, co daje idealny wynik. Człowiek

wszystko pamięta, a i karku nie

nadwyrężymy, a jest do czego machać

głową. Każdy kolejny kawałek to szybkostrzelne

riffy, bardzo chwytliwe wokale

i pracująca jak mała lokomotywa

sekcja rytmiczna. Ach no i te solówki,

przywołujące na myśl pojedynki KK

Downinga i Glenna Tiptona ze złotych

lat Judas Priest. Można wiele razy

uśmiechnąć się pod nosem, złapać za

głowę, że "gdzieś już to słyszeliśmy" ale

słucha się w całości najnowszego materiału

Air Raid bardzo przyjemnie. Widać,

że kultywowanie heavy metalu

sprawia im wielką frajdę. Przepraszam,

że ta recenzja jest taka szybka, krótka i

zwarta ale chciałem oddać klimat płyty.

"Across The Line" to naprawdę energetyczne

granie dla wszystkich maniaków

klasycznej odsłony metalu, a myślę,

że szkoda czasu na czytanie, tylko

czym prędzej warto kupić zimne piwo i

wybrać się na swoistą wycieczkę w przeszłość.

Aha - nie wstydzić się przy tym

grać na "powietrznej" gitarze, a jeśli ktoś

pewny jest wytrzymałości wersalki,

śmiało wskoczyć. (6)

Alice Cooper - Paranormal

2017 earMusic

Adam Widełka

Alice Cooper - im starszy tym lepszy.

Mimo pięćdziesięciu lat na scenie nie

zwalnia, regularnie nagrywając płyty

średnio co trzy - cztery lata. 28 lipca,

tym razem po sześciu latach ukazał się

już dwudziesty siódmy (a dwudziesty w

ramach solowej działalności) album tego

artysty, pt. "Paranormal", który jest

tematem tej recenzji. Sam w wywiadach

zapowiadał, że "to nie jest płyta koncepcyjna,

tylko taka, gdzie masz 12 różnych

historii, 12 bardzo dobrych piosenek,

które chcieliśmy nagrać". I tak faktycznie

jest, to utwory o różnych obliczach,

które łączy jedynie zespół Alice'a

z nim samym na czele. Na samym początku

jednak dostajemy typowy cooperowski

numer, który jest przy okazji tytułowym.

Wszystko jest na miejscu... no

prawie. Pomimo świetnych partii instrumentalnych,

zmian tempa przechodzących

z rocka do funku i klimatycznej

opowieści ten otwieracz ma jedną rysę -

refren. Nie dość, że jest strasznie chaotyczny

i sprawia wrażenie doklejonego

w post-produkcji to jeszcze nagrano go

tak, że bez wpatrzenia w książeczkę nie

zrozumiemy tekstu. Instrumenty zagubiły

się gdzieś w eterze, zwłaszcza perkusja

i to też dlatego całość wydaje się

być rozjechana i rozmemłana, bo brakuje

rytmu. Jednak jak już wspominałem

gra muzyków ratuje ten numer oraz

obecność Larry'ego Mullena z U2 (który

zagrał na całym nowym albumie) i

Rogera Glovera z Deep Purple (jest

współautorem tej kompozycji). Wpasowali

się oni idealnie w cooperowską

atmosferę i brzmią jak pełnoprawni

członkowie zespołu. Znajomy styl zaoferują

nam również "Paranoiac Personality"

oraz "Sound of A". Pierwszy to

potencjalny przebój i jeden z najsilniejszych

fragmentów tego wydawnictwa.

Początkowa solówka na basie wprowadza

nas w trans i lekki niepokój, który

jest wzmacniany przez odgłosy wiertarki.

Następnie wchodzi prosty, hardrockowy

riff, który potem przechodzi w grę

akordową stanowiącą tło dla nośnego

refrenu. Drugi z wymienionych to ballada.

W końcu czym byłby album Alice'a

Cooper'a bez nuty romantyczności? Co

ciekawe powstała ona dawno temu, bo

w 1967r. I to wyraźnie słychać, choć ja

osobiście bym powiedział, że korzenie

sięgają roku 74 lub 75, bo "Sound of A"

brzmi jakby było wyrwane wprost z kultowego

"Welcome To My Nightmare".

Znajome patenty słychać od pierwszej

sekundy. Trzeba przyznać, że Alice

znalazł niezłą receptę na tworzenie dobrych

numerów - wystarczy, że sięgnie

do swojego archiwum po niewykorzystane

materiały, lekko je odświeży, dogra

wokal i voila. Tak samo było przecież

z "A Something to Remember Me

By" z 2011 roku. Dalej mamy różne odmiany

rocka. Są zarówno hendriksowskie

"Dead Flies" (będące kontynuacją

historii "Generation Landslide" z

1973r.), southernowe "Fallen in Love"

(w którym gościnnie zagrał Billy Gibbons

z ZZ Top) jak i typowy rock'n roll

w postaci "Rats". Oczywiście Vincent

Furnier nie byłby sobą, gdyby nie popełnił

muzycznego żartu czy też nie popłynął

w odległe rejony i tak oto dostajemy

swingowe "Holy Water" czy "Dynamic

Road". Największym rarytasem są

jednak dwa utwory stworzone w całości

przez oryginalny skład Alice Cooper

Band, który formalnie nie istnieje od

1975. Proces zjednoczenia zaczął się już

przy okazji "Welcome 2 My Nightmare",

jednak wtedy dawni koledzy asystowali

i jedynie dołożyli kilka swoich

dźwięków, a tu mamy dwa utwory stworzone

całkowicie od podstaw - "Genuine

American Girl" oraz "You and All of

Your Friends". Pierwszy z nich kojarzy

mi się z "Wish I Were Born In Beverly

Hills" z solowego "From The Inside".

Natomiast "You and All of Your Friends"

pasowałby do "Killera" z 1971r. Z jednej

strony jest to dość pogodny numer,

ale z drugiej ma w sobie pazura i melodię

przypominającą "You Drive Me Nervous".

Ponadto starsi panowie dołożyli

swoje "trzy grosze" w utworze "Fireball".

Jest to całkiem solidny twór, który można

odpalić sobie jadąc autostradą. Niestety

ma jedną wadę. Mianowicie nie rozumiem

i nie przepadam za utworami,

w których Alice kryje się za różnego

rodzaju efektami cofając swój głos w tło.

Ognista kula niestety jest taka, że od

strony instrumentalnej jest jak najbardziej

w porządku, ale wokal został nie-

166

RECENZJE


potrzebnie zamaskowany i ciężko zrozumieć

wyśpiewywane słowa. "Paranormal"

mógłby się również obyć bez "Private

Public Breakdown". Tu co prawda

wszystko wyraźnie słychać, ale za to całość

jest nijaka i mdła, przez co po chwili

zapominamy o istnieniu tej propozycji.

Prawdopodobnie zamysł był taki,

aby stworzyć lekką nutkę, która nada

się zarówno do radia jak i na stadionowe

koncerty (dlatego też w połowie utworu

mamy zaśpiew typowy dla komercyjnych

produktów). Niestety piosenka jak

szybko wpada, tak jeszcze szybciej wypada

nam z ucha, no ale taki urok sezonowców.

Mimo, że nie jest to zła rzecz

to na tle całości wypada blado. Na deser

otrzymujemy kilka szlagierów takich jak

"School's Out" czy "Billion Dollar Babies"

w wersji live z koncertu w Columbus,

który się odbył w zeszłym roku.

Według mnie lepszym wyborem byłoby

umieszczenie nagrań z koncertów, podczas

których w kilku numerach zebrał

się cały klasyczny skład Alice'a Coopera,

który de facto miał wkład w jego

najnowszy album. Największym problemem

całości jest natomiast brak

spójności. Owszem, otrzymaliśmy 12

dobrych i bardzo dobrych kompozycji,

lecz ich ułożenie mogłoby być nieco inne,

aby np. klimaty stricte cooperowskie

były zaraz po sobie, następnie te nawiązujące

do rock and rolla, a potem te

hardrockowe etc. Niestety tracklista jest

jaka jest, przez co ciężko albumu słucha

się od początku do końca, gdy tak co

chwila zespół rzuca w nas różnymi stylistykami

i nasze ucho przysłowiowo

"skacze z kwiatka na kwiatek". Lepiej

słuchać "Paranormal" pojedynczo, wybiórczo

lub tworząc własny układ utworów.

Niemniej to chyba najbardziej rockowy

i żywiołowy album tego wykonawcy

od czasów "Hey Stoopid". (4 )

Grzegorz Cyga

Alltheniko - Italian History VI

2017 Pure Steel

Strasznie kiczowata okładka skrywa

trochę mniej kiczowatą muzykę ze słonecznej

Italii. Alltheniko to trio grające

power/speed metal i w sumie nic więcej

mądrego nie mogę napisać bez chwili

dłuższego zastanowienia. No dobrze -

dając szansę ostatniej płycie Włochów

nazwanej "Italian History VI" można

znaleźć na niej jakieś fragmenty mogące

uratować jej obraz w naszych oczach.

Słychać, że panowie o dźwięcznych danych

personalnych jak Dave Nightfight,

Luke The Idol i Joe Boneshaker

uwijają się w pocie czoła młócąc ostro

na prawo i lewo. Świdrująca solówka raz

po raz wleci lewym uchem i wyleci prawym,

a kanonady perkusyjne wyrwą ze

snu nawet umarłego. Czasem nawet słuchając

tej istnej nawały dźwięków

uśmiechałem się pod nosem i tupałem

nogą do rytmu, jednak gdyby płyta była

dłuższa ziewałbym z nudów. Żeby było

jasne - lubię dobry power/speed metal,

ale momentami Alltheniko proponuje

istny obłęd dla słuchacza, bo nie dość,

że jest to dość wtórna muzyka to jeszcze

podana w bardzo krzykliwy sposób. Jedynie

w ostatnim utworze pojawia się

fajne, muzyczne urozmaicenie. Jako całość

"Italian History VI" w ogóle mnie

nie przekonało, by zostać fanem tej włoskiej

formacji. Na pewno są gdzieś ludzie,

którzy mogą się w tym zasłuchiwać,

więc pewnie oni popukają się w

czoło, czytając te słowa. Wszystkich innych

być może po przesłuchaniu ocena

nie zdziwi. (3,5)

Alpha Tiger - Alpha Tiger

2017 Steamhammer/SPV

Adam Widełka

Alpha Tiger kojarzy mi się z samcem

alfa. Nie wiem czemu, ale od razu na

myśl przyszło mi skojarzenie z zwierzęciem

dominującym. Niestety najnowsza

płyta tej niemieckiej kapeli nie spowodowała,

że podkuliłem ogon i zszedłem

jej z drogi. Mimo wszystko z ciekawością

przesłuchałem ten materiał. Mam

zawsze kłopot z takim graniem. Czuć

niby, że chłopaki czerpią garściami z

starych dokonań chociażby Helloween,

ale jakoś moje ucho czuje tutaj pierwiastek

nowoczesności, który zaczyna dominować.

Nie jest jednak to płyta pozbawiona

charakteru - uważam, że stać

Alpha Tiger na ciekawe pomysły, jak

chociażby trochę brzmiące po hiszpańsku

wstawki instrumentalne w niektórych

kawałkach i ciekawe aranże. Zwrócić

uwagę mogą mądrze dodane klawisze,

jakby na mój gust imitujące organy,

więc da się zauważyć, że nie interesuje

chłopaków tylko i wyłącznie "prucie" do

przodu. Do wszystkiego jeszcze można

wychwycić fajne linie melodyczne wokali.

Do dziś Alpha Tiger była kapelą w

ogóle nie znaną, bez której znajomości

też pewnie żył bym długo i szczęśliwie.

Poznanie ich najnowszej płyty "Alpha

Tiger" nie spowoduje, że zacznę nałogowo

jej słuchać, ale te paręnaście razy potrzebne

do tego, by rzetelnie napisać te

parę słów będę wspominać bardzo miło.

(4,5)

Adam Widełka

Amken - Theater Of The Absurd

2017 No Remorse

Ostatnimi laty Grekom żyje się niezbyt

wesoło, bo znacznie biedniej i trudniej

niż wcześniej przywykli. Nic więc dziwnego,

że młode zespoły buntują się

przeciwko takiemu stanowi rzeczy, a jedną

z thrashowych ekip piętnujących

greckie anomalie jest ateński kwartet

Amken. Chłopaki łoją konkretnie - nic

dziwnego, że wydania ich debiutu podjęła

się No Remorse Records, bo to

kawał solidnej, a momentami porywającej

wręcz muzyki. To thrash taki bardziej

amerykański, dość zaawansowany

technicznie, ale i niepozbawiony solidnego

wygaru, do którego przyzwyczaili

nas przez lata choćby Exodus, Dark

Angel czy Vio-lence. Nie ma tu jeszcze

rzecz jasna mowy o najwyższym poziomie

prezentowanym przez w/w zespoły

na swych najlepszych płytach, ale słychać,

że chłopaki z Amken mają tzw.

papiery na granie, na próbach rzeczywiście

ćwiczą, a i komponować też już

potrafią, vide najciekawsze na tym krążku

"Shattered Sanity", "Obedient Dogs"

czy najbardziej szaleńczy z tych ośmiu

utworów "Addicted To Green". Już jest

więc całkiem nieźle, a z czasem może i

powinno być jeszcze lepiej. (4)

Wojciech Chamryk

Ancient Dome - The Void Unending

2017 Punishment 18

"The Void Unending" jest czwartym

pełnowymiarowym albumem, włoskiego

zespołu, określanego terminem cosmic

thrash metal. I rzeczywiście, w muzyce

Ancient Dome, jest jakiś kosmicznofuturystyczny

klimat. Już sam obrazek z

okładki może kojarzyć się z jakąś grą,

lub filmem o określonej tematyce. Mnie

osobiście, dobra okładka zachęca do poznania

zawartości muzycznej. I tak jest

tutaj. Jeśli jeszcze ilustracja współgra z

dźwiękami, to staje się integralną częścią

płyty. Kurcze, ile dobrych płyt pominąłem

przy pierwszym kontakcie, właśnie

ze względu na słabe grafiki... Ale

przejdźmy do rzeczy. Rozpoczynamy

kosmiczną podróż. "Target Unknown",

ciekawe instrumentalne wprowadzenie

spokojną gitarą, trochę podwójnej stopy.

Przejście na bębnach przeprowadza

nas do "Black Passage". Łamańce, zmiany

tempa... i wejście wokalu. Niestety...

ma dość irytującą barwę, kiedy próbuje

głośniej się wydrzeć. Momentami brzmi

to, jakby go ktoś podduszał. Szkoda. Bo

kiedy nie uprawia ekwilibrystyki, brzmi

całkiem dobrze. Instrumentalnie jest

kozacko, szalone gonitwy przeplatane

zmianami rytmu i tempa. Konkretne,

ciężkie riffy. A przy tym jest bardzo melodyjnie.

Brzmienie klarowne, w miarę

głębokie bębny, selektywne gitary i basy.

Z każdym kolejnym utworem, jest

sympatyczniej, chociaż dla mnie prawdziwa

radocha, zaczyna się w drugiej

części płyty. "Rules of Hate", mój pierwszy

faworyt. Szybki, tnący numer, w

którym wokal brzmi chyba najlepiej z

całej płyty. Solidny thrashowy kopniak

w twarz, kaskada solówek. Piękne zwolnienie,

riff i powrót do biegu. Headbanging

w chacie. Kolejny to instrumentalny

"Fift Dimension", zaczynający się

jakby z wyciszenia. Szybko, potem

uspokajający się, by wejść w perkusyjno

basowe łamańce, a'la Mekong Delta.

Dużo się dzieje, ładne solo. Kończy się

również wyciszeniem. Następnie mamy

"D.I.E. (Droids In Exile)", intrygujący

tytuł. Zabawy rytmem i zmianami tempa

ciąg dalszy. Wokalista śpiewa głębiej...

Kurcze, mam wrażenie, że w jednym

utworze skompresowanych jest pomysłów

na co najmniej pięć kompozycji.

To nie zarzut. Utwory są wielowątkowe,

co zapobiega monotonii i nudzie.

Co kilka nut, jakieś przyjemne

zaskoczenie. "Chain Reaction", ostatni

na płycie. Wolny początek, szybko się

rozkręca. Dużo bębnów, przejścia,

akcenty, by niespodziewanie zwolnić i

zakończyć przy wtórze chórku. Dobre.

Fajna, kosmiczna płyta, dla fanów Sacred

Reich, Mekong Delta, oraz gier

fantastycznych. (4)

Antichrist - Sinful Birth

2017 I Hate

Jakub Czarnecki

"Sinful Birth", to drugi album szwedzkiego

Antichrist. Przyznam, że to

mój pierwszy kontakt z tym zespołem.

W czasach, powszechnej digitalizacji i

sterylności brzmienia... wychodzi płyta

o wspaniałym, naturalnym lekko zbrudzonym

soundzie. Już za to ją lubię. W

notce od wydawnictwa wspomniano, że

moglibyśmy sobie wyobrazić tajemne

spotkanie na jakiejś wyspie członków

kilku extremalnych kapel gdzieś ok. roku

1986... którzy zafascynowani szybkością

i bluźnierstwem, stworzyli tego

oto potworka. Trudno się nie zgodzić. Z

tym, że gdyby ten album ukazał się w

roku 1986, miałby dziś status kultowego.

Już sama okładka zachęca do zapoznania

się zawartością muzyczną.

Wyrazisty obrazek w klasycznym klimacie.

Wnętrze jakiejś kaplicy, z witrażami

w oknach i kłębowisko węży na

ołtarzu (krypcie?). I dobre, czytelne,

krwistoczerwone logo. Tu wszystko się

zgadza. Płytę rozpoczyna ciekawe intro,

po czym kanonada bębnów i jazda!

Pierwsze skojarzenie ...thrash, black'n'

roll, czyli bez zahamowań i zbędnej wirtuozerii.

Ale z utworu na utwór robi się

coraz ciekawiej. "Sinful Birth" wciąga

niczym bagno. W tej pozornej prostocie

jest zabójcza energia. Do oldskulowego

łomotu wkraczają świetne melodyjne

solówki i ciekawe riffy. Wokalista wywrzaskujący

niczym świr kolejne wersy,

momentami kojarzyć się może z Tomkiem

Arayą, ale to tylko jeden ślad i nie

do końca. Mógłbym chwalić całą tracklistę...

tylko po co?. Moim numerem

jeden został o dziwo,10 minutowy

utwór instrumentalny. "Chernobyl

1986"... To już jest prawie klasyk!

Zaczynający się tremolem na werblu,

przechodzi w niepokojący riff, w tle

komunikat po rosyjsku o awarii elektrowni.

Zmiany tempa, zwolnienia, znowu

tremolo... Ja mam ciary, bo doskonale

pamiętam w podstawówce picie odtrutki

(tzw. płynu Lugola), kiedy radioaktywna

chmura dotarła nad Europę.

Piekielnie złowieszczy numer... wyobraźnia

przywołuje dziesiątki filmów i

obrazów na temat Czernobyla. Tylko do

cholery dlaczego wszystkie ponuro czarnobiałe?

I to wrażenie martwej pustki...

W tle znowu rosyjskie komunikaty i

brzęczące liczniki Geigera, przy wielokrotnie

przekroczonych normach skażenia.

Końcówka płyty, to pożegnalny kopniak

w twarz, czyli galopada i riffowanie.

Nie wiem, jak Wy, ja jeszcze nie raz

wrócę do tego krążka, a zespół chciałbym

zobaczyć na żywca. (5)

Appice - Sinister

2017 SPV

Jakub Czarnecki

Panowie Carmine i Vinny Appice to

niewątpliwie ikony ciężkiego rockowego

grania. Współpracowali m.in. z Black

Sabbath, Dio, Heaven And Hell (to

Vinny), Vanilla Fudge, Cactus, Ozzy

Osbourne (to z kolei Carmine). Tym

razem postanowili połączyć swoje siły i

RECENZJE 167


powołali projekt Appice. Podeszli do

niego w typowy sposób dla tego środowiska,

a hard rock jest pełen takich pomysłów,

niestety oprócz tego, że naszpikowane

są całym mnóstwem znakomitych

muzyków, to pod względem muzycznym

niczym szczególnym nie wyróżniają

się. Pełno w takich sesjach muzycznych

kalek, klisz i schematów. W zasadzie

dlatego większość z nich nie

przebiła się przez chwilowe zainteresowanie.

Niczego innego nie wróżę płycie

"Sinister". Trzynaście utworów jest pełne

zapożyczeń, co najbardziej słyszymy

w "Monsters and Heroes", który nie tylko

cytuje muzyczne ale także liryczne fragmenty

z dokonań Dio. Dodatkowo

"Riot" to cover Blue Murder, a "Sabbath

Mash" jest medley'em kilku utworów

Black Sabbath. Muzycznie całość

rozbita jest między Whitesnake a Dio,

z pewnymi naleciałościami Def Leppard,

itp. W tym wszystkim najlepiej

słucha mi się "In The Night", reszta niestety

przelatuje beznamiętnie przez

uszy. Pewną ciekawostką są momenty,

gdy obaj bracia grają jednocześnie na

swoich instrumentach, a także to, że

współautorem oraz uczestnikiem jednego

z nagrań był Igor Gwadera ("Brothers

In Drums"). Brzmienia, produkcja,

odegrane partie instrumentów czy też

wokalne, bez większych zarzutów. Jednak

co z tego, jak muzycznie "Sinister"

nie wciąga słuchacza. Owszem

przesłucha płytę ze dwa - trzy razy ale

później o niej zapomni. Dla mnie to zupełnie

przeciętny krążek, szkoda, że Panom

Appice taki stan rzeczy w zupełności

odpowiada. (3)

Arch Enemy - Will To Power

2017 Century Media

\m/\m/

Już trzy lata upłynęły od wydania pierwszej

płyty Arch Enemy z nową wokalistką

znaną z występów w The Agonist

- Alissą White-Gluz. Mimo pewnych

rys "War Eternal" zyskał uznanie

wśród krytyków i fanów. Świadczy o

tym pokaźna liczba reprezentantów na

koncertach po dziś dzień. Po dwóch latach

solidnego promowania materiału

(zwieńczonymi koncertówką "As The

Stages Burn" wydaną pół roku temu)

przyszedł czas na coś nowego. W wywiadach

Michael Amott mówi o tym,

że tworząc nowe utwory chciał iść w

wyznaczonym przez poprzednika kierunku

i mimo przyjścia Jeffa Loomisa z

Nevermore, praktycznie wszystkie

kompozycje są autorstwa jego oraz perkusisty

zespołu. "War Eternal" można

było zarzucić zbyt dużą melodyjność

zbliżającą Arch Enemy niebezpiecznie

w stronę komercji. Przez to następujące

po sobie kawałki brzmiały bardzo podobnie.

Na szczęście nowy krążek, choć

wciąż dysponuje chwytliwymi melodiami

taki nie jest. Już nawet początkowa

miniatura jest od pierwszych chwil dużo

agresywniejsza od "Tempore Nihil Sanat

(Prelude in F Minor)", gdzie chóry

zostały zastąpione dynamicznym legato

w maidenowskim stylu, by w połowie

przejść w dostojny motyw. Następny,

pierwszy pełnowymiarowy, "The Race"

uderza w nas wściekłym growlem Alissy,

choć nie można tutaj odmówić solidnych

riffów i solówek, które prawdopodobnie

sprawdzą się na koncertach. Jednak

w rzeczywistości dzieje się tam

niewiele. Ściana dźwięku przysłania zarówno

wokalistkę jak i przejrzystość gitar.

W efekcie po kilku minutach całkowicie

wylatuje nam z głowy. Wrażenia,

że został on napisany i zarejestrowany

na kolanie nie pozbawia nas sam Michael,

który zdradza, że drugi na liście

numer był jednym z ostatnich jakie

stworzył. Na szczęście w trzecim jest już

zdecydowanie lepiej. Choć moje ucho

wyłapało riff podobny do "Benzin" od

niemieckiego Rammsteina to zasługuje

na słowa uznania. Jest budowa nastroju,

a zarazem ciężar i dynamika. Podobne

zdanie mam o "First Day in Hell", który

oparty jest na skali frygijskiej, co oczywiście

dodaje kolorytu. W parze z mocnym

tekstem, bazującym na drugowojennych

przeżyciach krewnych wokalistki

(którzy są polskiego pochodzenia)

otrzymujemy jeden z wyrazistszych numerów.

Jeśli chodzi o singlowe "The

World is Yours" i "The Eagle Flies Alone"

to nie pasują one zbytnio do całości.

Pierwszy z nich powinien znaleźć się na

poprzednim krążku. Ba, brzmi jak zmodyfikowany

tytułowy hit z dziewiątego

albumu. Niemniej jednak są to wciąż

dobre piosenki, ale w ogólnym rozrachunku

są one zbyt delikatne, podczas

gdy pozostałe to dość mocne granie.

Zwłaszcza odczuwalne jest to w "The

Eagle Flies Alone", ponieważ w wersji

płytowej ten singiel został rozbudowany

o klawisze, które moim zdaniem są nużące

i psują klimat. Jak dla mnie przejście

do następnej kompozycji powinno

nastąpić po ostatnim refrenie. A mowa

tu o "Reason to Believe", która jest powerballadą.

Jest to zarówno pierwsza

tego typu piosenka w dorobku Arch

Enemy jak i pierwsza, w której Alissa

pod banderą tej kapeli śpiewa w pełni

czystym głosem. Dla tych, co nie znali

dogłębnie twórczości The Agonist

może to być porządne zdziwienie. Trzeba

przyznać, że to dość odważny eksperyment

ze strony Michaela Amotta i

jego brata, Christophera. Dokładnie

tak, ten utwór powstał jakiś czas temu,

gdy bracia, którzy założyli ten zespół

spotkali się ponownie w Szwecji i podczas

wspólnego grania wyszła im właśnie

ta ballada, którą zdecydowano się

umieścić w repertuarze Arch Enemy. W

moim odczuciu efekt finalny jest niesamowity.

Nie dość, że Alissa zaprezentowała

tutaj spory wachlarz swoich możliwości,

co swe zwieńczenie znajduje

na końcu, gdzie słyszymy połączenie

czystego wokalu z majestatycznym growlem,

to jeszcze partie gitarowe idą podobnym

tokiem myślenia. Gdy Alissa

śpiewa czysto słyszymy grę na cleanie.

Jak tylko rozpoczyna wydobywać ze

swego gardła diabelskie dźwięki, gitara

jej agresywnie wtóruje. Jedynym słabszym

elementem tej kompozycji są słowa.

Jeśli szukalibyście czegoś dla zdesperowanych

nastolatków, którzy rozpoczynają

swą przygodę z cięższymi

brzmieniami to wystarczy, że pokażecie

im liryki tej pieśni. Pełen patosu refren

zwraca na siebie uwagę wyświechtanym

zwrotem, że wciąż mamy powód, aby w

siebie uwierzyć i walczyć o swoje marzenia.

To prawdopodobnie reakcja na

ostatnie samobójstwa Chrisa Cornella i

Chestera Bennigtona. I nie zdziwię

się, jeśli "Reason to Believe" w najbliższej

przyszłości stanie się singlem. Z jednej

strony mamy świetną grę instrumentalną,

z drugiej przekaz idealnie nadający

się do radia. Natomiast "Murder Scene"

wraca na wytyczone tory. To trzy i półminutowa

dawka ostrego grania pełna

agresywnych riffów i pokazu możliwości

technicznych gitarzystów. Do tego rolę

poety po raz kolejny przejęła Alissa, a

ta nie stroni od bezpośredniego wyrażania

myśli. Niestety od strony muzycznej

ten kawałek stoi w rozkroku. Sama

wokalistka przyznaje, że gdy dołączyła

do muzyków, którzy pracowali

nad nim to próbowali zmieszać ze sobą

kilka różnych pomysłów i przez dłuższy

czas nie mogli zdecydować w jakim kierunku

efekt finalny powinien zmierzać.

To wszystko słychać, bo z jednej strony

mamy thrashową szybkość, a z drugiej

nagłe zwolnienia i próby zaimplementowania

melodii. Ostatnie trzy propozycje

dzieli kolejna instrumentalna miniatura

"Saturnine", która wprowadza w

nas niepokojący nastrój. Słychać chórki,

dzwony, klawisze rodem z Kinga Diamonda.

Podobny klimat mieliśmy na

początku poprzedniej płyty, natomiast

tutaj jest prawie na jej końcu. Po tej minucie

straszenia wracamy do meritum.

"Dream of retribution" i "A Fight I must

win" to najdłuższe pozycje na tym wydawnictwie.

Obie trwają ponad sześć

minut. Pierwszej z nich blisko do progresywnego

metalu. Mimo, że czas trwania

jest długi to zlatuje dość szybko. Różnorodne

riffy (z czego główny przypomina

nieco "Nemesis" lub "Ravenous"),

solówki, przejścia sprawiają, że nie

sposób się nudzić i nim się spojrzymy

jest już po wszystkim. Nawet obecność

klawiszy nie drażni tak jak w przypadku

"The Eagle Flies Alone". Ale to akurat zasługa

Jensa Johanssona, który stworzył

właśnie ten fragment(ale również maczał

palce w kilku innych numerach).

Natomiast ten, który pełni rolę kody

mimo epickiego początku jest bardziej

zwarty, prosty w swej konstrukcji. Czyni

go to jednym z najlepszych momentów

na "Will to Power". Tu Amott nie

potrzebował super szybkich riffów, aby

zakończyć album porządnym ciosem w

twarz. "A fight I must win" jest utrzymany

w średnim tempie. Potwierdza to

też inspiracje Michaela latami 80.,

który w połowie czwartej minuty wplótł

riff grający melodię refrenu, jednakże na

nieco lżejszym presecie wzmacniacza

brzmi on jak cytowanie "Rock And Roll

Ain't Noise Pollution" . Dowodzi to tylko

temu, że gdyby zmienić nieco

brzmienie gitar mielibyśmy sztandarowy

hardrockowy przebój. Przedostatni

"My Shadow and I" to metalowe "mięso"

w czystej postaci. Ciekawa jest historia

jego powstania. Najpierw stworzono tekst,

który był wyrazem frustracji Alissy.

Do niego powstały jedne z najszybszych

riffów na "Will to Power". Moim zdaniem

to właśnie on powinien wieńczyć

krążek, bo ten skondensowany walec

trwa 4 minuty bez zbędnego rozciągania.

Jeśli oczekujecie od Arch Enemy

porządnego gitarowego grania to tutaj

właśnie go otrzymacie. Była wokalistka,

Angela Gossow określiła "Will to Power"

najcięższym albumem od czasów

"Doomsday Machine" i ciężko się z nią

nie zgodzić. Po części jest to też zasługa

znanych patentów. Fani bez problemu

dopatrzą się podobnych dźwięków np.

w "First day in Hell" słychać echa "My

Apocalypse". Jednakże dlaczego Michael

Amott nie miałby korzystać ze swoich

sztandarowych patentów, jeśli wychodzą

z tego smakowite nowości? Jeśli

chodzi o teksty i ich tematykę to na tym

polu jest widoczny rozłam. Co prawda

wszystkie kręcą się wokół władzy, nietzscheanizmu

tudzież darwinizmu. Jednakże

jeśli spojrzymy na to jak zostały

one napisane to zauważalne jest, za które

odpowiada Alissa, a za które Michael.

Liryki wokalistki są mroczne, brutalne,

bezpośrednie, podczas gdy te od

Amotta są skrojone pod typowego komercyjnego

słuchacza - pełne patosu,

nadziei, pozytywnej energii. Trzeba się

pogodzić, że po tylu latach ciężko zmienić

swoje nawyki. Jednak zespół się nie

poddaje i wciąż tworzy. A to, że w nieco

odmiennym, bardziej przyswajalnym

klimacie, to poniekąd znak czasów. Muzycy

Arch Enemy wiecznie młodzi nie

będą, więc trudno oczekiwać, żeby grali

z taką agresją jak dawniej. Ale najnowszej

dziesiątej płycie w dyskografii

Szwedów znacznie bliżej do korzeni niż

poprzednikowi. Warto znaleźć te pięćdziesiąt

minut wolnego czasu na jej

przesłuchanie. (4,5)

Argus - From Fields Of Fire

2017 Cruz Del Sur Music

Grzegorz Cyga

Nazwa Argus kojarzy mi się jednoznacznie

z dwoma zespołami: polskim, znanym

z utworu "Bal masek" i amerykańskim,

firmującym w tym samym okresie

wczesnych lat 80. zaledwie jedną EP-kę.

Ten Argus jest również "made in USA",

ale powstał stosunkowo niedawno, bo w

2005 roku, a "From Fields Of Fire" jest

czwartym albumem w jego dyskografii.

Zespół tworzą doświadczeni muzycy, z

charyzmatycznym, naprawdę świetnym

wokalistą Brianem Balichem na czele,

tak więc nie ma tu mowy o żadnym niewypale,

a firma Cruz Del Sur Music

może być pewna każdego zainwestowanego

w zespół dolara. Nabywcy tej

płyty też nie powinni zgłaszać jakichkolwiek

pretensji, bowiem "From Fields

Of Fire" to kawał niezwykle udanego

metalu, zakorzenionego w US power,

NWOBHM i doom. Ten ostatni słyszalny

jest przede wszystkim w długich,

rozbudowanych i wielowątkowych kompozycjach

w rodzaju "No Right To

Grieve", panowie fajnie łączą też epicki

klimat z surowością wczesnych Iron

Maiden w 11-minutowym, jednym z

najlepszych na płycie, numerze "Infinite

Lives Infinite Doors". Szybsze, zadziorne

granie spod znaku Nowej Fali Brytyjskiego

Metalu to z kolei "You Are The

Curse", majestatyczny doom/heavy najwyższej

próby mamy w "Devils Of Your

Time" i "As A Thousand Thieves", a w

"216" zespół idzie z kolei w ślady Candlemass,

proponując mocarną kompozycję

z okazjonalnymi, ale dość intensywnymi

przyspieszeniami. (5)

Attic - Sanctimonious

2017 Van

Wojciech Chamryk

King Diamond powrócił! Co prawda

używa teraz zupełnie innego pseudonimu,

brzmiącego Meister Cagliostro,

również jego zespół zowie się jakoś inaczej,

bo żadne tam Mercyful Fate, a po

prostu Attic, ale fakt jest faktem, a tych

charakterystycznych wokali nie można

pomylić z żadnymi innymi. Naprawdę

zaś "Sanctimonious" to drugi album

168

RECENZJE


niemieckiego zespołu, grającego "toczka

w toczkę" w stylu obu zespołów słynnego

Duńczyka, a wspomniany już pan

Cagliostro perfekcyjnie naśladuje jego

popisowe falsety i inne trademarkowe

patenty. Można by więc w takiej sytuacji

nawet po pobieżnym zapoznaniu

się z tą płytą, wydać wyrok, że Attic to

pozbawieni talentu imitatorzy, jednak

cała ta sprawa ma drugie dno. Owszem,

naśladują - muzycznie bliżej im do Mercyful

Fate, tekstowo i wokalnie do solowego

Kinga Diamonda - ale mają też

pewne atuty. Czerpią bowiem nie tylko

od w/w grup, ale też od Iron Maiden z

pierwszych płyt czy innych grup

NWOBHM, charakterystyczna, mroczna

atmosfera zawdzięcza zaś wiele black

metalowi, dzięki czemu zawartość

"Sanctimonious" jest naprawdę udana i

może się podobać. Trzeba też docenić

ogrom pracy włożonej przez muzyków

w stworzenie mrocznego, wielowątkowego

konceptu, traktującego o prześladowaniach

zakonnic przez ksienię - oczywiście

tu też nie byli zbyt oryginalni z

pomysłem, ale trzeba przyznać, że Diamentowy

Król znalazł w nich wyjątkowo

pojętnych i utalentowanych uczniów.

Jeśli więc ktoś lubi jego klasyczne

płyty, bez większego ryzyka może sprawdzić

"Sanctimonious" w celu wyrobienia

sobie własnego zdania na temat tej

płyty - mało oryginalnej, ale udanej.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Azyl P. - Azyl P. i przyjaciele

2017 Polskie Radio

Po rozpadzie Azylu P. zespół pozostał

w sercach niewielu fanów, po prostu kapela

popadała w niepamięć. Od czasu

do czasu gdzieś w radio mignęła "Mała

Maggie" lub "Och Lila". To wszystko.

Dopiero gdzieś na przełomie wieków

dotarła do mnie informacja, że Andrzej

Siewierski ciągle pisze, że muzycy po

latach spotkali się, że chcą reaktywować

Azyl P. i nagrać płytę. Niestety nikt na

poważnie nie chciał zainteresować się

poczynaniami muzyków. Być może w

ten sposób straciliśmy szansę na dobre

rockowo/hard rockowe albumy. Czego

dowodem jest kawałek "Czerwone buty",

który prawdopodobnie pochodzi z okresu

reaktywacji i jest bardzo zbliżony do

tego co robił Azyl P. na albumie "Nalot".

W 2007 roku Andrzej Siewierski

wydaje własnym sumptem solowy album

"Samotny żagiel", muzyka bardziej

akustyczna, pop-rockowa lub jak

kto woli w stylu polskiego radiowego

rocka. Teksty typowo utrzymane w jego

manierze, choć gorzkie i przepełnione

smutkiem. Niewiele się pomylę, stwierdzając,

że zainteresowanie tą płytą było

znikome. Smutne... Smutniejsze, że w

tym samym roku dochodzi do tragedii,

która zabiera nam Andrzeja. Okazało

się wtedy, że jednak Andrzeja słuchało

wielu fanów. Nie poddali się także

muzycy Aylu P., Dariusz Grudzień i

Marcin Grochowalski, którzy zorganizowali

koncert "Rock na zamku" w

2015 roku w Szydłowcu, poświęcony

pamięci Andrzeja Siewierskiego. Wtedy

po raz pierwszy wystąpił Ayzl P. i

przyjaciele. Obok wymienionych muzyków

zagrali Jacek Perkowski i Marcin

Czyżewski, jako podstawowy wokalista.

Jako przyjaciele zaśpiewali wtedy

Muniek Staszczyk, Marek Piekarczyk

oraz Krzysztof "Jary" Jaryczewski. Impreza

chwyciła i była powtórzona rok

później. Natomiast w tym roku przypadło

35-lecie powstania Azylu P., więc

koncert zorganizowano w radiowej

"Trójce", a dokładnie w studiu im.

Agnieszki Osieckiej (22 czerwca). Z rejestracji

tego koncertu/programu powstała

właśnie omawiana płyta. Na niej

znalazło się piętnaście kompozycji,

które zdecydowanie były mi znane, automatycznie

przypominały się po kilku

taktach. Co dobrze o nich świadczy,

oraz o tym, że kompozycje zdecydowanie

przetrwały próbę czasu. Pewne wątpliwości

miałem tylko przy dwóch

utworach, nie rozpoznałem wspominanych

"Czerwonych butów" oraz "Co ja

wiem". Jak wokaliści w "trójkowym" koncercie

udział wzięli Marek Piekarczyk,

Krzysztof "Jary" Jaryczewski, Juan

Carlos Cano, Tomasz "Titus" Pukacki,

Anna Brachaczek oraz Maciej

Silski. Każdy w tych muzyków dał od

siebie wszystko, co miał najlepszego, ale

co tu dużo mówić, nikt z nich nie mógł

zastąpić Andrzeja Siewierskiego. Jak

dla mnie najlepiej wypadli Titus i Marek

Piekarczyk. Nie ma sensu pisać,

kto w tym wypadku był najgorszy, bo

nie o to chodzi. Tym razem Dariuszowi

Grudniowi i Marcinowi Grochowalskiemu

towarzyszyli gitarzyści Bartek

Jończyk oraz Piotr Zając. Znakomicie

dali sobie radę i zupełnie nie odczuwało

się braku "Perkoza" czy Andrzeja.

Dzięki gitarom kompozycje również

otrzymały trochę mocniejszą

oprawę niż było to w latach osiemdziesiątych

(zeszłego wieku). Nie dziwi,

więc, że nieliczna publiczność zgromadzona

w studio bawiła się znakomicie.

Nie była to przypadkowa publiczna, a

raczej ludzie, którzy znakomicie znali

dokonania Azylu P. Myślę, że zdecydowanie

większa publika równie dobrze

bawiła się przed odbiornikami, a teraz

pozostali mogą bawić się przy płycie.

Trzeba też oddać część realizatorom

"trójkowym", bowiem całość zabrzmiała

naprawdę nieźle. Jedynie co mnie trochę

irytowało, to konferansjerka Marka

Wiernika. No ale cóż, to nie był typowy

koncert rockowy, a audycja radiowa,

więc prowadzący musiał być. Mała niedogodność,

ale da sie przeżyć. Do minusów

zaliczyłbym też okładkę. Różowy

i hard rock? Chyba grafik zupełnie

nie pomyślał. Wydaje się, że panowie

Dariusz Grudzień i Marcin Grochowalski

znaleźli złoty środek na podtrzymanie

popularności Azylu P. Mnie jednak

ciekawi, czy są w stanie dobrać nowych

muzyków i nagrać z nimi nową

muzykę, która byłaby godną kontynuacji

Azylu P. z Andrzejem Siewierskim.

(-)

Battle Raider - Battle Raider

2017 Fighter

\m/\m/

US power/epic metal w meksykańskim

wydaniu - takie połączenie nie brzmi

może szczególnie zachęcająco, ale Battle

Raider dają radę. Osiem numerów,

45 minut muzyki, okładka w klimatach

fantasy, czyli reszta też się zgadza,

wszystko jest jak w latach 80. Chłopaki

wymiatają więc w tych krótszych, ostrzejszych

utworach, jak "Flying Fingers",

"Hard Flyer", "Atlanteans Of

Gold" czy "Early Fantasy", różnicując

tempa, zapewniając solidne riffy i konkretne

solówki, a Steve Scheepers potwierdza,

że nie na darmo zapożyczył

część swego pseudonimu od pewnego

wokalisty, pewnie wyciągając karkołomne

górki, niekiedy zaś wchodzą w

niższe rejestry i rejony zarezerwowane

zwykle dla Bruce'a Dickinsona. Ciekawsze

są jednak te znacznie dłuższe

utwory. "Battle Raider" i instrumental

"Tartan Piper Alpha" to surowe, pełne

rozmachu i mrocznego klimatu miarowe

numery - czasem może i nieco nieporadne,

bo zbyt dosłownie odwołujące się

do klasyków pokroju Manowar, ale czadu

i metalowej energii odmówić im w

żaden sposób nie można. Rozwalają za

to dwa ostatnie utwory: 9-minutowy

"Commander" i dwie minuty krótszy "A

Sioux Prayer". Pierwszy to epicka perełka,

łącząca metalowe uderzenie z z etnicznymi

dźwiękami, kojarzącymi mi się z

flamenco, kolejny zaś jest balladą kończącą

się solidnym przyspieszeniem, w

której też nie zabrakło odniesień do muzyki

ludowej. Fani Manowar, Cirith

Ungol, Omen czy innych amerykańskich

ekip z pierwszej połowy lat 80.

mogą więc "Battle Raider" sprawdzić

bez większego ryzyka, inni sięgając po

ten album też wiele nie stracą. (4,5)

Beast In Black - Berserker

2017 Nuclear Blast

Wojciech Chamryk

Wydawało by się, że epoka melodyjnego

power metalu dawno już minęła.

Nad Wisłą znaleźli się nawet tacy, co

tryumfalnie obwieścili upadek tego

nurtu. Nowe tytuły ciągle jednak pojawiają

się, choć nie sprawiają już takiego

wrażenia jak kiedyś. Przynajmniej na

mnie. Niemniej niedawno doznałem

szoku, bo okazało się, że ta scena prosperuje

pełnią życia. Pojawia się wręcz

niesamowita ilość nowości. Nie ma to

nic wspólnego z komercją, bo nie widzę

aby o tych zespołach mówiło czy też

pisało się, kapele nie mają wielu koncertów

tym bardziej tras koncertowych,

a o podboju list sprzedaży w ogóle nie

ma mowy, bo nawet na takowe się nie

łapią. Zdaje się, że jest to głębokie internetowe

podziemie, które ma niewielką

ale oddaną grupę fanów. Zmianę do tematu

można zauważyć także w dużych

wytwórniach, bowiem co jakiś czas pojawia

się u nich team wyłowiony z melodyjnego

power metalu. Stosunkowo

niedawno Nuclear Blast zaczęło promować

chociażby takie Battle Beast i

Twilight Force. Nie są to zespoły, które

znalazły u mnie jakieś szczególne

uznanie. Prawdopodobnie to samo będzie

tyczyło się Beast In Black. Sama

podstawa ich muzyki nie jest zła, jej inspiracje

można odnaleźć gdzieś w mocniejszych

dokonaniach Powerwolf i

Sonata Arctica. Finowie opierają się

głównie na łatwo wpadających w ucho

melodiach, a także mocy melodyjnego

power metalu. Niestety momentów

gdzie szala przechyla się w stronę mocy

jest zdecydowanie mniej. Na pewno takim

jest kawałek "Zodd The Imortal",

który w porywach zahacza o Grave

Digger. Częściej jednak napotkamy fragmenty

zdecydowanie bardziej melodyjne,

są nawet takie, które można przyrównać

do dokonań Epica czy też

Within Temptation ("Blind And Frozen",

"Ghost In The Rain"). Nie jest to

jednak najgorsze w muzycznej wizji

Beast In Black. Prawdopodobnie pod

wpływem Battle Beast muzycy tego

zespołu również chętnie sięgają po elementy

wykorzystywane w muzyce disco.

Przejawia się to głównie w antraktach

klawiszowych, które chętnie stylizowane

są na syth-popowe ornamenty.

Jest to jeszcze do przeżycia. Jednak bywa,

że zespół idzie zdecydowanie dalej i

w takim "Eternal Fire" rytm bardziej

kojarzy się z dyskoteką, a takiego "Crazy,

Mad, Insane" nie powstydziliby się

artyści synth-popu a nawet space-synth

(jeżeli coś wam to mówi). To zaś jest

trudne do przełknięcia. Od czasu do

czasu słucham "Berserker", chyba dlatego,

że nie do końca dowierzam, iż z inspiracjami

można zajść aż tak daleko.

Mam nadzieję, że muzycy w porę się

opamiętają i wrócą do korzeni, a taki

"Zodd The Imortal" wytoczy im odpowiedni

kierunek kariery. Co do reszty

trudno się doczepić. Brzmienia, aranżacje,

odegranie partii muzycznych są na

bardzo dobrym poziomie, ale czego innego

spodziewać sie po Finach? Niemniej

na wyróżnienię zasługuje głos

Yannis'a Papadopoulos'a, którego znamy

już z płyt Wardum czy Crosswind.

Na tę chwilę Beast In Black dołącza do

zespołów ze stajni Nuclear Blast, czyli

Battle Beast i Twilight Force. Wiem,

że istnieją, działają, ale ich dokonania

mało mnie interesują.

Beasto Blanco - Beasto Blanco

2017 El Puerto

\m/\m/

"Beasto Blanco is a Rock Band! Featuring

Chuck Garric from Alice Cooper"

czytamy na oficjalnym profilu grupy, ale

słowa to jedno, fakty drugie. Pamiętam,

że zachęcony okładką, na której lider

naśladował pozę Teda Nugenta z LP

"Free For All", sprawdziłem debiut Beasto

Blanco "Live Fast Die Loud", ale

zniechęcony "szlagierami" w stylu

"Breakdown" szybko dałem sobie z nią

spokój. Kolejny w dyskografii grupy

"Beasto Blanco" jest jeszcze słabszy,

powielając najgorsze schematy współczesnego,

bazującego na elektronice i

plastikowym brzmieniu, grania. Nie

wiem do kogo Chuck Garric i Tiffany

Lowe adresują swoją muzykę - raczej

jednak do fanów tych wszystkich koszmarków

z wierzchołków list przebojów,

niż zwolenników konkretnego rocka, bo

RECENZJE 169


ani z nim, ani tym bardziej z metalem,

nie ma to nic wspólnego. Zamordowali

nawet tak znany numer jak "Feed My

Frankenstein" szalonej Alicji, mimo

obiecującego, kojarzącego się z bluesem,

wstępu. Zapamiętam więc z tej płyty

tylko świetne, gitarowe solówki, szczególnie

tę z mrocznego, kojarzącego się z

Pink Floyd, utworu "Dark Matter" i

odegrany z ogniem cover "Born To Raise

Hell", Motörhead, ale jako całość drugi

długograj Beasto Blanco to lipa do

kwadratu. (1)

Bell - Tidecaller

2017 High Roller

Wojciech Chamryk

Są młodzi, zdolni i z ogromnym zapamiętaniem

eksplorują ścieżkę archetypowego

hard & heavy i doom metalu.

Czyli albo Szwecja, albo Niemcy, ale

Bell pochodzą z Gothenburga, czyli

swoistej stolicy szwedzkiego - i w sumie

nie tylko - metalu. "Tidecaller" to ich

debiut i materiał w każdym calu przedni,

bez słabych punktów czy niepotrzebnych

dłużyzn, mimo tego, że większość

utworów przekracza tu barierę pięciu, a

niekiedy nawet siedmiu minut. Chłopaki

fajnie balansują w nich pomiędzy soczystym

hard rockiem a tradycyjnym

heavy, zbaczając niekiedy w bardziej

progresywne rejony, bazując przede

wszystkim na mocarnym, monumentalnym

doom metalu, że ręce same składają

się do oklasków, a stopa mimowolnie

zaczyna wystukiwać rytm. Akurat

mnie najbardziej spodobały się majestatyczny

"Cross In The Sky", mroczny,

surowy i dla odmiany bardzo dynamiczny

"Reach Out" i finałowy, najbardziej

progresywny "Dawn Of The Reaper", ale

"Tidecaller" jest godny najwyższej rekomendacji

jako całość. (5,5)

Wojciech Chamryk

Beyond Description - The Robotized

World

2017 Punishment 18

Najnowszy krążek Beyond Description

to kolejna porcja porządnie wykonanego

gatunku zwanego crossover. Japońscy

samurajowie tną swoimi katanami

solidnie przez dwanaście, tylko pozornie

podobnych utworów. Całość

utrzymana w zaledwie 27 minutach.

Czasem pozwalają sobie na dość widoczne

urozmaicenia. Widać, że nie interesuje

ich tylko i wyłącznie tak zwana

przez laików "młócka". Słychać ciekawe

linie melodyczne oraz znalazło się

miejsce na mini solo perkusyjne. Gdzieniegdzie

zachęcają nas do wejścia w

kompozycje poprzez natchnione, można

powiedzieć, wstępy. Szczerze to zabieg

godny pochwały - chwila oddechu

zawsze się przyda, nawet tym najbardziej

zagorzałym fanom gatunku. Album

"The Robotized World" to, trzeba

przyznać, kawał dobrego grania. To dopiero

piąty długograj od roku 2002, a

przecież grupa działa od początku lat

90. Doświadczenie jednak robi swoje i

słucha się tego dość, jak na taki rodzaj

muzyki, przyjemnie. To oczywiście zasługa

przemyślanych kompozycji, odpowiedniego

rozłożenia ciężaru na ucho

słuchacza. Jest naprawdę przyzwoicie.

(5)

Adam Widełka

Blackfinger - When Colors Fade

Away

2017 M-Theory

Zespoły uprawiające klasyczny doom

metal stykają się z podobnym problemem,

jak wykonawcy bluesowi: ramy

gatunku są bardzo sztywne, nie pozwalają

na eksperymenty, dlatego tym trudniej

o wypracowanie własnej muzycznej

tożsamości. Jeden fałszywy krok, a nie

grasz już klasycznego doom metalu.

Trwasz w bezruchu, a jesteś jednym z

tysięcy bezpłciowych klonów Black

Sabbath. Dlatego ukazanie się albumu,

który nie tylko jest wierny tradycji, ale

ma też swój unikalny charakter, a przy

tym wszystkim oferuje najwyższej próby

muzykę, możemy uznać za prawdziwe

święto. Taki właśnie jest "When

Colors Fade Away", pod którym podpisał

się legendarny Eric Wagner i jego

nowi towarzysze z Blackfinger. Swoją

drogą nie wiem, gdzie ich wyszukał, ale

są fenomenalni! Sekcja rytmiczna pracuje

ze swadą, a gitarzyści krzeszą znakomite

solówki jedną za drugą. Ich klasa

wychodzi zwłaszcza w licznych zwolnieniach,

przez które przebija tak kojarzony

z Wagnerem duch Beatlesów.

Ewidentne jest, że pisał te kompozycje

na akustyku. Mimo doom metalowej

otoczki, mają w sobie dużo przestrzeni i

swoistego ciepła. Poza tym miłośnicy

doom metalu w wersji czystej znajdą na

"When Colors Fade Away" wszystko,

czego szukają: mocarne riffy, betonowe

brzmienie, niepodrabialny głos Wagnera

(w jego stosownej do wieku wersji,

rzecz jasna), a także dużo, bardzo dużo

emocji. Bo jest to niesłychanie osobista

płyta, autorstwa człowieka, który u progu

swoich sześćdziesiątych urodzin

zmaga się z własnym przemijaniem. Została

wspaniale napisana i z sercem wyśpiewana.

Momenty, w których Wagnerowi

łamie się głos, czynią ją tym

bardziej… ludzką. Obcowanie z nią

przypomina rozmowę z udręczonym

przyjacielem, który postanowił zwierzyć

się ze swoich egzystencjalnych udręk.

Słuchając go dreszcz przebiega po plecach,

bo wiesz, że kroczycie tą samą

drogą i nawet jeśli nie dziś, to za kilka

lat będziesz dokładnie na jego miejscu.

Jesień to znakomity moment na takie

refleksje. Nawet, jeżeli nie odkryliście

jeszcze na głowie pierwszego siwego

włosa. Ale wierzę, że nie tylko miłośnicy

ponurych dźwięków odkryją niesłychany

urok "When Colors Fade

Away". To przepiękna płyta. Na każdą

porę roku. (6)

Adam Nowakowski

Blazing Rust - Armed To Exist

2017 Pure Steel

Jeśli ktoś pamięta takie zespoły jak

Aria, Awgust czy Master, to wie doskonale,

że Rosjanie mają smykałkę nie

tylko do baletu czy muzyki klasycznej.

Blazing Rust jest jednak reprezentantem

najmłodszego pokolenia metalowej

sceny tego kraju, bowiem tworzący ten

zespół z Petersburga muzycy mieli po

kilka lat, bądź nawet nie było ich jeszcze

na świecie, gdy w/w grupy wydawały

swe pierwsze albumy. Chłopaki

mają jednak zacne wzorce, czerpiąc

zarówno od klasyków europejskiego,

tradycyjnego metalu, ze szczególnym

uwzględnieniem brytyjskich kapel nurtu

NWOBHM przełomu lat 70. i 80., jak i

lżej grających grających grup, ze Scorpions

na czele. Efekt to ich debiutancka

płyta "Armed To Exist", idealny prezent

dla każdego fana surowego, archetypowego

grania na najwyższym poziomie.

Poszczególne utwory są długie, rozbudowane

i wiele się w nich dzieje.

Gitarowy duet Roman Dovzhenko/

Serg Ivanov rządzi i dzieli na wzór

swych znacznie starszych idoli z Maiden

czy Priest, czujna sekcja nie odstaje

ani na milimetr, a wokalista Igor Arbuzov

faktycznie potwierdza, że ma kawał

głosu, lokując się gdzieś pomiędzy

Dicknsonen, Alanem Marshem i

Kiske. Rozpędzony "Hellbringer" na początek,

tęgi "Shimmering Dawn" według

najlepszej szkoły Accept, dynamiczny,

wręcz pulsujący przebojowością dzięki

wejściom gitary solowej "Almighty Lord"

czy epicki, zamykający płytę "Under

The Spell" są najciekawsze, ale pozostała

piątka też zrobi dobrze fanom wczesnego

Iron Maiden, Cloven Hoof czy

Tokyo Blade. (5)

Wojciech Chamryk

Bloody Times - Destructive Singles

2016 Self-Released

Lubię sporo płyt Iced Earth, w tym

drugą w ich dyskografii "Night Of The

Stormrider" z 1991 roku, na której

śpiewał John Greely. Nie zabawił on w

zespole Jona Schaffera zbyt długo, później

zresztą też nie zrobił jakiejś oszałamiającej

kariery, ale dowiedziawszy

się o jego udziale w tym przedsięwzięciu

spojrzałem na EP-kę niemieckiego projektu

Bloody Times nieco przychylniej.

"Destructive Singles" okazało się jednak

niestety niestrawnym gniotem, istną

parodią klasycznego i epickiego

metalu. Aż boję się pomyśleć, jak te

utwory zabrzmiały w pierwotnych wersjach,

zaśpiewane przez lidera, gitarzystę

Simona Pfundsteina, skoro amerykański

zawodowiec tak się w nich męczy...

Obecna forma Johna Greely'ego

nie jest już bowiem zbyt wysoka, jego

zdarty głos nie ma mocy ani głębi, co

szczególnie doskwiera w częściowo balladowym

"Pursuit Of Destruction".

"Conflict-Introduction To War" jest niewiele

lepszy - po co, swoją drogą, zamieszczono

tu również dokładnie taką samą,

tyle, że instrumentalną, wersję tego

utworu - komuś marzyło się metalowe

karaoke z Bloody Times? Nie z tym

poziomem, panowie... Mamy też inny

bonus, wersję demo utworu "Day Of

The Collapse", gdzie perkusja brzmi

niczym biedniutki automat, mimo tego,

że zasiadł za nią prawdziwy perkusista,

mający za sobą również epizod w Iced

Earth, Raphael Saini. Podsumowując:

"Destructive Singles" to idealny prezent

dla znienawidzonego wroga lub

maniakalnego fana Iced Earth. (1)

Wojciech Chamryk

British Steel - The Rising Force Of

British Heavy Metal

2017 Dissonance

Od jakiegoś czasu na brytyjskiej scenie

dzieje się coraz więcej, co rusz pojawia

się jakiś młody zespół, które preferuje

tradycyjny heavy metal. Niektóre z nich

zaczynają przebijają się na oficjalną scenę.

Taki Dark Forest ma już cztery albumy

studyjne. Ledwo co poznany

przeze mnie Neuronspoiler wydaje

drugi krążek. A Amulet, Seven Sisters

czy Wytch Hazel są po debiutach i z

pewnością pracują nad ich następcami.

Składanka "British Steel - The Rising

Force Of British Heavy Metal" w jakimś

stopniu porządkuje i przybliża

nam to co dzieje się obecnie na tej scenie.

Odsłuchując kolejno kawałki natrafiamy

praktycznie na każdy odcień klasycznego

heavy metalu. Przedrostki traditional,

heavy, old-school, retro, epic,

speed, power a nawet thrash pojawiają

się w różnych konfiguracjach. Oprócz

wymienionych i znanych przeze mnie

kapel moją uwagę zwracają jeszcze dwa

zespoły Eliminator i Toledo Steel.

Oba są przedstawicielami tradycyjnego

heavy metalu i wydają się godne aby

zadebiutować z pełną studyjną płytą.

Niczego nie brakuje heavy/speed metalowemu

Vuil. Nieźle zaprezentowały się

też speed/thrashowe Dungeon, Insurgency

czy Aggressive Perfector. Na tą

chwilę większa część utworów, która

znalazła się na tej kompilacji, to nagrania

nowe lub jeszcze niepublikowane.

Może za jakiś czas zmieni się to, a to

dlatego, że prawdopodobnie są to zapowiedzi

nowych wydawnictw, tak jak jest

w wypadku Neuronspoiler, który właśnie

wydaje album "Second Sight". W

historii heavy metalu były już składanki,

które spełniły bardzo ważną rolę,

może "British Steel" dołączy do tego

grona. Niewykluczone, że właśnie dzięki

niej scena Brytyjska skonsoliduje się i

zapoczątkuje ruch, który za parę lat będzie

można porównać z NWOBHM.

Jak na razie na płycie znalazło się parę

zespołów, które mogą być zaczątkiem

takiego nurtu.

Broken Teeth - 4 On The Floor

2017 EMP

\m/\m/

52-letniego obecnie Jasona McMastera

usłyszałem po raz pierwszy z debiutan-

170

RECENZJE


ckiego albumu Dangerous Toys. Później

przyszły kolejne, a ten znakomity

wokalista udzielał się też w wielu innych

zespołach, jak chociażby Watchtower

czy Ignitor. Od lat ma też z

kumplami własny Broken Teeth, w

którym grają archetypowego hard rocka,

bluesa i southern rocka. "4 On The

Floor" jest już siódmą płytą w ich dorobku

i te 31 minut muzyki mogę bez

wahania polecić każdemu fanowi

AC/DC, Rose Tattoo czy Molly Hatchet.

Nikt tu nie sili się bowiem na jakąkolwiek

oryginalność, liczy się dobra

zabawa i stary, dobry rock w porywającym

wykonaniu. Dynamiczne riffy i

galopująca sekcja płynnie przechodzą tu

więc w bardziej korzenne, bluesowe granie,

surowość sąsiaduje z całkiem fajnymi

melodiami, a McMaster jawi się niczym

prawdziwy mistrz. Najczęściej

blisko mu do nieodżałowanego Bona

Scotta (utwór tytułowy i kilka innych),

niekiedy brzmi, jakby wychował się w

delcie Mississipi ("All Or Nothin'"), by

po chwili śpiewać czyściej, niczym w

pionierskich dla rock 'n' rolla latach 50.

ubiegłego wieku ("House Of Damnation").

Efektownie wypada też hołd dla

Motörhead "Never Dead", brzmiący

idealnie niczym Motöry z najlepszych

lat, z wszystko mówiącym refrenem "I

believe in Motörhead". Tak więc chociaż

może i momentami panowie za bardzo

inspirują się stylem AC/DC ("Getcha

Some"), ale trudno odmówić tej

płycie wdzięku i swoistej szlachetności,

tak więc: (4,5)

Wojciech Chamryk

Burning Shadows - Truth In Legend

2017 Self-Released

Kiedy David Spencer i Tim Regan

mieli już dość grania tylko ekstremalnego

czy viking metalu, założyli Burning

Shadows. W roku 2000 tradycyjny

US power/heavy metal nie był w Stanach

Zjednoczonych gatunkiem szczególnie

hołubionym przez krytyków i publiczność,

obecnie też nie jest pod tym

względem jakoś znacząco lepiej, ale od

tego czasu zespół zdołał wydać kilka

krótszych materiałów i trzy albumy.

Najnowszy "Truth In Legend" wstydu

swym twórcom nie przynosi, bo to kawał

potężnego, soczystego grania w starym

stylu. Wielu wykonawców z tamtych

lat, zamiast katować siebie i nas

zupełnie niepotrzebnymi powrotami i

nijakimi płytami, powinno posłuchać

"Truth In Legend" raz czy drugi, wyciągnąć

odpowiednie wnioski i wrócić

na zasłużoną emeryturę. Gdyby tylko

Burning Shadows zadebiutowali ciut

wcześniej, tak maksymalnie 35 lat, to

pewnie dziś mieliby spore szanse na

znalezienie się w różnego rodzaju leksykonach

czy podsumowaniach jako

wiodąca grupa tamtego okresu. Grając

tu i teraz muszą zadowolić się statusem

niezależnego zespołu znanego nielicznym,

ale w każdym kolejnym utworze

z "Truth In Legend" potwierdzają, że

nic sobie z tego nie robią, łojąc tradycyjny

metal z pasją i klasą godną gigantów

gatunku. Dowodów jest na tej płycie

bez liku, szczególnie przekonywujące

są zaś: archetypowy od A do Z, cudownie

surowy "Southwind", rozpędzony

"The Last one To Fall" z drapieżnym

śpiewem Toma Davy'ego i epicki, 13-

minutowy kolos "Deathstone Rider". (5)

Wojciech Chamryk

Ceaseless Torment - Forces Of Evil

2017 BWK

"Forces Of Evil" to trochę ponad półgodziny

szorstkiego, dość obskurnego

speed/thrash metalu. Mimo, że trochę

zalatuje siarką, to black/thrashem czy

też death/thrashem tego bym nie nazwał.

Choć są tacy, którzy tak klasyfikują

muzę z tej płytki. Poza tym wszystkie

osiem kompozycji jest na równym,

solidnym poziomie wykonawczym, jakkolwiek

same w sobie nie epatują jakąś

szczególną złożonością. Niemniej w wypadku

Finów jest to jednak atut. Mimo

braku jakichś wyróżników, to kawałki

od początku porywają słuchaczy agresją,

złem oraz prostotą i nie odpuszczają aż

do końca. Spora część maniaków właśnie

takiego thrashu oczekuje. Ave satanas

i do przodu! Zwarty materiał, mimo,

że nie powala na kolana, może się

podobać. (4)

Chainsaw - The Last Crusade

2017 Self-Released

\m/\m/

Po 4 latach bydgorska kapela Chainsaw

powraca z nowym albumem. "The Last

Crusade". To już szósty krążek studyjny

w ich dorobku, a jeśli doliczyć akustyczne

"Acoustic Strings Quarter", to

nawet siódmy. Zatem można stwierdzić,

że to całkiem niezły sposób obchodzenia

20-stych urodzin istnienia! Tak,

korzenie Chainsaw sięgają właśnie lipca

roku 1997, a jedynym stałym

członkiem zespołu od samego początku

istnienia zespołu, jest wokalista Maciej

"Maxx" Koczorowski. Wśród muzyków,

którzy wzięli udział w nagraniu

wszystkich dotychczasowych wydawnictw,

plasują się także gitarzysta Rygiel

(wł. Arek Rygielski) oraz perkusista Sebastian

Górski. Pomimo dwóch dekad

obecności na polskiej, heavy metalowej

scenie, Chainsaw jednak nigdy nie

przebił się do większego mainstreamu w

obrębie tegoż środowiska, aczkolwiek

na brak zainteresowania całkiem sporego

grona fanów band ten narzekać nie

może. Wielu fanów Iron Maiden zapewne

pamięta Bydgoszczan ze wspólnej

trasy po naszym kraju wraz z Paulem

Di' Anno, pod szyldem "Metal Marathon

2", która miała miejsce w listopadzie

2006r. Tu jeszcze jako ciekawostkę

można dodać fakt, iż pół roku później

w trzeciej odsłonie tejże trasy,

można było razem z Chainsaw zobaczyć

ostatnie koncerty Turbo z Grzegorzem

Kupczykiem w roli wokalisty. No

dobrze! Dosyć tej historii, przyjrzyjmy

się nowemu wydawnictwu zespołu. Pierwszą

rzeczą, jaka zwraca uwagę, jeszcze

nawet przed wrzuceniem płyty do odtwarzacza,

jest okładka. Pamiętając, że

dotychczasowe okładki Chainsaw były

utrzymane raczej w ciemnej i mrocznej

kolorystyce, tutaj mamy wyłącznie biel i

czerń, z grafiką kojarzącą się nieco z tymi,

które możemy obejrzeć na "frontach"

późniejszych płyt Candlemass

(przynajmniej w mojej opinii). A cóż

kryje w sobie znajdujący się w środku

120 milimetrowy, poliwęglanowy krążek?

No cóż, akurat w przypadku

Chainsaw standard i rutyna nigdy nie

były czymś współgrającym z artystyczną

wizją zespołu. Na każdej płycie

chłopaki starali się wprowadzić coś

nowego, świeżego. Przykładowo, na

przedostatniej "War of Words", ku

zdumieniu niektórych, pojawiły się elementy

elektroniki i sampli! Tych bardziej

ortodoksyjnych wyznawców heavy

metalu mogę tutaj uspokoić - "The Last

Crusade" będzie dla was nagrodą, bowiem

w zamieszczonych tu 50 minutach

muzyki, nie znajdziecie żadnych

tego typu, "dziwnych" zabiegów. Całość

stanowią przede wszystkim mocna,

bezkompromisowa praca gitar. Od fajnie

napędzanych riffów, poprzez nierzadko

nieoczekiwane zwolnienia, aż do

fantastycznie pieszczących nasze uszy

solówek. Garowy Sebastian zresztą też

nie pozostaje w tyle, tylko podkręcając

swoją szybką grą już i tak dużą ilość lejącego

się żaru. A przecież mamy jeszcze

fenomenalny, prezentujący niezwykle

szeroką skalę wokal Maćka, który niewykluczone,

że właśnie tutaj nagrał

swoją "płytę życia", udowadniając, że

czuje się swobodnie zarówno przy typowych

dla tego podgatunku muzycznego

zadziornych partiach, ekstremalnych

wycieczkach w górę, aż do czysto

deatho-blackowych growlów. Zresztą,

bliski osiągnięcia etykiety drugiego z

tych ekstremalnych odłamów metalu,

jest piąty numer na płycie - "Czarne

chmury". Początkowo dość spokojny,

klimatyczny, by później nagle zmienić

się o 180 stopni! Maxx zapodaje soczysty

growl, są perkusyjne blasty, a my z

każdą chwilą coraz bardziej przenosimy

się w najbardziej złowrogie zakątki

skandynawskich lasów lat 90-tych. Coś

niesamowitego! Drugim i ostatnim polskojęzycznym

utworem na płycie, jest

otwierająca na dobre całość "Zaraza".

Ostra, z ponownie ukazującym swe bardziej

agresywne oblicze Maxxem i często

padającym pytaniem "Gdzie Twój

Bóg?". Kolejnym mocnym punktem jest

już, można powiedzieć, typowo chainsawowy

czad o nazwie "Broken Promises",

a także jeszcze jeden z pozoru

spokojniejszy fragment płyty "Cross on

Your Shields", gdzie chłopaki znienacka

tak przywalają, że byliby w stanie

poderwać na nogi nawet "kującego" po

nocach przez cały tydzień studenta

Politechniki! Adrenalinka z pewnością

słuchaczowi podniesie się również w

końcówce płyty, którą stanowią wyborny

"Sword and Faith". Utrzymany w

średnim tempie, z dość nietypowo

brzmiącą partią chóru przy refrenach i

już zdecydowanie szybki "Farewell of

the Damned", nie po raz pierwszy pokazujący,

że od strony instrumentalnej

Bydgoszczanie z pewnością lubią komplikować

sobie życie. Podsumowując całość,

szósty krążek Chainsaw z premierowym

materiałem z pewnością możemy

wpisać do kategorii tych bardziej

udanych. Oczywiście nie zawsze jest

niedziela, także i tu miejscami mamy

numery nic szczególnie godnego uwagi

nie przynoszące ("These Eyes of Hate",

"Eternal Rest"), ale i tak możemy być

dumni z jeszcze jednych, dobrze prosperujących

rodaków, w tej, co by nie

mówić, ciężkiej branży. Mamy tu mnóstwo

doskonałego metalu, doskonale

zagranego, w dodatku przepuszczonego

także przez naprawdę fachową produkcję

(żeby wszystkie nasze "wałki" z

przełomu lat 80 i 90-tych mogły tak

brzmieć…). Nie dość, że pasjonaci (20

lat na estradzie - to przecież nie mało),

to jeszcze w każdym calu profesjonaliści.

Jak każdy, ciekaw jestem, co przyniesie

przyszłość dla naszej polskiej,

heavy metalowej sceny. Jeśli chodzi o

Chainsaw… chyba nie mamy powodów

do obaw. Pozostaje zatem tylko czekać,

czym bydgoski kwintet zaskoczy nas

jeszcze w następnych latach. Bo co do

tego, że zaskoczy wątpliwości nie mam!

(4,8)

Damian Czarnecki

Chastain - We Bleed Metal '17

2017 Pure Steel

Sytuacja, że artyści nie są w pełni zadowoleni

z brzmienia bądź ostatecznego

kształtu swych płyt nie jest żadną nowością,

szczególnie kiedy nie mieli na

nie większego wpływu. Jednak lider

Chastain David T. Chastain od wielu

lat dysponuje przecież własnym Leviathan

Studios, gdzie nie tylko nagrał,

ale też sam zmiksował i zmasterował

"We Bleed Metal", kolejny album z

oryginalną wokalistką Leather Leone,

wydany raptem niecałe dwa lata temu.

Był też wyłącznym autorem muzyki na

tej płycie i miał nad nią pełną kontrolę,

dlatego też nie pojmuję, dlaczego postanowił

ją wznowić w kompletnie zmienionej

wersji. Z tej pierwotnej poostały

tylko partie wokalne oraz perkusji, cała

reszta, z okładką włącznie, została

zmieniona oraz nagrana na nowo. Zabieg

to o tyle dyskusyjny, że pierwsza

wersja "We Bleed Metal" była, nie

tylko według mnie, naprawdę udaną

płytą, będąc jednym z najlepszych wydawnictw

grupy od czasu rozpadu oryginalnego

składu. Brzmienie tegorocznej

wersji jest zupełnie inne: zimne,

syntetyczne, bez mocy, chociaż według

głównego sprawcy zamieszania ma przypominać

koncertowy sound zespołu.

Panie Chastain: jeśli rzeczywiście obecnie

tak brzmicie na koncertach, to nad

Wisłę nie ma się co fatygować, bo ta

garstka wiernych, starych fanów Chastain

pewnie odpuści ten występ, tak

jak też nabycie "poprawionej" w taki

sposób edycji "We Bleed Metal". Ta

nowa wersja to według wokalistki jej

ulubiona płyta Chastain od wydania

"Mystery Of Illusion" w 1985 - niestety,

ani do tego, nieco jeszcze surowego,

debiutu, ani też do kolejnych, klasycznych

LP's z tamtych lat, owa płyta nie

ma żadnego startu. Może znajdą się jacyś

manikalni fani, chcący np. porównywać

czym różnią się solówki w starych/

RECENZJE 171


nowych odsłonach "I Live For Today"

czy "Warrior", ale ja tego gniota w koszmarnej

okładce na pewno nie kupię.

Poprzedniej wersji dałem (5), nowa: (1)

Chronosphere - Red n Roll

2017 Punishment 18

Wojciech Chamryk

Właśnie wpadła mi w ręce nowa, trzecia

już, płyta greckiego Chronosphere

zatytułowana "Red n Roll". W sumie

wszystko się zgadza - uszy krwawią na

czerwono (czyli "red") a generalnie czuję

się wyrollowany. Dawno nie słuchałem

płyty tak mocno bez wyrazu, bez tożsamości,

wreszcie - bez jaj. Począwszy od

dziwnego, żeby nie powiedzieć dosadniej,

intra, na które zespół zmarnował

trochę ponad dwie minuty taśmy, obcujemy

z czymś w rodzaju thrash-podobnego

tworu. Nie wiem, czy nikt im

tego nie powiedział, ale w połowie kawałków

słychać karykaturę Metalliki.

Nawet wokalista zaciąga w podobny

sposób co pan Hetfield. Kompozycyjnie

to w sumie przedszkole muzyczne,

mam wrażenie, że gra przede mną zespół

ze szkolnych przeglądów podniecony

faktem występu przed jury złożonym

z ich kolegów i koleżanek. Utwory

są nieszczęśliwie wtórne, chociaż czasem

starają się urozmaicić je jakimś, niby

złowieszczym, wstępem na basie.

Czasem pojawi się jakaś solówka, o której

i tak nikt nie będzie pamiętać. Obcując

z "Red n Roll" miałem cały czas

nieodparte wrażenie czegoś w rodzaju

mało śmiesznego żartu. Prują chłopaki

przez ten album na złamanie karku,

kompletnie bez ładu, składu i jakiejś

wyobraźni muzycznej. Ja rozumiem, że

thrash metal, ale historia gatunku zna

jednak przypadki czegoś naprawdę wartościowego.

Tylko do tego trzeba mieć

charakter, a tego na tej płycie w ogóle

nie ma. Nie wiem, czy takie słowo znają

chłopaki z Chronosphere, ale to nic już

nie zmieni. Może dałbym jeszcze szansę

tej płycie ale obawiam się, że nie przeżyłbym

kolejnego odsłuchu tego materiału.

(2 - za chęci grania na instrumentach)

Condor - Unstoppable Power

2017 High Roller

Adam Widełka

Co może grać zespół z Norwegii? Jasna

sprawa, jakąś odmianę metalu. Condor

na swym drugim albumie łoi więc solidny

black/thrash starej szkoły, zostawiając

daleko w tyle debiutancki "Victims

Of Burning Death". Osiem numerów

z "Unstoppable Power" faktycznie

kopie i kosi bezlitośnie, niczym za

najlepszych lat Destruction, Sodom

czy Outrage. Za pierwszym razem aż

musiałem sprawdzić, że autorami tych,

tak zakorzenionych w latach 80. dźwięków,

są faktycznie tak młodzi, liczący

niewiele po 20-ce ludzie, ale to fakt. Jak

widać stary, prawdziwy metal wciąż

przemawia do młodego pokolenia, co

przekłada się na bezkompromisowe ciosy

w postaci "Embraced By The Evil",

"Riders Of Violence" bądź "Malevolent

Curse". Pojawiają się też nawiązania do

bardziej tradycyjnego heavy ("83 Days

Of Radiation"), speed metalu ("Unstoppable

Power"), nawet całkiem melodyjne

fragmenty ("Chained Victims") lub

nawet całe utwory ("Horrifier"), tak więc

36 minut z drugim longiem Condor to

rendez-vous bardzo intensywne, ale i

całkiem przyjemne. (4)

Wojciech Chamryk

Corners Of Sanctuary - Cut Your

Losses

2017 Exquisite Noise

Corners Of Sanctuary to zespół nie

tylko muzycznie hołdujący starej szkole

tradycyjnego heavy metalu: Amerykanie

są też bowiem ogromnymi zwolennikami

krótszych, kiedyś tak bardzo rozpowszechnionych,

wydawnictw, które wydają

regularnie pomiędzy poszczególnymi

albumami. Najnowszym jest więc

czteroutworowa EP-ka "Cut Your

Losses", zapowiadająca przygotowywany

właśnie do wydania świeżutki

longplay "The Galloping Hordes". Po

wysłuchaniu poprzedzających jego premierę

utworów mogę śmiało ogłosić, że

fani US power/heavy metalu mogą brać

ten album w ciemno, bowiem jego zajawka

jest najwyższych lotów. Bowiem

bez względu na to, czy Frankie Cross i

jego muzyczni partnerzy uderzają w tony

bardziej surowego, klasycznego metalu

z przełomu lat 70. i 80. ("Wild

Card"), typowo powermetalowe w amerykańskim

stylu Helstar, Attacker czy

Omen ("My Revenge"), nawiązują do

przebojowego rock 'n' rolla, a przy okazji

i Judas Priest circa 1980 ("Tonight

We Roll"), bądź też idą w stronę ostrego

thrash/speed metalu ("Mind's Eye"),

czynią to doprawdy w wyśmienitym

stylu. Faktycznie, z takiej jakości nagraniami

można zacząć wierzyć, że podkreślane

przez muzyków odrodzenie

The New Wave Of American Heavy

Metal stało się faktem i oby tylko potrwało

nieco dłużej niż tamtejsza moda

na metal w latach 80... (5)

Wojciech Chamryk

Corvus Noctis - Tenebrarum

2017 Self-Released

Po rozpadzie Cámara Obscura byli

członkowie tej formacji założyli kolejny

zespół, również grający tradycyjny, oldschoolowy

metal. Nie wiem jak silne są

w Meksyku tradycje takiego grania, ale

debiutancki album tego tria potwierdza,

że przynajmniej w przypadku Corvus

Noctis jest całkiem nieźle. "Tenebrarum"

to koncept traktujący o miłości,

rozczarowaniu, gniewie i zemście

w kontekście czarnej magii, muzycznie

zaś brzmi tak, jakby jego twórcy nagrali

go maksymalnie w 1980 roku. Dodatkowo

podkreśla to jeszcze surowe, równie

klasyczne brzmienie: surowe, ale

klarowne i bardzo dynamiczne, bez żadnych

wycieczek w cyfrową nowoczesność.

Dzięki temu poszczególne utwory,

a jest ich łącznie aż 12, wybrzmiewają

po kolei, łącząc najlepsze cechy

hard rocka i wczesnego heavy metalu,

nie unikając też czasem nieco progresywnego,

słyszalnego zwłaszcza w wykorzystaniu

instrumentów klawiszowych,

sznytu. Zachwycają zwłaszcza te najdłuższe

utwory, w których dzieje się naprawdę

wiele, syntezatorowe pasaże są

tłem do efektowych solówek gitary

("Corvus Noctis", "Muriendo Después

de Ti"), a mroczne partie chóralne i specyficzna

melodyka dodają całości szczególnego

wymiaru ("Hechizo"). Nie brakuje

też udanych, bardziej zwartych

utworów w dość nawet przebojowej

formie ("Sueyo", "Llévame"), tak więc

fani mrocznego heavy rocka w staryms

tylu będa mieć z debiutu Corvus Noctis

sporo frajdy. (4,5)

Cripper - Follow Me: Kill!

2017 Metal Blade

Wojciech Chamryk

Najpierw okładka. Czarnobiała, jakby

przybrudzona. Surowizna. Żadnego tytułu,

ani logo. Granat umieszczony na

mównicy, umieszczonej jakby nad planetą

Ziemia. Jakby autor chciał uchwycić

ten moment kompletnej ciszy, zanim

nastąpi eksplozja... Piąty duży album

niemieckiego Cripper, jest konsekwentną

kontynuacją drogi wytyczanej

kolejnymi krążkami... Co to znaczy? W

moim rozumieniu krystalizowanie się

charakterystycznego stylu zespołu, który

zaczynał jako band grający thrash

metal... I tu nastąpiła swoista ewolucja.

Thrash co prawda jest, ale jest też więcej

ciężaru i groove. Mnóstwo ciężkich

zwolnień i nietypowych dla thrashu zagrywek.

W przypadku tego zespołu wyszło

na plus. Bo pomimo przesunięcia

balansu i proporcji... nikt nie ma wątpliwości,

że to ten sam zespół, który nagrał

album "Hyena". Britta Gortz, wydaje z

siebie chyba jeszcze potężniejsze ryki i

growle. Tak, że jeśli ktoś kiedyś jeszcze

powie, że kobiety nie powinny śpiewać

metalu... to niech sobie wrzuci "Follow

Me: Kill!". Kapcie mu spadną, a szczena

uderzy o glebę. Cripper nie bierze

jeńców. No i naprawdę soczyste brzmienie,

selektywne, pełne bębny. Na przywitanie

bardzo szybki cios, "Pressure",

potem mocarne "Into the Fire", świetna

praca gitar (Jonathan Stenger i Christian

Brohenhorst). Następnie kroczący

z ciekawymi chórkami, "World Coming

Down" (ta solówka, jaki klimat). "Shoot

or Get Shot", znakomita sekcja (Dennis

Weber, bębny i Lomer, bas), szalone sola...

Spokojny wstęp do "Comatose" daje

chwilę oddechu,by za chwilę wgniótł

nas w glebę ciężar riffu... Dalej mamy

fragmenty, niemal czystego śpiewu Britty

(nie do wiary), splątane growlem.

Ciekawe wrażenie. "Pretty Young Thing"

zaczyna się od poklaskiwania i okrzyków

"tancerki"? Jakiś taki orientalny klimat.

Potem bomba między oczy i nie

ma zmiłuj. W "Running High" niepokojące

melodeklamacje Britty... brzmi,

jak ktoś niespełna rozumu, super gitarki

z powtarzanym motywem... Czyściuteńki

śpiew w środku. Ale to ma moc. Chyba

najbardziej bujany numer na płycie,

a jednocześnie mający specyficzną atmosferę,

jakiegoś lęku. Zamykający,

"Menetekel" dokańcza bezlitosnej rzezi,

chłostając niedobitki... "Follow Me:

Kill!", to znakomity kawał cholernie

ciężkiej i precyzyjnej muzyki. Tu nie ma

pitolenia. No to od początku, jeszcze

raz... Follow me... into the fire... (6)

Jakub Czarnecki

Cursed Dream - The Ghost Of Times

2017 Self-Released

Założycielami zespołu są gitarzyści

Zbigniew Langer i Jacek Rybczyński.

Ich znajomość sięga lat osiemdziesiątych.

Jednak zawiązanie planu nastąpiło

dopiero w 2013 roku. Panowie są niczym

lewa i prawa półkula, które tworzą

mózg Cursed Dream. To ich muzyczne

pomysły, a przede wszystkim ich gra,

stanowi o atrakcyjności zespołu. No

właśnie, czy mamy do czynienia z muzyczną

grupą w dosłownym znaczeniu.

Owszem jest wokalista Sebastian "Bob"

Mazurowski, jest perkusista Michał

Łysejko. Ba, jest też nadworny tekściarz

Piotr Stypik. Niestety nie ma basisty

(w studia te partie nagrywa Jacek

Rybczyński), a Łysejko to wiadomo

podstawowy perkusista Decapitated i

ogólnie muzyczny obieżyświat, wspierający

głównie formacje ekstremalne.

Ogólnie muzycy chętnie udzielają się w

różnych muzycznych inicjatywach. Także

podejrzewam, że Cursed Dream

egzystuje jedynie na próbach i w studio

nagrań. A szkoda, bo muzycznie prezentuje

się bardzo godnie. Niestety nie kojarzę

pierwszej EPki zespołu, ale przypuszczam,

że "The Ghost Of Times"

jest rozwinięciem pomysłów z tamtej

płytki. Ogólnie muzyka oscyluje w klimatach

heavy metalowych. Muzycy

często korzystają ze zmian tempa, nieraz

wpadając w szybkie, speedowe tempa,

a riffy tylekroć zaczynają brzmieć

bardziej thrashowo. Gitary są przy tym

bardzo gęste, wprowadzają do obiegu

jeden temat za drugim, solo za solem.

Nie inaczej jest z sekcją rytmiczną, a

szczególnie z perkusją. Takie granie może

kojarzyć się z bardziej progresywnymi

wcieleniami Iron Maiden czy też z

bardziej heavy metalowym Dream Theater.

Muzycy nie zapominają o melodii,

która jest w wypadku muzyki tego zespołu

bardzo ważna. Ogólnie muzyka

ma też dość mroczną aurę, co fajnie zamyka

muzyczną całość. Być może ten

zabieg znany jest wśród bardziej współczesnych

formacji, niestety nie jestem z

nimi obyty, więc nie spodziewajcie sie

jakichś odniesień. Pewnym odstępstwem

jest ostatni utwór, więcej w nim

jest prostszych riffów hardrockowych,

ale nie myślcie, że muzycy zupełnie zrezygnowali

ze swoje tożsamości. Wręcz

odwrotnie. Ogólnie muzyka stanowi pewną

całość i tak powinno słuchać "The

Ghost Of Times". Niemniej, jak kto

172

RECENZJE


chce, to może doszukiwać się swojego

ulubionego kawałka, a może być nim,

każdy z ośmiu utworów. Wcześniej

wspomniałem o melodyjności. Dużą

rolę odgrywa tu wokalista Sebastian

"Bob" Mazurowski, który swoją barwą

i liniami melodyjnymi służy za przewodnika

po zawiłym i mrocznym, a zarazem

pięknym świecie heavy metalowej

muzyki Cursed Dream. Poniektórzy

mogą Sebastiana kojarzyć z innego

gdańskiego zespołu Bad Taste,

więc wiedzą, że gwarantuje on śpiewanie

na pewnym poziomie. "Bob" Mazurowski

nie śpiewa też po próżnicy, bowiem

korzysta z ciekawych tekstów Piotra

Stypika, choć mam wrażenie, że ten

ostatni potrafi też puścić oko do słuchacza.

Wcześniej wspominałem o mrocznej

aurze płyty, wpływa to również na

brzmienie albumu. Co prawda grupa

identyfikuje się z klasycznym heavy metalem

(thrashem też), ale w studio nie

próbuje brzmieć oldschoolowo, a raczej

w pełni wykorzystuje współczesną technikę

nagrywania do zachowania tradycyjnego

metalowego brzmienia. Całość

domyka grafika, która także dopasowuje

się do klimatu albumu. W sumie jestem

zaskoczony Cursed Dream i ich

"The Ghost Of Times". Pozytywnie zaskoczony.

(5,5)

David Gilmour - Live At Pompeii

2017 Sony Music

\m/\m/

W roku 1972 Pink Floyd wypuszcza

film zatytułowany "Pink Floyd At

Pompeii". Zawierał on rejestrację "koncertu"

zespołu z ruin amfiteatru w Pompejach,

który odbył się rok wcześniej. W

ówczesnych czasach film cieszył się

dużą popularnością, bowiem uchwycił

świetnie zagrana muzykę, a i popularność

zespołu ciągle wzrastała. No cóż,

muzycy byli młodzi i w wyśmienitej dyspozycji.

Po 45 latach w to samo miejsce

powraca David Gilmour. Już nie jest

taki młody, a i kondycja coraz słabsza.

Ale o tym za chwilę. "Live At Pompeii"

zawiera rejestrację z dwóch dni (7 i 8

lipca 2016 roku), bo akurat tyle koncertów

zagrał wtedy David i towarzyszący

mu zespół. W obu wydarzeniach

uczestniczyła już publiczność, która

pojawiła się tam po raz pierwszy od ponad

dwóch tysięcy lat. Scena, nad sceną

duży okrągły ekran, do tego świetna

oprawa światłami, w pewnym momencie

pojawiły się również fajerwerki, no i

muzyka. Do set listy David wybrał muzykę

ze swoich solowych dokonań i wymieszał

ją z wybranymi kompozycjami

z repertuaru Pink Floyd. I tutaj następuje

pierwszy poważny zgrzyt. Ale

nie mój, a znawców tematu, największych

fanów Pink Floyd i całej jego

rodziny. Ponoć jest to repertuar po wielokroć

powielany przez co trudno było

opanować nudę owym fachowcom przy

oglądaniu czy słuchaniu "Live At Pompeii".

Według nich nie najlepiej zaprezentował

się sam David, głównie wokalnie,

bo jeśli chodzi o grze na gitarze to

wszyscy znawcy gremialnie piali z zachwytów.

Dostało się też ekipie towarzyszącej,

że ogólnie nie zawsze sobie

dawali radę i jedynie rzetelnie odegrali

swoje partie. Takie krytykanctwo nie

bardzo mi odpowiada. Może ci muzycy

nawet niedawno zagrali lepsze koncerty,

może David zaśpiewał lepiej, ale nie

wierzę, że podczas tych koncertów w

Pompei, nie dali z siebie wszystkiego na

co było ich stać. Owszem może mieli

wahnięcie kondycji, ale granie i koncertowanie

zawsze wyzwala energię, dzięki

której zaangażowani muzycy starają się

dać z siebie jak najwięcej. Moim zdaniem

nie inaczej było na tych dwóch

przedstawieniach. Sami krytycy Davida

pewnie zapomnieli, że ten pan w tej

chwili ma ponad siedemdziesiąt lat i

raczej trzeba sie cieszyć, że w ogóle jeszcze

śpiewa, że jeszcze mu się chce.

Poza tym przysłuchiwałem się zespołowi

i Davidowi przez jakiś czas ze

wzmożoną uwagą i stwierdziłem, że ten

krytycyzm wobec nich nie jest zasłużony,

co więcej, owe nadmierne skupienie

na wyłapywaniu błędów, mocno przeszkadzało

mi i pozbawiało radości ze

słuchania i oglądania zarejestrowanych

wydarzeń. Owszem David czasami odstaje

od tego co znamy ze studyjnych

wersji, czy też koncertowych, w czasie

rejestracji których miał lepszy dzień.

Ale teraz na zarejestrowanym materiale

"Live At Pompeii", moim zdaniem śpiewa

całkiem solidnie. Pozostali muzycy z

zespołu Davida również są w pełni zaangażowani

w oba performanse. Nie widziałem

aby ktoś, starał się cokolwiek

odpuścić. Poza tym pewne rzeczy wydarzają

się raz w życiu, chociażby wokaliza

Clare Torry z "The Great Gig In The

Skye". No właśnie, jedynie za co jestem

wdzięczny owym krytykom, to za pełny

wykaz fragmentów, które rozmijały się z

pierwotnymi wersjami. Nie wszystkie

zdołałem sam wyłapać, a porównanie

nowych wariacji ze znanymi mi wersjami,

naprawdę sprawiła mi frajdę. Bawiłem

się przy tym wyśmienicie, a nie tak

jak wspominani cyniczni cenzorzy, którzy

wszelkie odstępstwa wykorzystywali

do umartwiania się. Ponowny występ

Davida Gilmoura w ruinach amfiteatru

z Pompei to dla mnie duże wydarzenie,

myślę, że również dla wszystkich innych,

którzy tam się znaleźli. Poza tym

na obu występach nie widziałem osób

przypadkowych, wyglądali na doskonale

zorientowanych i po prostu zadowolonych.

Jestem przekonany, że dla tych

ludzi był to bardzo miły wieczór. Repertuar

obu koncertów był doskonale mi

znany, więc czemu nie miałem być zadowolony,

przecież każdy Polak najbardziej

lubi znane mu piosenki. Wbrew

wszystkim tym utyskującym wykonanie

muzyki Gilmoura również sprawiło mi

radość. W sumie cieszę się, że do "Live

At Pompeii" podszedłem jak najzwyklejszy

fan i z uśmiechem słuchałem i

oglądałem każde kolejne dźwięki i kadry.

Może nie wszyscy mi uwierzą ale

muzyka i dokonania panów Davida

Gilmoura, Rogera Watersa, Syda Barretta,

Richarda Wrighta i Nicka Masona

bardzo wiele dla mnie znaczą. Nic

tego też nie zmieni, czy to słabsza forma

muzyków, czy nie do końca dobrany po

mojej myśli repertuar. Zresztą ci muzycy

nie z chodzili poniżej pewnego poziomu,

był on zawsze wysoki. Mam nadzieję,

że wielu z was podobnie podejdzie

do tego wydawnictwa, podejrzewam,

że da wam tyle miłych chwil co

mnie. Po prostu warto sięgnąć po "Live

At Pompeii". A jak to ostatnio bywa, to

jest początek problemu, bo takie wydawnictwa

wychodzą w przeróżnych formatach.

W tym wypadku do wyboru są

m.in. 2CD, 2DVD, Blu-ray, 4LP,

CD+Blu-ray, a w specjalnym boxie (2

CD+2 Blu-Ray) dodatkowo znalazł się

wybór utworów z koncertu we Wrocławiu,

w tym wykonanie "The Girl In The

Yellow Dress" z Leszkiem Możdżerem.

\m/\m/

Dead Lord - In Ignorance We Trust

2017 Century Media

Z jednej strony można by potraktować

tych młodych Szwedów jako bezwstydnych

imitatorów czy pozbawionych talentu

epigonów Thin Lizzy i na podstawie

zawartości ich trzeciego albumu

byłby to osąd naprawdę uzasadniony.

Zważywszy jednak fakt, że Hakim

Krim i jego trzej kumple podchodzą do

zagadnienia z ogromną estymą, grają z

sercem i mają do takiego szlachetnego

hard rocka naprawdę wyjątkowy dryg,

to sprawa nie jest już tak oczywista.

Dead Lord naprawdę mają to coś, co

odróżnia ich od setek innych, totalnie

bezpłciowych i sezonowych wyrobników

tzw. retro rocka, konsekwentnie od

2013 roku pielęgnując swój styl. Nie

jest on więc w żadnym razie oryginalny,

ale naprawdę wolę sytuację, kiedy za takie

dźwięki biorą się młodzi, pełni pasji

ludzie, a nie wypaleni weterani, vide dokonania

ostatnich wcieleń Thin Lizzy

czy Black Star Riders. Co istotne

Szwedzi nie ograniczają się tylko do bałwochwalczego

naśladownictwa stylu

grupy i maniery wokalnej Phila Lynotta,

czerpiąc też choćby od Wishbone

Ash ("Leave Me Be") czy wczesnego

Iron Maiden ("The Glitch") czy z klasycznego,

balladowo podanego bluesa

("Part Of Me" z harmonijkowym wstępem).

Próbują też niekiedy odchodzić

od tej sprawdzonej formuły w mniej

oczywistych utworach ("Never Die"), ale

to jednak numery w stylu Thin Lizzy,

jak singlowy "Too Late", "Kill Them All"

czy "They!" są na tej płycie zdecydowanie

najlepsze - sami oceńcie czy to atut,

czy wada. (4)

Wojciech Chamryk

Demon Eye - Prophecies and Lies

2017 Soulseller

Demon Eye to młody stażem amerykański

zespół grający hard rocka/doom

z przełomu lat 60. i 70. minionego wieku,

preferując starą szkołę heavy rocka.

W ostatnich latach owo określenie przeżywa

swoisty renesans popularności,

głównie dzięki istnemu wysypowi najróżniejszych

grup grających tak jak przed

wielu, wielu laty. Pamiętam, że gdy zaczynałem

interesować się muzyką, w

polskiej prasie przełomu lat 70. i 80.

grające ciężej zespoły często określano

tym mianem, w czym przodowały "Na

przełaj" i "Magazyn muzyczny Jazz" -

termin hard rock pojawiał się stosunkowo

rzadziej, stopniowo zastępowany

heavy metalem. Jak zwał tak zwał, tym

bardziej, że do zawartości "Prophecies

and Lies", już trzeciego albumu w

dorobku grupy, szyld hard/heavy rock

pasuje idealnie. W sumie gdyby nie dość

czytelne brzmienie, pozbawione typowej

dla nagrań sprzed 40 i więcej lat

surowości, to pewnie można by zastanawiać

się, czy nie jest to czasem jakaś perełka

sprzed lat. Demon Eye potrafią

bowiem w bardzo przekonywający sposób

nawiązać do czasów największej

świetności ciężkiego rocka, zapuszczając

się też niekiedy w zdecydowanie metalowe

rewiry. Zaczynają jednak od swoistego

hołdu dla Black Sabbath w miarowym,

ale i siarczystym openerze "The

Waters And The Wild", a do twórczości

Tony'ego Iommiego i spółki nawiązują

jeszcze wielokrotnie, choćby w surowym

"In The Spider's Eye", "Politic Devine"

czy "Dying For It". Słychać też, że panowie

nie ograniczali się w swych fascynacjach

wyłącznie do Sabbs, bo potrafią

też uderzyć z doomwą mocą niczym

bardziej współczesna kapela ("Vagabond"),

z powodzeniem też biorą się za

bary z dłuższą, bardziej rozbudowaną

kompozycją ("Morning's Son") oraz

bardziej transowym, hipnotycznym

graniem w utworze tytułowym. Słychać,

że zespół dobrze odnajduje się w takich

dźwiękach - dlatego, chociaż w 99 %

materiał ten bazuje na znanych i w sumie

ogranych już patentach sprzed lat,

słucha się tej płyty Demon Eye bardzo

dobrze; w dodatku "Prophecies and Lies"

nie nuży z czasem, tak jak wiele innych

wydawnictw utrzymanych w podobnej

stylistyce i chce się do niej wracać. (5)

Wojciech Chamryk

Eden's Curse - Eden's Curse - Revisited

2017 AFM

Zespół melodic metalowy Eden's Curse

z Wielkiej Brytanii istnieje na rynku

muzycznym już od jedenastu lat. Członkowie

grupy pochodzą z różnych rejonów

Europy, jednak łączy ich jeden

wspólny mianownik - miłość do ciężkiego

brzmienia. Swoją karierę zaczęli

wydanym w 2007r. albumem "Eden's

Curse". Po dziesięciu latach postanowili

nagrać go ponownie w ulepszonej wersji

i z nowym wokalistą. Na płycie "Eden's

Curse - Revisited" znajduje się także

zapis DVD koncertu kapeli w Glasgow,

który odbył się 28 listopada 2014 r. W

klimat krążka wprowadza nas intro

"Book of Life", które ma wręcz filmowy

charakter (burza, kroki i tajemniczy

przerażający głos). Podobny kinowy klimat

czujemy również w kawałku nr 12

czyli "The Bruce". "Book of Life" świetnie

łączy się z szybkim i chwytliwym

"Judgement Day", w którym Nikola

Mijić udowadnia, że doskonale sprawdza

się jako nowy wokalista. "Eyes of

the World" ma w sobie z kolei wpadający

w ucho refren, a instrumentalne

początki "Stronger Than the Flame" i

"What Are You Waiting For" wręcz

przyprawiają słuchającego o ciarki.

Utwór "Stronger Than the Flame" jest

zarazem jednym z najlepszych na płycie,

a wokalista wspina się w nim na

wyżyny swoich możliwości. Po serii

ostrzejszych utworów zespół zaskakuje

nas melodyjnym i emocjonalnym "The

Voice Inside". Potem zaś tempo zostaje

podkręcone i w "After the Love Is Gone"

czy "Fly Away" kapela znów daje czadu.

Tytułowy "Eden's Curse" jest odrobinę

lżejszy, choć zarazem świetnie wybrzmiewają

w nim poszczególne instrumenty.

W dynamicznym "Don't Bring

RECENZJE 173


Me Down" słyszymy z kolei świetną pracę

perkusisty (jak również genialny

refren), w "Heaven Touch Me" pełen

emocji wokal, w "Fallen King" zaś płynne

przejście między delikatnym początkiem

i ostrym gitarowym uderzeniem.

Na tym albumie nie ma złych utworów,

są tylko dobre albo bardzo dobre. Bardzo

dobre jest i zakończenie w postaci

piosenki "We All Die Young". Tworząc

reedycję krążka zawsze isnieje obawa,

że wyjdzie z tego mało strawny odgrzewany

kotlet - na szczęście Eden's Curse

uniknęli tego rodzaju sytuacji. Album

pełen jest gitarowych solówek i różnego

rodzaju muzycznych zwrotów akcji, a

całość przypomina nieco twórczość legendarnego

Iron Maiden. Nikola ma

kawał świetnego głosu, a cały zespół

naprawdę wysoko stawia poprzeczkę,

jeśli chodzi o melodic metal. Do najlepszych

utworów na płycie należą "Stronger

Than the Flame", "The Voice Inside",

"Fly Away", "What Are You Waiting

For" i "Don't Bring Me Down". Jeżeli jeszcze

nie zapoznaliście się z twórczością

Eden's Curse, to warto zacząć od tego

albumu. W końcu od niego zaczęła się

muzyczna przygoda zespołu, a w nowym

wydaniu brzmi jeszcze lepiej niż

oryginał. (5.5)

Marek Teler

Elvenking - Secrets of the Magick

Grimoire

2017 AFM

Włosi zaczynali jako folk metalowy zespół

z krwi i kości, prezentując odrobinę

mocniejszą wersję Skyclad. Wraz z

wydaniem "The Scythe" ruszyli w mniej

folkową podróż, zarówno pod kątem

kompozycji, aranżacji jak i tekstów. Dopiero

wraz z przedostatnią płytą o znaczącym

tytule, "The Pagan Manifesto"

wrócili konkretnie do korzeni. Kolejna

płyta zapowiadała się na kontynuację

"pogańskiego manifestu". Pojawiła się

magiczna okładka z postacią w rodzaju

celtyckiego Vertumnusa i ramką przywołującą

na myśl płytę "Wyrd", a zapowiedzi

krążka mówiły o "najbardziej

epickim dziele Włochów". Nic dziwnego,

że pierwszy odsłuch płyty wprawił

mnie w zdumienie. Nic z tych

rzeczy! Płyta naturalnie nie jest tak "nowoczesna"

jak "The Scythe" lub "Red

Silent Tides", ale na pewno nie jest kolejnym

krokiem naprzód po folkowym

"The Pagan Manifesto". Jest wręcz

krokiem w tył, ponieważ sama stylistyka

przywołuje raczej "Erę" niż pierwsze

krążki. Oczywiście są na "Secrets of the

Magick Grimoire" kawałki o folkowym

sznycie, są piękne folkowe motywy, są

nawet tu i ówdzie "oldskulowe" growle,

ale są też miękkie kawałki, których popowość

przejawia się głównie w liniach

wokalnych. Niewątpliwie jednak są na

tej płycie podniosłe fragmenty, które

wyjątkowo dobrze Elvenkingowi wychodzą

(aż szkoda, że nie sięga po nie

często!), tym razem efektownie wzmocnione

chórami. To one sprawiają, że

zapowiedzi wytwórni o epickości wydają

się sensowne. Utworem, który zawiera

wszystkie składniki dobrego, folkowo-epickiego

Elvenking jest "At the

Court of the Wild Hunt". Jest w nim

czarodziejska melodia na skrzypcach, są

growle niczym z pierwszych płyt, są

chóry i świetny, dynamiczny refren. Dodatkowym

elementem działającym na

korzyść tradycyjnego Elvenking są teksty,

w większości związane z magią i

wierzeniami, sam tytuł płyty (grimoire

to prawdziwe księgi czarów) ten temat

zresztą sugeruje. Płyty słucham z dużą

przyjemnością, ale gdzieś w środku

czuję niedosyt i rozczarowanie stylistyką.

(4)

Enclave - New Age Disorder

2016 Self-Released

Strati

Personalne uważam, że większość obecnego

thrash metalu jest zdeczka cliche.

No bo gdzie się nie spojrzysz na ten

gatunek muzyczny, tam wyskakuje na

ciebie zło, szmatan, czy n-ta reinkarnacja

odniesień do Cthulhu lub Necronomiconu

(od których to też pewnie Lovecraft

dostaje już pierdolca w swoim grobie),

bądź też tematyka polityczna, społeczna,

lub śmieszko-piwna ubrana w

riffy wzięte z Wschodniego Wybrzeża

albo z Niemiec czy też Kanady. Jednak

wydaje mi się że Enclave poszedł trochę

dalej i zamiast wmawiać wszystkim, jacy

to nie są oryginalni, pozwolił sobie po

prostu zaprezentować drugi długograj, z

liryką zawierającą ewidentne odniesienia

do własnych inspiracji. Dobra, dość,

nie chce mi się gadać o tym jak bardzo

dany zespół jest nieoryginalny, nie będę

go przyrównał do Destruction, Metalliki

czy Anthrax, skupmy się na ich muzyce

w oderwaniu od tych wszystkich

porównań. Jest ona chwytliwa, w całym

spektrum temp, zagrana prosto, o dość

dobrym brzmieniu z flażoletami, przeplatającymi

się motywami gitarowymi,

podciągnięcia w solówkach (całkiem fajne

przyznać muszę), oczywiste kwinty i

kwarty wraz z trochę mniej oczywistym

przerywaniem sygnału gitarowego (na

"Mediocy"). Sekcja perkusyjna została

całkiem dobrze zrealizowana, co można

usłyszeć chociażby na "Cannibal Cops".

Bas też całkiem przyzwoicie. Wokal nie

jest może tak nośny czy charakterny, ale

czuć w nim zapał, jak i w chórkach.

Brzmienie? Dobre, klarowne, urozmaicone

przestrzennie (chociażby na "Mediocy"

mamy zabawę kanałami lewyprawy).

Czym jest ten album? Jak dla

mnie przyjemną apoteozą tego gatunku.

Jeśli ktoś chce dość dobrze wykonaną

płytę, nie będącą przesadnie skomplikowaną,

która podsumowuje w jakiś

sposób część tego obszernego gatunku,

jakim jest thrash metal, to powinien

wziąć do ręki "New Age Disorder" i

puścić chociażby z niej "Austrian

Thrash Command". Następnie poszukać

reszty porównań, które ja, leniwy recenzent

nie wytłuściłem. Za to wytłuszczam

ocenę (4,2).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Epica - The Solace System

2017 Nuclear Blast

Na siódmym albumie Epiki "The Holographic

Principle" znalazło się dwanaście

piosenek z nagranych osiemnastu.

Pozostałe były jednak zdaniem zespołu

zbyt dobre, aby tak po prostu odłożyć je

na półkę. 1 września 2017r. ukazała się

zatem EP-ka grupy "The Solace

System", która pozwoliła nam wysłuchać

nieznanego wcześniej materiału.

Czy wydanie płyty z tak zwanymi

"odrzutami" było dobrym posunięciem

kapeli Marka Jansena? O pracach nad

"The Solace System" Jansen poinformował

po raz pierwszy w lutym 2017r.

w wywiadzie dla Metal Rules. "To byłoby

słabe, gdyby te utwory skończyły

jako bonus tracki, które tylko niewielu

ludzi mogłoby kupić" - tłumaczył artysta.

Rzeczywiście, sześć utworów, które

Epica oferuje nam w "The Solace

System" reprezentuje bardzo wysoki

poziom i tworzy ze sobą spójną całość.

Połowę z nich mieliśmy zresztą okazję

poznać jeszcze przed wydaniem EP-ki:

"Fight Your Demons" sprzedawano na

amerykańskich koncertach razem z

pakietem VIP, "Immortal Melancholy"

znalazło się na wersji deluxe "The Holographic

Principle", a "The Solace

System" było pierwszym singlem promującym

wydawnictwo. "The Solace System"

otwiera tytułowy utwór, rozpoczynający

się śpiewem chóru, który

przeplata następnie wokalne partie

Simone Simons. Wokalistka nadal jest

w świetnej muzycznej formie, czemu

daje wyraz szczególnie w melodyjnym

refrenie. W piosence nie brakuje również

charakterystycznego growlu Marka

Jansena w tle, a gitarowa solówka

Isaaca Delahaye dodaje kompozycji

metalowego pazura. W kolejnym utworze

"Fight Your Demons" wokal Marka

wybrzmiewa już w pełni i doskonale

współgra z partiami Simone. Jest to jeden

z lepszych utworów na płycie - kiedy

pojawił się w sieci, wielu fanów żałowało,

że nie pojawił się na "The Holographic

Principle". Podniośle rozpoczyna

się również "The Architect of

Light", trzecia piosenka z albumu. Ten

utwór również zasługuje na wyróżnienie

- zawiera w sobie wszystko co najlepsze

w Epice: wspomnianą już syntezę growlu

i mezzosopranu, ostre gitarowe riffy

i podniosłość chórów. Gitary i perkusja

otwierają nagranie numer cztery, dynamiczny

"Wheel of Destiny". W nim już

nie tylko Mark, ale i Simone pokazują

pazury - wokal artystki jest silny, a zarazem

pełen emocji, potęgowanych przez

dźwięki perkusji Ariëna van Weesenbeeka.

Docenić należy też filozoficzny

przekaz utworu: "Musimy podźwignąć

ciężar prawdy, / Musimy poradzić sobie

z naszym własnym poczuciem moralności,

/ Takie jest życie, / Spróbujmy

obrócić koło przeznaczenia". Mark

Jansen jak zwykle pokazuje, że jest nie

tylko świetnym muzykiem, ale i bardzo

inteligentnym człowiekiem. Piąty utwór

na "The Solace System" to znany już z

deluxe edition "The Holographic Principle",

"Immortal Melancholy", drugi

singiel promujący wydawnictwo. Jest to

delikatna akustyczna ballada, których

nie może zabraknąć na żadnym z albumów

Epiki. Tutaj pole do popisu należy

już wyłącznie do Simone i jej hipnotyzującego

wokalu. Płytę zamyka silne

uderzenie w postaci "The Decoded Poetry".

W nim, podobnie jak w "The

Architect of Light", pojawiają się śpiewane

przez chór łacińskie fragmenty,

przywodzące na myśl chorał gregoriański.

Wraz z wokalami Marka i Simone

tworzą one spójną i przyjemną dla ucha

całość. Trudno jest stworzyć z "odrzutów"

wybitną EP-kę. Epice ta sztuka

udała się na szóstkę z plusem. Może

właśnie dzięki swojej krótkości "The Solace

System" jest albumem całkowicie

wyzbytym z jakichkolwiek "zapychaczy",

a każdy utwór stanowi odrębne, w

pełni doszlifowane dzieło. Teraz pozostaje

nam tylko z nadzieją czekać na

ósmy album grupy, nad którym już

wkrótce rozpocznie pracę zespół Marka

Jansena. W wywiadzie dla Heavy Metal

Pages muzyk wyznał, że jego główną

osią tematyczną będzie nieskończoność.

Liczymy więc na to, że Epica podniesie

już i tak wysoko postawioną poprzeczkę

wśród zespołów grających metal symfoniczny.

(6)

Epitaph - Claws

2017 High Roller

Marek Teler

Zawarcie znajomości z włoskim Epitaph

popchnęło mnie do rozważań na

temat tego, ilu skarbów metalowego

podziemia wciąż nie odkryliśmy, chociaż

w dzisiejszych czasach wywleka się

na powierzchnię niemal wszystko pamiętające

lata osiemdziesiąte, niezależnie

od jakości produktu. Bo, nie uwierzycie,

mamy tu do czynienia z zespołem,

któremu w tym roku stuknęła

okrągła trzydziestka! Ot, po prostu

przez większość tego czasu funkcjonował

w głębokim podziemiu, nagrywając

tylko demówki. W 2014 wreszcie

ukazał się jego debiut, stosownie zatytułowany

"Crawling Out of the

Crypt". Teraz przyszła zaś pora na

"dwójkę". Co prezentuje sobą Epitaph?

Wysokiej próby i daleką od sztampy

muzykę silnie zainspirowaną Black

Sabbath, ale… tym z lat osiemdziesiątych!

Nawet bardziej z Tonym Martinem

niż z nieodżałowanym Ronniem

Jamesem Dio! A to, przyznacie, rzadkość

niebywała. Fani heavy metalu z

doomowymi inklinacjami znajdą na

"Claws" bardzo dużo pożądanego przez

siebie materiału. Włosi mają swoją

tożsamość, nikogo nie kopiują, a za to

bawią się swoją muzyką. Utwory nie są

zbudowane na jednym riffie, lecz ciekawie

się rozwijają. Sprawiają wrażenie,

jakby były owocem jam sessions, co tym

bardziej przydaje im unikalności i

umożliwia popisy wszystkim instrumentalistom.

A ci nie mają się czego wstydzić.

Interesująco wypada wokalista,

Emiliano Cioffi, którego koneserzy

epickiego doom metalu skojarzą ze

świetnego All Souls' Day (mam do nich

osobisty sentyment, bo ich jedyna płyta

była pierwszą, jaką zrecenzowałem dla

HMP). Włoch dysponuje głosem czystym

i mocnym, a do tego jego interpretacja

jest bardzo teatralna. Może kojarzyć

się z tym, co Robert Lowe zrobił

w "Elysium" Solitude Aeturnus.

Podsumowując, "Claws" to porządna

płyta, która zadowoli zarówno poszukiwaczy

jakościowego klasycznego doom

metalu, jak i miłośników twórczości

Black Sabbath z lat osiemdziesiątych i

dziewięćdziesiątych. Ma na tyle dużo

charakteru, że zmusza do zastanowienia

się, dlaczego Epitaph dopiero teraz doczekał

się pełnoprawnych wydawnictw.

(5)

Adam Nowakowski

174

RECENZJE


Evil Invaders - Feed Me Violence

2017 Napalm

Lubicie amerykański thrash metal? Lubicie

Exodus, OverKill, czy Flotsam &

Jetsam z okresu "No Place For Disgrace"?

No to dobrze trafiliście, i w zasadzie

to powinno wystarczyć za rekomendację

tego albumu. Bo Evil Invaders

gra właśnie taki thrash, z młodzieńczą

werwą i pasją. Głowa sama

rwie się do machania. Sęk w tym, że zespół

jest z Belgii, a płyta z tego roku.

Wszystko brzmi znakomicie i oldshoolowo,

jak to tylko możliwe. "Feed

Me Violence", jest kontynuacją drogi

obranej na pierwszym albumie, pod tytułem

"Pulses of Pleasure". Świetna

praca gitar, sekcji i wokale w wysokich

rejestrach. Joe z doskonałym wyczuciem

operuje swoim głosem, urozmaicając

wysokie partie niższymi krzykami...

Tak, jak nie przepadam za wysokim

śpiewaniem, tak tu mi się podoba. Od

pierwszego utworu dostajemy kopa w

twarz. "Mental Penitentiary", to zapowiedź

niezłej demolki. Potem nie jest

wcale łatwiej, "As Life Slowly Fades".

Nie ma żartów. Jest bardzo szybko, ze

zmianami tempa i kontrastami. Kaskady

solówek przeplatane galopadami

perkusji i basu. Miód na uszy każdego

thrashera ze starej szkoły. Wśród tych

ciosów, wyróżnia się spokojny, króciutki

instrumental, "Suspended Reanimation".

Zaraz po nim mamy "Broken

Dreams Isolation", który niepostrzeżenie

się rozbiega. Tytułowy "Feed Me

Violence" to już strzał w ryj, po którym

ciężko się otrząsnąć... "Oblivion", fajny

nastrojowy wstęp, z solówką, ale to

zmyłka... znowu jest szybko i szybciej.

W "Shades of Solitude", słychać syntezator

i gitarę klasyczną, jest klimat... To

drugi i ostatni całkiem wolny utwór na

płycie. Dalej już przepiękna młócka. Do

ostatniego tchnienia... Pewne skojarzenie

z Testament z okolic "New Order",

luźne. Uff... ale jazda. Jeśli macie jakiegoś

żyjącego kumpla ze Starej Gwardii,

puśćcie mu ten album, nie mówiąc z

którego jest roku. Zobaczycie, jak

zareaguje. Właśnie się dowiedziałem, że

Evil Invaders mają grać w listopadzie w

Krakowie. Jeśli na żywo są tak dobrzy,

jak na płytach... to będzie miazga. (6)

Exist - Get Your Own

2017 Self-Released

Jakub Czarnecki

Słyszeliście o Exist? No o tym polskim,

stworzonym przez grupę nastolatków ze

środkowej Polski. Tak? To z pewnością

pochodzicie z Torunia. Nie? To wtedy

jesteście z jakiegokolwiek innego rejonu

Polski. Zasadniczo powinienem postawić

bardziej znaczące pytanie: czy warto

o Nich cokolwiek wiedzieć? Jako recenzent

mam obowiązek odpowiedzieć na

to, dość zwięźle i obiektywnie. Jednak

wierzcie (lub nie), jest to dość trudne.

Gdyż jest to balansowanie na granicy

subiektywności, wyrażanej wieloma,

często zbyt metaforycznymi emocjami,

przy czym jest to również na krawędzi

nudy, przy wymienianiu rozlicznych

cech, które dany zespół zawarł w swoim

dziele. Pisząc to odpowiadam. Tak.

Rozwijając zaś odpowiedź: jeśli jesteś

fanem thrash metalu, podanego raczej w

starym stylu, w średnich i prędkich tempach

oraz metalu, który nie jest do końca

poważny, powinieneś przesłuchać

debiutancą EPkę tego zespołu. No przynajmniej

w tej części, w której podmiot

liryczny wzywa do zakupu własnego

wibratora, karcąc kradzież owych osobistych

przedmiotów rozkoszy. Spowodowało

to moją kilkuminutową zadumę

nad tym, po co dziewczynie podmiotu

lirycznego wibrator. Nie zamierzam

kontynuować jednak przemyśleń na

temat podbojów materacowych (ani

żadnych innych tapczanowych) fikcyjnej

postaci, zaś proceduję dalsze streszczenie

strony tekstowej albumu. Następnie

możemy poznać zdanie na temat

pewnego ustroju politycznego (ciekawych

odsyłam do "Lawlessness"), by

potem przejść do smutnej historii o osobach,

przez niektórych zwanych "piwniczakami".

Zaś na koniec zostaniemy

przywitani autobiografią samego zespołu

pt. "Exist". Nie wygląda to na poziom

warstwy lirycznej Sabbat'u, jest całkiem

kliszowa, aczkolwiek jestem pewien, że

ten album pod względem lirycznym jest

produktem nastolatków i tak powinien

być oceniany (w pewien sposób). Posiada

przebłyski jeśli chodzi o warstwę

liryczną, momenty, w których zwykle

kamienne oblicze me zostało pokryte

lekkim uśmieszkiem. Nie mocnym, nazbyt

wulgarnym śmiechem. jednakże

uśmieszkiem jak najbardziej pozytywnym

dla zespołu. Kończąc już opis tekstów,

powiem, że są niczym samo życie,

miesza parę zabawnych chwil z

wieloma normalnymi, codziennymi,

smutnymi, balansując na rozpiętości

dwóch sprzecznych sobie cech, niczym

wspomniany na początku recenzent. O

ile warstwa tekstowa jest przyzwoita w

wielu wypadkach, tak prawdziwe gratulacje

należą się za riffy, które są inspirowane

takimi zespołami jak Annihilator,

Helstar, Kreator, czyli parę motywów

nastawionych na melodię, duża

ilość tryli (niczym ten cały Fryderyk

Wielki w tej swojej symfonii D Dur),

solówki, które zostały podane całkiem

dosadnie i posiadają ten emocjonalny

ładunek, choć nie są wybitne oraz za

dość przyzwoite brzmienie (standardowo

gitary są na przedzie z wokalem,

reszta akompaniuje). Myślę, że szkalowaniu

mógłbym poddać trochę wydźwięk

wokaliz, ale nie zrobię tego. Jeśli

miałbym porównać tembr wokalisty, to

bym porównał go do debiutu pewnego

zespołu, który się właśnie na tym debiucie

skończył (choć ma się świetnie i

wciąż robi forsę). Mógłbym również

przywalić się za pewną odtwórczość, o

której wspomniałem wcześniej. Też tego

nie zrobię. Również nie dam tej EPce

oceny, gdyż myślę że tym chłopakom

raczej przydałoby się, jeśli jesteś zainteresowany

tematem, to żebyś Ty przesłuchał

ten album, wyraził opinię, a jeśli

go polubisz, to żebyś poszedł na ich

koncert i pogadał z nimi. Jak dla mnie

do poprawy głównie postawa obecnego

basisty (jak mniemam), choć to już czepialstwo.

A dobra, mam jeszcze coś. Kaczka

nie jest fajna. Nie lubię. Wolę kurczaki.

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Extravasion - Origins of Magma

2017 Self-Released

Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie jestem

pewien dalszej przyszłości tego

zespołu oraz tego jaką drogę obierze - ze

względu na roszady personalne, które

odbyły się w składzie Extravasion. Również

według zapewnień mojego rozmówcy

(wywiad powinien znaleźć się w

tym samym numerze co ta recenzja),

kolejny album ma być trochę inny od

debiutanckiego "Origins of Magma".

Mogę tutaj jednak z całą świadomością

powiedzieć, że debiutancki album tego

francuskiego zespołu jest całkiem udanym

zestawieniem inspiracji zespołami

takimi jak Obliveon, Atheist, Dissection

oraz Sadus. Personalnie pomimo

widocznych inspiracji pewnym rosyjskim

zespołem (Aspid) w nazwie zespołu

nie słyszę jednak tylu odniesień do

niego w samej muzyce. Jeśli miałbym

przypisać temu albumowi gatunek, to

najbliżej byłoby mu do technical thrash/

death metal, zagrany głównie w szybkich

tempach, jednak czasami zwalniający

do średniej prędkości. Instrumentalny

"Castle" rozpoczyna poniższy

album, odsłaniając już pewne inspiracje

członków zespołu rewelacyjnym albumem

"Piece of Time", by przejść do

thrashowego, bezpośredniego "Flames

Of Industry". Następnie dostajemy udaną

syntezę twórczości Obliveon i

Atheist w postaci utworu tytułowego.

Motywy gitarowe przypominają mi

tutaj "From This Day Forward", zaś

bas tutaj jest echem "Unquestionable

Presence". Tu pozwolę na chwilę zatrzymać

się przy instrumentarium, które

jest dla mnie trochę nierówne brzmieniowo.

Bardzo mi się podoba brzmienie

basu i gitar, aczkolwiek werbel jest

trochę nazbyt jak dla mnie uwypuklony.

Co do wokaliz, można tutaj wyciągać

skojarzenia z Dissection (z drugiego

LP), choć również część motywów gitarowych

może przypominać o tym zespole.

Aczkolwiek sam w sobie wokal jest

w porządku i tylko w porządku. Wydaje

mi się, że w pewnych momentach przesadza

z ekspresywnością. Dalej są kolejne

utwory, które potwierdzają wcześniej

ustalone inspiracje, dodając nowe smaczki.

Na przykład utwór "Bankster", który

jest rozpoczęty udaną instrumentalnie

parodią obrazu pewnego polityka,

która łączy się z dalszą częścią kompozycji.

Warto tutaj również powiedzieć,

że jest to album dość zróżnicowany

kompozycyjnie, od krótki instrumentalów,

przez thrashowe petardy, przez

motywy wzięte żywcem z "From This

Day Forward" debiutu Obliveon, aż

do długiego wschodnio-egzotyczno rozpoczętego

i szeroko instrumentalnie

rozpiętego (bardziej klasyczne i to bardziej

trybalne środki przekazu częstotliwości

dźwiękowych), inspirowanego

Atheist'em "La Nuit". Co jest problemem

tego albumu? Trochę męczy bułę

(jak moje rozległe opisy), nie wszystkie

motywy porywają (i częściowo nie są

spójne ze sobą), wokalizy nie są klarowne

w akcencie, co jest kwestią wcześniej

wspomnianej ekspresywności, a zakończenie

jego jest tak pretensjonalnie

nietrafione - aż po zakończeniu tego albumu

zadajesz pytanie, co ma ten pierdolony

piernik do wiatraka? No poważnie,

i jeszcze te motywy na organach…

Serio? Parodia jest dobra, wtedy kiedy

stanowi zrozumiałe odniesienie do czegoś,

a jakie odniesienie ma ten dodatek

na końcu płyty? Poza tym, ten album

jest fajny, techniczny, ale na pewno nie

jest on rewolucyjny, a tym bardziej nie

jest to album roku 2017. Ode mnie

(4,4).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Fogalord - Masters of War

2017 Limb Music

Najnowszy album włoskiego Fogalord

zdaje się doskonale wpisywać w ramy

melodyjnego power metalu z owego

kraju. Szybkie tempa, podniosłe melodie

i elementy symfoniczne. Niestety

jest to również największa bolączka

"Masters of War". Najnowszy album

Włochów można podzielić na klasyczne,

szybkie i raczej monotonne utwory

i te bardziej zróżnicowane. Tych drugich

więcej uświadczyć można dopiero

w drugiej połowie. Pierwsza kategoria

nie ma nic szczególnego do zaoferowania.

Jest to po prostu poprawnie zagrany

power metal. Druga wprowadza trochę

świeżości, ale obnaża też największy

problem pomysłu: brak elastyczności.

Najlepszym tego przykładem są wokale

w utworze "The Gift of the White Lady".

Frontman Fogalord daje sobie radę w

energicznych metalowych hymnach,

jednak w tej balladzie wypada zwyczajnie

słabo. Wszystkie partie są wręcz wykrzyczane,

jakby głos nagrywany był

pod kompletnie inną wersję utworu.

Eric Adams to, to nie jest. Wrażenia

nie robi również produkcja. Perkusja

jest mocno schowana, a gitarom brakuje

ciężaru. Skojarzenia z power metalowym

miksem z końca lat 90-tych są jak

najbardziej na miejscu. Na plus należy

zaznaczyć instrumentalne przerywniki,

wykraczające poza standardową formę

metalowego intra do albumu. "Masters

of War" jest albumem głównie dla zatwardziałych

miłośników europower metalu,

którzy przesłuchali już absolutnie

wszystko. Dla całej reszty istnieją znacznie

bardziej interesujące albumy w

tym nurcie. (3)

Fateful Finality - Mankind

2017 Fastball

Adam Wilkans

Fateful Finality to wciąż młody zespół,

który powstał w 2007 roku w Weil der

Stadt w Niemczech. Do tej pory ma

dwa wydawnictwa opublikowane własnym

sumptem oraz dwie oficjalne publikacje.

Jedną z nich jest niniejszy krążek,

wydany w tym roku przez Fastball

Music. Niemcy hołdują thrash metalowi

i jak to bywał z młodymi kapelami,

trudno określić ich inspiracje, bowiem

RECENZJE 175


ich muzyka to zlepek staroszkolnych

stylów, amerykańskiego i europejskiego

thrashu, w dodatku z pewnym współczesnym

sznytem a'la Machine Head.

Jakby ktoś chciał się uprzeć i szukać

wpływów, to na pierwszy rzut powinien

wziąć się za m.in. Kreator, Suicidal

Tendencies, Destruction, Testament,

Tankard, Havok itd. Propozycja Niemców

jest bardzo dynamiczna i intensywna.

"Mankind" w zasadzie popyla od

pierwszego do trzynastego utworu,

wręcz ciężko o jakiś oddech. Mimo

świetnego, mocnego i selektywnego

brzmienia, ciężko zapamiętać jakiś kawałek,

bowiem ciurkiem przechodzą z

jednego do drugiego. Jest to wada ale i

zaleta, bo krążek "ciągnie" od początku

do samego końca. A między innymi chyba

o to chodzi w thrashu. Koniec to bonusowy

upragniony oddech, a jest nią w

zasadzie rockowa ballada "Plaque In

The Rain". Niemniej człowiek z niecierpliwością

czeka aż tylko się skończy,

aby na nowo odpalić album i poczuć na

pysku thrashowy cios za ciosem. Fateful

Finality wyróżnia się znakomitymi

partiami gitar oraz mocną sekcją, co w

thrashu jest standardem. Do tego dochodzą

pojedynki wokalne Patricka i

Simona, co jest pewną cechą własną kapeli,

która jednocześnie mocno wciąga

w bardziej nowoczesną estetykę. Aktualnie

ciężko prorokować, która z młodych

thrashowych kapel dołączy do

panteonu, ale na tę chwilę Fateful Finality

dzięki "Mankind" dołącza do sporego

grona pretendentów. A przynajmniej

tak mi sie wydaje. (4)

Fireforce - Annihilate The Evil

2017 Limb Music

\m/\m/

Zawsze ceniłem Double Diamond, tak

więc jak mam okazję chętnie sprawdzam,

co nowego dzieje się w zespole

dawnego wokalisty oraz gitarzysty tej

grupy. Fireforce wciąż łoi więc swój bitewny

power metal, a trzeci album "Annihilate

The Evil" jest jednocześnie

najciekawszym w ich dorobku. Zawsze

podobało mi się w tym zespole, że grając

melodyjny, na wskroś współczesny

power metal, nie unikają odniesień do

konkretniejszych, zdecydowanie metalowych

dźwięków. Brzmią dzięki temu

zdecydowanie mocniej, mogą też zainteresować

również fanów speed czy tradycyjnego

heavy. Na najnowszej płycie

też nie brakuje surowych, speedmetalowych

petard w rodzaju singlowego "The

Boys From Down Under", "Fake Hero"

czy "Thyra's Wall", a nawet więcej, bo

momentami zespół rozpędza się, na

przykład w "Dog Soldiers", do thrashowej

łupanki na najwyższych obrotach.

Być może jest to zasługą nowego, znanego

z Pro-Pain, perkusisty Jonasa

Sandersa, ale fakt faktem, żadnego

sztampowego P2P2 na "Annihilate The

Evil" nie uświadczymy. Mocy poszczególnym

utworom dodaje też surowy,

drapieżny głos Filipa Lemmensa - może

tylko czasami jest tylko jakoś dziwnie

zduszony, jak w "Oxi Day", ale jednak

wystarczająco agresywny. Mamy też bonus,

dostępny tylko w wersji CD "Gimme

Shelter" The Rolling Stones w

ostrej, acz niepozbawionej melodii wersji

- zwolennicy czarnych płyt będą więc

mieli pewien dylemat, którą wersję

wybrać, ale obyśmy zawsze mieli tylko

takie "problemy". (5), bez dwóch zdań.

Forsaken - Pentateuch

2017 Mighty Music

Wojciech Chamryk

Maltański Forsaken to zdecydowanie

jeden z najlepszych zespołów, o których

mało kto słyszał. Co tym bardziej bolesne,

nie wykluczając nawet fanów doom

metalu. Przynajmniej takie odnoszę

wrażenie na podstawie swoich rozmów.

Wielka szkoda, bo Albert Bell i jego

towarzysze na każdym albumie wznoszą

się na osiągalne tylko dla nielicznych

wyżyny profesjonalizmu oraz

artyzmu. Sięgając po ich wydawnictwa

zawsze wiesz, że usłyszysz dzieło skończone,

z najwyższej półki, tylko że…

wydane przez zespół w zasadzie podziemny.

Świeżutki "Pentateuch" również

wpisuje się w tę prawidłowość.

Przy czym od swoich poprzedników

znacznie różni się brzmieniem, bardziej

piwnicznym niż dotychczas. Piwnicznym

nie tyle w kwestii jakości, co

głównie charakteru - jest mroczne, naturalne,

dalekie od cyfrowej sterylności.

Ciekawy eksperyment (?), ale do mnie

nie przemawia. Osobiście zdecydowanie

wolę to, jak zmiksowane są wcześniejsze

albumy Forsaken. Choćby z uwagi na

wspaniałą grę Seana Vukovica, być

może najlepszego gitarzysty prowadzącego

doom metalu, którą klarowne

brzmienie dodatkowo uwydatnia. Tymczasem

na "Pentateuch" jakby ginie

ona, zlewa się z hałasem sekcji rytmicznej.

Wśród nowych kompozycji nie

zabrakło typowo doomowych walców.

Kapitalnie wypada zwłaszcza wwiercający

się w podświadomość "Serpent

Bride", który nosi wszelkie znamiona

klasyku. Świetne są także potężne wykopy,

takie jak "Primal Wound" z fenomenalną,

ponad minutową solówką

Vukovica. Kawałek bez wątpienia będzie

siać zniszczenie na koncertach!

Ciekawostką jest wieńczący album

"Apocryphal Winds" - najdłuższy utwór

w karierze Maltańczyków, trwający ponad

kwadrans. Zgodnie z tradycją ukutą

na wcześniejszych płytach, pełni on

funkcję epickiego zamknięcia. Wokalista

Leo Stivala wkłada całe serce w tę

długą opowieść, a Vukovic znowu tworzy

cuda w partiach solowych, tym razem

wielokrotnie. Niemniej jednak kawałkowi

trochę brakuje do majestatu

doskonałego "Resurgam" lub "Metatron

and the Mibor Mytho" z dwóch poprzednich

płyt. Chyba zabrakło głównie dobrego

refrenu. Mimo to, ostateczna ocena

musi być jak zwykle bardzo wysoka.

Forsaken nie opuszcza się do poziomu

mniej niż bardzo dobrego. Niemniej jednak

w moim odczuciu "Pentateuch"

jest pozycją nieco słabszą, przynajmniej

od swoich dwóch znakomitych poprzedników.

Nie podoba mi się brzmienie, a

też końcówka albumu mogłaby być lepsza.

Nie zmienia to faktu, że dla miłośników

gatunku "Pentateuch" to mus

absolutny (5,5).

Adam Nowakowski

Grindpad - Sharkbite!

2017 Self-Released

Grindpad uznał, że poza graniem ciężkiej

muzyki odda przysługę filmom tak

złym, że aż zabawnym. Stąd ten

"Sharkbite" (z tym teledyskiem na kanale

zespołu). Mamy już genezę tytułu

tego albumu. No, teraz dodajmy do tego

to, że wkręcili w produkcję okładki tego

albumu Repkę, który jest znany z tworzenia

mnóstwa przeciętnych okładek

dla zespołów grających często równie

przeciętnie. No i już mamy mniej więcej

to co widać. A co słychać? Całkiem porządny

thrash/crossover, który łączy cechy

S.O.D, M.O.D, Municipal Waste

i Destruction z paroma małymi wstawkami

z rejonów death metalu. Posiada

bardzo przyzwoite brzmienie, zaś solówki

są na wystarczającym poziomie.

Całkiem brutalny, bez zahamowań,

dość dobry pod względem technicznym,

odtwórczy i krótki album od zespołu,

który na koncie ma tylko EPki. Czy jest

to album, który zmieni coś w muzyce

thrash metalowej? Nie sądzę. Ale miło,

że jest, bo jest całkiem w porządku i Ci,

którzy mają ochotę posłuchać trochę

świeżego ale nie do końca crossoveru

powinni wejść na YouTube na kanał

New Wave of Old School Thrash Metal,

lub wpisać nazwę tego albumu. Reszta

raczej nie musi, ale może wejść w te

rejony. Z powodu, że jest to łatwo dostępna

i krótka płytka, to oceny nie daję

- sprawdźcie jeśli chcecie sami.

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Gross Reality - Escaping Gravity

2017 Divebomb

Zakładanie w Stanach Zjednoczonych

A.D. 1991 zespołu thrashowego mogło

być przejawem totalnej aberracji czy też

nieznajomości muzycznego rynku, ale ja

postrzegam u muzyków Gross Reality

raczej chęć grania tego, co lubi się najbardziej,

bez oglądania się na całą resztę.

Determinacji starczyło im na pięć

lat i w końcu rozpadli się bez większych

osiągnięć, ale po 13 latach hibernacji

powrócili w roku 2009, by z coraz większą

skutecznością nadrabiać stracony

czas. Był więc debiutancki "Overthrow",

a po trzech latach pojawia się

akt II, "Escaping Gravity". Panowie

zdołali więc wykorzystać szansę regularnej

działalności, tym bardziej, że mają

kontrakt z Divebomb Records - wytwórnią

może i niszową, ale też i zasłużoną

w przypominaniu perełek sprzed

lat oraz promowaniu premierowych wydawnictw.

"Escaping Gravity" bez

dwóch zdań zasługuje na uwagę, jest to

bowiem nieszablonowy thrash z technicznym

zacięciem, coś na styku wczesnych

dokonań Annihilator, Forbidden

czy Testament. Pojawiają się też odniesienia

do bardziej awangardowych

dźwięków Voivod (tytułowy "Escaping

Gravity") czy bardziej tradycyjnego

speed metalu ("The Incomplete"),

akcenty balladowe w "Invitation" czy

tradycyjnie metalowe w "Into The Vault"

- jest więc konkret na najwyższym

poziomie i płyta godna polecenia. (5)

Hades - Kraina cienia

2017 New Wave Promo

Wojciech Chamryk

Niewiele można dowiedzieć się o zespole

z Internetu. Niemniej Hades powstał

w 2014 roku w Mińsku Mazowieckim, a

za jego zainicjowanie odpowiada wokalista

Matt "Iron" Bartnicki. Obecnie

wspierają go Dominik "Czarny" Sosiński

- gitara, Patryk Makać - gitara, Adriana

"Estera'' Malicka - bass i Adam

"Kevyn" Bartnicki - perkusja. "Kraina

cienia" jest debiutem fonograficznym

zespołu. W trakcie jego nagrywania nie

było basisty, więc jego partie odegrał

Patryk Makać. Matt i Patryk współtworzą

również inny zespól hard'n'

heavy z Mińska, SteelFire. Jednak Hades

jest bardziej hard i niesie ze sobą

mroczną aurę. Kapela powołuje się na

inspiracje artystów typu Danzig, The

Cult, Sisters of Mercy, a także na

wpływy gotyckiego rocka i doom metalu.

OK, pewne elementy wymienionych

wzorów można odszukać się, ale generalnie

w muzyce Hades rządzi archetypowy

hard rock. Ciężko w tym stylu wymyśleć

coś intrygującego. Zespoły sięgający

po ten rodzaj muzyki przeważnie

korzystają z schematów, kalek i klisz.

Mało tego większość muzyków nie potrafi

przebić się przez kanony tego gatunku.

Nie inaczej jest w przypadku

Hadesu. Niemniej, wydaje się, że ich

inwencja i talent są na tyle prężne, że

słuchacz nie pozostaje obojętny na ich

muzykę. Kapela ma też atut w postaci

warsztatu muzyków. Dzięki ich umiejętnością

materiał na "Kraina cienia"

uzyskuje niezły poziom. Uwagę głównie

zwracają gitary, ale tak powinno być w

hard rocku. Przeważają tu kompozycje

dynamiczne, typu "Nic do stracenia",

"Obezwładnij mnie", "Gotowy na śmierć"

i "Płonę". Choć hard rock cechuje pewna

prostota, to w wypadku Hadesu, kawałki

nie są tak bardzo bezpośrednie, a i

aranżacjom poświęcono więcej uwagi

niż standardowo to bywa. W środku albumu

mamy bardziej stonowany fragment.

Rozpoczyna go krótka patetyczna

miniatura, którą pilotuje fortepian. Potem

następuje najdłuższa kompozycja

"O nic więcej nie proszę", balladowy

utwór o gorzkim, mrocznym a zarazem

zajmującym klimatem. Ostatni część

tego bloku stanowi kawałek "Inka", który

można porównać do ballad pokroju

IRA czy Oddziału Zamkniętego.

Jednak wydźwięk tego z pozoru błahego

utworu jest zupełnie inny, bowiem jest

to hołd dla Danuty Siedzikówny.

Podobny temat porusza "Gotowy na

śmierć", który dotyczy Rotmistrza Pileckiego.

Natomiast "O nic więcej nie proszę"

zawiera bardzo osobisty tekst, a tyczy

się rozrachunku wokalisty po śmierci

ukochanej osoby. Krążek wieńczy

"samplowana" wersja "Nic do stracenia".

Podejrzewam, że grupa chciała pokazać

swoje szerokie muzyczne horyzonty. Jednak

jest to mocno chybiony pomysł,

176

RECENZJE


zupełnie niepotrzebny. Hard rock na

ogól sprzyja imprezowaniu, ale nie tym

razem. Zespół ma na siebie pomysł,

dość zgrabnie go realizuje. Daje fanom

produkt do posłuchania i do pomyślenia.

Stara się aby wszystko zaplanować

i dopieścić, np. nazwa zespołu, tytuł

debiutanckiej płyty i jej okładka, bardzo

mocno są związane ze sobą. Liczę na to,

że z materiału na materiał, będą coraz

bardziej profesjonalni. Niemniej nie

wierzę, że są w stanie dotknąć geniuszu

hard rocka, jednak niech próbują, mają

potencjał i może sami się zaskoczą, nie

mówiąc o mnie. (3,7)

\m/\m/

Hands Of Orlac/The Wandering

Midget - Split

2017 Cruz Del Sur Music

Dwa obiecujące europejskie zespoły grające

doom metal połączyły swe siły na

splicie. To inicjatywa godna pochwały,

bo właśnie dzięki takim łączonym wydawnictwom

mniej znane grupy mają

szansę na zdobycie nieco większej popularności,

szczególnie, gdy tak jak w

tym przypadku, wydawcą jest bardziej

znana firma. Hands Of Orlac to Włosi,

ale obecnie stacjonujący w Szwecji, ze

składem pół na pół włosko-szwedzkim,

z kolei The Wandering Midget pochodzą

z Finlandii i utwór z tego splitu jest

ich najnowszym dokonaniem po kilku

latach milczenia. Zaczynają jednak

Hands Of Orlac, którzy swą stronę

płyty zagospodarowali aż czterema

utworami, w tym dwoma krótkimi, mrocznymi

instrumentalami "Per Aspera" i

"Ad Astra". Utwory właściwe to surowe,

mroczne i melancholijne granie z majestatycznymi

riffami, pełne nawiązań do

hard rocka/progresu wczesnych lat 70.

13-minutowy "Curse Of The Human

Skull" wydaje mi się jednak zbyt rozwleczony,

mimo ożywiających go niekiedy

wejść fletu, na którym gra wokalistka

The Sorceress - sześciominutowy

"From Beyond The Stars" robi znacznie

lepsze wrażenie. 18-minutowy kolos

"Where We March The Vultures Follow"

w wykonaniu The Wandering Midget

jest znacznie ciekawszy od długiego

utworu Hands Of Orlac - posępne,

majestatyczne riffy płynnie przechodzą

w nim w dynamiczne przyspieszenia,

mamy efektowne, gitarowe solówki, surowe

brzmienie całości i finałową kodę z

organowymi brzmieniami. Nie zmienia

to jednak faktu, że ten split będzie łakomym

kąskiem nie tylko dla fanów

doom metalu, ale też occult czy retro

rocka. (4)

Wojciech Chamryk

Hellhaim - Slaves Of Apocalypse

2017 Self-Released

Powoli, mozolnie, ale z zauważalną

konsekwencją warszawski (i okoliczny)

Hellhaim buduje swą pozycję w metalowym

światku. Na początek nie kombinowali,

grając gdzie tylko się dało,

dwa lata temu wydali EP "In The Dead

Of The Night", a teraz przyszła pora na

debiutancki album. "Slaves Of Apocalypse"

powinien zainteresować przede

wszystkim fanów rasowego, tradycyjnego

heavy metalu z lat 80. ubiegłego

wieku. bowiem za mikrofonem mamy tu

Mateusza Drzewicza, obecnie śpiewającego

również w Divine Weep, a gitarowy

duet to dwaj wyjadacze, znani

choćby z Holocaust, Piotr Konicki i

Albert Żółtowski. Nie brakuje więc

czytelnych nawiązań do Judas Priest z

czasów genialnego "Painkillera", bardziej

tradycyjnego heavy czy ognistego

power metalu w amerykańskim wydaniu,

a wszystko to zagrane jest z klasą i

ogromną werwą, tak więc o jakimś

archeologicznym wykopalisku nie ma tu

mowy. Jest to słyszalne tym bardziej, że

Hellhaim wzbogacił niektóre kompozycje

odniesieniami do death czy black

metalu, ale dzięki temu "Decimator" czy

"Ghost Of Salem" jeszcze zyskały na

intensywności, prując do przodu niczym

bezlitosna, metalowa machina. Nie można

też nie zauważyć, że Mateusz -

wspierany czasem kobiecymi głosami -

prezentuje na tej płycie pełną paletę wokalnych

barw, płynnie przechodząc od

wysokiego, typowego dla metalu śpiewu

do groźnego growlingu, aranżacje, jak

na tę stylistykę, są naprawdę urozmaicone,

a całość opatrzono surowym, idealnie

tu pasującym, brzmieniem. Konkret

na: (5).

Wojciech Chamryk

Hell Patrol - From Ruins Into Ashes

2017 Tales From Crematoria

W przyszłym roku ta warszawska formacja

obchodzić będzie 10 urodziny,

tak więc była już najwyższa pora do zaakcentowania

długiego już stażu czymś

więcej, niż tylko kolejną demówką. Debiutancki

album "From Ruins Into

Ashes" ukazał się co prawda już w ubiegłym

roku, ale wydany na płycie CD został

niedawno, dzięki inicjatywnie Tales

From Crematoria Records. I dobrze

się stało, bo słuchanie tych totalnie oldschoolowych

dźwięków w "cyfrowobandcampowej"

wersji to jednak nie

było to. Z krążka ten opętańczy black/

thrash Hell Patrol brzmi znacznie lepiej,

jakoś naturalniej, chociaż nie da się

też nie zauważyć, że są jeszcze nośniki

znacznie bardziej adekwatne dla charakteru

tego wydawnictwa: LP i MC. Póki

co cieszmy się jednak z tego co mamy,

bo tych dziewięć utworów, łącznie niewiele

ponad 30 minut muzyki, to solidny

cios i porcja totalnie bezkompromisowych

dźwięków. Niektóre mają już na

karku kilka ładnych lat, gdyż "Desecration",

"Obedience" i "Chariots Of Oblivion"

pochodzą jeszcze z demówek wydanych

w latach 2010 i 2012, ale kopią

jak trzeba, ani na cal nie odstając od

swych nowszych współbraci. Cieszy też,

że Steyr z kumplami nie ograniczają się

tylko do samej jazdy na najwyższych

obrotach, wplatając tu i ówdzie efektowne

solo ("Chariots Of Oblivion"), decydując

się na mocarne zwolnienia, niekiedy

mające w sobie coś z tradycyjnego

heavy samego Ronniego Jamesa Dio

("Satanic Storm) czy patenty potwierdzające,

że skrajne uproszczenie tych

dźwięków to świadomy wybór muzyków

(tytułowy "From Ruins Into

Ashes"). Niezgorzej brzmi też wieńczący

to dzieło zniszczenia cover "Seven Churches"

Possessed, w wersji krótszej i jeszcze

bardziej intensywnej od oryginału.

(5)

Wojciech Chamryk

Heretic - A Game Yoy Cannot Win

2017 Dissonance Productions

Lubicie Metal Church, Reverend, Hirax?

Tak, to ta muzyczna półka. Zresztą

muzycy Heretyka pogrywali w również

w tych bandach. Heretic, zespół tyleż

znany wśród fanów wyżej wymienionych

grup, co i nieco zapomniany, a nawet

niedoceniany. Na szczęście, po latach

hibernacji i wskrzeszeniu Heretic,

w roku 2011, chłopaki obiecują grać i

nagrywać regularnie, a co najważniejsze,

koncertować. To w tym zespole terminował

niejaki Mike Howe (zaśpiewał

na debiucie z 1988, pt. "Breaking Point"),

zanim dołączył do Metalowego

Kościoła. W roku 2011, nagrali drugi

album, "A Time Of Crisis". Po niemal

sześciu latach otrzymujemy trzeci krążek,

"A Game You Cannot Win". Wymowna,

sugestywna a zarazem dość

ascetyczna okładka. Przestrzelona czacha

w cierniowej koronie. Wokół niej

wszystko, co sprawia, że ludzkość dąży

do samozagłady. Od pierwszego dźwięku

słychać, że mamy do czynienia z

marką samą w sobie. Tu wszystko jest

przemyślane, nie ma gówniarskiego nieokrzesania,

przypadkowości, czy przerostu

formy. Dostajemy solidną dawkę

heavy/thrashu. Dobre, mocne granie, w

starym stylu, ale z brzmieniem na miarę

naszych czasów. Selektywny dźwięk,

ciężkie gitary, tnące solówki, dobrze

osadzone basy i pełne bębny. To po prostu

hula... Spróbujcie później posłuchać

jakiejś nowej Metalliki. Na osobną

uwagę zasługuje wokal Juliana. To śpiewanie

wypośrodkowane gdzieś pomiędzy

Davidem Wayne (R.I.P.), a Mikem

Howe. Choć moim zdaniem, ciut

bliżej tego pierwszego, z czym chłopaki

się nie zgodzili, he, he... Bo uważają, że

Julian ma większą kontrolę nad swoim

głosem. Zresztą oceńcie sami. Razem z

Intro i Outro, na płycie znalazło się w

sumie 13 kompozycji. Ciężko na gorąco

wyróżnić jakąkolwiek, bo takie krążki,

odsłuchuję zazwyczaj od początku, do

końca. Każdorazowo. Taki starodawny

nawyk z XX wieku. Kiedyś ludzie nie

"przesłuchiwali" dyskografii kapeli, w 10

minut, za pomocą przerzucenia plików

mp3. Tym bardziej nie oceniali czyjejś

twórczości, na podstawie takich powierzchownych

oględzin. Heretic przywodzi

mi na myśl te stare, może lepsze,

pod tym względem czasy. Po którymś

odsłuchu stawiam na tytułowy "A

Game You Cannot Win", "Master At

Her Game" i "Annihilate". "Gra której

nie możesz wygrać", jest wciągającą,

muzyczną opowieścią, o kondycji człowieka

i otaczającego go Świata. A ta nie

jest za ciekawa. Świat chyli się ku upadkowi,

ludzie gotują sobie prawdziwe piekło.

Ale dzięki muzyce Heretic, piekło

może stać się całkiem znośnym miejscem.

(6)

Hexx - Wrath of the Reaper

2017 High Roller

Jakub Czarnecki

Czekajcie chwilę, muszę wyszukać zbiór

wszystkich idiomów i przysłów związanych

z kośćmi. Mam już parę! "Kości

zostały rzucone". "Pan Bóg nie gra w kości".

Albo może to: "Za ojców, braci kości

bielejące". Dobra, może już przestanę

się wydurniać i przejdę do sedna, powstając

"niczym mściciel z cudzych kości".

Dobra, przysięgam, to już ostatnie.

Dlaczego zacząłem tak gadać o tym wapniu,

zaraz zapytacie. Ja zaś już śpieszę

z odpowiedzią: nowy album Hexx. Tak,

tego Hexx. Kojarzycie tę kapelę, która

w latach osiemdziesiątych grała power/

heavy, by następnie przejść do thrash/

death metalu? Nie? No, a kojarzycie

Sadus? Jeśli tak, to mieli okazję ze sobą

grać pod koniec lat osiemdziesiątych,

więc jak oglądaliście jakieś ich koncertówki

z tamtego okresu, to z pewnością

mogliście ich zauważyć w adnotacjach.

Jeśli nie, to myślę, że jeden z ich bardziej

kojarzonych utworów pt. "Edge of

Death" możecie spokojnie posłuchać na

YouTubie, zarówno tej wersji heavy/

power jak i thrash/death. No, ale co ma

to wszystko z tymi wszystkimi kośćmi?

No to usiądźcie sobie wygodnie i zaraz

wszystko omówimy dokładniej. Zacznijmy

od tego, jaki gatunek jest reprezentowany

przez ten album. Myślę, że najbliżej

mu do power/heavy z elementami

speed metalu. Sami twórcy tego albumu

oświadczają, że powracają do korzeni

Hexx, czyli do albumów "Under The

Spell" oraz "No Escape", w których wokalistami

byli Dan i Dennis. Z pewnością

widać to na najnowszej okładce.

Tak, widzicie dość żwawego kościotrupa,

który swoim zwiewnym odzieniem

zasłania parę ludzkich głów, zaś na tle

dostrzegamy wir, z którego wydobywają

się łańcuchy. Elementem łączącym tę

okładkę z pierwszymi długograjami jest

kolorystyka. Mroźny niebieski, który

zajmuje większość obrazu. Okładka sama

w sobie ma parę wad, chociażby źle

umiejscowiony tytuł krążka. Przez podobny

koloryt, zarówno tytuł jak i tło

zlewają się, nie dając jednoznacznego

przekazu. Aczkolwiek grafika sama w

sobie jest całkiem w porządku, choć nie

są to wyżyny oryginalności i brakuje jej

do moich faworytów (jak seria okładek

Coroner, z tym paskiem rozciągającym

się po prawej stronie.) Pewnie zniecierpliwieni

tym opisem grafiki, zadajecie

sobie pytanie, czy Hexx rzeczywiście

powraca do korzeni? Odpowiem: tak!

Teraz tę odpowiedź rozwinę. Tak, ten

zespół wraca do korzeni gatunkowych,

jednak z częściowo zmienionym składem.

Spuściznę wcześniej wymienionych

wokalistów przyjął Eddy Vega,

który w Hexx przeszedł chrzest bojowy,

nagrywając ścieżkę wokalną na "Wrath

of the Reaper". Jego udział na tym albumie

chciałbym najpierw krótko podsumować

cytatem z utworu otwierającego

album, czyli "Macabre Procession Of

Spectres". "Yeaa!". W mojej ocenie jego

RECENZJE 177


wokal w rejestrach rozpinających się od

średnich do wysokich, całkowicie pasuje

w nawiązaniu do pierwszych dwóch albumów

tego zespołu. Jest on czytelny i

gdybym miał go do czegoś porównać, to

najpewniej byłby to wokalista Grim

Reaper, chociaż, też bym się zastanowił

nad wokalistą Judas Priest. Kończąc

już temat wokaliz zespołu, a zostając jeszcze

przy porównaniach i przy Judas

Priest, samym w sobie, to jeśli będziecie

mieli okazję, to przesłuchajcie sobie

"Dark Void Of Evil" czy "Voices" z obecnie

omawianego albumu, i zestawcie je z

"A Touch Of Evil" z "Painkiller". Następnie

odpowiedzcie sobie na pytanie, czy

widzicie jakieś podobieństwa między

tymi utworami? Ja je widzę, jednak nie

uważam tego za cechę, która skreśla ten

album. Poza tym można się doszukiwać

pewnych podobieństw do innych zespołów

(mnie, na przykład, ten album kojarzy

się też z Saxon) i z pewnością znajdą

się mnogie skojarzenia, bowiem obecnie

ciężko grać heavy/power, nie łącząc

elementów znanych z poprzednich

dokonań. Generalnie ten temat zostawiam

wam.Zajmę się teraz cechami

utworów, tematyką albumu i jakością

warstwy lirycznej. Jak wcześniej mogliście

się dowiedzieć, album jest utrzymany

w estetyce power/heavy, więc nie zaskoczy

was, gdy powiem, że jest on

utrzymany zarówno w marszowych jak i

w szybkich tempach lecz zwykle jest w

podstawowym metrum. No, standardzik.

Motyw zła i szkieletów? Również

standardzik. Warstwa liryczna z pewnością

nie jest tą, która jest przykładem

terminu "wybitna", jednak jest to wciąż

całkiem parę fajnych motywów i cytatów.

Na przykład: "Just remember This

My Friend, If You Play With Fire, You'll

Burn in The End*" z utworu "Voices". No

dobra, przyznaje się, ten zwrot idiomatyczny

chwycił mnie za serduszko. Tak

bardzo, że aż pozwoliłem sobie nawiązać

do tego we wstępie. Kompozycyjnie

album jest złożony z riffów opartych na

kwintach oraz na motywach zawierających

między innymi tryl (czy jak by to

gitarzyści powiedzieli, hammer on i pull

off). Skoro już wzrokiem jesteście tutaj,

a znaleźliście odpowiedź na nurtujące

was pytanie dotyczące wstępu, to pozwólcie,

że zadam kolejne. Co z wykonaniem

albumu? Całkiem dobre

brzmienie, osobiście nie mam się do

czego przyczepić. Słyszałem gorsze

brzmieniowo kompozycje, które broniły

się klimatem i tematem, więc nie uważam

wcale brzmienia album za ostateczną,

wartościującą kwestię, szczególnie,

że ona jest mocno subiektywna. I

mogę napisać z pewnością, że jest ona

klarowna i przystępna dla słuchaczy nie

mających wcześniej kontaktu z tego

typu muzyką, aczkolwiek nie trąci ona

zbytnią szklanką. Wykonanie? Myślę,

że wystarczającym dowodem na jakość

wykonania jest już część składu zespołu,

czyli dwóch byłych członków zespołu

oraz gitarzysta Brocas Helm. Nawiasem

mówiąc, słyszę na tym albumie inspiracje

tym zespołem, jednak w niewielkich

ilościach. O wokaliście wspomniałem

już wcześniej, zaś basista całkiem

sprawnie podąża za motywami gitarowymi.

Poza kawałkiem "Swimming

The Witch", gdzie raczej nie wychodzi

na przód. Co do solówek, są dobre. Wystarczająco

dobre. Co do wad: to myślę,

że pewne inspiracje - jak dla mnie - są

zbyt oczywiste. Innych nie słyszę. A, jedną

widzę - tak, kompozycja okładki,

konkretniej umiejscowienie tytułu. Ale

to już czepialstwo z mojej strony. Dla

kogo ten album? Myślę, że fani szeroko

pojętego heavy metalu powinni go posłuchać.

Czy jest to album kapeli, na

który wszyscy fani muzyki ciężkiej czekali?

Nie. Bo niestety, tę kapelę zna i

słucha dość niewielkie grono ludzi, które

dzień spędza na słuchaniu takich klasyków

jak Omen, Manilla Road czy

Cirith Ungol. A powinno być jednak

trochę inaczej, choć wątpię, że ten pięćdziesięciominutowy

album to zmieni.

Tak więc, myślę że album wcale nie zawodzi,

wprawdzie nie jest to nic nadzwyczajnego.

Bardzo dobrze wykonany,

zróżnicowany lecz nie do końca oryginalny.

Ode mnie (5).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

* To odpowiednik "Kto mieczem wojuje,

ten od miecza ginie". Chociaż w sumie

"Nie baw się ogniem, bo będziesz

sikał w nocy" też pasuje.

Highrider - Roll for Initiative

2017 The Sign

Już okładka zwiastuje, że będzie bez

kompromisów. Pachnie tutaj na kilometr

klimatem lat 80. To białe tło i ten

narysowany komiksową kreską rycerz z

upaćkanym krwią toporem. Znów podróż

w czasie? No niekoniecznie…

Szwedzki Highrider to ciekawe granie,

bo nie do końca chcące ślepo brnąć w

kalkowanie już dawno napisanych kawałków.

Nie ma tutaj mowy o odgrzewaniu

już pięć razy tego samego mięsa.

Jest to własna strawa, choć przyprawiona

z paczuszki z napisem "Oldschool".

Brutalna jest to muzyka, szybka i ostra

jak topór jegomościa z okładki. Niby

heavy metal ale pachnie też thrashem,

plugawym i brudnym. Słuchało mi się

"Roll for Initiative" bardzo dobrze, bo

to porządnie zagrana płyta. Na początku

napisałem, że niekoniecznie jest to

podróż w czasie, bo faktycznie tak to

odczułem. Highrider brzmi trochę

współcześnie, a bardzo sprawnie zaaranżowane

klawisze (tak, tak!) mogą spowodować

zdziwienie na wielu twarzach.

Chwilami to trochę jak Uriah Heep ze

swoich najlepszych lat. Tylko ten wokal…

Ech, moim uszom naprawdę było

ciężko znieść takie trochę straszydło.

Mnie nie pasował, wolałbym coś zdecydowanie

w opozycji do agresywnej

muzyki, połączenie mogłoby bardzo intrygować.

A tak otrzymaliśmy po prostu

porządny kawał ociekającej mocnymi

riffami muzyki. Proszę się jednak nie

czuć zbitym z tropu - jest dobrze. (5)

High Spirits - Escape

2017 High Roller

Adam Widełka

Historia muzyki metalowej nie raz pokazała,

że mini albumy, tak zwane EP,

zawierały lepszy materiał niż pełnowymiarowe

płyty. Można uznać, że to paradoks,

ale sam doświadczyłem kilka

takich przypadków na własnej skórze, a

do grona szczęśliwców dołączyła właśnie

"Escape" High Spirits. Co ciekawe,

High Spirits to teatr jednego aktora,

pana Chrisa Black. Muszę przyznać, że

uzdolniony człowiek z niego, bo sam

stworzył już wcześniej trzy albumy oraz

single i dwie EP. Ta, która wpadła w

moje ręce to trzecia a druga nagrana w

roku 2017. Płodny artysta nawet rzekłbym.

Kompletnie nie znałem wcześniej

ani zespołu High Spirits (tak, bo na

żywo towarzyszą Chrisowi stali muzycy

od 2009 roku) ani muzyki podpisanej

przez Chrisa, jednak te czternaście

minut i dwanaście sekund z "Escape"

zachęciło mnie do poszperania więcej w

jego twórczości. Nie jest to tak dobry

zestaw czterech utworów jak chociażby

liczący sobie tyle samo "Wild Animal"

Running Wild (który uwielbiam!!!), ale

mogę śmiało powiedzieć, że słucha mi

się tego z niekłamaną przyjemnością.

Dominują tutaj szybsze tempa, z wyjątkiem

ostatniego utworu, utrzymanego

w wolniejszych klimatach. Wszystko

osadzone jest w klasycznym graniu spod

znaku szybszego hard rocka i heavy

metalu. Wprawne może ucho dojdzie,

że to bardzo zgrabnie "zlepione" instrumenty

w studio, że jednak gra tutaj

jedna osoba, ale całościowo brzmi to

całkiem nieźle. Kompozycje, mimo, że

to przywodzące na myśl dźwięki spod

znaku lat 80. nie są żadną bezmyślną

kalką. Nie jest to odkrywcze, jednak nie

takie ma być. Szczerze polecam "Escape"

wszystkim, którzy cały czas zakochani

są po uszy w klasycznym graniu,

unikającym nowych trendów i nie przejmującym

się, że ktoś określa to mianem

sztampowego. Ja jestem daleki od takich

słów w przypadku tej EP High Spirits.

(5)

Iced Earth - Incorruptible

2017 Century Media

Adam Widełka

Iced Earth to zespół, który działa już

prawie trzydzieści lat. Z różnym skutkiem

regularnie nagrywają od 1990 roku

albumy, które mają swoich zagorzałych

fanów. Mnie jakoś nigdy on nie

przekonywał. Nie wiem, może przez to,

że jakoś nie zwracałem na nich specjalnej

uwagi? Widziałem ich kiedyś przed

Saxon na żywo i było całkiem poprawnie.

Może też na kształt ich płyt, a

przez to odbiór, wpływa to, że bardzo

często zmieniał się skład. Tak czy siak w

moje ręce wpadło najnowsze dzieło

amerykanów, "Incorruptible", które to

dzielą od poprzedniczki aż trzy lata.

Nie słuchałem w sumie żadnych wcześniejszych

albumów specjalnie z okazji

tego, że miałem zająć się tą płytą. Potraktowałem

ją po prostu jako zbiór kompozycji

spod znaku Iced Earth. Muszę

przyznać, że słucha się "Incorruptible"

przyjemnie. Na pewno ma w sobie duży

potencjał. Jednak nie jest to dla mnie

muzyka, która przekonuje mnie na sto

procent. Wszystko, mam wrażenie,

opiera się na jakimś rodzaju patosu, będącym

niestety trochę męczącym.

Gdzieś coś kiedyś słyszałem, na czymś

oparte są te riffy czy praca sekcji. Z jednej

strony przyczepić się nie ma do czego,

z drugiej można mieć wrażenie, że

bardzo poprawna to płyta. Po prostu.

Tyle i aż tyle. Po zespole z takim stażem

oczekiwałbym jednak czegoś więcej.

Trochę też karykaturalnie wypada fuzja

thrashu z power metalem. Nie przemawia

do mnie takie prężenie muskułów.

Poza tym trochę przewidywalne są

pewne zwolnienia, niby nastrojowe, siłą

rzeczy poprzedzające galopowanie. Duży

plus należy się za rzetelne i wręcz

perfekcyjne wykonanie muzyki. Widać,

że panowie nie na darmo spędzają mnóstwo

czasu w studio, dopieszczając każdy

szczegół. Tak jak wspomniałem

wcześniej, płyta ma potencjał, sporo się

dzieje i może się podobać. Myślę, że

wielkim fanem Iced Earth z powodu

"Incorruptible" nie zostanę. Nie uważam

jednak bym stracił czas na odsłuchiwanie

tego materiału. Nie pasuje mi

w całości po prostu takie granie, chociaż

krzywdząco było by napisać, że to słaba

płyta. Co to, to nie. Utrzymane jest to

na przyzwoitym poziomie i nie pozwala

się nudzić słuchaczowi przez te pięćdziesiąt

pięć minut. Jeśli jeszcze jest to

fan takich rytmów, na pewno będzie w

pełni usatysfakcjonowany. (4,5)

Ice War - Ice War

2017 Shadow Kingdom

Adam Widełka

Ice War to jednoosobowy projekt Jo

Capitalicide pochodzącego z Kanady.

Wcześniej działał on pod nazwą Iron

Dogs i wydał dwie płyty w latach 2012-

2013 z towarzyszeniem basisty Dana

Lee. W 2015 roku postanowił wziąć

wszystko w swoje, tylko swoje, ręce i w

efekcie otrzymujemy długogrający debiut

ostatniego z wcieleń Jo. Tyle tytułem

krótkiego wprowadzenia. Jak więc

sprawa ma się z muzyką? Historia metalu

zna wiele przypadków muzyków, którzy

samodzielnie nagrywali swoje albumy.

Z różnym skutkiem. Trzeba przyznać,

że Ice War nie przynosi wstydu.

To bardzo przemyślany krążek, stworzony

według sprawdzonej, oldschoolowej

receptury. Te półgodziny muzyki

to pomieszanie typowej galopady, sprawnych

solówek, fajnych melodii i naturalnego

wokalu. Czuć tutaj faktycznie

powiew zimna, gdzieś na myśl przywodzi

to granie klasyczne podejście do gatunku

chociażby według Manilla Road.

Trochę siermiężne, trochę toporne, ale

takie właśnie ma być. Jo nie sili się na

jakieś wydumane pomysły, na jakieś

mydlenie oczu wystrzeliwanymi z prędkością

światła riffami. Jest solidnie i

zwięźle. Można zwrócić uwagę na ciekawą

"sekcję rytmiczną", która w wykonaniu

naszego bohatera podaje rytm

bardzo sprawnie i nie odczuwamy w

ogóle, że zrealizował to jeden człowiek.

Wiadomo, nie są to jakieś straszliwie

połamane tematy, ale też mam wrażenie,

nie o to tutaj chodzi. "Ice War" to

płyta taka, jakie lubię. Krótka i bez

zbędnych zawiłości. Takie proste w wyrazie

granie, stawiające bardziej na emocje

niż na aspekt techniczny. Miałem

też na początku przygody z nią mały

problem, bo nie znalazłem w niej na

tyle chemii, by cokolwiek ciekawego napisać.

Kilkanaście przesłuchań jednak

dały zmianę podejścia i "Ice War" dostało

ode mnie szansę. Nie jest to wprawdzie

coś, co spowodowało chwilowe

migotanie serca, ale szczerze polecam

178

RECENZJE


wszystkim zorientowanym na gatunek

heavy/speed metal. (5)

Adam Widełka

Impalers - The Celestial Dictator

2017 Evil Eye

Okładka może nieco zmylić... dość nowoczesny

obrazek. Kosmos, jakieś trzy

gigantyczne, stawonogie kreatury, wbijające

swoje odnóża w planetę (w domyśle

Ziemię). Już po odpaleniu intro, które

przechodzi w "Terrestrial Demise",

dostajemy solidnego thrashowego kopa.

Skojarzenia z Kreatorem są nieuniknione.

I to tym ze "złotego okresu",

czyli "Extreme Aggression" i "Coma of

Souls". Ta motoryka, akcentowanie i

brzmienie. No i tempo. Soren pluje wyrazami

tak szybko, że Mille Petrozza

mógłby zaniemówić z wrażenia. Zresztą

Mille dziś już tak nie wymiata... Uczeń

przerósł mistrza. Pierwsze trzy utwory

to dawka bezlitosnej masakry. Znakomity

krzyk godny Toma A. w "Angel of

Death", otwiera "Color Me White". Do

tego utworu nakręcono dość kontrowersyjny

klip. A może, to mnie się tak wydaje,

ze względu na mój negatywny stosunek,

do substancji wziewnych, zmieniających

świadomość. Piąty na liście

utwór "Into Doom"... to kompletny

zwrot akcji. Zaczyna się spokojnie, niemal

balladowo. Łagodne gitarki. Jeśli tu

nadal śpiewa Soren, to szacun dla gościa,

za znakomite operowanie głosem.

Czysty i klarowny śpiew. Muzyka przyśpiesza,

ale nie jest już kretoropodobna.

Od następnej pieśni ("What is One"),

wokale już są mieszane, co nadaje dodatkowego

kolorytu. Dzięki temu muzyka

nie nuży po kilku utworach. Mam wrażenie,

że śpiewają dwaj różni wokaliści.

I nawet mi się to podoba. Tytułowy

"Niebiański Dyktator", zaczyna się dość

tajemniczo... i zaraz nabiera rozpędu.

Tempa średnie i szybkie, bardzo szybkie...

Soren znowu bez litości dla

swoich strun głosowych. W środku

ciekawe basowe zwolnienie i melodyjna

solówka płynąca z rytmem. A potem

dalej galopada. Ogromnie żałuję, że nie

mogłem być na ich koncercie, niestety

za późno się dowiedziałem. Dawka

energii i adrenaliny jest naprawdę potężna.

"Anthitesis" dokonuje finalnego

zniszczenia. Płyta przelatuje niemal z

prędkością światła przez uszy i nagle się

kończy. Pozostaje niedosyt. Brawo chłopaki!

(6)

Jakub Czarnecki

Indian Nightmare - Taking Back the

Land

2017 Iron Shield

Przy okazji tego zespołu wystąpiło

określenie speed metal punk... I to dość

trafnie oddaje wrażenia po odsłuchu debiutu

"Tacking Back The Land" niemieckiego

Indian Nightmare. Ciekawostką

jest to, że wokalista ukrywający

się pod ksywką Poison Snake, pochodzi

z Meksyku, a gitarzysta, Dodi

Nightmare, z Indonezji. Pozostali muzycy

(Butch Maniac - gitara, Lalo - perkusja,

Cedro - bas) są prawdopodobnie

Niemcami. Na okładce szkielety w indiańskim

rynsztunku, plus jakieś totemy z

kości. Podoba mi się ta grafika. Intro

brzmi rzeczywiście jak fragment indiańskiego

rytuału... A potem dostajemy

tomachawkiem między oczy. Otwierający

album "Mengapa" zaczyna się zbrudzonym

basem, by przejść w potupajki.

Co ta muza ma z punkiem? Pewną prostotę

kompozycji (nie prostactwo, prostotę),

zamulone, niechlujne brzmienie i

dziką energię. Niemal oiowe rytmy, ja

np. nie słyszę podwójnej stopy. Są tu i

melodie, ale grane jakby od niechcenia,

bez spiny... Konkretne riffy, bez udziwnień,

choć są i dobre solówki. "Circles

of Fire" zaczyna się dość megadethowato,

a potem kolejny kop w plecy. Wokalista

Dodi fajnie łączy śpiew w stylu

Cronosa (Venom), z bardzo wysokimi

frazami a'la King Diamond, co na początku

brzmi dość ekscentrycznie, ale w

efekcie urozmaica wokale. Facet sprawia

momentami wrażenie opętanego. Mnie

podoba się bardzo. "War Metal

Punks"... Tu naprawdę jest blisko Venomu.

Ale to bynajmniej nie zarzut o plagiaty.

Po prostu ta sama energia, diabeł,

i syfiaste brzmienie. Już lubię. Mam

tylko nadzieję, że chłopaki nigdy nie

będą remasterować swoich płyt i nie

zrobią takiego gówna, jak Mustaine z

pierwszymi albumami Megadeth. Bo tu

nie chodzi o klarowny sound, czy wirtuozerię...

a o "rokendrolową" petardę. I

to dostajemy w dziesięciu kompozycjach.

Kark boli, było dobrze. (4)

Jakub Czarnecki

Inner Axis - We Live By The Steel

2017 Fast Ball

Historia tego zespołu rozpoczyna się w

1999 roku. Wtedy to powstaje zespół

Midgard. Ponoć grali epicki metal z

kobietą na wokalu. W 2008 roku grupa

rozpada się. Pozostawia po sobie dwa

dema oraz singiel. Na gruzach Midgard

powstaje Inner Axis. Zespół debiutuje

pełnym albumem w 2011 roku, jego tytuł

to "Into The Storm". Na jego

następcę, kapela czekała długie sześć

lat, a jest nim właśnie omawiany "We

Live By The Steel". W pierwszych odsłuchach

Niemcy skojarzyli się z Brytyjczykami

z Monument, którzy nawiązują

do klasycznego heavy metalu ale

nie silą się na oldschoolowe brzmienie, a

w pełni korzystają z środków dostępnych

w spółczesnych studiach nagraniowych.

Jednak Monument nie kryje

swojej fascynacji ziomkami z Iron Maiden,

za to Inner Axis choć nie odżegnuje

się od Maidanów, to ich muzyczne

preferencje są zbliżone do tego co

robią z kolei ich ziomale z Majesty,

Wizard czy Pargaon, a zatem inspiracje

też są ciut inne. Niestety dzielenie fascynacji

z innymi niemieckimi kapelami

sprowadza muzykę Inner Axis do poziomu

rodzimej sceny, który w głównej

mierze zamyka się w słowie: solidny. No

cóż Niemcy tak mają, choć jest kilka

scen, które chciałby mieć ten potencjał i

poziom. Z tego powodu trudno wyróżnić

na "We Live By The Steel" poszczególne

kawałki. Ogólnie dobrze słucha

się całości płyty, ba parę razy złapałem

się, że po jej zakończeniu bezwiednie

odpaliłem ją ponownie. Słowem

Niemcy z Inner Axis mają papiery na

granie, potrafią wyśmienicie wyprodukować

swoja muzykę, świetnie opakować

(okładka w typowym kiczowatym

heavy metalowym stylu), ale na jakieś

fajerwerki nie ma co liczyć. W sumie

cenię sobie takie granie, bowiem daje to

czego człowiek spodziewa się, tradycyjny

heavy metal z nutką power metalu

nagrany w sposób współczesny, także z

chęcią sięgnę po kolejny krążek tego zespołu,

nawet gdy wydadzą go za kolejne

sześć lat. (3,5)

Insatia - Phoenix Aflame

2017 Pitch Black

\m/\m/

Amerykańsko-kanadyjska grupa powermetalowa

Insatia już w 2013r. wydała

nakładem własnym debiutancki album

"Asylum Denied", jednak dopiero ich

najnowsze dzieło "Phoenix Aflame" ma

szansę przynieść im naprawdę spory

rozgłos na rynku muzycznym. Zespół,

którego wokalistką jest solidnie muzycznie

wykształcona Zoë Federoff, zaangażował

bowiem do współpracy artystów

związanych niegdyś z takimi grupami

jak Arch Enemy, Firewind czy

Beyond the Black. Płytę otwiera przepiękne

melodyjne intro "Land of the Living",

po którym już wiemy, że za sukcesem

zespołu stoi utalentowana chórzystka.

Już w drugim kawałku "Act of Mercy"

Zoë pokazuje swoje ostrzejsze oblicze,

a sam utwór przywodzi na myśl

Within Temptation w czasach największej

świetności (albumy "The Silent

Force" i "The Heart of Everything").

Niestety wokal frontmenki Insatii nie

jest aż tak mocny jak u Sharon. W "Memory

of the Sapphire" bardzo podoba mi

się za to fragment, w którym popis swoich

umiejętności dają gitarzysta i perkusista.

Jednym z najlepszych utworów na

płycie jest niewątpliwie "Sacred" - wokal

Zoë brzmi w nim najwyraziściej, słyszymy

też w tle budujące napięcie

skrzypce. W "We are the Grey" urzeka

wspaniała gitarowa solówka, w "Not My

God" zgrany duet Zoë i Apollo Papathanasio,

w "Velvet Road" akustyczne

brzmienie - w każdym utworze można

znaleźć jakiś ciekawy i wyrazisty element.

Tytułowy "Phoenix Aflame" jest

najbardziej powermetalowy ze wszystkich

utworów z albumu, tutaj dopiero

tempo naprawdę przyspiesza i instrumenty

pokazują w pełni swoją moc.

Obok "Sacred" i "Velvet Road" (wokal

Zoë świetnie sprawdza się w balladach

jak ta) to najmocniejszy punkt płyty.

Album zamyka mocne uderzenie w postaci

"Healer of Hatred", w którym jednak

niestety wokal frontmentki znika

gdzieś wśród mocnych gitarowych riffów.

Generalnie słuchając albumu mam

trochę mieszane uczucia. Z jednej strony

utwory są naprawdę chwytliwe i

wpadają w ucho, nie ma na płycie żadnych

klasycznych "zapychaczy", z drugiej

jednak głos wokalistki momentami

wydaje się nieco infantylny i piskliwy.

Nie ma w nim tej siły i iskry, którą możemy

usłyszeć chociażby u Simone Simons

z Epiki czy Floor Jansen z

Nightwish - a to właśnie z twórczości

tych kapel Insatia czerpie inspiracje.

Mam jednak nadzieję, że z kolejnym

krążkiem kapela nabierze wigoru, bo

oferuje ciekawy materiał. (4.5)

Marek Teler

Ironflame - Lightning Strikes The

Crown

2017 Divebomb

Jednoosobowe projekty to zdaje się forma

typowa raczej dla black metalu, tymczasem

i w bardziej tradycyjnym graniu

zdarzają się takie inicjatywy, co potwierdza

casus amerykańskiego Ironflame.

Pomysłodawcą i multiinstrumentalistą

jest tu Andrew D'Cagna:

ogromny miłośnik starego metalu z lat

80., zadeklarowany fan Judas Priest,

Iron Maiden, Riot, Savatage i wielu

innych wspaniałych zespołów z tamtych

lat. Dał temu wyraz na swej debiutanckiej

płycie "Lightning Strikes The

Crown", nagrywając osiem (na LP) i 10

(wersja CD) utworów nawiązujących i

czerpiących do dokonań w/w formacji.

Można je śmiało określić mianem niezwykle

udanego hołdu dla czasów największej

świetności gatunku, kiedy w latach

1982-85 przeżywał on największy

rozkwit artystyczny, odnotowując przy

tym ogromny sukces komercyjny. Andrew

wskrzesza tamtego ducha, serwując

porywające numery utrzymane w stylistyce

tradycyjnego/US power metalu, z

licznymi nawiązaniami zarówno do

NWOBHM, jak i germańskiej szkoły

spod znaku wczesnego Accept. Aż dziwne,

że tak nośne i klasyczne zarazem

numery wyszły spod ręki kogoś, kto dotąd

był kojarzony ze sceną ekstremalną,

ale jak widać stara miłość nie rdzewieje.

Warto też zauważyć, że to niby one

man band, ale gościnnie udziela się aż

czterech gitarzystów grających solówki,

w tym Jim Dofka, tak więc pod tym

względem też jest nieźle. Na okładkach

takich płyt wytwórnie dawały kiedyś reklamowe

slogany w stylu "Play it loud!"

i jest to słuszna opcja, bo "Lightning

Strikes The Crown" warto słuchać

głośno i często. (5)

Wojciech Chamryk

Jack Starr's Burning Starr - Stand

Your Ground

2017 High Roller

Jack Starr to gitarowy wirtuoz jakich

mało. Profesjonalną karierę zaczynał na

pierwszych płytach Virgin Steele, a z

Davidem DeFeisem współpracował

później jeszcze wielokrotnie. Grał też w

Devil Childe, Phantom Lord, gwiaz-

RECENZJE 179


dorskim projekcie Thrasher czy Strider,

by od 1984 roku zacząć karierę solową.

Przebiega ona dwutorowo, ponieważ

Starr część płyt, np. bluesowe, firmuje

tylko swym imieniem i nazwiskiem,

a te mocniejsze nazwą Jack

Starr's Burning Starr. Najnowszy

album tej formacji (w składzie sami wyjadacze,

znani z Manowar, Pentagram,

Riot V i wielu innych zespołów) to porywający

US power metal lat 80. o epickim

rozmachu. Pewnie gdyby "Stand

Your Ground" ukazała się tak w 1984

roku, to dziś wymienialibyśmy ją obok

największych klasyków Omen, Liege

Lord, Chastain czy Attacker, a tak będzie

to pewnie rzecz dla wtajemniczonych.

Nie zmienia to jednak faktu, że

wśród tych 12 utworów nie ma słabej

kompozycji, głos Todda Michaela

Halla brzmi wspaniale, a lider czaruje

gitarowym kunsztem. W wyrównanej

stawce szczególnie wyróżniają się: najdłuższy

w dotychczasowym dorobku zespołu,

trwający ponad 10 minut utwór

tytułowy, mijający jednak jakby był o

połowę krótszy, zwarta, powerowa petarda

"Stronger Than Steel" i rozpędzony,

idealny na singla "The Enemy", ale

bez dwóch zdań "Stand Your Ground"

warto poznać (i mieć) w całości, najlepiej

na winylowym krążku. (5,5)

Wojciech Chamryk

Jag Panzer - The Deviant Chord

2017 SPV

Pewnie nie brakowało takich, którzy postawili

już na tych amerykańskich weteranach

przysłowiowy krzyżyk, ale Jag

Panzer nie dość, że mają się dobrze, to

jeszcze wracają w naprawdę niezłym

stylu. Nie wiem, czy podeszli do swego

dziesiątego, było nie było jubileuszowego

albumu jakoś szczególniej, a może

sprężyli się dodatkowo z racji powrotu

do składu Joey'a Tafolli, ale fakt faktem,

od ładnych kilku-kilkunastu lat nie

wydali tak dobrej płyty. Już opener

"Born Of The Flame" nader dobitnie pokazuje,

że panowie wciąż potrafią stworzyć

żywiołowe, zakorzenione w US power,

a zarazem urozmaicone kompozycje.

Na dalszych pozycjach też ich nie

brakuje, bo jak tu nie docenić choćby

porywającego "Salacious Behavior", równie

energetycznego "Fire Of Our Spirit"

czy nośnego "Far Beyond All Fear"?

A mamy tu jeszcze przecież tytułowego

killera z balladowym wstępem, zainspirowaną

klasycznym walcem balladę

"The Long Awaited Kiss" oraz zaskakującą

przeróbkę "Foggy Dew". Jeśli już

nagrywać covery, to właśnie tak: z szacunkiem

do oryginału, ale i po swojemu,

dzięki czemu ta stara, irlandzka pieśń

brzmi niczym klasyczny numer Jag

Panzer. Cieszy też, że nie tylko instrumentaliści,

ale i wokalista Harry Conklin

jest w formie - przecież nierzadko

znacznie młodsi od niego śpiewacy, by

wymienić tylko Sebastiana Bacha,

brzmią znacznie słabiej, a tu piąty krzyżyk

z okładem na karku i głos wciąż jak

dzwon, tak jak na przykład w "Blacklist"

czy "Dare". Fani amerykańskiego - prawdziwego

- metalu nie powinni więc

przegapić tej udanej płyty. (5)

Wojciech Chamryk

Jeff Lynne's ELO - Wembley Or Bust

2017 Sony Music

Electric Light Orchestra założona została

w 1970 roku zaczynając dość ambitnie,

odnajdując się w stylistycznie

rocka symfonicznego. Z czasem coraz

bardziej uciekając w stronę komercji,

czyli pop rocka, popu, a nawet disco. Jednak

największe osiągnięcia zyskała

dzięki przebojowym pop rockowym piosenkom,

które charakteryzowały się ciepłymi

"beatlesowskimi" melodiami oraz

bogatymi aranżacjami, przeważnie imitującymi

symfonie lub orkiestracje. Druga

połowa lat siedemdziesiątych w wykonaniu

ELO to istny nokaut. Nie sposób

wymienić wszystkich przebojów,

które stworzył wtedy zespół. Niestety

lata osiemdziesiąte to rozdrabnianie się

na drobne, choć taki krążek "Time"

wspominam bardzo dobrze. No właśnie,

w czasie ich prosperity nie byłem wielkim

zwolennikiem Elektryków. Za to

ich przeboje oraz płyt znakomicie znałem,

bowiem mimo niewątpliwie komercyjnej

strony ich muzyki, grupa miała

spore wsparcie części fanów ambitnego

rocka, z której to, kilku jej przedstawicieli

usilnie chciała mnie przekonać

do tej grupy. Wtedy im się to nie udało,

lecz ziarenko zasiali, a z biegiem lat moje

zdanie o ELO zdecydowanie zmieniło

się. Tym czasem w drugiej połowie lat

osiemdziesiątych historia Electric Light

Orchestra dobiegła do końca. Jeff Lynne

lider zespołu zajął się pracą producenta

i songwritera oraz zaangażował sie

w mniej absorbujący projekt The Traveling

Wilburys. Pozostali muzycy

próbowali kontynuować karierę jako

Electric Light Orchestra Part Two,

mimo wydania dwóch albumów i sporej

liczby koncertów nie wiele udało sie im

zwojować. Zespół prowadził drugi w

ważności po Jeff'ie, Bev Bevan (w porozumieniu

z Lynne'em), który w końcu w

1999 roku wycofał się ze branży, jednocześnie

odsprzedając swoje prawa

Jeff'owi. Od 2000 roku Jeff Lynne

próbuje powrócić z Electric Light

Orchestra. Robi to powoli, mozolnie

ale idzie mu coraz lepiej. Już w 2001 roku

ukazuje się album "Zoom", który

wtedy firmowany jest jako album solowy

ale w sumie to powrót zespołu.

Wskazuje na to chociażby kolejne DVD

"Zoom Tour Live", które firmuje już

logo Electric Light Orchestra. Pokazują

się także wspominkowe kompilacje,

koncerty na CD i DVD. W 2012

roku Lynne wypuszcza kolejny album

solowy "Long Wave" z coverami piosenek,

które miały wpływ na muzyczną

edukację samego artysty. Rok później

ponownie ukazują się wznowienia

"Zoom" i pierwszego solowego albumu

"Armchair Theatre", a także wspominana

koncertowa płyta ale ze zmienionym

tytułem "Electric Light Orchestra

Live". Ale takim prawdziwym powrotem

- przynajmniej dla mnie - jest

bardzo dobry krążek "Alone in the

Universe" z 2015 roku. Jest to zapowiedź,

że fanów Jeffa czeka jeszcze parę

ciepłych chwil. Na pewno jest nią wydany

dopiero co, koncertowy album

"Wembley Or Bust". Niesamowite wydawnictwo,

które zawiera ponad dwadzieścia

utworów znanych lub bardzo

znanych w nowej, współczesnej odsłonie.

A to dlatego, że Jeff'owi towarzyszą

nowi muzycy, którym dowodzi Mike

Stevens, kiedyś w Take That. Nie ma

co się obawiać, muzyka nic nie straciła

na swojej wartości, a muzycy towarzyszący

Lynne'owi na scenie, to więcej niż

profesjonaliści, to muzycy z wielkim sercem.

Przeboje ELO wciągają publiczność

od samego początku, wystarczy

wyłapać przebitki, które znajdują się na

DVD. Zresztą dają one mi wrażenie, że

w ten wieczór na Wembley ściągnięto

pensjonariuszy sanatoriów Ciechocinków

całego świata. A, że spora część tej

publiczności stanowiły kobiety, więc o

wieku zamilczę. Z rzadka zdarzały się

jednak osobniki, które mogłaby być

dziećmi, a nawet wnukami większości,

która zameldowała się na ten koncert.

Repertuar tego występu to kolaż sporej

części przebojów z całej kariery Jeff'a

Lynne'a. Jednak najwięcej wybrano z

"Out of the Blue". Do tego doszedł

przebój z ostatniego albumu "When I

Was a Boy" oraz jeden z przebojów

The Traveling Wilburys, "Handle with

Care". Dosłownie ponad półtorej goziny

ekscytacji. W dodatku dobór kompozycji

jest ułożony perfekcyjnie, także

koncert trzyma w napięciu to ostatniej

nutki. Sam album wydany jest w kilku

wersjach. Bardzo fajnie ogląda się DVD

(lub BluRay) ale muzyka przerywana

jest, a to komentarzem Jeff'a Lynne'a a

to wypowiedziami muzyków czy samych

fanów, dlatego wolę dyski audio,

które znakomicie się słucha i to bez żadnych

przerywników. Teraz takie

kapele jak Electric Light Orchestra nie

wydają co roku albumów studyjnych,

częściej wykorzystują rejestracje sporych

wydarzeń. I nie mam nic przeciwko

temu, bo jak zawsze będą podchodziły

tak, jak w wypadku "Wembley Or

Bust", gdzie repertuar jest znakomity,

wykonanie rewelacyjne, a scenografia

oszałamiająca, to żaden z fanów nie

oprze się i z wielką chęcią zapozna się z

nowym wydawnictwem. A "Wembley

Or Bust" powinien zobaczyć i usłyszeć

każdy fan Electric Light Orchestra.

Magia wróciła.

Jenner - To Live Is To Suffer

2017 Inferno

\m/\m/

Nie wiem na ile miejsce pochodzenia

zespołu może powodować jego wyrazistość,

ale w przypadku Jenner czuć to aż

nadto. Fakt, że podobnych grup było i

może jest całkiem sporo, jednak "To

Live Is To Suffer" powstał w gorącym,

serbskim obszarze. Pochodzący z Belgradu

Jenner to cztery dziewczyny, które

wydały właśnie swój długogrający debiut.

Album zawiera osiem dość zwartych

i szybkich strzałów. Czas całości

również przypomina stare, dobre czasy

dla tak ostrej muzyki - raptem 37 minut.

W sumie muzycznie Jenner proponuje

coś, co już jest znane i nie za bardzo

odkrywcze, chociaż minuty upływają

w zaskakująco pozytywnej atmosferze.

Na pewno trzeba oddać dziewczynom,

że grają z szaleńczą pasją i zaangażowaniem.

Prędkie tempa, szatkujące

riffy i kontrastujący trochę z tym

wszystkim wokal, który stara się być jak

najbardziej naturalny. I dobrze, bo

szkoda by było silić się na jakieś demoniczne

wrzaski lub dziwne zmiany barwy

kiedy jest po prostu dobrze. Album

brzmi zaskakująco świeżo, chociaż jak

wspomniałem utrzymany jest w dość

przewidywalnej stylistyce. Utwory są

kompozytorsko ciekawe, nie można powiedzieć,

że obcujemy z jakąś bezmyślną

speed/thrashową sieczką. Długość

pojedynczych numerów nie wzięła się

też znikąd, bo słychać, że dziewczyny

lubią trochę pokombinować i nawet nieźle

im to wychodzi. Tu i ówdzie pojawi

się bardzo sprawna solówka, a to dalej

usłyszymy intrygujący melodyjny fragment.

Widać, że to zgrany zespół. Na

pewno "To Live Is To Suffer" może się

podobać nie tylko maniakom machania

głową. Fajnie, że nawet w tak egzotycznych

zakątkach świata dla muzyki

metalowej powstają takie zespoły. Plus

wielki jest taki, że jest to twór żeński, a

mimo wszystko tych jest stanowczo

mniej. Warto poznać, posłuchać i posmakować

tej strawy prosto z bałkańskiego

kotła. Myślę, że nasyci się nią nawet

najbardziej wybredny amator soczystych

prędkości. (4)

Jorn - Life on Death Road

2017 Frontires

Adam Widełka

Ostatnimi laty Jorn przyzwyczaił nas

do nagrywania płyt z coverami, grania

coverów na koncertach albo grania własnych

kawałków, ale bez dostatecznej

mocy. Rok 2017 to przełamanie passy.

Jorn ma obecnie bardzo heavymetalowy

zestaw muzyków (prawie cały Primal

Fear), co odbija się szczęśliwie w twórczości.

Ostatni krążek Norwega jest dynamiczny,

pełen mocnych, ale rozkołysanych

melodii hard'n'heavy. Mimo stylistyki

słychać stricte heavymetalowe

wykończenie, co więcej, wręcz słychać

rękę Matt Sinnera i słychać gitarę Alexa

Beyrodta. Płyta była promowana

przez "Man of the 80s" - lekki, rockowy,

chwytliwy numer. Płyta jako całość wydaje

się być mocniejszą wersją tego właśnie

kawałka. Do przyjemności słuchania

przykłada się rewelacyjne brzmienie

- czytelne, miękki, ciepłe, przestrzenne i

wbrew pozorom w ogóle nie odbierające

mocy muzyce. Na dokładkę, Jorn jest w

znakomitej formie. Nie jest to może

mocarne śpiewanie znane z jego występu

w Beyond Twilight, ale śmiało można

powiedzieć, że dawny (wręcz bardzo

dawny!) Jorn powrócił. Słuchanie

tej płyty to naprawdę przyjemność! (4)

Korpus - Respekt

2017 Self-Released

Strati

Płyta Korpusu... Jedna z największych

białych plam w historii polskiego rocka,

180

RECENZJE


coś, do finalizacji czego nie doszło w latach

80. ubiegłego wieku, wreszcie

ujrzało światło dzienne - bagatela, 36 lat

po założeniu zespołu i ponad 20-letniej

przerwie w jego działalności. Po iluś odsłuchach

"Respektu" mam jednak mieszane

uczucia, bo najzwyczajniej w

świecie spodziewałem się czegoś lepszego.

Tymczasem tych 10 utworów nie

dość, że niczym nie zaskakuje, ale co

gorsza też nie porywa. Spodziewałem

się konkretnego, przebojowego hard 'n'

heavy: dźwięków, które pamiętałem z

czasów największych sukcesów Korpusu,

kiedy to "Królowa balu" i kilka innych

utworów nieźle namieszały na

Telewizyjnej Liście Przebojów i nie tylko,

a grupa była objawieniem większości

rockowych festiwali. Tymczasem zawartość

tej płyty to przyjemne, ale w

większości mające niewiele wspólnego z

mocnym graniem dźwięki - więcej tu

niestety wygładzonego, kojarzącego się

z banalnym pop-rockiem grania niż

heavy. Nie dziwi też, że bronią się jeszcze

te starsze utwory: "Bal żebraków" -

chociaż brzmiący niczym wersja demo

w porównaniu z resztą materiału, przebojowy

"As", szlachetnie hardrockowy

"Imperator" z organowymi brzmieniami

i syntezatorową solówką czy ostrzejsza,

surowa brzmieniowo "Nafta", ale nowsze

utwory nie są już tak udane. Zespół

najwyraźniej stara się za ich sprawą

nie stracić dawnych fanów - ostali się

jeszcze jacyś? - a jednocześnie przypodobać

obecnym słuchaczom, przyzwyczajonym

do lżejszych brzmień. Szczególnie

razi to w sztampowych balladach

"Esemes" (nawiązania do "Snu o Victorii"

Dżemu) i "Nienasyceni" (wokalna

maniera Jarosława Kisińskiego ze

Sztywnego Pala Azji plus ugładzony do

maksimum Perfect, później mix Budki

Suflera i Van Halen), ale ugrzecznione

popowe numery w rodzaju "Poste restante",

gdzie utemperowane brzmienie

gitar aż poraża in minus, też nie są lepsze.

Tymczasem choćby numer tytułowy

czy "Żądło" aż proszą się o konkretny,

gitarowy sound, podkręcenie mocy

na wzmacniaczach do maksimum. Mogła

to więc być naprawdę udana płyta, a

wyszło coś w stylu Wieka, taki ugrzeczniony

hard rock starszych panów...

(3)

Last Bullet - 80-69-64

2017 Self-Released

Wojciech Chamryk

Kanadyjczycy z Last Bullet proponują

na swej ostatniej EP-ce swoistą hybrydę

klasycznego hard rocka i bardziej nowoczesnego,

zakorzenionego przede

wszystkim w grunge, grania. Brzmi to

całkiem profesjonalnie, zastanawiam się

jednak czy jest tak naprawdę komuś potrzebne,

bo oryginalności nie ma w tym

za grosz. Mnie tych sześć krótkich

utworów, w których zespół miota się

pomiędzy klasycznym stylem AC/DC

czy Aerosmith ("Southern Lips"), siarczystym

grzaniem Slashowego Velvet

Revolver ("Bright Lights") czy nowocześniejszymi

dźwiękami w stylu Stone

Temple Pilots ("Little Miss Filthy",

"Sin") niczym do siebie nie przekonało,

ale być może ktoś z czytelników w nich

zagustuje... (2)

Wojciech Chamryk

Leider - Alloys

2017 Self-Released

Meksykańska ciekawostka. "Alloys" to

trzeci album istniejącego od kilkunastu

lat Leider, wątpię jednak po wysłuchaniu

tej płyty, by zdołali nią zainteresować

kogoś więcej niż garstkę lokalnych

fanów. Sztampowy, poprawny technicznie

i tak sobie brzmiący tradycyjny

heavy metal, bez cienia jakiegokolwiek

przebłysku to bowiem wszystko, na co

stać zespół braci Trejo. Jeśli gdzieś robi

się ciekawiej to tylko dlatego, że zapożyczyli

się nieco bardziej u Iron Maiden

("Dust From Hell") czy wczesnego

Savatage ("Phoenix"). Z własnych propozycji

grupy można posłuchać ballady

"High Flying Bird" czy "Blood Heroes" z

partiami kobzy, cały czas trzeba mieć

jednak świadomość, że to średniaki z

drugiej, jeśli nawet nie trzeciej, ligi światowego

metalu. (1,5)

Liv Sin - Follow Me

2017 Despotz

Wojciech Chamryk

Po rozpadzie Sister Sin Liv Jagrell była

początkowo w dołku i perspektywa solowej

kariery była dla niej sporym wyzwaniem.

Przemogła się jednak, znalazła

odpowiednich muzyków i nazwą Liv

Sin firmuje swój debiutancki album.

Niedaleko mu w sumie do tego, co proponowała

jej poprzednia grupa, jednak

"Follow Me" jest też potwierdzeniem

sporych ambicji wokalistki. Liv nie

ogranicza się tu bowiem w żadnym razie

do kopiowania ogranych patentów, stara

się sięgać głębiej, proponując bardzo

urozmaicony, wielowymiarowy materiał.

Po części jest to też pewnie zasługa

producenckiego duetu Stefan Kaufmann

- Fitty Wienhold (Accept,

U.D.O.), stąd liczne nawiązania do tradycyjnego,

melodyjnego, ale i surowego

brzmieniowo, metalu (rozpędzony

"Black Souls" z drapieżnym śpiewem

Liv, równie ostre "Endless Roads" czy

"Emperor Of Chaos"). Sporo tu też przebojowego,

nieco lżejszego grania (singlowe

"Let Me Out" i "Killing Ourselves

To Live", równie chwytliwy, początkowo

balladowy "The Beast Inside"), a

dopełniają je mniej oczywiste utwory. I

tak w openerze "The Fall" pobrzmiewają

echa thrashu, "Hypocrite" jest nowocześniejszy,

z rapowanymi partiami, rwany,

mocarny riff stanowi też o sile "Godless

Utopia", a "I'm Your Sin" ma w sobie coś

z rytmiki industrialnego metalu. Mamy

też ciekawostkę: przeróbkę "Immortal

Sin" Fight, z udziałem Jyrki 69 (The 69

Eyes), tak więc dla każdego coś miłego,

zwłaszcza osób lubiących konkretne

granie z kobiecym wokalem. (4,5)

Wojciech Chamryk

Lonewolf - Raised On Metal

2017 Massacre

Podczas gdy statek pod banderą Running

Wild osiadł na mieliźnie bez szans

na ponowne wypłynięcie na pełne morze,

pojawiło się kilka znaczących z biegiem

czasu fregat. Jedną z nich jest francuski

Lonewolf. Właśnie wydaje swój

dziewiąty album pod tytułem "Raised

On Metal". Można śmiało powiedzieć,

że od dłuższego czasu na wodach heavy

metalu jest niespokojnie. Teraz tym bardziej

strach wypływać niedoświadczonym

żeglarzom! Soczyste, pędzące do

przodu, napędzane podmuchami wiatru

kawałki tylko zachęcają do tego, by

spoglądać przez lunetę na wrogie statki.

Energiczne, inspirowane klasycznymi

dokonaniami kapitana Kasparka riffy i

wściekły abordaż perkusyjny pozwala

poczuć się jak w centrum prawdziwej

morskiej bitwy. Przepity rumem wokal

Jensa Börnera przypomina, że z piratami

nie ma żartów! W każdej chwili mogą

zaatakować i złupić jakąś samotną

jednostkę wiozącą kosztowności. Przez

46 minut Lonewolf patroluje wody, a

bandera z dumą łopoce na wietrze. Jest

ostro, do przodu i z widocznymi echami

Running Wild czy Iron Maiden.

Jednak nie jest to kwadratowe i wtórne

granie. Czuć, że załoga Lonewolf przez

te wszystkie lata okrzepła, podając słuchaczom

rzetelny album. Mimo, że faktycznie

jest to wycieczka, pardon, morska

wyprawa w przeszłość to przeżywa

się ją naprawdę kapitalnie. Dla fanów

gatunku absolutny mus. Ahoj! (4 )

Adam Widełka

Lux Perpetua - The Curse of the Iron

King

2017 Underground Symphony

Chociaż zespół Lux Perpetua istnieje

na rynku muzycznym już od 2009r.,

dopiero w lutym 2017r. ukazał się ich

debiutancki album "The Curse of the

Iron King". Warto jednak było czekać

na krążek osiem lat, bowiem jest on

dziełem dojrzałym i dopracowanym, a

nowy wokalista grupy Artur "Rosa"

Rosiński ma naprawdę kawał świetnego

głosu. Twórczość Lux Perpetua oficjalnie

klasyfikowana jest jako power metal,

poszczególne utwory są jednak mocno

zróżnicowane pod względem brzmienia.

Jak zresztą stwierdza założyciel kapeli

Paweł Zasadzki, nie narzucają tak szybkiego

tempa jak czołowi przedstawiciele

powermetalowej sceny. Znajdziemy

na krążku oczywiście dynamiczne

utwory jak "Curse of the Iron King", "The

Legend" i "The Werewolf", ale również

kilka ballad w klimacie średniowiecza -

"Eversong" czy początek "An Old Bard"

(potem jednak mamy mocne przyspieszenie

tempa). W obydwu wydaniach

wokal Rosy, który umie śpiewać zarówno

barytonem jak i tenorem, sprawdza

się znakomicie. Pozytywnym

aspektem albumu jest spójność, jeśli

chodzi o warstwę liryczną kolejnych kawałków.

Tematy poruszane w utworach

oscylują wokół wątków związanych z

historią wieków średnich i przestrzeni

fantastyki, która była przecież mocno

powiązana z ówczesnymi wierzeniami.

Lux Perpetua zabiera nas niejako w

podróż do tego niezwykłego świata, pokazując

zarazem swój świetny muzyczny

warsztat. Do najlepszych jego

przykładów należą choćby gitarowa

solówka w "Army of Salvation", popis

zdolności perkusisty w "Curse of the Iron

King" oraz instrumentalny początek w

"The Legend". Fajnym zabiegiem było

również umieszczenie na początku i

końcu płyty utworu instrumentalnego -

"Celebration" na wejście oraz "Consolation"

na wyjście tworzą doskonałą klamrę

kompozycyjną. Jako bonus track zamieszczono

kawałek "Straight Back to

Hell", inspirowany serią książek z uniwersum

"Metro 2033". Szkoda, że nie

umieszczono na płycie polskiej wersji

piosenki, "Pociąg do piekła bram", która

brzmi chyba nawet lepiej niż anglojęzyczny

odpowiednik. W moim odczuciu

najciekawsze utwory z albumu to:

"Army of Salvation" ze względu na

chwytliwy refren, "Eversong" za klimatyczność

i świetny wokal Rosy oraz najdłuższy

na płycie demoniczny "The

Werewolf", oferujący nam mnogość niesamowitych

muzycznych wrażeń. Grupa

Lux Perpetua coraz częściej pojawia

się na muzycznych festiwalach, zyskując

coraz szersze grono fanów. Mnie również

swoim brzmieniem kupili - nie

dam jednak "szóstki", bo wierzę, że zespół

stać na jeszcze lepsze albumy w

przyszłości. (5,5)

Marek Teler

Madame Mayhem - Ready For Me

2017 Headball

Dość szybko uwinęła się z produkcją

kolejnego albumu niejaka Madame

Mayhem. Z muzyków wspomagających

ją pozostał jedynie basista Corey Lowery.

Obecnie resztę składu uzupełniają

perkusiści Ryan Benetti i Bevan Davies,

gitarzyści Clint Lowery (Sevendust)

i Troy McLawhorn (Evanescence).

Pani Mayhem nadal preferuje

współczesnego hard rocka z pewnymi

naleciałościami. W odróżnieniu do debiutu

na "Ready For Me" mniej jest odniesień

do groove i grunge, za to więcej

do alternatywnego rocka czy metalu.

Niewątpliwie jest to kwestia zmiany towarzyszących

muzyków Pani Mayhem.

Jednak główna przyczyna tego stanu

rzeczy wynika z tego, że pisanie większości

materiału, nagrywanie oraz produkcja

albumu spoczęła na barkach jednego

człowieka, wspomnianego już

Corey'a Lowery. Nie jestem jakimś

wielbicielem współczesnego hard rocka,

tym bardziej alternatywnego metalu czy

też rocka. Odniosłem jednak wrażenie,

że przynajmniej w kwestii kompozycji,

Lowery nie udźwignął ciężaru. Niewątpliwie

poprzedni krążek Pani Mayhem

"Now You Know" słuchało mi się

trochę lepiej. "Ready For Me" nudzi

mnie od samego początku, więc dotrwać

do końca tego albumu jest nie lada wyczynem.

Mam wrażenie, że z takim pro-

RECENZJE 181


blemem staną także fani takich dźwięków

i raczej u nich ten album też się nie

obroni. Bo to, że ktoś nagrał i wyprodukował

dobrze jakieś dźwięki, to raczej

nikogo nie zainteresuje. Nie pomaga też

sama Madame, która tym razem wydaje

się bez formy. Niestety jestem przeświadczony,

że tym razem Madame

Mayhem pikuje zdecydowanie poniżej

przeciętności. Jeszcze w formie pewnego

uzupełnienia. Opisując "Now You

Know" byłem przekonany, że to debiut

Mayhem, ale wszystko wskazuje na to,

że to nie była prawda. Tym gorzej dla

tej niewiasty oraz wspierających ją muzyków

i ludzi z branży.

Mahakala - The Second Fall

2017 Supreme Music Creations

\m/\m/

Grecy mają jakiś wyjątkowy dar tworzenia

mrocznej, melancholijnej i zarazem

ciężkiej muzyki, co drugi album

Mahakala potwierdza w całej okazałości.

"The Second Fall" jest nie tylko

kontynuacją dobrze przyjętego debiutu

"Devil's Music", ale też jednocześnie

nawiązuje do kilku epok ciężkiego rocka

i doom metalu. Słychać tu bowiem zarówno

wpływy mistrzów i protoplastów

takiego grania, to jest Black Sabbath z

wczesnych lat 70., doprawione jednak

bardziej progresywnymi patentami takich

Blue Öyster Cult, zdecydowanie

lubujących się w lżejszym brzmieniu i

wyrazistszych melodiach od Tony'ego i

jego kumpli. Mahakala jednak nie są

żadnymi "Veterans Of The Psychic

Wars" z tak odległej przeszłości - to

młodzi ludzie, dlatego dorastając słuchali

też choćby Trouble czy innych

kapel z lat 80., nieobce są im również

dokonania współczesnych grup pokroju

Grand Magus. Wszystko daje to prawdziwą

mieszankę piorunującą w postaci

dziewięciu utworów: mocarnych,

surowych i majestatycznych niczym najcięższy

ołów, ale też niekiedy fajnie rozpędzających

się w duchu NWOBHM,

czy generalne tradycyjnego heavy lat

80. ("Wrath Of Lucifer (Infidels)" z

wokalnym udziałem Sakisa Tolisa z

Rotting Christ), urozmaicanych psychodelicznymi

brzmieniami ("Better to

Reign in Hell (Than Serve in Heaven)"),

partią skrzypiec w gościnnym wykonaniu

muzyka Septicflesh Babisa Paritsisa

("Darkness in Their Eyes"), czy nawet

quasi jazzową wstawką ("War

Against Mankind"). Tekstowo też jest

ciekawie, bowiem "The Second Fall" to

koncept oparty na dziełach Dantego,

Johna Miltona i... Neila Gaimana. (5)

Wojciech Chamryk

Manilla Road - To Kill A King

2017 Golden Core

Wydawałoby się, że szacowni jubilaci z

Manilla Road - 40-lecie istnienia to

przecież nie byle co - mogliby już spokojnie

skupić się na tzw. odcinaniu kuponów,

tym bardziej, że nigdy nie zeszli

poniżej pewnego, zwykle wysokiego poziomu.

A tu zaskoczenie, bo na swym

już 18 albumie studyjnym, weterani epickiego

metalu naprawdę zaskakują, potwierdzając

naprawdę wysoką formę.

Zadziwia już opener "To Kill A King" -

oczywiście takie długie, rozbudowane

numery to dla ekipy Marka Sheltona

nie pierwszyzna, ale 10-minutowy, monumentalny

utwór na rozpoczęcie pojawia

się na krążku Manilla Road po raz

pierwszy. Co istotne jest to na pewno

jeden z najciekawszych epików tego zespołu:

oparty na majestatycznym riffie,

ze zmianami klimatu i temp, z licznymi

gitarowymi popisami lidera - po prostu

klasyka. Dalej jest nie gorzej, tym bardziej,

że utwory są bardzo zróżnicowane,

od szybkiego, niespełna czterominutowego

strzału "Conqueror" czy całkiem

chwytliwego "Ghost Warriors", aż

do typowych dla Manilli, bardziej epickich

sześciominutowców. Zwykle rozwijają

się one stopniowo, by później

konkretnie przyspieszyć (singlowy "In

The Wake", "Never Again"), nie brakuje

też w nich jednak ostrzejszych zrywów

("The Arena") i perkusyjnego konkretu

("Blood Island"). Shelton tradycyjnie

już czaruje solówkami; sporo też śpiewa,

chociaż wciąż wspierany przez Bryana

Patricka, zwłaszcza w tych ostrzejszych,

wymagających jednak wokalnego

wygaru, momentach. Jeśli więc ktoś ceni

Manilla Road za płyty sprzed lat, jak

choćby "Crystal Logic" czy "Open The

Gates", a poprzedni album "The

Blessed Curse" wydał mu się zbyt lekki,

nawet eksperymentalny, to "To Kill

A King" zdecydowanie ów stan rzeczy

naprawi. (5)

Wojciech Chamryk

Mastermind - Strange Aggression

2013 Self-Released

Mastermind to kapela, która pochodzi

z Paragwaju i może być przykładem tego,

że nowa fala thrash metalu dotarła

wszędzie. Z zespołem Paragwajczyków

jest ten sam problem, jak z resztą tego

całego nurtu i to obojętnie z jakiego

miejsca na globie pochodzi. Thrash Mastermind

jest niewątpliwie oldschoolowy,

ale trudno odnaleźć odniesienia.

Nie chodzi o to, że ich muzyka jest jakaś

oryginalna, ale o to, że inspiracje są

tak wymieszane, że natura ich thrashu

rozpływa się i brakuje jej charakteru.

Owszem, można poszczególne fragmenty

jakoś skonfrontować, ale ogólnie jest

bez wyrazu. W wypadku "Strange Aggression"

czasami można doszukać się

Metalliki, Testament, Exodus czy

Nuclear Assault. Ogólnie w ich muzyce

jest moc, raz jest szybciej, raz jest wolniej,

umiejętnie wprowadzają klimatyczne

zwolnienia i wyciszenia. Podobnie

jak w wypadku pierwszych kapel thrashowych

nader często nawiązują do klasycznego

heavy metalu i NWOBHM. Bardzo

mocno słychać to w solówkach.

Wokal nie wyróżnia się niczym szczególnym,

jest solidny jak wszystko w tym

zespole. Kompozycje urozmaicone, dość

ciekawe oraz sporo w nich technicznego

grania. Mogą się podobać, ale z czasem

nudzą, a człowieka nachodzą myśli, że

to już wszystko słyszał oraz, że stare

zespoły są zdecydowanie lepsze. Do

produkcji i brzmienia nie ma co się czepiać.

Choć dźwiękowi puryści zapewne

znajdą jakieś uchybienia. Mnie bardzo

podoba się wysunięty bas, czego na kolejnej

płycie nie ma. Ot, solidne nowofalowe

thrashowe granie. (3)

\m/\m/

Mastermind - Unstoppable Drunks

2015 Self-Released

Dwa lata po debiucie Paragwajczycy wypuszczają

kolejny album, zatytułowany

"Unstoppable Drunks". Do tego co

zaprezentowali na "Strange Aggression"

dołożyli parę elementów. Tym razem

mamy do czynienia z muzyką rozstrzeloną

między thrashem a speed metalam.

Dzięki temu drugiemu podgatunkowi

bardzo fajnie zabrzmiał cover

Venom, "Black Metal". Niemniej to nie

jedyne zmiany, bo na nowym krążku

często słyszymy również odniesienia do

punk rocka i hardcora, a od czasu do

czasu, słychać wyraźniejsze wpływy tradycyjnego

heavy metalu, doom metalu,

bluesa czy technicznego thrashu. Muzycy

Mastermind nadal dbają o różnorodność

i charakter każdej kompozycji.

Być może dlatego ten krążek tak szybko

nie nudzi się. Jednakże autorskie kawałki

i podejście do nich, nie zapewniały

czegoś charakterystycznego i zapadającego

na dłużej w pamięci. Dlatego

wspomniany cover Venom zdecydowanie

błyszczy na tle pozostałych kawałków.

Nie znaczy, że jest jakoś źle, po

prostu jest typowo jak przystało na nową

falę thrashu. Młodzi mają swoje spojrzenie

na thrash i robią to po swojemu.

Trochę lepiej jest z brzmieniem na tej

płycie, źle jednak wpłynęło to na bas,

który został cofnięty do tyłu. Wolałem

jak był trochę bardziej wysunięty, tak

jak na debiucie. Przez jakiś czas słuchanie

takiej płyty jak "Unstoppable

Drunks" daje nawet satysfakcje, później

człowiek przypomina sobie, że już to

gdzieś słyszał, w dodatku zagrane było

lepiej. Takich obciążeń nie ma najmłodsze

pokolenie metalheads, po prostu

bawią się przy takiej muzie jaką grają

ich rówieśnicy. Dla nich to nasza Metallica,

Megadeth, Testament, Slaeyr,

Exodus, itd. I to chyba jest kluczem do

tego nurtu, młodzi widzą i słyszą thrash

inaczej i mają swoich bohaterów. Zaś

który z nich będzie przez następne lata

wspominani jak nasi herosi, to już pewna

zagadka, ale prawdopodobnie Mastermind

nim nie będzie, bo jak na razie,

prezentują solidną środkową stawkę

tego nurtu. (3,5)

Masterplan - PumpKings

2017 AFM

\m/\m/

Helloween jednoczy siły z Kiskem i

Hansenem, dwaj muzycy Gamma Ray

zakładają The Unity…. Jednym słowem

pulę zgarnia Nucelar Blast, trochę

zyskuje też Steamhammer. Najwyraźniej

i AFM chciało skorzystać z helloweenowej

fali. Nic trudnego, mają u

siebie wszak Rolanda Grapowa i jego

Masterplan. Grapow zagrzał miejsce w

Helloween prawie 10 lat, w tym czasie

zdążył zagrać i skomponować kawałki

na aż na siedem płyt. W tym na dwie

odstające od charakterystycznego helloweenowego

stylu, ale za to z Kiskem.

Jego działalność zwieńczyła świetna

"Dark Ride", moja ulubiona płyta z Derisem.

Cóż, znakomite jest to, że na

kompozycyjnym koncie Rolanda Grapowa

są tak znakomite kawałki Helloween

jak "Music" czy "The Time of the

Oath". I choć pomysł na ponowne nagranie

"swoich" kawałków może wydawać

się zbyteczny, nietrudno zrozumieć

dlaczego Grapow tak chętnie znów

wziął je na warsztat. Grapow ma swoje

złote miejsce w historii Helloween, może

z niego korzystać do woli. Na płytę

"PumpKings" trafiły zatem na nowo

zagrane wybrane utwory z grapowego

okresu Helloween. Jeśli chodzi o muzykę,

są one zbliżone do oryginałów, odbiór

zmienia jednak realizacja kawałków

i brzmienie, które jest bardziej

suche. W roli wokalisty wystąpił aktualny

śpiewak Masterplan, Rick Altzi.

Skądinąd bardzo dobry wokalista. Co

ciekawe, dobrze się sprawdził w utworach

Kiskego, słabiej w utworach Derisa.

Jest to o tyle dziwne, że wokal Kiskego

jest dużo bardziej wszechstronny

i wymagający niż drugiego wokalisty

Helloween. Być może kwestia wiąże się

z samymi liniami wokalnymi, a może z

faktem, że Deris jest tak specyficznym

wokalistą, że tylko on potrafi sensownie

odśpiewać swoje utwory. Nie jestem miłośniczką

jego wokali (w całości udane,

bo bez wysokich rejestrów, są moim

zdaniem tylko na "Dark Ride"), ale eksperyment

"PumpKings" wykazał zaskakujący

rezultat. Prawdę powiedziawszy

nie wiem czy będę do tej płyty wracała.

Może i jest to trafna kompilacja grapowowej

ery Helloween. A może zupełnie

niepotrzebny krążek wydany tylko z

wiatrem reunionu Helloween. Na pewno

w pamięci pozostanie mi wyśpiewane

"time machine" w "Music", które w

wersji Ricka Altziego w ogóle nie brzmi

jak fragment wyjęty z Bathory, co zawsze

przywołuje mi oryginał. Bez oceny.

Za same utwory należałoby dać wysoką

notę. Pomysł ponownego nagrania

nie mi oceniać.

Matrekis - Kill Your Captor

2017 Self-Released

Strati

Debiutancki album Matrekis to płyta z

gatunku wody na młyn przeciwników

metalu, zarzucających mu schematyzm,

brak jakichkolwiek twórczych pomysłów

czy całkowitą wtórność. "Kill Your

Captor" składa się z dziewięciu utworów

i na dobrą sprawę tylko dwa nadają

182

RECENZJE


się do słuchania: będący totalną zżynką

z Led Zeppelin, ale i tak najlepszy na

tej płycie "I'm Solitaire" oraz akustyczna

ballada "Brother". Reszta to jakaś parodia

i amatorszczyzna, co dziwne w wykonaniu

doświadczonych przecież muzyków

- z takim graniem tradycyjnego

metalu w USA na pewno nie wskrzeszą.

Aż dziwne, że sami nie dostrzegli nijakości

"Road Grime" i pozostałych

utworów, pozbawionego mocy brzmienia

czy wysilonego, fatalnego śpiewu

Mike'a Annisa. Kilka sensownych riffów

poutykanych w niestrawnych gniotach

to zdecydowanie zbyt mało, chociaż

gitarzystę Micka Rotellę stać na

niezłe solówki i słychać, że jest znacznie

lepszym muzykiem od kolegów, ale

całość na: (1)

Wojciech Chamryk

Mausoleum Gate - Into A Dark Divinity

2017 Cruz Del Sur Music

Mausoleum Gate zadebiutowali przed

trzema laty udanym, eponimicznym albumem,

by teraz powrócić z jego jeszcze

ciekawszym następcą. "Into A Dark Divinity"

bez dwóch zdań zachwyci bowiem

zwolenników tradycyjnego, archetypowego

metalu starej szkoły, grania

typowego dla przełomu siódmej i ósmej

dekady ubiegłego wieku. Czerpiącego

więc jeszcze pełnymi garściami od gigantów

hard rocka jak: Black Sabbath,

Deep Purple, Led Zeppelin, Rainbow

czy Uriah Heep, ale zorientowanego również

na tworzący się już wówczas

heavy metal, zwłaszcza w brytyjskim

wydaniu. Te ostatnie wpływy są szczególnie

słyszalne w krótszych, dynamicznych

numerach "Burn The Witches At

Dawn", "Solomon's Key" i "Horns", z

kolei bardziej hardrockowa, a często też

progresywna strona inspiracji muzyków

daje o sobie znać w trzech pozostałych

trwających od 9 do 11 minut, utworach.

"Condemned To Darkness" za sprawą

klasycznych, organowych i klawiszowych

brzmień, ma w sobie najwięcej ze

stylu art/prog rocka lat 70., "Apophis"

jest mroczniejszy, cięższy i monumentalny,

finałowy utwór tytułowy to rzecz

bardziej balladowa i klimatyczna, z partiami

melotronu i syntezatorową solówką,

zaś całość "Into A Dark Divinity"

jest godna najwyższej rekomendacji.

(5,5)

Wojciech Chamryk

Myopia - Transmyopic Interconnection

2017 Self-Released

Myopia to polski Voivod - ta opinia

jest już nierozerwalnie związana z tym

zespołem. Oczywiście nie jest ona

bezpodstawna, jednak przypięcie zespołowi

z Bielska-Białej łatki tylko li bezmyślnych

imitatorów stylu sławniejszych

Kanadyjczyków byłoby zwyczajnym

nadużyciem i zbytnim uproszczeniem.

Co innego bowiem naśladować,

co innego zaś czerpać natchnienie od

jednego z najciekawszych zespołów zakręconego

thrashu i proponować równie

trudną i urozmaiconą muzykę. Myopia

zaś para się tym od połowy lat 90.

ubiegłego wieku, z każdą kolejną płytą

podnosząc poprzeczkę coraz wyżej i

wyżej. "Transmyopic Interconnection"

jest kolejnym, kosmicznym konceptem

w dyskografii grupy, muzycznie

zaś to również wyprawa do gwiazd, w

sensie umiejętności, aranżacyjnego rozmachu

i nieszablonowości podejścia.

Pomiędzy tradycyjnymi "Introh" i

"Outroh" mamy tu bowiem osiem właściwych,

totalnie zakręconych, technicznych

numerów ze znakiem najwyższej

jakości - kiedyś o każdym z nich pewnie

by powiedziano, że z zawartych w nich

riffów mniej utalentowani muzycy skleciliby

co najmniej kilka utworów. Obecnie,

przynajmniej w Polsce, jest to niestety

muzyka całkowicie niszowa, jeśli

jednak wśród czytających te słowa trafił

się fan wspomnianego już Voivod,

Death Angel, Coroner, czy też mocniejszych

Atheist bądź Cynic, to

"Transmyopic Interconnection" jest

dla niego. (6)

Necrytis - Countersighns

2017 Pure Steel

Wojciech Chamryk

Necrytis to amerykańskie trio, "Countersighns"

to ich debiutancki album.

Już okładka sugeruje przygodę z fantastyką,

a ja lubię fantastykę i historie o

obcych cywilizacjach. Utrzymana w

zielonych tonacjach, co też lubię. W

centrum długopalczasta istota z dużą

głową i ponurym wejrzeniem. Kosmita

skupiony nad jakąś szklaną kopułą, pod

którą widać płaską Ziemię, wraz z księżycem

i słońcem. Czyżby bóg z kosmosu?

Za kosmitą na widać na ekranie godło

ONZ... Aha, i nie sugerujcie się zdjęciami

zespołu. Tych trzech wyglądających

niczym "pikniki" gości, wycina

naprawdę konkretną muzę. To nie jest

płyta, którą można sobie puścić w tle,

do sprzątania chaty... To dobrze skomponowana

muzyka, ze zmianami tempa

i metrum, nietuzinkowymi gitarami i

ciekawymi liniami wokalu. No właśnie...

Słysząc pierwsze wersy, bałem się, że

będzie baaardzo wysoko. Otóż nie jest.

Wokal osadzony gdzieś w rejestrach

Belladony, co w połączeniu z instrumentarium,

daje spójną całość. Na

szczęście nie szybuje powyżej swoich

możliwości. Riffy są ciężkie i mięsiste.

Fajne głębokie brzmienie. Muzycznie

Necrytis porusza się gdzieś między

heavy, power, czy nawet thrash metalem.

Mam lekkie skojarzenia z Mekong

Delta... te instrumentalne, kombinowane

fragmenty. Wszechobecna melo-


dia. Solówki nie są z przypadku... chociaż

czasem słychać inspirację Iron

Maiden ("Palace of Agony"). Ale skoro

wszystko razem współgra, to co z tego?

Jest ciekawie i przestrzennie, wielowymiarowo.

Nie ma przypadkowych

dźwięków, wszystko dobrze siedzi...

Momentami jest nawet epicko ("Sentry's

Scream"). "God as Eletric" zaczyna

się werblowym tremolo i łagodnym wokalem,

by ładnie się rozwinąć w kroczący

rytm i zakończyć również tremolkiem.

Bębny! Też na plus... Dajcie

Larsowi posłuchać, jak powinna

brzmieć perkusja!!! Niech zremasteruje

cholerny "St.Anger" i "Death Magnetic".

"Dawn's Aurora", skrzeczą kruki...

chwila oddechu, delikatne bębny, wokal

i piano... sympatyczny utwór bez gitar...

jedynie bas. Ale już następny numer

sprowadza nas z powrotem na Ziemię, a

raczej w kosmos. Powiem tak, słucham

po raz kolejny tego krążka i mam

ochotę jeszcze raz, bo za szybko się

kończy. Tu nie ma wypełniaczy, każdy

utwór jest co najmniej dobry. Więcej

takich debiutów... a metal się odrodzi.

(6)

Neuronspoiler - Second Sight

2017 Dissonance Productions

Jakub Czarnecki

Zespół powstał w 2009 roku w Londynie,

wydał EPkę "No One Safe"

(2010) i duży debiut "Emergence"

(2013). Niestety nic z tych rzeczy do

nas nie trafiło. Świadczy to o tym, że

nie ma siły, wszystkiego, co aktualnie

dzieje się na rynku nie ogarniemy, zawsze

będzie coś do odkrycia. W sumie

Neuronspoiler jest takim małym odkryciem.

Kapela nawiązuje bezpośrednio

do nurtu NWOBHM, a najbardziej

do Iron Maiden. Czego najlepszym

przykładem jest dynamiczny

"Slay The Beast". Jednak konstrukcja

większości utworów Angoli należy do

bardziej rozbudowanych - ale bez przesady

- co przypomina Maiden ale ten

bardziej epicki i progresywny, albo

Queensryche, ale tylko z okresu debiutu

"The Warning". To jednak nie jedyne

odniesienia. W takim "Murder

City" wyraźnie słyszę aurę starego UFO

(szczególnie w refrenie). Natomiast

"Heart Of The Lion" w jakimś tam stopniu

kojarzy się z tym co robili muzycy z

hard rockowego Thunder, nie byłoby w

tym nic dziwnego, gdyby nie to, że to

kawałek Judas Priest. Gra gitarzystów

Pierre Afoumado i Dave'a Del Cid'a

głównie przypomina Maiden, ale są fragmenty

chociażby w "Reclaim Your

Path", które kierują nas do innych wirtuozów

typu Yngwie Malmsteen czy

Joe Satriani. Basista Erick Tekilla jest

równie wyrazisty co Harris. Ale są też

różnice, chociażby perkusista Matthew

Monroe nie gra tak gęsto jak Nicko

McBrain, a JR nie jest Dickinsonem.

Za to należy do ludzi obdarzonych dobrym

głosem i umiejętnościami, co nie

jest regułą wśród współczesnych młodych

kapel z kręgu tradycyjnego heavy

metalu. Natomiast brzmienie i produkcję

"Second Sight" umiejscowiłbym

gdzieś pomiędzy "Seventh Son Of A

Seventh Son", a "No Prayer For The

Dying" ale z uwzględnieniem, że minęło

od tego czasu parę ładnych latek. Ogólnie

muzyka Neuronspoiler ma swoje

korzenie, ale naznaczona jest cechami,

talentem i umiejętnościami muzyków

tworzących tę kapelę. W piękny sposób

dokumentuje to właśnie omawiana płyta,

zaznaczmy dobra płyta, choć z pewnością

nie jakaś przełomowa. Niemniej

fani tradycyjnego heavy metalu,

przynajmniej przez jakiś czas, chętnie ją

będzie wałkowali. Tym bardziej, że czas

jej trwania też jest old-schoolowy i nie

przekracza czterdziestu minut. (4)

Night - Raft Of The World

2017 The Sign

\m/\m/

Ten szwedzki kwartet z każdą kolejną

płytą udowadnia, że idzie do przodu i

coraz bardziej odstaje od metalowo/

retrorockowej średniej. "Raft Of The

World", trzeci album w dorobku formacji,

potwierdza też, że chłopaków w żadnym

razie nie interesuje tylko rola epigonów

czy imitatorów, zadowalających

się kopiowaniem stylu gigantów rocka z

lat 70. i 80. Owszem, od skojarzeń z

Iron Maiden, UFO, Thin Lizzy, Demon,

Riot czy Blue Öyster Cult nie

uciekną, zresztą pewnie nawet nie przeszłoby

im to przez myśl, ale co innego

nieporadne zżynanie, a co innego twórcze

inspirowanie się dokonaniami wymienionych

wyżej oraz wielu innych zespołów.

Hard'n'heavy Night jest więc

pełen mocy, urzeka nieszablonowością i

zachwyca melodiami, szczególnie w

"Fire Across The Sky", "Under The

Gallows" i balladowym "Coin In A

Fountain", ale to niejedyne atuty grupy.

Mamy tu przecież jeszcze cudownie

archaiczny, brzmiący niczym jakiś zapomniany

numer z końca lat 60. "Surrender",

szlachetnie hard rockowy

"Winds" z organowymi tłami czy balladę

"Strike Of Lightning" z porażającą końcówką,

a wieńczy dzieło "Where Silence

Awaits", rzecz na styku surowego hard i

progresywnego rocka. Jeśli więc jakiś fan

takich dźwięków skompletował już co

ciekawsze pozycje zespołów z tamtych

lat i rozgląda się za czymś nowym, to

"Raft Of The World" wydaje się idealnym

rozwiązaniem, bo to najlepsza jak

dotąd płyta Night: klasyczna, ale w żadnym

razie nie retro. (5)

Wojciech Chamryk

Nocny Kochanek - Przystanek Woodstock

Live 2017

2017 Złoty Melon

Są tacy, którym specyficzne poczucie

humoru i spektakularne sukcesy Nocnego

Kochanka spędzają sen z powiek

i wpędzają w kompleksy. Nie można

jednak nie dostrzec tego, że zespół doskonale

odnajduje się w rejonach tradycyjnego

heavy/power metalu lat 80., ma

wyśmienitego wokalistę i do tego trafił

w punkt, jeśli chodzi o zapotrzebowanie

na taką właśnie muzykę z jajcarskimi

tekstami. Osobiście nie uważam ich za

coś szczególnie interesującego, ale w

przecież w "poważnych" utworach wielu

zachodnich zespołów też poruszane są

podobne tematy, tylko z podejściem

serio, a słucha się Kochanka świetnie,

zarówno z płyt, jak i na koncertach. Co

istotne w wydaniu live zespół brzmi

zdecydowanie mocniej i bardziej dynamicznie,

co potwierdza też album zarejestrowany

podczas 23. Przystanku

Woodstock. To CD/DVD z 70-minutowym

występem na dużej scenie w

dniu 5 sierpnia, z tego co słyszę rzetelny

zapis scenicznej akcji, bez dogrywek

i poprawek. Widać i słychać, że ogromnej

publiczności zespół jest doskonale

znany, bo już podczas zapowiedzi Jurka

Owsiaka podchwytuje ona bez pudła

słowa "Poniedziałku", później też dzielnie

wtóruje Krzyśkowi Sokołowskiemu,

i to nie tylko w tych najbardziej

znanych numerach. Mając na

koncie dwie płyty studyjne zespół wybrał

z nich wszystko co najlepsze, łącznie

13 utworów, w tym połączone w

jeden "Dziabnięty"/Diabeł z piekła" z

gościnnym udziałem Zenka z Kabanosa.

Mamy tu więc taki swoisty the

best of Nocny Kochanek live, jednak z

zastrzeżeniem, że chociaż teksty są żartobliwe,

podszyte ironią czy świadomie

przewrotne bądź nawet pastiszowe, ale

cała reszta to już muzyczny i wokalny

konkret, co szczególnie efektownie

brzmi w podszytym AC/DC "Pierwszego

nie przepijam", powerowym "Smoki i g-

ołe baby" oraz sztandarowych hitach zespołu

"Zdrajca metalu" i "Wielkim wojowniku".

Dynamiczny montaż i liczne

ujęcia z kilkunastu kamer, w tym zamontowanych

na gryfach gitar, też robią

swoje, pozytywnie wpływając na

ogólną ocenę całości. Można tego zespołu

nie lubić, ale nie można nie docenić

jego umiejętności, scenicznej charyzmy

i klasy, co jest szczególnie ważne w

czasach, kiedy nawet gwiazdy metalu

uciekają się do korzystania z playbacku/

półplaybacku, a "koncerty" hologramów

zdają się być przyszłością muzyki. (6)

Wojciech Chamryk

Nuclear Warfare - Empowered By

Hate

2017 MDD

Germańscy thrashers powracają z piątym

albumem. W składzie nie ma już

perkusistki Miriam, która grała w zespole

ponad 10 lat, ale do Floriana i Sebastiana

dołączył nie byle kto, bo znany

choćby z Andralls Alexandre Brito.

Zapewne miało to wpływ na miejsce powstania

tej płyty, bowiem, "Empowered

By Hate" zarejestrowano w Papiris

Studio zlokalizowanym w Sao Paulo,

zespół pokusił się też o wykonanie jednego

utworu w języku portugalskim.

"Hata Com Faca" kopie jednak jak trzeba,

również pozostała dziewiątka świeżutkich

numerów to oldschoolowy

thrash w najlepszym stylu lat 80. Jeśli

więc ktoś lubi niemiecki thrash Sodom,

Kreator czy Destruction oraz nieobce

są mu dokonania amerykańskich mistrzów

takiego grania z Bay Area, to najnowsze

dokonania grupy ze Stuttgartu

przypadną mu do gustu. Wśród thrashowej

łupanki na najwyższych obrotach

z wokalami w szczekliwej manierze

Mille'go wyróżniają się opener "After

The Battle", singlowy, opatrzony teledyskiem

"Let The Hate Begin" oraz

"Warlust" z efektownymi solówkami.

Mamy też dłuższe, bardziej zróżnicowane

utwory, z "A Nice Day" oraz najdłuższym

w dotychczasowym dorobku

grupy, trwającym ponad siedem minut

"Nuclear Warfare", tak więc o monotonii

nie ma tu mowy. Finałowy "Thrash

To The Bone" bodaj najtrafniej definiuje

podejście zespołu do grania, podobnie

zresztą jak "Just Fucking Thrash" z poprzedniej

płyty, tak więc fanom thrashu

nie pozostaje nic innego jak sięgnąć po

"Empowered By Hate", albo wybrać się

na koncert zespołu chętnie i często grającego

w Polsce. (5)

Wojciech Chamryk

Old Season - Beyond the Black

2017 Pure Steel

Kto lubi stary Kamelot, Angrę i Warlord

powinien polubić Old Season.

Wiem, że to odległe inspiracje, ale wszystkie

one znalazły swoje odzwierciedlenie

w tym irlandzkim zespole. Muzyka,

którą prezentuje nam Old Season jest

spokojna, pozbawiona agresji (lecz nie

mocy), oparta na średnich tempach,

przejrzyście brzmiąca i okraszona plamami

klawiszy w tle (niekiedy przeobrażającymi

się w klasyczne pianino).

Na pierwszy plan wysuwa się jednak

wysoki, klarowny głos Johna Bonhama.

Mimo, że opis może sugerować

cukierkowy zespół, irlandzka formacja

jest daleka od lukru. Kompozycje są

złożone, linie melodyczne wręcz musicalowe,

a gitary wciąż to kreują bogactwo

różnorodnych riffów, to snują się

tworząc solówkowe podkłady, tu i ówdzie

wychodzące do przodu (kwestia

miksu i konstrukcji kawałków). Na pewno

nie można zarzucić Irlandczykom

ucieczki w banał. Zespół jakiś czas temu

grał na festiwalu Hammer of

Doom. Rzeczywiście, w pewnym sensie

można dopatrzyć się motywów doomowych

w Old Season. Na pewno nie w

materii riffów, którym bardzo daleko od

sabbathowych walców, ale w epickim,

melancholijnym sznycie, klimacie i

oczywiście w kwestii tempa, które rzadko

ulega rozpędzeniu. "Elegy" brzmi

wręcz jak epos z płyty włoskiego Domine.

Drugi krążek Irlandczyków to

ciekawa pozycja, zwłaszcza w dobie dzisiejszych

"mód" wydawniczych. (4)

Osyron - Kingsbane

2017 Self-Released

Strati

W latach 2004 - 2012 działała kapela

Morbid Theory, która parała się graniem

melo-deathu. Pozostawili po sobie

EPkę "Chaos Breed" (2006) i długograja

"Harbringer" (2010). Od roku 2012

część muzyków kontynuuje karierę jako

Osyron. Pierwszy album tej kapeli to

prawdopodobnie ten sam materiał, który

znalazł sie na debiucie Morbid

Theory, bo to te same tytułu kompozycji

i ten sam tytuł płyty. Okładka też ta

sama, no, jedynie inne nazwy i loga ją

firmują. Drugi album Osyron to właśnie

omawiany i wydany w tym roku,

184

RECENZJE


"Kingsbane". Jedne źródła określają

Osyron jako kapelę prog-metalową, innym

razem jako najzwyklejszy metal

symfoniczny. Zaś po przesłuchaniu całego

krążka zespół muzycznie jawi się

jako konglomerat wszystkich wymienionych

do tej pory odłamów metalu.

Przede wszystkim jest to melodyjny power

metal zaaranżowany na symfoniczną

modę. O dziwo typowych klawiszowych

orkiestracji ciężko znaleźć na

tym krążku. Jedynie wstępna miniatura

"From Ashes", która pełni rolę intro, jest

bogato zaaranżowaną symfoniczną orkiestracją

opartą na klawiszach, a zarazem

najbardziej wyeksponowaną taką

formą muzyczną. Niemniej keyboardy

są, jedynie przemykają gdzieś w tle. Najmocniej

słychać je przy wstępach czy

przy muzycznych wyciszeniach. Niemniej

w muzyce Osyron rządzą mocne

i gęste gitary, oraz taka sama sekcja, jednak

jest tak zaaranżowana, że poczucie

wsparcia orkiestry nie zanika. A całe

to bogactwo muzyczne i aranżacyjne ma

możliwości wręcz barokowego rozpasania.

Albowiem najkrótszej kompozycji

brakuje raptem kilku sekund do sześciu

minut, a najdłuższej kilkanaście do

dziesięciu minut. Kanadyjczycy nie

szczędzą na pomysłach muzycznych, w

tym wypadku, można pokusić się o progresywne

odniesienia. Niemniej muzycy

starają się aby ten strumień dźwięków

był jak najbardziej zrozumiały dla słuchacza.

Jedynie czasami instrumentaliści

zapominają się i zapamiętują się w

technicznych patentach, tak jak jest to

w "Viper Queen". Wspominałem już, że

instrumentaliści stawiają raczej na mocne

granie, spierają ich w tym brzmienia,

które kojarzą się z współczesnymi,

bardziej nowoczesnymi prog-metalowymi

preferencjami, a także z tym jak muzykę

postrzegają zwolennicy melodyjnego

death metalu. Osyron nie brakuje

również, kontrastów, wyciszeń, czy bardziej

wymownych i subtelnych klimatów.

Gra instrumentalistów jest oparta

na wysokich standardach, co czyni ich

muzykę jeszcze bardziej atrakcyjną.

Muzykę wspiera bardzo dobry wokalista,

który po prostu wykorzystuje swoje

niemałe umiejętności i swoją opowieścią

prowadzi nas przez obfity dźwiękowy

pejzaż Kanadyjczyków. A historia równie

jest bogata, co muzyka i idzie w

klimaty fantazy charakterystyczne dla

power metalu. A mianowicie mimowolny

bohater staje do walki z tyranem,

który ciemięży jego ojczyznę. Jest też

motyw psychologiczny - co z kolei bardziej

dotyczy się progresywnych odmian

- o wpływie zewnętrznych impulsów

na wewnętrzne zmiany człowieka.

Ogólnie Osyron prezentuje nam coś, co

jest doskonale znane tym, co słuchają

muzyki od lat, trochę w odświeżonej

formie i z pewną dozą oryginalności, jednak

nie sądzę aby zawartością "Kingsbane"

kogoś oszołomił. Po prostu, to

jedna płyta z wielu, dobra do kilkukrotnego

przesłuchania z możliwością powracania

od czasu do czasu. (3,7)

\m/\m/

Outrage - And The Bedlam Broke

Loose

2017 Metal On Metal

Niemieccy weterani nie spuszczają z

tonu. Wciąż łoją oldschoolowy black/

thrash, żywcem wyjęty z połowy lat 80.

ubiegłego wieku, mając za nic jakieś

sezo-nowe mody czy stylistyczne

nowinki. Mamy tu 13 utworów, poza

nielicznymi wyjątkami trwających zwykle

nie więcej jak trzy minuty: ostrych,

surowych, wręcz chropowatych, ale i

niepozbawionych też specyficznie dozowanych,

ale jednak melodii. W dodatku

żaden z nich nie odstaje in minus, kiedy

na współcześnie wydawanych płytach

zdarza się niestety coraz częściej, że

prawdziwe killery sąsiadują z nijakimi

wypełniaczami. Tu mamy sam konkret,

100 % teutońskiego metalu najwyższej

jakości - jeśli więc ktoś lubi Venom,

Slayer, Sodom czy Hellhammer, a jakimś

dziwnym trafem nie słyszał jeszcze

Outrage, to po "And The Bedlam

Broke Loose" musi sięgnąć koniecznie.

(5)

Wojciech Chamryk

Pagan Altar - The Room Of Shadows

2017 Temple Of Mystery

Pagan Altar jest niczym stare, dobre

wino: z wiekiem nie tylko nie traci na

jakości, a wręcz przeciwnie, zyskuje.

Niestety, wszystko wskazuje na to, że

piąty album grupy będzie jej ostatnim

wydawnictwem, gdyż to płyta nagrana

przed laty, a dokończona niedawno, po

śmierci wokalisty Terry'ego Jonesa.

Trudno wyobrazić sobie ten zespół bez

jego charakterystycznego, pełnego melancholii

głosu; tym większa to strata, że

na tle wcześniejszych płyt Brytyjczyków

"The Room Of Shadows" jest niewątpliwie

jedną z najciekawszych. To

wciąż ten sam, archetypowy i cudownie

staroświecki heavy/doom metal z przełomu

lat 70. i 80. ubiegłego wieku, kiedy

to Nowa Fala Brytyjskiego Metalu z

każdym miesiącem przybierała na sile,

by wreszcie eksplodować w pamiętnym

roku 1980. Siedem utworów z tej płyty

brzmi tak klasycznie i ponadczasowo,

że spokojnie mogłyby być skomponowane

i nagrane właśnie wtedy, nie będąc

przy tym w żadnym razie jakąś tanią

imitacją - tak grać mogą tylko ludzie

wciąż zakorzenieni muzycznie w tamtej

epoce. Skończyła się ona niestety wraz z

odejściem Terry'ego Jonesa, ale wystarczy

włączyć takie perełki jak: "Rising Of

The Dead", "The Room Of Shadows" czy

10-minutowy "The Ripper", by jego

duch powrócił. (5)

Wojciech Chamryk

Pagandom - Hurt as a Shadow

2016 Self-Released

Takie pytanko, widzieliście nowego wokalistę

i gitarzystę Morbid Saint w

akcji? Ja tak. Powiem, że całkiem dobrze

wkomponowali się w ten zespół.

No i te łyse głowy okraszone mocnymi

brodami. Dlaczego o nich mówię? No

żeby tak nawiązać do basisty Pagandom,

który podobnie się stroi, co jest

ukazane na ich jednym z nowych teledysków

(i najnowszym w momencie pisania).

Aczkolwiek na tym podobieństwa

omawianego zespołu do wcześniej

wymienionego się już raczej kończą.

Jeśli spodziewaliście się morderczo szybkiego,

brutalnego thrashu, to się przeliczyliście.

Raczej tutaj będzie bardziej

modernistyczne podejście do thrash metalu.

Aczkolwiek wciąż w pewnych jest

momentach zespół nadaje swoim kompozycjom

pędom i agresji, chociażby na

"An Entity, a Ghost" czy "Bridges Burn".

Jednak częściej są wolniejsze, średnie

tempa. Jeśli miałbym porównać do czegoś

muzykę tego zespołu, to pewnie to

byłoby przemieszanie "Grin" Coroner'a

z groove metalem. Tak, jest to album

dość "nowoczesny". Posiada przyzwoite,

brzmienie w średnio-niskich rejestrach.

Gitara basowa zanika pośród gitar,

perkusji i wokalów. Sam wokalista operuje

na średnich rejestrach, wyśpiewując

kolejne zwrotki, czasami towarzyszą mu

też chórki i szepczące refreny. Na albumie

pojawia się również parę przyzwoitych,

dość "pokornych" technicznie

motywów, na których jednak czasami

można usłyszeć echa wcześniej wspomnianego

"Grin". Czasami solówki nawet

przeplatają się z wokalami ("Terminal

Narcissist"). Tematyka albumu? Wydaje

mi się, że tematy średniowieczne są

tłem dla tematów psychologicznych,

uczuć postaci, emocji. No ale jest to usytuowane

w pewien sposób w średniowieczu.

Gdybym miał krótko scharakteryzować

"Hurt as a Shadow", to jest

album, który możesz puścić bez obaw

koleżance, która chce zapoznać się z

"cięższymi brzmieniami", a nie specjalnie

ma ochotę słuchać kapelek takich

jak Linkin Park czy Coma. Oceniam

na (4,1 + (sin30stopni - 2!/4)).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Pandemic Outbreak - Rise Of The

Damned

2016 Self-Released

Nowa fala thrashu ponoć jest już coraz

mniejsza, tymczasem wciąż powstają

kolejne zespoły łupiące staromodne, totalnie

archetypowe dźwięki w stylu lat

80., na brak nowych wydawnictw fani

gatunku też nie mogą narzekać. Istniejący

od trzech lat gdański kwartet Pandemic

Outbreak debiutuje EP-ką

"Rise Of The Damned" i zawsze cieszy

mnie, kiedy młodzi ludzie podchodzą

do grania z takim entuzjazmem, prezentując

też całkiem niezłe już umiejętności.

Pięć autorskich utworów to już niezła

próbka możliwości zespołu, tym bardziej,

że chłopaki nie czerpią tylko z

jednego źródła, inspirując się w równej

mierze klasykami zarówno europejskiego,

jak i amerykańskiego thrashu,

nie unikając też nawiązań do speed metalu

czy crossover. Co istotne są równie

przekonywający i wiarygodni zarówno

w szaleńczych, crossoverowych petardach

(utwór tytułowy), bardziej rozbudowanych

formalnie utworach (kojarzący

się z Anthrax "Gates Of Hell"), jak i

bezkompromisowej, thrashowej nawalance

("Fuck Off And Die)". I chociaż

nie wszystkie elementy tej muzycznej

układanki są już na najwyższym poziomie,

bo partie wokalne są najsłabszym

elementem "Rise Of The Damned", to

jednak Pandemic Outbreak mają to

coś co sprawia, że warto uważnie śledzić

ich dalsze poczynania. (4)

Wojciech Chamryk

Phear - The Curse Lives On

2017 Self-Released

Wypełniając lukę pomiędzy debiutanckim

a przygotowywanym drugim albumem

Kanadyjczycy z Phear wydali EPkę.

Ponieważ zespół tworzą zawodowi

muzycy, znani choćby z Rampage czy

Eidolon, poziom "The Curse Lives

On" jest generalnie wysoki. Nie wiem

tylko czy taka, sprawiająca wrażenie

dość przypadkowej zbieraniny, kombinacja

studyjnych i koncertowych utworów

ma szanse powodzenia w streamingowych

czasach, bo o jakiejś zwartej

artystycznie, całościowej koncepcji tego

materiału nie ma tu najwyraźniej mowy.

Panowie zaczynają więc z grubej rury,

od "Rime Of The Ancient Mariner" Iron

Maiden. Jest to ponoć pierwszy cover w

ich dorobku i wypada całkiem nieźle,

zarówno muzycznie, jak i wokalnie, bowiem

Patrick Mulock ma wysoki, silny

głos, więc śpiewanie w stylu i z manierą

zbliżoną do Dickinsona przychodzi mu

bez trudu. Różnic w porównaniu z oryginałem

za bardzo nie ma, poza dodanymi

deklamowanymi partiami i czasem

jakimś growlingiem w tle oraz

mniej wyrazistym pulsem basu. Mulock

również w premierowym "Dirty Work" i

trzech koncertowych wersjach numerów

z debiutanckiego CD "Insanitarium" pozwala

sobie na jakieś bardziej ekstremalne

wejścia, są to jednak na szczęście

okazjonalne historie. W wydaniu live

utwory Phear są niestety jednak jeszcze

bardziej rozwleczone niż w wersjach

studyjnych, co szczególnie doskwiera w

"Heaven", gdzie choćby monotonnie i po

wielokroć powtarzany refren można

było sobie spokojnie darować - wtedy

ten surowy, acz nie pozbawiony melodii

heavy/power w stylistyce lat 80.

brzmiałby nieporównanie ciekawiej. (3)

Pokerface - Game On

2017 M&O Music

Wojciech Chamryk

Kojarzycie Korrozia Metalla? Wiecie

co? Ja też nie. Zasadniczo to jakoś nie

zamierzam tego zmieniać. Kojarzę tylko

tyle, że są mocno na prawą stronę jeśli

RECENZJE 185


chodzi o poglądy społeczne. Na pewno

byli w latach 90… ale co ma to do

Pokerface? Myślę, że jedno z niewielu

powiązań jest osoba wokalisty, czy raczej

wokalistki, oraz to, że oba zespoły

grają szeroko pojęty thrash. Coś tam

piszą na swojej stronie na FB, że najnowszy

"Game On" jest dla fanów Arch

Enemy, Holy Moses i Kreator.* Myślę.

że w sumie ten album ma jakieś części

wspólne z podanymi zespołami. Może

nawet dużo. Od razu piszę, jeśli nie lubicie

kobiecych wokaliz operujących

zwykle niżej niż wyżej to sobie odpuśćcie.

Jak oczekujecie czegoś, co jest tak

agresywne i dosadne jak "Finished With

The Dogs", to już prędzej… o wiele prędzej.

Zresztą Aleksandra Orlova nie

tylko potrafi się zaprezentować od

strony wizualnej, ale również urozmaicić

swoje wokalizy, od niskiego charczenia

aż do średniowysokiego śpiewu.

Myślę, że jest ona jedną z tych lepszych

rzeczy na tym albumie, poza paroma

fajnymi motywami gitarowymi, dość

wyrównanym, prędkim graniem, ogólnie

przyzwoitym brzmieniem. Tymi

gorszymi, choć nie całkiem złymi, jest

pewna prostota motywów perkusyjnych,

oraz wkradająca się po którymś

przesłuchaniu monotonia. Teksty nie

tworzą spójnej całości albumu koncepcyjnego,

są pewnym zlepkiem utworów

mających za główny temat zło, hazard i

relacje damsko-męskie polane małą ilością

gore. Ale kurde, po tym co miałem

okazję usłyszeć z okresu, zanim wyżej

wymieniona wbiła, to trzeba docenić pewną

zmianę w tej sztampie maniery wokalnej

byłej wokalistki i braku suspensu

(mówię po przesłuchaniu utworu "Divide

and Rule"). Ogólnie i krótko streszczając,

jest to dość dobra, rzemieślnicza

robota, która część osób porwie dość

prostym (choć i nie do końca…) wykonaniem.

Wydaje mi się, że przebąkiwania

dla kogo ten album jest są w miarę

słuszne, no może z adnotacją, że chodzi

o Kreatora z początków działalności.

Jak dla mnie (4,4).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Portrait - Burn the Word

2017 Metal Blade

"Dark heavy metal" jest specyficzny.

Jeśli gra się go od początku jak w przypadku

Portrait czy RAM, fani z oddaniem

kupują płytę za płytą. Kiedy zaczyna

się go grać znienacka, jak w przypadku

SteelWing, zmiana stylu okazuje

się finansową klapą kończąca dzielność

grupy (a "dark heavy metalowy"

album SteelWing jest naprawdę dobrym

kawałkiem muzyki). Potrait w tej

materii radzi sobie wciąż znakomicie.

Łączy wokalne patenty zaczerpnięte ze

świata Kinga Diamonda z riffami w

stylu to szwedzkiego klasycznego heavy

metalu, to amerykańskiego epic sprzed

trzech dekad. W międzyczasie zaplątują

się tu i owdzie smaczki w rodzaju wręcz

nieco blackmetalowych motywów muzycznych

jak w kawałku "Burn the

World", organowe solówki wykonane

przez samego Kevina Bowera (jak w

"Likfassna") czy gitary niczym w Iron

Maiden. Same kompozycje są ciekawe i

wciągają słuchacza zarówno urozmaiconymi

liniami wokalnymi, jak i różnorakimi

riffami czy zmianami tempa (we

"Flaming Blood" pojawia się wręcz specjalne

łamanie rytmu) w obrębie jednego

utworu. Choć kawałki raczej nie są banalne,

znalazł się na płycie numer "Martyrs",

który swoją linią melodyczną

sprawia wrażenie, jakby był jakimś coverem

starego popowego numeru. Być

może celem Szwedów było stworzenie

czegoś w rodzaju cięższego przeboju

Ghost? Wielką zaletą zespołu jest kreowanie

nastroju, który spina wszystkie

utwory. Zespół osiągnął go nie tylko

brzmieniem, czy aranżacjami wykorzystującymi

efekty, ale przede wszystkim

samymi utworami. Nie wolno zapomnieć

jednak że, "Burn the World" to też

masa wpadających w ucho melodii,

które pojawiają się czasem w zupełnie

zaskakujących momentach. Płyta stylistycznie

przypomina poprzedni krążek

"Crossroads", spodoba się więc fanom

drugiej fazy Portrait. Kto pamięta pierwszą,

rozwrzeszczaną pytę Portrait i

nie sięgnął dalej, niech spróbuje posłuchać

"Burn the World"... Zwłaszcza że

zespół umieścił cały nowy album na

YouTube! (4,5)

Strati

Primal Fear - Angels of Mercy: Live in

Germany

2017 Frontiers

Lubicie koncerty Primal Fear? Ich

energię, ciężar i brzmienie? Najnowsza

koncertówka Niemców powinna przypaść

Wam do gustu. W całości zarejestrowana

w Stuttgardzie, dobrze oddaje

klimat ostatnich koncertów Primal

Fear. Zespół promuje zwłaszcza ostatnie

płyty, ale na krążku pojawiły się także

nieśmiertelne klasyki Niemców, takie

jak "Metal is Forever" i "Nuclear Fire",

rzucone jakby trochę na ochłap fanom.

Można by tej płycie zarzucić zbyt wyszlifowane

brzmienie, zbyt dopracowane

wokale i ogólnie podejrzanie selektywny

sound… ale koncerty Niemców w zasadzie

tak brzmią. Być może jest to wierne

zarejestrowanie występu, zwłaszcza, że

Sinner zapewniał, że bardzo niewiele

poprawiali po nagraniu i tylko w sferze

brzmienia. Cóż, dzięki temu, płyty słucha

się świetnie. Brzmieniu sprzyja

setlista. Jeśli ktoś (jak ja) woli ostatnie,

nieco wracające do korzeni płyty od

okresu "Seven Seals" - "Unbreakable",

powinien być usatysfakcjonowany. Dodatkowym

atutem jest fakt, że chyba

wycięto kilka pogadanek między kawałkami,

bo nie pojawia się drętwa przemowa

Sinnera w rodzaju "bądźcie głośniejsi

niż Praga" znana z polskiego koncertu.

Scheepers zresztą przemawia po angielsku

specjalnie z myślą o nagraniu,

mimo, że koncert odbywa się w jego rodzinnym

kraju. Płyta wydaje się być

podsumowaniem ostatniej działalności

Primal Fear. Dla miłośników koncertów

kapeli oraz twórczości ostatnich lat.

Strati

Quayde LaHue - Day of the Oppressor

2017 High Roller

Drogie dziewczęta, drodzy chłopcy!

Proszę wszystkich o uwagę, bo nie będę

powtarzać! Wszyscy zapinamy pasy, będziemy

odbywali podróż w czasie. Kto

chce, może nie wracać… Świetna jest to

płyta! Od pierwszego odsłuchu, mimo,

że tak naprawdę jest to zbiór dwóch EP

Quayde LaHue, pod tytułem drugiej z

nich, porwała mnie ta muzyka. Może

dlatego, że lubię klasyczne hard rockowe

granie? Bo więcej tutaj czystego

hard rocka niż, powiedzmy chłoszczącego

po twarzy heavy metalu. Pierwsza

część płyty to najnowsza EP zespołu.

Kto lubi brzmienie z pierwszych dwóch

longplayów Ozzy'ego Osbourne'a, wystąp!

Momentami czułem się jakbym

był zanurzony w świat muzyki z lat 70.

i początku 80., z tymi kapitalnymi riffami

i zapadającymi w ucho melodiami.

No i na swój sposób jest ostro ale chwytliwie.

No i ten damski wokal, który nic

a nic mi nie przeszkadza. Wyprzedzając

już pytania, jest to mniej medialny twór

niż np. Blues Pills, mniej tutaj bluesa,

więcej trochę psychodelicznych dźwięków,

ale to kwestia już indywidualnych

gustów. Druga część tej płyty nie gorsza,

bo mamy dostęp do pierwszej EP pod

tytułem, po prostu, "Quayde LaHue".

Dalej mamy do czynienia z bardzo świadomym,

choć mocno inspirowanym

"starym" graniem zespołem. Jednak dalej

jest to muzyka porywająca, myślę, że

nie tylko fanów gatunku. Może komuś

uda się dorwać te EP osobno. Warto

przyjrzeć się zwłaszcza okładce "Day of

The Oppressor" w oryginale - tylko litery,

ale zwiastujące swoim charakterystycznym

krojem, skąd będą czerpane

inspiracje. Co tu więcej pisać - naprawdę

w potoku wielu bezbarwnych kapel

Quayde LaHue wyróżnia się warsztatem

i ekspresją. Solidne kompozycje, w

których kompletnie nie przeszkadza

przenikający je duch przeszłości. (6)

Quiet Riot - Road Rage

2017 Frontiers

Adam Widełka

Kiedyś Quiet Riot to był zespół znany

z tego, że grał w nim legendarny Randy

Rhoads, mimo, że na dwóch pierwszych

płytach z jego udziałem nie zrobił

nic nadzwyczajnego. Co było dalej z

słynnym gitarzystą każdy fan heavy metalu

wie, a jego dawna kapela odbudowała

skład i coś tam w połowie lat 80.

ciekawego nagrała. Zapału starczyło na

dwa albumy, z których paradoksalnie

największymi przebojami były… przeróbki

utworów Slade. A potem było coraz

gorzej, chociaż wszystko zależy od

gustu słuchaczy. Dobra, o przeszłości

można gadać podobno długo, przypominać

(niech będzie) lata świetności, ale

co dziś zespół Quiet Riot ma nam do

zaproponowania? Moim zdaniem - nic

szczególnego. Ciężko w ogóle było mi

parę razy dobrnąć do końca materiału.

Jestem pełen wątpliwości czy to, co nagrał

jedyny "stary" członek kapeli Frankie

Banali powinno w ogóle mianować

do tego, żeby stawiać to w zakładce

heavy metal. Brzmi to wszystko jak

skrzyżowanie Aerosmith z Led Zeppelin,

typowy amerykański sos do paćkania

półnagich panienek ale, niestety,

długo po terminie. Zresztą na wokalu

jest tutaj bezimienny zupełnie nastolatek,

o którym tak naprawdę wiadomo

tyle, że był czwarty w którejś tam edycji

programu American Idol. Może chłopaka

się bezsensu czepiam, może to jego

starsi kompani są po prostu odpowiedzialni

za napisanie tak miałkiego i

bezpłciowego materiału. Naprawdę starałem

się wyciągnąć z tej płyty coś ciekawego.

W sumie można powiedzieć, że

jakieś tam momenty są, chociaż przynajmniej

ja o nich szybko zapomniałem.

Może komuś, kto lubi po prostu takie

granie ta płyta przypadnie do gustu, ja

szczerze jednak przestrzegam przed robieniem

sobie nadziei na jakąś wyborną

ucztę. Trudno, bywa i tak. Chociaż w

tym wszystkim jeszcze jako tako można

dać plus za okładkę, która przywołuje

skojarzenia z filmem Mad Max. Jednak

powtórzę raz jeszcze - muzyka nie jest

"max" ani tym bardziej "mad". (2)

Adam Widełka

Rabid Bitch Of The North - Nothing

But A Bitter Taste

2017 Hostile Media

Wydawałoby się, że tzw. Nowa Fala

Brytyjskiego Metalu to już odległe

wspomnienia i nikt już w Wielkiej Brytanii

nie kultywuje jej tradycji. Jednak

nic bardziej mylnego, bowiem trzech zapaleńców

z Belfastu już od kilkunastu

lat gra niczym na przełomie lat 70./80.

ubiegłego wieku, mając za nic nowomodne

trendy i nieuchronny upływ czasu.

Dlatego też ich debiutancki album

"Nothing But A Bitter Taste" brzmi

niczym jakieś wykopalisko z czasów największej

świetności NWOBHM, a każdy

z ośmiu utworów jest dowodem nie

tylko nieprzemijającej mocy takich

dźwięków, ale też ogromnej fascynacji

nimi muzyków Rabid Bitch Of The

North. Musieli oni katować płyty Holocaust,

Raven, Tygers Of Pan Tang,

Saxon czy Thin Lizzy całymi latami,

bo echa ich dokonań wyzierają praktycznie

z każdego utworu. Nie wszystkie

są równie udane: w "Gilded Men" mamy

zdecydowanie za dużo chaosu, mimo

skromnego instrumentarium i takiej też

aranżacji, również "Demon Mind" pędzi

momentami donikąd - wygląda na to, że

po włączeniu do programu płyty dwóchtrzech

starszych utworów, zamiast sięgania

tylko po nowości, zyskałaby ona

jako całość. Nie znaczy to oczywiście,

że wspomniane numery trzeba spisać na

straty, ratuje je bowiem zadziorny, wysoki

głos Joe McDonnella, który najwyraźniej

zamierza być godnym sukcesorem

Jessa Coxa czy Gary'ego Let-

186

RECENZJE


tice'a. Warto więc posłuchać tej nowejstarej

płyty. (4,5)

Wojciech Chamryk

Rage - Seasons Of The Black

2017 Nuclear Blast

W lutym 2015 roku zakończyła się dla

Rage pewna era, bo z zespołem pożegnali

się Victor Smolski i Andre Hilgers,

wieloletnie filary grupy. Oczywiście

zmiany składu to dla tej grupy żadna

nowość, od początku też jej niezaprzeczalnym

liderem jest Peter "Peavy"

Wagner, ale obaj byli muzycy zespołu

byli dla niego niezwykle istotni, szczególnie

gitarzysta Smolski. Jednak jak

widać nie ma ludzi niezastąpionych:

Peavy szybko zwerbował Marcosa

Rodrigueza i Vassiliosa Maniatopoulosa,

po czym wciąż działa na najwyższych

obrotach, bowiem "Seasons Of

The Black" jest już drugą płytą tego

składu w ostatnich dwóch latach. I chociaż

muzycy nie ukrywają, że po premierze

poprzedniego krążka "The Devil

Strikes Again" zostało im trochę niewykorzystanego

materiału, to jednak i

tak przygotowanie kolejnego - udanego

- albumu w takim tempie zasługuje na

szacunek. Już uderzający z siłą jakieś

Katriny czy innego kataklizmu tytułowy

opener dobitnie pokazuje, że zmiana

składu dodała Wagnerowi mnóstwo

animuszu i werwy, a to niejedyny taki

cios na nowym krążku Rage - zwolennicy

ich speed/power metalu znajda tu bez

wątpienia kolejne takie perełki, choćby

"Serpents In Disguise", singlowym

"Blackened Karma" czy "All We Know Is

Not". Zespół popisał się też w dłuższej

formie, przygotowując na finał albumu

czteroczęściową suitę "The Tragedy Of

Man". Rozpoczyna ją oniryczna miniatura

"Gaia", później mamy uderzenie w

trademarkowym dla Rage "Justify", zróżnicowany,

thrashowo - balladowy

"Bloodshed In Paradise" i finał w postaci

"Farewell". Tu niestety najbardziej słychać,

że Peavy nie ma już takiego głosu

jak 20-30 lat temu, ale sam patetyczny

utwór ze smykami może się podobać.

Swoją drogą ciekawe. jak podejdą do tej

płyty przedstawiciele jakiejś obcej cywilizacji,

gdy już wieszczony w tej suicie

koniec rodzaju ludzkiego stanie się faktem...

(5)

RAM - Rod

2017 Metal Blade

Wojciech Chamryk

Harry'emu Granrothowi i Oscarowi

Carlquistowi udało się nagrać jedną z

najlepszych płyt RAM. Płyta jest dynamiczna,

świetnie brzmi, Oscar jest w

kapitalnej formie wokalnej - palce lizać.

Tym bardziej lizać, że ostatnia płyta,

"Svbversvm" była słabsza i uciekała w

świat bliższy Portrait niż RAM. RAM

wciąż wciąga nas w niepokojąca historię

Ramroda (zaczyna się ona wraz z piątym

kawałkiem "Anno Infinitus" i trwa

do końca płyty), jednak nie spowalnia

energii płyty. Krążek rozpoczyna energiczny,

okraszony wrzaskliwymi liniami

wokalnymi (nieco w stylu Wolf) i ciekawą

zmianą tempa "Declaration of Independence".

Drugi numer to galopujący

"On Wings of No Return" z refrenem

niemal wdartym niemieckiemu Warlock

i jazgotliwą solówką. Kawałek jest

zresztą jak na ostatnie wizje RAM bardzo

"luzacki". Zmianę klimatu zapowiadają

pierwsze dźwięki "Gulag". Ten

utwór w zasadzie można by oprawić w

ramkę i postawić jako wzorzec "jak

stworzyć świetny kawałek samym klimatem

i pomysłem". W "Gulag" nie ma

cienia wirtuozerii i popisów wokalnych.

Numer jest tak prosty, zarówno w kompozycji

jak i w obszarze riffów czy

(wręcz prostackiej) perkusji, że trudno

wychwycić co właściwie stanowi o jego

mocy. Jednak jego nastrój sprawia, że

jest jedyny w swoim rodzaju. Teledysk z

motywami rodem z gier komputerowych

lat 80. i zdjęciami zespołów (także

naszych!) zza Żelaznej Kurtyny paradoksalnie

potęgują atmosferę odhumanizowania,

rozpaczy i izolacji. Kolejny kawałek

to powrót do dynamicznego

heavy metalu, którego energię podkreślają

"falsetowo" wyśpiewane refreny

(moje skojarzenia wędrują do "Dystopii"

Iced Earth). Zaraz po tej skomasowanej

dawce podróży w czasie rozpoczyna się

futurystyczna, choć też na oldschoolową

modłę, wędrówka w świat Ramroda.

Ta część nie tylko jest udekorowana

preludiami, interludiami etc. ale

też bardziej podniosła niż pierwsza. Odnoszę

wrażenie, jakby Szwedzi z Europy

sprzed trzech dekad wskoczyli do Stanów

tejże epoki. Obie części doskonale

spaja analogowe, ale przestrzenne

brzmienie ze zbalansowanym ciepłym

soundem sekcji i ostrymi gitarami. Taką

samą rolę pełnią wokale Oscara, nie

tylko błyskotliwie rozpisane, ale też

świetnie zaśpiewane - różnorodnie i nastrojowo.

Ja jestem krążkiem zachwycona.

Sądzę, że każdy miłośnik tradycyjnego

metalu też będzie. (5)

Strati

Ravage - Return Of The Spectral Rider

2017 Self-Released

Nagrywanie na nowo albumów sprzed

lat zawsze wydawało mi się całkowicie

bezsensownym i wielce dwuznacznym

procederem. Rozumiem jednak sytuacje,

kiedy ktoś nie miał wpływu na

ostateczny kształt swego dzieła, jego

brzmienie, bądź osoby trzecie spaprały

końcowy miks czy mastering, wypaczając

ostateczny kształt wymarzonej

płyty. Taka sytuacja miała też miejsce w

przypadku debiutu Ravage "Spectral

Rider", bowiem muzycy tej amerykańskiej

formacji od początku nie byli zadowoleni

z jego brzmienia, aż w końcu

ponownie wzięli tę płytę na warsztat,

gdy okazało się, że ponowny miks czy

inne ingerencje w oryginalny materiał

nie wchodzą w grę. W nowej wersji,

płyta z nieco zmienioną listą utworów i

dodanym na finał "Father Of The

Atom", utworem powstałym oryginalnie

ponad 15 lat temu, robi jednak znacznie

lepsze wrażenie niż dawny pierwowzór.

Okładka jest znacznie ciekawsza, po

prostu efektowniejsza, a już sama muzyka

robi niesamowite wrażenie - to US

power/epic/tradycyjny heavy metal najwyższej

próby. Omen, Attacker, Manilla

Road, Jag Panzer, Iron Maiden

czy Judas Priest mniej lub bardziej

przyczyniły się do powstania każdego z

tych utworów, jednak całość została tak

ciekawie zaaranżowana, i z takim czadem

zagrana, iż chapeau bas! Tak więc,

chociaż nie przepadam za takimi powtórkami

z rozrywki, to jednak "Return

Of The Spectral Rider" zrobił na mnie

wrażenie i zafunduję sobie tę płytę -

może nawet na winylu, bo okładka też

warta jest posiadania w 12" formacie.

(5)

Wojciech Chamryk

Red Raven - Chapter Two: DigitHell

2017 Fastball/Q-Phonic

"Chapter Two: DigitHell", jak sam tytuł

wskazuje mamy do czynienia już z

drugim albumem Red Raven. Niestety

wcześniejszego dokonania nie słyszałem.

Nie słyszałem również Frank'a

Beck'a z Gamma Ray i pewnie przez

jakiś czas go nie usłyszę. Całe szczęście

jego umiejętności mogę skonfrontować

wraz z omawiana płytą. Muzycznie Red

Raven, to coś na granicy melodyjnego

metalu i hard rocka, podane w bardziej

nowoczesnej formie. Kompozycyjnie,

jak w takim wypadku bywa, to korzystanie

z ogranych patentów. Jednak nowocześniejsze

brzmienie, przykuwający

uwagę mroczny klimat, świetnie zagrane

instrumentalne partie, oraz wpadające

w ucho melodie, sprawiają, że krążek

słucha się nawet z zainteresowaniem.

Muzykę można określić jako bardzo solidną,

a zdarzają się nawet lepsze momenty,

chociażby utwór "Proud", oparty

na hiszpańskim gitarowym patencie czy

też tytułowy "DigitHell", prawie power

metalowy i prawie epicki kawałek, takie

połączenie Jorn'a z Primal Fear. Natomiast

na głównego bohatera wyrasta

Frank Beck, który czaruje swoim mocnym

i klasycznym rockowym głosem.

Nie dziwię się, że Hansen wybrał go

aby wspierał Gamma Ray. Beck znakomicie

radzi sobie w dynamicznych

utworach, ale to w wolnym, patetycznym

"On My Way" jego głos został

najlepiej wyeksponowany. Także bardzo

dobrze pasuje do mrocznego hard'n'

heavy granego przez Red Raven, oraz

do futurystycznej opowieści, którą opowiada

ten krążek. "Chapter Two: Digit

Hell" nie jest czymś, co winduje ciężkie

granie na niewiadomo jaki poziom, ale

też nie jest straconym czasem. Jak trafi

do was ta płyta, posłuchajcie, może

wpadnie wam w ucho. (3,7)

Resistance - Metal Machine

2017 No Remorse

\m/\m/

Nie do końca pamiętam z którym amerykańskim

zespołem o tej nazwie ma tu

do czynienia, ale nie ma to w sumie większego

znaczenia, gdyż "Metal Machine"

to naprawdę kawał solidnego metalu.

Słychać, że panowie pogrywają już

od lat 80., bo ich surowy power/thrash

bez dwóch zdań zakorzeniony jest w

tamtej dekadzie ("Some Gave All", przebojowy

opener "The Metal Machine",

równie szybki "Dirty Side Down"), ale

mamy tu też odniesienia do bardziej

tradycyjnego heavy (dedykowany Dio

"Hail To The Horns" czy archetypowy

dla przełomu lat 70. i 80. "Time Machine"

- jak dla mnie najlepszy utwór na

tej płycie. Nie brakuje też na niej fajnych

melodii, efektownych solówek duetu

Burke Morris/Dan Luna, a wokalista

Robert Hett ma drapieżny, ostry

głos o charakterystycznej barwie, co najbardziej

efektownie potwierdza w "Rise

And Defend". I chociaż nie do końca

przekonuje mnie zbyt współczesne brzmienie

perkusji, które najbardziej doskwiera,

w skądinąd udanym, "Heroes",

to jednak siarczysty cover "Blackout"

Scorpions jest na tyle udany, że nie będę

do tego przykładać aż takiej wagi. (4)

Wojciech Chamryk

Rhapsody Of Fire - Legendary Years

2017 AFM

Alex Staropoli nie ma ostatnimi czasy

łatwo. Ledwo Fabio Leone opuścił szeregi

zespołu, gdy na horyzoncie pojawiła

się trasa koncertowa Rhapsody Reunion,

w której biorą udział wszyscy

członkowie "klasycznego" składu Rhapsody,

bez Alexa. Mimo, iż klawiszowiec

został sam na placu boju, wciąż

zdaje się niewzruszony przeć do przodu.

Dowodem tej postawy ma być kompilacja

"Legendary Years", zawierająca na

nowo nagrane kompozycje z pierwszych

kilku albumów Rhapsody. Czy warto

sięgnąć po nową odsłonę klasycznych

utworów pionierów symfonicznego power

metalu? Ciężko jest oceniać same

kompozycje. Są to sprawdzone szlagiery

z repertuaru Rhapsody, z "Dawn of Victory"

i "Emeral Sword" na czele. Utworów

nie poddano znaczącym zmianom,

można wręcz zarzucić, że nowe nagrania

są całkowicie odtwórcze. W warstwie

brzmieniowej gitary zostały znacznie

bardziej wysunięte do przodu, co

zdaje się pozostawać w zgodzie z ostatnimi

albumami Rhapsody of Fire, na

któych Alex bardziej stawiał na riffy,

niż klawiszowe brzmienia. Same klawisze

są czasem wręcz schowane, a rozpoznawalne

motywy symfoniczne przytłacza

ściana dźwięku. Płyta jest zmiksowana

zdecydowanie bardziej nowocześnie.

Chociaż oryginalne nagrania

Rhapsody z czasów świetności europejskiego

power metalu brzmią jak produkt

swoich czasów, ma to swój urok. Włosi

nigdy nie stronili od patetycznych, czasem

wręcz przaśnych melodii i aranżacji,

ale to właśnie nadawało charakter

ich utworom. Nowe wersje brzmią cię-

RECENZJE 187


żko i czysto, ale też po prostu zbyt sterylnie.

Nowy wokalista grupy - Giacomo

Voli, sprawdza się całkiem nieźle i

jest w zasadzie jedynym elementem,

który mógłby usprawiedliwić istnienie

tej płyty. Nie można mu odmówić warsztatu,

a jego głos dobrze wpasowuje się

w stylistykę power metalową. Fanom na

pewno zabraknie bardziej egzaltowanego,

emocjonalnego wokalu Fabio.

Brak tu bardziej charakterystycznych

momentów, śpiew Giacomo jest zachowawczy

i po prostu podąża za wyznaczoną

melodią. Podsumowując, "Legendary

Years" raczej nie zadowoli starych

fanów Rhapsody. Być może będzie to

dobry początek dla nowych fanów, jednak

moim zdaniem lepiej sięgnąć po

starszą kompilację - "Tales From The

Emeral Sword Saga", aby faktycznie

poczuć klimat nagrań z tamtych lat.

"Legendary Years" nie wnosi nic nowego,

a każdy utwór ma więcej do zaoferowania

w swojej oryginalnej wersji. (2)

Rift - Super Killer Fragile

2017 Self-Released

Adam Wilkans

Simon Jones i Jay Graham spotkali się

przed wielu laty w projekcie Return To

The Sabbat, będącym próbą reaktywacji

legendarnego Sabbat. Zgodnie z

przewidywaniami nic z tego nie wyszło,

również późniejsza reaktywacja Sabbat

też była krótkotrwała, ale obaj panowie

już wtedy postanowili stworzyć wspólnie

coś w thrashowych klimatach. Doszło

do tego stosunkowo niedawno, ale

zawartość ich debiutanckiego longplaya

"Super Killer Fragile" potwierdza, że

warto było poczekać i dać im kredyt zaufania.

Brytyjski thrash metal zawsze

miał dobrą markę: wspomniany Sabbat,

istniejący do dziś Onslaught, Slammer,

Xentrix, Re-Animator i wiele innych

tamtejszych kapel łoiły na najwyższym

poziomie, odbiegając przy tym

znacząco od swych kontynentalnych

czy amerykańskich pobratymców. Rift

też jest niezły w te klocki, podsuwając

słuchaczom kolejne, pełne energii, ale

też efektownie zaaranżowane, konkretne

numery. Gdzieś tak w 1988 roku

dzięki "Super Killer Fragile" mogliby

marzyć o sporej karierze; teraz nie ma

już na takową szans, mimo wciąż sporej

popularności thrashu w metalowym

światku, ale "Rift - Abomination Of Desolation",

"Flames Of Hate", "The Day

The Sky Exploded" i "Fear God" zachwycą

każdego fana ostrego i zarazem technicznego

łojenia. (5)

Wojciech Chamryk

Rock Goddess - It's More Than Rock

And Roll

2017 Self-Released

Zawsze miałem słabość do tego zespołu,

który nie zdołał co prawda jakoś silniej

zaznaczyć swej pozycji w czasach świetności

NWOBHM, ani tym bardziej

przebić Girlschool, dość powszechnie

uważanych za najlepszą dziewczęcą grupę

brytyjskiego metalu lat 80. Rock

Goddess sióstr Turner miał jednak

znacznie mniej szczęścia od starszych

koleżanek, a debiutancki "Rock Goddess"

oraz "Hell Hath No Fury" to bez

dwóch zdań ścisła czołówka schyłkowego

okresuo NWOBHM lat 1983-84.

Wielka szkoda, że później zespół pogubił

się artystycznie, wydając sympatyczny,

ale mający się nijak do wcześniejszych

dokonań trzeci LP "Young &

Free", by krótko po tym zamilknąć,

bagatela, na... 30 lat. Reaktywacja w

oryginalnym składzie: Jody Turner,

Tracey Lamb i Julie Turner dawała

jednak od czterech lat nadzieję, że jego

dyskografia nie zamknie się na trzech

albumach i ewentualnych, kolejnych

kompilacjach, i tak się w istocie stało.

EP-ka "It's More Than Rock And Roll"

zawiera trzy premierowe utwory i jest

zapowiedzią nowego albumu Goddess.

Z radością mogę donieść, że Jody Turner

nie zapomniała jak komponuje się

surowe, motoryczne i wpadające w ucho

utwory, daje też spokojnie radę wokalnie.

Nie brzmi już oczywiście tak żywiołowo

i świeżo jak na początku kariery,

bo w końcu 19-20 lat ma się raz w życiu,

ale jej głos jest wciąż pełen werwy,

a koleżanki wspierają ją w chórkach.

Najciekawszy i zarazem najbliższy stylistyce

grupy z lat 80. jest konkretny

"Back Off", ale dwa pozostałe utwory też

trzymają poziom - szans na karierę za

bardzo tu już nie dostrzegam, ale wygląda

na to, że dziewczyny mają świetną

zabawę znowu grając razem i mogą nas

niebawem znowu bardzo pozytywnie

zaskoczyć. (5)

R.U.S.T.X - T.T.P.M.

2017 Self-Released

Wojciech Chamryk

Fajnie gra ta cypryjska komanda. Czujnie,

z nerwem, świetnie wyczuwając klimat

starodawnego hard 'n' heavy z

przełomu lat 70. i 80. minionego wieku,

kiedy to po okresie pewnego zastoju

ciężkiego rocka heavymetalowa bestia w

Anglii, Niemczech czy USA znowu

zaczynała podnosić swój łeb. Ich kompozycje

nie są może jakimś szczytem

wirtuozerii, aranżacje też nie rzucają na

kolana, ale słychać, że heavy naprawdę

ich kręci i wkładają w to co robią maksimum

energii oraz zaangażowania.

Czasem bardziej na plan pierwszy wysuwa

się hard rock (ballada "Treason",

bardziej czadowy "Journey Arrives"), ale

to jednak klimaty NWOBHM są tu

najbardziej słyszalne, tak jak choćby w

wyraźnie zainspirowanym Saxon "Brothers

And Sisters" czy "Fire At Will". W

tych najdłuższych utworach, jak tytułowy

instrumental czy "Kalikantzaroi"

R.U.S.T.X śmiało sięga też do skarbnicy

progresywnego rocka i cypryjskiej

muzyki ludowej, co jest niewątpliwym

urozmaiceniem. Podobnie mogę ocenić

fakt udziału w tej płycie czworga wokalistów,

mimo tego, że - grająca również

na instrumentach klawiszowych - Katerina

nie sprawdza się w ostrzejszych numerach,

jak wspomniany już choćby

"Brothers And Sisters" i powinna pozostać

tylko przy śpiewaniu ballad. Mimo

tego mankamentu jest jednak nieźle,

tak więc: (4)

Wojciech Chamryk

Satan Worship - I'm the Devil

2017 Iron Shield

Brazylijskie trio Satan Worship (w

składzie jest trzech muzyków, natomiast

płytę nagrywało dwóch z nich).

Ich debiut, "I'm the Devil" rekomendowany

jest jako satanic black metal. I

znowu mam do czynienia z old-schoolem

w pełnym tego słowa znaczeniu,

choć to świeża rzecz. Ciemne tło okładki,

płonący kościółek z diabłem na dachu...

a całość osadzona na odwróconej

do góry zębami czaszce. Przy odrobinie

wyobraźni, zęby wyglądają jak wierzchołki

gór. W porównaniu z dopicowanymi

obrazkami wielu nowych albumów,

ten jest wspaniale brzydki. Myślę,

że gdybym projektował okładki, to właśnie

takie... Płyta zaczyna się podniosłą

partią chóru (cokolwiek to znaczy), w

tle słychać narastający łoskot gitary

("Holy Blasphemy")... To już wróży

(nie)dobrze. Błyskawica i się zaczyna,

"Im the Devil"!... Czarny rock'and'roll

pełną gębą. Czyli topornie, momentami

powolnie, doomowo wręcz, a momentami

z kopytem. Tu wszystko jest cudownie

obskurne. "Satanik Possession", zaczyna

się ciekawym riffem i kroczącym

rytmem, w tle słychać dzwony. "Under

the Sign of the Reaper", świetnie będzie

się nadawał do wspólnego porykiwania

refrenu. "Zodiac Overkill" to oczywiste

nawiązanie do Motorhead. Ten bas na

początku... Zresztą widzę pewną wspólną

płaszczyznę dla Motorhead, Venom

i Satan Worship... I nie chodzi o

trio, a o podejście do szeroko pojętego

rock'and'rolla. Ta płyta na pewno przypadnie

do gustu fanom starego Venom

i Sodom, choć tu muzyka jest momentami

wolniejsza... ale jest ten sam diabeł.

Dwa dość kontrowersyjne tytuły:

"The Girls of Manson Family" i "The last

Days of John Paul Knowles", nawiązujące

do seryjnych morderców... Ciekawostką

na tle tej bezlitosnej rzezi, jest

muzyczna miniaturka "Black Flame", z

pianinem w tle, przypominająca klimatem

stare horrory... Cieszy mnie ogromnie,

że w XXI wieku wychodzą płyty,

które nie brzmią, jak komputerowe studio...

Że mam wrażenie, jakby zespół

nagrywał wszystko na setkę, na żywioł.

To jest kwintesencja prawdziwego czarnego

metalu. I te bębny, lekko kartonowe,

też! (4)

Savage Blood - Savage Blood

2016 Self-Released

Jakub Czarnecki

Wydawałoby się, że w czasach streamingu

i internetowych singli wydawanie

MCD czy EP-ek to już przeżytek, tymczasem

wciąż ukazują się również takie

krótsze wydawnictwa - mamy wręcz

istny ich wysyp, nawet jeśli część z tych

materiałów objawia się tylko w wersji

cyfrowej. Savage Blood to co prawda

debiutanci pod tą nazwą, ale zespół

tworzą doświadczeni, znani przede

wszystkim z Enola Gay, Purid czy

Sudden Death, muzycy. Nie przekłada

się to niestety na jakość tego materiału,

bo wiadomo nie od dziś, że same nazwiska

nie grają. Panowie Diersmann,

Steinhake, Luttenberg, Weckermann

i Könnecke mają zaś do zaoferowania

przeciętny speed/thrash w typowo

niemieckim wydaniu. Jest więc owszem,

solidnie, ale też tylko poprawnie, a spośród

pięciu tworzących "Savage Blood"

utworów żaden nie wywołuje żadnego

poruszenia. Ot, przelatują jeden za

drugim, napakowane mechanicznie

brzmiącymi riffami, z syntetycznie

brzmiącą perkusją... Gdyby nie bardziej

charakterystyczne momenty, jak bluesowy

wstęp do "Kingborn" czy balladowe

partie w "Killing The Disease" to

wręcz ciężko byłoby je od siebie odróżnić.

Owszem, wokalista jest dobry, instrumentaliści

sprawni, ale zupełnie nic

z tego nie wynika. (2)

Wojciech Chamryk

Savage Master - Creature Of The

Flames

2017 Skol

Kiedy zaczynałem interesować się

muzyką na poważnie, takie granie było

w USA ekscytującą nowością, swoistą

przeciwwagą dla bardziej komercyjnego

hard 'n' heavy i pomostem między klasycznym

metalem a thrashem. Minęło

"raptem" 35 lat i okazuje się, że coraz

więcej młodych zespołów wraca do tradycyjnego

heavy, kultywując jego tradycje

i sprawiając, że prawdziwa muzyka

jest wciąż żywa. Amerykanie z Savage

Master grają niczym Taist Of Iron,

Bitch, Riot czy Cirith Ungol za swych

najlepszych lat. Dwie pierwsze nazwy

nie pojawiają się tu przypadkowo również

z tego powodu, że wokalistka

Stacey Peak śmiało i bez kompleksów

idzie w ślady swych sławnych poprzedniczek

Lorraine Gill czy Betsy; w jej

zadziornym, ostrym głosie pobrzmiewają

też agresywniejsze tony Wendy

O. Williams z Plasmatics. Najnowszy

MLP zespołu z Kentucky to cztery kąśliwe,

zadziorne utwory autorskie. Jeśli

są one zapowiedzią kolejnego po "With

Whips And Chains" albumu Savage

Master to ja jestem na tak, szczególnie

po wysłuchaniu siarczystego, totalnie

oldschoolowego openera "Child Of The

Witch" i trwającego blisko sześć minut

utworu tytułowego - jak dotąd najdłuższego

w dorobku zespołu. Mamy też

tzw. wisienkę na torcie, dynamiczny cover

"Death Or Glory" Holocaust, jednej

z legend NWOBHM, tak więc w ten oto

sposób na liście zakupów pojawia się kolejna

pozycja... (5)

Wojciech Chamryk

188

RECENZJE


Scanner - Galactos Tapes

2017 Massacre

Są takie zespoły, które pamiętają najwytrwalsi

maniacy gatunku. Jednym z

takich właśnie zespołów jest niemiecki

Scanner, który wydając pierwsze w

karierze "best of", świętuje 30-lecie istnienia.

W sumie ciężko jest recenzować

składanki. Nie lubię takiej formy wydawnictw,

mimo, że zwykle zawierają największe

"hity" danej kapeli. W sumie w

przypadku Scanner mogłoby się tak

skończyć ale chłopaki z obecnego składu

postanowili również na drugim

dysku zarejestrować na nowo stare kawałki.

Tym bardziej nie lubię takiej formy

przypominania o swojej twórczości.

Poza tym historia metalu pamięta swoiste

banialuki, jakie z takiego ponownego

nagrywania wychodziły. Scanner

nie znam na tyle, żebym mógł się

do czegoś bardzo przyczepiać, więc pozostanę

przy zdaniu, że nie było to konieczne.

Na pierwszym z dwóch dysków

mamy przecież to, z czego fani heavy

metalu znają ten dość mało popularny

w szerszym gronie zespół. Można posłuchać

przekroju twórczości Scanner

oraz jednego coveru, nie byle jakiego, bo

jest to "Innuendo" Queen. Żeby zabierać

się za takie utwory trzeba być szalonym

albo po prostu mieć jaja. Widać, że zamieszczając

tą przeróbkę na swoim

"best of", 21 lat od jego nagrania, zespół

Scanner pokazuje, że w dalszym ciągu

je ma. (4)

Adam Widełka

Scorpions - Born To Touch Your Feelings

2017 Sony Music

Wydawcy dość szybko dostrzegli komercyjny

potencjał ballad Scorpions.

Pojawiały się więc na singlach czy kompilacjach

niemieckiej grupy, a już w

1985 roku ukazała się składanka "Gold

Ballads". Co do listy utworów zestawmarzenie,

bo same pewniaki z lat 1979-

84, ale było to raptem pięć piosenek.

Późniejsze wydawnictwa w rodzaju

"Best Of Rockers 'n' Ballads", "Hot &

Slow" czy "Still Loving You" też nie

wyczerpywały tematu, oferując zwykle

tylko pewną część balladowych majstersztyków

grupy. Wydawałoby się, że najnowsza

składanka będzie tą najbardziej

kompletną, a w tym przekonaniu

utwierdziła mnie lista zawartych na

niej, aż 17, utworów. Okazało się jednak,

że nie jest to typowa kompilacja,

ponieważ zawiera też nowsze wersje

znanych od lat utworów. Owszem ich

dobór jest znakomity, wręcz reprezentatywny,

jednak w żadnym razie nie

przekonuje mnie wykorzystanie choćby

krótszej o ponad trzy minuty, pozbawionej

wdzięku studyjnego oryginału,

"Born To Touch Your Feelings" w wydaniu

unplugged, albo "Still Loving You"

oraz "Wind Of Change" nagranych ponownie

na potrzeby "Comeblack". Dobrze

przynajmniej, że "Always Somewhere",

"Holiday", "When The Smoke Is

Going Down" i "Lady Starlight" ostały

się w zremasterowanych, ale jednak doskonale

znanych, albumowych wersjach

sprzed lat. Najwidoczniej jednak ta

kompilacja ma trafić przede wszystkim

do najmłodszych fanów zespołu, nieznających

oryginałów, a poszukujących

nowości. Stąd te zmiany, inne wersje,

etc. - jeśli to komuś nie przeszkadza,

"Born To Touch Your Feelings. Best

Of Rock Ballads" będzie dla niego

świetnym wyborem. Dla starszych będzie

to raczej ciekawostka do postawienia

na półce, tym bardziej, że premierowe

"Melrose Avenue" i "Always Be With

You" są całkiem przyjemne, ale do klasycznych

ballad Scorpions startu nie mają...

(3,5)

Sea - The Grip Of Time

2017 Mighty Music

Wojciech Chamryk

Ci młodzi Duńczycy zrobili sporo zamieszania

już swym debiutanckim albumem

wydanym przed trzema laty, a

teraz stawiają kropkę nad i. Nic dziwnego,

że ich wydawca Mighty Music promuje

ich bardzo aktywnie, bo nie dość,

że w katalogu tej firmy Sea są jedną z

nielicznych perełek, to jeszcze moda na

tzw. retro-rock wciąż trwa. A Sea lokują

się w tej samej lidze co The Answer, Rival

Sons i wiele innych zespołów, zakochanych

w retro brzmieniu i muzyce z

wczesnych lat 70., mających za nic nowomodne

wynalazki ostatnich dekad

czy lat. Kilka przesłuchań "The Grip Of

Time" stawia sprawę jasno: ich ulubione

zespoły to Thin Lizzy, Thin Lizzy i

Thin Lizzy. Niepowtarzalne melodie,

gitarowe solówki i charakterystyczne solówki

słychać praktycznie w każdym

utworze z tej płyty, ale jak ci młodzi ludzie

to grają! Tylko dzięki tej ogromnej

pasji uznaję, że nie są żadnymi klonami

Lynnota i spółki, ale ich dozgonnymi

wielbicielami, takimi fanami die hard do

kwadratu. Na szczęście znają też inne

zespoły/style muzyczne: w openerze

"Rust" Lizzy przeplata się więc z Maidenami,

"Time Will Let You Know"

pobrzmiewa zarówno mocą Black Sabbath,

jak i bardziej orientalnymi klimatami

Led Zeppelin, a "Back To The

Ground" i "Sing For Your Right" są równie

archetypowe, tak jakby powstały

góra w 1972 roku. Zawartość tego udanego

krążka dopełniają bluesujący hard

rock "Dust Will Fall" i balladowy, oniryczny

instrumental "Sea". Spisali się

chłopaki, warto dać im szansę! (5)

Wojciech Chamryk

Semblant - Lunar Manifesto

2017 EMP

Brazylijski zespół Semblant grający

melodic death metal istnieje od 2006 r.,

ale dopiero od kilku lat zaczyna robić

karierę na światowym poziomie. Po zeszłorocznej

trasie koncertowej po Stanach

Zjednoczonych muzyka Semblant

trafiła w końcu i na polski rynek. W

maju 2017r. ukazał się w naszym kraju

nagrany przed trzema laty album grupy

"Lunar Manifesto", zawierający trzynaście

niezwykłych kompozycji. Krążek

rozpoczyna się mocnym uderzeniem w

postaci utworu "Incinerate", w którym

growl Sergio Mazula przeplata się z

mocnym wokalem Mizuho Lin. Dalej

jest już tylko lepiej. Utalentowana sopranistka,

która współpracowała wcześniej

z brazylijskimi kapelami Ankhy i

Lords of Aesir, pokazuje, że doskonale

odnajduje się w ciężkim brzmieniu. Jej

wokal przywodzi na myśl głos takich

artystek jak choćby Alissa White-Gluz

(Arch Enemy) czy Floor Jansen (Nightwish).

Nieco delikatniejsze oblicze wokalistki

możemy usłyszeć w utworze

"Bursting Open", ale i tak jest w tym wokalu

dużo emocji. W "Selfish Liar" popis

swoich wokalnych możliwości daje z

kolei Sergio Mazul - jego przechodzenie

od "zwykłego" wokalu do growlu jest

naprawdę zjawiskowe! Całość zamyka

"Scarlet Heritage", w którym Mazul

również pokazuje swoje "dwa oblicza".

Zespół mógł jednak wybrać ciekawszy

utwór kończący płytę. Kilka utworów

na płycie "Lunar Manifesto" zasługuje

na szczególne wyróżnienie. Ostre gitarowe

riffy na początku "What Lies Ahead"

przyprawiają słuchacza o ciarki, a w

refrenie "The Shrine" wokale Sergio i

Mizuho doskonale ze sobą współgrają,

wraz z perkusją potęgując podniosłą

atmosferę. Pełne emocji są również

"Mists Over the Future" (mocnym

akcentem jest w nim też gitarowa solówka)

i "The Hand That Bleeds" (chyba

najlepszy utwór z albumu), zaś najmocniejszy

akcent stanowi demoniczne

"Selfish Liar". Rozwijająca się międzynarodowa

kariera Semblant nie może

dziwić. Zespół prezentuje bowiem naprawdę

wysoki poziom, a każdy z jego

członków na albumie dał z siebie wszystko.

"Lunar Manifesto" to krążek z

pazurem, pasją i energią, w którym każdy

utwór jest perfekcyjnie doszlifowany

i ma swój indywidualny charakter.

(5,5)

Serious Black - Magic

2017 AFM

Marek Teler

Serious Black to zespół, w którego

szeregach znaleźli się członkowie tak

znamienitych składów, jak Blind Guardian,

Helloween, Bloodbound czy

Masterplan. Poprzeczka jest zatem

ustawiona bardzo wysoko. Co Serious

Black ma więc do zaoferowania na swoim

najnowszym albumie "Magic"? Porządnie

zagrany, przebojowy pop-power

metal. Fani bardziej progresywnego

podejścia do gatunku mogą sobie tę

płytę odpuścić. Dominują tu utwory o

prostej budowie, z wpadającymi w ucho

refrenami, ale jednocześnie nienudzącymi

przerwami instrumentalnymi.

Postawiono tu przede wszystkim na

chwytliwość i klimat. Wspomniany klimat

budują tu często stosowane chórki i

teatralny charakter wokalu Urbana

Breeda, przywodzące na myśl upiorny

musical. Wiele zagrywek i melodii zdaje

się sugerować inspiracje młodszymi

wykonawcami gatunku, jak Sonata

Arctica i Powerwolf, z którym właśnie

Serious Black stara się dzielić klimat

ponurego teatru. Bolączką albumu są

utwory, które ze swą przebojowością zaszły

nieco za daleko i z metalem nie mają

zbyt wiele wspólnego. Piosenki pokroju

"Now You'll Never Know" czy "Serious

Black Magic" są pozbawione charakteru

i próżno szukać w nich momentów,

które mogą zaskoczyć słuchacza.

Nie zmienia to faktu, że "Magic" jest

całkiem niezłym albumem. Nie znajdziemy

tu nic odkrywczego, jednak nie

można Serious Black odmówić umiejętności

pisania nośnych metalowych

przebojów. Świetna odskocznia od bardziej

poważnych wydawnictw. (4)

Seven Thorns - Black Fortress

2017 Self-Released

Adam Wilkans

Neo power metal w wydaniu tego duńskiego

zespołu brzmi całkiem zacnie, ale

w sumie jakoś mnie to specjalnie nie

dziwi, skoro Seven Thorns mają prawie

20-letni staż. "Black Fortress" to singlowa

zapowiedź ich czwartego albumu.

Podstawą są dwa nowe utwory. "Black

Fortress" czaruje całym arsenałem środków

typowych dla współczesnej europejskiej

sceny powermetalowej, warto też

docenić wirtuozerię gitarzysty Gabriela

Tuxena i klawiszowca Asgera W. Nielsena

- szczególnie w partiach solowych

czy granych unisono. "Last Goodbye"

jest szybszy, typowo już powerowy i

niestety bardziej plastikowy brzmieniowo,

chociaż riff kąsa z należytą mocą, a

Tuxen i Nielsen znowu grają tu pierwsze

skrzypce w partiach solowych. Nowości

dopełnia nagrany ponownie "Eye

of the Storm", oryginalnie utwór z poprzeniego

albumu "II". Pierwotnej wersji

nie słyszałem, ale to szybki, melodyjny

numer z ponownie wiodącymi partiami

gitary i klawiszy - w sumie nie byłoby to

nic nadzwyczajnego, gdyby nie głos

Björna Askinga: ostry, drapieżny, czasem

niższy, zdecydowanie odstający od

nienajwyższej, chociaż czasem nadmiernie

wysokiej w sensie skali, powermetalowej,

wokalnej normy. Frontman

Seven Thorns jest równie perfekcyjny

w dwóch wcześniejszych utworach, tak

więc chociaż muzycznie nie jest to nic

nadzwyczajnego, to jednak z ciekawości

sięgnę po nowy materiał Duńczyków z

racji nietuzinkowego wokalisty. (3,5)

Sinner - Tequila Suicide

2017 AFM

Wojciech Chamryk

Matt Sinner jest jednym z najbardziej

zapracowanych muzyków w Niemczech.

Mimo to, wciąż znajduje czas na

swój ukochany zespół sygnowany własnym

pseudonimem - Sinner. Trudno

uwierzyć, ale jest to… osiemnasta płyta

tej formacji. Na basie niezmiennie gra

sam Mat Sinner, na gitarze od roku gra

RECENZJE 189


znany z Primal Fear Tom Naumann

(zresztą nie jest to absolutnie jego debiut

w Sinnerze), na drugiej gitarze od

pięciu lat gra Alex Scholpp. Pozostali

muzycy, podobnie jak Naumann trafili

do Sinnera rok temu, jednak w przeciwieństwie

do niego, nigdy wcześniej nie

mieli okazji współpracować w tym

bandzie. Cóż, skład jest raczej świeży i

to odzwierciedla charakter zespołu.

Sinner jest najważniejszym dzieckiem

samego Mata Sinnera, który przez lata

po prostu dobiera innych muzyków do

tworzenia płyt i… grania koncertów.

Tak, Sinner znajduje też czas na kilka

występów promujących najnowsze wydawnictwa

zespołu. "Tequila Suicide"

to hard'n'heavy poprzeplatane mocniejszym

heavy metalem i łagodniejszym

hard rockiem. Są na niej utwory z

lekką folkowo-wyspiarską nutą takie jak

"Battle Hill" (odnoszę wrażenie, że to

ukłon w stronę "Over the Hills and Far

Away"), są dynamiczne i mocne, takie

jak "Go Down Fighting" czy tytułowy, są

i ballady, niekiedy składające hołd klasycznym

balladom Whitesnake. Płyta

bardzo poukładana, przejrzyście brzmiąca

i… banalna. Utwory są proste i

przewidywalne, wokal stonowany, a

riffy zdają się być stworzone głównie do

tego, żeby odmalowywać tło. Płyty słucha

się zupełnie przyjemnie, zwłaszcza

jako "uprzyjemniacza" podczas codziennych

czynności. Jednak nie jest to niestety

krążek do którego będę wracać.

(3,5)

Skinflint - Chief Of The Ghosts

2017 Pure Steel

Strati

To dość pozytywny objaw, że w Botswanie

też grają tradycyjny heavy metal.

Co ciekawe Skinflint czyni to już od

dobrych 10 lat, a "Chief Of The

Ghosts" jest już piątym albumem w

dyskografii grupy, w dodatku wydanym

nakładem Pure Steel Records. Nie

wiem co kierowało łowcami talentów z

tej firmy, bo samo egzotyczne pochodzenie

wydaje mi się dość słabą kartą

przetargową w kontekście faktu, że tych

dziewięć utworów to słabiutkie, zaledwie

poprawne granie. Heavy/epic metal?

Owszem, ale w najsłabszym, możliwym

wydaniu, gdzie skromność aranżacyjna i

surowość brzmienia nie wynikają z

przyjętych założeń i trzyosobowego

składu, ale są raczej efektem niezbyt

wysokich umiejętności. Wydawca podkreśla

w materiałach promocyjnych wykorzystywanie

przez Skinflint elementów

tradycyjnej, afrykańskiej muzyki

ludowej, ale te etniczne wpływy mają się

nijak do takich dźwięków generowanych

przez zespoły specjalizujące się w

takich dźwiękach - tym bardziej, że perkusistka

Sandra Sbrana jest najsłabszym

ogniwem grupy. Można posłuchać

jako ciekawostki "Borankana Metal"

czy "Anyoto Aniota", ale nic ponadto.

(2)

Soen - Lykaia

2016 UDR

Wojciech Chamryk

Tak się złożyło, że z Soen'em nie było

mi po drodze. Lubię progresywny metal

w stylu Dream Theater, Fates Warning,

Vanden Plats itd. Niestety wieść

gminna niosła, że w muzyce grupy jest

pełno odniesień do alternatywnego metalu

i rocka, pokroju zespołu Tool. Nie

był to wabik skierowany do mnie, poza

tym nie chciałem sprawdzać jak to na

prawdę jest, mimo, że od samego początku

Soen określono kultową tudzież

super grupą. Przypadek sprawił, że mogłem

posłuchać ich najnowszego dzieła

"Lykaia". To co usłyszałem, to na pewno

progresywny metal zestawiony z

klimatycznym progresywnym rockiem,

w stylu Opeth czy Riverside. Owszem

jakieś echa tool'owskiego spojrzenia muzycznego

odnajdziemy na tym albumie,

ale to nastrojowy rock z lekko psychodeliczną

aurą oraz nutką modnego ostatnio

retro przejął kontrole nad całą muzyką

Soen. Całą tę melancholię trzyma

w ryzach wyjątkowy wokal Joela Ekelöfa,

który na chłodno wyśpiewuje przepiękne

melodie. Tę atmosferę zadumy

podkreśla również ciepła gitara Marcusa

Jidella oraz subtelne organowe formy

Larsa Ahlunda. Nie dziwię się, że

Soen bardzo mocno przypadł do gustu

polskim fanom rocka progresywnego.

Polacy właśnie takiego zaaferowanego

rocka uwielbiają. Zresztą sam zostałem

takim graniem uwiedziony, bo jak inaczej

skomentować to, że z tego albumu

najchętniej słucham onirycznej ballady

"Lucidity". Równie dobrze słucha się

utworu "Jinn" z orientalną ornamentyką,

czy najdłuższego, wręcz epickiego

"God's Acre". Ogólnie, tak jak w progresywnym

rocku bywa, muzyka z albumu

stanowi pewną integralną całość.

Słuchanie całej "Lykaia" daje taką samą

satysfakcję, jak degustacja poszczególnych

utworów. Koncept dotyczy się również

strefy lirycznej, który dotyczy

starożytnego greckiego rytuału kultywowanego

na Wilczej Górze, a związany

był z kanibalizmem i wiarą w transformację

w wilkołaka. Muzyka zebrana na

tym albumie, świadczy o tym, że mamy

do czynienia z dojrzałym zespołem, z

muzykami, którzy umiejętnie kreują

swój własny muzyczny świat. Za sprawą

charakterystycznych brzmień prowadzą

nas po bardzo emocjonalnej i klimatycznej

muzyce. Może nie jest to moja

ulubiona odmiana progresywnego

rocka/metalu ale wiem, że muszę wysłuchać

ich dwóch poprzednich albumów

"Cognitive" (2012) i "Tellurian"

(2014). "Lykaia" to mocna pozycja dla

fanów progresywnego rocka. (5)

\m/\m/

Sorcerer - The Crowning of the Fire

King

2017 Metal Blade

Druga pełna płyta Szwedów to nieco

inna bajka niż poprzednia. Kiedy dwa

lata temu zespół powrócił z longplayem,

zaprezentował nam to, co zbierał przez

cała lata istnienia od lat 80. Epicki,

heavymetalowy doom, w którym gościły

też mocne, a nawet dynamiczne (jak

"The Gates of Hell") kawałki o dużym

potencjale przebojowym. Nowa płyta

jest oczywiście zbliżona do poprzedniczki,

są na niej nawet takie same riffy

(jak w przypadku "Crimson Cross") i

podobne linie wokalne. Nie jest to jednak

syndrom "drugiej takiej samej płyty".

Zespół postanowił wyeksponować

swoją subtelniejszą, bardziej progresywną

stronę. Wiele utworów poza ciężką

kanwą doomowych riffów opiera się na

lekkich, niemal rockowych aranżacjach.

Nie można mimo to powiedzieć, że jest

to płyta "lekka". Mocy dodają jej zarówno

głębokie, przestrzenne wokale

Andersa Engberga jak i wyraziste

brzmienie, a sam odbiór płyty nie jest

bardzo łatwy. Zniknęła dawna przebojowość

na rzecz rozbudowanych, "snujących"

się utworów. Atutem płyty jest jej

nastrój i efektowne linie wokalne, które

kapitalnie podkreślają wokale Engberga.

Rzecz jasna można żałować braku

petard w rodzaju "In the Shadow of the

Inverted Cross" czy "Sumerian Script" z

poprzedniej płyty. Ważne jest jednak

to, że zespół znalazł sposób na uniknięcie

pożarcia własnego ogona i wyłuskał

ze swojej twórczości to, co zdaniem zespołu

najbardziej wartościowe. (4)

Sorrows Path - Touching Infinity

2017 Pure Steele

Strati

Grecki Sorrows Path po trzech latach

przerwy od ostatniego krążka "Doom

Philosophy" oddaje w nasze ręce swoje

nowe dzieło - "Touching Infinity".

Szczerze to ta załoga do teraz była mi

zupełnie obca, może kiedyś nazwa

mignęła mi wśród wielu podobnych.

Rzadko też sięgam po fuzje power/

doom metalu, więc może to było powodem

słabej znajomości tej, sięgającej połowy

lat 90. grupy. No ale siłą rzeczy

musiałem poświęcić Sorrows Path trochę

czasu. Wiecie co? Nie był to czas

stracony. Czym więcej razy odsłuchiwałem

materiał z "Touching Infinity",

tym mocniej ta płyta mnie do siebie

przekonywała. Może nie zostaliśmy

wielkimi przyjaciółmi, ale sprawiła mi

na pewno przyjemność. Jest bardzo

przyzwoita, mogę nawet napisać, że to

dobre, rzetelne granie. Sprawnie połączona

szybkość z ciężarem. Są w tym

wszystkim melodie, ciekawe instrumentalne

wstawki. Całość spina klamra w

postaci instrumentalnych intra i outra,

co nadaje pewnej dozy tajemniczości.

Fajny zabieg, dający poczucie wejścia w

jakąś historię, o której chce nam opowiedzieć

zespół. Muzycznie panowie radzą

sobie całkiem nieźle, słychać, że pozytywnie

kombinują, by muzyka nie nużyła

monotonią. Jedynym, dla mnie, minusem

płyty jest wokal. W pewnych

momentach przynajmniej brzmi bardzo

patetycznie. Rozumiem, że akurat być

może taka barwa pasuje do tematów

proponowanych przez Sorrows Path,

ale na moje ucho odrobinę trąci karykaturą.

To jednak takie czepianie się,

zwykłe szukanie dziury w całym z mojej

strony. Album jest naprawdę udany. Jak

na coś zupełnie nie z mojej bajki, a

przynajmniej z tych historii, do których

sięgam rzadko, grecki zespół zrobił na

mnie pozytywne wrażenie. Absolutnie

nie odczułem tutaj jakiegoś dyskomfortu

słuchania, te niecałe czterdzieści minut

daje poczucie rzetelnego potraktowania

nas przez muzyków. Dla fanów

gatunku pewnie będzie to obowiązkowy

przystanek w roku 2017. Dla tych, którzy

lubią czasem odskocznię od "swoich"

dźwięków, "Touching Infinity" da radę

ich zaciekawić. (5)

Adam Widełka

Space Vacation - Lost in the Black

Divide

2017 Pure Steel

Wakacje to najbardziej oczekiwany czas

w roku. Chociaż każdy interpretuje go

inaczej, łączy wszystkich jedna myśl,

żeby spędzić go z dala od trosk codzienności.

No i chyba każdy przeżył te jedne,

kosmiczne wakacje. Powiem szczerze,

że słuchając ostatniej płyty Space

Vacation nie odczułem, żeby był to dla

mnie czas szczególny. Muzyka, którą

proponuje amerykański zespół to bardzo

sprawnie zagrana mieszanka hard

rocka i heavy metalu. Bardzo zróżnicowany

materiał, mający w sobie i szybkie

tnące riffy, jak i skoczne melodyjki.

Czasem wręcz zanurzamy się w świat

jakby muzyki z jakiegoś zwariowanego

serialu właśnie traktującego o młodzieżowych

wakacjach. Z jednej strony

chłopaki brzmią rasowo, z drugiej nie

mogą opanować się by nie zaprezentować

po prostu piosenki. Mogliby nawet

z nią wygrać jakąś Eurowizję czy coś.

Serio. No a chwilę wcześniej słyszymy

zaśpiewy a la Iron Maiden. Ogólnie

wprawne ucho wychwyci dużo "inspiracji"

a nawet dosadnych riffów czy motywów.

Dla przykładu - pierwszy i ostatni

utwór czerpią gęsto, aż za gęsto, z dorobku

Dio. Słucha się tego przyjemnie,

chociaż jest to żaden odkrywczy materiał.

Przyzwoite, osadzone w latach 80.

granie, z melodyjnymi refrenami. Momentami

zabierają nas na wycieczkę w

tematy speed metalu. Naprawdę złego

słowa nie jestem w stanie napisać po

kilkunastu odsłuchach "Lost in the Black

Divide", ale też nie zamierzam piać z

zachwytu. Szkoda tylko, że taką w sumie

pozytywną i dość przyzwoitą muzykę

skrywa tak beznadziejna okładka.

(4 )

Speedclaw - Iron Speed

2017 Shadow Kingdom

Adam Widełka

Fajnie, że również młode pokolenie dostrzega,

że speed/ thrash metal w najbardziej

surowej formie ma jeszcze

190

RECENZJE


wciąż sporo do zaoferowania. Chorwacki

Speedclaw istnieje raptem od

dwóch lat, a EP-ka "Iron Speed" jest

jego fonograficznym debiutem: w roku

ubiegłym wydali ją własnym sumptem

na CD, niedawno zaś doczekała się edycji

kasetowej nakładem Shadow Kingdom

Records. Jako całość materiał ten

niestety niczym szczególnym nie porywa

- piątka autorskich numerów ma

sporo niezłych momentów, jednak generalnie

jest tylko poprawna, bazując na

najbardziej ogranych schematach. Co

ciekawe Speedclaw lepiej niż w programowym

speed metalu wypadają w

bardziej, tradycyjnym, inspirowanym

NWOBHM, graniu, co potwierdzają w

"Mistress Of The Night" i "Gospodar

tame i zla". Problemem zespołu jest również

to, że trzy pierwsze utwory trwają

zbyt długo - zamiast skoncentrować się

na esencji, tak jak choćby w następującym

po nich, trwającym dwie i pół

minuty, znacznie dzięki temu ciekawszym

"Razaraè", rozwlekają ponad

miarę "Speedclaw", "Mistress Of The

Night" i "Power From Hell", chociaż akurat

ten ostatni utwór zyskuje dzięki

ostrym, thrashowym akcentom. Na koniec

chłopaki zapodają "Heavy Metal

Maniac" Exciter w niezłej, ale też niczym

nie wyróżniającej się wersji - dodany

na koniec dźwięk otwierania puszki

piwa to chyba jedyna zmiana w ich wersji.

(3)

Wojciech Chamryk

Spirit Adrift - Curse Of Conception

2017 20 Buck Spin

Nathan Garrett zdaje się być kolejnym

pracoholikiem w metalowym światku:

mija rok z niewielkim okładem, a kolejna

płyta Spirit Adrift stała się faktem,

a przecież jeszcze w tzw. międzyczasie

ukazał się też album Gatecreeper, w

którym też się udziela. Ta spora aktywność

nie wpłynęła jednak w żadnym

razie na spadek artystycznej formy mózgu

Spirit Adrift, bo to wciąż doom

metal na najwyższym poziomie. Nowe

utwory są nieco krótsze od tych z debiutu,

nie ma już 10-minutowych kolosów,

ale wciąż jest posępnie, surowo i piekielnie

ciężko - zwolennicy ołowianych riffów

Black Sabbath czy melancholijnych

pasaży Candlemass czy znajdą tu

sporo dla siebie, szczególnie w utworze

tytułowym i "Spectral Savior". Więcej w

nich też przestrzeni, specyficznego klimatu,

znanego choćby z płyt Cathedral

("To Fly On Broken Wings"), pojawiają

się też bardziej stonerowe patenty ("Onward,

Inward"), tradycyjnie metalowe

akcenty ("Starless Age (Enshrined)")

oraz nawiązania do folku (instrumentalny

"Wakien"). Tę ze wszech miar udaną

płytę zdobi równie ciekawa okładka,

dzieło samego Joe Petagno, tak więc

warto mieć "Curse Of Conception" na

fizycznym nośniku również ze względu

na nią, najlepiej w 12", winylowym formacie.

(5)

Stallion - From the Dead

2017 High Roller

Wojciech Chamryk

W czasach, w których w zasadzie wszystko

można pobrać z Internetu, Stallion

postanawia udostępnić całą swoją płytę

na YouTube. Nie świadczy to jednak o

jakiejś "nowoczesności" Niemców. Swoje

najnowsze wydawnictwo panowie wypuścili

także na kasecie i płycie winylowej,

a YouTube'owy wybryk wynika z

założenia, że ci, którzy kupują kasety i

winyle i tak je nabędą zamiast zadowolić

się garścią "pikseli". Nie tylko forma

wydawnictwa jest oldskulowa. Stallion

swoim imagem, a przede wszystkim

graniem przywołuje speed i heavy metal

lat 80. Na krążku "From the Dead" można

spotkać mocno i czytelnie ale ostro

brzmiące utwory podkreślone krzykliwym

głosem Paula. To właśnie jego jazgotliwe

wokale dominują nad muzyką.

Jako skrzyżowanie Vinca Neila, Davida

Wayne'a i młodego Jona Olivy sprawia

wyraziste wrażenie i nadaje charakteru

muzyce, która obraca się rejonach

tradycyjnego heavy i speed metalu,

odrobinkę skręcając w kierunku hard'n'

heavy (brzmienie i konstrukcja riffu w

"Hold the Line" brzmi jak Mötley Crüe,

a "Waiting for the Sign" to rzecz wręcz

wyjęta z hard rocka lat .80) i odrobinkę

w stronę thrashu (arcykrótki "Kill fascist").

Nie jest to tak dobre jak ostatnia

płyta Enforcer, niemniej jednak,

niewątpliwie jest to krążek, który powinien

spodobać się miłośnikom wspomnianej

grupy, ale także Steelwing czy

nawet Portrait. (4)

Starsoup - Castles Of Sand

2017 Metalism

Strati

Starsoup to rosyjska grupa, która karierę

rozpoczęła w roku 2011 i zaliczana

jest do szeroko pojętego progresywnego

metalu/rocka. W 2013 roku ukazał się

ich debiut "Bazar of Wonders" (Sublimity

Records). Wydaje mi się, że było

coś o tym albumie w naszym magazynie,

ale mogę go mylić z płytą innego

projektu Alexeya Markova (lidera

Starsoup), a mianowicie z Distant Sun.

Bowiem dokonania Markova kojarzę z

thrash/powerowym graniem z pewnymi

progresywnymi dodatkami. Takie granie

na "Castles Of Sand" znajdziemy jedynie

w utworze "Brother's Plea", który

zaczyna się klimatem przypominającym

muzykę z westernów napisaną przez

Ennio Morricone. Natomiast w środku

mamy folkową akustyczną wstawkę o

orientalnej ornamentyce zagarną na flecie.

Temat tej muzycznej dygresji wykorzystany

jest jeszcze na końcu, wpleciono

go w lekką orkiestrację, która

zmieniła się w wątek znany z początku

kompozycji. W pozostałej części płyty

te thrashowe wpływy w większości

zdominowane są przez brzmienia progresywnego

metalu i bardziej nowoczesne

odmiany typu nu-metal. Tak jak jest

w openerze "The Catcher In The Lie"

oraz w kawałku "Escapist", które są dynamiczną

mieszanką dopiero co wspomnianych

inspiracji. Jednak najbardziej

charakterystyczne na "Castles Of

Sand" są bardzo melodyjne piosenki

takie jak, "Into The Woods" czy "Winter

In Shire". Pierwsza z nich to w zasadzie

rock-popowy, a wręcz popowy song, coś

pomiędzy O.M.D. a naszym Stachursky,

ale bez elektroniki, gdzie oba podmioty

artystyczne są niedościgłymi

wzorcami. Druga natomiast to pretensjonalna,

banalna, a wręcz infantylna

piosenka, jakby wyjęta z programu dla

dzieci. Echa takiej wizji artystycznej

znajdziemy w innych odsłonach tego

albumu, chociażby w takich zwykłych,

folkowych, akustycznych piosenkach z

pewnym progresywnym zacięciem, jak

"Rumors Of Better Love" i "The World

That Has Moved On". Pierwsza z nich

oparta jest bardziej na akustycznej gitarze

i wielogłosowej harmonii w końcu

piosenki, zaś druga na akompaniamencie

fortepianu i współgraniu śpiewu

kobiecego i męskiego. Nie inaczej jest w

najzwyklejszej piosence z fortepianem

"Road To Sunset", czy też w świetnym

pop-rockowym "Light Up The Star" z

pewnym progresywnym sznytem. Wizji

tej, nie zmieniają też instrumentalny

"Moon On The Shore". W tym wypadku

mamy do czynienia z samym fortepianem

na tle szumu morza. Pewnym łącznikiem

między tą zwykłą, bardziej

akustyczną większością, a dynamiczną

mniejszością jest folkowo rockowo/metalowy

"You World Is Dead", w którym

mieszają się oba wpływy, mocne i klimatyczne.

Niemniej coraz trudniej rozpatrywać

"Castles Of Sand" jako dokonania

progresywnego rockowo/metalowego

zespołu, bowiem jest w nim wszystko,

ale patenty z progresywnej muzyki zawsze

są tylko pewnymi dodatkami i to

nie najważniejszymi. Progresja to również

wielowątkowość, ale jak podana

jest w trywialny piosenkowy sposób, to

raczej nie ma co liczyć aby albumem zainteresowali

się fani progresywnego

rocka czy metalu. Gdyby większość albumu

stanowiły utwory takie jak "Castle",

który co prawda jest instrumentalną

kompozycją, ale jest zbudowana w

rozpoznawalnym progresywnym stylu,

na pograniczu dynamicznych odmian

heavy metalu, thrashu i prog-metalu, a

czasami nu-metalu i progresywnego

rocka. Oprócz świetnych muzycznych

tematów, posiada, wspaniały klimat,

który zmienia się wraz z brzmieniowymi

kontrastami. Przysłowiowa truskawka

na torcie... to z pewnością niejeden

prog-maniak chętnie przesłuchał by w

całości "Castles Of Sand". No, a tak...

Zanim jednak dojdziemy do podsumowania,

wspomnę jedynie, że brzmieniowo,

instrumentalnie, wokalnie, pod

względem producenckim i wydawniczym,

album prezentuje się dobrze. Muzyka

to emocje, każdy z kompozytorów

wyraża je zupełnie inaczej, do tego dochodzi

talent oraz umiejętności gry na

instrumentach itp, itd. Fani wrażliwi na

muzykę, też reagują emocjami ale w

swój i niepowtarzalny sposób, przez co

dokonania artystów oceniają również

niejednakowo. Muzycy z progresywnych

odmian potrafią zaskakiwać, wykorzystują

do tego również bardzo pretensjonalne

formy przekazu, niech za

przykład posłuży Daniel Gildenlow

(Pain Of Salvation). Podobnie można

rozpatrywać wizje Alexeya Markova,

która zawarł na "Castles Of Sand". Jak

dla mnie, Alexey przesadził z prostotą

przekazu, przez co jego muzyka mnie

nie przekonała, poza fragmentami. Nie

jest to powód aby czynić mu dyshonor,

bo on przedstawił swój muzyczny świat

tak jak go widzi i jak potrafił najlepiej.

Niemniej każdy może odnieść się do

propozycji artysty i ocenić ją przez swój

pryzmat wrażliwości. A własna opinia w

takich wypadkach jest najważniejsza.

Moja w wypadku "Castles Of Sand" to

- (3)

\m/\m/

Sue's Idol - Hypocrites And Mad

Prophetes

2014 Crushing Notes Entertainment

W powstanie zespołu Sue's Idol wplątany

jest Shane Wabcaster, perkusista,

który swojego czasu grał w amerykańskim

heavy metalowym Pandemonium.

Shane po latach powrócił do grania

i tak się rozochocił, że obecnie gra w

Sue's Idol i Necrytis, a przymierza się

także do innych projektów. Sue's Idol

poznaliśmy stosunkowo niedawno dzięki

niezłemu albumowi "Six Sick Senses".

"Hypocrites And Mad Prophetes"

jest natomiast pierwszą próbą

stworzenia solidnego amerykańskiego

heavy metalu made in Sue's Idol. Jak

sam Wabcaster sam to określił przymiarka

wyszła tak sobie, bowiem kompozycje

są dość kwadratowe, a sama

produkcja ma też sporo do życzenia.

Jakby nie było Shane eksperymentował

z świeżo nabytym domowym sprzętem

do nagrywania oraz wiedzą o nagrywaniu

nabytą z sieci. Mimo ewidentnych

błędów i niedoróbek, to nie było mowy

aby muzycy próbowali jakichś sztuczek

aby nagrać krążek tanim kosztem. Każdy

muzyk jest maksymalnie zaaranżowany,

czuć to przy kompozycjach, tekstach,

produkcji, grafice itd. Muzyka

utrzymana jest w tradycji heavy metalu,

jednak nie ma w niej jakiegoś błysku, za

to jest solidnie granie. W utworach nie

ma jakichś zrywów, a raczej celują w

średnie i wolne tempa. Być może podyktowane

jest to pewnymi progresywnymi

ciągotkami muzyków. Ta skłonność

oraz sam produkcja powoduje, że pewne

fragmenty dłużą się, a wręcz stają się

monotonne. Niemniej odnajdziemy na

albumie utwory, które wyróżniają się i

zdradzają pewien potencjał w samym

zespole. Jak dla mnie są to rozpoczynający

"American Nation", "Parabellum

Bonecrusher" czy "We Are The Blood".

Ten drugi nawet staje się pierwszym

przebojem Sue's Idol. "Hypocrites And

Mad Prophetes" to solidna podstawa do

dalszego rozwoju. Potwierdzenie mamy

po przesłuchaniu kolejnego krążka "Six

Sick Senses", ale z pewnością nie jest to

ostatnie słowo tych amerykańskich muzyków.

Stać ich na to aby nas zaskoczyć

i dać nam album z bardzo dobrym

heavy metalem. Oby tak się stało przy

okazji następnej płyty. (3,5)

\m/\m/

RECENZJE 191


Tales of Gaia - Hypernova

2017 Fighter

Czasem dzieje się tak, że jeden słaby

element potrafi zawalić cała konstrukcję.

Tak jest niestety z albumem hiszpańskiego

Tales of Gaia - "Hypernova".

Z początku wydawałoby się, że ma

zadatki na przeciętną płytę europower

metalową. Jest moc, są orkiestrowe

aranżacje, ale wtedy pojawia się wokal.

Podejrzewam, że tak wyobrażają sobie

power metal jego najwięksi przeciwnicy.

Wokal jest ekstremalnie nosowy i

przeegzaltowany, a do tego jakimś cudem

zupełnie płaski. Kompletnie nie liczy

się, co wyznacza dynamika utworu.

Każdy utwór zaśpiewany jest w ten sam,

irytujący sposób, pozbawionym tchu,

wysokim głosem. Oszczędźmy Hiszpanom

więcej wstydu. Intencje były

dobre, jednak wykonanie pozostawia

wiele do życzenia. Instrumentalistom

nie można zbyt wiele zarzucić, poza

całkowitą przeciętnością. Niestety płyta

ze względu na swoją śmieszność nie

nadaje się nawet jako muzyka tła. (1)

Adam Wilkans

Temperance - Maschere-A Night At

The Theater

2017 Scarlet

Założony w 2013r. włoski zespół melodic

metalowy Temperance ma już na

swoim koncie trzy albumy: "Temperance",

"Limitless" i "The Earth Embraces

Us All". W chwili założenia grupy

wszyscy artyści mieli już jednak co

najmniej kilkuletnie doświadczenie w

graniu ostrej muzy. 8 września 2017r.

ukazał się krążek "Maschere - A Night

At The Theater", będący zapisem koncertu

grupy w Teatro Sociale w Albie.

Chociaż koncert otwiera instrumentalna

kompozycja, w której słyszymy między

innymi dźwięki skrzypiec, Temperance

energetycznym utworem "A Thousand

Places" od razu daje nam do zrozumienia,

że nie będzie to spokojny wieczór w

teatrze. Orkiestrze towarzyszą bowiem

silne wokale Chiary Ticarico i Marca

Pastorino oraz gitary i perkusja. Początek

ścieżki numer dwa czyli "At The

Edge Of Space" przywodzi na myśl epicką

kompozycję "Ghost Love Score" w

wykonaniu Nightwish, któremu zresztą

Temperance towarzyszył podczas trasy

koncertowej. Dalej może być już tylko

lepiej. Pierwszych dziewięć utworów

wykonanych na koncercie pochodzi z

najnowszego albumu kapeli "The Earth

Embraces Us All". Większość z nich

wpada w ucho i naprawdę przyjemnie

się ich słucha. Szczególnie wyróżnić można

tu utwór "Empty Lines", w którym

poszczególne instrumenty doskonale

harmonizują się z wokalami Marca i

Chiary. Pięknym akcentem na płycie

jest też "Maschere", czyli kompozycja w

języku włoskim, w którym wokal Ticarico

dopiero może w pełni wybrzmieć.

Szkoda, że na koncercie zagrany został

tylko jeden włoski utwór. W piosence

"Fragments of Life" uwagę zwraca świetna

gitarowa solówka, zaś w "Revolution"

operowa partia utalentowanej wokalistki

oraz wprowadzające posmak Orientu

skrzypce. Ciekawy jest też utwór

"Advice From A Caterpillar", dzielony

przez instrumental niejako na dwie

części. Ostatnim utworem z "The Earth

Embraces Us All" jest "The Restless

Ride", najdłuższa i najbardziej złożona

kompozycja z płyty. Wszystkie instrumenty

mają w nim okazję zabłyszczeć,

błyszczą też wokale Chiary i Marca,

które na zmianę możemy usłyszeć w

ostrzejszym i delikatniejszym wydaniu.

Podniosłości utworowi dodają również

śpiewające po łacinie chóry. Zdecydowanie

jest to najlepszy utwór z zagranych

na koncercie. Kolejna część występu

to już starsze utwory grupy z płyt

"Temperance" i "Limitless". W "Oblivion"

(otwierającym "Limitless") Chiara,

nomen omen związana wcześniej z grupą

Lust For Oblivion, pokazuje swoje

dwa oblicza - ostry metalowy wokal i

równie emocjonalne operowe brzmienie.

W "Hero" z pierwszego krążka grupy

uwagę zwraca chwytliwy refren i fragment

z demonicznym growlem. "Mr.

White" i "Me, Myself & I" przywodzą na

myśl twórczość takich zespołów jak

choćby Brother Firetribe, szczególnie

jeśli chodzi o wokal Marca i warstwę

melodyczną. Strzałem w dziesiątkę było

zamknięcie koncertu świetnym utworem

"Dejavu" z albumu "Temperance".

Jeśli chodzi o sam koncert, mocnym

akcentem "Maschere - A Night At The

Theater" jest perfekcyjnie czysty wokal

Chiary Ticarico, którzy brzmi nawet

lepiej niż na płycie. Każdy z muzyków

pokazał na koncercie swój kunszt, a całość

generalnie jest przyjemna dla ucha.

Setlista mogła być jednak trochę bardziej

urozmaicona - dziewięć piosenek z

rzędu z jednego albumu to dużo. Po

cichu liczę też na to, że Temperance

będzie więcej nagrywał po włosku, bo to

naprawdę melodyjny język. (5)

Marek Teler

The Dark Element - The Dark Element

2017 Frontiers

Kiedy była wokalistka Nightwish i gitarzysta

Sonata Arctica łączą swoje siły,

wiadomo, że należy się spodziewać naprawdę

mocnego uderzenia. I niewątpliwie

"The Dark Element" pod żadnym

względem nie zawodzi oczekiwań. Płyta

"The Dark Element", stanowiąca owoc

współpracy byłej wokalistki zespołu

Nightwish Anette Olzon i byłego gitarzysty

grupy Sonata Arctica Janiego

Liimatainena ukazała się 10 listopada

2017r. nakładem wytwórni Frontiers

Records. Zawiera jedenaście oryginalnych

utworów, a oprócz wokalu Anette

i gitarowych riffów Janiego możemy

usłyszeć również na nim bas Jonasa

Kuhlberga i perkusję Janiego Huruli.

Album otwiera energetyczny tytułowy

utwór "The Dark Element", który był zarazem

pierwszym promującym projekt

Anette i Janiego. Od pierwszych nut

albumu możemy usłyszeć, że bliżej mu

do "Dark Passion Play" Nightwish niż

delikatnego brzmienia "Shine", solowego

albumu Anette z 2014r., a nazwa

The Dark Element wcale nie jest

dziełem przypadku. "My Sweet Mystery"

ze znakomitą solówką Liimatainena

tylko podtrzymuje moją opinię, a powtarzany

przez Anette jak mantra refren

piosenki z każdym powtórzeniem brzmi

coraz lepiej i bardziej emocjonalnie. Jednym

z mocniejszych akcentów na płycie

jest utwór trzeci czyli "Last Good

Day", będący zarazem ulubioną piosenką

Anette Olzon. Brawa dla Janiego za

piękny przekaz, by cieszyć się każdym

dniem, tak jakby był naszym ostatnim i

dla Anette za to, że naprawdę czuje to,

co śpiewa. Po tak dobrym utworze,

"Here's To You" wydaje się nieco sztampowy,

choć i tak nie odbiega mocno poziomem

od pozostałych. Prawdziwy

ładunek emocji zapewnia nam z kolei

"Someone You Used to Know", który z

delikatnego brzmienia (przywodzącego

nieco na myśl pierwszą kapelę Anette,

Alyson Avenue) stopniowo przeistacza

się w naprawdę ostry kawałek. Wisienką

na torcie zwanym "The Dark Element"

jest jednak "Dead to Me", najostrzejszy z

utworów z albumu (z growlem Niilo Sevänena

z Insomnium). Nie przesadziłbym

chyba mówiąc, że jest to najlepszy

utwór w karierze Anette, w którym

wznosi swój głos na wyżyny i pokazuje,

że odgrywała i nadal odgrywa w metalu

symfonicznym ważną rolę. Idealnie ze

sobą zgrane perkusja, gitary i wokal

tworzą prawdziwe muzyczne arcydzieło!

Po siódmym kawałku czyli "Halo" z

ostrymi gitarowymi riffami na wejście

zaczynam już wątpić, że znajdę na tej

płycie jakiś zły lub chociaż średni

utwór. "I Cannot Raise the Dead" i "The

Ghost and the Reaper" prędzej mogą

odebrać mi mowę niż pozytywne wrażenie

na temat krążka. Na szczególną

uwagę zasługują z lekka elektroniczny

początek pierwszego i końcówka drugiego

z wymienionych utworów, w której

głos Anette nagle się urywa. Przedostatnia

piosenka "Heaven of Your Heart" to

lekka ballada, w której w tle delikatnego

wokalu możemy usłyszeć pianino

(dzieło Jarkko Lahtiego), wprowadzające

trochę światła do koncepcji

"mrocznego elementu". Całość zamyka

"Only One Who Knows Me" - całkiem

fajne zakończenie ze świetną solówką,

chociaż pozostałe piosenki nieco przyćmiewają

ten utwór. Nie ukrywam, że

Anette Olzon była moją ulubioną

wokalistką Nightwish, a albumy "Dark

Passion Play" i "Imaginaerum" to moje

ulubione albumy tej grupy, ale nawet

sceptyczni wobec piosenkarki fani metalu

nie powinni przejść obok tej płyty

obojętnie. Cały zespół zapracował sobie

na jej sukces i mogę z całą odpowiedzialnością

stwierdzić, że zasłużyli na

szóstkę - czekałem na ten album i ani

trochę się nie zawiodłem. "The Dark

Element" momentami pobudza, momentami

wzrusza, ale cały czas wspaniale

gra nam na emocjach. Czekam na

więcej - Jani i Anette wyciągnęli wnioski

z przeszłości, aby razem budować

metalową przyszłość. (6)

The Ferrymen - The Ferrymen

2017 Frontiers

Marek Teler

Ronald Romero, wokalista śpiewający

w reaktywowanym Rainbow. Magnus

Karlsson, multiinstrumentalista znany

chociażby ze współpracy z Michaelem

Kiske i Primal Fear. I wreszcie Mike

Terrana, perkusista mający na koncie

występy w Masterplan, Axel Rudi Pell

czy Savage Circus. Czy tak wybuchowa

mieszanka poskutkowała równie wybuchowym

albumem? "The Ferrymen"

łączy w sobie najlepsze elementy przebojowego

power metalu i klasycznego

heavy. Wokale Romero są bardzo zadziorne,

nawet w wyższych rejestrach i

nadają życia wszystkim utworom. Refreny

są bardzo chwytliwe, jednak nie

przesadzają z mnogością ścieżek wokali

czy syntezatorów. Czuć, że za kompozycje

są odpowiedzialni doświadczeni

muzycy. Każdy element spełnia swoje

zadanie. Instrumentalnie nie można nikomu

nic zarzucić. Gitary zdecydowanie

są na pierwszym planie, a popisom

solowym poświęcono dokładnie tyle

czasu, by nie stały się nudne. Gra perkusisty

nie jest może szczególnie wirtuozerska,

ale spełnia swoją najważniejszą

funkcję. Sprawia, że muzyka pulsuje i

akcentuje elementy, na które słuchacz

ma zwracać uwagę. The Ferrymen

stworzyli album zupełnie nieodkrywczy,

ale przy tym niezmiernie przyjemny do

słuchania. Szczególnie przypadnie fanom

brzmień takich zespołów, jak

Helloween, Axel Rudi Pell, czy Primal

Fear. (5)

Adam Wilkans

The Lamp Of Thoth - This Is Not A

Laughing Matter

2017 Metal On Metal

The Lamp Of Thoth to pierwszy projekt

Simona i Emily z Arkham Witch,

ale to właśnie ten drugi zespół zyskał

znacznie większą popularność. The

Lamp Of Thoth istnieje więc jakby w

cieniu młodszego brata, doczekawszy

się przez ponad 10 lat tylko jednego albumu

i kilku krótszych wydawnictw.

"This Is Not A Laughing Matter" nie

jest pełnoprawnym następcą debiutanckiego

"Portents, Omens & Doom", bo

to kompilacja, zawierająca utwory z EP

"Not Laughing Matter" i demo "This

Is Not Doom!", ale jakość, czas trwania

i stylistyczna spójność nie pozwalają

traktować tej płyty jako zwykłej składanki.

11 utworów, blisko godzina mrocznego

occult/doom metalu z licznymi

odniesieniami do tradycyjnego hard

rocka czy NWOBHM - fani Black

Sabbath, Saint Vitus, Pentagram czy

Pagan Altar spokojnie mogą wziąć ten

krążek na celownik. Warto tym bardziej,

że zespół jest równie przekonywający

w dłuższych, rozbudowanych

numerach pokroju blisko dziewięciominutowego

"Dark World", jak i w znacznie

krótszych, bardziej dynamicznych

utworach - czasem nawet żartobliwych,

jak "This Is Not Doom!". (4,5)

Wojciech Chamryk

192

RECENZJE


The Winery Dogs - Dog Years: Live in

Santiago and Beyond 2013-2016

2017- Loud'n'Proud

Kolejne oficjalne wydawnictwo, upamiętniające

koncerty Zwycięskich

Psów. Pierwsze, "Unleashed in Japan

2013", było zapisem występów w kraju

Kwitnącej Wiśni, po wydaniu debiutanckiego

krążka. Tutaj mamy koncert

promujący drugi album. Tym razem padło

na Santiago w Chile. Tak, jak w

przypadku tamtego albumu live, tak i

tutaj dostępnych jest kilka wersji. Standardowa

zawiera płytę Blu-Ray ze 100-

minutowym koncertem, osiem teledysków

z dwóch albumów zespołu, oraz

"Dog Years" EP na płycie CD (czyli 5

niepublikowanych dotąd utworów, w

tym, "Criminal" który był już grany na

żywo na "Unleashed in Japan 2013").

Wersja De Luxe, składa się z dysku Blu-

Ray, DVD koncertowego i ośmiu teledysków,

"Dog Years" EP na CD, a także

dwóch płyt CD, z koncertem audio.

Cóż można napisać odkrywczego o

Winery Dogs? Toż to rock'and'roll w

najlepszej jakości i wykonaniu, jakie

można sobie wymarzyć. Istny tygiel

wszystkiego, co lubimy w takiej muzyce.

Wyobraźcie sobie mix Van Halen, Led

Zeppelin, Whitesnake, Soundgarden,

Deep Purple, plus trochę funkowania

ala stare Red Hot Chili Peppers. Nikt

tu prochu nie wymyśla, bo nie o rewolucję

muzyczną tu chodzi, a o feeling i

zabawę. I to słychać również w wersjach

live, utworów znanych z albumów "The

Winery Dogs" i "Hot Streak". Wszystko

bardzo fajnie i klarownie brzmi.

Osadzone na rytmach bębnów Mike

Portnoya i basie Billego Sheehana,

numery, dopełniane są gitarą i głosem

Richiego Kotzena (który raz brzmi, jak

Sammy Hagar, kiedy indziej, jak skrzyżowanie

Chrisa Cornela z Davidem

Coverdalem, a czasem nawet jak Lenny

Kravitz). Wychodzi bardzo energetyczna

i przyjemna dla ucha, mikstura

dźwięków. Tym, co wyróżnia koncertowe

wykonania tych piosenek, są przeróżne

wariacje muzyków, w poszczególnych

utworach. Koncert zaczyna

żywiołowo wykonane "Oblivion" z

"dwójki", gdzie od początku słychać gorącą

reakcję publiki. Publiczności nie

trzeba dwa razy zachęcać do wspólnej

zabawy w "Captain Love", co zresztą

słychać w trakcie basowo, gitarowych

popisów, panów Sheehana i Kotzena...

Skandowane przez tłum "Hot Streak"... i

tak już będzie do końca. 17 utworów, z

czego dwa, to popisy solowe Portnoya i

Sheehana. Mamy tu więc najlepsze

hiciory z obu albumów. Oglądając ten

gig, naprawdę żałuję coraz bardziej, że

nie zobaczyłem Winery Dogs w ubiegłym

roku w Warszawie. Niestety za

późno dowiedziałem się o terminie. Jeśli

choć w połowie było tak, jak w Santiago...

Publika śpiewająca z Kotzenem

"Fire", moc. Ta niesamowita atmosfera

gigu w zadymionym klubie. Pomimo, że

grają w średniej wielkości hali. Czegoś

takiego nie da się podrobić w studio.

Sala szczelnie wypełniona fanami, przypomina

widoki znane z koncertów Iron

Maiden, za żelazną kurtyną w latach

1984-1986. Gadki Portnoya z publicznością...

i ten specyficzny luz, pomimo

pełnego profesjonalizmu. Solo

Mike'a to coś, co naprawdę chciałbym

zobaczyć na żywca. To przez tego faceta,

zacząłem kolekcjonować albumy

Dream Theater, potem Transatlantic,

czy Liquid Tension Experiment... a

teraz The Winery Dogs. Gość udowadnia,

że nadal jest najlepszy. Tradycyjna

już wycieczka wokół bębnów i pod barierki

do fanów. Cały czas grając... Przy

okazji okazuje się, że można pukać pałkami

na każdym przedmiocie. Na podeście

kamerzysty, kablach przy statywie

mikrofonu, czy na barierkach... Podobnie

Sheehan... jego popis skojarzył

mi się po części, z Joeyem DeMaio z

Manowar, który również lubi sobie

powymiatać solówki live. Niestety dobre

wrażenie psują odrobinę wszędobylskie

telefony, nagrywające występ i podwójna

fosa z barierkami. Przez to,

odległość od sceny wydaje się ogromna,

co z reguły nie sprzyja interakcji. W

pierwszej fosie, jeździ jedna z kamer,

rejestrujących występ... Heh, dopiero

teraz zauważyłem, że Richie Kotzen

gra palcami, gościu nie używa kostek!

Mało znam takich gitarzystów... a w

zasadzie wcale. Po obejrzeniu "Live in

Santiago", czekam na to, że może ktoś

chłopaków znowu ściągnie do Polski.

Osobnym temat, to pięć premierowych

utworów studyjnych, zamieszczonych

na osobnej płycie. Wspomniany wcześniej

"Criminal" ma z...sty groove, bombastyczne

bębny i lekko zbrudzony bas,

funkującą gitarę i sola Richiego. Czyli

niby nic nowego, ale radocha totalna.

Bo niezależnie od tekstów, ta muza ma

potężną dawkę pozytywnej energii. "The

Game" zaczyna się niczym jam zespołu

na próbie, a potem pulsuje rytmicznie

niemal identycznie, jak "Hot Streak".

Richie leci Coverdalem... Tradycyjne

już, charakterystyczne chórki i totalny

luz. "Solid Ground", przez gitary akustyczne,

przeszkadzajki i pianino, brzmi

jak Mr.Big (Billy S. jakby nie było), ze

starym Queen. Pewnego rodzaju ewenement

stanowi fakt, że każdy z muzyków

śpiewa. I to nie tylko partie chórków,

ale i solówki. Oczywiście najwięcej

Richie, bo jednak to on jest tu wokalistą.

"Love is Alive", gitarka z wah wah...

bas niczym z Red Hotów, a dalej po

prostu klasyczny Winery Dogs. Czyli

wariacja na temat bębnów, basu i gitary.

Red Hot z Hendrixem... Miód na uszy.

Ostatni z palety, "Moonage Daydream"

otwiera się dość zaczepnie, by przejść w

balladowy nastrój i pobujać. Szkoda, że

już koniec, pozostaje odpalić całość od

początku jeszcze raz. (6)

Jakub Czarnecki

Thiago Bianchi's Arena - Arena

2017 Metalville

Album "Arena", który ukazał się 1 lutego

2017r., to album założonego w

2000r. projektu Thiago Bianchi's Arena,

grającego power metal. Twórcy projektu

Thiago Bianchi i Tito Falaschi

prezentują na płycie dwanaście oryginalnych

kompozycji i dwa covery:

"Nova Era" grupy Angra oraz "Woman

in Chains" Tears for Fears. Do pracy

nad albumem zaangażowali wielu

przedstawicieli brazylijskiej sceny metalowej

oraz kilku muzyków z innych

państw. Od samego początku muzycy

zadziwiają nas swoją oryginalnością

utworem "Rising Voices", który jak nazwa

wskazuje jest serią narastających

dźwięków, przypominających trochę

afrykańskie rytualne obrzędy. Kiedy to

osobliwe preludium przechodzi w utwór

"The Scar Is the Pay Off" wiemy już, że

słuchamy jednak całkiem dobrego albumu

powermetalowego. Silny wokal doskonale

łączy się z równie mocnymi

uderzeniami perkusji i gitarą basową.

Do kolejnej kompozycji "Trust Me"

wprowadzają nas energetyczne gitarowe

riffy, a w samym środku możemy usłyszeć

gitarową solówkę. Te dwa utwory

są szybkie i krótkie - trwają łącznie

niecałe sześć minut. Album rozkręca się

przy ścieżce numer cztery. Cover "Nova

Era" Angry wyszedł Arenie znakomicie,

uwagę przykuwa w nim również świetny

wokal oraz znakomite brzmienie basu w

rozbudowanej części instrumentalnej.

Podoba mi się również pełen emocji

refren "I Live" oraz przyjemne i delikatne

dźwięki perkusji na początku

"Woman in Chains". Po serii szybkich

utworów cover Tears for Fears to naprawdę

miła odmiana, a Arena pokazuje

w nim zupełnie inne, balladowe

oblicze. Z kolejnych utworów na "Arena"

do najciekawszych pod względem

kompozycji i wokalu należą "Glance"

(gitarowe solo - znakomite!), z lekka demoniczne

"Mr. Caretaker" oraz "Adore"

z efektami dźwiękowymi w tle i chwytliwym

refrenem. Za najlepszy utwór na

płycie uznałbym "Hear", ponieważ wokal

i muzyka są w nim na najwyższym

poziomie, a całość jest jednocześnie

mocna i przyjemna dla ucha. Album zamyka

krótki i szybki "Life Is…", tworząc

niejako pewną kompozycyjną klamrę -

początek i koniec albumu są równie

energetyczne. Generalnie album Thiago

Bianchi's Arena jest klasycznym przykładem

powermetalowego krążka - dynamiczne

i energetyczne utwory z gitarowymi

riffami i pełnym emocji męskim

wokalem. Fani tego rodzaju muzyki na

pewno nie powinni przejść obok projektu

Thiago obojętnie. Osobliwy początek

krążka dawał nadzieję na bardziej

oryginalne muzyczne rozwiązania w

dalszej części płyty, chociaż i tak muzycy

włożyli w projekt sporo serca i ciężkiej

pracy. (5)

Marek Teler

Thrash Bombz - Master Of The Dead

2017 Iron Shield

Czy kojarzycie jakąś wystającą z szeregu

włoską kapelę thrash metalową? Muszę

przyznać, że ja tak raczej nie za bardzo.

Czy Thrash Bombz to kapela, która

wystaje spoza wytartych szlaków muzyki

przez ich krajan? Czy jest to kapela

nie warta uwagi? To już jest kwestia

sporna, chociaż myślę, że fani sztampowego

i poprawnie zagranego speed/

thrash metalu spokojnie znajdą te 53

minuty. Mogę nawet się założyć o rację,

że spędzą je całkiem przyjemnie, i nie

będą ząłować poświęconego czasu na tę

muzykę, która czerpie między innymi z

Agent Steel, Whiplash czy Vio-lence.

Mówiąc to przechodzę do szerszego opisu

albumu. Co możemy wpierw zauważyć,

to okładka, dość przerysowana w

odcieniach monochromatycznych polana

dozą topionego sera gouda, na której

jest przedstawiona scena godna bardzo

brutalnych gier wideo (wręcz rwących

kręgosłup swą brutalnością - śmiech z

magnetofonu). Jak sztampowa jest owa

grafika, tak musi też wiać kliszą również

w rejonach muzycznych. No wieje, ale

to całkiem przyjemny wiaterek. Mniei

tam nie przeszkadza ten repetywny charakter

album. Wokalizy są całkiem w

porządku, są żywe, trzymają się dość

jednostajnej maniery. Z tego co kojarzę,

to brzmienie względem poprzedników

uległo poprawie - nadal jest to thrash z

mocnym nastawieniem na gitary i

wokal. Nie ma tu zbędnych odniesień

do innych, bardziej ekstremalnych gatunków

metalu, przewija się parę już

ogranych motywów, gra perkusyjna jest

zadowalająca (choć czasami aż nazbyt

przewidywalna). Popisy solowe są przyzwoite,

a sam album w ogólnej ocenie

jest wart przesłuchania. Ode mnie (4.1).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

ToJa - V

2017 Pure Rock

Przy ilościach obecnie "przerabianych"

przeze mnie płyt, zarówno tych, po które

sięgam z powodu obowiązków recenzenckich,

jak i słuchanych już bardziej

dla przyjemności, bywa, że niektóre zapominam

naprawdę szybko. Pamiętam

jednak, że poprzedni album tego niemieckiego

zespołu, wydany przed czterema

laty "(Sad) Songs Of Hope", był

całkiem interesującym połączeniem

hard rocka i AOR, wzbogaconych progresywnymi

elementami. Spodziewałem

się więc kontynuacji tegoż na kolejnym

albumie, jednak Niemcy zaskoczyli

mnie znaczącym spadkiem formy. Zespołowi

z 20-letnim stażem coś takiego

przytrafić się nie powinno - OK, dwa

czy trzy wypełniacze mogą zdarzyć się

nawet największym, ale na "V" są niestety

tylko utwory o takim charakterze:

mdłe, sztampowe, przeraźliwie wtórne i

pozbawione mocy. Oczywiście trafiają

się w wśród nich przebłyski w rodzaju

fajnie rozkręcającej się ballady "Love Is

Like A Sin" czy szybszego, instrumentalnego

"Senza Cantata". Niezły jest też

podszyty bluesem "Ashes To Ashes", ale

jako całość "V" to kwadratowy, niczym

nie zaskakujący i przewidywalny, typowo

niemiecki rock - wystarczy włączyć

najnowszą płytę starszych panów z

Deep Purple, by poczuć tę kolosalną

różnicę pomiędzy toporną solidnością a

prawdziwym geniuszem... (2,5)

Wojciech Chamryk

Tony Mills - Streets Of Chance

2017 Battlegod

Mam sentyment do kilku pierwszych

płyt Shy, szczególnie debiutanckiej,

najbliższej NWOBHM, "Once Bitten...

Twice Shy". Te bardziej komercyjne

krążki też trzymają poziom, a ówczesny

wokalista grupy Tony Mills jest wciąż

aktywny. Współpracował, bądź czyni to

nadal, z różnymi zespołami, wydaje też

płyty solowe. "Streets Of Chance" jest

najnowszą z nich i całkiem udanym materiałem,

utrzymanym w stylistyce hard

'n'heavy/AOR. Co istotne, 55-letni

Mills jest wciąż przy głosie, co potwierdza

już w bardzo udanym, chwytli-

RECENZJE 193


wym openerze "Scars" - ten refren zapada

w pamięć już po pierwszym przesłuchaniu

i trudno się od niego uwolnić.

Takich melodyjnych i bardzo przebojowych

numerów jest na tej płycie

więcej, nie znaczy to jednak, że Mills i

spółka poszli w totalną komercję, bo

znajdą tu coś dla siebie również zwolennicy

ciut mocniejszego, opartego na

konkretniejszych riffach, grania. Przeważają

jednak klimaty Journey, Damn

Yankees czy China Blue co akurat nie

dziwi, skoro w nagraniu "Streets Of

Chance" brało udział kilku muzyków

tej formacji, z frontmanem włącznie.

Mills zadbał też o wzbogacenie brzmienia

albumu, zapraszając wielu innych

gości, w tym gitarzystów solowych tej

klasy, co: Joel Hoekstra (Whitesnake),

Tommy Denander (Alice Cooper, Paul

Stanley), Robby Boebel (Frontline,

Evidence One) czy Neil Frazer (Rage

Of Angels, Ten), co jeszcze bardziej

przekłada się na jakość poszczególnych,

i tak już przecież niezłych, kompozycji.

I tak, jak dość sceptycznie podchodzę

do tych wszystkich "gwiazdorskich" projektów

weteranów z lat 70. i 80., to

"Streets Of Chance" wyróżnia się

wśród nich zdecydowanie. (5)

Tower - Tower

2016 The End Records

Wojciech Chamryk

Nazwa Wieża z pewnością nie jest najbardziej

oryginalną, jaką można odnaleźć

w historii muzyki ciężkiej. Zasadniczo,

zarówno ich nazwa jak i muzyka

mają tą pewną cechę wspólną - nie

silą się na oryginalność, jednak na sprawdzone,

celne w punkt motywy. Twórczość

tego zespołu mogę odnieść do muzyki

z lat 80. i 90., jako hołd młodego

aspirującego zespołu do klasyków takich

jak Dio (chociażby "Mountains").

Zespół jest kwintetem złożonym z

wokalistki, dwóch gitar elektrycznych i

sekcji rytmicznej. Standard. Nie jest to

może hołd wybitnie techniczny pod

względem kompozycyjnym, chociażby

"Flames", które również brzmi jak

odniesienie do innego utworu, czy pod

względem brzmieniowym - tutaj wokalizy

szczególnie, reszta instrumentów

jest okej, tak jak na muzykę, którą ten

zespół gra. Tematycznie odnosi się do

zagadnień takich jak imprezowanie czy

relacje międzyludzkie. Ten album na

pewno nie jest dla każdego. Z pewnością

nie jest dla mnie. Trochę to ZZ Top

zmieszane z glam metalem i hard rockowymi

inspiracjami, co mnie nie przekonuje.

Bez oceny. Czy Ciebie przekona?

Na kanale wytwórni na YouTube są

dwa kawałki tego zespołu, "Flames" oraz

"Elegy". Powtarzając za wokalistką, chyba

nie jestem gotowy by ich docenić.

Albo, że oni nie są gotowi by wyjść/ odejść/

cokolwiek...

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Tytan - Justice Served

2017 High Roller

Tytan to jeden z zespołów NWOBHM

powstały już w schyłkowym okresie tego

nurtu. Dlatego też, chociaż przez

grupę przewinęli się byli muzycy choćby

Angel Witch, A II Z czy Judas Priest,

a inni zdobyli później sławę w AC/DC

lub Lion, to Tytan nie zdołał się przebić.

Skończyło się więc na EP-ce "Blind

Men And Fools" z 1982 roku i wydanym

trzy lata później LP "Rough

Justice", który to przeszedł już całkowicie

bez echa, chociaż w żadnym razie

nie zasługiwał na taki los. I gdy wydawało

się, że zespół to już tylko i wyłącznie

historia jego lider Kevin Riddles

reaktywował Tytan. Początkowo tylko

na koncerty, ale koniec końców grupa

weszła też do studia, by w niemal całkowicie

reaktywowanym składzie nagrać

następcę kultowego w pewnych

kręgach debiutu. Pewnie jeśli utrzyma

się ten trend tak długich przerw pomiędzy

wydawnictwami różnych zespołów,

to niebawem doczekamy się kolejnego

rekordzisty, jakiegoś zespołu z lat 60.,

który wyda kolejną płytę po 50 latach

przerwy - Tytan potrzebował na to

"tylko" 32 lat, w sumie niewiele mniej

od również wracającego po latach

Quartz. Żarty jednak na bok, bo "Justice

Served" jest bez dwóch zdań kontynuacją

"Rough Justice" i naprawdę

udaną płytą. Minęło tyle lat, ale Tytan

wciąż gra surowy, mroczny metal

według najlepszych brytyjskich wzorców:

niekiedy szybszy i mocniejszy, czasem

bezpośrednio odwołujący się do

klasycznego hard rocka, ale w każdym

wydaniu interesujący. Czas łaskawie

obszedł się również ze strunami głosowymi

Riddlesa - oczywiście słychać, że

ma już sześćdziesiątkę na karku, ale jest

w formie, bez trudu radząc sobie również

z wysokimi partiami. Najjaśniejsze

momenty tego albumu to bez wątpienia

"Love You To Death", "Hells Breath"

i nagrany ponownie klasyk z 1985

roku "Forever Gone", ale "Justice Served"

jest godny polecenia jako zwarta

całość, nie tylko dla zadeklarowanych

fanów NWOBHM. (5)

Wojciech Chamryk

Vanish - The Insanity Abstract

2017 Fastball

Ich poprzedni album "Come to

Wither" w roku 2014 wydała niemiecka

Massacre Records. Nie bardzo mogę

skojarzyć sobie tego faktu, więc oprę się

wyłącznie na omawianej właśnie, "The

Insanity Abstract". Vanish to niemiecki

zespół grający melodyjny power metal

z progresywnym sznytem. Może nawet

to za dużo powiedziane, ale muzycy

tej kapeli pewną muzyczna ambicję

zdradzają. Niemniej wszystkie cechy (i

grzechy) melodyjnego power metalu

znajdziemy na tej płycie. Pewnym wyróżnikiem

są brzmienia instrumentów,

które bardziej kojarzą się z progresywnymi

odmianami. Tam ostatnio gitarzyści

bardzo chętnie stroją gitary nisko,

bardziej nowocześnie. Tak właśnie jest

w tym przypadku. Swoją moc ma również

sekcja rytmiczna. Na korzyść -

choć niewielką - brzmią też klawisze.

Sporo jest partii w estetyce progresywnego

grania ale w zdecydowanej przewadze

są to typowe dla melodyjnego power

metalu syntezatorowe plamy dźwięków.

Największym plusem jest wokal

Bastiana Rose, ma mocny, głęboki, a

zarazem bardzo ciepły głos, bez problemu

śpiewa również wysoko. Niestety jego

partie są zbyt jednostajne i niekiedy

trochę nużą. Pochwalić można tez solowe

popisy gitarzystów. Niezłe są kompozycje,

choć nie porywają, to są urozmaicone

i próbują rekonfigurować nastrojami

i emocjami. Trochę ciekawiej

jest z aranżacjami, to znowu te ambitniejsze

ciągotki Niemców. Część muzyki

jest rozpędzona ale zespół najlepiej

czuje się w bardziej statecznych, dość

mocno patetycznych fragmentach.

Brzmienie dopracowane, bardziej nowoczesne,

ostatecznie może być. Najwięcej

pozytywów - jak dla mnie - muzycy gromadą

w utworze "Make-Believe (Sleepstream

Part1)". "The Insanity Abstract"

trwa ponad godzinę, choć muzyka

Vanish jest bezpośrednia, to dla

słuchacza jest jej za dużo. Najbardziej

odczuwalne jest to w ostatniej ponad

dziesięciominutowej kompozycji. Trudno

wytrzymać do jej końca. Przesłuchałem

całe mnóstwo albumów z melodyjnym

power metalem, "The Insanity

Abstract" na ich tle nie jawi się

jako ten najgorszy ale do samej czołówki

dość daleko mu. Album zyskuje

po wielokrotnym przesłuchaniu, dla fanów

takiego grania nie będzie to czas

stracony, moim zdaniem powinni Vanish

i jego nowemu albumowi dać

szanse. (3,7)

Venom Inc. - Ave

2017 Nuclear Blast

\m/\m/

Kiedy w roku 1979 trójka kolegów

rozpoczęła próby nowo powstałego zespołu,

prawdopodobnie mogli tylko

przeczuwać, że powstanie z tego coś

genialnego. Za to kiedy w 1981 wydali

światu słów pierwszy album, mogli być

tego pewni. Postanowili być mroczni i

źli, opisując tematy satanistyczne. Nie

zapomnieli mimo wszystko o młodzieńczym

humorze, czego dowodem jest numer

o marzeniach chyba każdego nastolatka,

czyli namiętnym seksie z nauczycielką.

Fani do dziś są podzieleni czy

Venom skończył się na dwóch, czy

może ta trzecia płyta też jednak jest tak

dobra, jak pierwsze dwie. Pionierzy

black metalu zaliczyli kilkukrotny rozpad,

co spowodowało wreszcie powstanie

osobnego tworu czepiącego z czarnego

dorobku grupy. Mantas, Abaddon

oraz Demolition Man w 2015 roku

postanowili powołać do życia Venom

Inc. I tak po dwóch latach grania

koncertów tylko z klasycznym materiałem,

na półki sklepowe ma trafić album

sygnowany logiem tego tworu. Płyta,

która nigdy miała nie być nagrana, jednak

powstała i jest hołdem dla fanów,

dzięki którym ta kapela istnieje. Ave.

Album otwiera mroczne intro przechodzące

płynie w "Ave Satanas", utwór będący

bliźniaczo podobny do "In Nomine

Satanas". Powolna kompozycja z refrenem,

który idealnie sprawdzi się do

skandowania na koncertach. Na albumie

mamy zresztą utwory, które idealnie

pasowałyby do tego złotego okresu

Venom, czyli pierwszych dwóch płyt.

Mowa tutaj o "Forged in Hell" i "Metal

We Bleed". Ten ostatni swoim refrenem

przypomina lekko "Black Metal". Następnie

na albumie mamy chyba największą

niespodziankę w postaci "Dein

Fleisch". Utwór będący skrzyżowaniem

Venom z industalną muzyką spod znaku

Rammstein. Czy jest to zły utwór?

Szczerze nie wiem. Ma on dość ciekawy,

mroczny klimat i głębokie przesłania,

ale nie jest to tym, czego się można było

spodziewać po tej kapeli. Czy album by

zyskał bez niego? Nie, idealnie wkomponowuje

się on w całe przesłanie tego

krążka. Mantas postanowił również nagrać

jeden z najszybszych utworów w

swoje karierze "Time to Die". Na uwagę

zasługują również "Preacher Man" za

genialny tekst oraz "The Evil Dead". Całość

albumu zamyka utwór będący hołdem

dla wszystkich zespołów, które zainspirowały

to angielskie trio. Utwór również

jest czystą definicją gatunku, jakim

jest metal, jak i rock. Mówię tutaj o

"Black N Roll", bo czy nie jest prawdą,

że jest to diabelska muzyka. Pewnie dla

tego jest tak cholernie intrygująca. Przesłuchanie

albumu zajmuje ponad godzinę

i jest to dużo. Momentami czułem

się znudzony i traciłem koncentrację.

Mimo to nie wykreśliłbym z tego albumu,

żadnego utworu, bo wszystkie w całości

idealnie się dopełniają tworząc

koncept, całej tej opowieści. A uwierzcie

mi Venom Inc., ma dość sporo do przekazania.

Jeśli chodzi o porównanie studyjne

macierzystego Venomu do tworu

jego byłych członków to Mantas i

Abaddon pokonali dwa ostatnie twory

Cronosa. Ocena: Nie umiem ocenić tej

płyty. Polecam przesłuchać i ocenić samemu.

Vulture - The Guillotine

2017 High Roller

Kacper Hawryluk

Vulture na swym debiutanckim albumie

kroczą ścieżką wypracowaną na

pierwszym demo/EP "Victim To The

Blade", łojąc surowy, ostry, ale też niepozbawiony

melodii speed/thrash metal

starej szkoły. Nawiązując więc do epokowych

dokonań klasyków jak: Judas

Priest, Exciter, Agent Steel, Exodus

czy wczesna Metallica proponują osiem

szybkich, konkretnych numerów. Czasem

dłuższych i bardziej rozbudowanych,

jak choćby singlowy opener "Vendetta",

wykorzystujący klawiszowe brzmienia

"Adrian's Cradle" z gościnnym

udziałem Olofa Wikstranda z Enfoncer

czy "Cry For Death" z basowym

intro i licznymi zmianami tempa, ale

194

RECENZJE


prym wiodą tu krótsze i pełne bezkompromisowego

pędu utwory w rodzaju

"Clashing Iron" czy "Electric Ecstasy", a

nawet jeśli taki zaczyna balladowoklawiszowy

wstęp, to i tak jest to tylko

wstęp do wrzucenia najwyższych obrotów

w dalszej części utworu. Nie jest to

może propozycja jakoś szczególnie oryginalna,

ale Vulture z klasą i pasją nawiązują

do najlepszych metalowych

wzorców z lat 80., tak więc warto się z

"The Guillotine" zapoznać. (5)

Wojciech Chamryk

White Skull - Will of the Strong

2017 Dragonheart

Włoski White Skull istnieje na scenie

metalowej nie od dziś. Ich najnowsze

dzieło jest dowodem na to, że bez problemu

są w stanie pokazać młodszym zespołom,

jak grać heavy metal. "Will of

the Strong" to album czerpiący z bardzo

wielu źródeł. Z jednej strony mamy

bardziej klasyczne, heavy-spead metalowe

elementy, przywodzące na myśl

takie zespoły, jak Running Wild czy

Grim Reaper. Z drugiej zaś strony

White Skull dzieli patenty z bardziej

współczesnymi przedstawicielami europejskiego

power metalu. Mamy więc solówki

na klawiszach, przerywniki instrumentalne

wypełnione dramatyczną melorecytacją

i galopujące podwójne stopy.

To, czego udaje się jednak White Skull

uniknąć, to przesadny kicz. Na albumie

znajduje się kilka utworów, które

mógłby zagrać taki Freedom Call, jednak

Włosi robią robią to na swój własny

sposób, nie tracąc charakteru. Album

jest utrzymany w podniosłym, mitologicznym

tonie, ale wciąż zachowuje metalowy

pazur. Gitary zdecydowanie wychodzą

tu na prowadzenie. Wokale

Federiki De Boni są kwestią gustu. W

niższych rejestrach posługuje się bardziej

chropowatą barwą, zaś w wyższych

partiach brzmi już bardziej typowo

dla etosu power metalowego. Nieznającym

zespołu może bardzo przypominać

wokalistkę kanadyjskiego Unleash

The Archers. I mimo że nie ma

może takiej skali, jak młodsza koleżanka

po fachu, nie można jej wykonaniom

odmówić emocji i solidnego warsztatu.

"Will of the Strong" to naprawdę świetny

album, pełen wzniosłych metalowych

hymnów, zagranych z polotem i

ciekawymi aranżacjami. Gratka dla miłośników

metalowych wokalistek, które

niekoniecznie podążają za operowym

trendem, a także wielbicieli epickiego

metalu. (5)

Wizard - Fallen Kings

2017 Massacre

Adam Wilkans

Choć ten zespół z reguły nie planuje

dokładnie jak będzie brzmiała nowa

płyta, tym razem odwołuje się do

przeszłości. Niemcy postanowili wrócić

do tradycji swoich najlepszych płyt.

Postawili na klasyczny heavy metal,

brak ballad i zminimalizowanie ilości

klawiszy. Na krążek trafił nawet "Frozen

Blood", kawałek w stylu amerykańskiego

"power metalu" z icedearthowską gitarową

tarką. Nie znaczy to oczywiście, że

wraz ze stylistyką przywędrowała najlepsza

jakość Wizard. "Fallen Kings" jest

sympatyczną płytą, której słucha się

bardzo przyjemnie, ale na pewno nie

jest to magnum opus Niemców. Jedenasta

"jak ten czas leci" płyta Wizard to

garść dynamicznych kawałków poprzeplatanych

hymnicznymi, akcentowanymi

na modłę klasycznego Manowar,

spiętych typowym dla Niemców mocnym

i jednocześnie suchym brzmieniem.

Motywem przewodnim są nie tyle

sami "królowie upadli", ale wszelkie

emocje i działania, które na przestrzeni

dziejów doprowadzały władców do

wzlotów i upadków. Paradoksalnie takie

zdarzenie nie przytrafi się ekipie Svena

D'Anny. Wizard nigdy nie trafił do

panteonu germańskich bandów. Nie jest

królem, nie upadnie i nie dozna chwały.

Ten zespół solidnie, w miarę regularnie

nagrywane porządne, przemyślane płyty.

Zapewne będzie tak do końca jego

istnienia. (3,5)

Wraith - Revelation

2017 Ice Rain

Strati

Pewnie nawet najwierniejsi fani Wraith

już nie pamiętają, ile ten zespół ma na

koncie falstartów, obiecujących początków

i pechowych wpadek, ale fakt jest

niestety niezaprzeczalny: w 30 roku istnienia

grupa Gregga Russella znana

jest tylko nielicznym. Być może ten

smutny stan rzeczy zmieni się po niedawnej

premierze najnowszego, już piątego

w dorobku tej brytyjskiej formacji,

albumu, bowiem "Revelation" to hard

'n'heavy na najwyższym poziomie. Czasem

kojarzący się z najlepszymi utworami

"zamerykanizowanego" Whitesnake

("Leaving Me Again"), gdzie indziej

prący do przodu w mocarnym stylu niczym

Accept ("Dream Steeler"), generalnie

jednak na wskroś brytyjski, tak jak

w surowym openerze "Lifeline", rozpędzonym

"Human Eater" czy odświeżonym

rockerze "Under The Hammer" z

debiutanckiej EP-ki, wydanej w 1989

roku. Słychać w nim, tak jak przed laty,

grę legendarnego basisty UFO Pete'a

Way'a, a inni, nie mniej znaczący goście

na "Revelation" to Steevi Jaimz

(Tigertailz) i Tony Mills (Shy, T.N.T),

dzięki czemu Ryan Coggin, swoją

drogą też śpiewak wysokiej klasy, zyskał

niebagatelne wsparcie w chórkach. Chociaż

więc nie zanosi się na powtórkę z

rozrywki w postaci kolejnego, tak masowego

nurtu jak NWOBHM przed laty,

to jednak póki będą ukazywać się tak

udane płyty jak "Revelation" o losy brytyjskiego

metalu możemy być spokojni.

(5)

Wojciech Chamryk

Ace Frehley - Anomaly (DeLuxe)

2017/2009 SPV

Ace Frehley jako Space Ace - jeden z

czwórki KISS - dawno zapewnił sobie

nieśmiertelność, przez co, nie musi

nikomu cokolwiek udowadniać. Mimo,

że nie był jakimś szczególnym wirtuozem

gitary, to zawsze miał swoje oddane

grono wielbicieli. W ogóle do tej

pory gitarzyści tego nowojorskiego zespołu

są dziwnie hołubieni przez młodsze

pokolenia gitarzystów, teraz szczególnie

przez tych co tworzą tzw. Nową

Falę Tradycyjnego Heavy Metalu. Ace

po opuszczeniu KISS grał i tworzył w

Frehley's Comet, a później jako solowy

twórca. Niestety jego zamiłowanie do

napojów wyskokowych i ogólnie rozrywkowy

charakter, skutecznie uniemożliwiło

kontynuowania kariery. "Anomaly"

to album wydany po dwudziestoletnim

milczeniu, a było to 2009 roku.

Teraz po latach Steamhammer/SPV

przypomina go w trochę odświeżonej

wersji, czyli z dodatkowymi nagraniami.

Frehley na tej płycie niczego nie odkrywa,

wręcz skupił się na tym co umiał

najlepiej, czyli w miarę prostych, trochę

"kwadratowych" ale nośnych hard rockowych

kawałkach, które niosą również

wyczuwalny klimacik jego dawnego

zespołu. Trzeba przyznać, że Ace sprawił

się nieźle i zaaplikował nam sporą

dawkę niezłego ostrego rocka. Najbardziej

pasują mi właśnie te dynamiczne

kawałki, jak "Foxy & Free", "Outer

Space", "Pain In The Neck" czy "Sister".

Tak w ogóle, trzy z wymienionych wraz

z coverem The Sweet, "Fox On The

Run", tworzą wręcz piorunujący wstęp.

Niestety następny kawałek "Genghis

Khan" rozpoczyna kolejny blok czterech

utworów, ale bardziej sztampowych.

Dopiero ostatnia czwórka wraca na

właściwe tory. Jest w niej wymieniony

zadziorny kawałek "Sister", oraz dwa

wyśmienite, wolne, balladowe, bardziej

akustyczne utwory "A Little Below The

Angels" i instrumentalny "Fractured

Quantum". Tegoroczna edycja albumu

zawiera trzy dodatkowe kompozycje.

"Hard For Me" choć to standartowy

utwór, to brzmi nawet nieźle. Nieco

wolniejsza wersja niczego nie ujmuje

"Pain In The Neck". Za to "The Return

Of Space Bear" to z pewnością kontynuacja

lub inna wersja kawałka "Space

Bear". Niestety obie wersje mi nie pasują.

Ci co mają już "Anomaly", wiedzą,

że płyta warta jest tego aby stała na ich

półce. Ich mogę zapewnić, że nie muszą

zabijać się o nową wersję. Natomiast

innych, którzy do tej pory nie słyszeli

tej płyty, namawiam do zapoznania się

z nią. Fani klasycznego hard rocka nie

zawiodą się, tym bardziej, że to album

jednej z ikon tego gatunku Ace'a

Frehley'a.

\m/\m/

Arbitrater - Balance of Power/Darkened

Reality

2017 Divebomb

Arbitrater gra amerykański thrash,

lekko skręcający w stronę ulicznego HC.

Taki szczegół, bo zespół jest angielski. Z

tym materiałem jest trudna sprawa... To

kompilacja dwóch wydawnictw "Balance

of Power" z 1991 roku oraz "Darkened

Reality" z 1993 (plus utwory z

demo). I fajnie, że na jednej płycie dostajemy

dwa albumy... Grafiki obu

okładek są dobrze narysowane, choć każda

w innym stylu. Tu nie ma zastrzeżeń.

Tak jak i nie można przyczepić

się do sprawności muzyków. Są co najmniej

dobrzy technicznie. "Balance of

Power" zaczyna się piękną gitarą klasyczną,

naprawdę interesującą... i już następuje

zgrzyt. Kostropate wejście instrumentów

nijak się ma do tej gitary.

To nie jest, jak na "Ride Lightning",

czy "Master of Puppets". Ale nie czepiajmy

się. "Aliegnance", pierwszy utwór.

Jedziemy... Luźne skojarzenia z Suicidal

Tendencies czy Body Count.

Skandowane refreny i melodeklamacje.

"Graveyard of Fools", ciężka krocząca

sekcja (ten bas)... wokalizy a'la Ice T i

solówki... Może się podobać. Gdyby to

dobrze nagrać, dociążyć jeszcze. "Time

for Destiny", tu z kolei mam wrażenie,

że śpiewa Mike Muir, ale jakby miał

zasłabnąć... W "Deadly Assassin" jakby

lekko ożył, utwór znakomity, szybki, ze

zwolnieniami... Im dalej, tym bardziej

przekonuję się, że ten całkiem dobry i

ciekawy album, został położony przez

dwa kluczowe elementy. Wokale i bębny.

Bębny brzmią po prostu źle. Za

płasko, zamiast blach, słychać ciągły

szelest... dotyczy to także dźwięku werbla.

Wokale bardzo nierówno nagrane.

Raz jest prawie ok, innym razem za cicho.

Przez efekt lekkiego pogłosu, mam

wrażenie, jakby wokalista wracał do

domu, przez śnieżną zamieć. I w tym

wszystkim świetnie tnące gitary. Państwo

wybaczą, ale w roku 1991 taka

produkcja nie powinna mieć już racji

bytu... Co ciekawe, na utworach z demo,

wokal brzmi lepiej. Także perkusja

jest bardziej wyrazista. "Darkened

Reality" zaczyna się od razu konkretnym

przyłożeniem, bez intra. I kurde

jest prawie ok! Lubię posłuchać czasem

M.O.D, czy Suicidal T., a to jakoś mi

tak się kojarzy. "Judge and Jury", to

mocne riffy i skandowane wersy. Tu już

nawet nie ma prób śpiewu. Wokale odpowiednio

z przodu, perkusja nieźle...

Ale do cholery, gitary i bas ciszej! Riff z

"Suicide Comercially" może kojarzyć się

z pewnym Rudzielcem, co mi nie przeszkadza.

"Racist Nation", to chyba o

wzajemnej sympatii białych i czarnych...

kończy się strzelaniną na tle policyjnych

syren. W "Deadline" słychać

jeszcze echo tej strzelaniny... utwór szybko

się rozbiega w anthraxowym stylu...

Jestem w rozterce, bo za trzecim odsłuchem,

ten materiał mi się naprawdę

podoba, ale zły dźwięk psuje połowę

przyjemności słuchania. Niemniej polecam

się z nim zapoznać, bo warto.

Assorted Heap - Mindwaves

2017/1992 Vic

Jakub Czarnecki

Ręka w górę, kto pamięta ten materiał z

pirackiej kasety "firmy" MG? Jak by nie

patrzeć, to w czasach przed rozpowszechnieniem

się szerokopasmowego internetu

te, tanie niczym przysłowiowy

barszcz, taśmy były - obok wypożyczalni/przegrywalni

płyt CD - naszym swoistym

oknem na świat, umożliwiając po-

RECENZJE 195


znawanie na bieżąco wielu nowości.

Niemiecki Assorted Heap istniał jednak

raptem pięć lat, wydał dwie płyty

i rozpadł się nie zrobiwszy większej

kariery. Z perspektywy czasu wydaje mi

się, że jak na początek lat 90. za dużo

było w ich muzyce surowego, oldschoolowego

thrashu, gdy prym zaczynały

wieść bardziej ekstremalne nurty, a jednocześnie

na okładkach metalowych

magazynów zaczęły pojawiać się Nirvana

czy Pearl Jam. Dlatego, chociaż niemiecka

ekipa miesza na "Mindwaves"

owo solidne, thrashowe łojenie z death

metalem, to jednak wtedy nie trafili z

taką propozycją. Teraz słucha się tego

całkiem przyjemnie, szczególnie dłuższych

utworów, gdzie nieposkromiona

agresja i maniakalny ryk Dirka Schiemanna

sąsiadują z bardziej urozmaiconymi

partiami ("Dealing With

Dilemma"), a solidna łupanka przechodzi

w mocarne, iście doomowe zwolnienie

("What I Confess"), ale to jednak

cały czas tylko II liga. Tegoroczne, pierwsze

od 25 lat wznowienie "Mindwaves"

dopełniają cztery koncertowe

bonusy w bootlegowej jakości, w tym

dostępny tylko na tym wydawnictwie

"Terrorized Brains". (3,5)

Azyl P. - Nalot

2012/1986 Polskie Radio

Wojciech Chamryk

Polski hard rock miał od samego początku

pod górkę. U nas zawsze słuchało

się tylko prawdziwego metalu, a

pozerów glanowało. A kogo w tym wypadku

można byłoby wziąć za główny

cel, jak nie muzyków grających w kapelach

hard rockowych? Przecież wszystkie

radia i telewizje grały tylko ich kawałki,

a każdy rockowy koncert przelewał

się od nadmiaru tychże kapel... W

ten właśnie sposób polska scena nie

może pochwalić się ani jakąś specjalna

dyskografią, ani też oszałamiająca ilością

zespołów hard rockowych. Z tego

powodu od początku mocno hołubiłem

studyjny debiut Azylu P. album

"Nalot". Już rozpoczynający "Już lecą"

informuje nas, że będziemy mieli z kontynuacją

obranego kierunku przez zespół,

ale nieco z jego dojrzalszą wersją.

Oczywiście muzycy nie wymyślili prochu,

swoja muzykę oparli na wymyślonych

patentach, jednak ich riffy czy

melodie były na tyle nośne i chwytliwe,

że można pomyśleć o jakiejś indywidualności.

Ten tok myślenia uwiarygodnia

także charakterystyczny skrzeczącowrzaskliwy,

ale pełen melodii, wokal

Andrzeja Siewierskiego. Praktycznie

walor nie do podrobienia i ciężki do

zastąpienia. Nie pamiętam, który z tych

kawałków stał się przebojem, prawdopodobnie

"Och Alleluja", choć dla

mnie powinien to być "Praca i dom".

Zresztą każdy kawałek z tego albumu

mógłby stać się przebojem. Można

wybierać między balladowym "Zwiędle

kwiaty", bluesowym "Tysiące planet",

czy rock'n'rollowym "Rock'n'Roll Biznes"

itd. Niestety tak sie nie stało. Prawdopodobnie

mainstreamowe media

oraz fani oczekiwali kolejnych przebojów

w stylu "Och Lila" i "Mała Maggie".

Niestety hard rock a'la Slade nie znalazł

dużego wsparcia. Być może wyjściem

byłoby granie polskiej odmiany rocka

radiowego w stylu Oddział Zamknięty

czy IRA. Jednak nie dowiemy się o

tym, bo po wydaniu albumu zespól rozpadł

się. Dzięki czemu pozostała nam

hard rockowa perełka na miarę polskiej

sceny rockowej, jaką jest niewątpliwie

płyta "Nalot". Na koniec trochę historii.

Azyl P. powstał w roku 1982 w

Szydłowcu. W 1983 roku otrzymał drugą

nagrodę na Ogólnopolskim Turnieju

Młodych Talentów. Była to furtka do

rozpoczęcia ogólnopolskiej kariery,

bowiem nagrodą była możliwość zarejestrowania

czterech utworów w profesjonalnym

studio. Azyl P. nagrał wtedy

"Chyba umieram", "Twoje życie", "Kara

śmierci" i "Och Lila". Oprócz tego, że

wszystkie stały sie przebojami, to też

był to już zalążek stylu zespołu, czyli

charakterystyczny przebojowy hard

rock, z lekkim punkowym posmakiem.

Tu trzeba dodać wątek gitarzysty Leszka

Żelichowskiego, który współtworzył

na samym początku kapele, a także

muzykę i teksty wymienianych już

"Chyba umieram", "Twoje życie", "Kara

śmierci", "Dajcie mi azyl". Dzięki Żelichowskiemu

teksty dotykały ówczesnego

PRL-owskiego życia. O czym

wiedzieli nieliczni, bo w momencie

nagrywani utwory podpisywane były

jako dokonania zespołu. W 1984 roku

kapela zarejestrował swój największy

przebój "Mała Maggie" wtedy drugim

gitarzystą został Jacek "Perkoz" Perkowski,

a rok później jeszcze "Nic więcej

mi nie trzeba" oraz "I znowu koncert".

To były już konkretne hard rockowe

ciosy. Wszystkie te nagrania są dodatkiem

do albumu "Nalot" wydanego w

2012 roku przez Polskie Radio. Co z

pewnością jest pewną atrakcją dla audiofilów

i innych kolekcjonerów. Dodam

jeszcze, że prze krążkiem "Nalot"

wydanym przez Klub Płytowy Razem

(1986), ta sama wytwórnia wydała

także album "Live" (1985), który charakteryzował

się koszmarna jakością

nagrań. Mimo wszystko fani polskiego

hard rocka powinni mieć oba krążki.

\m/\m/

Bad Karma - Death Has No Calling

Card

2017 Shadow Kingdom

Bad Karma to kolejni debiutanci w

okolicach wieku przedemerytalnego i

zarazem kolejny z pechowych amerykańskich

zespołów z lat 80. Brak sukcesu

był jednak w ich przypadku nie tylko

wypadkową braku szczęścia czy upartym

trwaniu przy metalowej stylistyce,

gdy dookoła wiodły prym grunge i jego

pochodne - zespół stracił kilka lat po

paskudnym wypadku motocyklowym

lidera. Alec Dowie nie dał jednak za

wygraną i jest obecnie jednym z nielicznych

jednorękich gitarzystów, kiedy

okazało się, że nigdy nie odzyska już

pełnej sprawności w prawym ramieniu.

"Death Has No Calling Card" to kompilacja

nagrań demo z lat 1988-1999,

potwierdzających, że już na początku

kariery Bad Karma byli zespołem nieźle

rokującym, a i później nie stracili

impetu. Power/thrash z konkretną pracą

gitar i wokalem zbliżonym do maniery

Mustaine'a, słyszalne wpływy Testament,

Sanctuary czy Meliah Rage -

zespołu zresztą z grupą zaprzyjaźnionego

i powiązanego personalnie za sprawą

perkusisty Stuarta Dowiego - czegoż

chcieć więcej? Owszem, "Shadows

Of Yesterday" jest zdecydowanie zbyt

rozwleczony, ale już "Tame The Beast"

to pokaz nieskrępowanej mocy w trzyminutowej

pigułce. Utwory nowsze,

szczególnie te pochodzące z roku 1999,

są bardziej zróżnicowane: słychać, że

muzycy nabrali przez te lata doświadczenia

i umiejętności ("Twist Of Fate"),

ale potwierdzają też, że nie zapomnieli,

jak dołożyć do pieca ("Unsane"), całość

zamyka zaś siarczysta wersja klasyka

"Billion Dollar Babies" Alice'a Coopera.

Nie wiem czy zespół zamierza jeszcze

nagrać premierowy materiał, ale

nawet jeśli tak by się nie stało, to i tak

zdołali wymknąć się z szufladki zespołu

tylko z demówkami na koncie.

Bugzy - Plan B...

2017 Divebomb

Wojciech Chamryk

Bugzy to kolejna nieznana mi dotąd nazwa

z prawdziwych otchłani amerykańskiego

show-biz. Powstała z założonej w

roku 1983 grupy Pentagon, której lider

William "Bugsy" Boyer marzył o

prawdziwej karierze, pisaniu przebojów

dla innych wykonawców i innych

mrzonkach, tak typowych dla planów

19-latka. Po pięciu latach zespół okrzepł

na tyle, by zainteresować swą muzyką

producenta Tony'ego Bongiovi,

czego efektem była pierwsza sesja

nagraniowa w słynnym studio Power

Station oraz dalsza współpraca z kolejną

grubą rybą, Johnem Ryanem, czego

efektem były kolejne sesje nagraniowe

oraz zainteresowanie zespołem fonograficznych

gigantów RCA, Polygram i

EMI. Skończyło się jednak tylko na jednym

singlu i udziale w promocyjnych

składankach, a 17 utworów grupy z

różnych sesji ukazało się na płycie dopiero

w tym roku nakładem Divebomb

Records. Fani jakichkolwiek odmian

metalu mogą śmiało "Plan B..." odpuścić,

bo to lekkie, przebojowe granie w

typowym dla lat 80. amerykańskim

stylu AOR/hair. Nic dziwnego, że zespół

nie zdołał przebić się w latach 90., bo

przecież wtedy takie dźwięki były już

dawno przebrzmiałą sprawą. Obecnie

jednak, przy zauważalnym wzroście popularności

melodyjnego rocka rzecz powinna

zainteresować fanów Survivor,

Bad English, The Hooters czy Night

Ranger, chociaż "Plan B..." nie jest w

żadnym razie jako całość materiałem

tak udanym jak najlepsze płyty w/w zespołów.

Wojciech Chamryk

Chained Lace - Morbid Fascination

2017/1985 Heaven And Hell

Chained Lace to kolejne, amerykańskie

odkrycie sprzed lat. W ósmej dekadzie

ubiegłego wieku dorobili się tylko kaset

demo, których zawartość została obecnie

wznowiona razem z innymi utworami,

niepublikowanymi dotąd w żadnej

formie. I chociaż jako całość "Morbid

Fascination" niczym szczególnym nie

powala, to jednak to dobry przykład

amerykańskiego, totalnie obskurnego i

podziemnego heavy/doom metalu. Nie

da się też nie zauważyć, że najsłabszym

punktem tej formacji była wokalistka

Cheri Blade (R.I.P.). Porównywano ją

czasem do Wendy O. Williams z The

Plasmatics, ale to zdecydowanie nie

ten poziom, zarówno co do możliwości

głosowych, jak i interpretacyjnej histerii.

Cheri śpiewała znacznie lżej, a ponieważ

nie dysponowała głosem o mocy

choćby Pat Benatar, to czasem

brzmiała dość nijako ("Prophet Of

Doom"), niekiedy też ograniczając się

wręcz do beznamiętnej, nieco nowofalowej,

deklamacji ("Can't Close Your

Eyes"), gdy koledzy łoją w najlepsze

numer w stylu The Plasmatics. Odniesień

do takiego grania czy surowego

punka mamy też sporo w innych utworach,

choćby "No Recourse", ale jednak

najciekawsze wydają mi się utwory o

iście doomowym ciężarze, surowe i

mroczne: "Last Chance", tytułowy,

"Fortress" i "You Never Stop", bo instrumentaliści,

w tym znany z Bitch i Hellion

gitarzysta Norman Lawson, byli

naprawdę nieźli. Zespół nie zdołał jednak

przebić się ze swoją muzyką i szybko

dał za wygraną, pozostawiając jednak

muzykę: nieco naiwną, ale też będącą

świadectwem tamtych czasów.

Wojciech Chamryk

196

RECENZJE


Clockwork - Kill in Time

2017 Divebomb

Clockwork jest projektem perkusisty

Petera Haasa (Mekong Delta, Poltergeist,

Calhoun Conquer) Peter na początku

lat 90. zaczął tworzyć materiały

dla nowego zespołu. W składzie znalazł

się gitarzysta Coroner, Tommy Vetterli

i Lui Cubello, techniczny Coronera.

Do grupy dołączył basista, Peter

Waelty. Niestety w 1996 roku Clockwork

zakończył żywot, pozostawiając

po sobie jedyne oficjalne demo, nagrane

w 1994 roku. Po 23 latach wytwórnia

Divebomb Records postanowiła wydać

dwa dema pod wspólnym szyldem "Kill

in Time", co daje w sumie osiem

utworów, czyli jak pełny album. I w

sumie tak też się tego słucha. Zaletą obu

materiałów jest pewna jednorodność.

Może po trochu dlatego, że dzieli je

zaledwie rok. Pierwsze cztery utwory są

z 1994 roku, cztery kolejne nagrano

pierwotnie w 1995 (choć te nie były do

tej pory wydane oficjalnie). W nocie

informacyjnej napisano, że Clocwork

zainspirowany jest metalowymi dźwiękami

swojej epoki - od Suicidal Tendencies,

Slayer, Machine Head, przez

Panterę, Prong, do Cro-Mags. I rzeczywiście

muzyka zespołu stanowi

tygiel różnorodnych nut. Choć o ile zgadzam

się co do inspiracji muzą Prong,

to Pantery, czy Slayera niekoniecznie.

Nie ma tu ani jednego ultra szybkiego,

ba nawet szybkiego numeru... Jest za to

fajny groove, kroczące riffy, mieszanie

basem, lekko połamane rytmy, ze zmianami

i przejściami. No i są solówki, też

bez ponaddźwiękowych ejakulacji, ale

odpowiednio stonowane. Ta muzyka i

dzisiaj brzmi dość nowocześnie. A to

ogromna zaleta, dla materiału sprzed

ponad dwu dekad. Pierwszy utwór

"Push", wprowadza nas w uliczno gangsterski

klimat. Bębny Petera zamiatają.

Skandowane, krzyczące melodeklamacje

Lui (śpiewu tu nie uświadczysz), basowe

klangi i ciekawa solówka. Gdy zaczyna

się "Perfect Victim", słyszymy

cytat z fimu: "Ladies and gentleman,

welcome to violence" i wchodzi ciężki,

ołowiany riff... moc. Jakieś samplowane

dźwięki w środku, nadają dodatkowo

klimat. Mocarne riffy są w zasadzie

podstawą całego "albumu", to one prowadzą

poszczególne utwory. Zaraz, jest

i slayerowaty riff w "Killing Time", ale

tylko na początku. Policyjne komunikaty

na tle czystej gitary... ciekawy nastrój.

Time to kill... It's killing Time. Szalone

wrzaski Lui i tremola na werblu.

Trochę funku w "Peacemaker", dociążonego

riffem. "Stronzo" wyróżnia się

językiem. Kto zidentyfikuje? Nie wiem,

czy to portugalski, czy hiszpański. Ale

jest egzotycznie. Solo w stylu Satrianiego.

Pulsujący bas i bębny. Naprawdę

mam zawsze radochę, kiedy słyszę, że

basista nie jest tylko leszczem, grającym

zadane nuty podkładowe, a perkusista

wchodzi z nim w interakcje. Miód na

uszy. Gwałcił ktoś dinozaura? Nie? No

to jedziemy. "Rape the Dinosaur"...

Szarpana gitara i zwrotka w stylu Body

Count. Zniekształcony wokal, funkowanie,

fajny klimat. Wszystko kończy

się we mgle, "The Fog". Ekstra numer.

Już wiem, trochę czuć Henry Rollinsem.

Nie słucham codziennie takiego

grania, ale kiedy już mi się zdarzy, to

chciałbym, żeby zawsze było na takim

poziomie. Nie są to dźwięki, dla fanów

tradycyjnego heavy metalu, czy nawet

power metalu, ale jeśli masz otwarte

uszy... Spróbuj.

Cloven Hoof - Cloven Hoof

2017/1984 Dissonance

Jakub Czarnecki

Gdyby ktoś chciał zliczyć wszystkie grupy

muzyczne z Anglii z tak zwanej

Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu

to postawiłby przed sobą zadanie dość

karkołomne. W końcówce lat 70. oraz

do połowy lat 80. powstało wiele zespołów

niosących ze sobą ogrom świetnej

muzyki. Niektóre są do dziś bardzo

popularne i można powiedzieć, że

zrobiły ogólnoświatową karierę. Takie

Iron Maiden, Saxon, Diamond Head,

Raven są rozpoznawalne dla szerszej

publiczności. Jednak już Angel Witch,

Tysondog, Witchfynde czy Cloven

Hoof nie każdy kojarzy. Jest jednak

szansa by to zmienić za sprawą wznowień

firmy Dissonance Productions. A

dokładniej - digipakowego wydania

pierwszych dokonań ostatniej z tych

kapel. Cloven Hoof powstał w 1979

roku w Wolverhampton. W 1989 roku

zawiesili działalność aż do roku 2000.

Debiut długogrający nazwany po prostu

tak, jak zespół, wydany został w 1984

roku. Oryginalnie zawiera siedem kompozycji

utrzymanych w charakterystycznym,

brytyjskim brzmieniu. Reedycja

przynosi nam trzy dodatkowe kawałki,

nagrane dla BBC (Friday Rock Show).

Cóż można powiedzieć o "Cloven

Hoof"? W sumie jest to bardzo klasyczne

granie. Dziś już trochę niemodne,

ale w tamtym czasie na porządku dziennym.

Dlatego można wyłapać jakieś

podobieństwa do konkurentów, ale raczej

wynikające z oddychania tym samym

powietrzem niż bezmyślnego kopiowania

pomysłów. Tak naprawdę jest

to porcja solidnego heavy metalu. Moim

zdaniem ciężko to też do czegoś konkretnie

porównywać, bo ma Cloven

Hoof swój klimat. Właśnie to było

wtedy w Anglii niesamowite - tysiące

grup brzmiących typowo szorstko, po

brytyjskiemu, ale zachowujące swój styl.

Są tutaj zapadające w pamięć riffy i

chwytliwe solówki. Są też zmiany rytmu.

Czysty, charyzmatyczny wokal. W

sumie wszystko, co może być mieszanką

dającą sukces. Warto nadstawić uszu na

"Cloven Hoof". To jedna z takich już,

mam wrażenie, dziś zapomnianych pozycji.

Tym bardziej należy przyklasnąć

Dissonance Productions za pomysł

odkurzenia tej grupy.

Adam Widełka

Cloven Hoof - Fighting Back-Live

2017/1986 High Roller

Album koncertowy to nie lada wyzwanie.

Zarówno dla zespołu, jak i dla

realizatora. Historia muzyki zna przypadki

genialnych wydawnictw, ale też

strasznych gniotów. Wszystko zależy

od tego jak dobrze wyważy się energię

sceniczną wykonawcy z klimatem występu.

Jeśli chodzi o kapele heavy metalowe

na porządku dziennym była rejestracja

takich nagrań, z uwagi na to, że

była to muzyka stricte żywiołowa,

sceniczna, a studio po prostu gdzieś tę

moc upychało w swoich czterech ścianach.

Dlatego każdy, od "wielkich" po

"niszę" starali się uchwycić koncertowy

żar. Nawet tak mocno zapomniana dziś

kapela jak Cloven Hoof miała swój

album live w najlepszym okresie. Płyta

"Fighting Back", która ukazała się w

roku 1986, a więc dwa lata po debiucie,

jest bardzo ciekawą pozycją. Zespół prezentuje

tutaj bowiem zupełnie świeży

materiał. Nie należy się też dziwić,

wszakże od studyjnego krążka dzieli ich

sporo czasu, na pewno, czego dowód

mamy, pisali nowy materiał. Utwory,

które otwierają tę kompilację nagrań

live, "Reach for the Sky" oraz "The Fugitive",

znalazły się w lekko zmienionej

wersji na drugiej płycie "Dominator".

Słychać, że zaszły już małe zmiany w

stosunku do wcielenia ze studia. Więcej

gęstości brzmienia i zdecydowany krok

w stronę heavy metalu. Dużo melodyjnych

refrenów, nośnych szybkich zagrywek.

Ciekawe, jak potoczyłaby się historia

Cloven Hoof gdyby ten skład się

ostał? Słychać, że "Fighting Back" nie

posiada w sobie takiego pierwiastka

wściekłości jak chociażby wczesne Diamond

Head, Raven czy Iron Maiden,

ale portretuje grupę w ciekawym dla

nich momencie. Zresztą pod względem

realizacji można się tu faktycznie czepiać,

bo brzmi to wszystko trochę dziwnie

jak na nagrania live, ale przymknę już

na to oko. Nie będę przecież wytykać te

dziwne wyciszenia utworów czy cięć

pomiędzy, bo muzycznie słucha się tego

bardzo znośnie. Może faktycznie sporą

robotę wykonali w studio, ale mamy

przed sobą zbiór kompozycji, których

Cloven Hoof nie wydał nigdzie potem.

Oprócz "Eye of the Sun", który posłużył

za tytułowy późniejszej studyjnej płyty.

Ale "Fighting Back" to nie tylko inżynier

dźwięku - ktoś musiał też to zagrać,

a wykonawczo stoi to na bardzo przyzwoitym

poziomie. Mimo drobnych

mankamentów, ten album może się podobać.

Nie jest to dla mnie koncertówka

wybitna. Na pewno jednak odciśnięty

na niej jest znak czasów dla tego zespołu,

przez co chociażby powinno się

odszukać tą pozycję na sklepowych półkach.

Tak, już teraz można - nakładem

High Roller Records w listopadzie

2017 wyszło wznowienie. Widzimy się

w sklepach?

Cloven Hoof - Dominator

2017/1988 High Roller

Adam Widełka

Warto przygodę z Cloven Hoof zacząć

od debiutu. Powinno się generalnie

starać słuchać dokonań jakiegokolwiek

zespołu od początku, ponieważ czasem

można się srogo rozczarować. Albo zdziwić.

Wszystko jedno - mimo wszystko

jednak poznawanie chronologiczne daje

możliwość przyjrzenia się na progres lub

regres grupy. W przypadku Cloven

Hoof można uznać, że druga płyta to

zdecydowany krok naprzód. Album

"Dominator" to zupełnie inna muzyka

niż na "Cloven Hoof". Zmieniło się w

zasadzie wszystko. Z pierwotnego składu

został tylko basista, Lee Payne co

spowodowało, że w sumie przed grupą

była znów czysta karta. No i ładnie ją

zapisali. Chociaż z tego brudnego,

szorstkiego, dusznego hard 'n' heavy nic

nie zostało. Na drugiej płycie zespół

proponuje mocniejsze i bardziej heavy

metalowe granie. Brzmienie zyskało

swoisty "połysk" i jest więcej przestrzeni.

Znów mamy ciekawe melodie,

sprawny warsztat muzyków i charyzmatyczny

śpiew. Moim zdaniem ciężko

porównywać te dwie płyty do siebie, bo

zarówno debiut, jak i "Dominator"

mają w sobie kawał dobrych kompozycji.

Fakt, że takiego grania było na pęczki,

niejako powoduje swoisty dystans,

ale w czym Cloven Hoof był gorszy od

tych, którym się po prostu udało?

Materiał jest ostrzejszy, zawiera w sobie

więcej czystego heavy metalu. W refreny

wkrada się coraz więcej zapadających

w głowie motywów. Nic tylko podkręcić

potencjometr głośności. Tak! Oczywiście

najlepiej samemu przekonać się jak

wypadł odświeżony Cloven Hoof na

tym albumie. Okazja do tego nadarza

się pierwszorzędna, bo dość niedawno

ukazała się reedycja nakładem Classic

Metal. Bardzo ładnie wygląda - w stosunku

do pierwotnego projektu okładki

pokoszono się tylko na rozjaśnienie kolorów

oraz dodanie logo znanego z debiutu.

Również nie wciskano na siłę

dodatkowego materiału, ale uraczono

nas współczesnym, bo nagranym w

2009 roku na Keep It True XII, koncertowym

medley "Highlander", "Road

of Eagles" i "Laying the Law".

Cruella - Vengeance Is Mine

2017/1989 Heaven And Hell

Adam Widełka

Pamiętam, że gdy przeprowadzaliśmy

wywiad z Roger'em DeCarlo, gitarzystą

Cruelli, zapowiadał on rychłe wydanie

nowego albumu. Od tamtej pory

minęła dekada, a o nowej płycie nikt już

nie mówi. Wtedy też, Roger mocno narzekał,

że nikt nie jest zainteresowany

reedycjami ich płyt. Sytuacja o tyle dziwna,

że wówczas istniało już kilka wyspecjalizowanych

firm, z którymi można

było się dogadać. Może, jednak

inwestycja w wydany przez siebie CD z

obiema płytami (okrojona z jednego

nagrania), miała na to decydujący

wpływ i dopiero teraz, gdy znowu muzyka

Cruelli jest niedostępna, znalazł

się chętny na wydanie obu płyt i to na

osobnych dyskach. Heaven And Hell

Records przystąpiło do tych reedycji z

głową, przygotowali bowiem nowa poprawioną

grafikę, dołożyli kilka kawałków

oraz wykonali remastery. Ci, co nie

po raz pierwszy słuchają debiutanckiego

albumu "Vengeance Is Mine" pewnie

kolejny raz zachodzą w głowę, jak ta

płyta nie przebiła się i nie utorowała ka-

RECENZJE 197


riery muzykom tego zespołu. Niestety

Cruella nie była jedyną taką amerykańską

kapelą, która nie znalazła się o

odpowiedniej porze, w odpowiednim

miejscu i z odpowiednimi partnerami

biznesowymi. Na tym krążku band

przedstawia się jako znakomity amerykański

zespół power/speed metalow.

Utwory są głównie szybkie, dynamiczne,

rozbudowane, we fragmentach nawet

zawiłe. Muzycy nie zapomnieli

również o dysonansach, zwolnieniach

czy bardziej klimatycznych fragmentach.

Gitara atakuje ostrymi riffami oraz

wwiercającymi się w głowy solówkami,

sekcja miażdży, nawet basista ma swoje

chwile chwały. Zespół również nie zapomina

o melodii, która gra bardzo ważną

rolę w każdej z kompozycji. Na pochwały

zasługuje również wokalista,

Rick Nolan, który nie ma problemów

ze śpiewaniem w tak szybkim repertuarze.

I to jest śpiew, może czasami wrzaskliwy,

ale ciągle śpiew. Melodyjny i zadziorny,

znakomicie oddający charakter

i klimat muzyki Cruelli z "Vengeance

Is Mine". Gdyby nie końcówka albumu

to byłby problem, ze wskazaniem najlepszego

utworu. "About Face" to najdłuższa

kompozycja na tym krążku.

Rozpoczyna się al'a balladową gitarą,

poczym przechodzi w speedową melodyjną

furię, ze świetnymi solówkami,

aby w końcowej fazie zmienić tempo i

przejść w znakomity klimatyczny fragment,

gdzie obok gitary rządzi bas. To

dzięki właśnie tej końcówce uważam, że

to wyróżniający się utwór "Vengeance

Is Mine". Poza tym całość krążka jest

na wysokim poziomie i wielka szkoda,

że nie jest to w ogólnie znana i szanowana

pozycja z US metalu. Cruella zaprezentowała

na nim swój duży potencjał

oraz sporą oryginalność.

Cruella - Shock The World

2017/1990 Heaven And Hell

\m/\m/

Drugi krążek przynosi kilka zmian.

Przede wszystkim zabrakło znakomitego

wokalisty Rick'a Nolan'a. Jego rolę

przejął perkusista Dave Hval i... Zespół

zmienił się również pod względem muzycznym.

Ich kawałki są nadal dynamiczne

ale zdecydowanie prostsze, rytmiczniejsze

i bezpośrednie, choć trafiły

się też przebłyski bardziej techniczne.

Mniej jest szybkości, choć muzycy nie

odżegnują się od speed metalu, może

jedynie tylko trochę zwolnili. Poza tym

poszli w stronę bardziej szorstkiego i surowego

thrashu. Nadal ważna jest melodia,

choć tym razem jest bardziej okrojona.

Myślę, że fani Exciter odnajdą się

na "Shock The World" bez większego

trudu. Ogólnie muzyka może podobać

się fanom amerykańskiego heavy metalu.

Jednak fani poprzedniego albumu

"Vengeance Is Mine" mogą mieć z tym

problem, nawet spory. Tym bardziej, że

Dave Hval nie wytrzymuje porównań z

Rick'iem Nolan'em. Na jego tle jest po

prostu słaby i ma więcej wad niż pozytywów.

Niemniej w zestawieniu z nową

muzyką Cruelli nawet daje radę, jest na

pewno niższy i bardziej agresywny, choć

lepiej byłoby gdyby był bardziej plastyczny

i miał więcej w sobie jakiegoś

konkretnego charakteru. Może "Shock

The World" nie jest perełką wśród US

metalu, ale z pewnością wielu chętnie

posłuchałoby kontynuacji takiego stylu.

Mnie zdecydowanie bardziej pasuje

debiut Cruelli ale z drugiego krążka również

czerpię sporo radości. Edycję

Heaven And Hell uzupełniają jeszcze

trzy nagrania demo z 1993 roku. Niestety

wytwórnia rozsyłając zdigitalizowane

promo nie dołączyła tych utworów,

więc trudno cokolwiek o nich powiedzieć.

Miejmy nadzieję, że chociaż

pasują stylistycznie.

\m/\m/

Deadly Blessing/ Optimus Prime -

Psycho Drama (Deluxe Edition)

2017 Divebomb

W 1988 roku Deadly Blessing wydał

świetny debiut "Ascend From The

Cauldron", wkrótce potem EP-kę

"Deadly Blessing", jednak zespół wciąż

pozostawał w swoistej niszy, a sprawy

nie ułatwiał fakt, że ówczesny wydawca

grupy, New Renaissance Records wokalistki

Hellion Ann Boleyn, ograniczał

się tylko do wypuszczania płyt,

totalnie zaniedbując kwestie promocji -

aż dziwne, że takie podejście do sprawy

mogła mieć osoba znająca od podstaw

realia funkcjonowania muzycznego biznesu.

Jednak fakt faktem, że Deadly

Blessing po nagraniu dwóch kolejnych

demówek mieli dość walenia głową w

mur i zespół rozpadł się. Wokalista

Larry Betson z gitarzystami i perkusistą

szybko założyli jednak kolejny zespół,

Optimus Prime. Ta grupa też nie

miała szczęścia w czasach supremacji

grunge i alternatywnego rocka, dlatego

też jej kariera skończyła się równie szybko,

po nagraniu "Demo 1991" i innych,

równie nieoficjalnych, materiałów.

Demówkowy dorobek obu powiązanych

ze sobą personalnie zespołów

przypomniała właśnie na podwójnej

kompilacji "Psycho Drama (Deluxe

Edition)" Divebomb Records. Materiał

Deadly Blessing trwa ponad godzinę,

nagrania Optimus Prime 48 minut,

a łącznie mamy tu aż 28, w większości

dotąd niepublikowanych, utworów

power i thrash metalu w solidnym

wydaniu. Fakt, że są to tylko nagrania

demo nikogo nie powinien zrażać, bowiem

technologia studyjna w Stanach

Zjednoczonych lat 80. i wczesnych 90.

była już naprawdę zaawansowana -

wiele polskich płyt wydanych tak do roku

1995 brzmi gorzej od tych próbnych

nagrań Amerykanów. Podstawą tego

materiału jest demo "Psycho Drama" z

roku 1990 - siarczyste, konkretne granie

w sześciu odsłonach, niczym nie ustępujące

materiałowi z debiutanckiego LP

grupy. Kolejne, dotąd niewydane demo

"Mechanical Solutions" z tego samego

roku nie jest gorsze. Słychać, że zespół

w tych najnowszych utworach szedł bardziej

w stronę bardziej zakręconego, technicznego

thrashu, co potwierdza

choćby "Nothing To Fear" - wielka szkoda,

że nie było im dane zrealizować drugiego

albumu z tymi utworami. Sześć

utworów koncertowych nie poraża może

jakością, ale powodów do narzekań

nie ma, tym bardziej, że dźwięk

pochodził pewnie z magnetofonu czy

kasetowego dyktafonu. Jedyne demo

Optimus Prime to z kolei zauważalna

próba odświeżenia technothrashowej/

powermetalowej formuły: utwory są

znacznie dłuższe niż w przypadku kompozycji

Deadly Blessing, wiele się w

nich dzieje, chociaż jednocześnie nie są

już tak ostre i bezkompromisowe. Czasem

też dają w nich o sobie znać czasy

w których powstały, bowiem "Eye Can't

See" ma na przykład fajne, bluesowe

intro, które przechodzi w coś w stylu

alternatywnego rocka/grunge. Oniryczny

"Sometimes" to też lekkie, rockowe

granie; dobrze przynajmniej, że w utworach

koncertowych Optimus Prime

wciąż dawali czadu. Myślę jednak, że

pomimo zauważalnych niekiedy mankamentów

tego materiału fani Deadly

Blessing nie mogą "Psycho Drama"

przegapić, gdyż ta płyta ciekawie dopełnia

skromną dyskografię Amerykanów.

Wojciech Chamryk

Dementia - Recuperate From Reality

2017/1991 Heaven And Hell

Rok 1988. Thrash święci artystyczne i

komercyjne triumfy na całym świecie,

łowcy talentów z Elektry, Atlantic czy

Island szukają więc następców Metalliki,

Anthrax czy Magadeth, a młodzi

ludzie marzą o tym, by pójść w ślady

tych zespołów. Również w Onalaska

(Wisconsin) znalazło się kilku takich

maniaków: Brian Ericson, Mike Walz

i Skylar Kennedy zdołali przetrwać

okres zmian składu i pierwszych nagrań

demo, by w roku 1991 wydać swój jedyny

album. "Recuperate From Reality"

nie zrobił furory z oczywistych

względów, bo nie dość, że akurat data

jego premiery zbiegła się w czasie z

niesłychanym boomem grunge i alternatywnego

rocka, to jeszcze jego zawartość

niczym szczególnym nie porywa.

Owszem, to thrash solidny, na niezłym

poziomie, ale jednak zbyt monotonny.

Doskwiera to tym bardziej, że

panowie lubują się w długich kompozycjach

i miarowych, walcowatych, iście

doomowych tempach, przyspieszając

tylko okazjonalnie - zapomnijcie o

thrashowej łupance na najwyższych

obrotach, to nie ten zespół. O tym, że

szybsze tempo fajnie urozmaica dany

utwór przekonują jednak "Terminal

Ecstasy", "Face To Fate" czy "Insane",

niestety to jednak nieliczne przykłady

takich zrywów. Zdarza się też chłopakom

nadmierne zapatrzenie w Metallikę

("Sight Unseen"), ale nie da się też

nie zauważyć, że ten ich doom/thrash

bywa niekiedy całkiem interesujący

("Funeral March"). Tegoroczne, pierwsze

od 26 lat wznowienie "Recuperate

From Reality", dopełniają dwa utwory

z "Demo 1993": brzmiące słabiej od

materiału podstawowego, ale muzycznie

znacznie od niego ciekawsze, bo

szybsze, lepiej zaaranżowane i z ostrym,

histerycznym wokalem. Nie ma tu więc

jakiejś totalnej wtopy, ale jako całość

"Recuperate From Reality", jedyny

album rozwiązanego ostatecznie w

1996 zespołu, zainteresuje tylko najbardziej

oddanych thrash maniaków.

Wojciech Chamryk

Diamond Head - Death And Progress

2017/1993 Dissonance

Diamond Head to jeden z filarów tak

zwanej Nowej Fali Brytyjskiego Heavy

Metalu. Grupa, która nagrała kapitalny

pierwszy album ("Lightning To The

Nations"), odrobinkę słabszy drugi

("Borrowed Time") oraz… dość kontrowersyjny

trzeci ("Canterbury"). Na

przestrzeni lat 1980-1983 można powiedzieć,

że odbyli podróż z nieba do

piekła. Ze szczytu na dół. Może nie na

samiutki dół, ale było blisko. Dali sobie

przerwę, która trwała aż dziesięć lat.

Powrócili krążkiem "Death And Progress".

I na pewno zaskoczyli. Trzon

zespołu, panowie Sean Harris (wokalista)

oraz Brian Tatler (gitarzysta),

nagrali świeży album. Pachnący latami

dziewięćdziesiątymi, ale silnie nawiązujący

do klasyki hard rocka. Wiele tutaj

melodii, nawet przywołujących jakieś

klimaty Whitesnake. Nie razi to jednak.

Ta dziesięcioletnia przerwa zrobiła

dla Diamond Head bardzo dużo.

Widać, że bije z tej płyty jakaś radość

grania. Słucha się go naprawdę przyjemnie,

mimo, że do heavy metalu tutaj

daleko. Troszkę podróżujemy między

Anglią, gdzie ewidentnie są korzenie

grupy, a Ameryką, gdzie bardzo chcieliby

widać być. Stąd te wszystkie tematy

a la późne dokonania Davida Coverdale'a.

Tak gęsto mieszają ten sos,

długo i wytrwale, że jest zjadliwy. Co

ważne - ma smak! Chwała, że Tatler i

Harris nie chcieli nagrywać płyty na

zasadzie by coś komuś udowodnić.

Myślę, że poszli po prostu umiejętnie z

duchem czasu. Nie dali się jednak

stłamsić jakimiś dziwnymi trendami.

Chociaż silnie słychać złagodzenie i

kierunek bardziej przebojowy prowadzony

wprost na Statuę Wolności.

Mimo wszystko spod tego amerykańskiego

kocyka można wyczuć bicie brytyjskiego

serca. To decyduje o sile

"Death And Progress". Nie jest to płyta

wybitna ale kompletnie nie przynosząca

wstydu. Szkoda tylko, że panowie nie

poszli za ciosem tylko po raz kolejny

zamilkli. Tym razem, jak się okazało na

długich dwanaście lat… Album "Death

And Progress" to bardzo smaczny

posiłek dla wszystkich spragnionych

melodyjnego grania niepozbawionego

jednak swoistej zadziorności i, można

powiedzieć, hard rockowego sznytu.

Broń Boże nie można porównywać tej

płyty z jakąś z trzech klasycznych spod

znaku Diamond Head. Zwyczajnie

zrobimy jej wtedy krzywdę, na którą w

ogóle nie zasługuje. Dzięki wznowieniu

przez firmę Dissonance Productions

teraz każdy może na własne uszy sprawdzić,

jak brzmi jedyna płyta grupy

nagrana w latach 90.

Diamond Head - Evil Live

2017/1994 Dissonance

Adam Widełka

To musiał być koncert! Milton Keynes

piątego czerwca 1993 roku musiało

przysłowiowo pękać w szwach. Nie

dość, że główną gwiazdą była w apogeum

swojej popularności Metallica, to

jeszcze jako zespoły poprzedzające

miały zagrać The Almighty, Megadeth

i Diamond Head. Odrodzone Dia-

198

RECENZJE


mond Head, które chwilę wcześniej wydało

"Death And Progress", podeszło

do sprawy bez jakichś kompleksów. I to

słychać! Złowieszczo nazwana płyta

koncertowa to dość nietypowe wydawnictwo.

Jest to podwójny album zawierający

na jednym krążku zapis występu

z Milton Keynes, a drugim odrzuty

z ostatniej, wtedy, płyty oraz przeróbki

innych wykonawców. Sam koncert

zagrany jest na dużym luzie. Słychać,

że muzycy, którzy rejestrowali

"Death And Progress", już się dotarli.

Mimo tego, że dostali gdzieś około

czterdziestu minut, wykorzystali je bardzo

dobrze. Tłum dostał zarówno porcję

nowości jak i żelazną klasykę. Można

oczywiście narzekać, że krótko, że

mogło być więcej z "Lightning To The

Nations", że coś… Właśnie nie - widać,

że nie wstydzili się tutaj pokazać z innej

strony, że te promowane kawałki naprawdę

dobrze zgrały się z starociami.

Można jedynie żałować, że faktycznie

nie mogli mieć trochę minut więcej.

Brzmi to wszystko nieźle, da się odczuć,

że to album "live", nie ma tutaj żadnych

niepotrzebnych poprawek. Naprawdę

słucha się "Evil Live" z niekłamaną

przyjemnością. Co do płyty numer dwa

to w sumie jak dla mnie mogłoby jej…

nie być. Nie przepadam za coverami.

Chociaż wszystko w wykonaniu Diamond

Head jest w porządku. Sięgnęli

po dość nieoczywiste wybory - na warsztat

poszły kawałki Montrose, Nazareth

i Bad Company. Do tego dołożyli

odrzuty z sesji do "Death And Progress",

chociaż utwory, które się tutaj

znalazły nie zachwycają. Są poprawne

ale nic ponadto. Nie wiem, co decydowało,

że akurat te nie weszły na regularny

album, bo być może właśnie tam

zyskałyby coś więcej. Jednak wyciągnięte

jako typowe "bonus tracks" nie

robią żadnego wrażenia. Przynajmniej

na moich uszach. Reasumując - warto

nabyć "Evil Live" bo to kawał historii i

nie mniejszy kawałek ciekawostek.

Chwała, że Dissonance Productions

zabierają się za wznowienia tak zacnych

pozycji!

Fatal Opera - Fatal Opera

2017/1995 Divebomb

Adam Widełka

To już kolejny zespół z serii spóźnialskich

i mało płodnych w albumy, a sama

nazwa mało komu coś mówi. No gdyby

nie bębnił na nim ex- muzyk znany nam

z kapeli Megadeth czyli Gar Samuelson,

który nagrał z Rudym dwa pierwsze

albumy. Debiut Fatal Opera

wyszedł pierwotnie w 1992 roku ale tylko

na kasecie. Trzy lata później Massacre

Records wypuściła go ponownie w

formacie CD. A że ostatnio mamy bardzo

dużo reedycji, to w 2017 roku i chłopaki

z miasta pomarańczy na Florydzie

także się jej doczekali. Gar wraz z bratem

Stew'em Samuelson'em dokooptowali

jeszcze dwóch innych grajków i

wydali prawie godzinę pokręconej jak

baranie rogi muzyki. Akurat pierwszy

najbardziej przystępny numer "Dead

By 1998" z nośną zagrywką jest prosty i

bardzo miło się go słucha. Ale później

już mamy łamańce typowe w stylu...

Psychotic Waltz i późniejszego New

Eden. Choć Fatal Opera porównywana

jest też do Damn The Machine ale to

chyba z racji grania tam także ex- gitarzysty...

Megadeth - Chrisa Polanda,

który... też z bratem stworzyli w tym

samym czasie podobną stylowo kapele.

Widać, że ex- członkowie Megadeth

lubili sobie po jazz'ować. Czyli suma

sumarum mamy tu do czynienia z progresywnym

metalem ale nie w melodyjnym

stylu Dream Theater czy Symphony

X. Gitara Samuelsona produkuje

tu gęstą masę riffów, a przeciągły

śpiew Dave'a Inman'a doprowadza do

obłędu, np. w "Moving Underground"

śpiewanym pod solówke Stewe'a. W

tym całym chaosie podoba mi się najbardziej

wolny ciężki lekko "dream'owy"

balladowy "Overshadowed". Na koniec

14 minutowa psychodeliczna ballada/

cover Jima Hendrixa "Moon Turns The

Tides". W o wiele bardziej przystępnej

wersji niż hipisowski oryginał. Ale klimat

tamtych lat pozostał wciąż w tym

utworze. Sekcja nawala niczym z kapeli

Jimi'ego, i można zapalić sobie przy

tym śmiało skręta. Do omawianej reedycji

dołożono jeszcze dwa bonusy - "Not

Lost" z drugiego demo "Preproduction

1994" oraz "Fusion Masters" z demo '91

i już wtedy wiadomo było, jaką kapela

wytyczyła sobie pokręconą ścieżkę

dźwięków. Solówki basowe Travis'a

Karcher'a są imponujące! Zresztą mamy

tu do czynienia z zawodowcami,

tym bardziej trudno się słucha tak pogmatwanej

mało melodyjnej muzyki. Z

tego powodu nie opisywałem reszty

utworów, bo są podobne do siebie strukturą

i budową. Choć wolę trochę inny

rodzaj progresu w stylu Bad Salad,

Mind's Eye, Vanden Plas czy mistrzów

z Dream Theater i Symphony X, to

jednak warto się zapoznać z fatalną

operą braci Smuelson'ów...

Mariusz "Zarek" Kozar

Fatal Opera - The Eleventh Hour

2017/1997 Divemomb

Drugi album Florydyjczyków jest znacznie

dojrzalszy niż debiut, i słychać to

w konstrukcjach zbudowanych utworów

jak i w dużej ilości melodii. Wszystkiego

jest tu więcej, choć początek płyty nie

wróży najlepiej bo pierwsze cztery

utwory ciągną się tu wolno jak flaki z

olejem. Za to kolejny "Inside/Outside" to

przepiękna 5 minutowa ballada z świetnymi

solówkami duetu Samuelson/

Bremhe. Perkusja drugiego z zakręconych

braci Samuelson'a też nie idzie tu

prosto jak w balladach Scorpionsów.

Kolejny numer to chyba najgorszy jaki

mogli wziąć na warsztat, cover The

Beatles -"Lucy In The Sky With

Diamonds" i... jest rewelacyjnie przerobiony!

Oryginał jest nudny, tutaj jest

dynamicznie zmodyfikowany szczególnie

w zwrotkach. Kolejne pieśni to typowe

łamańce, które szybko wychodzą z

głowy. Dopiero przy balladowym "Calling

Of Lotar" z niepokojącym nastrojem,

można przyjemnie odlecieć. Podobnie

jak przy ciężkim połamanym

"Guilded Sprinters" z fajną, krótką, zagraną

pod koniec solówką w stylu country.

I to by było tyle jeśli chodzi o pierwszy

dysk. Drugi zaś to remixy wszystkich

utworów z dysku nr.1 plus bonusowy

wolny trochę psychodeliczny

"Swept Away" w sam raz do zajarania

przy nim skręta. Utwory pochodzą częściowo

z demo "Preproduction 1994"

czyli przed wypuszczeniem na CD debiutu.

A 13 sierpnia 2017 Divebomb

Record postanowiła to wszystko od

nowa zarejestrować i mamy tu stare lecz

świeżo odnowione zakręcone kawałki.

Dlatego oprócz wymienionych tu kompozycji

reszta nagrań przelatuje przez

głowę niczego w niej nie pozostawiając.

Pomimo rewelacyjnej pracy gitar i kapitalnej

sekcji, brakuje tu czegoś co by

porwało słuchacza i zmusiło go do ponownego

włączenia tego albumu. Ale

warto mimo wszystko zapoznać się z

kolejnym dziełem braci Samuelson'ów,

szczególnie, że dwa lata po wydaniu

"dwójki" Gar zmarł i tylko kilka płyt po

nim pozostało...

Geordie - The Albums

2016 7T's

Mariusz "Zarek" Kozar

Jakiś czas temu miałem możliwość posłuchania

trzech pierwszych płyt Geordie.

Teraz przesłuchałem jeszcze czwarty

album "No Good Woman" oraz

płytę, która jest sygnowana Brian Johnson

and Geordie, a zatytułowana "Revisited".

Wszystko to znalazło się w

boksie "The Albums" wydanym w zeszłym

roku. Jeżeli dobrze pamiętacie muzyka

Geordie, to taki specyficzny

mariaż glam rocka z hard rockiem, ale

też było w nim pełno odniesień do bluesa,

rhythm'n'bluesa, rock'n'rolla, a także

folku i muzyki tradycyjnej. W jednym

momencie kapela potrafiła nieźle przyłoić,

aby za chwilę uraczyć nas żenującą

popową szmirą. O dwóch pierwszych

krążkach "Hope You Like It" i "Don't

Be Flooled By The Name" można powiedzieć,

że to solidne granie. Natomiast

o "Save The World" już nie sposób

tak powiedzieć. Prawdopodobnie

wtedy zespół i wydawca, za wszelką cenę

szukali wielkiego przeboju. Dopuszczono

różnej maści songwriterów, co

nie przyniosło oczekiwanych rezultatów,

a wręcz zachwiało karierą zespołu.

To moje wrażenie, ale musiało być coś

na rzeczy, bo właśnie wtedy Brian

Johnson, zaczął próbować działać na

własną rękę. "No Good Woman" to album

nagrany z nowym wokalistą Dave'

em Ditchburn'em. Wyczytałem jednak,

że niektóre nagrania na tym krążku

były zarejestrowane jeszcze z Brian'em

Johnson'em. Niestety w boksie znalazły

się a'la repliki longplayów, na których

nie ma szczegółowych opisów. Niemniej

w takim "Going To City" czy w

bonusowych kawałkach, tak jakby

pobrzmiewał głos Johnson'a. No chyba,

że Ditchburn potrafił w ostrzejszych

kawałkach umiejętnie podszyć się pod

Brian'a. Ogólnie kwestia do sprawdzenia.

Muzycznie jest lepiej niż na "Save

The World", to powrót do tego co było

na dwóch albumach czyli specyficznego

połączenia glam rocka z hard rockiem z

różnymi naleciałościami. W tym z

umiłowaniem do kiczowatych popowych

odchyłów, takim jakim jest niewątpliwie

instrumentalny kawałek "Victoria",

który przypomina mi dokonania

francuskiego szansonisty Jo Dassin.

Muzycy Geordie nie mieli smykałki do

prawdziwych hitów, tychże nie ma też

na "No Good Woman". Ba, ogólnie

muzyka na tym krążku nie jest też tak

dobra jak na wyróżnianych przeze mnie

"Hope You Like It" i "Don't Be Flooled By

The Name". Z drugiej strony niema też

tragedii. Nowe utwory, takie jak "No

Good Woman" czy "Wonder Song" mają

specyficzny posmak hard rocka i progresu,

ciągle jednak pozostając w glamowej

estetyce. Niemniej, mnie bardziej pasuje,

gdy grupa przeskakuje na ostrzejszego

rocka z rock'n'rollowym sznytem,

jak w wspomnianych już "Going To

City" czy też bonusach z "Dollars

Deutsche Marks Silver & Gold" na czele.

W tym samym czasie co muzycy Geordie

pod komendą Vic'a Malcolm'a

wydali "No Good Woman", Brian

Johnson próbował solowej kariery.

Znalazłem też informację, że działał

pod szyldem Geordie II. Jak wiemy nie

podziałał zbyt długo, bo w 1980 roku

zastąpił Bon'a Scott'a w AC/DC.

Jednak zanim to się stało, zdążył nagrać

z zespołem kilka nagrań. Były to wyselekcjonowane

utwory z pierwszych

trzech albumów Geordie. Utwory nabrały

zdecydowanie brzmienia heavy ale

było to znowu coś pomiędzy, glam rokiem,

a Van Halen i ZZTop. Zastrzegam,

to tylko moje odczucia. Jednak co

by nie mówić, ten materiał, który opublikowano

jako Brian Johnson and

Geordie, "Revisited" pasuje mi zdecydowanie

najbardziej. Aby całkowicie poznać

dokonania tego Brytyjskiego zespołu

pozostało mi odnalezienie i wysłuchanie

albumu "No Sweat" wydanego

w 1983 roku przez Neat Records,

oraz jedynego krążka kapeli Powerhouse

z 1986 roku. Co do muzyków

tworzących ten sympatyczny glam rockowy

zespól, to Brian Johnson reaktywował

swój odłam zespołu w 2001 roku

jedynie na parę koncertów, a były lider

kapeli, Vic Malcolm w 2014 roku powołał

kapelę Dynamite, z którą nagrał

album, "Rock Til You Drop". Ogólnie

uważam, że warto zapoznać się z muzyką

tego zespołu, chociażby ze względu

na Brian'a Johnson'a. W sumie

próbował robić fajne rzeczy i warto o

tym wiedzieć.

\m/\m/

Hydra Vein - Rather Death Than

False of Faith

1988 Metalother

Istnieją takie zespoły, które zyskują masę

fanów, tworzą kolejne płyty i są ogólnie

taką definicją gatunku. Jak już możecie

się domyślić, Hydra Vein do tego

typów zespołów nie należy. No co najwyżej

okładka może być definicją niezamierzonego

(acz przyjemnego jak dla

mnie) turpizmu w odcieniach purpur

oraz zieleni. No i warto tu wspomnieć,

RECENZJE 199


że tutaj można odnaleźć podręcznikowy

przykład inspiracji takimi zespołami jak

Slayer i S.O.D. Czy to sprawia, że cały

album powinien zostać strącony w

otchłań zapomnienia? Nie. A to, że postanowiłem

napisać o nim wspominkę,

zostało podyktowane tym, jak dobry

materiał został zapewniony przez tą

grupę za pośrednictwem ich debiutu. Co

mogę powiedzieć na początek o muzyce

tego zespołu? Brutalna mieszanina dość

prostego, lecz konkretnego riffowania

okraszająca teksty o tematyce z filmów

grozy (w tym wypadku można ich przyrównać

do Rigor Mortis), przez religię

aż do problemu samobójstwa. Już nie

wspominając o - jak dla mnie - klasycznym

utworze tytułowym, którego

tekst jest może jednym z bardziej złożonych

i chwytliwych, jakie miałem w

ostatnim czasie okazję słuchać.

Niby niepozorne:

Rise against the force of hate. Rather death

than false of faith

Besiege the world without restraint. Rather

death than false of faith

Turn around the curse of fate. Rather death

than false of faith

Rise against the force of hate. Rather death

than false of faith

Ale wykonane z wystarczającą gracją

aby mieć cechy, które przedstawiłem

powyżej. Tempa od szybkich, niczym

jazda na rowerku bez hamulca z góry o

60 stopniowym pochyle, aż do bardziej

wolnych, niczym wsiowe objazdówki

wozów konnych w Pcimiu dolnym.

Kompozycje, jak już wcześniej wspomniałem

są proste, jednak nie nudzą i w

połączeniu z wokalizami dają całkiem

wybuchową mieszankę. Co do dalszych

podobieństw, mogę tutaj przywołać

Destruction, Sabbat oraz Possessed,

oczywiście są one mniej lub bardziej

słyszalne. No i brzmienie tego albumu

jest powiedziałbym, bardzo chałupnicze,

jednak każdy, kto zjadł zęby na

demach wcześniej wymienionych zespołów

będzie w mojej opinii kontent.

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

komercyjną wtedy Amerykę. Natomiast

w Polsce każdy metalowiec mógł poznać

ten album z kasety wydanej przez Metal

Mind Records... Co do albumu, mamy

tym razem aż 13 utworów, czyli regularną

ósemkę plus pięć bonusowych

live z oficjalnego "Chaos In Copenhagen

2000". Płytę otwiera od razu

tytułowy numer z klasycznym ciężkim

rozpoznawalnym brzmieniem. Perkusista

nie szczędzi tu, jak i na całym albumie,

dwóch kopyt oraz zakręconych rytmów,

gitarzystom bliżej jest tu do zagrywek

death metalowych niż klasycznych

thrash'owych riffów. Wokal

Bayley'a też brzmi death'owo, więc można

śmiało tu powiedzieć że to thrash/

death tylko bardziej rozciągnięty i w

średnich tempach. Więcej tu zmian rytmów,

zakrętasów, niż ultra szybkiego

młócenia. Każdy utwór trwa ponad 4

minuty, więc jest się nad czym skupiać.

Taki "Black Infernal World" to taki

ciężki walec, który wolno przejeżdża po

przykutym do ziemi człowieku, zaczynając

od stóp, by dopiero po czterech i

pół minutach skończyć miażdżyć mu

głowę. Za to mój ulubiony "Roman

Song", którego tekst bynajmniej nie

dotyczy mojego sąsiada Romana, to już

szybsza jazda z kapitalnym melodyjnym

refrenem. Podobne są i następne kawałki,

jak szybki o wymownym tytule

"Where Is Your God" z galopującymi jak

suchoty u Chopina riffami. Album

kończą dwa numery już nie takie szybkie

lecz dalej w średnich mięsistych

ciężkich tempach. Kolejne bonusowe

pięć piosenek pokazuje nam jak Kanadyjczycy

świetnie odgrywają na żywo

swoje ciężkie, połamane kawałki. Infernal

Majesty różniło tyle od swoich

ziomków z Sacrifice czy Razor, że

Infernal postawiło na ciężar i mięsiste

brzmienie, a nie na szybkość i suchą

barwę. Inną sprawą jest też to, że drugi

album ukazał się dopiero 11 lat od wydania

debiutu, a muzyka zbytnio się nie

zmieniła. Wtedy prawdopodobnie zespół,

jak to się potocznie mówi, "wypadł

z branży". Choć wolę pierwszą płytę to

warto mieć w swojej kolekcji i tą drugą.

Omawiana reedycja zbiegła się też z

wydaniem w tym samym roku nowej

płyty Kanadyjczyków "No God", więc

zespół postanowił mocno o sobie przypomnieć,

że oprócz Annihilator'a i

Bryan'a Adamsa są w Kanadzie i inni

rzeźnicy... A już tak na całkiem poważnie

to polecam całą dyskografie

omawianej kapeli, bo to thrash o innym

cięższym niż reszta charakterze, tylko

dla cierpliwych i wytrzymałych...

1983 roku wręcz nie było chwili, żeby

nie ukazywała się jakaś świetna płyta.

To były piękne czasy dla heavy metalu,

dla kapel pokroju Iron Maiden, Saxon,

Raven, Def Leppard, Satan, Diamond

Head i wielu innych. Właśnie wtedy do

stawki dołączył ten potężny muzyczny

kocur. Zrobili to w iście przeszywającym

stylu. Album "Power Games" zbudowany

jest na wzorcach wcześniej

debiutujących zespołów, jednak kreśli

swój styl. Wtedy wszyscy grali dość podobnie,

co nie znaczy, że wtórnie, każda

z płyt ukazujących się wtedy była jasno

przyporządkowana do wykonawcy. Tak

samo jest z Jaguar. Grupa wtedy zaatakowała

mocnym, soczystym brzmieniem,

odpowiednio gęstym, nawet trochę

dusznym. Charyzmatyczny wokal

pozwalał na stworzenie chwytających za

gardło linii melodycznych idealnie

współgrających z pracą gitary. Ależ w tej

płycie jest wściekłości, dźwięki pędzą na

nas niczym dziki kot. Sama słodycz brytyjskiej

muzyki metalowej. Kapitalnie

zgrana, kapitalnie zagrana. Można

oczywiście dociekać, że tu i tam są jakieś

niedociągnięcia, może inaczej dałoby

się coś zaaranżować, ale trzeba mieć

świadomość, że mamy do czynienia z

debiutem kapeli w 1983 roku. Wtedy

mieli czymś innym zaprzątnięte głowy -

chcieli wejść na szczyt. Co na chwilę się

udało. Album "Power Games" jednak

postawił tak mocno poprzeczkę, nie

tylko dla konkurencji, ale też dla samej

grupy Jaguar. Wydany rok później

"This Time" niestety nie udźwignął

mocy poprzedniczki. Dobrze, że takie

płyty jak "Power Games" wracają do

obiegu w reedycjach. Dobrze, że są

jeszcze firmy, chcące ponownie wydawać

takie, można powiedzieć, lekko

zapomniane już krążki. W przypadku

najnowszego wznowienia, tym razem

przez Dissonance Productions, mamy

dodane trzy utwory bonusowe w stosunku

do oryginalnego wydania. Również

odświeżona jest okładka - co dla mnie

nie jest koniecznym zabiegiem. Dano

więcej "życia" w kolory, również zaznaczono

wyraźniej rekwizyty w postaci

rakiety, czołgu, żetonów czy karty do

gry. Czcionka również została odrobinę

zmieniona. To oczywiście tak na marginesie,

najważniejsze jest to, że znów

można regularnie nabyć taką istną

perełkę NWOBHM.

Adam Widełka

ianej przez dany zespół stylistyki, liczyło

się jak najbrutalniejsze granie na

najwyższych obrotach i taka jest też

muzyka z tej kasety, przez samych

muzyków określana jako "aggressive

thrashcore". Część z tych utworów

Leviathan nagrał też na oficjalne demo

"Memento Mori" podczas sesji w lutym

1990 roku w studio Akademickiego

Radia Wrocław. Dźwięk stał się oczywiście

znacznie lepszy, a do wyraźnych

thrashowych naleciałości - kłaniają się

tu choćby stary Kat czy Hellias - doszły

też wpływy death metalu co nadało

całości jeszcze brutalniejszego charakteru.

Nic dziwnego, że kaseta szybko

doczekała się bardziej oficjalnej edycji

dzięki firmie Phonex, a zespół - w ponownie

nieco zmienionym składzie -

nagrał kolejny materiał. "C'est La Vie"

powstało latem 1991r. w tym samym

studio, przynosząc jeszcze ostrzejszy i

ciekawszy muzycznie materiał, thrash/

death bardzo intensywny, chociaż nie

pozbawiony też nawiązań do bardziej

tradycyjnego metalu. Prężnie wówczas

działająca firma Baron nie przegapiła

szansy: nie dość, że wiosną 1992 roku

wydała "C'est La Vie", ale wznowiła też

"Memento Mori", a zespół stał się już

doskonale znany fanom w całym kraju -

również dzięki kolejnym koncertom

oraz pojawianiu się na łamach zinów

oraz w podziemnej rubryce oficjalnego

"Metal Hammera". Niestety Leviathan

nie zdołał pójść za ciosem, a liczne

problemy, w tym zmiana wokalisty,

miały znaczący wpływ na status zespołu.

Jego nowe wcielenie nagrało co

prawda w roku 1994 kolejny materiał

długogrający, ale "Massive Project"

nigdy nie ukazał się oficjalnie. Może to

i dobrze, skoro pod wpływem ówczesnych

trendów grupa poszła bardziej w

kierunku groove thrash metalu i modnych

brzmień z Brooklynu, nie unikając

też wypraw w rejony szeroko rozumianej

alternatywy... "Memento Mori"/

"C'est La Vie" to jednak Leviathan

taki, jaki warto zapamiętać: pełen mocy

i agresji, z utworami, które zniosły próbę

czasu - kompaktowa wersja tych demówek

powinna więc znaleźć się w kolekcji

każdego fana prawdziwego metalu.

Klasyka, czyli ocena jak zawsze: najwyższa.

Wojciech Chamryk

Infernal Majesty - Unholier Than

Thou

2017/1998 Vic

Mariusz "Zarek" Kozar

Każdy thrash maniak pamięta Infernal

Majesty z ich debiutu "None Shall

Defy" z 1987 roku, który torpedował

wtedy wszystkie kanadyjskie, jakże inne

od tych amerykańskich thrash'owych

kapel. A to już trzecia wersja ich drugiego

też świetnego albumu, który pierwotnie

ukazał się w 1998 roku, czyli w

niekorzystnych dla thrash metalu czasach.

Wtedy Ameryka żyła Korn'em,

Machine Head i Fear Factory, nikt nie

był zainteresowany muzyką Manowar

czy Virgin Steel, tylko Iced Earth wypłynął

na szersze wody. Choć gotyk

oraz death i black metal miały się dobrze.

W Europie zadziwiała wtedy Anathema

czy Nightwish, nie wspomnę o

zabójczym Meshuggah. A klasyczny

heavy metal dopiero co odradzał się z

popiołów (Hamerfall, Edguy Rhapsody,

Primal Fear), mimo, że Grave Digger

czy Rage wciąż wydawały wspaniałe albumy.

Nie dziwi więc, że Kanadyjczycy

nie mieli szans przebić się przez wielką

Jaguar - Power Games

2017/1983 Dissonance

Jaguar. Tak dumny i potężny wielki

kot, że nie tylko dał logo jednej z najsłynniejszych

firm motoryzacyjnych ale

posłużył za nazwę dla jednej z ciekawszych

brytyjskich kapel. Nie należy się

dziwić - zwierzę dysponuje mocarną budową

i silnym zgryzem, potrafiąc przedziurawiać

skorupy gadów, a płyta

"Power Games" była zdolna do podobnych

rzeczy na uszach słuchaczy. Debiut

Jaguar przypadł na złote lata Nowej

Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. W

Leviathan - Memento Mori/C'est La

Vie

2017/1991/1990 Thrashing Madness

O tym wrocławskim zespole pamiętają

obecnie najstarsi/najwytrwalsi maniacy

rodzimego podziemia przełomu lat 80. i

90., ale w owym czasie Lewiatan - Leviathan

był jednym z naszych najciekawszych

zespołów, mając na koncie liczne

koncerty i trzy kasety demo. Dzięki

Thrashing Madness można ich już

posłuchać z kompaktowego krążka i jest

to jednocześnie premiera tych materiałów

na cyfrowym nośniku. Zespół zaczynał

od surowego thrashu, czego potwierdzeniem

jest zawartość debiutanckiego

"Demo 1989", zamieszczonego

na końcu wydawnictwa jako bonus. Nie

było wtedy takich podziałów i maniakalnego

szufladkowania według upraw-

Metal Mirror - The Dingwalls Tapes -

Live in London 1981

2017/1981 High Roller

Ten koncertowy album nie jest żadną

nowością dla fanów i kolekcjonerów,

bowiem kilkanaście lat temu ukazał się

już w dwóch częściach na winylu. Teraz

High Roller Records pokusiła się

również o wydanie wersji CD, zbierając

całość koncertu Metal Mirror z londyńskiego

Dingwalls Club z czerwca

1981 roku na jednym dysku. Wbrew

pozorom jest to dobrze brzmiący, nie

ustępujący niczym oficjalnym wydawnictwom

live z tamtych czasów, koncert,

składający się z 12 utworów. Mamy tu

więc nie tylko oba numery z jedynego

singla grupy czy "Hard Life" z kompilacji

"Heavy Metal Heroes Vol. 1" oraz

przeróbkę "One Night" Elvisa, ale też

solidny przegląd nie gorszych od nich

utworów - znanych tylko z nagrań de-

200

RECENZJE


mo, bądź nigdy nie zarejestrowanych.

Muzycznie Metal Mirror było wówczas

najbliżej do Tygers Of Pan Tang z

okresu debiutanckiego LP, mamy tu

więc do czynienia z dynamiczną, surową

brzmieniowo, ale też całkiem przebojową

odmianą NWOBHM. Czasem

zakorzenioną jeszcze w hard rocku lat

70. ("Running For A Living"), częściej

jednak już nowocześniejszą, typowo

metalową (siarczysty opener "Tiger Of

The Street", "Midnight Eyes" czy kilka

innych utworów). Sama rejestracja tego

koncertu też jest oldschoolowa, pozostawiono

bowiem wszystkie, niekiedy

dość długie, zapowiedzi wokalisty Camerona

Vegasa, są też tradycyjne,

gitarowe solówki Paula Butterwortha i

Chrisa Haggerty'ego, wieńczące odpowiednio:

11-minutowy "Getting Higher"

i "Crazy". Dla zwolenników Nowej Fali

Brytyjskiego Metalu nie uznających gramofonów

zakup "The Dingwalls Tapes

- Live in London 1981" na CD wydaje

się więc wręcz obowiązkowy.

Wojciech Chamryk

Onslaught - In Search Of Sanity

2016/1989 Dissonance

Trzecia płyta Anglików, trzeci wokalista

i trzecia zmiana... stylu! To bardzo kontrowersyjny/nielubiany

album, więc tym

bardziej chcę go w paru słowach opisać.

Tym bardziej, że Onslaught zmienił

wytwórnie z metalowej Under One

Flag na nieznany nikomu London Records!

Po rewelacyjnym debiucie jakim

był świetny "Power From Hell" gdzie

gęste riffy były połączeniem Venom i

Possessed, w dodatku z dobrym wokalistą

Paul'em "Mo" Mahoney'em.

Potem Onslaught albumem "The Force"

zmienił muzyczny kurs na a'la Slayer,

z mało przekonującym mnie wtedy

wokalistą Sy Keeler'em i jego wrzeszczącym

wokalem wyjętym prosto z

"Show No Mercy" Slayer'a. Rok później

wydali jeszcze koszmarnego singla

"Let There Be Rock" z mało udaną wersją

coveru AC/DC i przyszedł czas na kolejne

zmiany! Mało znana wytwórnia

London Records mocno "zasugerowała"

kapeli zmianę wokalisty, zmianę

muzyki i skrajnie wypolerowaną produkcję

w zamian za sukcesy w przyszłości

i kapela złapała przynętę! Usunęła

Sy Keeler'a i na jego miejsce powołała

nowego wokalistę o wysokiej,

chropowatej barwie głosu Steve'a

Grimmett'a, znanego z Grim Reaper,

co akurat - jak dla mnie - było dobrym

posunięciem. Do składu dołączył też

nowy gitarzysta Rob Trotman, który

zajął miejsce ponoć słabego Jase'a

Stallarda, który był wcześniej basistą.

Inna sprawa w całym tym zamieszaniu

miała tu się sprawa z suchym wypolerowanym

brzmieniem "In Search Of

Sanity" podobnym do "And Justice For

All" Metalliki czy "When The Storms

Come Down" Flotsam And Jetsam".

Analogiczna sytuacja jak z Onslaught

(choć ekipie Hetfield'a nic a nic to nie

zaszkodziło). A muzyka... to wciąż

rasowy thrash metal ale już nie z pod

znaku trzech szóstek i pentagramu, tylko

w stylu Metalliki czy Anthrax. Zespół

całkowicie odciął się od swojego

szatańskiego oblicza, nawet logo kapeli i

okładka jest inna niż zwykle. Zaskakujący

album otwiera długie pięcio-minutowe

intro "Asylum", po którym od razu

atakuje nas ciętymi riffami tytułowy "In

Search Of Sanity". Kapitalny numer,

brakuje mu tylko, brzmienia z "The

Force". Słychać tu dojrzałe przemyślane

aranżacje i przede wszystkim solówki, a

nie tylko prymitywny łomot z poprzednich

albumów. Dalej jest podobnie, singlowy

"Shellshock" to świetny ciężki numer,

ale najbardziej ze strony A. podoba

mi się szybki skoczny "Lightning War" z

przepięknymi solówkami. No i pierwsza

stronę płyty kończy cover AC/DC "Let

There Be Rock" o wiele lepiej zrobiony

niż dwa lata wcześniej z Sy Keeler'em!

W dodatku o ponad minutę krótszy i

mniej podobny do oryginału niż jego

poprzednia wersja. Za to bardzo podobny

do stylistyki... omawianej płyty,

szczególnie na samym końcu utworu.

"Blood Upon The Ice" to także ciężki

kawałek mięcha, a kojarzy mi się z

Anthrax'em, jak w ogóle i cała płyta. Po

tym następuje piękna nastrojowa... ballada,

trwająca tylko dwanaście i pół

minuty. Chłopaki pozazdrościli Amerykanom

"One", ale kawałek jest bogaty w

solówki, jak i w stopniowanie napięcia.

Mnie wtedy jako siedemnastolatkowi

podobało się, tak jak i teraz. Jest tu nawet

solówka na basie James'a Hinder'a,

który podobnie jak nowy gitarzysta,

przyczynili się do skomponowania większości

materiału na ten albumu. Na

koniec mamy tu szybki "Powerplay" z

świetnymi ciętymi riffami i w samym

finale, z dodonałymi solówkami a'la

Iron Maiden granymi w duecie. I cóż

mogę powiedzieć o całym albumie?

Świetne zaaranżowane kompozycje,

świetny wokal, wciąż jest to thrash ale

trochę złagodzony, nie taki diabelsko

szaleńczy, jak na poprzednich dwóch

albumach. Płyta traci tylko na produkcji

i brzmieniu Sama nazwa zobowiązywała,

więc nie dziwi fakt, że starzy fani

od kapeli odwrócili się. Ziomkowie z

Xentrix też na trzeciej płycie złagodzili

brzmienie ale wciąż był to ten sam Xentrix.

Co do Onslaught, to w końcu również

Grimmet odszedł z kapeli, a

wytwórnia London Records nie przedłużyła

kontraktu i Onslaught zakończył

działalność. Ciekaw jestem jakby

brzmiała ta płyta z Sy Keeler'em pod

skrzydłami Under One Flag, ponoć

były plany na ponowne nagranie "In

Search Of Sanity" z Sy'em... Jak kogoś

drażnił śpiew Steve'a Grimmett'a już w

Grim Reaper to na pewno w Onslaught

też mu sie nie spodoba, szczególnie

z takim strasznie płaskim brzmieniem

gitar. Ale album jest godny polecenia

nawet po 28 latach od jego wydania...

Mariusz "Zarek" Kozar

Prosecutor - Krew czarnej ziemi

2017/1992 Thrashing Madness

Po 25 latach od premiery debiutancki i

zarazem jedyny album bytomskiego

Prosecutor doczekał się kompaktowego

wznowienia nakładem Thrashing

Madness. Wcześniej "Krew czarnej

ziemi" dostępna była tylko na kasecie

Baron Records - przypomnę, że firma

z Piekar Śląskich w pierwszej połowie

lat 90. była prawdziwym monopolistą

na naszym rynku, wydając na taśmach,

a niekiedy też na płytach CD, wiele polskich

zespołów thrash, black i deathmetalowych.

Prosecutor ukazał się tyko

na kasecie i fajnie, że po latach można

posłuchać tego materiału również z

CD, tym bardziej, że w żadnym razie

nie jest to jakieś archaiczne wykopalisko

dla muzycznych archeologów, ale świetny

thrash wysokich lotów. Dlatego

tylko w tym, że akurat wtedy takie granie

nie było już zbyt popularne upatruję

przyczyn, że "Krew czarnej ziemi"

przeszła praktycznie niezauważona,

docierając tylko do najzagorzalszych

maniaków - inni preferowali już death

czy black metal. Tymczasem Prosecutor

łoił szybki thrash w germańskiej

odmianie: surowy, intensywny i piekielnie

dynamiczny. Brutalności poszczególnym

utworom dodają też agresywne

wokale Pawła Piekarskiego, któremu

blisko było do deathowego ryku Co

istotne zespół nie unikał też dłuższych,

zróżnicowanych aranżacyjnie kompozycji,

vide "Lód" czy "Embrionalna śmierć";

mamy tu również partie bardziej

melodyjne, liczne solówki oraz klimatyczne

zwolnienia - niekiedy z melodeklamacją

czy czystym śpiewem, chociaż ten

ostatni nie brzmi zbyt pewnie. Nie

zmienia to jednak faktu, że "Krew czarnej

ziemi" to już klasyk rodzimego metalu,

a do tego album nagrany w schyłkowym

okresie pierwszej fali thrashu,

więc tym bardziej warto go docenić. A

ponieważ zespół od kilku lat jest znowu

aktywny, to być może doczekamy się

też kolejnego albumu? Póki co jest

wznowienie debiutu, wzbogacone utworami

koncertowymi z roku 1992: trzema

w niezłej jakości z festiwalu jarocińskiego

oraz pięcioma bardziej bootlegowymi

z ZDK "Filar" w Bytomiu-Miechowicach.

Wojciech Chamryk

Rick Derringer - Joy Ride - Solo Albums

1978 - 1980

2017 HNE/Cherry Red/Sony

W sumie dość niedawno poznałem

część dokonań Rick'a Derringer'a były

to albumy jego kapeli Derringer nagrane

w latach 1976 - 1978. Teraz przyszła

pora aby zapoznać się z jego dokonaniami

solowymi. Box "Joy Ride" zawiera

cztery studyjne albumy. Dwa wydane

przed okresem zespołu Derringer ("All

American Boy", "Spring Fever") oraz

kolejne dwa, które powstały po rozwiązaniu

się wspomnianej grupy ("Guitars

And Women", "Face To Face"). Rick

kojarzony był przeze mnie, jako gitarzysta

blues-rockowy, a jego dokonania

w Derringer oceniałem dość wysoko, w

każdym razie warte były swojego odkrycia.

Z tego powodu śmiało sięgnąłem po

solowe dokonania Derringer'a. Jego

debiutancki album "All American Boy"

(1973), zaczyna się wyśmienicie. "Rock

And Roll Hooche Koo", to właśnie

zadziorny blues-rockowy kawałek, który

Rick napisał na potrzeby Johnna

Wintera i został umieszczony na albumie

"Johnny Winter And" z roku

1970. W wersji Derringer'a odnajdziemy

pewne odniesienia do rock'n'

rolla, boogie, hard rocka i odrobinę

soulu, no i ma klimat lat siedemdziesiątych,

co niektórzy określają jako hipisowskie

nawiązania. Właśnie ten klimat

jest bardzo ważny na tej płycie. Jednak

reszta krążka nie jest wypełniona bluesrockiem,

znajdziemy tam zupełnie inne

brzmienia. Zaskakuje już drugi utwór,

"Joy Ride", który jest cudowną instrumentalną

miniaturą, świetnie zrównoważona

klimatycznie, bazująca na rocku

ale z większą dozą rocka progresywnego

oraz lekką latynoską rytmiką. Jest ona

wstępem do rockowej ballady, "Teenage

Queen", napisanej i zagranej na tyle ze

smakiem, że nie można posądzić jej o

komercję. Choć w tle smyki też słychać.

Inaczej jest w przypadku "Chip Tequila",

skocznego przebojowego kawałka,

w którym góruje country, choć lekki

rock'n'roll też przebija. Zaś "Uncomplicated"

to rasowy wysoko oktanowy rock.

Podobnych kompozycji jest jeszcze

dwie, "Teenage Love Affair" i "Slide On

Over Slinky". Pierwsza jest bardziej

rock'n'rollowa, druga zaś bardzie rhythm'n'bluesowa.

Nie ukrywam, że wolałbym

aby właśnie takie utwory przeważały

na albumach Derringer'a, ale

niestety tak nie jest. Po "Uncomplicated"

mamy do czynienia z balladową piosenką

"Hold", która jest typowym radiowym

produktem tamtych czasów. Nie

inaczej jest z "The Airport Giveth (The

Airport Taketh Away)", która przynajmniej

ma udany finał w postaci epickiego

soulowego chóru. Do tego grona z pewnością

należy piosenka "It's Raining",

tej to chyba Bee Gees by sie nie powstydził.

Mamy jeszcze instrumentalny znakomity

utwór "Time Warp", wręcz z

"santanowską" sekcją rytmiczną oraz

zamykającą album mainstreamową balladą

"Jump, Jump, Jump", lecz z świetnym

jazzowym fortepianem. Generalnie

mam mieszane uczucia co do tego solowego

albumu Rick'a Derringer'a. Muzycznie,

jak w przysłowiowym od sasa

do lasa, no i sporo ówczesnej komercji.

Ogólnie, to zmieszanie będzie towarzyszyło

mi także przy kolejnych albumach,

które znalazły się w tym boxie.

Następny album "Spring Fever" (1975)

rozpoczyna się dość zadziornym bluesrockowym

kawałkiem "Gimme More".

Jak już napomknąłem takie kompozycje

najbardziej mi odpowiadają, a mamy

jeszcze "Still Alive Amd Well", czy

kończący album "Skyscraper Blues".

Jednak wraz "Gimme More" przychodzą

pewne zmiany. Po pierwsze, znika duch

lat hipisowskich. Po drugie, muzyka pozostaje

w kręgu mainstreamowym, ale w

pojęciu takim, jak rock grany przez

Bruce'a Springsteen'a czy Tom'ego

Petty, gdzie wyróżnikiem dla kompozycji

Derringer'a są właśnie wspominane

blues rockowe korzenie. Całe szczęście

nie ma krążku radiowych piosenek, chociaż

znalazł się tu cover "Hang On

Sloopy" zespołu The McCoys, który był

numerem jeden w Stanach w roku

1965. No, ale wybór tej piosenki zdaje

się całkowicie zrozumiały, jakby nie

było, Rick współtworzył The McCoys.

Dla fanów Springsteen'a czy Petty'ego

to "Spring Fever" z pewnością bardzo

solidne granie. Za to dla zwolenników

hard rocka, tym bardziej dla fana heavy

metalu, to muzyka, która raczej nie

przykuwa uwagi. Po dwuletnim epizodzie

z grupą Derringer, Rick powraca z

płytą "Guitars And Women" (1979), a

wraz z nią wraca do grania typowego

amerykańskiego rocka. Najwidoczniej

właśnie w takiej muzyce czuje się najlepiej.

Zastanawiam się, czy fani w

Stanach czy Europie czuli się z nim

również dobrze. Bo w Polsce to chyba

raczej nie. Generalnie krążek "Guitars

And Women" jest bez historii, nie bardzo

wiem nawet, która z kompozycji

mogłaby przypaść do gustu fanom

RECENZJE 201


Springsteen'a czy Petty'ego. Solidne

rockowe granie ale ciężko wskazać na

jakiś przebój. Za to fanom hard'n' heavy

może spodobać się zadziorny "It Must

Be Love", ale wiadomo to margines w

solowej twórczości Derringer'a (przynajmniej

tej wczesnej). Ostatni album z

boxu "Face To Face" (1980), muzycznie

kontynuuje drogę obrana przez

Rick'a. Niemniej pewna zmian wkracza,

a mianowicie dochodzą elementy, które

znane są m.in. z twórczości Jeff'a Lynne'a.

A chodzi o pewne muzyczne ciepło

i melodyjność. Nawet wyobrażam

sobie, że takie "Burn The Midnight Oil"

mogło być przebojem. Także "Face To

Face" to całkiem pozytywna płyta. Zaskakują

jednak dwa kawałki. Pierwszy

to "Jump, Jump, Jump", utwór znany z

pierwszego albumu, ale tu znalazł się w

wersji "live" i zaaranżowany na modę

dość ciężkiego blues-rocka, dzięki czemu

ta ballada zabrzmiała bardzo elektryzująco.

Drugi zaś to cover "My My,

Hey Hey (Out Of The Blue)" Neil'a

Young'a, również w ciężkiej i koncertowej

wersji. Mimo, że te wersje bardzo

przypadły mi do gustu, to ogólnie za

bardzo odstają na tle reszty albumu i na

pewno nie są wyznacznikiem solowych

dokonań Rick'a Derringer'a. Podsumowując

box "Joy Ride - Solo Albums

1978 - 1980" solowe dokonania Rick'a

są zdecydowanie z dala od blues-rocka,

którym intrygował w kapeli Derringer,

przez co są niewielkie szanse aby interesował

się nim ktoś, kto jest zwolennikiem

hard rocka. Za to fani takich wykonawców,

jak Bruce Springsteen,

John Cougar Mellencamp, Tom

Petty, Don Henley czy Bob Segar,

mogą brać go w ciemno. Tak mi się wydaje.

Rock wykonany przez Rick'a Derringer'a

jest na solidnym poziomie, ma

wiele fajnych momentów, więc ma spore

szanse aby zainteresować właśnie takich

słuchaczy.

\m/\m/

Riot - The Official Bootleg Box Set

Volume 1. 1976-1980

2017 HNE

Znam ludzi, którzy z zamiłowaniem kolekcjonują

bootlegi. Mają je w przeróżnych

formatach. Wśród nich widziałem

przepięknie wydane cacka, których

nie powstydziliby się oficjalni wydawcy.

Jakość tych nagrań jest przeróżna, ale

nie mają co równać się do oficjalnych

koncertowych wydawnictw. Jednak mogę

to zrozumieć, sam przecież swego

czasu zasłuchiwałem się kasetami z nagraniami

z prób przeróżnych zespołów,

a to też był sport ekstremalny. Niemniej

cała sprawa dawno mnie minęła i nie

przepadam ani za bootlegami, ani za

rehersalami. Dlatego do "The Official

Bootleg Box Set Volume 1. 1976-

1980" nie podchodziłem z entuzjazmem.

Na sześciu dyskach, zebrano różne

materiały z różnych okresów czasu i

miejsc. Pierwsze z nagrań odbywały się

w małych klubach, a ostatni występ,

zarejestrowany został na Monsters Of

Rock w Castle Donington w 1980 roku.

Pierwsze są marnej jakości, a ostatni z

wymienionych materiałów dźwiękowych

jest zdecydowanie najlepszy. Mimo

wad brzmieniowych, nagrana muzyka

w prawdziwy sposób relacjonuje nam

jak brzmiały pierwsze koncerty tego

zespołu. Możemy zorientować się także,

jak zmieniał się ich repertuar wraz z wydawanymi

kolejno albumami. Większość

nagrań wykorzystywanych w

koncertowym secie pochodzi z dwóch

pierwszych krążków "Rock City" i

"Narita". Jak wiadomo bardzo ważnych

dla historii heavy metalu. Na początku

muzycy uzupełniali swój repertuar coverami

np. "Shoot Shoot" (UFO), "Fox On

The Run" (The Sweet) czy "Higway

Star" (Deep Purple). Mieli także specjalnie

przygotowany medley czy też popisy

solowe. Można też wyłapać iż z

początku ich muzyka była inspirowana

nie tylko NWOBHM* ale hard rockiem,

blues rockiem i rockiem pokroju

Cream, Montrose czy Ten Years

After. Z łatwością można też zorientować

się, że na gitarzystów mieli wpływ

ówczesne tuzy gitary, Eric Clapton,

Ronnie Montrose czy Rick Derringer.

Z czasem muzycy swoja muzykę przekuli

w heavy metal, power metal czy też

speed metal. Co jest już do wychwycenia

właśnie na wspomnianych albumach

"Rock City" i "Narita". Ze względów

nostalgicznych i historycznych ten box

ma rację bytu, na nowo możemy nacieszyć

się grą nieodżałowanych Mark'a

Reale'a czy też wokalami Guy'a Speranza.

Co więcej, tym co z głowy dawno

uleciał kawałek "Rock City", gwarantuję,

że po przesłuchaniu tego wydawnictwa

na nowo w niej zagości. Natomiast na

pocieszenie tym co za mało Riot, dodam,

że powinni spodziewać się kolejnej

części tego boxu. Sugeruje to "Volume

1" w tytule. Hear No Evil/Cherry Red

charakteryzują się dużą jakością swoich

poczynań. Ci co przygotowali te wszystkie

materiały do wydania, włożyli w to

dużo czasu i serca. Jednak coraz mniej

podobają mi się ich poczynania estetyczne.

Okładki płyt z tego wydawnictwa

jak dla mnie są słabe. Grafiki nie ratuje

nawet pomysł, że układając po kolei

płyty otrzymujemy logo Riot. W tym

wypadku przydąłby się grafik z dobrymi

pomysłami, takimi estetycznie nawiązującymi

do hard'n'heavy, ogólnie zdecydowanie

lepszymi niż tymi proponowanymi

nam teraz. Niemniej "The

Official Bootleg Box Set Volume 1.

1976-1980" to ważna pozycja dla fana

tego zespołu, lecz żaden mus.

\m/\m/

* Porównanie muzyki wczesnego Riot

do NWOBHM bardzo mi pod pasowało,

ale trzeba zauważyć, że to jednak

Riot bardziej mógł inspirować ten nurt,

jakby nie było, Riot rozpoczynał karierę

w 1975 roku, a ich pierwsze płyty ukazywały

się kolejno, w 1977 i 1979 roku.

Skid Row - Skid / 34 Hours

2017/1971/1970 BGO

Irlandzki Skid Row to do niedawna był

dla mnie "mitycznym" zespołem. Od

momentu gdy Gary Moore trafił do

Thin Lizzy wiedziałem, że wcześniej

grał we wspomnianym Skid Row. Jednak

nigdy nie miałem okazji aby posłuchać

tego zespołu. Tak się złożyło.

Trwało to aż do tego roku. Niedawno

BGO Records wznowiła dwa pierwsze

albumy Skid Row "Skid" (1970) i "34

Hours" (1971) i po raz pierwszy mogłem

posłuchać ich muzyki. Wymienione

albumy pochodzą z pierwszego okresu

zespołu. Trwał on od października

1967r. do sierpnia 1972r. Wtedy grupa

działała w składzie Gary Moore (vocal,

guitar), Brush Shiels (vocal, bas) i

Noel Bridgeman (perkusja). Kolejny

etap tego zespołu to lata 1973-1976.

Już bez Gary Moore'a, który przeszedł

do Thin Lizzy. Najnowszy etap rozpoczął

się w 2012 roku. Uzupełnieniem

pierwszego szczebla kariery to album

"Skid Row" z 1984 roku, na którym

zgromadzono nagrania demo z 1969

roku. W 1989 roku wyszedł kolejny

krążek "Skid Row", tym razem znalazł

się na nim trzeci studyjny album zarejestrowany

w 1971r., lecz wcześniej nigdy

nie wydany. Natomiast w 2006 roku

wydano "Live And On Song", gdzie

umieszczono nagrania z dwóch pierwszych

singli wydanych przez Song

Records oraz nagrania z BBC zarejestrowane

w 1971 roku. Nagrania "live"

zostawiło po sobie również drugie wcielenie

kapeli, płyta nosiła tytuł "Alive

And Kicking", a wydana została w

1976 roku. Natomiast ostatnie nagrania

pochodzą z 2012 roku, wtedy to ostatnie

wcielenie bandu nagrało album

"Bon Jovi Never Rang Me" (Bruised

Records). Z tego co zauważyłem, to

Skid Row ma swoje tajemnice i ciekawostki.

Niech za dowód posłużą fakty,

że z zespołem przez jakiś czas byli związani

nie byle jacy muzycy m.in. Phil

Lynott, gitarzyści Eric Bell (Thin

Lizzy) i Paul Chapman (UFO), a także

perkusista John Wilson (ex-Them,

Taste). Wróćmy jednak do zawartości

płyt "Skid" i "34 Hours". Znalazła się

na nich muzyka typowa dla tamtych

czasów, był to ciężki blues grany przez

białych młokosów, ale za to bardzo

urozmaicony. Raz był on zagrany na luzie

("Virgo's Daughter" z pierwszego albumu),

innym razem z pewnym wyrafinowaniem

("The Man Who Never Was"

ze "Skid"), raz w bardzo bezpośredni

sposób ("First Thing In The Morning" z

"34 Hours") innym razem dość zawile

("The Love Story" z drugiego krążka), a

we wszystko wpleciono duch improwizacji,

zdaje się, obecnie mocno zapomniany

sposób muzykowania. A to chyba

jedna z ważniejszych cech muzyki przełomu

lat 60/70. W swoje improwizacje i

bardziej rozbudowane formy, muzycy z

dużą łatwością wplatali również, elementy

jazzu czy też jazz-rocka. Od czasu

do czasu, w muzyce Irlandczyków

pojawia się też rozluźniający kawałek, w

postaci piosenki zbliżonej do country

czy też folku ("Heaping Home Again" z

"Skid", czy "Lonesome Still" z "34

Hours"). Taki zabieg dość dobrze rozładowuje

napięcie i skupienie przy słuchaniu

dość gęsto granej muzyki przez

Skid Row. W swoim czasie, Irlandczycy

nie byli zbytnio wyróżniającym

się zespołem, ale ich muzyka po latach

broni się, i wystawia dobrą opinię muzykom,

którzy nie do końca chcieli się

poddać mainstreamowym regułom rynku.

Myślę, że ci co uwielbiali ostatni

bluesowy okres Gary Moore'a, to chętnie

przygarną omawiane płyty. Ja swoja

ciekawość zaspokoiłem, lecz nie przerodziła

się ona w wielką ekscytację, więc

specjalnie nie będę szukał pozostałych

albumów wymienionych na początku

recenzji. Niemniej, gdy przydarzy sie

okazja, to nie będę unikał z nimi kontaktu.

Irlandzki Skid Row to głównie

propozycja dla fanów rocka przełomu

lat 60./70., a także białego bluesa i

rhythm'n'bluesa.

\m/\m/

Tempory Insanity - Final Walk

2017 Divebomb

Ten band powstał w Bostonie w połowie

lat 80. Początkowo zajmował się

graniem coverów Rush, Iron Maiden,

Metalliki, i wielu innych znanych kapel.

Skład zespołu ustabilizował się w

roku 1987, kiedy do Michaela Lucantonio

(gitara) i Randy'ego Odierno

(perkusja) dołączyli basista Steve

Cloutman i wokalista Glen Rice.

Wtedy też zaczęli komponować własny

materiał. Dwa lata później światło dzienne

ujrzała jedyna oficjalna kaseta

demo, "T.I.D.C." Po dokooptowaniu

drugiego gitarzysty, Jeffa Kody, Tempory

Insanity zarejestrował kolejne

utwory w studio. W tym też czasie grali

koncerty między innymi u boku Flotsam

and Jetsam, Wargasm i White

Zombie. Zainteresowała się nimi wytwórnia

Maze Records, niestety finalnie

nie doszło do podpisania umowy. W

efekcie nagrań nie wydano przez wiele

lat. Minęło ponad ćwierć wieku i materiałem

zainteresowała się Divebomb

Records, wydając trzy demówki na

płycie, pod wspólnym tytułem "Final

Walk" (to również tytuł jednej z kompozycji,

na pierwszym demo). W sumie

18 utworów. Grafika z okładki przypomina

uliczny styl grafficiarzy i w sumie

pasuje do muzyki. U wylotu ulicy ogromna

czacha, czeka na połknięcie zmierzającego

w jej kierunku thrashera. Kolo

w jednej ręce dzierży zgrzewkę piwa, w

drugiej puszkę. Jego drogę znaczą porzucone

puste puszki. Od pierwszego

dźwięku, słychać przede wszystkim

świetną zabawę. Ja wyobrażam sobie

mały, duszny klub, moshujący tłum i

stage diving. Tu nie ma silenia się na

artyzm, jest konkret podany z wykopem.

Te 18 utworów, stanowi swoisty

monolit, jeśli chodzi o brzmienie. A w

zasadzie 16, bo dwa songi mamy w

dwóch wersjach. To ultra szybki "Toxic

Spawn" i "Zoof". Czyli znowu na upartego

mamy album, tylko dość obszerny.

Za wiele o takiej muzyce napisać się nie

da. Bo i nikt tu prochu nie zamierzał

wymyślać. To jest coś bardzo solidnego,

pomiędzy hard corem a thrash metalem.

Znienawidzicie mnie za ciągłe porównania,

ale muszę się do czegoś odnieść, żeby

ułatwić klasyfikację tych dźwięków.

Wyobraźcie sobie taką hybrydę: S.O.D.

- Metallica z okresu "Kill'Em"All" -

M.O.D. Zwłaszcza niektóre solówki

przywodzą na myśl pionierskie czasy

thrashu. Jest szybko, bardzo szybko, a

momentami wolno. Do tego wszędobylskie

basowe wstawki i wgniatające w

glebę riffy. Wokal Glena, przypomina

Billego Milano i frontmana Green

Jelly. Melodeklamacje urozmaicone

wrzaskiem. Ciekawostką jest "Telephone

Rot", najkrótszy na płycie, trwa chyba

niecałą minutę. Ta płyta to krążek dla

fanów D.R.I., S.O.D., M.O.D., czy

Napalm Death.

Titan Force - Titan Force

2017/1989 High Roller

Jakub Czarnecki

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem płytę

"Ample Destruction" Jag Panzer zespół

już nie istniał. Od razu doceniłem

jednak nie tylko klasę muzyki amery-

202

RECENZJE


2003 roku. Nie powala na kolana, wolę

wersję studyjną z 1992.

Jakub Czarnecki

kańskiej formacji, ale też jej frontmana,

Harry'ego "The Tyrant" Conklina, bez

dwóch zdań jednego z najlepszych

wokalistów tamtejszej sceny. Po zawieszeniu

działalności przez Panzer Conklin

szybko dogadał się z innymi muzykami,

z którymi założył Titan Force.

Formacja zadebiutowała w roku 1989

eponimicznym "Titan Force" i chyba

tylko faktowi, że jego wydawcą była niemiecka,

mimo nazwy, firma U.S. Metal

Records, zespół "zawdzięcza", że nie

zdobył większej popularności, bo dziewięć

zamieszczonych na tym krążku

numerów to najwyższa półka US poweru

o nieco metalowo-progresywnym

posmaku. Jeśli jakimś cudem jest na

tym łez padole jakiś fan wczesnych dokonań

Queensryche, Crimson Glory,

Fates Warning, Heir Apparent, Liege

Lord bądź Vicious Rumors, to debiut

Titan Force należy do tej samej ligi,

płyt łączących techniczne patenty z surowością

brzmienia i niezgorsze melodie

z dynamiką godną mistrzów speed metalu,

a całość spina jeszcze, niczym wyjątkową

klamrą, niepowtarzalny głos

Tyranta.

Titan Force - Winner/Loser

2017/1991 High Roller

Wojciech Chamryk

Na następcę debiutu Titan Force czekałem

więc dość niecierpliwie, tym bardziej,

że w tzw. międzyczasie, mimo

tego, że tradycyjny metal był w coraz

większym odwrocie, wciąż pojawiały się

świetne płyty, choćby "Empire"

Queensryche czy "Programmed" Lethal.

Firmowana już przez firmę-matkę,

to jest Shark Records, płyta "Winner/

Loser" jako całość nie porywa może aż

tak jak wcześniejsze wydawnictwo

grupy, ale to wciąż tradycyjny heavy na

najwyższym poziomie. Zdecydowanie

bardziej dopracowany aranżacyjnie, częściej

wykorzystujący balladowe czy

lżejsze, w tym klawiszowe, brzmienia

("One And All") ale też potrafiący

wspaniale dać po uszach fenomenalnymi

czadami w rodzaju "Eyes Of The

Young" czy tytułowego, a Conklin był

wtedy w niewątpliwej czołówce najlepszych,

metalowych krzykaczy, lokując

się w tej samej lidze co Halford czy

Tate. Niestety "Winner/Loser" okazała

się łabędzim śpiewem formacji, która na

dobrą sprawę niczego już nie nagrała i

rozpadła się w połowie lat 90. Na

szczęście płyty pozostały: nie tylko te

studyjne, ale też składanki, w tym "Force

Of The Titan" z nagraniami demo,

tak więc zawsze można do nich wrócić.

Wojciech Chamryk

Triphammer - Years in the Making:

1992-1995

2017 Divebomb

Ilustracja z okładki to ogromne stalowe

logo zespołu, spawane w jakiejś industrialnej

hali, przez postacie w zielonych

kombinezonach. Całość wygląda na

montowaną w komputerze, przez co

bardziej przypomina reklamę jakiejś

gry, niż cover art płyty, metalowego zespołu.

Z noty wydawnictwa możemy

dowiedzieć się, że zespół powstał w

1990 roku, w Brockton (Massachusetts,

USA). Niestety nie udało im się podpisać

umowy z Noise Records, mimo zainteresowania

ze strony wytwórni. W

roku 1996, po zmianach personalnych,

zmieniono również nazwę zespołu na

Every Second. Nie wyjaśniono w notce,

czy Every Second nadal funkcjonuje.

Natomiast chłopaki pomyśleli, o wydaniu

dwóch pierwszych demo Triphammer,

co dało okazję do kilku okazjonalnych

koncertów, w roku 2003. Materiał

czekał długo, aż w końcu za sprawą

Divebomb Records, ukazał się na płycie.

"Years in the Making:1992-1995",

to trzy demówki , plus jedno nagranie

live, z 2003 roku. W sumie 13 utworów.

Zaczynamy od pierwszego dema, "It's

About Time Demo-1992". Otwierający

"The Life That Left" zaczyna przyjemna

gitara klasyczna. Coś w stylu intro z

drugiego albumu Metalliki, potem

wchodzą gitary i powoli się rozpędza.

Mamy thrashowe, balladowe granie, z

wokalem w stylu skrzyżowanego Erica

A (Flotsam and Jetsam) z Michaelem

Kiske (ex-Helloween). Z tym, że na

szczęście gość nie nadużywa wysokiego

C. Jeśli lubicie takie śpiewanie, to będzie

się Wam podobało. Mnie trochę

wadzi lekki pogłos, jakby zespół grał w

kościele, lub pustej hali. Utwór "The

Real World", nasuwa skojarzenia z

Testament z płyty "New Order". Fajny,

pulsujący bas, trochę niższe wokalizy.

Muzycznie, dalej tym tropem, w

kolejnych utworach. Na przemian ciężko,

walcowato, potem szybko, z solówkami,

których nie powstydziłby się Alex

Skolnick. Natrętne bzyczenie muchy

oznacza początek utworu "Flies" z "Demo-1994".

Zaledwie dwa lata ,a słychać

zupełnie inne podejście do grania.

Pierwszy wers jaki wyrzuca z siebie wokalista

to: Fuck You!, powtarzane zresztą

co jakiś czas. W muzyce słychać

lekki wpływ grunge, ale nie tylko. Dość

ciężko. Następny utwór już jest zupełnie

inny, jakby grał i śpiewał inny zespół.

Tu słyszę wpływy Anselmo i

Mike Pattona. Brzmi nieźle. Taka niby

ballada. Mimo to mi się podoba. Pearl

Jam? Odnoszę wrażenie, że muzycy

trochę nie mogli się zdecydować, co

chcieliby grać. To jest ciekawe muzycznie.

Pomieszanie kapel i stylów...

Gdzieś i stoner rock się obija... No, na

"Demo-1995" już mamy niemal klon

Pantery. Zarówno wokalnie, jak i muzycznie.

Phil Anselmo ma brata?

"Breakdown", miażdży uszy. Generalnie

nie ma się do czego przyczepić. Bo

brzmienie wgniata (jak na demo), kompozycje

są dynamiczne, wokalizy mocne.

Dobre basy. Więc o co mi chodzi?

O to, że król jest jeden. Tak grała Pantera.

Na koniec utwór live, "The Real

World", z pierwszego demo, zagrany w

Unreal Terror - Hard Incursion

2014/1986 Jolly Roger

W 1985 roku włosi wydają swój debiut,

jest nim EPka zatytułowana "Heavy

And Dangerous". Zawierała cztery

heavymetalowe utwory utrzymane w

typowym europejskim stylu. Krótkie,

szybkie i zadziorne "Unreal Terror" i

"Headbenger", wolniejszy, z ciekawym

klimatem, trochę bardziej rozbudowany,

"The Voice In The Darkness" oraz

metalowa ballada obdarzona dynamicznym

zakończeniem, "Freedom Be

Your Law". Niestety owa ballada jest

dość nijaka. Po części przypomina mi to

sytuację z kawałkiem "Ordinary King" z

najnowszej płyty Unreal Terror. Poza

tym owa płytka ma charakterystyczne

brzmienie zespołów, które nie mogły

pozwolić sobie na lepsze studio, czyli

płaskie i suche. "Heavy And Dangerous"

było podstawą do tego, co nastąpiło

na dużym krążku. Na nim odnajdujemy

tradycyjny heavy metal bazujący

na bogatym dorobku europejskiego

hard rocka i NWOBHM z wiadomymi

odniesieniami. Włosi wykorzystują ciągle

dość szybkie i konkretne kawałki np.

rozpoczynający, "Fighter", ale ogólnie

spora część kompozycji jest w średnich

tempach. Jednak największym zaskoczeniem

jest fakt, że Włosi w pewnym

stopniu zapatrzyli się na dokonania

amerykańskich kapel typu Queensryche

i Fates Warning. Najwięcej tych

inspiracji można odnaleźć w aranżacjach,

ale bywają też w niektórych pomysłach

muzycznych, w gitarach oraz w

śpiewie wokalisty. Zapowiedzią tej rewolty

jest już drugi utwór "Topkapi". Pozostałe

kompozycje oscylują gdzieś

między oboma wpływami, europejskim i

amerykańskim, co tylko nadaje muzyce

Unreal Terror jakości. Nowością są gitary

akustyczne, odnajdziemy je na początku

utworu tytułowego, a zarazem

instrumentalnego "Hard Incursion" oraz

w "At The End Of The Last Chapter",

gdzie w zasadzie jest podstawowym instrumentem.

O dziwo ta ostatnia kompozycja

trwa ponad siedem minut,

utrzymana jest w balladowej konwencji

i zupełnie nie nudzi, wręcz można

uznać, że jest jedną z ciekawszych na

tym krążku. Bardzo dobrze wypadają na

tym albumie gitary oraz wokalista. W

stosunku do EPki jest lepiej z brzmieniem,

ale do produkcji takiego "The

Warning" nie ma co się równać.

Ogólnie uważam, że "Hard Incursion"

bardzo solidne granie i dobry reprezentant

europejskiego grania z lat 80-tych.

Wydanie Jolly Roger Records rozszerzone

są o cztery nagrania. Pochodzą one

z 1987 roku i nie odbiegają one za bardzo

od tego, co znaleźliśmy na longplayu.

Utrzymane są w podobnej stylistyce

oraz pod względem muzycznym mają

podobne przesłanie. W tej grupie najciekawszym

wydaje się najbardziej urozmaicony

i rozbudowany "Ship Of Fools".

Fani starego europejskiego grania powinni

przesłuchać ten album, a może

przypadnie im do gustu i stanie się ważną

częścią waszej kolekcji.

\m/\m/

Vendetta - Go And Live...Stay And

Die

2017/1987 Massacre

Bawarska Vendetta sporo namieszała w

niemieckim thrash metalu. Wiadomo,

że w 1987 roku twardo na piedestale

stali Kreator, Destruction, a o trzecie

miejsce na podium walczyli Sodom

wraz z Necronomicon. A za nimi

pchali się kolejni - Tankard, Deathrow,

Holy Moses, to i Vendetta też pokazała

pazury! Debiut bawarczyków zbiegł

się z debiutami innych ziomków z

Accusser, Paradox, Exumer, Darkness,

Violent Force oraz groźnych Protector

czy Assassin. Nie wspominając

tu o najlepszym debiucie w całych

Niemczech - Mekong Delta. Ale to "Go

And Live..." wprowadził świeży powiew

na niemiecką scenę, bo reszta goniła

czołówkę ścigając się, kto zagra szybciej

i wścieklej. Już otwierający album "Suicidal

Lunacy" pokazuje dynamiczne

tempo, szybkie riffy, świetny wokal

Homerlein'a i przede wszystkim dużo

zmian tempa i melodyjnych solówek duetu

Homerlein/Wehner. Zresztą perkusja

Samonil'a też robi tu dużo zamieszania.

I tak jest przez pierwsze trzy

utwory, bez przerwy. Trochę oddechu

daję nam akustyczne intro do kolejnego

wojennego utworu "System Of Death",

który powoli się rozpędza nabierając

swojego tempa i miażdżąc minuta po

minucie, słuchacza swoimi ciężkimi ciętymi

riffami. Kolejny z głupawą zagrywką

na początku "Drugs And Corruption",

to minutowa sieczka jaką tygryski

lubią najbardziej. Album kończy "On

The Road" z melodyjnym, wpadającym

w ucho refrenem. I na deser mamy

speed metalowy bonus "And the Brave

Man Fails" z kapitalnymi solówkami,

wydany pierwotnie na składance

Doomsday News vol 1 i na splicie

wraz z Sabbat. Rok później został w

końcu dołożony do wersji kompaktowej.

10 lat później dołożono jeszcze

wraz z nim koncertowy numer "Brain

Damage" i te dwa kawałki wędrowały

na kolejnych reedycjach tegoż świetnego

albumu w 2010 i 2017 roku. Cóż

mogę powiedzieć - bardzo udany debiut

szczególnie, że nawet amerykańska

Combat Records i kanadyjski Maze

Music wydały Niemców u siebie. Jest tu

wszystko co w thrash/speed metalu być

powinno czyli energia, zaskakujące zrywy,

techniczne wygibasy i świeża krew,

jaką przelali tu Bawarczycy. Większość

kawałków ma długie wstępy zanim pojawi

się wokal i za każdym razem ma się

wrażenie, jakby miały być to instrumentalne

numery. Album wciąż świeży nawet

po 30 latach od jej wydania. Vendetta

ostro deptała po piętach Tankardowi

i gdyby nie 10 letnia absencja, nie

wiem czy Vendetta nie zagroziła by

nawet tej wielkiej germańskiej trójce...

Vendetta - Brain Damage

2017/1988 Massacre

Mariusz "Zarek" Kozar

Kolejny album Bawarczyków skonstruowany

jest wg podobnego przepisu

co fenomenalny debiut czyli stara dobra

receptura - energicznie i zaskakująco.

Więcej jest tu melodii, zakręconych rytmów

i dużo wyeksponowanego... basu,

RECENZJE 203


od pierwszych sekund trwania albumu.

W końcu gra na nim sam lider Klaus

"Reiner" Urlich, który jako jedyny pozostał

z oryginalnego składu. Przypomnę,

że w 1988 roku podobne techniczne

popisy pokazały Sieges Even,

Deathrow, czy mistrzowska Mekong

Delta, czyli i Vendetta też zaliczała się

do technicznych wyczynowców. Już

pierwszy kawałek, "War", ukazuje nam

z kim mamy do czynienia, ze starą techniczną

szkołą łojenia, sporo tu zawiłych

rytmów przeplatanych szybkimi tempami.

Są i melodyjne solówki, a także melodyjne

refreny, jak w następnym tytułowym

"Brain Damage". Kapitalny refren

i styl śpiewania Homerlein'a podobny

jest do Peavy Wagner'a z Rage.

Ależ tu się dzieje! Ciągłe zmiany temp i

galopady. Szybki "Conversation" pędzi

jak szalony nie zatrzymując się ani na

chwile i dopiero przy balladowym "Precious

Existance" Vendetta wyhamowuje,

sypiąc melodyjnymi solówkami a'la Iron

Maiden. Gdyby zamienić tu wokalistę

na Kimball'a to pomyślałbym, że to

kawałek Omen. Ot taka 6 minutowa

odskocznia od technicznego młócenia.

Potem Niemcy znów zasypują nas gradem

szybkich riffów, jak w "Never Die".

Niespełna minutowy "Love Song", w

którym znajduje się tylko jedna linijka

tekstu, w chóralnie odśpiewywanym

refrenie, daje spore poczucie niedosytu.

Za to w instrumentalnym prawie 7 minutowym

"Fade To Insanity", zaczynającym

się świetnym basowym preludium,

to już mistrzostwo świata. Też słychać

tu echa Iron Maiden, oblane

speed metalowym germańskim sosem,

aż miło się tego słucha. Na koniec dynamiczny

na dwa kopyta "Metal Law"

wieńczący ten świetny album Bawarczyków.

Cóż mogę powiedzieć - drugi

album Niemców na pewno nie nudzi

słuchacza. Należy tu zwrócić szczególną

uwagę nie tylko na pracę gitar ale na

sekcję, szczególnie perkusista gra tu niebanalne

patenty. A, że "Brain Damage"

nie przebija wspaniałego debiutu, to już

inna sprawa. Więcej tu speed metalu niż

zadziornego thrash'u z "jedynki". Melodyjne

riffy podobne są do tych z Paradox

ale agresywność gitar wciąż podobna

do tego co wyprawiał wtedy Tankard.

Dlatego Vendetta wraz z omawianymi

kapelami tworzyła trochę inny

świeższy rodzaj thrash/speed metalu niż

wielka trójka brutalnych rzeźników.

Tak czy siak, płyta, jak i zespół nieszablonowy,

nie ma tu typowego schematu

zwrotka refren/zwrotka refren. Jest tu

sporo mieszania, dlatego aż dziw, że

zespół się rozpadł, a gitarzyści później

założyli zespół o nazwie... Brain Damage.

Później Bawarczycy powrócili do

żywych ale tylko z oryginalnym basistą/

liderem w składzie. Album wciąż godny

polecenia nawet po 29 latach od jego

wydania i lektura obowiązkowa dla

thrash maniaków...

Venom - Assault!

2017 Dissonance

Mariusz "Zarek" Kozar

W latach 1985-1987 ukazywała się seria

EP Venom pod tytułem "Assault".

Wszystkich pojawiło się sześć sztuk,

każda z innego kraju. Jednak tylko trzy

z nich - Canadian, American i Japan -

zostały namaszczone przez zespół. Pozostałe,

czyli Scandinavian, German i

French, wypuszczone zostały jako pozycje

nieoficjalne. Dziś, dzięki firmie

Dissonance Productions, możemy

znaleźć je razem w boksie nazwanym po

prostu "Assault!". Srebrne krążki zostały

odświeżone i znów, tym razem bez

ścisłego limitu kopii, mogą siać zniszczenie

w domach fanów metalu! Każda

z tych EP to zapach siarki. Zawierają

one zarówno dobrze znane maniakom

nagrania studyjne, ale również

rzadkie wersje koncertowe. Utwory co

jakiś czas się powtarzają, jednak myślę,

że nikomu nie będzie to przeszkadzać,

bowiem obcowanie z Venom zawsze

jest szatańsko inspirujące! Żelazne klasyki

Cronosa, Mantasa i Abbadona to

są te kawałki, do których wraca się z

niekłamaną przyjemnością. Ten brud,

szorstkość i, nadający wszystkiemu

powiew złowieszczości, lekki archaizm,

składają się na prawdziwą wycieczkę do

piekła i z powrotem. Z pozycji kolekcjonera

"Assault!" to też nie lada gratka,

bo przecież znaleźć dziś wszystkie

EPki osobno na pewno jest zadaniem

bardzo ciężkim. Zresztą tutaj mamy

większość (oprócz Japan) w wersjach na

compact disc, co też czyni to wyjątkowym.

Nic nie zastąpi trzasków czarciego

ogona z czarnej płyty, ale nie bądźmy

aż tak wybredni - wszakże przy

odpowiedniej głośności będzie można

spokojnie przenieść się w czasie.

Warrior - Warrior

2017 HNE

Adam Widełka

Ile znacie zespołów działających pod tą

nazwą? Myślę, że przynajmniej kilka.

Ten, o którym właśnie skreślę parę słów,

powstał w 1982 roku w Bostonie (powiedzmy).

Wcześniej jednak klawiszowiec

Jimmy Waldo, basista Gary Shea

i perkusista Hirsh Garden, działali w

kapeli New England, która miała już

trzy longplaye na koncie. Niestety,

niespodziewanie opuścił ich gitarzysta

John Fannon. Dzięki wspólnemu managementowi

z Kiss, na zastępstwo został

polecony im, gitarzysta Vincent

Cusano. W ten sposób narodził się

wspomniany zespół Warrior. Grupa

zdążyła przygotować sześcio-utworowe

demo nagrane w studio i zniknęła ze

sceny. Bowiem Vincent Cusano, to

nikt inny, tylko Vinnie Vincent, który

został w końcu zaproszony na stałe do

zespołu Kiss. Wtedy nagrał z nimi

"Creatures Of The Night", a później

działał pod szyldem Vinnie Vincent

Invasion. Natomiast Jimmy Waldo i

Gary Shea dołączyli do Alcatrazz, a

Hirsh Garden wrócił do Bostonu i

rozpoczął pracę jako producent. HNE

Records właśnie dostarczyło nam wspomniane

demo, wzbogacone o nagrania z

prób, jedna jest w całości instrumentalna,

druga z Fregie Frederiksen'em na

wokalu. Po prostu kawałek historii

hard'n'heavy - w dodatku mało znanej -

zaklęty na małym srebrnym dysku.

Zawartość tej płyty muzycznie nie odbiega

od tego co wówczas się grało. Hard

rock z mocno słyszalnymi elementami

AOR, mniej z heavy metalowymi. Ze

względu, że główne nagrania tej płyty to

demo, to muzyka brzmi dość szorstko

(szczególnie gitara). Jest to największy

atut tych nagrań. Z pewnością przy

ostatecznej produkcji zespół uzyskał by

wypolerowane, bardziej AORowe brzmienie.

Na próbach jest jeszcze ciężej,

szczególnie sekcja jest mocno osadzona.

To niedoskonałe brzmienie okazuje się

naprawdę sporym atutem tego wydania.

Nagrania typowe, z pewnością byłyby

wtedy często grane w radio, niemniej

nie powaliliby nikogo na kolana. Ogólnie

płyta cenna tylko ze względu na

walory historyczne. W miarę znani -

wtedy - muzycy z potencjałem i umiejętnościami

pracowali nad materiałem, z

którym mogli spróbować zaistnieć na

rynku. Niestety los nie dal im takiej

szansy. Duża ciekawostka dla fanów

hard rocka i wszelkiej maści kolekcjonerów.

Warrior - Resurrected

2016 High Roller

\m/\m/

Pamiętam swą radość lata temu, kiedy

udało mi się zdobyć MLP "For Europe

Only" brytyjskiego Warrior, nie była to

bowiem płyta powszechnie dostępna, a

jej nakład pewnie nie był zbyt duży, jak

to w przypadku samodzielnych wydawnictw

bywało. Ukazała się w roku

1983, kiedy to NWOBHM może nie

dogorywała, ale zdecydowanie miała już

za sobą okres największej popularności i

prosperity. Dlatego też ta grupa z Newcastle,

po EP-ce wydanej rok wcześniej

przez Neat, kolejne materiały wypuszczała

już własnym sumptem, by rozpaść

się w roku 1984. Kiedy jednak

przed trzema laty wznowiła działalność

pojawił się pomysł przekrojowej kompilacji

i tak oto "Resurrected" ujrzała

światło dzienne via High Roller Records,

jako 2LP i CD. Niestety nie jest

to wydawnictwo kompletne, bowiem

brakuje trzech utworów z debiutanckiej

7" dla Neat - na szczęście swój największy

"szlagier" "Kansas City" Warrior

nagrali wkrótce potem ponownie, tak

więc jego akurat tu nie zabrakło. Są też

oczywiście pozostałe numery z "For Europe

Only": surowe, dynamiczne i cudownie

archaiczne "Prisoner" i "Suicide",

wzbogacony... perkusyjną solówką, zainspirowany

Black Sabbath "Warrior"

oraz rozpędzony "Flying High". Co ciekawe

niczym im nie ustępują, szczególnie

zadziorny "Stab You In The Back",

cztery kolejne utwory, które w epoce nie

wyszły poza etap nagrań demo. Sporą

ciekawostką są też trzy utwory z kolejnej

małej płyty "Breakout". Powstała

ona po zmianie wokalisty: Eddy'ego

Smitha Hallidaya zastąpił, obdarzony

znacznie wyższym głosem Martin Clerkin

i płytka ta miała być zapowiedzią

LP "Invasion Imminent". Owa płyta

nigdy jednak nie powstała, a szkoda, bo

"Breakout", "Dragon Slayer" i "Take Your

Chance" potwierdzają, że Warrior miał

szanse wybić się ponad drugą ligę Nowej

Fali Brytyjskiego Metalu. Zawartość

"Resurrected" dopełnia koncertowy album

"Live In A Dive!" z 1983 roku.

Może akurat słowo album w przypadku

tej kasety jest pewnym nadużyciem, ale

zespół nie miał środków na wytłoczenie

LP, a jakość tego materiału nie ustępuje

innym koncertowym wydawnictwom z

tego okresu. Mamy tu więc 10 numerów,

głównie te sztandarowe w dorobku

grupy, ale też dostępne tylko na tym

wydawnictwie, jak choćby "The Troops".

Są też zaskoczenia, bo "Warrior" w wersji

live pozbawiony jest perkusyjnego

sola, zaś niektóre utwory, jak "Stab You

In The Back" czy "Prisioner" zdecydowanie

zyskały w koncertowych wersjach -

ale nie tylko dlatego warto mieć "Resurrected".

Wolf - Edge Of The World

2017/1084 High Roller

Wojciech Chamryk

Mam do tej płyty jakiś swoisty sentyment,

mimo tego, że nie jest to żadne

arcydzieło, a i wśród drugiej ligi zespołów

NWOBHM znajdzie się sporo

znacznie lepszych formacji od Wolf.

Ma to pewnie jednak związek z faktem,

że poznałem "Edge Of The World" stosunkowo

wcześnie, bo wydawnictwa

Mausoleum Records docierały do tej

komunistycznej Polski jakoś łatwiej niż

choćby LP's z USA czy Anglii. Belgijska

firma przygarnęła w 1984 roku sporo

brytyjskich grup, np. Chariot, Chinawhite,

Witchfynde czy Wildfire, ale z

racji rychłego bankructwa właściwie

ograniczyła się tylko do wydania ich

płyt. "Edge Of The World" świata więc

nie zawojowała, zresztą przy panujących

wówczas trendach prawdopodobieństwo

jej powodzenia było i tak mało

prawdopodobne, jednak obecnie ten

album broni się znacznie lepiej niż wiele

innych płyt z tego okresu i z tej firmy.

Wolf postawili bowiem na surowe,

archetypowe granie, NWOBHM zainspirowane

mocarnym hard rockiem -

wtedy było to niemodne, dziś brzmi

ponadczasowo i klasycznie. Szczególnie

wybornie słucha się tych tęgich, kroczących

numerów z gitarowo - klawiszowymi

pasażami: niekiedy wręcz mrocznych

i klimatycznych ("A Soul For The

Devil"), gdzie indziej zaś bardziej przebojowych,

ale w dobrym znaczeniu tego

słowa ("Edge Of The World"). Nie

znaczy to oczywiście, że Wolf to jakieś

doomowe smutasy, bo ostro przyspieszyć

też potrafią ("Red Lights",

"Highway Rider"), potwierdzając, że generalnie

mieli potencjał. Nie trafili jednak

w czas z tą debiutancką płytą, a kolejnej

już nie było - być może gdyby

zdołali wydać coś poza EP-kami we

wcześniejszych wcieleniach, bo najpierw

grali jako Leviathan, później Black Axe

(część utworów z LP pochodzi z tego

okresu), ich kariera rozwinęłaby się jakoś

pomyślniej.

Wojciech Chamryk

204

RECENZJE


Kiedy Nuclear Blast wydawała "A

Twist in the Myth", Blind Guardian

miał już na koncie siedem regularnych,

studyjnych płyt, masę mniejszych wydawnictw

oraz ciekawostkę w postaci

"Forgotten Tales" wydawanych przez

inne wytwórnie, głównie No Remorse i

Virgin Records. Dziś, kiedy okres

"przednuclearblastowy" (18 lat) stał się

dłuży tylko o kilka lat od tego pod

skrzydłami Nuclear Blast, wytwórnia

postanowiła patronować całej dyskografii

Blind Guardian. Od jesieni 2017

mamy dostępne stare krążki Niemców

wydane na nowo. Jest to okazja, że w

skrócie przypomnieć sobie cały ten klasyczny

okres, który - co ciekawe - różni

się od nowego nie tylko opieką wytwórni,

ale także stylem.

"Battalions of Fear", oryginalnie wydany

został w 1988 roku. Możnaby pompatycznie

powiedzieć, że płyta zbudowana

została na zgliszczach zespołu Lucifers

Heritage, choć prawdą jest, że

Lucifers Heritage był po prostu poprzednią,

mniej trafioną nazwą Blind

Guardian. Niektóre kawałki, takie jak

"Majesty", "Trial by the Archon", "Battalions

of Fear", "Gandalf's Rebirth" czy

"Run for the Night" pochodzą jeszcze z

demówki Lucifers Heritage "Battalions

of Fear", której nazwa przeniosła

sie potem na cały album. Na szczęście

zespół zrezygnował ze starej nazwy zespołu,

ponieważ niesłusznie podejrzewany

był o satanizm. Wyobrażacie sobie

co by było, gdyby pozostał przy starym

mianie? Na przykład "Blood Tears"

w wykonaniu "Dziedzictwa Lucyfera"?

Być może fatum nazwy pokierowałoby

w przyszłości ekipę Kürscha, Olbricha

i Siepena na inne wody. Tak się nie stało.

Na tym agresywnym, speedowym debiucie

pojawiają sie już jego bardzo charakterystyczne

solówki, a sam krążek

doskonale zapowiada to, jak niemiecka

ekipa będzie brzmieć i jakim klimatem

będzie szafować w przyszłości. Reedycja

zawiera dodatkowe utwory z dema Lucifers

Heritage "Symphonies of

Doom": "Brian", "Halloween (The Wizard's

Crown)", eponimiczny "Lucifer's

Heritage" i tytułowy "Symphonies Of

Doom".

Następca debiutu "Follow the Blind",

oryginalnie wypuszczony był już chwilę

później, bo wiosną 1989 roku. Szybkie

tempo wydania krążka i podobieństwo

stylistyczne wynikało z nagromadzenia

przez zespół pomysłów. Co ciekawe, dynamikę

pisania kawałków i dynamikę

samej płyty podkręciła fascynacja chłopaków

z Blind Guardian rodzącym się

własnie thrashem. Trudno byłoby nie

kuć żelaza, póki gorące, zwłaszcza w

czasach, kiedy wydanie płyty były mozolnym

finansowym przedsięwzięciem.

Drugi krążęk Blind Guardian okazał

się jednak strzałem w dziesiątkę, do dziś

uchodzi za klasyk niemieckiego heavy

metalu, a z niego pochodzą tak charakterystyczne

dla Niemców hity jak "Valhalla"

czy "Banish from Sanctuary".

Dzięki producentowi, Kallemu Trappowi,

na krążku gościnnie wystąpił Kai

Hansen. Występ zaowocował przyjaźnią,

która z kolei, jak wiadomo, zaskutkowała

niemal regularnymi gościnami

Hansena na płytach Blind Guardian.

Na reedycję jako bonus utwory z

demowki Lucifer's Heritage z 1986

roku - "Battalions of Fear": "Majesty",

"Trial By The Archon", "Battalions Of

Fear", "Run For The Night".

"Tales from the Twilight World", oryginalnie

wydany był już w roku 1990.

Mimo, że zespół pracował jednym

tchem i nie brał "urlopu", trzecia płyta

Niemców wydaje się dostać nowego

kopa inspiracji. Nadal jest to wypracowany

na pierwszych plytach speed metal,

jednak nabiera charakterystycznego dla

późniejszego Blind Guardian epickiego

sznytu, zawiera też wiekszą dawkę śpiewnych

melodii oraz chórów. Pojawiają

sie zwolnienia, zmiany tempa słyszalne

już w "Traveller in Time", które za kilka

lat staną sie znakiem firmowym Blind

Guardian. Od tej płyty nie tylko mocne

i agresywne utwory w typie "Majesty"

czy "Valhalla" będą hitami grupy (na

tym albumie odpowiednikiem wydaje

sie być "Welcome to Dying") ale tez

utwory porywające pięknie zbudowanymi

refrenami jak "The Last Candle". Poza

rosnącymi w siłę melodiami, których

szukamy Blind Guardian do dziś,

ważnym novum jest pojawienie sie akustycznej

ballady ("The Lord of the

Rings"). Ona już na zawsze zdefiniuje

atmosferę płyt zespołu i już zawsze

będzie archetypem, do którego będziemy

odnosić każdą kolejną balladę grupy.

Na płycie niemalże "z rozpędu" gościnnie

wystąpił tez Kai Hansen oraz

Piet Sielck, który rozsiewa swoje muzyczne

ziarna w niemal każdym większym

niemieckim heavy metalowym zespole.

Na reedycję trafiły bonusy pochodzące

z demowki wydanej w roku 1990, "Lost

In The Twilight Hall" i "Tommyknockers".

Wydany w 1992 roku "Somewhere Far

Beyond" to jedno z magnum opus zespołu,

płyta która jest wisienką na torcie

składającym sie z warstw poprzednich

płyt. Do dziś Marcus Siepen mówi, że

odkrył ją na nowo po latach i sam

zaskoczył się jak doskonała jest. Można

na niej znaleźć wszystkie pomysły, pieczołowicie

rozwijane od początku istnienia

zespołu - i speed i melodie i chóry,

perfekcyjnie dobrane zmiany tempa,

melodie i oczywiście specyficzne, czarodziejskie

ballady, które na dobre zagościły

w estetyce

zespołu. Od nich też wziął się przydomek

muzyków Blind Guardian -

"bardowie", chyba nigdy wcześniej

niestosowany względem heavy metalowego

zespołu. Termin ten, ballady,

okładka wykreowała obraz Blind

Guardian jako orędownika magicznego

świata z literatury Tolkiena. I choć jest

w tym duża słuszność, warto pamiętać,

że utwory na płycie zainspirowane były

także science-fiction - "Time what is

Time" nawiązuje do "Łowcy

Androidów". Nowością na krążku jest

zupełnie inny niż dotąd (zarówno w

nastroju i aranżacji) utwór utrzymany w

średnim tempie, wzbogacony

dodatkowymi instrumentami - "Theater

of Pain". Wydaje sie że koresponduje on

ze stylem amerykańskich heavy metalowych

ballad z przełomu lat 80. i 90.

Na reedycje trafiły m.in. bonusy

pochodzące z wersji demo "Ashes To

Ashes" i "Time What Is Time".

Gdyby cofnąć się w czasie i w latach 80.

postawić wydany w 1995 roku

"Imaginatios from the Other Side" z

pierwszymi płytami, prawdopodobnie

otrzymalibyśmy zgrzyt. Wydaje sie, ze

Blind Guardian ewoluował powoli. Do

swojego w zasadzie niepowtarzalnego

stylu "dobór naturalny" pchał go systematycznie,

ale niespiesznie.

Niespiesznie do tego stopnia, że

słuchając płyt po kolei można nie

wyczuć żadnego nagłego tąpnięcia.

Tymczasem zestawienie "Imaginatios

from the Other Side" z debiutem

naprawdę jest uderzające. Sami muzycy

poskreślają, że jest to największy krok w

historii zespołu. Oczywiście Blind

Guardian stworzył rozpoznawalny, oryginalny

styl, można jednak zauważyć,

ze śpiewność tej płyty może wiązać się z

dalekimi wpływami zarówno

amerykańskiego heavy metalu jak i generalnie

typowego dla tego czasu

rozluźnienia "spiny" na agresję heavy

metalu. Co ciekawe, mimo pozornej

lżejszości tej płyty, posiada ona

mroczniejszy klimat niż poprzednie

wydawnictwa Blind Guardian (zwróćcie

uwagę na podobne zjawisko w tym

samym czasie, na "Heart of Darkness"

Grave Digger). O ile "Somewhere far

Beyond" był zwieńczeniem drogi, którą

zespół szedł wydając poprzednie płyty,

o tyle "Imaginations from the Other

Side" to krok na kolejny poziom. Blind

Guardian AD 1995 to zespół, który nie

pozbywa sie ciężaru, ale go w swoim

zakresie na nowo definiuje. To też

zespół, który stawia na kreowanie nastroju.

Choć plytę kończy doskonale

pasujący zamykacz "And The Story

Ends", na reedycji pojawiają sie trzy

bonusy z demówek: "A Past And Future

Secret", "Imaginations From The Other

Side" i "The Script For My Requiem".

Jakby na przekór mrokowi

"Imaginations…", wydany pierwotnie

rok później "The Forgotten Tales" to

mydło i powidło. Trochę powagi, trochę

dowcipu. Covery, inne wersje kawałkow

Blind Guardian oraz nagrania koncertowe.

Na reedycji znajdują sie

dodatkowo rovery Deep Purple

("Hallelujah"), Judas Priest (kapitalny

"Beyond The Realms Of

Death") i Dio

("Don't Talk To Strangers").

"Nightfall in Middle-Earth" wydany w

1998 roku to dla jednych magnum opus

Blind Gurdian, dla drugich początek

końca tego zespołu. Nie da sie ukryć, że

jest to płyta, która otworzyła wrota do

nowej ery zespołu. Podejście całościowe,

epickie, na kolejne lata wytyczyło estetyczną

drogę zespołowi, a drobne ziarenka

progresywności bujnie zakwitły

na kolejnych krążkach (nie bez kozery

queenowe, teatralne motywy zostały

później uhonorowane na kolejnym wydawnictwie

także tytułem płyty). Tolkienowskie

motywy w Blind Guardian

od dawna cieszyły się popularnością

nie tylko u samych twórców muzyki,

ale też u fanów, którzy niejako właśnie

z tym światem łączyli "bardów".

"Nightfall in Middle-Earth" oparty w

całości na książce "Silmarillion" Tolkiena,

z tańczącą Luthien na okładce i

masą interludiów rodem ze słuchowiska

- był wyjściem naprzeciw oczekiwaniom

fanów "bardowskiej" strony Blind

Guardian. Choć płyta jest doskonałą

całością i aż się prosi, żeby ją zakończyć

"Final Chapter", na reedycji znalazł się

bonus w postaci "Harvest of Sorrow" -

kawałek napisany w okresie "Nightfall

in Middle-Earth", ale... nie pasujący

muzykom do tej płyty. Utwór miał

trafić na EP poprzedzające wydanie albumu,

jednak z powodu niedyspozycji

Hansiego grupa musiała odwołać swoje

plany. "Harvest of Sorrow" trafił na EP

poprzedzającą kolejne pełne wydawnictwo

i - chichot losu - wrócił do

"Nightfall in Middle-Earth" jako

bonus. Co ciekawe, wokalnie brzmi raczej

jak nagrywany w tym samym czasie

przez Hansiego materiał dla Demons

and Wizards.

Po wydaniu w 2002 roku "A Night at

the Opera" wielu fanów wiernych

speedowej estetyce u Blind Guardian

rzekło "stało się". Zespół nie tylko pożegnał

się z agresywnym galopem ale

też w pewnej mierze z tradycyjną konstrukcją

heavymetalowych kawałków.

Album ze swoją złożonością, nałożonymi

na siebie ścieżkami, wokalami i

chórami zyskał jedyne w swoim rodzaju

brzmienie. Jest to prawdopodobnie

szczyt "pokręcenia" muzyki w dotychczasowej

karierze Blind Guardian.

Na kolejnych płytach zespół utrzymywał

swoją nową stylistykę, ale nie komplikował

już tym stopniu swoich aranżacji,

brzmienia czy nawet kompozycji.

Z jednej strony płyta ta była eksperymentem,

z drugiej zaś stała drogowskazem,

mówiącym w którą stronę zespół

podąża. To ostatni studyjny krążek

ponownie wydany przez Nuclear Blast

w postaci reedycji. Zanim zespół wydał

pierwszy album pod szyldem nowej

wytwórni, "A Twist in the Myth", zdążył

jeszcze wypuścić wraz z Century

Media koncertówkę o skromnym tytule

"Live" i bardzo klasycznej i pomysłowej

okładce. Płyta ta chcąc nie chcąc okazała

się podsumowaniem pewnego etapu

w historii zespołu. Nuclear Blast

dziś przybliża nam etap poprzednich

wydawnictw, wypuszczanych dotychczas

na rynek przez inne wytwórnie.

Katarzyna "Strati" Mikosz

RECENZJE 205




Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!