HMP 67
New Issue (No. 67) of Heavy Metal Pages online magazine. 73 interviews and more than 200 reviews. 208 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Heavy Load, Hexx, Jag Panzer, Manilla Road, Jack Starr’s Burning Starr, Holy Terror, Raven, Rock Goddess, Sparta, Vardis, Dirkschneider, Cerebus, Stallion, Portrait, Lonewolf, RAM, Sorcerer, Heretic, Savage Master, Resistance, Evil Invaders, Dead Lord, Impalers, Venom Inc., Voltax, Eruption, Testament, Attic, Argus, Nervosa, Pagan Altar, Blackfinger, Destructor, Cripper, Walpyrgus, Hellhaim, Chainsaw, Elvenking, Forsaken, Primal Fear, Scanner, Threshold, Pyramaze, Myopiaand many, many more. Enjoy!
New Issue (No. 67) of Heavy Metal Pages online magazine. 73 interviews and more than 200 reviews. 208 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Heavy Load, Hexx, Jag Panzer, Manilla Road, Jack Starr’s Burning Starr, Holy Terror, Raven, Rock Goddess, Sparta, Vardis, Dirkschneider, Cerebus, Stallion, Portrait, Lonewolf, RAM, Sorcerer, Heretic, Savage Master, Resistance, Evil Invaders, Dead Lord, Impalers, Venom Inc., Voltax, Eruption, Testament, Attic, Argus, Nervosa, Pagan Altar, Blackfinger, Destructor, Cripper, Walpyrgus, Hellhaim, Chainsaw, Elvenking, Forsaken, Primal Fear, Scanner, Threshold, Pyramaze, Myopiaand many, many more. Enjoy!
- No tags were found...
Create successful ePaper yourself
Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.
Intro
Spis tresci
Pod koniec zeszłego roku już miałem
wizję zakończenia numeru przed samym
Nowym Rokiem. Bardzo się cieszyłem z tego
powodu, bo w końcu mógłbym spełnić swoje
marzenie, żeby robić cztery numery magazynu
na rok. Niestety, niespodziewanie przyszła
propozycja nie-do-odrzucenia. Jak to w takich
przypadkach bywa, niektóre rzeczy troszkę
przesunęły się, ktoś tam coś zamarudził, no i
skończyło się tak jak zwykle. Z sfinalizowaniem
nowego magazynu czekałem do stycznia.
Najwyraźniej nie jesteśmy w stanie przeskoczyć
trzech edycji na rok i trzeba się do tego
przyzwyczaić. Jednak - jak z pewnością sami
stwierdzicie - warto było trochę poczekać. Głównym
bohaterem nowego numeru Heavy
Metal Pages została szwedzka załoga, Heavy
Load, w niektórych kręgach wyniesiona wręcz
na piedestały. Właśnie we styczniu grecka No
Remorse Records rozpocznie wypuszczanie
reedycji wszystkich płyt tego zespołu na CD
oraz winylach. Sam zespół zapowiada wznowienie
działalności. Na razie koncertowej - już
jest potwierdzonych parę festiwali - ale może
na tym się nie skończy. Także będzie się działo.
Na pewno będzie to czas wspomnianej grupki
maniaków, która na taką chwilę bardzo
czekała. My ze swojej strony dokładamy cegiełkę,
czyli wywiad z braćmi Wahlquist.
Jeżeli zajrzycie jaki zespół jest po
Heavy Load będziecie wiedzieli, kto był szykowany
na okładkę przed nieoczekiwaną propozycją.
Wydany po latach nowy album Hexx
"Wrath of the Reaper" podoba się nie tylko
nam, więc jest szansa, że kapela zagości w
przestrzeni publicznej na dłużej, na co bardzo
zasługuje. Kolejne zespoły były dobierane według
schematu, który obowiązuje już w HMP
od dawna, czyli wszystkie stare i nowe kapele
z całego świata, które odwołują się do tradycyjnego
heavy metalu oraz thrash metalu, włączając
w to kapele z nutu NWOBHM. Na
pierwszy ogień oczywiście szły zespoły, które
były w danej chwili aktywne na rynku. Do
wyboru mieliśmy ich całą masę. Z tych starszych
znakomite albumy nagrały Jag Panzer,
Manilla Road (Shark to ostatnio nasz stały
bywalec), Burning Starr czy Heretic. Młodsze
pokolenie również nie próżnowało. Jestem
pewien, że w swoim gronie rozmawialiście o
najnowszych krążkach, chociażby Portrait,
Lonewolf, Evil Invaders, RAM, Stallion,
Sorcerer, Savage Master, itd. Są też w magazynie
takie zespoły, jak Venom Inc. i Resistance,
które są nowe ale ich korzenie sięgają
lat 80. zeszłego wieku. Nie zabrakło przypomnień
o kapelach z lat 80. takich, które są nieaktywne
ale ciągle pamięta o nich i w dodatku
ciągle ukazują się reedycje ich albumów, tak
jak Holy Terror. Z podobnych powodów
przypomnieliśmy też o początkach Raven,
choć ten działa nieprzerwanie mimo upływu
lat i różnych zawirowań. Nie zabrakło innych
ekip, które były wiązane z nurtem NWOB
HM. Będziecie mogli poczytać jeszcze wywiady
z Vardis, Rock Goddess, Pagan Altar czy
Sparta. Pojawiła się też pierwsza edycja rubryki
"Reminiscencje NWOBHM", w której
będą przypominane mniej znane kapele z tego
nurtu. Jak już wywołałem Pagan Altar i Sorcerer,
to trzeba wspomnieć o innych grupach,
które wiązane są bezpośrednio lub pośrednio z
nurtem doom metalowym. Jest ich spora grupka
od Old Season, po przez Attic, Argus,
Blackfinger, Epitaph po Forsaken. Tego
ostatniego nowy krążek "Pentateuch" znowu
zachwyca i tylko żal, że nie ma dla niego miejsca
w czołówce tego nurtu. Rozmawialiśmy też
z muzykami projektu Dirkschneider, którzy
pomagają liderowi ostatecznie rozrachować się
z jego przeszłością czyli Accept. Po cichu liczę,
że do końca się nie rozliczą i co jakiś czas - w
ten czy inny sposób - będą powracać do dokonań
Accept, w których uczestniczył Udo.
Nie mieliśmy szczęścia przy promocji ostatniej
płyty "Brotherhood of the Snake" zespołu
Testament, więc niejako pewną rekompensatą
jest rozmowa przed jednym z koncertów z basistą
Steve DiGiorgio. Naprawdę tych wywiadów
jest bardzo wiele, najlepiej abyście przeczytali
je wszystkie. Owszem ekipy, z którymi
przeprowadziliśmy te rozmowy, stanowią już
w tej chwili różny poziom, jednak nigdy nie
wiadomo, która z nich zostanie zapamiętana
na dłużej. Natomiast rozmowa z każdą z nich
na pewno nie będzie stratą czasu, za to bezspornie
nie można przegapić rozmowy z takim
Walpyrgus. Żeby nie przyszło wam do głowy,
że z thrash metalu w nowym numerze jest nie
wiele. To, że we wstępie niewiele wymieniłem
kapel z tej sceny wcale tego nie oznacza, a
wręcz odwrotnie. Po prostu sprawdźcie.
Nie pominęliśmy również polskich
zespołów, bardzo udane albumy wydały
heavymetalowe Hellhailm i Chainsaw, o
czym opowiedziały same zespoły, jest też rozmowa
z przedstawicielem melodyjnego power
metalu Lux Perpetua, a także z polskimi reprezentantami
rocka progresywnego Believe i
Lion Shepherd. Nie zabrakło miejsca na młodego
przedstawiciela polskiej sceny thrashowej,
a mianowicie Pandemic Outbreak, który
odgrażał się, że będzie uderzał jeszcze w mocniejsze
brzmienia death-thrashowe. Można
już o tym się przekonać, bo na swojej stronie
bandcamp zespół promuje najnowszą EPkę
"Collecting the Tropies". Jest także rozmowa
z Myopia z przedstawicielem progresywnego
thrash metalu w dodatku bardzo niedocenianego.
Fani melodyjnego power czy progresywnego
metalu znajdą dla siebie jeszcze więcej
propozycji. W nowym numerze znalazły się
bowiem rozmowy z Primal Fear, Scanner,
Elvenking, Threshold, Pyramaze i Theocracy.
Nie zabrakło również hard rockowego
akcentu w postaci rozmowy z muzykami powracającej
polskiej ekipy Korpus. Oczywiście
to nie wszystko, gdyż znalazł się również wywiad
z Bartem Gabrielem o jego poczynaniach
w Skol Records i Gabriel Management,
które w ostatnim czasie niejednemu maniakowi
tradycyjnego heavy metalu przyniosły powód
do satysfakcji. Chociażby to, co dzieje się
wokół Hexx, to też jego zasługa. A ponadto
znalazło się jeszcze kilka recenzji i relacji, w
tym z ostatnich W.O.A. i Brutal Assault.
W sumie ciężko jest opisać co zawiera
magazyn w tak krótkiej formie jak ten
wstęp. Jednak mam nadzieję, że w miarę skutecznie
zachęciłem nim do zapoznania się z
zawartością najnowszego numeru Heavy Metal
Pages. Być może prostszym rozwiązaniem
będzie przejrzenie spisu treści, który jest obok.
Przeczytanie wszystkiego co najbardziej was
zainteresuje, a później sukcesywnie czytać całą
resztę. Jakbyście się do tego nie zabrali, to i tak
gorąco namawiam was do czytania.
Michał Mazur
3 Intro
4 Heavy Load
10 Hexx
14 Jag Panzer
16 Manilla Road
18 Jack Starr’s Burning Starr
20 Holy Terror
26 Raven
28 Rock Goddess
30 Sparta
32 Vardis
34 Dirkschneider
36 Cerebus
39 Stallion
40 Portrait
42 Lonewolf
44 RAM
45 Sorcerer
46 Heretic
48 Savage Master
50 Resistance
52 Evil Invaders
55 Dead Lord
56 Impalers
58 Venom Inc.
60 Voltax
62 Eruption
65 Testament
66 Old Season
68 Attic
70 Argus
72 Extravasion
74 Ancient Dome
76 Nervosa
78 Pagan Altar
79 Blackfinger
80 Epitaph
81 Conjuring Fate
82 Destructor
83 Vescera
84 Valor
86 Cripper
88 Pandemic Outbreak
90 Spitefuel
91 Ranger
92 Highrider
94 Walpyrgus
100 Alltheniko
102 Sacred Gate
104 Sunless Sky
106 Sue’s Idol
109 Pagandom
110 After Dusk
112 Hellhaim
114 Chainsaw
116 Satan Worship
118 Antichrist
120 Indian Empire
122 Enclave
124 Grindpad
125 Elvenking
126 Excruciator
128 Forsaken
130 Primal Fear
132 Scanner
134 Theocracy
136 Threshold
140 Pyramaze
142 Lux Perpetua
144 Korpus
146 Believe
149 Lion Shepherd
152 Myopia
155 Reminiscencje NWOBHM
156 Skol Records
160 Live From The Crime Scene
166 Decibels` Storm
195 Old, Classic, Forgotten...
3
Barbarzyńcy z Północy
Wiele zespołów określa się mianem kultowych. Niestety często
jest to określenie mocno na wyrost. W końcu gdy wszystko jest kultowe
to w efekcie to słowo mocno traci na znaczeniu. Jednak na niwie heavy
metalu jest jednak kilka tworów które w pełni zasługują na wspomniane
wyżej miano. Jednym z nich są pionierzy ze Szwecji - Heavy Load. Nie
trzeba ich specjalnie przedstawiać a poniższe wypowiedzi mówią same za
siebie. W sercach braci Wahlquist nadal płonie ogień heavy metalu!
Foto: Heavy Load
HMP: Wiemy, że nazwa Heavy Load nie
pochodzi od utworu zespołu Free ale od tego,
że już u zarania zespołu mieliście mnóstwo
sprzętu. Ile tego było - światła, ściana wzmacniaczy
Marshalla, podest na perkusję?
Ragne Wahlquist: Gitarzyści mieli sześć paczek
Marshalla (4x12) po każdej stronie bębnów
oraz cztery wzmacniacze Marshalla na
stronę. Basista miał dwie paczki Ampeg (2x15)
po każdej stronie bębnów i jeden wzmacniacz
Ampeg na stronę. Na samym początku mieliśmy
tylko podest na perkusję. Potem mieliśmy
specjalnie zrobiony zestaw ze schodami i wieloma
podestami. Po każdej stronie mieliśmy podest,
który znajdował się nad naszymi paczkami
Marshalla, a na każdym były jeszcze po dwie
paczki 4x12. Biegaliśmy po schodach w górę i w
dół, mieliśmy tam paczki Marshall i mikrofony
żebyśmy wszystko dobrze słyszeli i mogli śpiewać,
nawet na górze. My, bracia Wahlquist, zawsze
mocno wierzyliśmy w komunikację. Jest
wiele sposobów komunikowania się, a dla nas
najważniejsze są muzyka i teksty. Ale nadal bardzo
mocno interesujemy się szeroko pojętą
sztuką i projektowaniem. Dla nas to oznacza
zainteresowanie wszystkim - tym jak wyglądają
nasze koncerty, poprzez okładki albumów i teledyski.
Dlatego już na samym początku na naszych
koncertach były światła, dym i pirotechnika.
W latach osiemdziesiątych mówiono, że
dawaliśmy największy show ze wszystkich szwedzkich
zespołów, z wyjątkiem Abby.
Początek zespołu to rok 1976. Czy myślicie, że
byliście pierwszym prawdziwym heavy metalowym
zespołem w Szwecji? A może były
wcześniej jakieś szwedzkie grupy, które grały
ciężką muzykę i były dla was inspiracją?
Styrbjörn Wahlquist: Nie, według wiedzy naszej
oraz innych nie było innego szwedzkiego
zespołu grającego przed nami heavy metal. My
sami jednak nigdy tak nie twierdziliśmy. To po
prostu popularny pogląd innych ludzi. Był jednak
zespół, który grał nie heavy metal ale hard
rocka - Neon Rose. Ale nie byliśmy pod ich
wpływem. Słuchaliśmy Black Sabbath, Zeppelin
oraz Deep Purple. W latach siedemdziesiątych
Ragne i ja nigdy nie widzieliśmy zespołów
hard rockowych w szwedzkiej telewizji. Nie
grało ich też nasze radio. Był jeden wyjątek -
fragment filmu gdzie Jimmy Hendrix podpala
swoją gitarę, a potem niszczy ją, a ze wzmacniacza
w tym czasie wydobywa się potężny hałas -
to kilka razy pokazano w telewizji. Fakt, że ta
sama zapierająca dech w piersiach sekwencja
była pokazywana co chwila ale bez żadnej muzyki
może stanowić argument na to jakie było
podejście, w tamtym czasie, kontrolowanych
przez rząd mediów do hard rocka - traktowali
ten gatunek jako kulturowego odszczepieńca.
Ta niechęć ze strony telewizji i radia trwała aż
do wczesnych lat osiemdziesiątych. Gdy w prasie
pojawiła się jakaś recenzja wspaniałych zespołów
z Wielkiej Brytanii to zawsze była ona
w pogardliwym tonie. Dodatkowo, przed połową
lat osiemdziesiątych, nie było w Sztokholmie
żadnych klubów hard rockowych. Po wydaniu
"Full Speed at High Level" koncertowaliśmy
głównie w dużych halach koncertowych i
grając na czymś co jest bardzo szwedzkie, czyli
"folkparker". Graliśmy po całym kraju jeśli tylko
sceny i publiczność były odpowiednio duże.
W 1978 roku wydaliście wasz debiut "Full
Speed at High Level" w wytwórni Heavy
Sounds. Czy to była wasza własna wytwórnia?
Z jakim przyjęciem spotkał się ten album
w Szwecji i na świecie?
Styrbjörn Wahlquist: Heavy Sounds to nie
była nasza wytwórnia. W 1978 roku, przed nagraniem
"Full Speed at High Level" wysłaliśmy
demówki kilku wytwórniom płytowym w
Szwecji. Odpowiedź była jednoznaczna. "Chłopaki
- zapomnijcie o tym! Hard rock jest martwy i już
nigdy nie wróci. Dziennikarze nie chcą o nim pisać.
Od teraz jedyne co ma rację bytu to punk oraz disco."
Ragne i ja wzięliśmy pożyczkę z banku i sami
sfinansowaliśmy nagrania. Kosztowało to fortunę.
Wydanie i dystrybucja zostały sfinansowane
i zorganizowane przez Heavy Sound - to był
także sklep płytowy w Sztokholmie. Gdy wydaliśmy
"Full Speed..." to pierwsze tłoczenie wyprzedało
się w kilka miesięcy i nagle te wszystkie
wytwórnie płytowe chciały podpisać z
nami kontrakt. Ale było już za późno. Chcieliśmy
mieć pełną kontrolę nad artystycznymi
kwestiami dotyczącymi naszej muzyki, naszych
koncertów; naszych okładek. A rzeczy, które
wydawały te szwedzkie wytwórnie pokazywały
ich totalne niezrozumienie gatunku.
Ten album jest mocno oparty na klasycznych
hard rockowych wpływach - Deep Purple/
Zeppelin/ Black Sabbath. Jest bardziej melodyjny
i spokojny w porównaniu do późniejszych
albumów Heavy Load. Jaka jest tego
przyczyna? Jest jakiś konkretny powód?
Ragne Wahlquist: Ciężko jest analizować własną
muzykę i szukać powodów dlaczego jest
mniej lub bardziej melodyjna czy spokojna. Ja,
Ragne, wierzę, że nasza muzyka wyraża wiele
emocji i stanów umysłu, a żeby robić to skutecznie,
by poruszać ludzi, jest jedna rzecz, która
jest absolutnie najważniejsza - by być uczciwym
i prawdziwym gdy dajesz upust swojej kreatywności.
Dla mnie wszystko opiera się na pasji i
miłości do tego co robisz. Nie chcę powiedzieć,
że jestem najlepszy w czymkolwiek, ale mogę
powiedzieć, że mam ogromne pokłady pasji,
jeśli chodzi o naszą muzykę w Heavy Load.
Moje oddanie naszemu zadaniu, jeśli mogę je
tak nazwać, nie ma żadnych granic. Jeśli
słuchacze twierdzą, że nasze wcześniejsze
albumy są bardziej melodyjne niż to co było
później to dla mnie jest to w porządku.
Chciałbym żeby każdy słuchać doświadczał
4
HEAVY LOAD
muzyki na swój sposób - oparty na własnych
punktach odniesienia.
Jeśli chodzi o teksty to ten album jest jeszcze
mocno rock'n'rollowy ale jest jeden utwór,
który zapowiada to co ma nadejść - "Son of the
Northern Light". Czy pisząc ten numer myśleliście
już o przyszłości Heavy Load?
Styrbjörn Wahlquist: Cóż, nie uważam żeby
teksty do takich utworów jak "Midnight Crawler"
czy "Storm" były rock'n'rollem - myślę, że
to metal.
Ragne Wahlquist: My, bracia Wahlquist,
zawsze bardzo interesowaliśmy się mitami z
czasów starożytnych. Naturalnym sposobem
połączenia naszej kreatywności z tym zainteresowaniem
stało się odtworzenie aury z epoki
wikingów. Wyciąganie lekcji z przeszłości oraz
próba zrozumienia i znalezienia nici łączącej
przeszłość z teraźniejszością jest bardzo inspirujące.
Czasem ludzkość umie wyciągnąć odpowiednie
lekcje a kiedy indziej powtarza błędy i
naraża się na niepożądane konsekwencje. Tekst
do "Son of Northern Light" to jedno z arcydzieł
Styrbjörna z wczesnego okresu naszej działalności.
Jego sposób wykorzystania naturalnego
rytmu, który mają słowa i połączenie tego z
melodią tworzy rzeczy bardzo poruszające,mają
one pewien rodzaj narracji, są wielowymiarowymi
opowieściami. "Son of the Northern Light" to
przykład właśnie tego rodzaju talentu. Wraz z
upływem czasu talent ten rozkwitł, a Styrbjörn
opanował go w stopniu mistrzowskim. Patrząc
na to z dzisiejszej perspektywy elementy aury
wikingów można znaleźć także w takich utworach
jak "Storm" oraz "Midnight Crawler" z albumu
"Full Speed at High Level". W latach
1976-1978 nie myśleliśmy strategicznie i nie
podjęliśmy wtedy decyzji by skupić się na motywie
wikingów. To było coś co rozwijało się wraz
z upływem czasu. Można powiedzieć, że coraz
bardziej podróżowaliśmy pomiędzy dwoma
światami, czy epokami, teraźniejszością oraz
czasami zapomnianymi. To jak bycie w środku
opowiadanej historii. Niedługo potem poczuliśmy,
że to świetny sposób na przekazanie naszych
muzycznych myśli oraz ambicji. Dzięki
tej kombinacji nasza kreatywność mogła rozkwitnąć
podlewana naszą pasją i oddaniem temu
co kochamy. To wszystko stało się tym
czym jest dla nas Heavy Load - pasją i oddaniem.
Gdy jesteś prawdziwy wobec siebie w tym
co robisz, wtedy możesz być prawdziwy wobec
innych ludzi. Dzięki heavy metalowi, jeśli musimy
mówić o jakiś kategoriach, znaleźliśmy
sposób na komunikację, na to by ludzie słuchali
tego co tworzymy.
Gdy w 1981 roku wyszła EP-ka "Metal Conquest"
wskoczyliście w skórę pełnokrwistego
heavy metalowego zespołu. Czy powodem
takiego przeskoku było to, że zaczęliście słuchać
nowych zespołów i byliście pod ich
wpływem?
Styrbjörn Wahlquist: Nie, nie szczególnie...
zespoły, które miały na nas wpływ od późnych
lat sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych
były zawsze takie same: Deep Purple,
Black Sabbath i Led Zeppelin. Potem doszły
do tego Rainbow oraz Black Sabbath z Dio.
My nie postrzegamy tego jako specjalnego przeskoku;
zaraz po nagraniu "Full Speed at High
Level", wiosną 1978 roku, nagraliśmy kilka
utworów które, były w stylu "Metal Conquest".
Zwykle muzyka po prostu przychodzi do Ciebie
bez zastanawiania się nad jej stylem. Pomiędzy
"Full Speed..." a "Metal Conquest" nasza
muzyka nabrała bardziej konkretnej tożsamości.
Gdy wydawaliśmy "Full Speed..." byliśmy
bardzo młodzi.
Ragne Wahlquist: Od 1974 roku my, bracia
Wahlquist, żyliśmy i oddychaliśmy naszą
muzyką. Jedyne co robiliśmy to pisanie nowej
muzyki i granie. Czuliśmy, że musimy stać się
mistrzami swoich instrumentów by zagrać to co
nam przychodziło do głowy. Nie mogliśmy zaakceptować
tego, że nasze ograniczenia jako
muzyków mogą też ograniczać naszą kreatywność.
Gdy zaczęliśmy grać tak dużo pewne
rzeczy po prostu zaczęły się dziać i zaprowadziło
nas to na drogę, która sprawiła, że staliśmy
się Heavy Load. Przedtem, w późnych latach
sześćdziesiątych, słuchaliśmy trochę The
Beatles oraz The Kinks. W późnych latach siedemdziesiątych
słuchaliśmy też sporo Richie
Blackmore's Rainbow. Wszystkie te zespoły
przyczyniły się do tego, że zapragnęliśmy grać
muzykę. Ale słuchaliśmy też Santany, B.B.
Kinga i muzyki klasycznej. Nasz ojciec, Ingmar,
był śpiewakiem i kiedyś miał plan zostać
zawodowym śpiewakiem operowym; gdy byliśmy
dziećmi ćwiczył w domu przez długie
godziny. Śpiewał kompozycje Schuberta,
Foto: Heavy Load
Schumana oraz włoskich kompozytorów.
Tutaj też w pełni pojawił się wizerunek "metalowych
wikingów", który później tak kojarzono
z Heavy Load. Czy to było coś naturalnego
co pasowało do utworów i waszego
dziedzictwa?
Ragne Wahlquist: W latach 1980-1982 motyw
wikingów wysunął się na przód tak mocno,
że poczuliśmy, że musimy pokazać go na naszych
okładkach. Ale nadal nie chcieliśmy
ograniczać się tylko do tego okresu historii.
Styrbjörn Wahlquist: Wiele utworów nie odnosi
się do konkretnego okresu historycznego;
mówią o kondycji człowieka, problemach egzystencjalnych,
które są ponadczasowe ale umieszczone
są w oprawie epoki wikingów, która tak
nas inspirowała - takim przykładem może być
"Daybreak Ecstasy". Czuję, że duch wikingów
jest nadal żywy w nas - i tak będzie już na zawsze.
Metal Conquest" to pierwsza płyta wydana
przez waszą własną wytwórnię - Thunderload
Records. Ile egzemplarzy winyla wytłoczyliście
i czy wiecie ile z nich się sprzedało?
Ragne Wahlquist: Przepraszam ale nie pamiętam
ile egzemplarzy wytłoczyliśmy ale wiem, że
wysprzedały się dość szybko. Dość powiedzieć,
że wydaliśmy dwa-trzy dodatkowe tłoczenia by
odpowiedzieć na popyt. Zgaduję, że w Szwecji
sprzedaliśmy około 20 tysięcy egzemplarzy. A
po sukcesie "Death or Glory", "Metal Conquest"
zaczął się też sprzedawać poza Szwecją.
Czy utwór "Heavy Metal Angels" mówi o
gangu motocyklowym?
Ragne Wahlquist: Odbiór naszej muzyki zawsze
opiera się na osobistych doświadczeniach,
marzeniach i aspiracjach każdego słuchacza.
Gdy gramy "Heavy Metal Angels" na żywo to
utwór stwarza bardzo silne poczucie przynależności
dzielone razem z publicznością - wtedy
heavy metal jest klejem, który trzyma nas razem;
cała nasza pasja do heavy metalu materializuje
się wtedy gdy wszyscy czujemy się jednością.
Czuliśmy mocną więź z publicznością.
Muzyka i teksty to swoista arteria tej więzi.
Można też powiedzieć, że heavy metal był
krwią, którą pompowały nasze serca. Kiedy
zachodziła interakcja pomiędzy zespołem a
publicznością to wtedy pojawiała się magia. Ta
magia istniała tylko wtedy gdy ta interakcja
miała miejsce. Styrbjörn i ja często myśleliśmy o
tym podczas pisania utworów. Czuliśmy mocną
więź ze światem heavy metalu i to miało wielki
wpływ na naszą kreatywność.
Kto namalował sławną okładkę z "wojownikiem
i niedźwiedziem", która zdobi album
"Death or Glory"? Kto wpadł na pomysł takiej
tematyki?
Styrbjörn Wahlquist: Johan Holm, który
namalował wszystkie nasze okładki, jest moim
przyjacielem z dzieciństwa. Jest oddanym
fanem metalu; wielkim fanem Black Sabbath.
Ale autorami pomysłów na te malunki zawsze
byliśmy my - Ragne i ja. Projektowaliśmy wszystko;
nawet naszą scenografię.
Czy utwory "Take Me Away" oraz "Trespasser"
miały być częścią albumu "Death or
Glory" czy zostały nagrane z myślą o singlu
promocyjnym? Wiem, że wydano wersję albumu
z dołączonym singlem z tymi utworami...
Ragne Wahlquist: Te dwa utwory zostały
nagrane z myślą o bonusowym singlu. By utrzymać
wysoką jakość dźwięku winyl musiał
spełniać pewne wymogi co do tego ile jest na
nim muzyki. Zasadą było nie przekraczanie 20
minut na stronę więc zdecydowaliśmy się na
HEAVY LOAD 5
dołożenie bonusowego singla z dwoma utworami.
Zgodziliśmy się na to by japońska wytwórnia
dołożyła te utwory zarówno na winylu jak i
na CD. Japońskie tłoczenie miało reputację fantastycznie
brzmiącego.
Muzycznie "Death or Glory" to kontynuacja
stylu "Metal Conquest" ale utwory są bardziej
dopracowane i są tam świetne gitarowe pojedynki
pomiędzy Eddym i Ragnem. Czy to
wpływ Thin Lizzy?
Ragne Wahlquist: Słuchaliśmy Thin Lizzy ale
nigdy nie byliśmy pod wielkim wpływem tego
zespołu. Podobało mi się wiele z tego co zrobił
Phil z Thin Lizzy ale nie powiedziałbym, że
byłem wielkim fanem. Był świetnym muzykiem,
artystą, tekściarzem i po prostu niewiarygodnie
miłym gościem. Wiele z tekstów Phila jest po
prostu rewelacyjnych, a jako basista zawsze był
perfekcyjny. Praca z nim była czymś absolutnie
fantastycznym. To wspomnienie, które bardzo
wysoko sobie cenimy. To był facet, którego dało
się od razu polubić i zostaliśmy od razu przyjaciółmi.
Byłem w szoku gdy dowiedziałem się, że
umarł. To wielka strata dla świata muzyki.
Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy czy nie
uważacie, że to najjaśniejszy punkt w dyskografii
Heavy Load? Wielu fanów tak uważa!
Ragne Wahlquist: Dla mnie prawie niemożliwe
jest ocenianie naszej własnej muzyki i
wskazanie jakiegoś ulubionego albumu. To co
mogę powiedzieć to fakt, że dla mnie tworzenie
nowego albumu to jak zadawanie sobie pytania,
lub wyznaczenie sobie celu, czy mogę nagrać coś
lepszego niż ostatni album. Z tego powodu
moja odpowiedź na pytanie jest prosta - zawsze
staram się żeby następny album był lepszy niż
poprzedni. Kilka z moich ulubionych utworów
do grania na żywo to "Stronger Than Evil",
"Heavy Metal Angels", "Singing Swords", "Roar
of the North" czy "Heathen from the North" - jak
widzisz wszystkie są z różnych albumów.
W 1983 roku wydaliście ciekawostkę - VHS
"na żywo" gdzie graliście z playbacku i nie było
żadnej publiczności. Co było powodem wydania
tego wideo? Nie lepiej byłoby wydać
zwyczajną koncertówkę?
Styrbjörn Wahlquist: Poczekaj chwilę! Chodzi
o "Live Video"? To nie było nagranie z playbacku
- graliśmy tam na żywo. Zawsze nienawidziliśmy
wideo, na których zespół gra z playbacku
i zadaliśmy sobie wiele trudu by nagrać to
na żywo. (Ale, musieliśmy grać z playbacku
podczas występów w programach telewizyjnych.)
Jeśli porównasz to nagranie z albumami
to usłyszysz, że gramy mocno inaczej i tu i
ówdzie można zdarzają nam się pomyłki. To
wideo było sprzedawane i wypożyczane w wypożyczalniach
wideo i podobnych miejscach.
Pokazywano je w kilku sklepach z płytami w
Londynie, a jeden czy dwa utwory puszczono w
szwedzkiej telewizji. Byliśmy pierwszą szwedzką
kapelą, która wypuściła takie wideo - oczywiście
oprócz Abby, ale oni grali trochę inną
muzykę niż my. Naszym celem nie było przyciągniecie
uwagi większych wytwórni płytowych.
Nie pamiętam ile egzemplarzy sprzedano.
Nie zajmowaliśmy się sprzedażą naszej muzyki.
Foto: Heavy Load
Pomiędzy wydaniem "Death or Glory" a
"Stronger Than Evil" był tylko rok przerwy.
Czy wtedy byliście u szczytu swojej kreatywności?
Jakie nastroje panowały wtedy w zespole?
Styrbjörn Wahlquist: Fani naprawdę polubili
"Death or Glory", sprzedaliśmy mnóstwo egzemplarzy,
a koncerty okazały się wielkim sukcesem
- publiczność naprawdę pokazała swoje
uznanie dla tego co robimy. Gdy ogłosiliśmy, że
będziemy nagrywać nowy album to w przedsprzedaży
w Szwecji sprzedaliśmy ponad 20
tysięcy egzemplarzy, a nawet nie nagraliśmy
jednego nowego utworu. Oczywiście to było
zarazem bardzo inspirujące ale też wymagające.
Musieliśmy przebić "Death or Glory" nowym
albumem, który miał stać się "Stronger Than
Evil".
Jeśli chodzi o podejmowanie wyzwań i pęd ku
byciu coraz lepszym...
Ragne Wahlquist: Zawsze staram się pisać
coraz lepsze utwory próbując nowych rzeczy ale
jednocześnie zachowując muzyczną esencję
tego czym jest Heavy Load. Serce i dusza tego
czym jest Heavy Load muszą zawsze być obecne
i dla mnie nie jest to problem - przychodzi
mi to naturalnie. Jeśli chodzi o śpiewanie i
granie zawsze staram sobie rzucać wyzwania.
Czasem docieram do granicy swoich możliwości.
Myślę że to wszystko ma dwie strony - jedna
z nich sprawia, że nigdy do końca nie jesteś zadowolony
ze swojego wkładu, a druga tworzy
ten pęd do rozwoju i bycia coraz lepszym. Od
czasu do czasu zdarza się tak, że mam jakiś
pomysł, może wymyśliłem kawałek solówki,
której jeszcze nikt nie zagrał i gdy uda mi się go
wprowadzić w życiu to aż gubię się w swoich
emocjach. To samo zdarza się z wokalami i tekstami
- wizja tego jak coś zaśpiewać czy linijki
tekstu rodzi się z prawdziwych doświadczeń.
Pełnia szczęścia, nie mogę tego inaczej nazwać,
której wtedy doznaję jest wręcz ekstremalna; to
coś co mnie bardzo wzbogaca wewnętrznie i
emocjonalnie. Czasem gdy gitara i bębny grają
jednym głosem, gdy są jednością to wtedy wraca
to samo uczucie. Moc tych doświadczeń jest dla
mnie ważnym elementem napędowym w mojej
przygodzie i podróży z Heavy Load.
Wszyscy wiedzą, że Phil Lynott zagrał na
basie w utworze "Free". Czy to prawda, że grał
też w numerze tytułowym? Czy możecie ze
szczegółami opowiedzieć jak do tego wszystkiego
doszło? Jaki był Phil w studio podczas
nagrywania?
Ragne Wahlquist: Phil Lynott nie grał na
basie w utworze "Stronger Than Evil".
Styrbjörn Wahlquist: Mieliśmy z Philipem
Lynottem wspólnych znajomych. Phil był wtedy
w trasie i akurat był w Szwecji. Był w naszym
studio dwa razy. Posłuchał kilku naszych
utworów, a na "Free" brakowało akurat partii
basu. Utwór mu się spodobał i chciał w nim
zagrać na basie. Kilka dni później znów pojawił
się w studiu i nagraliśmy partię basu w kilka
godzin późnym wieczorem. Potem rozmawialiśmy,
imprezowaliśmy i graliśmy na flipperach w
studio - aż do piątej czy siódmej nad ranem.
Naprawdę miło spędziliśmy razem czas i mogliśmy
też porozmawiać na poważne tematy.
Był naprawdę miłym człowiekiem, świetnym
muzykiem, świetnym artystą i rewelacyjnym
tekściarzem.
Czy uważacie, że "Run With The Devil" może
pretendować do miana najlepszego utworu
Heavy Load? Moc i potęga tego utworu jest
naprawdę wyjątkowa. Dodatkowo refreen jest
wybitnie chwytliwy!
Ragne Wahlquist: Ocena naszej muzyki
zawsze pozostaje w rękach słuchacza. Każdy ma
swoje preferencje, a osobiste doświadczenia mają
w tym przypadku znaczenie. To jedna z tych
rzeczy, która czyni muzykę tak uniwersalną i
tak potężną - dzięki niej można komunikować
się z każdym człowiekiem. Nagranie "Run With
The Devil" poszło gładko, a partie perkusji
Styrbjörna i basu Torbjörna są znakomite. W
książeczce do reedycji "Stronger Than Evil"
będziecie mogli przeczytać nasze przemyślenia
na temat tego utworu. Nie mogę stwierdzić,
które z naszych utworów są najlepsze. Dla mnie
granie któregokolwiek z nich to radość i przygoda.
Nigdy nie wypuścilibyśmy na światło dzienne
utworu, z którego nie bylibyśmy zadowoleni.
Dla nas muzyka jest za ważna; zawiera dużą
część naszego serca i duszy. Jeśli nie posłuchasz
swojego wewnętrznego głosu to zatracisz siebie
i wyrządzisz krzywdę swojemu sercu i duszy i
będziesz czuł się fatalnie. Zwykle czuję się bardzo
dobrze więc jeśli chodzi o granie muzyki
jestem pogodzony sam ze sobą.
Wracając do tego utworu - co myślicie o coverze
Hammerfall, oczywiście zakładając, że go
słyszeliście?
Ragne Wahlquist: Hammerfall nagrał swoją
wersję "Run With The Devil" w Thunderload
Studios. Byliśmy współproducentami, inżynierami
dźwięku i zmiksowaliśmy ten kawałek.
Odpowiedź jest prosta - tak słyszeliśmy ich wer-
6
HEAVY LOAD
sję. Poczuliśmy się zaszczyceni faktem, że
chcieli nagrać ten numer. Hammerfall oddał
temu utworowi odpowiedni hołd i dodali tam
coś od siebie. Bardzo podoba nam się ich wykonanie.
Dwa lata później wydaliście singiel
"Monsters of the Night". Czy to miała być
zapowiedź czegoś nowego? Może nowego albumu?
Styrbjörn Wahlquist: (Jak nam się wydaje
chodzi o to, że "Monsters of the Night" zostało
wydane dwa lata po "Stronger Than Evil" a nie
po coverze "Run With The Devil" nagranym
przez Hammerfall). Nie, nieszczególnie. Ten
singiel nie miał być zapowiedzią niczego nowego.
Ludzie, którzy siedzą w przemyśle muzycznym
oraz w mediach i inni, którzy kręcili się
wokół nas, próbowali nas przekonać byśmy w
końcu napisali przebojową piosenkę - coś w
rodzaj "I Wanna Rock" Twisted Sister. Bardzo
się opieraliśmy ale nagle wpadliśmy na pomysł
nagrania tego zabawnego utworu. Miała dobry,
mocny groove i napisaliśmy do niej śmieszny
tekst o imprezowaniu aż poczujesz się jak jakiś
potwór. Prawdę mówiąc w tamtym okresie sporo
imprezowaliśmy. Wielu naszych przyjaciół
zmieniało się w coś nie z tego świata gdy trochę
poimprezowali. Zaprosiliśmy do studia mnóstwo
przyjaciół i gdy już tam byli to nagraliśmy
refren i różne dziwne fragmenty, jak krzyk przerażonej
kobiety, czy skrzypienie drzwi. Podczas
nagrywania imprezowaliśmy na całego i
przerwaliśmy dopiero wczesnym rankiem. Następnego
dnia, gdy mieliśmy zmiksować ten
utwór, wszyscy mieliśmy potwornego kaca. To
jedyny utwór Heavy Load, w którym wszyscy -
Ragne, Styrbjörn, Eddy - udzielamy się jako
główni wokaliści. Ragne nagrał wszystkie odgłosy
potworów. Świetnie się bawiliśmy nagrywając
ten singiel. Sprzedawał się rewelacyjnie
ale nie był muzyczną zapowiedzią nowego albumu.
Słyszałem plotkę, że w 1987 roku nagrano
niewydany album Heavy Load - czy to prawda?
Jeśli to możliwe czy możecie przybliżyć
styl muzyczny tego albumu?
Ragne Wahlquist: Niektóre utwory z tego
albumy faktycznie istnieją. Część z nich jest
nagrana, a nawet zmiksowana ale ogólnie brakuje
wielu ważnych elementów - tutaj solówki
gitarowej, a tam wokali. Inne utwory to tylko
szkice. Zobaczymy czy w przyszłości starczy
nam czasu i energii by dokończyć nagrywanie
Foto: Heavy Load
Foto: Heavy Load
tego albumu. Jeśli chodzi o styl: Uważamy, że to
naturalny rozwój stylu znanego ze "Stronger
Than Evil". Są tam zarówno szybkie numery
jak "Run With The Devil" i ciężkie jak "Stronger
Than Evil". Niektóre fragmenty są bardziej
spokojne - w stylu utworów takich jak
"Dreaming" czy "Traveller". Teksty są podobne
do tych na "Death or Glory" czy "Stronger
Than Evil". Mamy nadzieje, że kiedyś fani będą
mogli usłyszeć te utwory i wyrazić swoje opinie.
W 1985 roku nagraliście też kawałek "I Am
Me" na kompilację "Rocket - Caught in Steel".
Są jakieś ciekawe historie związane z tym
kawałkiem i tą kompilacją?
Ragne Wahlquist: Utwór "I Am Me" został
nagrany podczas nagrywania "Stronger Than
Evil". Jak mówiliśmy, by uzyskać jak najlepsze
brzmienie, zawsze próbowaliśmy umieszczać
około 20 minut muzyki na jednej stronie płyty
winylowej. W lecie 1983 roku, gdy nagrywaliśmy
"Stronger Than Evil" w Decibel Studios
nagraliśmy też dwa dodatkowe utwory, które
nie weszły na album z powodu wspomnianego
limitu czasowego: "Air Raid" oraz "I Am Me".
Teraz, w końcu, są dołączone jako bonusowe
utwory na reedycji "Stronger Than Evil".
W przypadku Heavy Load pojawiło się mnóstwo
bootlegów. Są bootlegi na winylach i cała
masa bootlegowych wydań CD. Jedyne wydania
CD, które nosiły znamiona oficjalnych
ukazały się w 1996 roku, w Japonii - zostały
wydane przez King Records. Raz na zawsze
ustalmy - czy to były oficjalne wydania?
Ragne Wahlquist: Tak to były oficjalne wydania.
King Records podpisało umowę licencyjną
z naszą wytwórnią Thunderload.
Czy w pewien przewrotny sposób nie poczuliście
się zaszczyceni tymi bootlegami i tym, że
albumy zespołu nadal cieszą się niesłabnącym
zainteresowaniem?
Styrbjörn Wahlquist: Cóż wszystkie te bootlegi
wyprodukowano w najróżniejszych zakątkach
świata co pokazuje jak wielkie jest zainteresowanie
naszą muzyką. Z jednej strony czujemy
się zaszczyceni, że fani je kupili; z drugiej strony
rozumiem, że inni ludzie zarabiają krocie na
naszej muzyce. Przez ostatnie dwa lata kilka
razy zdarzało nam się podpisywać autografy bo
fani nas o to prosili. Podczas podpisywania
zwykle spędzaliśmy ponad godzinę bez przerwy
podpisując winyle i kompakty - przeróżne
wydania. Około 90 procent tych płyt to bootlegi,
a fani często nawet tego nie wiedzą. W
Szwecji różni sprzedawcy często zapodają nam
taką gadkę: "Stary świetnie Cię spotkać... twoje
albumy ciągle doskonale się sprzedają w moim
sklepie... oh, tak, no tak... chodzi mi o bootlegi, oczywiście
o bootlegi."
Czy byliście świadomi kultu jakim obrósł
Heavy Load w takich krajach jak Grecja?
Przez długi czas byliście przeciwni wszelkim
reedycjom. Co sprawiło, że w końcu powiedzieliście
tak i zdecydowaliście się dorzucić
bonusowe kawałki? Czy możecie przybliżyć
nam trochę te bonusy?
Styrbjörn Wahlquist: Cóż, najwcześniejsze
znaki pojawiły się już 20 lat temu. Byłem w studio
z innym metalowym zespołem i produkowałem
ich album gdy zadzwonił telefon.
Na drugim końcu linii usłyszałem głos który
mówił:
"Nazywam się Greg Varsamis. Dzwonię z Grecji.
Dodzwoniłem się do Thunderload Studios?" "Tak
jest," odpowiedziałem.
"Oh.... Czy przy telefonie jest Ragne lub Styrbjörn
Wahlquist?".
"Tak, z tej strony Styrbjörn," odpowiedziałem.
"Oh... nie wierzę, że z Tobą rozmawiam!"
wykrzyknął.
"Cóż, ja nie wierzę, że rozmawiam z Tobą",
odpowiedziałem. I obaj się serdecznie roześmia-
HEAVY LOAD 7
8
HEAVY LOAD
liśmy.
Greg powiedział mi, że od wieków jest wielkim
fanem Heavy Load i że jesteśmy bardzo popularni
w Grecji. Tak naprawdę nazywano go
Greg "Heavy Load" Varsamis i wydawał on
magazyn nazwany Singing Swords - od tytułu
utworu Heavy Load z płyty "Stronger Than
Evil". Mniej więcej dziesięć lat później przyjechał
do Sztokholmu, spędziliśmy sporo czasu
w metalowych klubach. Zostaliśmy przyjaciółmi.
Czyli już od dwóch dekad wiedzieliśmy, że
w Grecji bardzo wielu fanów interesuje się
Heavy Load. Przez ostatnie dwa lata zrozumieliśmy
to lepiej gdy z prośbą o wydanie oficjalnych
reedycji zwrócił się do Chris Papadatos
z No Remorse Records z Aten - wielki fan
naszej muzyki. Oczy otworzył nam także entuzjazm
Barta Gabriela z Gabriel Management
i jego przekonanie, że Heavy Load jest popularny
w wielu różnych krajach świata. Co także
jest ważne - w 2016 roku zostaliśmy zaproszeni
na festiwal Up The Hammers przez promotora
Manolisa Karazerisa. Odznaczono nas "medalem
honoru". Headlinerem na tym festiwalu
była grecka grupa Heathens from the North -
tribute band Heavy Load (nazwana oczywiście
od utworu Heavy Load). Kiedy doświadczyłem
tego jak grają nasze utwory z mnóstwem pasji -
byłem niesamowicie poruszony. Moja własne
pragnienie grania stało się wręcz nieznośne. Tak
bardzo chciałem znów grać, że stało się to aż
bolesne. To doświadczenie wznieciło we mnie
ogień. Gdy wróciłem do domu, do Szwecji, opowiedziałem
o tych uczuciach bratu i to wzbudziło
ten płomień także u niego. I wtedy nie
mogliśmy po prostu przestać. Przez wiele lat
staraliśmy się odseparować od muzyki bo znaczyła
dla nas za wiele i była źródłem zbyt silnych
emocji - ale teraz nie możemy już patrzeć
na wszystko z daleka. Nikt nie może uciec swojemu
przeznaczeniu... W epoce internetu i
Facebook gdy zaczęły się pojawiać pytania o
reedycje od dziennikarzy i wytwórni płytowych
- wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że zainteresowanie
naszą muzyką ciągle rośnie i nie jest
ograniczone do tylko jednego kraju.
Słyszeliśmy plotki i pogłoski mówiące, że
Heavy Load w końcu kiedyś wróci na scenę.
Pytanie nasuwa się samo - kiedy i gdzie?
Styrbjörn Wahlquist: Gdy to piszę w szwedzkiej
telewizji narodowej właśnie ogłoszono,
że wrócimy na scenę w 2018 roku - po 33 latach
nieobecności. Na razie zagramy trzy koncerty
na festiwalach, które od wielu lat nas o to
prosiły. Będziemy jednym z głównych zespołów
na festiwalu Sweden Rock 8 czerwca, headlinerem
festiwalu Up The Hammer w Atenach
26 maja oraz headlinerem Keep It True w
Niemczech 28 kwietnia. Możliwe, że później w
2018 zagramy też w innych miejscach.
W na koniec - co myślicie o nowej fali klasycznych
szwedzkich zespołów heavy metalowych?
Jest ona teraz bardzo silna...
Styrbjörn oraz Ragne: To cudownie, że młodzi
muzycy znów sięgnęli do korzeni metalu. Wiele
z tych zespołów jest po prostu świetnych. Choć
chłopcy i dziewczęta grający w tych zespołach
są od nas mocno młodsi to tak naprawdę czujemy,
że jesteśmy w tym samym wieku. Łączy nas
heavy metalowy duch!
Dziękuję Wam za rozmowę.
Foto: Heavy Load
Michał Zdancewicz
Heavy Load - Full Speed at High Level
1978 Heavy Sound
Z debiutami bywa naprawdę różnie. Czasem to
pierwsze dokonania stają się tymi legendarnymi
i owianymi największą sławą. Innym razem są
tylko zapowiedzią tego, co dopiero ma nadejść,
pewnym przedsmakiem prawdziwego głównego
dania. W przypadku Heavy Load można jasno
stwierdzić - ich debiutancki album plasuje się w
tej drugiej kategorii. Przy czym warto podkreślić
jedną rzecz - to nie jest słaby album! "Full
Speed at High Level" to całkiem smakowity
kawał hard'n'heavy, czy po prostu klasycznego
heavy metalu. Czuć tu mnóstwo pierwotnych
inspiracji braci Wahlquist - wiele numerów ma
dość czytelny sznyt Zeppelin/ Sabbath. Tu i
ówdzie pojawia się też temat a la Deep Purple.
Jednocześnie wszystko to spogląda w kierunku
nadchodzącego NWOBHM. Tu i ówdzie jest
mocniej, a riffów nie powstydziliby się tuzy brytyjskiego
metalu - weźmy pędzący riff z "Moonlight
Spell" albo bardziej kroczący "Midnight
Crawler". Epicki "Storm" to coś w rodzaju szwedzkiej
odpowiedzi na "War Pigs". Mówiąc
krótko - wszystko nadal pływa tu w atmosferze
rodem z lat 70., a jednocześnie zespół z odwagą
patrzy w przyszłość bo czuć tu zalążki nadchodzącej
potęgi. To album stojący w rozkroku
i jeszcze nie do końca zdecydowany oddać się w
pełni heavy metalowi. Najlepszym przykładem
są wokale - czuć, że Ragne bardzo się stara ale
nie do końca jednak mu to wychodzi. To w zasadzie
jedyny poważniejszy minus tego krążka.
Heavy Load rozwinie skrzydła dopiero na
następnym wydawnictwie ale jeśli chcecie
poczuć jak powstawała szwedzka stal to spokojnie
możecie włączyć ten krążek. Nie powinniście
się zawieść!
Heavy Load - Metal Conquest
1981 Thunderload
Wystarczy jedno spojrzenie na okładkę i wszystko
staje się jasne. Zmężniał nam Heavy Load
przez te trzy lata od debiutu. Nabrał siły, mocy
i przede wszystkim wizji. I choć gdzieś tam zostały
resztki hard rockowego brzmienia to
możemy powiedzieć w przypadku tej EP-ki -
witamy w krainie heavy metalu. Choć o heavy
można było też mówić przy debiucie to tutaj
wątpliwości nie ma. Wszystko jest podane w
sposób dużo bardziej dosadny. Riffy straciły
rock'n'rollowy posmak i ulotnił się nastrój lat
70. Jest mocniej, poważniej i bardziej hymnicznie.
Już otwieracz "You've Got the Power"
pokazuje nowe oblicze Heavy Load. Cięte
gitary, dużo lepsze wokale i większa moc muzyki.
Właściwie nie sposób się do czegokolwiek
przyczepić w przypadku tego wydawnictwa.
Lepsza jest nawet produkcja - uwagę przykuwa
szczególnie pełniejsze brzmienie gitar. To po
prostu Heavy Load jaki znamy z następnych
dwóch albumów. To heavy metal najczystszej
próby - mocarny, chwytliwy i pełen tego trudnego
do uchwycenia metalowego ducha. Trudno
wysnuć tu jakieś porównanie do innych zespołów
ale nadal czuć Black Sabbath oraz
sporo Judas Priest. Nowi członkowie zespołu -
Eddy Malm oraz Torbjörn Ragnesjö - sprawdzają
się w swoich rolach wręcz wyśmienicie.
Szczególnie dobrym nowym rekrutem okazał
się Malm - jego pojedynki gitarowe z Ragnem
to świetny dodatek do każdego z kawałków.
Jeśli miałbym wyróżnić jakiś kawałek (choć
wszystkie są znakomite) to będzie to zamykający
płytę "Heathens from the North". W tych
czterech minutach jest wszystko co powinno
cechować metalowy hymn. Nie omijajcie tego
wydawnictwa tylko dlatego, że to EP-ka.
Jakościowo to absolutny top gatunku i spokojnie
można ją postawić obok największych
klasyków. Takich jak następny album…
Heavy Load - Death or Glory
1982 Thunderload
I w końcu tu dotarliśmy. Trochę nam to zabrało
- jeden pełen album oraz EP-ka - ale warto było
czekać. Bo to co dostajemy na drugim LP
Heavy Load to muzyka najwyższej jakości.
Właściwie można powiedzieć, że jeśli chodzi o
heavy metal to jest to jeden z klasyków i rzecz,
którą spokojnie można postawić obok najlepszych
płyt Iron Maiden, Priest czy Accept.
Nie wierzycie? Wystarczy posłuchać tego, co na
krążku i od razu przenosimy się do krainy riffem
i stalą płynącej. I choć już na "Metal
Conquest" muzycznym motywem przewodnim
był, z całą pewnością, heavy metal to gdzieś tam
majaczył posmak lat 70. i hard rocka. Cóż -
tutaj te majaki odchodzą w siną dal. Kiedyś w
dyskusji opisałem tę płytę jako "heavy metal o
heavy metalu, dla fanów heavy metalu". Może i
lekkie masło maślane ale doskonale opisuje to
co się tu dzieje. Heavy Load nie kombinuje, nie
tworzy specjalnie skomplikowanych konstrukcji,
numerów z wieloma motywami czy toną
riffów. Nie - tutaj jest prosto, konkretnie i skutecznie.
Jako przykład weźmy otwieracz -
"Heavy Metal Angels (In Metal and Leather)".
Riff prosty jako konstrukcja cepa ale wszystko
w tym numerze gra doskonale i jest na swoim
miejscu. W efekcie mamy wręcz wzorcowy
heavy metalowy hymn. I tak przez całą płytę.
Nieważne czy mówimy o rozpędzonym "Might
For Right" czy wolniejszym "The Guitar is My
Sword". Każdy numer to klasyk. Jeśli mógłbym
to przyczepiłbym się do czegoś ale nie bardzo
jest do czego. Może produkcja mogłaby być
bardziej mięsista ale to naprawdę nieistotny
szczegół. Warto za to zwrócić uwagę na linie
wokalne - to one często wręcz napędzają utwory
i nadają im nieprzyzwoitej wręcz przebojowości.
Jednocześnie wszyscy muzycy wchodzą na
jeszcze wyższy poziom niż na EP-ce. Cóż więcej
można powiedzieć - diament klasycznego heavy
metalu bez ani jednej ryski. Najlepsze, że
zespołowi uda się powtórzyć tą sztukę na
następnym (i ostatnim) albumie studyjnym…
Heavy Load - Stronger Than Evil
1983 Thunderload
Jeśli "Death or Glory" to był sierpowy, po
którym jeszcze jakoś stoimy na nogach w ringu,
to "Stronger Than Evil" to podbródkowy,
który definitywnie kończy sprawę. Właściwie
na tym mógłbym kwestię zakończyć i iść do
domu ale wypadałoby coś jeszcze napisać.
Warto spojrzeć na datę wydania albumu - w
1983 roku Heavy Load nie był już tak samotnym
zespołem. W Szwecji pojawił się wysyp
klasowych grup - Silver Mountain, Torch czy
Gotham City to tylko niektóre z nich, które
wydały w tym okresie naprawdę dobre krążki.
Nasi herosi z Heavy Load zaczęli po prostu
mieć poważną konkurencję. Jak z tego wybrnęli?
Obronną ręką. Niespecjalnie zmienili
styl w porównaniu do "Death Or Glory". Dalej
mamy do czynienia z riffowym lecz melodyjnym
heavy metalem według najlepszych,
sprawdzonych receptur. Na albumie jest jednak
jeden przepotężny cios, o którym muszę
wspomnieć - "Run With The Devil". Szybki, z
zabójczym riffem i ultra chwytliwym refrenem -
to najlepszy numer w karierze braci Wahlquist.
Jeden z kandydatów do roli "wzorcowy numer
heavy metalowy". Na drugim biegunie jest marszowy,
lekko sabbathowski "Roar Of The North"
- numer prawie tak samo dobry z rewelacyjną
narastającą partią gitarową w środku utworu.
Mamy też majestatyczny, podniosły "The King",
za który też należą się wysokie noty (świetna
praca basu!). Niestety, nie wszystko jest tak
udane jak na poprzedniku. Mamy na nim bowiem
powrót to hard rockowych klimatów w
numerach takich jak "Free" czy "Saturday
Night". To nie są złe kawałki - jako rockery sprawiają
się bardzo dobrze ale ma się wrażenie
lekkiego pęknięcia na metalowym monolicie.
Całościowo jednak to nadal znakomity album.
Każdej kapeli życzyłbym takich "potknięć" jak
ten krążek!
Michał Zdancewicz
HEAVY LOAD 9
że demo zadziałało w tej materii.
HMP: Cześć! Na sam początek, chciałbym
zadać parę pytań na temat waszej przeszłości,
jeśli nie jest to zbyt dużym problemem dla
Ciebie? Co było waszym głównym celem,
kiedy zakładaliście zespół?
Dan Watson: Cześć Jacek! Chcieliśmy być jak
bohaterowie z naszej młodości. Chcieliśmy być
tacy jak UFO, Judas Priest, Iron Maiden,
Black Sabbath, Scorpions, Rainbow, Rush
czy Kiss, wymieniając parę z nich. Kochaliśmy
tę muzykę, która w końcu sprawiła, że zabraliśmy
się za rozwój naszych umiejętności muzycznych,
by mieć kiedyś możliwość tworzenia
własnych utworów.
Powiedziałeś już o muzycznych inspiracjach,
"Tak, mieliśmy wtedy niepisaną
przyjacielską rywalizację z Sadus"
Tak na moje pytanie dotyczące późnych lat osiemdziesiątych odpowiedział
gitarzysta kultowego (w pewnych kręgach oczywiście) zespołu, Dan
Watson. Opowiedział o tym, dość nieszczęśliwym okresie dla zespołu, jakim był
schyłek thrash metalu, o początkach jako Paradox i obecnej sytuacji w zespole po
wydaniu najnowszego albumu "Wrath of The Reaper". Zapraszam do wywiadu.
zmieniona w tym samym roku, mam rację?
Dlaczego ją zmieniliście na Hexx?
Tak, kiedy mieliśmy nasz pierwszy układ z
Mike'em Varney'em z Shrapnel Records, to
dostaliśmy od niego informację, że jest już parę
zespołów, które nazwały się Paradox, tak więc
zaproponował nam zmianę nazwy w celu uniknięcia
ewentualnych problemów z rozpoznaniem
nazwy na rynku. Z tych wszystkich nazw,
które powstały podczas naszej burzy mózgów,
jedynie Hexx był tą, na którą wszyscy mogli się
zgodzić. Tak o to Hexx powstał!
Foto: Hexx
Jak dużo mieliście koncertów przed wydaniem
waszego debiutu?
Człowieku, mieliśmy wtedy okazję zagrać już
setki koncertów! Wtedy zagralibyśmy nawet na
otwarcie koperty (w sensie, że szukali każdej
okazji do zagrania koncertu - przyp. red.)! Graliśmy
na przyjęciach oraz na piwnych podwórkowych
pijatykach, zanim przeszliśmy do rotacji
klubów nocnych w Północnej Karolinie.
Jak długo pracowaliście nad waszym debiutem,
czyli albumem "No Escape"? Co chcieliście
przekazać za jego pośrednictwem?
Nagraliśmy "No Escape" w legendarnym Prairie
Sun Studios w Północnej Karolinie. Myślę,
że spędziliśmy tam trzy tygodnie, włączając miksowanie
tego albumu. Tym albumem chcieliśmy
powiedzieć tylko tyle, że Hexx tu jest i jest
gotowy na dostarczenie solidnej porcji rockowego
kopnięcia.
Ile recenzji, opinii mieliście okazję zobaczyć na
temat waszego debiutu w roku 1984? Był on
mniej doceniany, niż w chwili obecnej?
O ile mnie pamięć nie zawodzi, to było bardzo
dużo dobrych opinii i recenzji na temat albumu
"No Escape", w momencie jego publikacji. To
bardzo nas podniosło na duchu. Jednak nie było
żadnego wsparcia, które pozwoliło by zorganizować
trasę, a album był głównie wydany w Stanach
Zjednoczonych. W Europie jedyną możliwością
jego nabycia był import prosto ze Stanów
Zjednoczonych.
Dlaczego zerwaliście z Dennis'em Manzo po
wydaniu "No Escape"? Czy była jakaś kłótnia,
czy to raczej on musiał zająć się swoimi
problemami?
Nie, nie było żadnych kłótni, dąsania się czy
czegokolwiek podobnego. Po "No Escape" byliśmy
przeświadczeni, że dzięki temu albumowi
raczej nie zostaniemy bogatymi ani sławnymi
gwiazdami rocka. Manzo zdecydował, że nie
chce dalej kontynuować kariery w muzyce, opuścił
zespół i zdobył pracę kasjera bankowego.
10
czy mógłbyś powiedzieć o innych ich źródłach,
takich jak książki i filmy?
Uwielbialiśmy wszystkie rodzaje filmów i książek
grozy, zresztą lubimy je aż do dnia dzisiejszego.
Osobiście pochłaniam wszystko co zostało
stworzone przez Williama Castle'a, Alfreda
Hitchcocka oraz Rogera Cormana. Uwielbialiśmy
także wszystkie ówczesne slashery, takie
jak filmy z serii "Piątek Trzynastego" czy wszystkie
"Koszmary z Ulicy Wiązów" w reżyserii
Wesa Cravena. Również książki i filmy na ich
podstawie Stevena Kinga oraz Clive'a Barkera,
tak jak filmy od "Hell Razor". Byliśmy bardzo
tym wszystkim zainspirowani.
Z tego co mi wiadomo, zaczęliście pod nazwą
Paradox w roku 1983, która jednak została
HEXX
Co według Ciebie oznacza "Hexx"? Czy jest
to czar (cytując "She put a Hexx on you" z
"The Hexx") czy coś bardziej złożonego? Jedynie
zależy mi na prawidłowym rozumieniu waszej
nazwy...
Z tego co wiem to w przyjętym rozumieniu
"Hex", to raczej klątwa niż czar. Nic bardziej
złożonego poza tym. Wyglądała na całkiem fajną
nazwę dla zespołu w tamtym czasie.
Gdzie nagraliście wasze pierwsze demo? Jak
długo nad nim pracowaliście?
To było całkiem dawno, na pamiętam już dokładnie
gdzie nagraliśmy to demo. To było małe,
wyposażone w szesnasto-ścieżkowy sprzęt
studio tam gdzieś w Bay Area w San Francisco.
Myślę, że zarejestrowaliśmy je w ciągu dnia lub
dwóch. Ono przyciągnęło uwagę wcześniej
wspomnianego Mike'a Varney'a i doprowadziło
do naszego pierwszego kontraktu. Myślę
"Under The Spell" został nagrany z nowym
wokalistą, Dan'em Bryant'em. Potem on, jak
Manzo, opuścił zespół chwilę po wydaniu
albumu. Możecie powiedzieć coś więcej na temat
tej epoki w waszej karierze?
Kiedy Dan Bryant pierwszy raz dołączył do
Hexx, by nagrać demo "Under The Spell", to
miał wtedy własną kapelę i myślę sobie, że
Hexx miał być kolejnym krokiem na jego własnej
drodze kariery. Miał okazję wystąpić w
przesłuchaniu na wokalistę Black Sabbath po
odejściu Ozziego, jednak mu się nie udało. Niestety
opuścił zespół niedługo po wydaniu już
skończonego "Under The Spell". Nie winię go
za to. Wtedy nie mieliśmy żadnych pleców,
które by zorganizowały trasę, a sam album nie
został nawet zauważony, ani doceniony (to
przyczyniło się do zmian gatunkowych w naszej
muzyce, od power metalu przez speed i thrash
po death metal).
Ile mieliście okazji zagrać koncertów po tym
feralnym dla was "Under the Spell"?
Nie wiele, może pięć, najwyżej sześć. Dan i nasz
perkusista, Dave Schmidt również opuścili kapelę
chwilę po wydaniu tego albumu.
Co sądzicie o epoce z Clint'em Bower'em na
wokalach?
To był dla nas bardzo frustrujący czas. Mieliśmy
dość tego całego cyrku z wokalistą prowadzącym
i uznaliśmy, że powinniśmy sprawdzić,
czy ktoś z nas nie jest w stanie zostać wokalistą.
Clint się nadał, tak więc uznaliśmy, że zrobimy
demo z paroma nowymi utworami, z nowszym,
bardziej agresywnym stylem. Z tego potem powstał
mini albumem "Help Yourself". To demo
sprawiło, że dostaliśmy kontrakt z sublabelem
angielskiego wydawnictwa Music For Nations,
Under one Flag, czego wynikiem była późniejsza
płyta "Quest for Sanity" zawierająca pięć
utworów. Została ona dobrze odebrana, więc
potem stworzyliśmy "Watery Graves" składającą
się z trzech utworów. Następnie nagraliśmy
"Morbid Reality" i zawarliśmy kontrakt z Century
Media.
Czyli w pewnym sensie "Under the Spell" był
punktem zwrotnym w waszej karierze?
Powinien nim być, jednak nie był. Album nie
był zauważony ani doceniony w tamtym czasie.
To było dla nas zniechęcające, gdyż uważaliśmy,
że ten album był o wiele lepsze niż "No
Escape".
Co sądzisz o wydawnictwach z tamtych lat?
Mówię tu o Roadrunner Records oraz o Shrapnel
Records. Możesz opowiedzieć o nich więcej?
Shrapnel Records dystrybułował "Under the
Spell" tylko w Stanach Zjednoczonych, jednak
Mike Varney dogadał się z Roadrunner i dzięki
temu mieliśmy możliwość dystrybuowania
naszego drugiego albumu w Europie, więc można
było go kupić w Europie, bez kosztownego
importu, tak jak to było z "No Escape". Było
świetnie mieć album w obu wydawnictwach, jednak
nie mieliśmy żadnego wsparcia koncertowego,
tak więc byliśmy poza obiegiem pod tym
względem.
Tak właściwie, dlaczego zmieniliście wasz
styl z power/speed na death metal. To o czym
wcześniej mówiliśmy, czyli te albumy po
"Under the Spell". Czy to była tylko kwestia
porażki tego albumu?
"Under the Spell" wcale nie poprawiło naszej
sytuacji. Byliśmy wtedy wkurwieni i źli. W tamtym
czasie, jeśli chciałeś grać koncerty w San
Francisco, to musiałeś stać w szranki z innymi
zespołami, które wtedy powstawały. Death Angel,
Forbidden Evil, Possessed, Blind Illusion,
Exodus czy Metallica. Wyglądało na to,
że ten styl power metalowy, który był na naszych
albumach był już niepopularny i żeby
pozostać w miarę widocznym zespołem, musieliśmy
zacząć grać szybciej i bardziej agresywnie.
Albo to, albo czekanie przez te dziwne trzydzieści
lat, jak ktoś ponownie odkryje nasze dwa
pierwsze albumy.
Skoro o tym mowa, to jaki thrash/death metalowy
klasyk z tamtych lat był waszym faworytem.
Z pewnością coś powiecie o Sadus,
mam rację?
Tak, mieliśmy wtedy niepisaną przyjacielską rywalizację
z Sadus, dotyczącą tego, kto stworzy
najbardziej brutalny album. Tak to powstało
"Morbid Reality". Ha! Myślę jednak, że musiałbym
powiedzieć, że to Sadus wygrało w tej
kwestii.
Jeśli "Quest for Sanity" miałby być ścieżką
dźwiękową do filmu, to jaki to tytuł byłby?
"Szeregowiec Ryan".
Foto: Hexx
Co zainspirowało okładki albumów takich jak
"Morbid Reality", "Watery Graves" i "Quest
For Sanity"? Co o nich obecnie sądzicie?
Okładki tych albumów są częścią konceptu odwróconej
kolejnością trylogii, na który wpadliśmy
wtedy (a wtedy paliliśmy dość dużo pewnych
wynalazków). Najpierw mamy "Quest
for Sanity", który wieńczy trylogię sceną postaci
pół-człowieka i pół-robota, która rozcina
sobie czerep piłą do kości, w celu wypuszczenia
wszystkich demonów i całego tego szaleństwa,
które jest w jego głowie. "Watery Graves" pokazuje
zaś tą samą postać, która jest zanurzona
w toni wybrzeża futurystycznej wojny, przebywając
na plaży opętanej konfliktem, w połowie
swojej drogi życiowej. Zaś ostatni album i początek
tej okładkowej trylogii to "Morbid Reality",
który pokazuje, że nasza maskotka została
zrodzona z technologii, jako cybernetyczny
niewolnik, powstały po to by walczyć z
niekończących się konfliktach i wojnach dla rządu
aż po kres swojego życia. Jak już mówiłem,
wtedy przez większość naszych dni byliśmy pod
wpływem. Ha! Dobre czasy!
A byliście zainspirowanii Biblią bardziej, niż
ten jeden cytat: "Though I walk through the
Valley of the Shadow of Death I will fear no
evil"? Mówię tu o tekście z "Fire Mushrooms"
który był cytatem z Psalmu 23:4 (zresztą użytym
w zmienionej formie również przez Blood
Feast).
Nie bardzo. To był utwór Clint'a Bowers'a i jego
powinieneś się spytać, dlaczego użył tego cytatu
w tym utworze?
Co sądzisz o "Morbid Reality" dzisiaj?
Człowieku, byliśmy u kresu wytrzymałości, kiedy
napisaliśmy i nagraliśmy ten album. Byliśmy
sfrustrowani tymi próbami odniesienia realnego
sukcesu, sprawiły one, że przestaliśmy się tym
przejmować. Chcieliśmy stworzyć jak najbardziej
brutalny i techniczny album, jaki tylko
mogliśmy. Chcieliśmy pokazać jak złożona, szybka
i brutalna może być aranżacja naszych
utworów. Jak zresztą wcześniej powiedziałem,
próbowaliśmy zdeklasować ostatni wtedy album
Sadus. Nie słuchałem dawno tego albumu.
Przynosi mi on parę smutnych wspomnień.
Hexx rozpadło się w 1995. Dlaczego? Powody
personalne? Malejąca popularność death/
thrashu, czy oba naraz?
W 1995 zapadł się grunt pod nogami sceny
heavy metalowej. Grunge z Seattle nabierał
popularności, a Century Media nie chciała z
nami kontynuować współpracy po wydaniu
"Morbid Reality". Naprawdę ciężko pracowaliśmy
przez ponad dziesięć lat, by spróbować i
stworzyć zespół. Nie widzieliśmy już w tym
przyszłości. Wtedy uznaliśmy, że trzeba przyjąć
tę porażkę i skończyć naszą przygodę z zespołem,
lub chociaż zrobić sobie od niego przerwę.
Taką przerwę na prawie dwie dekady!
Powróciliście w roku 2013. Jak się czuliście po
powrocie? Co możesz powiedzieć o pierwszych
dwóch latach po wskrzeszeniu zespołu?
Jak dla mnie to dwa pierwsze lata były pełne
frustracji i zamieszania. Od momentu, w którym
zgodziłem się, że zagram jako Hexx na festiwalu
Keep It True, byłem zobowiązany do
ponownego tworzenia tego zespołu. Musiałem
przejść przez parę niefajnych rzeczy. Stanąłem
twarzą w twarz z wieloma przeciwnościami podczas
pierwszego roku. Pierwszy basista Hexx,
Bill Peterson ciężko zachorował i musieliśmy
znaleźć zastępstwo. Potem dokonałem złych
wyborów perkusistów, z którymi miałem występować.
A tak poza tym, z Dennisem Manzo
też nie było łatwo. Jak było tego wszystkiego
było mało, byłem w środku zaognionych konwersacji
z Mike'em Varney'em, który próbował
zdobyć kontrakt z Metal Blade na ponowne
wznowienia naszych starych albumów. Drugi
rok też nie był zbyt dobry. Współpraca z
Dan'em Bryant'em to nie był piknik. Miał on
swoje pewne specyficzne problemy. Spędziliśmy
cały rok na przygotowaniach do Headbangers
Open Air Festival, zaś on nawet nie zaprzątnął
sobie głowy, by nauczyć się tekstów. Kiedy
polecieliśmy do Niemiec, to linie lotnicze zgubiły
nasze instrumenty i w ostatniej chwili musieliśmy
je pożyczyć. To było cholernie stresu-
HEXX 11
jące!
Zanim jeszcze przejdziemy do bardziej
szczegółowej opowieści na ten temat, to mam
pytanie w innej kwestii. Jak sądzisz, ile osób
wie o waszym powrocie?
Myślę, że obecnie dość duże grono miało okazje
o tym usłyszeć. Wraz z wydaniem naszego
najnowszego albumu "Wrath of the Reaper"
zamierzamy być jeszcze bardziej popularni.
dupy, ponieważ Dan miał problemy z śpiewaniem
utworów, które Manzo wykonywał na
"No Escape", a Manzo miał małe problemy z
utworami, które wykonywał Dan Bryant na
"Under The Spell". Myślałem, że na HOA
bardzo dobrym rozwiązaniem byłaby alternatywna,
w której Manzo wykonuje utwory z debiutu,
następnie schodzi na bok i łapie oddech,
kiedy Dan Bryant śpiewa utwory z drugiego
albumu. Nie tak to miało wyglądać. Już odbiegając
od tematu, to Eddy Vage jest wokalistą,
który potrafi zaśpiewać utwór z każdego albumu
z łatwością i brzmi po prostu świetnie!
Co sądzisz obecnie o demie "Up To the Grave"?
Uggh! Nie mogę nawet słuchać tego dema.
Przywołuje zbyt wiele frustrujących wspomnień
dotyczących pracy z Dennisem Manzo. Tak
zasadniczo, to skończyło się na tym, że na nowym
albumie użyliśmy tylko dwóch utworów z
tego dema z 2013 roku… utwory "A Dark Void
of Evil" oraz "Screaming Sacrifice" są właśnie z
tego dema. Jak widzisz, jak miałem słowa i muzykę
na te utwory już napisane, wtedy przyszedł
do nas ponownie Manzo, by pracować z
on wciąż nie zapamiętał tekstów. Wciąż musiał
je czytać z kartek. Miał nawet zeszyt ze wszystkimi
tekstami utworów, które czytał za każdym
razem. Nie zauważyłem żeby miał problem
z zapamiętaniem tekstów swoich własnych
utworów, które śpiewał ze swoim własnym
zespołem. Kiedy przyjechaliśmy do Niemiec,
odkryliśmy że linie lotnicze podziały moją
gitarę i bas Mike'a. Mieliśmy nadzieje, że zostaną
odnalezione i nam zwrócone przez linie
lotnicze. Tako się nie stało i w dniu występu,
przygotowując się do sztuki, biegaliśmy jak szaleni
za kimś, kto by pożyczył nam instrumentów,
byśmy mogli wykonać nasz set. Przez ten
cały czas Dan Bryant chodził za mną, pytając
mnie o teksty i spisując je na każdym kawałku
papieru, który mu wpadł w ręce. Mieliśmy
szczęście, że goście z Aftermath pożyczyli nam
swoje instrumenty. Bas był spoko, jednak gitara
była całkiem nowa i nie trzymała stroju nawet
na jeden utwór. Tak już na dokładkę, mój tuner
wysiadł, tak więc musiałem stroić gitarę ze słuchu
po każdym utworze. Poza tym lało,
grzmiało i wiało jak cholera. Próbowaliśmy dać
jak najlepszy występ, a Dan Bryant próbował
odczytywać tekst z tych małych kawałków
papieru, które latały po całej scenie. To był
koszmar! Na pewno nie był to nasz najlepszy
występ. Kiedy powróciliśmy z tego fiaska, uznałem,
że nie możemy kontynuować współpracy z
nim i zaczęliśmy od razu szukać nowego wokalisty.
A Eddy Vega po prostu wpadł i ocalił
nasz zespół!
Czy rocznicowe wydanie "Under the Spell"
wraz z debiutem sprawiło, że staliście się
bardziej popularni?
To całkiem dobre pytanie. Chciałbym żeby tak
było. Zresztą tutaj musimy poczekać na to, co
przyniesie los.
Jak przebiega współpraca z Eddy Vegą i
Bobbie Wrigt'em (tak, tego z Brocas Helm)?
Obaj są najmilszymi gośćmi, z jakimi tylko
mógłbyś współpracować! Bardzo łatwo się z
dogadać i obaj są profesjonalistami. Gdyby nie
oni, to byśmy pewnie o Hexx nawet nie gadali.
Wiesz co się obecnie dzieje w Brocas Helm?
Z tego co Bob mi powiedział to są małe sprzeczki
i tarcia w zespole, jednak wciąż są w stanie
dogadać się by zagrać koncert czy dwa.
Dennis Manzo powrócił na chwilę, jak już
wcześniej wspomniałeś. Możesz opowiedzieć
więcej o tej sytuacji?
Na samym początku, kiedy mieliśmy spotkanie
z Laurent'em Remadier'em (ze Snake Pit Magazine)
i Oliver'em Weinshemer'em (promotorem
Keep It True), myśleliśmy nad pomysłem,
w którym zespół wykonuje muzykę z obu
pierwszych albumów (tj. "No Escape" oraz
"Under The Spell"), z wokalistami, którzy śpiewali
na tych albumach. Czyli Dennis Manzo
zaśpiewa cały materiał z debiutu, a Dan Bryant
cały z "Under The Spell". Kiedy udało mi się w
końcu dotrzeć do Dana Bryanta, to on się wtedy
na to zgodził, jednak jeszcze musiałem dogadać
się z Manzo. Z czasem Dan Bryant przestał
odbierać moje telefony i na nie odpowiadać,
tak więc domyśliłem się, że musiał zmienić zdanie
na temat tego przedsięwzięcia i teraz próbuje
mnie spławić. Manzo się w końcu zgodził
wziąć udział w koncercie, a my zdecydowaliśmy
się, że weźmiemy najlepsze utwory z obu albumów,
zamiast próbować zagrać te albumy w całości.
Jak dotarliśmy do domu z KIT, to miałem
wreszcie możliwość rozmowy z Danem Bryantem,
który był zainteresowany ponowną pracą
w zespole. Pomyślałem świetnie. Wreszcie mogliśmy
zrobić to, co chcieliśmy na samym początku.
Kiedy powiedziałem Manzo, że Dan
Bryant jest zainteresowany współpracą z nami,
że będzie śpiewał utwory z drugiego album na
przyszłych koncertach i festiwalach, to on się
wkurzył, zdenerwował i opuścił zespół. Nie
miał ochoty dzielić desek sceny z Danem Bryantem.
Kiedy dostaliśmy ofertę na występ na
Headbangers Open Air, to Dan Bryant został
naszym głównym wokalistą. Wyszło całkiem do
Foto: Hexx
nami nad występem na Keep It True w Niemczech.
Nie chciał wykonywać żadnego z moich
tekstów czy fraz, które znalazły się na tym demie.
Chciał używać tylko swoich tekstów i fraz.
Zamiast dolewać oliwy do ognia, pozwoliłem
mu działać tak jak on chciał. Nie chciałem
ryzykować utraty jego zainteresowania współpracą
w zespole. Potrzebowaliśmy go na ten festiwal.
Eddy Vega dołączył do was w 2015, po odejściu
Dan Bryanta. Czemu zaś on odszedł
ponownie?
Dan Bryant zgodził się do nas dołączyć w roku
2013, by wykonać parę dem i wystąpić na HOA
w roku 2014. Jak wcześniej mówiłem, miał on
swój własny zespół (jednak bez kontraktu).
Mieliśmy z nim próby przez cały rok. W każdą
niedzielę musiałem dzwonić do niego w
południe, budząc go i przymuszając do prób z
zespołem. Kiedy wreszcie nastał czas i polecieliśmy
do Niemiec, by dać występ na HOA, to
Jak długo pracowaliście nad "Wrath of The
Reaper"? Gdzie nagraliście ten album?
Zaczęliśmy pracować nad utworami na ten
album już w 2012 roku. Nagraliśmy go w Sonic
Romm Studios w Livermore California z Timem
Narducci u sterach. Spędziliśmy tam dwa
tygodnie na nagraniach i kolejne dwa na miksie.
Spróbuje określić jeden, główny motyw, który
znajduje się na waszym najnowszym albumie:
Dance Macabre. Myślę tutaj o utworach
takich jak tytułowy "Wrath of the Reaper"
oraz "Macabre Procession of Spectres", oraz o
okładce. Dlaczego go wybraliście na główny
motyw?
Nasz menedżer, Bart Gabriel wpadł na pomysł,
by nazwać album "Wrath of the Reaper".
Lubił ten utwór tak bardzo, aż pomyślał, że jest
dobry jako tytuł albumu. Okładka chyba była
już oczywista. Roberto Toderico wykonał fantastyczną
robotę, przywołując koncept do życia.
Ten motyw Dance Macabre i utwór "Wrath of
the Reaper" mówią jak dla mnie jedną rzecz:
spraw by każdy dzień się liczył, rób to co
chcesz robić, nie zostawiaj to na jutro, gdyż
zawsze możesz niespodziewanie kopnąć w
12
HEXX
kalendarz. Odgadłem przekaz?
Bardzo spostrzegawczo, mój przyjacielu! Trafiłeś
w sedno!
Wasz album jest mocny i dość chwytliwy. Poza
tym wydaje mi się, że jest bardziej "radosny"
niż wasze poprzednie (death metalowe)
krążki. Naprawdę znudziliście się tym strasznym,
ciemnym motywem z "Morbid Reality",
czy chcieliście tym albumem powrócić do
pierwszego okresu waszego zespołu, w nowym
stylu?
Kiedy graliśmy w Europie zarówno na KIT oraz
na HOA, to dostaliśmy informację, że zarówno
promotorzy, jak i fani wolą nasz power metalowy
styl, który był na dwóch pierwszych albumach.
Zresztą niezbyt wielu fanów dobrze
przyjęło nasze przejście pomiędzy speed/thrash
metalem, które zaprezentowaliśmy na "Quest
for Sanity", "Watery Graves" oraz "Morbid
Reality". Już nie wspominam, że to już nie te
lata. Ten speed/thrash metal jest jednak trudniejszy
do zagrania na żywo, tak by wybrzmiał
dobrze.
Możesz opowiedzieć więcej o różnicach pomiędzy
"Under the Spell" a "Wrath of the
Reaper"?
Próbowaliśmy stworzyć nowy album, który by
brzmiał jak logiczna kontynuacja "Under the
Spell". Tak jakby mógł zostać napisany i nagrany
w roku 1987 lub coś w tym stylu. Myślę,
że "Under the Spell" jest bardzo dobrym albumem,
jednak "Wrath of the Reaper" jest o
wiele lepszy od niego pod każdym względem.
Obecnie jesteśmy o wiele lepszymi instrumentalistami
i twórcami liryk, po prawie trzydziestu
latach!
Co sądzisz o pracy grafika Roberto Toderico?
Czy zamierzacie kontynuować z nim współpracę?
Świetnie się współpracowało z Roberto. Jest to
pierwszorzędny artysta, bez dwóch zdań!
Chciałbym kontynuować z nim współpracę ponownie
nad kolejnymi projektami!
Foto: Hexx
Czy planujecie jakieś stworzyć teledyski do
utworów z waszego najnowszego albumu?
Na razie nie planujemy tego, ale myślę czas tutaj
pokaże.
Co sądzisz o waszym obecnym wydawnictwie
High Roller Records?
Mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na wydawnictwo
takie jak High Roller Records i jesteśmy
dumni ze współpracy z nim! Mają pierwszorzędne
zespoły oraz są bardzo dobrzy dla nas!
Czy zamierzacie stworzyć jakieś interpretacje
waszych wczesnych utworów, takich jak
"Search for the King" z "Paradox Demo"?
Nie sądzę. Wolimy po prostu pisać nowe utwory
na kolejne albumy.
Zasadniczo to jeśli chodzi o zespoły z nazwą
Paradox, to jest jeszcze (powstały w latach 80)
niemiecki thrash metalowy zespół o tej
nazwie. Mieliście okazje ich usłyszeć?
Widziałem ich nazwę, jednak nie słyszałem ich
jeszcze.
Co zamierzacie robić w latach 2017/2018.
Myślę, że planujemy zrobić wiele koncertów
oraz dać parę wywiadów, by rozpowszechnić
informację o naszym powrocie i albumie
"Wrath of the Reaper"!
Co sądzicie o obecnej scenie metalowej Stanów
Zjednoczonych?
Na pewno nie ma co ją porównywać do tej z lat
80. Obecnie ludzie w Stanach słuchają jakiejś
formy rapu lub hip hopu. Jest tutaj, w Bay Area
dość mała scena dla zespołów takich jak Hexx.
Jeśli jesteś Metalliką, lub innym dużym zespołem,
to świetnie, jednak mniejsze zespoły nie
mają już tak dobrze.
Dziękuje za wywiad! To była czysta przyjemność
z Tobą rozmawiać. Mógłbyś zostawić
parę słów dla fanów waszego zespołu?
Z pewnością! Po pierwsze chciałbym Ci podziękować
Jacku, za wszystkie te przemyślane
pytania i za samą możliwość udzielenia tego wywiadu!
Poza tym, chciałbym podziękować
wszystkim fanom oraz ludziom, którzy kochają
muzykę heavy metalową ponad wszystko na
świecie! Dziękuję wam za wsparcie w trzymaniu
tej muzyki przy życiu, przez kupowanie muzyki
i przychodzenie na koncerty waszych ulubionych
kapel. Gdyby nie wy, to z pewnością ta
sztuka by umarła i zniknęła z powierzchni ziemi.
Poza tym dziękuje wszystkim, którzy przeczytali
ten wywiad, oraz tym którzy wciąż
śledzą nasze poczynania. Z poważaniem, Dan
Watson.
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Foto: Hexx
HEXX
13
HMP: Słucham "The Deviant Chord" po raz
kolejny i nie mogę oprzeć się przekonaniu, że
przed laty nie bylibyście w stanie nagrać tak
urozmaiconej i pod każdym względem dopracowanej
płyty - uwielbiam wasz debiut "Ample
Destruction", chętnie wracam do innych
płyt, ale na najnowszej weszliście już na poziom
godny prawdziwych mistrzów - lata pracy,
doświadczenie, etc. procentują coraz bardziej?
Mark Briody: Dla nas "The Deviant Chord"
to efekt lat stawania się lepszymi muzykami,
lepszymi kompozytorami oraz poczucia coraz
to większej przyjemności z grania razem. Ale
Nowa jakość w starym składzie
Z formą Jag Panzer bywało w ostatnich kilkunastu latach naprawdę
różnie, ale wygląda na to, że powrót do składu gitarzysty Joey'a Tafolli
zaowocował jedną z najlepszych płyt tej amerykańskiej formacji. "The Deviant
Chord" trzyma bowiem poziom wczesnych wydawnictw oraz płyt z początku obecnego
stulecia, dowodząc, że Jag Panzer mogą jeszcze nieźle namieszać, a łatka
zespołu znanego tylko z klasycznego debiutu "Ample Destruction" w żadnym razie
im nie odpowiada. Przepytujemy lidera i gitarzystę zespołu:
Zależało wam chyba na utrzymaniu dotychczasowego
stylu zespołu, ale z jednoczesnym
pójściem naprzód, bo nie ma nic gorszego
niż ugrzęźniecie w schematach z początków
kariery i powielanie ich na kolejnych płytach?
Nie byłoby żadną sztuką wziąć na warsztat
piosenki z "Ample", przerobić nieco riffy, zmienić
teksty i nazwać to "nowym albumem". Ale to
byłoby dla nas nudne, a wobec naszych fanów
nie fair. Wierzę, że muzyk stale powinien się
rozwijać, dążyć do czegoś nowego. Kocham nasze
wczesne albumy i jestem z nich bardzo dumny,
ale nie chcę tworzyć tych samych dźwięków,
kiedy mieliśmy po 18 lat.
Słychać, że poświęciliście mnóstwo pracy i
czasu na te utwory, są one bowiem bardzo
zróżnicowane, wielowymiarowe, urozmaicone
aranżacyjnie - termin tradycyjny metal w żadnym
razie nie musi oznaczać ciągłego nagrywania
wariacji tego samego materiału, pewnie
zresztą czulibyście się z czymś takim po prostu
źle?
Dla mnie zawsze ważne jest próbować stworzyć
nowe muzyczne deklaracje. Nie oznaczają one
Tafolli, bo przecież przez lata byliście w konflikcie,
blokował nawet wydanie reedycji debiutanckiego
LP Jag Panzer - jak doszło do waszej
ponownej współpracy i i tego, że zastąpił
Christiana Lasegue'a?
Joey dołączył do nas kilka lat temu na koncerty
w Niemczech i Grecji. Świetnie się bawiliśmy!
Chemia między nami była niesamowita, zatem
zaplanowaliśmy kolejne koncerty i rozpoczęliśmy
z Joey'em pracę nad nową płytą. To wspaniałe,
że znów jest z nami.
Jesteście więc obecnie nie tylko lepszymi muzykami,
ale i generalnie ludźmi, a ta dojrzałość
przełożyła się na to, że "The Deviant Chord"
jest waszym pierwszym albumem nagranym w
tym składzie od 10 lat, od "The Fourth Judgement"?
Tak, jest tu ten sam skład co na "The Fourth
Judgement". Myślę, że ma on w sobie jakiś unikalne
brzmienie. Uważam, że każdy inny skład
zespołu powinien brzmieć nieco inaczej, ale w
tym przypadku nie zawsze jest to możliwe. W
Jag Panzer ważne dla mnie jest, by każdy jego
skład brzmiał wyjątkowo.
Sześć lat to szmat czasu. Oczywiście fani
metalu w niczym nie przypominają zwolenników
sezonowych gwiazdek pop, ale fakt pozostaje
faktem, że co niektórzy mogli już o was
zapomnieć - motywowało was to jakoś dodatkowo,
żeby po takiej przerwie wrócić z
płytą, która odbije się szerokim echem, sprawi,
że nazwa Jag Panzer znowu będzie powszechnie
znana?
Wszystko co ma powiązanie z heavy metalem
stanowi dla mnie motywację - gra na scenie z
moimi braćmi, słuchanie świetnego metalu,
chodzenie na koncerty. Wszystko to mam we
krwi. To mnie ekscytuje. Stworzeniee nowego
albumu jest więc dla mnie sposobem wniesienia
jakiegoś wkładu w metalową scenę.
wiąże się z tym jeszcze dodatkowa rzecz - wciąż
jesteśmy wielkimi fanami heavy metalu! Zatem
rozwijamy się jako wykonawcy, ale wciąż zachowujemy
naszą miłość do muzyki, czego rezultatem
jest "The Deviant Chord".
Foto: Carl Frederick
zmian w stylistyce muzycznej - jesteśmy zespołem
metalowym i zawsze nim będziemy. Chciałbym
określać nasz nowy album jako "tradycyjny
metal na dziś".
Zawirowania personalne, dzięki którym gracie
obecnie w składzie z końca lat 80., też miały
zapewne wpływ na kształt tej płyty i wasze
podejście do pracy nad nią?
Wszystko, co do tej pory robiliśmy miało wpływ
na "The Deviant Chord". Nasze sukcesy, niepowodzenia,
a nawet nasze płyty mniej lubiane
przez fanów. Wszystko to było krokami w wędrówce
ku "The Deviant Chord".
Dla wielu fanów na pewno sporym zaskoczeniem
było pojawienie się w składzie Joey'a
Nie da się też nie zauważyć, że to wasz jubileuszowy,
10 album studyjny - to spore osiągnięcie,
tym bardziej, że poza "Dissident Alliance",
za którym nie przepadam i nie jest to
chyba odosobniony pogląd, wasze dokonania
wciąż robią wrażenie, słuchacze chętnie do
nich wracają?
Zawsze mieliśmy świetne grono fanów! Naprawdę
fajnych ludzi, którzy nas wspierali przez
lata. Nasi fani są niesamowici.
Wykorzystanie "Harder Than Steel" z "Ample
Destruction" w niedawnym filmie "Dark Places"
też świadczy o tym, że docieracie obecnie
tam, gdzie kiedyś nie było szans przebić się?
"Dark Places" był dla nas bardzo ważny. Gdy
film miał swą premierę, każdego dnia dostawałem
maile i wiadomości od ludzi, którzy widzieli
film, ale nigdy nie słyszeli o Jag Panzer. Ten
film wytworzył zupełnie nową publiczność dla
Jag Panzer.
Dlatego dbacie o to, by wasze wcześniejsze
płyty, ze szczególnym uwzględnieniem tych z
lat 80., wciąż były dostępne - nie tylko na CD,
ale również na winylu?
Ważne jest dla mnie, by moja muzyka zawsze
była dostępna. Ciężko na to pracuję.
"The Deviant Chord" również ma ukazać się
na tym nośniku, jako 2LP. Zważywszy, że
album trwa niecałe 45 minut możemy liczyć, że
przygotowaliście na tę edycję jakiś bonus czy
dwa, czy też program płyty został podzielony
tak, że na każdej stronie będą dwa, czasem
trzy utwory?
Nie ma żadnych utworów bonusowych,
14
JAG PANZER
podzieliliśmy to na dwa krążki dla lepszej jakości
dźwięku. Budżety w branży muzycznej stały
się bardzo, bardzo małe. Zamieszczenie bonusowych
utworów stanowiłoby dodatkowy wydatek.
Zapewnia to na pewno lepszą jakość dźwięku,
na czym pewnie bardzo wam zależy - ktokolwiek
słyszał ten sam utwór z LP, a z 12"EP,
gdzie zajmował całą stronę, wie doskonale o
czym mowa?
Nie w przypadku Jag Panzer, ale porównałem
nagrania Iron Maiden z 12" EP z wersją albumową.
Wolę jednak brzmienie EP-ki. Nie ma w
nim co prawda wielkiej różnicy, ale ja ją słyszę.
W waszej dyskografii, poza debiutanckim
MLP i singlem "The Wreck Of The Edmund
Fitzgerald", brak takich krótszych, winylowych
wydawnictw - zapewne ma to związek
z faktem, że najbardziej rozpowszechnione
były w latach 80., a wtedy po roku 1984 wasze
kolejne demówki nie interesowały wydawców,
wskutek czego zespół rozpadł się?
Nie mam nic przeciwko singlom i EP-kom, lecz
firmy nagraniowe nigdy nie są zainteresowane
wydawaniem ich w przypadku Jag Panzer.
Przeważnie podpisujemy kontrakt, a wytwórnia
decyduje co i w jakim formacie zostanie wydane.
Jesteście więc zespołem albumowym, tak jak
kiedyś choćby Led Zeppelin - też dobrze! Zaskoczyliście
mnie balladą "The Long Awaited
Kiss", która kojarzy mi się z klasycznym... walcem?
Chcieliśmy mieć pewność, że będziemy mieli
dużo różnorodności na tym albumie. Pomyśleliśmy
więc, że piosenka w klimacie walca będzie
fajną sprawą. Harry wymyślił świetny tekst,
no i wykorzystaliśmy go. Jest to bardzo nietypowy
dla nas utwór.
Rzadko sięgaliście po obce utwory, przez lata
było ich raptem kilka i były to zwykle mniej
oczywiste wybory: wspomniany już "The
Wreck Of The Edmund Fitzgerald" Gordona
Lightfoota, "In-A-Gadda-Da-Vida" Iron Butterfly
- szkoda, że w krótszej, ale i tak dłużej,
niż u Slayera, wersji, czy "False Messiah" z
solowego debiutu Jacka Starra. Tym razem
dopełniliście autorski repertuar równie nieszablowym
"Foggy Dew", starą, irlandzką
pieśnią. Skąd ten wybór? Czyżby któryś z was
miał irlandzkie korzenie?
Mam irlandzkie pochodzie, a mój ojciec był
śpiewakiem. Kiedyś śpiewał "Foggy Dew", zatem
znam tę piosenkę od dziecka. Gdy miałem 17-
18 lat zacząłem wyobrażać sobie jej metalową
wersję. Następnym problemem było dopasowanie
jej do odpowiedniego albumu. Nie udało
się to z żadnym, aż do "The Deviant Chord".
Słuchaliście wcześniej również innych wykonań
tego utworu, choćby The Chieftains czy
Sinead O'Connor, albo metalowych, jak
Wotan, czy też od razu mieliście swoją wizję:
ballady z mocnym uderzeniem w drugiej części?
Słyszałem wiele wersji "Foggy Dew". Sinead z
The Cheftains, Primordial, Wotan, The
Younf Dubliners... Jest to świetna piosenka,
otwarta na wiele interpretacji.
"Foggy Dew" to drugi z utworów promujących
"The Deviant Chord", po rozpędzonym "Far
Beyond All Fear", zamierzacie więc może
sięgnąć po niego również podczas najbliższych
koncertów?
Myślę, że tak. Mam nadzieję, iż zagramy je na
żywo, uwielbiam te utwory. Musimy zorganizować
spotkanie zespołu w celu wybraniu
utworów na kolejne koncerty.
Przy takim bogactwie, jakie oferuje "The
Deviant Chord" oraz sporej porcji uwielbianych
przez fanów klasyków, których raczej
nie możecie pominąć, układanie listy utworów
na koncerty nie jest chyba dla was obecnie
najłatwiejszym zadaniem?
Jest to bardzo trudne, gdyż każdy w zespole ma
swoją własną opinię. Nie stanowimy "Mark
Briody and Jag Panzer", więc każdy w równym
Foto: Carl Frederick
stopniu wypowiada się we wszystkim. Czasami
dyskutujemy po kilka dni, jakie piosenki umieścić
w programie koncertowym.
To praca zespołowa, czy też zajmuje się tym
jeden z was, uwzględniając oczywiście opinie
kolegów ("tego nie gramy, bo go nie umiem" -
śmiech)?
Zawsze jest to praca zespołowa. Każdy dostaje
swój czas na mówienie, a pozostali słuchają opinii
innych. Czasem trwa to kilka tygodni, ale
koniec końców, zawsze dochodzimy do porozumienia
w kwestii koncertowej setlisty.
Nigdy nie przepadałem za zespołami tłukącymi
przez lata na koncertach niemal non-stop
ten sam zestaw utworów, ale wy, na szczęście,
nie należycie do ich grona?
To byłoby dla mnie okropnie nudne! Oczywiście
mamy kilka kompozycji (cztery lub więcej),
które gramy na każdym koncercie, ale poza
nimi, myślę że bardzo ważne jest ciągłe nadawanie
naszym koncertom jakiejś świeżości,
stanowiącej dopełnienie dla nowego albumu.
Warto więc wybrać się na więcej niż jeden
koncert promujący "The Deviant Chord", bo
przygotujecie na nie więcej utworów i setlisty
mogą się różnić?
Trasa promująca "The Deviant Chord" będzie
w dużej mierze oparta na tym samym secie, ale
przewidujemy również wprowadzanie niewielkich
zmian z koncertu na koncert. Granie zupełnie
innego zestawu utworów na każdym koncercie
byłoby fajne, ale jednak zbyt trudne by
utrzymać wysoką formę.
Dotrzecie też do Europy, czy też tym razem
nie będzie takiej opcji, poza okazjonalnymi
występami na festiwalach?
Mam nadzieję. Uwielbiam trasy po Europie i
liczę na to, że do niej wrócimy. Potrzebujemy
jednak trasy, która nie będzie dla nas oznaczać
straty pieniędzy. W zeszłym tygodniu dostaliśmy
fajną ofertę trasy, lecz była ona nieopłacalna
finansowo. Oznaczałaby wykładanie pieniędzy
z własnej kieszeni przez każdego z nas.
Nie możemy sobie na to pozwolić.
Nie kończycie jednak kariery, tak więc w
przyszłości może wydarzyć się wszystko -
trzeba tylko śledzić wasze strony i cierpliwie
czekać?
Zamierzam wciąż pisać utwory i grać koncerty,
tak długo jak to będzie możliwe!
Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki,
Filip Wołek
JAG PANZER 15
Epicki sen Marka Sheltona
Manilla Road nigdy nie cieszyli się jakąś wyjątkową popularnością, jednak
dla wielu fanów grupa Marka Sheltona to zespół kultowy. Podobnie jest nad
Wisłą, gdzie dzięki radiowej promocji w "Muzyce Młodych" i częstej obecności na
liście "Metal Top 20" Manilla stała się niezwykle ceniona - potwierdził to niedawny,
pierwszy w 40-letniej historii zespołu, koncert w Polsce. Zachwycony przyjęciem
Mark już zapowiada kolejne występy nad Wisłą, podczas których jego
zespół nie tylko przypomni swe największe klasyki, ale też będzie promować najnowszy,
bardzo udany, album "To Kill A King":
HMP: 18 płyta studyjna na jubileusz 40-lecia
zespołu - lepszego podsumowania nie można
sobie wyobrazić, tym bardziej, że "To Kill A
King" nie odstaje od waszych klasycznych
osiągnięć, potwierdzając, że wciąż jesteście w
formie?
Mark "Shark" Shelton: Myślę, że nadal jesteśmy
w dobrej formie. Gdybym poczuł, że nasza
muzyczna kreatywność osiągnęła już swój
szczyt, wycofałbym się. Tak długo jak będę
czuł, że mam coś fajnego do zaoferowania będę
i przystępujących do tworzenia materiału spod
znaku epickiego heavy. W ostatnich latach dużo
koncertowaliśmy i jestem pewien, że miało
to związek z wzrostem naszej popularności. Nie
sądzę, aby klasyczny metal kiedykolwiek przepadł.
To jest po prostu zbyt fajne, by miało zaniknąć.
Wydaje mi się jednak, że gdybyście nie przeszli
przez te wszystkie wzloty i upadki, to obecnie
Manilla Road nie byłaby takim zespołem
mnie nie zabija, to mnie wzmacnia. Kluczem do
sukcesu jest wytrwałość. Czasem przychodzą
myśli, że to wszystko być może nie ma sensu,
ale cieszę się, że nigdy się takim myślom nie
poddawałem. Musisz zachować wiarę w siebie i
w to czego próbujesz dokonać. Pozytywne myślenie
to mus w muzycznym biznesie, tak samo
jak wiara w życie.
Kiedy jest się klasykiem epickiego metalu i ma
się świadomość, że fani na całym świecie czekają
na waszą kolejną płytę, związaną dodatkowo
z tak zacnym jubileuszem, wpływa to
jakoś na proces twórczy i powstawanie kolejnych
utworów, czy też nie odczuwaliście żadnej,
dodatkowej presji i pracowaliście jak
zwykle?
To był bardzo ważny album dla Manilla Road.
Ale muszę powiedzieć, że każdy kolejny album
jest dla mnie tak samo ważny. Proces pisania
nie zmienił się i zawsze mocno pracujemy nad
nowymi materiałami, więc w dalszym ciągu był
to ten sam biznes. Jedna z postaw w obozie Manilla
Road to ciągłe eksperymenty, a my z każdym
nowym projektem staramy się osiągać coraz
to nowe wyżyny. Ta postawa tyczy się wszystkiego,
czy jest to pisanie, produkcja czy występ
na żywo. Chcemy być zawsze najlepsi jak
tylko możemy. Ale zawsze też znajdujemy sposób,
by ta ciężka praca była w takim samym stopniu
dobrą zabawą.
nadal pisać, grać i nagrywać moją muzykę.
XXI wiek wydaje się dla was szczególnie łaskawy:
nie dość, że kolejne płyty wydajecie
jeszcze bardziej regularnie niż kiedyś, to do
tego ukazują się kolejne kompilacje z archiwalnymi
utworami, zarejestrowane przed laty
koncerty - czyżby, paradoksalnie, wiodło wam
się teraz lepiej niż w latach 80., czasach największej
popularności tradycyjnego metalu?
Właściwie, to lepiej idzie nam teraz. Mieliśmy
to szczęście mieć armię fanów, która coraz bardziej
rozrasta się. W latach 80. nie byliśmy znaczącym
zespołem, ale z upływem czasu niektóre
nasze utwory i wydawnictwa stały się dla wielu
osób kultowe, a zwłaszcza dla muzyków pragnących
gorliwie naśladować styl Manilla Road
16 MANILLA ROAD
Foto: Manilla Road
jakim jest, a może nawet dawno przestałaby
istnieć?
Zgadzam się. Myślę, że zdobyliśmy pewien szacunek
dlatego, że kiedy przyszło co do czego,
nie poddaliśmy się i uparcie trwaliśmy. Ciężkie
chwilę trafiały się przez całą naszą karierę, lecz
kwestia "rezygnacji" wydaje się dla nas nie istnieć.
Moja życiowa filozofia zawsze była adaptacją,
improwizacją i pokonywaniem trudności:
to zdaje się być dla mnie dobrą zasadą, by
utrzymać zespół przy życiu.
Nie można więc dawać za wygraną, a przeciwności,
takie jak chociażby twoje wieloletnie
problemy z głosem, tylko hartują i dodają jeszcze
większej motywacji?
Lepiej bym tego nie ujął. Trafiłeś w sedno. Co
Zapowiadaliście, że płyta będzie z jednej strony
bardzo tradycyjna, utrzymana w waszym
stylu, ale z tego co słyszę postawiliście też na
znacznie mocniejsze granie i surowe brzmienie,
idealnie pasujące do tych utworów?
Nasz poprzedni album "The Blessed Curse"
był dosyć bogaty i zróżnicowany, zawierał też
sporo akustycznych rzeczy. Chciałem by "To
Kill A King" był w tej kwestii trochę bardziej
bezpośredni i tradycyjny. Jeśli chodzi o mocniejsze
granie, nasz nowy basista Phil Ross pomógł
nam w osiągnięciu bardziej agresywnego
dźwięku poprzez sekcję rytmiczną. To prawdziwy
talent i cieszymy się bardzo, że jest z nami.
Twoje solówki zawsze były czymś wyjątkowym,
ale odnoszę wrażenie, że z czasem stajesz
się w tej dziedzinie prawdziwym mistrzem,
bo są coraz dłuższe, bardziej efektowne
i porywające - jak nad nimi pracujesz?
Są dopracowane w najdrobniejszych szczegółach,
gdy zaczynasz je nagrywać, czy też opierasz
się na improwizacji, rejestrujesz kilka podejść
i wybierane jest to najlepiej pasujące do
danego utworu?
Dzięki za komplement. Myślę, że gdy mój głos
zaczął słabnąć wraz z wiekiem, więc stało się dla
mnie bardzo ważne, aby nadal wyróżniać się
jako gitarzysta. Wciąż ćwiczę tak często jak mogę.
Czuję, że każde solo musi być jak najfajniejsze
by mogło pomóc w opowiedzeniu historii.
Zawsze, gdy siedzę w studio nad solówkami,
Bryan mówi do mnie "opowiedz historię".
Zawsze robię do każdej kilka różnych podejść,
nim ukażę całość. Jeśli mam w głowie pomysł na
solo, to zazwyczaj starannie go konstruuję.
Lecz, gdy nie jestem pewny, w jakim konkretnie
kierunku powinno ono zmierzać, staram się
improwizować tak długo, aż natknę się na to, o
co mi dokładnie chodziło. Czasem zdarza się, że
solo już za pierwszym podejściem okazuje się
magiczne i możemy cisnąć dalej, ale o wiele częściej
korzystam przy tworzeniu z najbardziej
podobających mi się motywów, które powstają
podczas jamowania, a potem zaczynam tworzyć
solo oparte na tych właśnie riffach.
Długie, rozbudowane kompozycje nie są w
waszym dorobku niczym zaskakującym, ale po
raz pierwszy zdarzyło się, żeby utwór trwający
ponad 10 minut rozpoczynał płytę - umieszczenie
tytułowego "To Kill A King" na tak wyeksponowanym
miejscu tracklisty zapewne nie
było przypadkiem, to świadomy wybór i zarazem
artystyczna deklaracja?
Masz zupełną rację. Jest to moja ulubiona kompozycja
na płycie i właśnie to zadecydowało o
zatytułowaniu jej tak, a nie inaczej. Jednocześnie,
świadomie nalegałem, by była to kompozycja
otwierająca album. Przede wszystkim,
mówimy sobie zawsze, że nie interesuje nas
utrzymanie wciąż tego samego bilansu zawartości
albumu. Myślę, że zawsze będę się tu nieco
buntować. Jednocześnie mówiłem, że słuchasz
zespołu o epickim charakterze. A jeśli tak ma
wyglądać wprowadzenie do Manilla Road, to
myślę, że "To Kill A King" stoi w najlepszym
miejscu do otwarcia serii utworów tego rodzaju.
Jeśli chodzi o długość, to gdybym poświęcił jej
nawet 30 minut, to wciąż nie zdołał bym poruszyć
wszystkich dylematów opowiadanej tu historii
Szekspira.
Właśnie, to historia zainspirowana "Hamletem"
i jednocześnie kolejna taka, bardzo epicka,
kompozycja w waszym dorobku?
Tak, jest luźno oparta na "Hamlecie". Uwielbiam
go, podobnie jak i "Makbeta". Osobiście
uważam, że są to dwa życiowe dzieła Szekspira.
A epicki charakter fabuły doskonale pasuje
do naszego stylu i podejścia do takich epickich
opowieści, to naprawdę dobrze współgra.
Pewnie tak z osiem zespołów na dziesięć jako
pierwszy utwór dałoby, następny w kolejności,
"Conqueror", albo "Ghost Warriors", jednak
wasi fani nie są zwolennikami przebojowych
singli?
Znasz mnie… Lubię mieszać i eksperymentować.
Zawsze jest więcej zabawy, kiedy zachciewa
ci się muzycznych przygód, a ostatnią rzeczą
na jaką miałbym ochotę jest tworzenie albumów,
które byłyby ciągle takie same.
To dlatego musieliśmy czekać aż 40 lat na pojawienie
się w waszej dyskografii singla z prawdziwego
zdarzenia, bo przecież "The Ninth
Wave" był tylko dodatkiem do regularnego
albumu? Uznaliście, że najwyższa pora na coś
takiego i tak "In The Wake" jest takim pierwszym,
można śmiało powiedzieć, że historycznym,
wydawnictwem?
Co ciekawe, napisałem "In The Wake" na album
Riddlemaster, który tworzę wraz z Rickiem
Fischerem. To Neudi zakochał się w tym numerze
i błagał nas, byśmy umieścili go na nowej
płycie Manilla Road. Zatem, nie zamierzałem
pisać niczego specjalnie na singla. Sądzę, że wydanie
tego na singlu nie było celowe. Ale koniec
końców, dzięki temu, mamy zdaje się powód do
świętowania. Do diabła, każdy powód do świętowania
jest dobry (śmiech). Zazwyczaj nie zamierzam
pisać konkretnego rodzaju utworów,
chyba że pracuję nad albumem koncepcyjnym.
W tym przypadku, po prostu wyszło to ze mnie
w odpowiednim czasie.
"Battle Of Bonchester Bride" to ta sama wersja
co na płycie "Mysterium"? Nie mieliście jakiegoś
premierowego utworu, który byłby taką
perełką dla kolekcjonerów, a bonusowego
"Books Of Skelos pt.1 (Book Of Ancients)" nie
chcieliście pewnie przedwcześnie ujawniać?
To nie był mój wybór, tylko wytwórni. Ale
chciałem by "Book Of Ancients" trafiło tylko na
wersję winylową. Poważnie nie wiedziałem, że
"In The Wake" będzie wydany jako singiel,
dopóki nie wzięliśmy tego na warsztat.
To utwór z winylowego wydania "To Kill A
King" - uznaliście, że na dwóch krążkach
można i warto zamieścić więcej muzyki?
Tak. Trzymaliśmy ten numer w szufladzie, czekając
na odpowiedni moment, by go wypuścić.
Znowu zaprosiliście na swą płytę Gianlucę
Silviego z Battle Ram, ale tym razem tylko zagrał
na gitarze akustycznej w tym bonusowym
utworze, obyło się bez chórków w jego wykonaniu?
Kawałek z nim został nagrany w 2015 roku,
kiedy pracowaliśmy nad albumem "The Blessed
Curse". Zatem, nie było go w studiu, gdy dokładaliśmy
te ścieżki wokalne.
Goście na płytach to fajna sprawa, dlatego
ostatnio tak chętnie korzystacie ze wsparcia
innych muzyków?
Zgadzam się, że to fajna sprawa mieć, od czasu
do czasu innych muzyków obok siebie, jako gości.
Daje to jeszcze więcej możliwości poeksperymentowania
i jest świetnym sposobem na
zaprezentowanie czegoś wyjątkowego.
Odnowiliście też kontakty ze swymi dawnymi
perkusistami, dzięki czemu z Rickiem Fisherem
prezentowaliście na żywo album "Crystal
Logic", a Randy "Thrasher" Foxe wspierał was
z kolei w dwóch ostatnich latach. Ponoć "nie
wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki", w
tym sensie, że nie da się już powtórzyć czegoś,
co było kiedyś, odtworzyć dawnego klimatu,
ale wam się chyba udało i było to udane koncerty?
Zawsze staramy się jak najbardziej dla naszych
fanów. Kiedy to możliwe, dajemy im to, o co
proszą. Fani rozmawiają z promotorami. Promotorzy
rozmawiają z naszym managementem,
który z kolei rozmawia z nami. Mam szczęście,
że przez lata pracowałem z tyloma dobrymi perkusistami
i innymi muzykami i wszyscy nadal
jesteśmy przyjaciółmi. Dokładamy wszelkich
starań, aby nasze koncerty były w tym samym
stopniu ciekawe, jak i efektowne. Czasem to
trudne wyzwanie, bowiem nie mamy zbyt wielu
efektów scenicznych. Naszym głównym celem
jest muzyka i jej wykonanie.
Fani też byli zachwyceni, bo przecież wielu z
nich jeszcze nie było na świecie, kiedy ci muzycy
grali w Manilla Road?
To trochę dziwne, gdy o tym myślę. To mnie
postarza. Ej, chwileczkę… jestem stary
(śmiech). Ale to naprawdę fajne, gdy widzimy,
że trafiamy do tak szerokiego grona grup
wiekowych.
Pomimo tego, że twój zespół zawsze był bardzo
popularny wśród polskich fanów metalu, a
w latach 80. wasze nagrania i płyty prezentowano
w naszym radiu, to nigdy nie dotarliście
and Wisłę, aż do 27 maja, kiedy to zagraliście
w Warszawie w ramach "40-th Anniversary
World Tour 2017" - też na to czekaliście?
O tak! Było to niesamowite doświadczenie, którego
nikt z nas nigdy nie zapomni. Cały zespół
wciąż jest tym podekscytowany i w dalszym
ciągu to wspominamy. Nie mogę się doczekać
powrotu do Polski w przyszłym roku i zagrania
większej ilości koncertów. Po prostu fantastycznie,
że w końcu udało się zagrać w Polsce.
To był dla was bardzo intensywny miesiąc, bo
przecież przez 30 dni zagraliście sporo koncertów,
jednak w Stodole daliście z siebie wszystko,
mieliście też okazję spotkać się z fanami
dzień wcześniej?
Cały nasz pobyt w Warszawie był doprawdy
niezwykły. Fani byli kapitalni i pełni szacunku,
i wszyscy bawili się dobrze. To było jak impreza,
która nie chcesz, by się kończyła.
Jesteś więc pewien, że już niedługo powrócicie
do nas na kolejny koncert lub koncerty?
Tak. Z pewnością to nastąpi w przyszłym roku.
Już tęsknię za tym miejscem, zatem niedługo
wrócimy.
Okazja będzie przednia, bo podczas jubileuszowej
trasy koncentrowaliście się na starszym
repertuarze, ze szczególnym uwzględnieniem
płyty "Crystal Logic", ale teraz postawicie
pewnie na większą ilość nowych utworów?
Najprawdopodobniej zagramy kilka numerów z
"To Kill A King", znajdzie się też miejsce na
parę niespodzianek z przeszłości. Odświeżamy
teraz utwory, których nie graliśmy od lat. Obiecuję,
że będzie fajnie i nadal będziemy grać
wiele waszych ulubionych kawałków. Nie można
mieć koncertu Manilla Road bez numerów
z "Crystal Logic", "Open The Gates" i innych.
Ostatni rok był to dla ciebie bardzo pracowity
czas, zważywszy, że przecież w kwietniu
ukazał się też drugi album Hellwell, "Behind
The Demon's Eyes", nagrany zresztą z udziałem
"Thrashera", ale wygląda na to, że bardziej
męczyłbyś się bezczynnością, stąd ta twoja
ciągła aktywność?
Czuję się bardzo szczęśliwy i zaszczycony, że
mogę spędzić całe życie na graniu i pisaniu muzyki.
To było zawsze moim marzeniem, zatem
bezczynność byłaby dla mnie najgorsza. Może
się wydawać, że w tym roku zrobiło się wiele albumów,
ale wszystkie te projekty miały miejsce
przez ostatnie kilka lat. Manilla Road jest dla
mnie priorytetem, ale kiedy jest wolny czas,
prawie zawsze pracuję nad czymś w studiu.
Nigdy nie wiesz, kiedy nadejdzie twój ostatni
dzień, więc mam zamiar wykorzystywać dobrze
każdy dzień, od chwili obudzenia.
Nie zamierzasz więc poprzestawać na tym, że
dla wielu jesteś już żywą legendą - będą kolejne
płyty i koncerty, bo masz coś jeszcze do
przekazania i do udowodnienia, zarówno sobie,
jak i nam?
Ależ tak. Niczego nie zamierzam kończyć. Dopóki
będę miał muzyczne pomysły, które moim
zdaniem powinny być odpowiednio wyrażone,
będą kolejne albumy i koncerty. Tak długo, jak
fani będą chcieli więcej, zrobię co w mojej mocy,
by im to dostarczyć. To jest sen, w którym spędziłem
całe życie i będę w nim trwał aż do końca
swych dni, a tego nie przewiduję w najbliższym
czasie. Dziękuję za wasze wsparcie i wiarę,
niech Bogowie Metalu błogosławią każdego z
was. Up The Hammers and Down The Nails!
Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki,
Karol Gospodarek
MANILLA ROAD 17
Blues i płomień metalu
Na kolejną płytę Jack Starr's Burning Starr trzeba było poczekać kilka
ładnych lat, ale nie na darmo stara maksyma głosi, że cierpliwość popłaca - ci
wszyscy, którzy już zapoznali się z zawartością "Stand Your Ground" wiedzą o tym
doskonale. Pozostali, jeśli rzecz jasna lubią rasowy US power/heavy starej szkoły,
powinni bez wahania sięgnąć po siódmy krążek zespołowego wcielenia tego wybitnego
gitarzysty:
HMP: Przed sześciu laty miałeś bardzo aktywny
okres swej kariery, wydałeś bowiem nie
tylko "Land Of The Dead" Jack Starr's Burning
Starr, ale też czerpiący z bluesa i klasycznego
rocka solowy album "Swimming In
Dirty Water", po czym nastąpiła dłuższa cisza.
Nie znaczyło to oczywiście, że dałeś sobie
spokój z graniem, nie było takiej możliwości?
Jack Starr: Na początku chciałbym powitać
czytelników HMP i wszystkich fanów metalu z
Polski. Odpowiadając na twoje pytanie, słowo
"rzucić" nie istnieje w moim słowniku i moim
zamiarem jest podtrzymywać to co robię tak
długo jak się da. Granie muzyki jest czymś, co
kocham i niezależnie od tego jaki sukces osiągnę,
wyzwaniem dla mnie jest kontynuowanie
tworzenia jak najlepszej muzyki. Nie martwię
się o przeszkody na mojej drodze, ponieważ one
bluesa sprawia, że człowiek gra lepiej i gra z większymi
emocjami; jednym z najważniejszych
czynników w bluesowej gitarze jest vibrato, które
jest bardzo ważne. By grać stylowo bluesa
musisz mieć dobre vibrato, które sprawi, że gitara
będzie śpiewać, co brzmi świetnie również w
metalu. Trudno jest mi docenić gitarzystów,
którzy nie mają dobrego vibrato, nawet jeśli grają
bardzo technicznie i szybko - podsumowując
blues jest najważniejszym gatunkiem muzyki.
Klasyczny hard rock i metal są ci jednak równie
bliskie, a grając tak różnorodne dźwięki
unikasz monotonii, często wręcz zabójczej dla
grzęznących w schematach artystów?
Dziękuję za komplement. Próbuję unikać grania
tych samych motywów, do których uciekają niektórzy
gitarzyści; powodem jest to, że lubię wiele
różnych gatunków muzyki, włączając muzykę
"Stand Your Ground" to już twój siódmy
album pod szyldem Jack Starr's Burning Starr
- jego powstanie ułatwił też pewnie fakt, że
macie ostatnio bardzo stabilny skład, a Rhino,
który na poprzedniej płycie był tylko muzykiem
sesyjnym, dołączył do was na stałe?
Rhino jest jednym z najlepszych perkusistów w
świecie rocka i jesteśmy szczęściarzami mając go
w Burning Starr, i to nie tylko dlatego, że świetnie
gra, bo ma również ogromną muzyczną
wiedzę, która pomaga nam w tworzeniu i aranżowaniu
nowych utworów.
Jakoś nigdy nie mogłeś narzekać na brak klasowych
muzyków na swoich płytach, przez
lata bogatej kariery było ci też dane współpracować
z wieloma innymi, wybitnymi artystami
- to chyba nie przypadek, po prostu najlepsi
chcą zawsze współpracować z kimś równie dobrym?
Zostałem pobłogosławiony wieloma świetnymi
muzykami, co naprawdę pomaga przy graniu na
żywo czy nagrywaniu, na przykład wokali Todda
Michaela Halla. Jego głos jest jednym z najlepszych
w metalu i jego zdolność tworzenia
harmonii jest niesamowita, przypomina mi trochę
Freddy'ego Mercury'ego. Czuję, że na albumie
"Stand Your Ground" robi rzeczy na
bardzo wysokim poziomie i idzie poza to, co
średni wokalista metalowy jest zdolny zrobić.
Myślisz, że Burning Starr byłby obecnie tak
ceniony, gdyby nie udało ci się zwerbować
Todda, który jest godnym następcą choćby
Mike'a Tirelli czy nieodżałowanego Rhetta
Forrestera?
Myślę, że Todd wnosi ogromną ilość swojego
talentu do Burning Starr, tak samo jak robi to
w Riot V. Jeśli Todd nie dołączyłby do nas, byłoby
o wiele trudniej znaleźć kogoś z takimi
umiejętnościami.
zawsze będą, niezależnie od tego co człowiek
będzie w życiu robił.
Mało który z fanów metalu wie, że zaczynałeś
właśnie od bluesa i do dziś chętnie go grasz, co
potwierdza choćby bonusowy instrumental
"Blue Tears Falling" z albumu "Out Of The
Darkness" czy "New York City Blues" z albumu
"A Minor Disturbance"?
Tak, to prawda. Myślę, że blues to korzenie większości
współczesnej muzyki, w tym i metalu,
jest wielu metalowych muzyków, którzy zaczynali
od grania bluesa, na przykład Tony Iommi,
Ritchie Blackmore, Jimi Hendrix, Jimmy Page
etc. Myślę, że posiadanie wprawy w graniu
18 BURNING STARR
Foto: Burning Starr
klasyczną, jazz i muzykę orientalną. Myślę, że
jednym z sekretów unikania monotonii jest odkrywanie
wielu gatunków muzyki.
Na obecnym etapie swej kariery pewnie już niczego
nie musisz, odbywa się to raczej na zasadzie,
że nagrywasz kolejną płytę kiedy masz
natchnienie do stworzenia czegoś nowego,
bądź też uznasz, że masz wystarczającą ilość
utworów na następny album?
Zmuszam się do pracy i grania, myślę, że jeśli
człowiek wstaje rano i nie ma nic do roboty, to
praca poprawia humor, zawsze próbuję pisać i
ćwiczyć, by poprawić swoją grę.
Jego inne obowiązki, choćby w Riot V, nie kolidowały
z pracami związanymi z komponowaniem
i sesją nagraniową "Stand Your
Ground"? Rhino też jest dość zajętym muzykiem,
ale jak widać, przy odpowiednim planowaniu
wszystko da się zgrać w czasie?
Gdy nagrywaliśmy było trudno rozplanować
pracę przy harmonogramach Todda i Rhino,
ale według mnie i Neda było warto, bo obaj
wnosili tyle, że wybór był prosty - albo czekamy
albo idziemy dalej z przeciętnymi partiami innych,
mniej utalentowanych ludzi niż Todd i
Rhino. Ale ponad wszystko, ja i Ned, w pewnym
momencie zaczęliśmy lubić i szanować
Todda i Rhino, uznaliśmy ich za przyjaciół i
nie zmieni się to nawet jeśli Todd zostanie nowym
wokalistą Iron Maiden lub Judas Priest,
a Rhino zostanie nowym perkusistą reaktywowanego
Led Zeppelin. Lubimy tych gości i od
jakiegoś czasu jesteśmy wzajemnie ważnymi
częściami swojego życia.
Z kolei basista Ned Meloni jest z tobą od czasów
"Out Of The Darkness" czy gry w Devil
Childe; Rhino wiadomo, to jeden z najlepszych
perkusistów, nie tylko w Stanach Zjednoczonych
- czyżbyś po tylu latach kariery
miał wreszcie ten optymalny, a w dodatku stabilny,
skład zespołu?
Tak, Ned i ja byliśmy w kontakcie od czasów
pierwszego albumu "Out Of The Darkness" z
roku 1984, na pełen etat zaczęliśmy grać w
2002, a Rhino dołączył w roku 2006, w podobnym
czasie co Todd, kiedy polecił nam go Joey
DeMaio z Manowar i szef wytwórni Magic
Circle Music, z którą byliśmy wtedy związani.
Kiedyś wielu muzyków też brało zresztą
udział w innych projektach, bądź udzielało się
gościnnie na różnych płytach, ale obecnie jest
to raczej ekonomiczna konieczność, bo z grania
w jednym zespole po prostu nie da się wyżyć,
szczególnie jeśli ma dłuższe przerwy w działalności?
To prawda, widzę tego więcej i więcej, metalowa
scena nie jest tak opłacalna jak kiedyś, ponieważ
jest kryzys w sprzedaży płyt, więc niektórzy
muzycy czują się zmuszeni do grania w więcej
niż jednej kapeli, by mieć z czego żyć, ale także
niektórzy muzycy robią to, ponieważ mają sporo
muzyki, której nie mogą wykorzystać w swoich
kapelach.
Co ciekawe gracie na "Stand Your Ground"
bardzo klasycznie, tak jakby czas zatrzymał
się w połowie lat 80. ubiegłego wieku, ale jednocześnie
stawiacie na mocarne, nowoczesne
brzmienie - klasyczny nie musi znaczyć archaiczny
i przestarzały, zależało ci na jak najwyższej
jakości produkcji tego albumu, żeby
te utwory nie tylko świeciły pełnym blaskiem,
ale dotarły też do młodszych słuchaczy?
Jesteśmy szczęściarzami, że Bart produkował
nasz album i miał na niego oko. Gwarantował
sobą, że zabrzmi to profesjonalnie i jest wykończone
jak najlepsze nowe wydawnictwo. Myślę,
że Bart chciał by album miał walory oldschoolowego
nagrania, jak żywe bębny i gitary, które
zostały nagrane tak jak robiły to klasyczne metalowe
kapele, ale w tym samym czasie Bart
chciał by było to nagrane z perfekcyjnym wyczuciem
czasu, wszystko było zsynchronizowane
i z naturalnym brzmieniem. Z pomocą naszego
inżyniera dźwięku Kevinem Burnesem udało
nam się to osiągnąć.
Właśnie, warto zauważyć, że od jakiegoś czasu
współpracujesz przy produkcji swych płyt
również z Polakami, w tym producentem Bartem
Gabrielem?
Świetnie pracuje się z Bartem ponieważ ma on
ogromną wiedzę o metalu, ale także jest zorientowany
w kwestii muzyki współczesnej, ale kocha
i zna klasyczny metal i czuje, że oba te
wpływy są potrzebne.
Takie rozrzucenie sesji nagraniowej w różnych
studiach jest pewnie z jednej strony nieco kłopotliwe,
ale z drugiej pozwala na wybieranie
miejsc dających poszczególnym etapom nagrań,
miksu i masteringu najlepszą możliwą
jakość, nie do osiągnięcia w jednym miejscu?
Dla nas nie było wyboru ponieważ nasz wokalista
Todd mieszka w Michigan, które jest
bardzo daleko od Florydy, więc musieliśmy się
dzielić wielką ilością danych na odległość. Z kolei
Bart mieszka w Polsce, a nasz inżynier mieszka
w części Stanów, którą nazywamy Beltway,
było to więc wyzwanie, ale zrobiliśmy to.
W czasie swych sesji nagraniowych już od
wczesnych lat 80. masz zwyczaj zapraszać innych
gitarzystów. Przy okazji poprzedniego albumu
Jack Starr's Burning Starr byli to nie
tylko, znani z Manowar, David Shankle i
Ross The Boss, ale również realizator dźwięku
Robert Barbour, który dodał trochę partii rytmicznych.
Na nowej płycie coś podobnego
stało się też udziałem realizatora Kevina
Burnesa - nie jesteś dyktatorem, jak choćby
Wolf Hoffmann z Accept czy Peter z naszego
Vader, którzy nagrywają na płytach swych
zespołów wszystkie partie gitarowe, a czasem
nawet basowe?
Kevin Burnes nagrał większość partii gitary
rytmicznej i prawie wszystkie gitarowe harmonie,
a także podwoił wiele moich riffów. Jest
świetnym gitarzystą, więc jego gra pozwoliła mi
skupić się na moich solach wiedząc, że drugi
gitarzysta świetnie zrobił swoją robotę.
Foto: Burning Starr
Zgodzisz się więc ze mną, że zespół to nie tylko
ekipa wynajęta na koncerty, ale też powinien
być zgraną grupą w studio i dlatego każdy
powinien mieć udział w nagraniu płyty, by
móc się z tym materiałem identyfikować?
Zgadzam się z tą opinią, jest to dla mnie ważne
by otoczyć się najlepszymi muzykami. Wierzę,
że ludzie w Burning Starr są na tyle dobrzy, by
grać z każdą metalową kapelą, nieważne jak
znaną. To zaszczyt dla mnie, że grają w Burning
Starr!!
Nie tylko grasz z najlepszymi: okładkę twej
płyty po raz kolejny zdobi już praca Kena
Kelly'ego. Jak doszło do tej współpracy? Fakt,
że to ktoś odpowiedzialny za stworzenie epokowych
coverów albumów Kiss, Rainbow czy
Manowar ma pewnie dla ciebie ogromne znaczenie?
Kena Kelly'ego przedstawił mi Joey DeMaio.
Powiedział mi "jeśli chcesz najlepszego artystę w
heavy metalu zadzwoń do Kena Kelly'ego i zapytaj
go o zrobienie dla waszego zespołu okładki
i nie będziesz rozczarowany". Miał rację, jego
obraz na okładkę "Stand Your Ground" był
po prostu sportretowaniem ducha albumu. Dla
nas był idealny. Niesamowite było to, że zrobił
okładki dla kilku moich ulubionych kapel, na
przykład nasz basista Ned Meloni, zawsze mówił
mi jak uwielbia "Rising" Rainbow, więc dla
niego i dla nas wszystkich było to ekscytującym
dreszczykiem, gdy zrobił okładkę i dla nas.
Nie miałeś dotąd w swoim dorobku tak długiego,
epickiego w klimacie utworu jak tytułowy
"Stand Your Ground" - skąd pomysł na
taką właśnie kompozycję?
Czułem, że chcę, by Burning Starr było szanowane
za świetny skład, a nie tylko typowy heavy
metal, chciałem by świat zobaczył, że możemy
zagrać na naprawdę wysokim poziomie, tak jak
Led Zeppelin czy Deep Purple etc. Pomyślałem,
że potrzebujemy długiej epickiej kompozycji,
która byłaby idealnym udokumentowaniem
tego podejścia. W trakcie pisania materiału
uświadomiłem sobie, że miałem dużo muzycznych
pomysłów, które chciałem połączyć w
jednym utworze, pomyślałem sobie "czemu nie",
odkąd muzyka, którą gramy nie jest puszczana
często w radiu poczuliśmy, że możemy tworzyć
kawałki jakie chcemy i nie martwić się czy doczekają
się emisji.
To ponoć twój ulubiony utwór z nowej płyty i
jakoś wcale mnie to nie dziwi - zaskakiwać siebie
i słuchaczy, ciągle szukać czegoś nowego
to przecież jedna z podstawowych kwestii,
prawda?
Uwielbiam "Stand Your Ground" mogę słuchać
go przez jedenaście minut i nie zwrócić
uwagi na to jak jest on długi, jest w nim sporo
interesujących części, które bardzo dobrze
współgrają ze sobą. Jednym z atutów jest tu też
gra Rhino, który ma duże zdolności tworzenia
w różnych tempach, jak perkusista Dream
Theater lub Rush.
Gracie pewnie obecnie na koncertach sporo nowych
utworów, ale zapewne sięgasz też do
swych klasyków, żeby każdy z twych fanów
wychodził z waszych występów w pełni usatysfakcjonowany?
Tak mamy sporo muzyki (osiem albumów studyjnych),
więc mamy duży wybór, próbujemy
grać na koncertach po trochu z każdego albumu
- to sprawia, że koncerty są ekscytujące.
Sam jako artysta też nie masz chyba powodów
do narzekań - nie jesteś co prawda tak znany
jak choćby Steve Vai czy Joe Satriani, ale twoja
kariera trwa już tyle lat i w tym czasie zawsze
byłeś sobą, a jest to jednak spore osiągnięcie?
To prawda, że nie mogę narzekać, mam fanów
na całym świecie i podtrzymuję moją karierę
przez długi czas i to zachęca mnie to kontynuowania
i nie poddawania się. Oprócz tego uwielbiam
grać i podróżować po całym świecie oraz
spotykać swoich fanów.
Czyli wszystko jeszcze przed tobą, a gdy już
wiek nie pozwoli ci grać głośnego heavy metalu,
zostaniesz bluesmanem na cały etat?
Myślę, że prawdopodobnie gdy będę starszy będę
grał metal, ale z bluesowym zacięciem, jak
zrobił to Gary Moore. Mam nadzieję kontynuować
to tak długo, jak będzie to możliwe. Chcę
podziękować moim fanom w Polsce za pozwalanie
mi na tworzenie kolejnych albumów i wspieranie
muzyki Burning Starr, podtrzymujcie
płomień metalu!
Wojciech Chamryk, Aleksandra Kurda,
Piotr Szablewski
BURNING STARR
19
Tak w ogóle to kim ja jestem?
To pytanie u schyłku wywiadu zadał Mike samemu sobie, by następnie
dość krótko na nie odpowiedzieć, że jest człowiekiem i fanem muzyki thrash/
speed metalowej. Ja do tego bym dodał, że jest również gitarzystą jednej z niedocenionych
i oryginalnych kapel, które istniały dość krótko, ale na tyle długo, by
zostawić za sobą dwa albumy. Więcej o przyczynach rozpadu tak dobrze rokującego
zespołu, o sali prób w magazynie i opinii na temat religii per se, opowie
wcześniej wspomniany Michael Alvord.
Dissonance byli świetni. Jak wspomniałem
wcześniej, ja doszedł w trakcie końcowych prac
nad boxem. Nasz wspólny przyjaciel, Jon Vyner
skontaktował mnie ze Stevem przez email,
zaś Steve wyjaśnił, że pracuje nad specjalnym
projektem z Kurt'em. Spytał się mnie czy mam
jakieś stare pamiątki (zdjęcia, plakaty i tak dalej),
którymi chciałbym się podzielić. Tak więc
przejrzałem parę pudełek, które trzymałem na
poddaszu i znalazłem kilka ciekawych rzeczy.
Znalazłbym więcej, tylko musiałbym poszukać
głębiej. Zostałem poproszony przez Kurta o napisanie
parę linijek wspomnień, tak więc zrobiłem
to i możecie zobaczyć moje pismo w środku
tego wydawnictwa. Z tego co rozmawiałem
ze Stevem, pamiętam, że coś wspominał o tym,
sporcie) i zacznę grać na gitarze. Jack Schwartz
(oryginalny perkusista Holy Terror i Dark Angel)
i ja byliśmy przyjaciółmi. Grywaliśmy ze sobą
jam sessions i interpretowaliśmy znane utwory.
W lecie roku 1985 Kurt i Jack nawiązali
kontakt. Kurt opuścił wtedy Agent Steel, a
Jack opuścił Dark Angel. Zaczęli grywać razem,
Kurt przyprowadził swojego przyjaciela,
Floyda Flannery na stanowisko basisty. W tym
czasie grałem w jakimś zespole z paroma znajomymi.
Byłem bardziej zainteresowanym graniem
szybszej i cięższej muzyki, zaś oni chcieli
grać coś w stylu Def Leppard. Kurt spytał się
Juana Garcia (oryginalnego gitarzysty Agent
Steel), czy nie chciałbym do nas dołączyć. Kiedy
odmówił, Jack polecił moją osobę Kurtowi.
Spotkałem się z nim i Floydem, następną rzeczą
jaką wiem, to było to, że byłem już w zespole.
W tym czasie nie znałem nawet nazwy zespołu,
a w nim samym nie było jeszcze wokalisty.
Mieliśmy próby parę dni w ciągu tygodnia
w domu Jacka, który pełni funkcję salki prób i
znajdował się w San Fernando Valley (przedmieścia
Los Angeles). Kurt pokazał mi parę
swoich utworów, z których większość później
znalazła się na "Terror and Submission". Rozmawialiśmy
z paroma różnymi wokalistami i żaden
z nich nie pasował do naszego zespołu. Dość
szybko przestaliśmy także używać domu Jack'a
jako salki prób i zaczęliśmy wynajmować
magazyn w North Hollywood. W końcówce roku
1985, w jedną z deszczowych nocy do naszej
nowej sali prób przyjechał na rowerze koleś w
płaszczu. Z rozmowy okazało się, że nie ma żadnego
doświadczenia z thrash metalem. Bardziej
obracał się w muzyce The Who, AC/DC i
Led Zeppelin. Jednakże miał on unikalny głos.
Kurt uznał, że on idealnie się nadaje do naszego
zespołu. A tym goście był nie kto inny, jak sam
Keith Deen.
HMP: Cześć! Czy mógłbyś na początek
opowiedzieć w paru słowach o nadchodzącym
boxie "Total Terror"?
Michael Alvord: Po pierwsze chciałbym podziękować
Tobie oraz Twoim czytelnikom za
możliwość opowiedzenia po raz kolejny historii
o Holy Terror. Minęło już 28 lat, odkąd Holy
Terror przestało działać i naprawdę wspaniałe
jest to, że wciąż zdobywamy zainteresowanie
pomimo upływu tylu lat. Jestem podekscytowany
nadciągającym boxem. Pomimo tego, że nagraliśmy
tylko dwa albumy, to było parę różnych,
ponownych wydań naszej muzyki. Były
remastery i tak dalej. Mieliśmy również parę nagrań
na żywo, wydawało się nam, że miłym gestem
było przekazanie ich naszym fanom. Jednak
nie było żadnego kompletnego wydania
zawierającego wszystkie nasze nagrania. Myślę
że "Total Terror" dobrze wypełni tę lukę, już
nie mogę się doczekać na swoją kopię!
Czemu nie zawarliście waszego demo w nadchodzącym
"Total Terror"?
Nie jestem pewien. Kurt pracował nad tym
wydawnictwem od jego początków, ja zaś doszedłem
do projektu parę miesięcy temu. Zgaduję,
że to kwestia tego, że te nagrania przepadły
i tylko parę starych kaset wciąż istnieje.
Następnym razem muszę się zapytać Kurta, za
nim będę znowu rozmawiał.
Kto sprawił że stworzenie "Total Terror" (wyłączając
już wydawnictwo) stało się możliwe?
Możecie powiedzieć trochę więcej o Dissonance
Productions?
Steve Beatty, Tom Dougherty i wszyscy w
Foto: Alex Solca
jak brał udział w jednym lub kilku naszych występach
w latach 87/88, kiedy mieliśmy trasę w
Europie i Zjednoczonym Królestwie. Jest wielkim
fanem tego co wtedy Holy Terror stworzyło,
myślę sobie, że chciał stworzyć coś, co zostanie
na dłużej dla wszystkich fanów… oraz być
może pozwoli nowej generacji zapoznać z muzyką
Holy Terror.
Możesz opowiedzieć więcej na temat początków
waszego zespołu? Dlaczego stworzyliście
własny zespół?
Tak właściwie to Kurt jest twórcą i główną postacią,
która stoi za Holy Terror. Ja sam zacząłem
grać na gitarze kiedy miałem 12 lat, głównym
tego powodem był zespół Kiss. Miałem
szczęście ich zobaczyć na żywo w roku 1977,
ten występ po prostu zmiótł mnie z powierzchni
ziemi. Postanowiłem, że odstawię w kąt moje
korki (nigdzie zresztą nie zamierzałem dojść w
Kto was inspirował w pierwszych latach istnienia
zespołu? Myślę tutaj o innych zespołach,
artystach, muzykach.
Tak jak wcześniej wspomniałem, Kiss zainspirował
mnie do rozpoczęcia nauki gry na gitarze.
Byłem także wielkim fanem Ace Frehleya. Poza
tym uwielbiałem Zeppelin, Alice Cooper'a i
Black Sabbath. W momencie, którym dołączyłem
do Holy Terror, byłem wielkim fanem Nowej
Fali Brytyjskiego Heavy Metalu i darzyłem
sporą estymą zespoły takie, jak Angel Witch,
Raven, Tygers of Pan Tang, Iron Maiden,
Judas Priest i tak dalej. Uwielbiałem również
Motorhead. Scena thrash/speed dopiero się
rozwijała, aczkolwiek już miałem okazję zobaczyć
Metallikę z ich debiutem na jednej trasie
z Raven i też zacząłem ich darzyć estymą. Myślę,
że prędkość i ciężar muzyki Motorhead czy
innych zespołów punkowych, takich jak Circle
Jerks czy Black Flag również wpłynęła na
mnie. Miałem masę znajomych, którzy słuchali
Thatcher on Acid, SubHumans, Crass oraz
innych brytyjskich zespołów punkowych, tak
więc też miałem również styczność z tą muzyką.
Co do inspiracji gitarzystami, to powiedziałbym,
że Michael Schenker i Jimmy Page mieli
na mnie duży wpływ. Byłem zachwycony sposobem
w jakim Schenker inkorporował melodie
do swoich solówek, zresztą do dzisiaj jest moim
ulubionym gitarzystą. Jimmy Page również
miał swój udział w mojej edukacji jako gitarzysta.
Poza tym, kiedy dołączyłem do zespołu, to
niezmiernie podobało mi się to, w jaki sposób
Kurt pisał motywy gitarowe, które przypominały
trochę twórczość Iron Maiden i Judas Priest.
Przeczytałem jeden z waszych wywiadów
udzielonych stronie Voises From The Darside.
20
HOLY TERROR
Dowiedziałem się z niej, że w roku 1986 byliście
chwilę w Dark Angel. Aczkolwiek czy potem
mieliście jakiś kontakt z nimi, jak zaczęliście
już swoją przygodę z Holy Terror?
(Śmiech)... mój pobyt w Dark Angel trwała tyle
co mgnienie oka. Jimmy Durkin prawdopodobnie
jest jedyną, osobą która jeszcze o tym pamiętam.
Jack dołączył do Dark Angel, zaś oni
potem nagrywali coś w domu jego rodziców. Nie
jest pewny jak ja się tam znalazłem (w zespole),
jednak myślę, że to było trochę związane z tym,
że miałem już wtedy, w wieku 16 lat zdane prawo
jazdy za sobą. Grałem z nimi przez około
dwa tygodnie i nauczyłem się paru ich utworów.
Kilka tygodni potem przenieśli się do swojej sali
prób w Downey, która znajdowała się około 50
mil dalej. Nigdy do nich nie dołączyłem w Downey.
Nie jest nawet pewien czy pytali się mnie
o to. Myślę, że grali w miejscówce Jack'a tylko
po to by go wypróbować. Kiedy on już był w
zespole, przenieśli się. Pomijając wszystko, grałem
przez krótki czas z nimi i nauczyłem się ich
kilku utworów.
Foto: Holy Terror
Vickey Miellie
Zadam jeszcze parę pytań nawiązujących do
wspomnianego wywiadu, tak więc, jak wyglądało
wasze studio wtedy (w pierwszych latach
działalności)?
Nie mam zbytniego problemu z odpowiadaniem
na podobne pytania do tych, które zadano mi
już wcześniej. Zresztą, ile można zadać różnych
od siebie pytań związanych z tym okresem? Poza
tym często myślę o różnych rzeczach podczas
każdego wywiadu. Nie jestem do końca pewien
czy chodzi Ci o studio gdzie mamy próby, czy
studio nagraniowe, więc opowiem o obu. Nasza
sala prób (pokój magazynowy) to było małe pomieszczenie
w przemysłowej części North
Hollywood, CA. Prawdopodobnie to było pomieszczenie
o wymiarach 6 na 15 metrów z małym
pokoikiem biurowym w jednym z rogów
pomieszczenia. Było ono dość małe ale działało.
Ściany były upstrzone plakatami filmowymi.
Większość z nas bowiem pracowała dla firmy
zajmującej się rozwieszaniem plakatów na robotach
budowlanych w ciemną noc. Tak więc graliśmy
od około siódmej wieczorem do północy,
by następnie spędzić parę godzin rozwieszając
plakaty filmowe. Co do studiów nagraniowych,
to używaliśmy czterech różnych. Demo nagraliśmy
w czyimś domu w Santa Monica, CA. Z
tego co kojarzę, to chyba był przyjaciel Kurta.
Kiedyś rzadko spotykanym widokiem było studio
w domu. Przynajmniej nie takie jakie są
obecnie w domach. Niezbyt je pamiętam. Było
małe, miało dwa pomieszczenia, jeden pokój z
stołem mikserskim i jedno pomieszczenie nagraniowe.
Mam poważne wątpliwości czy to studio
jeszcze istnieje. "Terror and Submission" zostało
nagrane w profesjonalnym studiu w Santa
Monica Mountains na ulicy zwanej Old Topanga.
Miejsce to było nazwane Skyline Studios i
wiele legend tutaj nagrywało w przeszłości, włączając
Boba Dylana, Stinga, Neila Younga, i
tak dalej. Miejsce było wspaniałe. Znajdowało
się schowanie pomiędzy górami i dawało Ci poczucie,
że znajdujesz się gdzieś na odległym
skrawku lądu. Niestety, nie było ono zbyt odpowiednie
do nagrywania i produkcji tego typu
muzyki. Chociażby inżynier dźwięku, który nie
miał w ogóle doświadczenia z tym gatunkiem…
i tak powstało "Terror and Submission". Nie,
nie szkaluję debiutu, uważam, że zawiera on parę
moich ulubionych utworów Holy Terror. Jednak
nie udało nam się złapać tej surowej energii
zespołu i myślę, że to była kwestia atmosfery
i inżyniera dźwięku. To miejsce wciąż istnieje.
"Mind Wars" został nagrany w Hollywood, w
miejscu zwanym Music Grinder Studios. Nawet
nazwa brzmi bardziej metalowo, szczególnie
w porównaniu do Skyline Studios. Kurt
dogadał się również z Casey'em McMackin,
który zgodził się zostać inżynierem dźwięku. I
tutaj możesz usłyszeć różnicę pomiędzy debiutem,
a drugim albumem. "Mind Wars" ma kopnięcie.
Byliśmy także świeżo po trasie, tak więc
trochę nabraliśmy doświadczeni od czasu nagrywania
"Terror and Submission". Ścieżki gitarowe
opracowaliśmy w miejscu zwanym w
Track Records w North Hollywood. Music
Grinder nie istnieje już, aczkolwiek Track Records
wciąż jest otwarte, choć być może pod
inną nazwą.
Czy ta wcześniej wspomniana sala prób wciąż
istnieje?
Sala prób, to był magazyn tak więc wyobrażam
sobie, że wciąż jest, ale nie jest on używany
przez zespół.
Co możesz powiedzieć więcej o waszym demie
z '86?
Demo z '86 nie jest moją ulubioną rzeczą, którą
stworzyliśmy.
Gdybym miał was porównać do jakiegoś zespołu
z Europy, to z pewnością coś bym wspomniał
o Sabbat. Poważnie, zarówno Keith jak
i Martin próbowali śpiewać jak najszybciej,
jak tylko potrafili i obu się to udało. Czy miałeś
okazję usłyszeć drugi album Sabbat,
"Dreamweaver"? Co o nim sądzisz?
Niestety nie miałem okazji posłuchać "Dreamweaver",
aczkolwiek to co powiedziałeś brzmi
zachęcająco. Nie miałem okazji usłyszeć żadnego
zespołu, który brzmi trochę tak jak Holy
Terror. Utwory są całkiem różne i nie miałem
okazji usłyszeć żadnego wokalisty, który
brzmiałby tak jak Keith.
Co się wydarzyło w 1989? Mógłbyś powiedzieć
trochę na temat tego roku, który był
ostatnim w istnieniu zespołu w oryginalnym
składzie.
Koniec naszego zespołu to był całkiem mroczny
czas. Relacje w naszym zespole zaczęły się pogarszać
w końcówce roku 1988. Aczkolwiek
udało nam się wystąpić wraz z Motorhead i
Death Angel w grudniu '88 na czterech koncertach
i już zaczynaliśmy naprawiać więzi między
sobą. Początek naszej trasy z Exodus i Nuclear
Assault w '89 był dla nas dość ciężki. Nie mogliśmy
się dostać na lotnisko w odpowiednim
czasie i przez to musieliśmy wziąć późniejszy
lot. To przełożyło się na dłuższy postój w
HOLY TERROR 21
Wielkiej Brytanii. Kiedy dotarliśmy na nasz
pierwszy występ w Belgii, byliśmy zmęczeni
oraz wstrząśnięci. Sam występ był szybki i
agresywny, wraz z kolejnymi koncertami zaczęliśmy
wracać do swojego naturalnego rytmu.
Byliśmy na pełnych obrotach. Najlepszy koncert
jaki mieliśmy, prawdopodobnie odbył się w
Milanie, we Włoszech. Nawiasem mówiąc ten
koncert, tak myślę, będzie na box secie ("Total
Terror"). Kiedy przybyliśmy do Niemiec na kolejny
występ, Kurt spędzał masę czasu na telefonie,
rozmawiając z naszym menedżerem. W
tym momencie zrozumieliśmy, że coś tu nie gra.
Krótko mówiąc zostaliśmy wykopani z trasy.
Music For Nations skontaktował się z naszym
menedżerem w celu ustalenia kontraktu na jeden
czy dwa albumy. Nasz menedżer poinformował
MFN o tym, że mamy umowę z amerykańskim
wydawnictwem i oni trzymają obecnie
prawa do naszych trzech albumów w Europie.
Tak więc MFN się wkurwiło, a że sponsorowali
nam trasę, to zostaliśmy wykopani. Kurt,
Keith, Floyd i Joe próbowali to jakoś jeszcze
poskładać i wejść z powrotem na trasę, ale ja
miałem dość. Tak więc złapałem taksówkę w
kierunku lotniska w Monachium i wróciłem do
domu. To tyle jeśli chodzi o moją historię. Pozostała
czwórka kontynuowała działalność na
krótką chwilę, potem wrócili do Los Angeles.
Kurt przeniósł się z powrotem do Seattle i to
był koniec Holy Terror.
Czy mógłbyś podsumować wszystkie wasze
wydawnictwa od '86 do '89 w paru zdaniach?
Co o nich sądzisz i tak dalej.
Nasz pierwszy kontrakt zawarliśmy z wcześniej
wspomnianym Music for Nations, było naszym
wydawnictwem dla naszych dwóch pierwszych
albumów w Europie. Chwilę po tym jak
nagraliśmy "Terror and Submission", mieliśmy
trasę po Europie wraz z DRI i było świetnie!
Naprawdę o nas dbali, a my sami zacieśnialiśmy
więzy. Być w drodze przez ponad miesiąc z tą
samą piątką gości naprawdę nas zacieśniła i rozwinęła
muzycznie. Niestety nie mieliśmy amerykańskiego
wydawnictwa czy dystrybutora.
Nie mam pojęcia kto nas zapoznał z Road-
Racer w Stanach Zjednoczonych, ale chwilę potem
jak nagraliśmy "Mind Wars", zawiązaliśmy
kontrakt RoadRacer. Mieliśmy z nimi podpisaną
umowę na wydanie pięciu albumów w
Stanach. To włączało w amerykańską dystrybucję
naszych ówcześnie istniejących albumów,
oraz trzy kolejne albumy, wraz z ich europejskim
wydaniem. Wydaje się, że te domniemane
trzy przyszłe albumy mogły być powodem usunięcia
nas z trasy z Exodus. W perspektywie
czasu, z pewnością parę rzeczy zrobiłbym inaczej.
Kiedy wyruszaliśmy w trasę by grać materiał
z najnowszego albumu, to data jego wydania
była ciągle przesuwana. Czaisz to? Mieliśmy
nowy album, graliśmy z niego utwory i nikt nie
miał jak go kupić. To było frustrujące.
Słyszałeś o próbie wznowienia działalności
Holy Terror w 2005 roku? Możesz powiedzieć
coś więcej na temat twoich relacji z Kurt'em
Kilfeltem w tamtych latach?
Kiedy opuściłem zespół w '89, straciłem kontakt
z tym zespołem. Gadałem z Keith'em parę
razy w tamtym roku. Po tym jak Kurt przeniósł
się z powrotem do Seattle, Floyd i Joe niebawem
podążyli dalej. Ja i Keith pozostaliśmy w
Los Angeles. Rozmawialiśmy trochę ze sobą,
aczkolwiek niebawem straciliśmy kontakt. Na
progu kolejnego milenium internet zaczął się
Foto: Holy Terror
rozwijać. Wpadłem na witrynę internetową
stworzoną przez Toma Hutchinsona. To był
trybut dla jego trzech ulubionych zespołów,
Holy Terror był jednym z nich. Napisałem do
niego maila z podziękowaniami za jego wsparcie.
Chwile potem, gość o godności Scott Lambert
skontaktował się ze mną, informując mnie,
że jest od Tom'a. Jego mail zawierał numer telefonu.
Zadzwoniłem do niego. Rozmawialiśmy
przez chwilę i dowiedziałem się, że chce stworzyć
on stronę zespołu. Powiedział również, że
otrzymał również adres mailowy Kurta i że komunikował
się z nim. Wtedy nie rozmawiałem
z Kurtem od '89. Kurt wysłał Scottowi materiały
dotyczące nas i napisał krótki opis historii
Holy Terror. Zrobiłem to samo. Wysłałem
Scottowi zdjęcia i inne rzeczy, które trzymałem
od '89. Nie pamiętam dokładnie, w którym
roku napisałem do Kurta, ale wydaje mi się, że
było to przed rokiem 2005. Rozmawialiśmy
trochę drogą elektroniczną i to było to. W pewnym
momencie dotarła do mnie informacja,
że Kurt pracuje nad "El Revengo". Nie pamiętam
czy napisał do mnie, czy ktoś inny o tym
mi powiedział. Zaoferowałem mu DVD z paroma
materiałami z koncertów, a Kurt powiedział
"świetnie!". W tym czasie próbował "wskrzesić"
Holy Terror. Nikt z nas nie był w kontakcie z
Keithem, jednak gość o imieniu Chris Carlson
go zlokalizował. Gadałem parę razy z nim na
temat starych czasów oraz tego, że nam wszystkim
brakuje grania razem w zespole. Myślę, że
również w tym samym czasie Kurt kontaktował
się z Keithem. Pewnie poprosił go o to by przyjechał
do Seattle, aby zreformować Holy Terror.
Nie jestem pewien dlaczego Keith odrzucił
ofertę, ale wydaje mi się, że to kwestia tego, że
się ożenił i miał dwie nastoletnie córeki. Ja osobiście
nie zostałem poproszony przez innych do
dołączenia do nowego Holy Terror. Byłem
wciąż w Los Angeles i nie miałem możliwości by
grać z nimi, do czasu, w którym przeniosłem się
do Seattle. Tak więc Kurt, Floyd i Joe zaczęli
pracować nad Holy Terror 2.0. Do składu jeszcze
dołączył gitarzysta, który był przyjacielem
Kurta i znaleźli wokalistę o imieniu Aaron
Redbird. Z tego co wiem grali tylko jeden koncert.
Nie jestem nawet pewny czy były jakiekolwiek
zdjęcia czy materiały wideo z tego występu,
jednak jestem pewien że Holy Terror 2.0
żył krótko. Ostatnio miałem okazję zobaczyć
się z Kurt'em po 25 latach. Był w trasie z zespołem
Zeke i grali w The Whiskey w Hollywood.
Wpadłem tam, by zobaczyć jak się prezentują
i mogę dodać, że wspaniale. Kurt i ja
gadaliśmy chwilę, wypiliśmy piwo, zrobiliśmy
parę zdjęć i to było tyle.
Czy możesz powiedzieć więcej o "Guardians
of The Netherworld: A Tribute To Keith
Deen"?
To było coś, co Kurt również stworzył i co było
wspaniałym hołdem dla wybitnego wokalisty i
świetnego człowieka. W 2012 nowotwór zabrał
Keitha do świata umarłych, był to dla nas
wszystkich cios. Nie gadałem z Keithem od lat
i nawet nie miałem świadomości jego stanu.
Myślę, że Kurt oraz być może Floyd byli w
kontakcie z nim. Ten trybut to sposób, w którym
chcieliśmy wyrazić swój szacunek do osoby
Keitha. Każdy z nas napisał parę słów na temat
naszej znajomości z Keithem i naszego wspólnego
czasu w Holy Terror.
Okładka na "Guardians of The Netherworld:
A Tribute To Keith Deen" trochę przełamała
schemat wcześniejszych grafik (w sensie, że
okładki debiutu oraz "Mind Wars" przedstawiały
ukrzyżowanego węża). Czemu Rick ją
zmienił - czy jest to kontynuacja historii, w
które wąż odzyskuje wolność i przejmuje ludzki
umysł?
Nie jestem pewny teorii czy historii, która stoi
za tą grafiką. Aczkolwiek wiem, że Kurt i Rick
są przyjaciółmi i Kurt ma parę dzieł Ricka wytatuowanych
na swoim ciele. Rick jest wspaniałym
artystą i zrobił o wiele więcej, niż tylko
te prace dla Holy Terror. Nie jestem pewien
czy ta okładka została wcześniej stworzona
przez Ricka, czy została wykonana na prośbę
Kurta. Wszystko co Rick robi jest znakomite.
Kilka lat wcześniej mamy kompilacje "El Revengo"
oraz dwupłytowe wydawnictwo od
Powerage. Co możesz powiedzieć o tych
wydaniach?
Tak, pamiętam jak słyszałem od znajomych, że
Powerage i może Candlelight wydało "Terror
and Submission" oraz "Mind Wars" jako
dylogię. Nie mam pojęcia skąd się to wzięło. Od
czasu, gdy Kurt trzyma wszystkie prawa do
Holy Terror (myślę, że wciąż je ma), po prostu
próbuje utrzymać Holy Terror przy życiu w
sercach i umysłach innych, przy okazji zdobywając
młodszych fanów.
22
HOLY TERROR
Zresztą okładka do "El Revengo" też nie do
końca odnosi się do tego motywu krzyża.
Została ona namalowana przez innego artystę,
Wayne'a Barlowe'a. Wydaje mi się, że
chciał zrobić własną rzecz, wciąż pozostając
wierny waszym motywom, takim jak motyw
rozkładu (czaszka, kości). Co sądzisz o tym?
Hmm… nie jestem pewien o czym mówisz. Czy
twierdzisz, że grafika na "El Revengo" nie jest
stworzona przez Rick'a Araluce? Jeśli tak jest,
to uczysz mnie czegoś nowego (śmiech)... Muszę
powiedzieć, że jestem trochę skonsternowany.
Od czasu, w którym nie jestem tak zaangażowany
w ten zespół, pomijając materiały koncertowe
na DVD, to niestety obawiam się, że
nie wiem zbyt dużo o detalach dotyczących tego
albumu. Przepraszam...
Czy wasz zespół, Mindwars to kontynuacja
lub hołd dla Holy Terror? Możesz powiedzieć
- co nie co - o Twoim zespole?
Dziękuje, że poświęciłem swoją uwagę mojemu
nowemu zespołowi, Mindwars. Jesteśmy głównie
trybutem bądź nowym wcieleniem Holy
Terror. Koncept powstał w momencie kiedy
Roby Vitary i ja połączyliśmy się ponownie
przez Facebooka. Poznaliśmy się w roku 1989,
kiedy Holy Terror grało w Milanie. Rodzina
mojej mamy i Roby'ego jest dokładnie z tego
samego miejsca we Włoszech. W późnym okresie
roku 2013 Roby i ja zaczęliśmy gadać o
muzyce i o tym co obecnie robimy muzycznie.
Teraz warto wspomnieć, że ta rozmowa odbyła
się około 25 lat od rozpadu Holy Terror, a ja
sam nie byłem zaangażowany w scenę muzycznego
od tego czasu. Wysłałem Roby'emu parę
utworów, które napisałem w między '89 a '90.
On podłożył do nich ścieżkę perkusyjną i zabrzmiały
one całkiem dobrze. Aczkolwiek on
oraz nasz ewentualny basista, Danny Pizzi pozostali
we Włoszech, tak zrozumieliśmy, że jeśli
stworzymy zespół, to nie będzie zespół w tradycyjnym
tego słowa znaczeniu. Nie zamierzaliśmy
razem grać prób czy koncertów zbyt często.
Jednakże uznaliśmy, że to byłoby naprawdę
świetne doświadczenie stworzenie muzyki w
stylu staroszkolnego thrash/speed metalu. Ze
względu na to, że dość mało osób (o ile ktokolwiek)
będzie kojarzyło mnie z imienia, tak
uznaliśmy, że wybierzemy coś co łączy się z
Holy Terror. Pomyśleliśmy przez chwilę i koncept
Mindwars (jako jedno słowo) było dobrą
opcją. Zasadniczo to wspomniałem o tej nazwie
Vickey Miellie
Vickey Miellie
Kurtowi, by dowiedzieć się co on o tym sądzi.
Nie chciałem jego zgody czy pochwały, po prostu
chciałem się dowiedzieć co o tym myśli.
Ostatnia rzeczą, którą chcielibyśmy zrobić było
by sprawienie wrażenia, że jesteśmy kontynuacją
Holy Terror, w żadnym wypadku nie
chcieliśmy okazać braku szacunku Holy Terror.
Zdecydowaliśmy się, że chcemy być triem,
ze względu na naszą rozbieżność w miejscach
zamieszkania. Z powodu tego, że było nas tylko
trzech, tak jak zdecydowałem się zostać wokalistą.
Stworzyliśmy już dwa albumy, "The Enemy
Within" oraz "Sworn to Secrecy" i zagrałem
więcej koncertów niż mogłem sobie wyobrazić.
Zasadniczo to graliśmy w Europie
jesienią roku 2016. Skończyliśmy nagrania na
nasze trzecie wydawnictwo i podpisaliśmy kontrakt
z Dissonance z Zjednoczonego Królestwa.
Punishment 18 był na tyle uprzejmy i
wydał nasze dwa pierwsze albumy.
Co zamierzacie robić w roku 2018?
Jak wspomniałem wcześniej, dopiero co skończyliśmy
nagrywać materiał na trzeci album
Mindwars i jesteśmy obecnie w trakcie procesu
miksu i masteringu. Będzie zapewne gotowy na
wiosnę 2018 roku. Mam nadzieje, że zagramy
parę festiwali i zrobimy sobie jakąś małą trasę w
przyszłym roku. Jeśli wszystko będzie w miarę
w porządku, to wtedy zacznę pracować nad
kolejnym albumem. Scena muzyczna obecnie
jest inna od tej z lat 80., kiedy Holy Terror
działało. Obecnie jest milion zespołów i naprawdę
łatwo jest nagrać i wyprodukować swoją
muzykę. Ze streamingiem muzyki, plikami cyfrowymi
i mediami społecznościowymi jest
łatwo wydać swoje dokonania. Z jednej strony
jest to świetnie, bo pozwala na wyzwalanie pokładów
kreatywności, z drugiej ciężko jest przebrnąć
przez niezliczone ilości zespołów by znaleźć
to, co naprawdę Cię pociąga. Jak długo
będzie chociaż niewielkie zainteresowanie moją
muzyką i jak długo będę miał wenę do pisania,
to będę tworzył.
Możesz mi powiedzieć jak obecnie jest rozpoznawalny
Holy Terror?
Wspaniałe pytanie. Zawsze uważałem, że Holy
Terror nie był tak rozpoznawalny, jak być powinien.
Jednakże, czytałem rzeczy, które ludzie
pisali o tym zespole, uważając że zrobiliśmy coś
naprawdę wspaniałego, oryginalnego. To jest
naprawdę świetne uczucie, ponieważ wiem, że
wszyscy członkowie czuli, że mamy coś w sobie
oryginalnego. Udało nam się pozostać w pamięci
części osób, tego jestem pewien. Gdyby było
inaczej, to wątpię żeby Dissonance wydało
"Total Terror" w ogóle. Tak więc na pewno musimy
być popularni. Jak bardzo? Nie mam pojęcia.
Scena thrash/speed metalowa zaczyna się
powoli odradzać i sądzę, że wiele osób tęskni za
oryginalnymi speed/thrash'wymi zespołami.
Co sądzisz o odrodzeniu takich starych zespołów
jak Viking, Death Angel, Blood Feast,
wymieniając tylko parę? Osobiście miałem
okazję przesłuchać trochę tych wskrzeszonych
zespołów i tutaj mogę powiedzieć, że udało im
się dostarczyć całkiem dobrą muzykę. Miałeś
okazję przesłuchać nowe albumy wskrzeszonych
kapel?
Myślę, że jest to wspaniałe. Miałem okazję usłyszeć
trochę nowej muzyki, którą stworzyło
Death Angel i uważam, że brzmi świetnie. Zawsze
ich lubiłem. Naprawdę lubię też ostatnie
wydawnictwa Testament, Overkill i paru innych.
Muzyka to dość dziwna rzecz i jej historia
też się zapętla. Wcześniej wymienione zespoły
miały ciężki okres w późnych latach 90. i
na początku milenium. Myślę, że teraz to czas
na coś nowego. Scena grunge powoli schodzi w
cień. Zespoły takie jak Soundgarden brały garściami
ze zróżnicowania brzmieniowego, zaś
HOLY TERROR 23
Foto: Holy Terror
zespoły takie jak Lamb of God brały muzykę
metalową i pchały ją do granic możliwości mocy
i agresji. Myślę, że nowa generacja fanów będzie
patrzyła na korzenie nowych zespołów i będzie
odkrywała masę definiujących gatunek zespołów
z lat 80. i 90. Myślę, że jest podobnie z fanami
NWOBHM czy thrash/speed metalu z lat
80. Odnajdują oni kapele, które dały początek
tym ruchom, takie jak Black Sabbath, Deep
Purple i tak dalej. Poza tym myślę, że wciąż jest
wiele osób, które nigdy nie miało okazji wtedy
zobaczyć tych zespołów. Tak więc ich powrót
daje nowym fanom szansę je zobaczyć na żywo.
Co sądzisz o obecnej thrash metalowej scenie
w Stanach Zjednoczonych.
Nie sądzę, aby zostało wiele z amerykańskiej
sceny. Myślę, że to raczej zgrupowania gotowych
umrzeć za tą muzykę fanów, jednak oni
chcą słuchać te starsze zespoły. Na przykład
Mindwars grał na festiwalu Long Live the
Loud w roku 2016. To był też jeden z pierwszych
występów Excitera od lat. Publika całkiem
dobrze się bawiła na naszym koncercie, ale
tak naprawdę przyszli żeby zobaczyć Exciter i
Atrophy. Tej nocy (w której odpowiadam na
pytania - czyli 29.09.17) EvilDead będzie grał
koncert w Los Angeles. Jest ogromne zamieszanie
związane z tym występem. Idę zobaczyć ich
oraz Juan Garcia, którego znam od lat. BAT,
zespół Felix'a Griffina też tam gra. Felix i ja
graliśmy razem wiele koncertów kiedy Holy
Terror miało trasę z DRI. W jutrzejszą noc
(30.09.17) wystąpi Accept i tam też będę. Wydaje
mi się że amerykańscy fani są trochę wybredni:
jeśli gra "ten właściwy" zespół, to z pewnością
przyciągnie całkiem sporą rzeszę ludzi.
W przeciwnym wypadku, to zapewne ty grasz w
nowszym i budującym swoją popularność zespole,
który chce przyciągnąć jak największą
ilość osób. Kiedy
wpadłem zobaczyć
Zeke w The Whiskey
na początku
roku 2017, to była
duża frekwencja
(tak z parę setek
osób). Lecz następnie
sobie porównałem
to do ich występów
w Europie,
gdzie na ich koncercie
było parę tysięcy
osób. Mówię tutaj
również z perspektywy
Los Angeles, a
samo LA nie było
świetnym miejscem
do grania thrash/
speed metal. Może
wyłączając parę zespołów.
Slayer
wciąż przyciąga rzeszę
fanów, kiedy gra
w LA i z pewnością
zespoły takie jak
Dark Angel zagrałyby
w LA, to z pewnością
też byłyby
w stanie przyciągnąć
parę tysięcy
widzów. Jednakże
ta zasada nie stosuje
się do mniejszych,
lub mniej znanych
zespołów, które
swoimi występami
nie przyciągają już
tak szerokiej publiki.
Poza tym warto
wspomnieć o kolesiu
z zespołu Night Demon (nowy zespół grający
muzykę w stylu NWOBHM), który maczał
swoje palce w organizacji corocznego festiwalu
Frost And Fire w Venturze. Udało mu się nawet
dogadać z chłopakami z Cirith Ungol (tak
naprawdę to nie thrash), żeby zagrali koncert w
odświeżonym składzie na tym festiwalu. Co do
samego festiwalu, to frekwencja tam dopisuje.
Co sądzisz o obecnej sytuacje na Bliskim
Wschodzie? Mówię o tu m.in. o chrześcijanach
masakrowanych przez islamskich ekstremistów.
Ah… pytanie polityczne/religijne. Uważam, że
prześladowanie kogokolwiek motywowane religią
czy poglądami politycznymi jest absurdem.
Nie uważam grup takich jak ISIL za grupy
"Islamskie". Oni wypaczają tą religię by straszyć
i gnębić ludzi, dla swoich własnych korzyści.
Kiedy te konkretne akty są podłe i naganne,
myślę, że wykorzystywanie jakiejkolwiek religii
do szerzenia strachu, bądź zdobywania korzyści
nie jest tym, czym duchowość powinna być. My
wszyscy mamy jedno życie, ten jeden moment
w historii świata. Jeśli zaś pewne religie dają ludziom
komfort i poczucie przynależności, to
może być to naprawdę coś wspaniałego. Jednak
jeśli ktoś bierze swoją religię i próbuje ją wepchnąć
w czyjeś gardło, to wiedz, że nic to dobrego
nie przyniesie. Wiele wojen i zmagań
bywa rozpoczętych przez zagadnienia związane
z religią, co ludzie mają robić lub czego im nie
wolno. To ludzie wierzą i nikt z nas nie jest perfekcyjny.
Wszyscy popełniamy błędy i często
borykamy się dokonaniem właściwego wyboru.
W związku z tym każda religia ma swoje ciemne
strony, aczkolwiek w tym samym czasie wiele z
nich daje wiele ludziom, którzy już nie mają nic.
Jako ludzka cywilizacja musimy zacząć być
bardziej tolerancyjni wobec innych. Potrzebujemy
spojrzeć i zrozumieć, że w wielu wypadkach
jesteśmy tacy sami, ale nigdy nie będziemy
tacy sami w innych rzeczach. Czy buddyści są
mniej warci, jeśli nie wierzą w nauki Jezusa?
Miałem problemy ze zrozumieniem tego toku
myślenia. Jednak wielu chrześcijan stwierdzi, że
nie jestem prawdziwym chrześcijaninem jeśli
bym wierzył w coś takiego. W głębi myślę, że
wszyscy znamy różnice między byciem dobrym
a byciem zły. Jednakże mamy również wolność
do podejmowania działań. Miałem szczęście
urodzić się w Stanach Zjednoczonych i żyć w
rodzinie z klasy średniej. Czy życie kogoś kto
nie miał tego szczęścia jest mniej warte, tylko
dlatego, że żyje w biedzie gdzieś w innym zakątku
świata? Nie wybieramy miejsca swojego
urodzenia i musimy myśleć długo i ciężko nad
tym, jaki pozytywny wkład z siebie damy światu.
Czy będziemy żyć samolubnie, czy będziemy
żyć pomagając innym? Czy powinniśmy
bardziej skupiać się na innych, czy myśleć bardziej
o samym sobie? Czy powinniśmy pomijać
to, że coś jest nie tak w środku naszej społeczności,
tylko dlatego żeby skazać tych, z którymi
się nie zgadzamy? Żyjemy w czasach gdzie
społeczeństwo jest bardzo podzielone, a ludzie
bardziej przejmują się posiadaniem racji niż
prawym postępowaniem. Mógłbym mówić dalej
i dalej o tym, ale jestem pewnie bym zanudził
Waszych czytelników na śmierć. Tak w ogóle to
kim ja jestem? Tylko jakimś kolesiem, który
chce odnaleźć własną drogę w życiu i lubi posłuchać
sobie trochę thrash/speed metalu w międzyczasie.
Dzięki zarówno za wywiad, jak i za muzykę.
Jeśli chodzi o moje ostatnie słowa, to chciałbym
polecić "Guardians of The Netherworld"
oraz "A Fool's Gold / Terminal Humour /
Mind Wars" (są to utwory które powinien
sprawdzić każdy fan thrash metalu). A co
chciałbyś powiedzieć swoim fanom, Mike?
Dziękuje za Twoje zainteresowanie i ciepłe
słowa o Holy Terror. Jest to ceniona przeze
mnie część mojego życia. Mam nadzieję, że ludziom
spodoba się najnowsze wydawnictwo
"Total Terror". Jestem nim podekscytowany.
Dziękuje za wywiad i mam nadzieję, że odpowiedziałem
na Twoje pytania wyczerpująco i
szczerze. Utrzymujcie muzykę przy życiu i pamiętajcie,
prędkość zabija!
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
24
HOLY TERROR
Holy Terror - Total Terror
2017 Dissonance
Kto zna Holy Terror i bardzo lubi, ten ręka do
góry. Dobra, to wy zamawiajcie od razu ten box
set, jeśli jeszcze nie zamówiliście, szczególnie
jeśli nie macie oryginalnych pressingów. "Total
Terror" to bogate wydanie, zawierające w sobie
debiut "Terror And Submission", drugi długograj
"Mind Wars", dwie płyty z kompilacji
"El Revengo" oraz DVD z materiałami wideo. I
to za dość śmieszne pieniądze (jak na europejskie
standardy, szczególnie, że sama przesyłka
do Polski kosztuje jakieś 75% samej ceny albumu).
A reszcie, która nie miała okazji spotkać
się wcześniej z muzyką Holy Terror, chciałbym
poświęcić dalszą część recenzji. Na początek
warto byłoby bliżej przybliżyć sylwetkę samego
zespołu. Ale zanim zaczniemy, kto zna Agent
Steel? Dobra, dla tych którzy nie wiedzą co to
za zespół, to pokrótce mogę tu napisać, że jest
to jeden z pierwszych zespołów grających speed
metal, zaś ich debiut, "Skeptics Apocalypse"
jest jednym z bardziej szanowanych klasyków
tego gatunku. Jedną z głów stojących za tym
albumem jest Kurt Kilfelt. Jego osoba ma też
bardzo ważne miejsce w historii powyżej omawianego
zespołu. W roku 1985 odszedł on z
Agent Steel i spróbował stworzyć kolejny zespół.
Jak już wiecie (z samego faktu czytania
moich słów), udało mu się stworzyć taką grupę.
W roku 1986, wraz z perkusistą Jack'iem
Schwartz'em, basistą Floyd'em Flanary'm,
gitarzystą Mike'm Alvord'em oraz z Keith'em
Deen'em nagrali demówkę zawierającą trzy
utwory (+ intro), które później zostały zawarte
na debiucie "Terror And Submission", wydanym
w roku 1987. Rok później nagrali "Mind
Wars". Oba albumy były utrzymane w thrash/
speed'owej stylistyce, w której dominowały prędkie,
agresywne riffy, nieustanne galopady,
chwytliwe momenty, dynamiczne przejścia, wysokie
wokalizy Keith'a Deen'a, oba traktowały
na temat wiary, polityki, wzorców moralnych.
Zaś w kolejnym roku zespół rozpadł się, zostawiony
na lodzie przez organizatora w środku ich
europejskiej trasy. Od tego momentu, Kurt
Kilfelt próbował co jakiś czas przypominać o
zespole, raz inicjując jego reaktywację, innym
razem przygotowując kolejne kompilacje i
remastery utworów Holy Terror, od "El Revengo",
przez "Guardians of the Netherworld:
A Tribute to Keith Deen" na cześć
zmarłego w 2012r. w wyniku nowotworu Keith'a,
aż do obecnie omawianego "Total Terror".
Tak pokrótce przedstawia się historia Holy Terror,
o której chciałem wspomnieć, by zapoznać
w (bądź przypomnieć) o sytuacji, w której znaleźli
się byli członkowie tego zespołu, oraz
pobudki jakie nimi kierowały podczas wydawania
tej kompilacji (szczególnie jeśli nie przeczytałeś/łaś
wywiadu, który jest również zamieszczony
na łamach HMP). Wybaczcie ten długi
wstęp na temat zespołu, przejdźmy do samej zawartości
albumu. Pozwolę tutaj sobie pominąć
drugi album koncertowy (ten zawarty w formie
audiowizualnej), gdyż nie miałem okazji go
otrzymać do recenzji. Ze względu na to, że w
boxie zostały zamieszczone albumy, które same
w sobie stanowią odrębne całości, tak więc pozwolę
tutaj zamieścić cztery mini-recenzje traktujące
o większości z nich. Zanim to uczynię,
jeszcze na początek chwila refleksji. Czy chrześcijanie
mogą słuchać Holy Terror? Mam tu
odpowiedź: nie wiem. Czy fani speed metalu
mogą słuchać Holy Terror? Jeszcze jak! "Terror
And Submission", wydany w roku '87, to
album będący w pewnym sensie zaskoczeniem
dla tych. którzy amerykański thrash metal słyszeli
przez pryzmat takich zespołów jak Slayer,
Metallica czy Overkill. Rozpoczęty mrocznym
wstępem będącym tylko preludium do agresywnego
riffu utworu "Black Plague". Oryginalne
połączenie wokaliz, nieustępliwie prędkich motywów
gitarowych, czy dość brutalnej, bezwzględnej
w krytykowaniu pewnych zachowań
tematyki, okraszone dość osobliwym latającym
krzyżem wśród bezkresnych krwistych pustyń
było czymś, co w thrash metalu nie było aż tak
często spotykane, jak się może wydawać. Jest to
bowiem album, który łączy w sobie brutalizm,
nadrzeczywistą tematykę z ryjącymi się w pamięć
riffami, przy czym posiadając teksty, które
trafiają w realne sedno. Jest to album, w którym
być może trudno będzie znaleźć jakieś większe
mankamenty. Nawet ten "brak mocy w brzmieniu"
- wspomniany przez mojego rozmówcę -
jest niwelowany przez ładunek prędkości i agresji,
jaki zespół za sprawą swoich kompozycji
przekazuje. Na dodatek, tę agresję przekazuje
nie używając przekleństw 1 , lecz środków stylistycznych
takich jak anafory, przerzutnie i metafory.
Zresztą zamieszczę tutaj refren utworu
tytułowego: "Submit to force | I will stand my
ground to the bitter end | Submit to force | None deny
me my right to die | Submit to force | Now the terror
is real | Submit to force | Closer to fear than before".
Zresztą każdy utwór posiada swoje wspaniałe
momenty na tym albumie. Czasami tymi momentami
są nawet całe utwory, jak chociażby
"Guardians of The Netherworld". Chociażby
genialnie przejście w środku utworu. Ktoś kiedyś
powiedział, że "w życiu są piękne tylko
chwile". Na tym albumie te chwile potrafią
trwać nieprzerwanie dziesięć minut i być urywane
jedynie przez trochę mniej piękne momenty,
jednak wciąż istotnie, równie chwytliwe
i brutalne. Wracając z tej dygresji do tego, o
czym traktują te teksty, to na debiucie Holy
Terror akcja jest przedstawiona w bardziej szerszej
skali, będąca bardziej metaforyczna,
wzniosła niż rzeczywista, przyziemna w porównaniu
do późniejszego albumu, czyli "Mind
Wars", który różnił się od debiutu między innymi
produkcją, rozwiniętymi zdolnościami
członków zespołu i wcześniej wspomnianym
przedstawieniem tematyki w tekście. No i tym,
że krzyż na tym albumie nie lata w nicości, lecz
stoi na ziemi rozszarpywany przez dwugłowego
demona (co może być symboliczne ze względu
na to, że jest to drugie wydawnictwo - wąż na
"Terror And Submission" miał jedną głowę).
"Mind Wars" zostaje wydany po raz pierwszy w
roku '88 i zaczyna się bardziej niepozornym w
stosunku do poprzednika wstępem. Wolny
motyw powoli zapowiada jednak kanonadę riffów,
która nastąpi na "Judas Reward". Dlaczego
piszę, że teksty na "Mind Wars" są bardziej
przyziemne? Chociażby ze względu na tekst:
"Do Unto Others: A cardboard condo, no shower you
stink | You're down on your luck, you could use a
drink | Social awareness says say no to drugs | Easy
for rich man and the money he hugs". Jednak pomimo
to, teksty na obu albumach stoją na wysokim
poziomie, nie wspominając o riffach czy
popisach solowych. W tym zespole czuć, że są
dwie gitary prowadzące! Zresztą, jeśli ktoś zamierza
się ze mną kłócić, to niech przesłucha
sobie "Christian Resistance". "Mind Wars" to też
album, który posiada kawałek, ewidentnie wzięty
z puli motywów zagranych przez Agent
Steel. Zagram z wami w grę: posłuchajcie sobie
"Back To Reign" z "Skeptics Apocalypse", następnie
poszukajcie podobnego motywu na "Mind
Wars". Podpowiem, pierwsze dziesięć minut
albumu. To zapożyczenie tylko pokazuje to, jak
poprawnie stworzyć kolejny utwór oparty na
tym samym motywie (być może nawet własnym
2 ). Nie zamierzam ich za to krytykować,
gdyż byli w stanie stworzyć album, który po
kilkunastu latach może być przykładem oryginalności.
Kurde, taka dygresja, do czego byście
porównali na przykład utwór "Black Plague",
"Do Unto Others" bądź "Christian Resistance"?
Do Whiplasha? Do Vio-Lence? Do Megadeth
czy do Slayera? No mają elementy wspólne, ale
nie do końca są podobne. Pomijając dygresję,
instrumentaliści z tego zespołu na tych albumach
dostarczają porównywalny wpierdol do
wcześniej wspomnianych zespołów. Z pewnością
dostarczaliby dalej, gdyby nie pewne zbiegi
okoliczności, takie jak odwołanie trasy, spięcia
w zespole i tak dalej. Przez to resztę boxu stanowią
utwory z kompilacji "El Revengo", złożonej
z trzech płyt, z tego co mi się wydaje. Czy to
źle? Nie do końca, szczególnie, że "El Revengo"
miał dość mały nakład. Zasadniczo, zastanawiałbym
się czy zasadnym jest nazwać ten album
"El Revengo vol.2", jednak uważam, że
"Total Terror" jest po prostu lepszą i bardziej
koherentną nazwą. Co się znajduje na pozostałych
dwóch albumach, które jeszcze nie omówiłem.
Pierwsza jest kompilacją części zremasterowanych
utworów w innym porządku, drugi
zaś zbiorem nagrań z koncertów, które odbyły
się w Belgii, Włoszech i Ameryce. Na pierwszym
albumie znajdują się bardziej lubiane
przeze mnie "Christian Resistance" i "No Resurrection",
troszkę mniej ale wciąż doceniane "A
Fool's Gold / Terminal Humor / Mind Wars" i
"Damned By Judges" oraz wszystkie utwory z debiutu,
w nowym brzmieniu, moim zdaniem bardziej
"surowym" ale z przyciętymi wstępami na
części z nich (chociażby na "Black Plague" czy
"Tomorrow's End"). Moim zdaniem to czy bardziej
spodoba się wam brzmienie na kompilacji,
czy na właściwych albumach jest kwestią subiektywną
(ej, ziomek piszesz recenzje, recenzje z
natury są subiektywne), niezależnie od wersji,
wciąż to są świetne, zajmujące i brutalne kompozycje.
Ja osobiście wole wersje oryginalne.
Nawet jeśli są one nagrane dość w słabej, surowej
jakości i następnie obrobione to i tak posiadają
swoją moc - i tutaj niestety muszę powiedzieć,
że koncertówki są w dość słabej jakości,
jednak wciąż posiadają tą agresję, z której znamy
ten zespół. Przechodząc już do meritum: co
moim zdaniem koniecznie powinieneś usłyszeć
z twórczości Holy Terror? Moim zdaniem to
utwory takie jak: "Christian Resistance", "Black
Plague", "No Resurrection", "Terror And Submission",
"Alpha Omega / Bringer of Balance" oraz
już kultowe "Guardians of the Netherworld". Z
oczywistych względów nie oceniam kompilacji
oceną w skali sześciostopniowej, a tym którzy
przebrnęli przez tą długą recenzję, pozostaje mi
tylko polecić twórczość Holy Terror.
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
1
chyba, że przyjmiemy, iż "whore" to przekleństwo. Wtedy już
nie można powiedzieć, że w ich języku brakuje kolokwializmów.
2
wydaje mi się, że Kurt napisał riffy do tego utworu, aczkolwiek
nie jestem tego pewien.
HOLY TERROR 25
Piosenki o szoku pourazowym
Istnieje grupa fanów, która nienawidzi reedycji starych albumów. Swoje
poglądy wzmacniają trawestacją sloganu użytego kiedyś na jednej z demówek
Hellhammer: "Only pierwsze bicia are real". Owi kolekcjonerzy-wahabici spojrzą
zatem z pogardą na nowe wydania trzech z pierwszych płyt Raven. Dla nas owe
wydawnictwa były znakomitą okazją do pogadania o czasach kiedy na gigu można
było dostać po mordzie, a twój portfel mógł zostać ukradziony przez samego
wokalistę Iron Maiden.
HMP: Słuchaj, z kim ty "walczysz" w utworze
"Hell Ride"? Te "aktywa" oczywiście nie dotyczą
żadnych finansów.
John Gallagher: Ha! Tu nie chodzi o jakąś
"walkę"! Cały utwór jest wypchany seksualnymi
dwuznacznościami… więc to kabaret! "Posiadanie"…
"preferencje" etc. etc… utwór ma w sobie
pewną dozę szpanu, więc tekst musiał jakoś do
niego pasować!
Jakiego waszego tekstu bym nie dotknął to
zawsze ktoś w nim jest prześladowany, ucieka
ktoś kogoś goni, dusi...
Naprawdę? To może być prawda, ale jeśli tak,
to wyszło nieświadomie… a może to kwestia
a tu tymczasem nastrój niemal patriotyczny.
To rodzaj filmu, który trwa około trzech i pół
minuty. Jest to futurystyczno-patriotyczna historia
wojenna! Podczas komponowania najczęściej
muzyka przychodzi pierwsza… wtedy zaczynam
nucić i kreować linię melodyczną, używając
słowa bez ładu i składu… w tym wypadku
wokale podążają bardzo mocno za gitarą…
następnie zaczynam szukać odpowiedniego
tytułu, do tego co nucę i zastanawiam się, jakie
może mieć to znaczenie, na podstawie tego próbujemy
wymyśleć kolejną ciekawą historię.
Gdy wydawaliście "Wiped Out" wybuchła
akurat wojna o Falklandy. Czy ten konflikt
Zacząłem podejrzewać, że to cytat z jakiegoś
filmu, ale nic nie przychodzi mi do głowy...
Chyba Mark. Trudno tak patrzeć w przeszłość
i przypominać sobie, co kto zrobił. Kiedy dotarliśmy
do "Wiped Out", było już w nas sporo
"zespołowej świadomości"… Rob wymyślał
sporo "markowych" riffów, podobnie jak ja...
Ciekawe, materiał na "Rock Until You Drop"
został nagrany w kilka miesięcy… później graliśmy
coraz więcej na żywo, a nasz styl ewoluował
przez cały czas. Spójrz na samą perkusję, jak
drastycznie się zmienia: od "Lamb to the
Slaughter" do "For The Future". Te raptem sześćosiem
miesięcy przeistaczają ciasne 16-tki na
hi-hatach w "Lambs…" w dużo lepiej prowadzący
melodię, ósemkowy rytm z otwartymi hihatami
w "Future...". Wyszło ciężej i mniej drobiazgowo.
Sprawy społeczne. Wygląda na to, że siedem
lat temu zrobiłeś sobie ze mnie niezłe jaja.
Opowiadałeś jak to była u was w Anglii taka
bieda ze wasz ojciec musiał zapieprzać do
jakiegoś pobliskiego lasu po drewno aby ogrzać
mieszkanie. Zapytałem o to Cliffa Evansa z
Tank i stwierdził że to czysty wkręt.
To nie był żart! To była zima, nie mieliśmy węgla…
nie mieliśmy czym rozpalić w piecu aby
ogrzewać dom! Wyszliśmy do lasu i wróciliśmy
ze sporą ilością drewna… które było całe wilgotne!!
Ugh!!
Wybacz ale nie mogę powstrzymać się od
złośliwości gdy ktoś mówi o "biedzie brytyjskiej
klasy robotniczej lat 70" w wywiadzie dla
polskiego pisma.
Oczywiście, w porównaniu do komunistycznej
Polski mieliśmy o wiele łatwiej, bez wątpienia.
Czy byliśmy wówczas tego świadomi? Tak, jak
najbardziej. W jakiś sposób dostawaliśmy listy
od fanów ze bloku wschodniego i uświadomienie
sobie, że nasza muzyka dotarła aż tam powodowało
wówczas poro wzruszeń.
podświadomości, która każe ci utożsamić nasza
muzykę z tłem scen pościgu? Może to odzwierciedlenie
współczesnego życia, gdzie wydaje się
iż wolność jest ograniczana? Nie jestem pewien
- po prostu piszemy teksty bez żadnego planowania
Czy "Nobody s Hero" dotyczy osób z PTSD?
Znaliście kogoś takiego osobiście?
Co prawda to Rob pisze teksty, ale powiedziałbym,
tak, to jest właśnie o tym. Nigdy nie spotkałem
kogoś, kto by cierpiał na zespół stresu
pourazowego, ale jestem świadomy jak okropna
musi być ta choroba.
"For the Future" to utwór nietuzinkowy. Metal
znany jest z katastrofizmu, nihilizmu i negacji
Foto: Raven
wpłynął na któryś z waszych utworów?
Nie tyle wojna co ówczesne ekonomiczne położenie
Wielkiej Brytanii… dużo zamieszek…
niepokoju… ubóstwa… sądzę, że właśnie to odbiło
się na muzyce.
Porównywałeś kiedyś waszą słynna zwrotkę
"Fight We Will Fight" do "Welcome to Hell"
wiadomo kogo? Kto tu zrzynał?
Wierz mi lub nie, ale powiem uczciwie, nie kojarzę
tego utworu… ale poczekaj wyszukam ją
teraz w Internecie... Tak, jest podobna, ale nasz
album i tak wyszedł pierwszy… Nie będę więc
złośliwy i założę, że to przypadek - zdarza się.
"Over the Top" ma niesamowicie wyróżniający
się riff po drugim refrenie. Kto go stworzył?
Paul DiAnno ukradł kiedyś Markowi portfel.
Jak wyjaśniliście sprawę?
To był mój portfel, nie Marka… Oczywiście nie
mogłem udowodnić nic innego, niż to, że zginęły
mi pieniądze. Jeden z naszych ludzi z obsługi
widział Paula jak się śmieje z ręką pełną
pieniędzy i mówił "spójrz co znalazłem!". Musieliśmy
prosić innych aby pożyczyli nam pieniądze
na powrót do domu w Newcastle, i jak
często się dzieje, karma wróciła dziesięć lat
później, gdy poproszono mnie bym wspomógł
Paul'a na basie w jego dwu tygodniowej trasie.
Dawał wtedy koncerty promocyjne by uzyskać
kontrakt… miałem swoją kasę z powrotem… a
nawet więcej!
Graliście dla punków i skinów. Ciekawa publika...
To był gdzieś po nagraniu singla "Don't Need
Your Money". Do sali prób weszła grupa punków…
jeden z nich zwinął moją gitarę basową i
uciekł z nią. Złapałem go, zabrałem mu ją i
przywaliłem mu, tak jak kilku innym! Potem
oni naskoczyli na mnie, wywiązała się bójka,
złamali mi nadgarstek… ot cała zabawa. Więc
punki i "długowłosi", tak jak nas nazywali, zawsze
trzymali się od siebie z daleka.
Na ułomków nie wyglądacie. Ten termin
Athletic Rock wziął się z jakiejś konkretnej
dyscypliny sportu?
Tylko sport szaleństwa scenicznego! Ten slogan
wymyślili w Neat Records… przyjęło się, więc
zostaliśmy przy tym… zakładaliśmy sportowe
ciuchy itd. ponieważ wpadały w oko, były wygodne
i sprawiały, że wyróżnialiśmy się na tle
26
RAVEN
innych kapel.
W 1983r. nagraliście cover "Born to be Wild"
razem z Udo, który był potem dołączony jako
bonus do trzeciej płyty. Jak wy się wtedy
porozumiewaliście? Przecież teksty Accept
były tłumaczone ze słownikiem oni ledwie
znali ten język?
To prawda! Na początku porozumieliśmy się z
Michaelem Wagenerem, który był wtedy jego
managerem oraz nagrywał i produkował nasz
album "All For One". Tak właściwie, gdy nagraliśmy
"Inquisitor", zmieniliśmy tekst, ponieważ
było tam sporo słów, które były dla Udo zbyt
trudne do zaśpiewania! Moim ulubionym wspomnieniem
jest to, gdy Udo był nawalony… leżał
na podłodze śpiewając utwory Scorpionsów!
Zawsze wspominacie Slade i Deep Purple
jako główne źródła inspiracji. A co do cholery
z Judas Priest, którego przewija się u was na
każdej płycie?
Judasi byli i są wielką inspiracją, ale musisz pamiętać,
że my założyliśmy zespół w roku
1974… I nie słyszeliśmy ich do roku 1976 gdy
wyszedł "Sad Wings Of Destiny". Slade i
Deep Purple mieli większy wpływ w połowie
lat 70. Widzieliśmy większość kapel, które grały
w Newcastle w tamtych latach. Słuchaliśmy ich,
cieszyliśmy się ich muzyką… i wzięliśmy niektóre
elementy by stworzyć własne brzmienie.
Żartowałeś kiedyś, że cała niemiecka scena
thrashowa narodziła się na waszym gigu
gdzieś w zagłębiu Ruhry. Był na nim młody
Angelripper i Mille. Znasz cover "Lambs to
the Slaughter" Kreatora? Tak w zasadzie to
wiele się nie pomyliłeś...
Kocham to, co te wszystkie zespoły robią! Na
tym koncercie (w Zeche, Bochum) byli też goście
z Coronera… Peavey z Rage… Doro
Pesch… szaleństwo! Oczywiście słyszeliśmy cover
"Lambs..." Kreatora… dzięki niemu nawiązaliśmy
kontakt, zaczęliśmy współpracować z
ich managementem, a także otwieraliśmy ich
koncerty w Europie w 1989r.
Opowiadałeś kiedyś jak natrząsaliście się z
demówki Slayera, którą ktoś z pisma Metal
Forces puścił wam w samochodzie. Jakież to
było atonalne i bez harmonii. Po trzech latach
Slayera słuchało więcej maniaków niż Raven.
Ironia, niesprawiedliwość czy zwykła kolej
rzeczy?
Oh… wszystkie trzy (śmiech!). Slayer w pewnym
momencie nauczył się podejścia King
Crimson, które oznacza, że jeżeli każdy w zespole
gra nie takie nuty jak trzeba to znaczy, że
wszyscy grają dobrze! Ale wtedy, na tej pierwszej
płycie… solo w Es na tle granym w E…
Auuu! Popularność nie ma nic wspólnego z
umiejętnościami, treścią ani jakością, to jest
twardy fakt. Robią to co robią i są najlepszym
Slayerem, jedynym w swoim rodzaju, tak jak
być powinno. Przy okazji, mamy rok 2017, a
my nagrywamy nową płytę za tydzień, 37 lat po
"Rock Until You Drop"… szaleństwo, co nie?
Jakub "Ostry" Ostromęcki
Tłumaczenie: Aleksandra Kurda
Raven - Rock Until You Drop
2017/1981 Dissonance
Jeden z najważniejszych albumów Nowej Fali
Brytyjskiego Heavy Metalu, "Rock Until You
Drop" Raven, doczekał się kolejnego wznowienia,
tym razem przez Dissonance Productions.
Rzecz wydana została w formacie digipack
z trzema bonusami. Cieszy niezmiernie
fakt, że ktoś cały czas kultywuje muzykę, która
miała wielki wpływ na całą metalową scenę.
Debiut Raven to naprawdę mocny strzał. To jedna
z tych płyt, które nokautują od pierwszego
odsłuchu. Czysty hard rock pomieszany z heavy
metalem, przyprawiony charyzmatycznym wokalem.
Zapadające w pamięć riffy. Pulsujący
bas. Szybkie rytmy perkusji. To, dziś, pozycja
do bólu klasyczna. Tym bardziej łapię się za głowę
jakie wrażenie musiała wywrzeć w momencie,
gdy się ukazała. Wtedy tych trzech młodzieńców
- John i Mark Gallagher oraz Rob
"Wacko" Hunter solidnie wywrócili do góry nogami
scenę muzyczną w Anglii i nie tylko. Wiadomo,
że w tym okresie na samych wyspach
wszelkiej maści zespołów grających ostrą muzykę
było całe multum. Jednak przetrwały te,
które czymś się wyróżniały. Taki był Raven,
proponujący niby dokładnie wszystko to, co
każdy dobrze znał, ale podał to jakoś właśnie
inaczej. Ciężko jest wychwycić dokładnie, co
stało za sukcesem tej grupy, ale można domniemywać,
że wielka determinacja połączona z
wielką energią i… poczuciem humoru. Myślę, że
do dziś Raven pozostał synonimem pozytywnego
wariactwa jeśli chodzi o muzykę heavy metalową.
Dodać też należy, że jak na debiutantów
kompozycje stoją na wysokim poziomie a
wykonanie potwierdza niezły warsztat tych
młodych facetów. Nie tylko mocno i do przodu,
potrafią także gdzie trzeba zwolnić. Na pewno
też czuć w tych utworach wielką inspirację rock
n rollem, co zresztą słychać na ich wszystkich
trzech wczesnych płytach. Myślę, że warto
znów sięgnąć po "Rock Until You Drop". Może
to być z różnych względów. Na pewno jednak
wszystkich, którzy postanowią zaopatrzyć się w
nowe wznowienie albumu czeka wspaniała
podróż. Dla jednych sentymentalna, dla drugich
może pierwsza. Ważne jednak, że wciąż ta muzyka
dostarczy słuchaczom niesamowitego zastrzyku
energii. Nic, ja kończę - właśnie mam
ochotę żeby włączyć ją kolejny raz. (6)
Raven - Wiped Out
1982 Neat
Raven to zespół, który można powiedzieć, co
płytę mocno się rozwijał. Przynajmniej na początku
kariery ich albumy zawierały bardzo
świeżą muzykę. Świetny debiut, "Rock Until
You Drop", spowodował zainteresowanie. Nie
bacząc na odwieczny problem dla młodych zespołów,
jakim jest utrzymanie tego stanu wśród
fanów, weszli do studia by nagrać następcę.
Zaatakowali słuchaczy z takim impetem, że nie
straszne było im potwierdzenie swojego talentu.
Drugi album, "Wiped Out", zadał więc cios jeszcze
silniejszy niż ich pierwsza płyta. Napisany
materiał jest jakby kontynuacją debiutu.
Chociaż krzywdzącym byłoby napisać, że
"dwójka" powiela jakieś pomysły już wykorzystane.
Mamy tutaj ten sam impet, energię i humor,
ale czuć, że grupa naturalnie idzie naprzód.
Trochę więcej delikatnego kompozytorskiego
kombinowania, chociaż znów jednak dominują
szybkie riffy i szalenie motoryczna sekcja
rytmiczna. Można powiedzieć, że "Rock
Until You Drop" przetarł ścieżkę, którą Raven
chce konsekwentnie podążać. Proponuje jednak
na "Wiped Out" więcej "dojrzałego" grania w
stosunku do poprzedniczki. Nie rezygnują jednak
bracia Gallagher z nawiązania do rock n
rolla, którego zapach czuć momentami aż
nadto. Strasznie chwytliwa i zapadająca w pamięć
to muzyka. Materiał broni się sam, dlatego
być może skrywa go trochę, można powiedzieć,
nijaka okładka. Noga sama podryguje a nim
zorientujemy się, co się dzieje, zaczynamy biegać
po pokoju ruszając dłońmi imitując grę na
gitarze. Pozwalają sobie panowie nawet na zupełną
odskocznię w postaci akustycznej, instrumentalnej
miniaturki, pośród zgiełku pędzących
na złamanie karku kawałków. Nastrojami mogą
żonglować tylko najlepsi, a wtedy, w 1982 roku,
Raven niewątpliwie był wśród nich. Ponadczasowa
klasyka, którą pominąć, będąc fanem
heavy metalu, to po prostu wstyd. Warto więc
od czasu do czasu wziąć ściereczkę i odkurzyć
"Wiped Out". Od razu człowiekowi zrobi się
lepiej. (6)
Raven - All for One
2017/1983Dissonance
Album "All for One" to chronologicznie trzecia
duża płyta w dyskografii brytyjskiego tria Raven.
Wydany w 1983 roku, nie tylko pokrzepił
serca fanów klasycznego heavy metalu, ale także
dał radę sięgnąć poprzeczki postawionej przez
dwa poprzednie - "Rock Until You Drop" oraz
"Wiped Out!". Ciężko mówić przy takich szczerych
kapelach jak Raven o tym, która płyta jest
lepsza, a która, podobno, gorsza. Zwłaszcza, jeśli
chodzi o początek jej działalności. To strasznie
równe granie, powodujące szybsze bicie
serca i ochotę na machanie głową. Zajmując się
akurat "All for One", można zwrócić uwagę, że
znajdziemy tutaj sporo inspiracji rock'n'rollem.
RAVEN
27
Riffy tną pod nogę, nie sposób przy tej muzyce
siedzieć, a co dopiero próbować dopisywać do
niej jakąś ideologię. Każdy kawałek stworzony
jest tak, by zgnieść poprzedni. Bardzo chwytliwe,
nie pozbawione jednak swoistego klimatu,
utwory składają się na bardzo spójną płytę. Mimo,
że ta muzyka nie pachnie jakąś wirtuozerią
to możemy znaleźć czasem bardzo nastrojowe
zmiany klimatu, jak w przypadku środka "Run
Silent, Run Deep". Cały czas jednak Mark
Gallagher, John Gallagher i Rob "Wacko"
Hunter są na "All for One" jak trzej muszkieterowie,
tnąc wszystko i wszystkich swoimi instrumentami,
które imitują szpady. Tak samo
jak bohaterowie powieści Aleksandra Dumasa
ci muzyczni wariaci tworzą tutaj solidny kolektyw,
opierając sukces Raven na sobie nawzajem.
"All for One" doczekała się też kolejnego
wznowienia, tym razem przez firmę Dissonance
Productions. Zawiera kilka dodatkowych
nagrań, w tym 7" singiel "Born To Be Wild" nagrany
razem z Udo Dirkschneiderem
(Accept). Utwory bonusowe nie psują nastroju
całości, warto więc wysłuchać wszystkich, piętnastu
numerów na srebrnym nośniku. (6)
Raven - Live At The Inferno
2017/1984 Dissonance
Przychodzi taki czas w karierze każdego zespołu,
że chce wydać, albo przynajmniej rozważa
kwestię nagrania płyty koncertowej. W niektórych
przypadkach jest to wcześniej, czasem
później. Jedni decydują się na jedną realizację, a
są takie grupy, którym się to ewidentnie podoba
i zasypują fanów wieloma rejestracjami. Przeważnie
jednak status kultowych otrzymują albumy
zawierające wczesne koncerty. Coś w tym
jest, zwłaszcza w temacie hard rocka czy heavy
metalu, że jednak wtedy kumuluje się najwięcej
energii a poza tym, nierzadko wtedy są też w
zwyżce formy. Kwestia albumu koncertowego
Foto: Raven
nie ominęła i angielskiego Raven, który po wydaniu
wyśmienitego "All for One" zdecydował
się na, jakby, podsumowanie wczesnego okresu
właśnie krążkiem nagranym na żywo. Wydany
w 1984 roku "Live At The Inferno" to tak
naprawdę istny huragan. Portretuje on zespół
po trzech studyjnych płytach, a więc w, można
powiedzieć, szczytowym momencie kariery. Na
setlistę składają się same killery, bowiem utworów
z pierwszych albumów inaczej nazwać się
nie da. Większość zagrana jest w podobny sposób
jak pierwowzory. Oczywiście z większym
impetem, który dodatkowo daje kompozycjom
mocy. Czuć też jak entuzjastycznie reaguje publika,
co pewnie przekłada się na dużą radość z
grania dla Johna i Marka Gallagherów i towarzyszącemu
im Robowi "Wacko" Hunterowi.
Słychać zresztą, że ochoczo wystrzeliwują
kolejne numery, zapowiadane z ikrą, powodujące
ochotę na więcej i więcej. Znalazły się miejsca
na obowiązkowe przystanki w koncercie, jak
solo gitary czy perkusji. W sumie nie odczuwa
się na "Live At The Inferno" zmian w brzmieniu,
ale dostajemy właśnie szczególną atmosferę
występu. Wtedy, na początku lat 80. koncerty
Raven musiały być niesamowite. Dowodem
właśnie tego jest ten album, który przenosi nas
w tamten szalony czas. Można szczerze powiedzieć,
że to wydawnictwo jest jednym z ciągle
błyszczących klasyków i śmiało można porównać
go do "Eagle Has Landed" Saxon, "Maiden
Japan" Iron Maiden czy "Live Evil" Black
Sabbath. To jest naprawdę panteon wielkich, a
Raven spokojnie plasuje się w czołówce tamtej
epoki. Właśnie teraz "Live At The Inferno" zostało
wznowione przez Dissonance Productions.
Całość wygląda tak samo jak pierwsze
bicie. Nie mamy żadnych bonusowych nagrań,
nikt nie wpadł na pomysł, żeby coś zmienić.
Wystarczy tylko włączyć i przeżywać w dowolnej
ilości i ciągle bardziej zazdrościć tym, którzy
mogli w tym uczestniczyć na żywo. (6)
Adam Widełka
Powrót bogi
Rock Goddess to jeden z moich
skiego Metalu. Dwa pierwsze albumy tej
klasyki tego nurtu i tylko splotowi niesp
czał, że skończyło się tylko na trzech LP's
da wcześniejsze próby reaktywacji, ale d
wróciły na dobre, w dodatku w oryginaln
More Than Rock And Roll", szykują pow
oczywiście liderka:
HMP: Reaktywowałyście zespół przed czterema
laty, ale dopiero wiosną tego roku wypuściłyście
powrotny materiał, EP-kę "It's More
Than Rock And Roll" - dlaczego musieliśmy
czekać na nią tak długo?
Jody Turner: Tak, to jest dobre pytanie. Oczywiście
chcemy wydać album, ale proces zdobycia
kontraktu płytowego okazał się długi i poczułam,
że naprawdę musimy coś z tym zrobić,
ponieważ tak jak mówisz, to trwało zbyt długo.
Stąd wydanie EP-ki. Trwają negocjacje z firmami
fonograficznymi, więc mam nadzieję, że
wkrótce nasz nowy album będzie dostępny!
Wasi fani zadawali sobie też przez lata pytanie,
dlaczego Rock Goddess wciąż nie
wznawiają działalności, skoro tyle innych
zespołów sprzed lat wróciło już do gry - rodziny,
dzieci i codzienne życie utrudniały ten proces
i przesuwały go w czasie?
Naprawdę to czekałyśmy na dorastające dzieci
Julie, by zabrać ją z powrotem!
Czym więc zajmowałyście się w okresie przerwy
w działalności Rock Goddess? Muzykowałyście,
choćby tylko dla przyjemności, czy
też wzięłyście całkowity rozbrat z graniem na
wiele lat?
Miałam kilka muzycznych przedsięwzięć po zakończeniu
Rock Goddess. Prowadziłam kilka
projektów na własną rękę, pod własnym nazwiskiem.
Potem miałem girl band o nazwie Braindance,
znacznie cięższy zespół, kochałam go.
Wzięłam sobie przerwę po tym wszystkim. Robiłam
inne rzeczy dla telewizji itp., więc zawsze
trzymałam rękę na pulsie.
Co było tym decydującym impulsem, który
skłonił was do reaktywacji zespołu? Ponoć
znowu wszystko zaczęło się od waszego taty
Johna Turnera, kiedyś mentora i menadżera
waszej grupy, bo to on wyszedł z inicjatywą
wskrzeszenia Rock Goddess?
Mój ojciec i ja zdecydowaliśmy, że nadszedł
czas, aby spróbować zacząć wszystko od nowa z
oryginalnym składem, więc oznaczało to powrót
na pokład Julie i Tracey i dziękuję za to niebiosom!
To naprawdę tak, jakbyśmy nigdy nie były
rozdzielone! Nie wyobrażam sobie życia bez
Rock Goddess, to niemożliwe.
Od początku wiedziałyście, że powrócicie w
oryginalnym składzie, razem z basistką Tracey
Lamb, innej opcji nie było?
Tak, musiało być oryginalne trio. Nauczyłyśmy
się grać razem, stworzyłyśmy Rock Goddess.
Więc tak, nie było innej drogi...
Pierwsze próby były więc pewnie dla was zarówno
magicznym, jak i dość ciężkim przeżyciem,
bo trzeba było od podstaw przypominać
sobie utwory, uczyć się grać, etc.?
Tak, bardzo emocjonalnie. Minęło dużo czasu i
odetchnęłyśmy z ulgą, że wciąż jesteśmy
zgrane. Ale musiałyśmy ciężko pracować, by od-
28
RAVEN
ń NWOBHM
ulubionych zespołów Nowej Fali Brytyjdziewczęcej
formacji to niezaprzeczalne
rzyjających okoliczności zespół zawdzięi
rozpadzie w 1987 roku. Były co prawopiero
przed czterema laty dziewczyny
ym składzie. Najpierw wydały EP-kę "It's
rotny album, a najwięcej szczegółów zna
zyskać równowagę. Dobrze, że byłyśmy zaznajomione
ze starymi rzeczami Rock Goddess!
Od początku wiedziałyście, że będzie to powrót
na 100 %, z komponowaniem i nagrywaniem
nowego materiału, czy też początkowo
chciałyście sobie pograć tylko dla przyjemności,
przypomnieć dawne, dobre czasy?
Nie, to było na poważnie. To był pełny powrót.
Oczywiście, że jest fajnie, ale też jest cholernie
krwiście!
Jak wtedy jesteś wyłączną kompozytorką w
zespole, a "It's More Than Rock And Roll",
"Back Off" i "We're All Metal" potwierdzają,
że nie zatraciłaś swego charakterystycznego
stylu - nawet jeśli nie gra się przez lata, człowiek
nie traci takich umiejętności, są one
gdzieś głęboko zakodowane w naszej podświadomości?
To dobre pytanie! Myślę, że wszyscy twórcy
piosenek mają swój własny styl, a ty próbujesz
to zmienić i odkrywać inne wibracje podczas pisania,
ale myślę, że zawsze będziesz miał swój
własny styl.
Na początku kariery miałyście wyśmienitych
producentów: debiut powstał pod okiem Vica
Maile'a, "Hell Hath No Fury" Chrisa Tsangaridesa,
"Young & Free" Paula Samsona i Jo
Juliana. Tym razem to ty odpowiadasz za produkcję
powrotnej EP-ki - to dowód na ciągły
rozwój czy raczej konieczność, bo wciąż nie
macie podpisanego kontraktu?
W przeszłości zajmowałam się produkcją, więc
znam ten proces. Chciałyśmy jak najszybciej
przygotować i wydać EP-kę, pracowałam z fantastycznym
inżynierem, z którym dobrze się rozumiem,
więc wydało mi się logiczne by współpracować
właśnie z nim. Jestem zainteresowana
produkcją i mam nadzieję, że trafią się inne projekty
z innymi zespołami w przyszłości!
Bite You To Death Records to wasza firma,
czy też założona specjalnie z myślą o wydawaniu
płyt Rock Goddess?
Była wymyślona na potrzeby wydania EP-ki.
Kto wie co nas czeka w przyszłości, ale wkrótce
podpiszemy umowę z wytwórnią, więc wszystko
wskazuje, że była naszą przystanią jedynie
przez chwilę.
Nie było was w muzycznym biznesie przez
wiele lat - pewnie zmienił się on diametralnie
w porównaniu z tym, co pamiętacie z lat 80.?
Byłam w branży po latach 80., ale tak, biznes
się zmienił. Sposób, w jaki można tworzyć własną
muzykę w domu, daje artyście więcej możliwości.
Myślę, że niektóre rzeczy są lepsze, a niektóre
gorsze. Wytwórnie nie operują teraz tak
swobodnie ofertami i nie dysponują już nieograniczonymi
finansami. Wydaje się, że tylko
wielcy artyści pop otrzymują duże kawałki ciasta.
Naprawdę, wielkie wytwórnie wydają się
inwestować tylko w komercyjnych pewniaków.
Ale kiedyś też nie było przecież za wesoło -
choćby trzeci album "Young & Free" nagrałyście
w roku 1985, ale firma A & M nie była
zainteresowana jego wydaniem, dlatego ukazał
się dopiero po dwóch latach, nakładem
niewielkiej, francuskiej wytwórni Just' In Distribution
i przepadł na rynku?
Opuściłyśmy A & M, chociaż było nam tego
szkoda, bo świetnie się przy tym bawiliśmy.
Wiązałyśmy z nimi duże nadzieje. Ale hej, gówniane
sytuacje się zdarzają, a dla mnie to było
bardzo śliskie zbocze.
W sumie zawartość tej płyty diametralnie odbiegała
od stylu Rock Goddess z pierwszych
płyt, to było znacznie bardziej komercyjne
granie niż debiut i "Hell Hath No Fury" - miałyście
tego świadomość i uznałyście, że lepiej,
aby dyskografia zespołu nie zamknęła się na
tej płycie?
Chcąc być uczciwą zawsze pisałam kawałki z
chwytliwą melodią. Tak, są na tym albumie bardzo
komercyjne utwory, myślę, że właśnie tak
chciałam. Nie pamiętam, żebym robiła to z nastawieniem,
by pisać utwory komercyjne, ale
słuchałam ich ostatnio i po kilku z nich podniosłam
głowę.
Te trzy nowe utwory to pewnie zapowiedź
czwartego albumu - na jakim etapie prac obecnie
jesteście i kiedy możemy spodziewać się
jego premiery?
Teraz jesteśmy w fazie przedprodukcyjnej, próbując
nowych rzeczy. Myślę, że są one dość
eklektyczne, dość różnorodne, ale w dobry sposób.
To prawie tak, jakbyśmy znowu składały
swój pierwszy album, mamy dużo materiału do
wykorzystania, by móc wybrać wisienki. Nie jestem
pewna, kiedy ten album zostanie wydany,
Foto: Rock Goddess
wciąż negocjujemy kontrakt płytowy.
Gorące przyjęcie na koncertach, choćby niedawnym
Headbangers Open Air Festival,
utwierdza was pewnie w przekonaniu, że decyzja
o powrocie była słuszna?
Trafiłeś w punkt. To całkowicie potwierdza,
dlaczego wróciłyśmy i dlaczego ciągle się rozwijamy.
Odbiór był bardziej niż ciepły, był bardzo
wyjątkowy, skromny, ale rozgrzewający serca.
Wsparcie jakie otrzymałyśmy nie ma sobie
równych.
Zresztą tak generalnie NWOBHM ma się
chyba coraz lepiej: nie dość, że coraz więcej
młodych zespołów wraca w swym brzmieniu i
stylu do tamtych czasów, to również reaktywuje
się coraz więcej grup z tamtych lat, które
wydają premierowe płyty, koncertują - choćby
na WinterStorm Festival w październiku spotkacie
się z licznymi kumplami z dawnych czasów,
np. Heavy Pettin?
Tak, to jest wspaniałe, ciągle wpadamy na naszych
starych kumpli! Kocham to! Tak, naprawdę
cieszę się, że znowu zobaczę chłopaków z
Heavy Pettin. Czyż to nie jest cudownie, że
jest tak wiele młodych zespołów grających pod
flagą NWOBHM? Kocham to! To jest jak wehikuł
czasu!
Czyli historia historią, ale nic nie stoi na
przeszkodzie, byście dopisały do niej ciąg dalszy?
Nikt nam nie może przeszkodzić. Wróciłyśmy i
jesteśmy tu, aby zostać na dłużej!
Wojciech Chamryk, Filip Wołek,
Karol Gospodarek
ROCK GODDESS 29
Spartanie brytyjskiego metalu
Nazwa Sparta zdaje się być dla zespołu z Mansfield symboliczna, bowiem
za czasów świetności NWOBHM nie zdołał przebić się, ani zdobyć szerszej popularności.
Jego muzycy powrócili jednak przed czterema laty i od tego czasu nagrali
już dwa albumy studyjne. Gitarzysta Tony Foster zapowiada też, że na zbliżające
się 40-lecie powstania też pewnie przygotują kolejną płytę, bo wciąż czerpią radość
z tworzenia i grania:
HMP: Wygląda na to, że obecnie wreszcie macie
szansę funkcjonować jak zespół z prawdziwego
zdarzenia, co nie było wam dane przed
laty i skrzętnie to wykorzystujecie, publikując
po 2,5 letniej przerwie kolejny album z premierowymi
utworami?
Tony Foster: Sparta zawsze miała możliwość
nagrywania rocka wysokiej jakości. Wróciliśmy
po tym jak High Roller Records wydała podwójny
CD "Use Your Weapon Well" i tego momentu
jesteśmy znowu aktywni. Mamy oryginalny
skład z 1979 roku - przeszliśmy wiele, ale
teraz gramy w tym samym składzie.
Po wydaniu "Welcome To Hell" chyba od razu
wiedzieliście, że nie poprzestaniecie na tej płycie,
stąd dwa kolejne lata poświęciliście na
komponowanie kolejnych utworów?
Nadal mieliśmy wiele pomysłów na kolejne
utwory i to było nieuniknione, że wydamy następny
CD, którym okazał się być "No Retreat
No Surrender". Wszystkie nagrania to oryginalnie
napisane przez nas kawałki, które powstały
w ciągu 18 miesięcy od momentu, gdy zdecydowaliśmy
się nagrać następną płytę.
Ciepłe przyjęcie waszych płyt z dawnymi
utworami i tej najnowszej, w sumie pierwszej
studyjnej w dyskografii zespołu, tylko utwierdziło
was w przekonaniu, że macie dla kogo
nadal grać i tworzyć?
Mieliśmy wiele demówek i nagrań radiowych,
więc dobrze się stało, że High Roller zadecydowało
się wydać podwójną płytę "Use Your
Weapons Well". Zawierały one wiele naszych
starszych nagrań z lat 70. i 80. Album został dobrze
przyjęty, więc zadecydowaliśmy o tym, że
napiszemy coś nowego, a było to "Welcome To
Hell". High Roller zgodziło się wydać ten album,
na którym znalazł się kompletnie nowy
materiał. Został on tak dobrze przyjęty, że postanowiliśmy
kontynuować nagrywanie i wydawanie
nowych płyt.
Pomimo ogromnych przeobrażeń muzycznego
biznesu i zmian z tym związanych pewnie jednak
łatwiej być muzykiem w obecnych czasach
niż wtedy, gdy zaczynaliście?
Zdecydowanie. Teraz proces nagrywania jest
dużo łatwiejszy. Gdy nagrywaliśmy nasz pierwszy
materiał jak się pomyliliśmy, to musieliśmy
nagrywać wszystko od nowa. "Lords Of Time"
nagraliśmy na składanowy album "Scene Of
Foto: Sparta
The Crime"; miał on 7 minut 20 sekund długości
i sześć różnych przejść. Bardzo ciężko było
uzyskać efekt, aby wszystkie przejścia były nagrane
właściwie, ale musiały być nagrane i to za
jednym podejściem z późniejszymi dogrywkami.
Teraz można wyciąć wszelkie błędy i nagrać
ponownie jakąś małą część. Gdy masz już nagrany
podkład perkusji, basu i gitary, to możesz
być kreatywny.
Udało wam się osiągnąć na "Welcome To
Hell" fajne, klarowne i zarazem bardzo klasyczne
brzmienie - to dlatego nie ryzykowaliście
i "No Retreat No Surrender" również zarejestrowaliście
w Superfly Studios?
Nagraliśmy "Welcome To Hell" w Superfly
Studios, ale High Roller nalegali na to, by na
nowo zmiksować wszystkie nagrania. Wiele
wtedy straciliśmy z surowego brzmienia. Bardzo
chcieliśmy podjąć ryzyko, ale High Roller nie
dali nam takiej szansy, chcieli zaprojektować
okładkę i zająć się miksowaniem muzyki. Ostatnie
dwa albumy były nagrane w Superfly Studios
i tylko przy nich mieliśmy pełną kontrolę
nad tym, by wszystkie kompozycje były miksowane
przez nas. Jeśli nagramy kolejne utwory,
to na pewno będą nagrane w Superfly Studios
i na pewno przejmiemy znów kontrolę całym
procesem powstawania nagrań.
Andy to dla was ktoś więcej niż tylko współproducent
kolejnych płyt, można określić go
mianem szóstego członka zespołu?
Andy jest wspaniałym inżynierem dźwięku i był
w stanie zrealizować wszystkie nasze pomysły
co do nagrań. Nie ma żadnego wkładu muzycznego
ani w pisanie tekstów, ale myślę, że możemy
powiedzieć, że miał wielki wkład w
brzmienie Sparty na nowych nagraniach. To
była prawdziwa unia pomiędzy zespołem i Andym,
jesteśmy wdzięczni za jego poświęcenie.
Taka sytuacja jest chyba bardzo komfortowa,
szczególnie kiedy nie ma się dystansu do nagrywanego
właśnie utworu i potrzeba kogoś,
kto potrafi spojrzeć bardziej obiektywnie na
coś, do czego wy jako twórcy nie możecie mieć
dystansu?
Andy jest fanem naszej muzyki i włożył naprawdę
wiele wysiłku, by nasze brzmienie było takie
jakiego chcieliśmy. Jako zespół byliśmy zdecydowani
jakiego brzmienia oczekujemy. Spędziliśmy
dużo czasu na tym, by upewnić się, że
to co wydajemy jest właśnie tym czego oczekuje
cały zespół.
Wśród premierowych kompozycji mamy też
ciekawostkę sprzed lat, oryginalnie wydany w
roku 1981 na kompilacji "Scene Of The Crime"
długi, najdłuższy na tej płycie, utwór "Lords
Of Time".
Jako zespół uważamy, że "Lords Of Time" jest
świetną kompozycją. Oryginalnie mieliśmy
miejsca na dwa kawałki na "Scene Of The Crime",
ale zdecydowaliśmy, że nagramy jeden,
epicki utwór zamiast dwóch krótszych. Od momentu
reaktywacji stał się on bardzo popularnym
kawałkiem wśród naszej publiczności, jak i
krytyków, którzy recenzowali nowe CD.
Uznaliście, że zasługuje na drugie życie,
podobnie jak "Angel Of Death", wskrzeszony
na poprzedniej płycie?
To dobry utwór, ale w momencie, gdy go nagrywaliśmy
technologia nie była aż tak zaawansowana
jak dziś. Wprowadziliśmy dwie gitary prowadzące
i dodatkowe solo gitarowe do nowego
nagrania. Prawdopodobnie to jest to, czego
chcielibyśmy w oryginalnym nagraniu. Wierzę
też w to, że ważnym jest połączenie nowych
kompozycji Sparty ze starymi nagraniami. Również
z tego samego powodu nagraliśmy "Angel
Of Death" na "Welcome To Hell".
Będzie to już taką waszą tradycją, czy też był
to przypadek i nie planujecie czegoś takiego na
kolejnych wydawnictwach?
Jeśli będzie nowa płyta, to zdecydowanie
wkomponujemy w nią stare kawałki Sparty, by
podtrzymać tę tradycję.
Skoro na potrzeby wydania "No Retreat No
Surrender" wznowiliście działalność własnej
Suspect Records nie moglibyście wznowić po
prostu tej kompilacji "Scene Of The Crime"?
Oryginalny LP jest bardzo trudno dostępny, a
w wersji CD ta płyta oficjalnie nigdy się nie
ukazała?
Byłoby wiele problemów z legalnym wydaniem
tego albumu. Potrzebowalibyśmy zgody od
wszystkich zespołów, które były w to zaangażowane.
To był projekt, który w tamtym czasie
miał raczej na celu wypromowanie tamtych
zespołów. Wątpię w to, że oryginalne egzemplarze
są ciągle dostępne. Było zrobionych 1000
kopii i tak jak mówisz - są one bardzo rzadkie.
30
SPARTA
Foto: Sparta
Ja mam tylko dwie, a resztę oddaliśmy naszym
fanom w wielu konkursach na facebooku Sparta
UK.
Przez ostatnie lata współpracowaliście z niemiecką,
bardzo zasłużoną dla promowania brytyjskiego
metalu High Roller Records. Kolejną
płytę firmujecie jednak pod szyldem wspomnianej
już Suspect Records - nie byliście zadowoleni
z poprzedniego wydawcy, czy też oni
uznali, że wolą raczej wydawać archiwalne
materiały niż nowe płyty?
Planowaliśmy wydać tę płytę w High Roller,
ale później zdecydowaliśmy, że jednak chcielibyśmy
wyprodukować ją sami. Chcieliśmy zrobić
własny miks utworów, które rokowały, że
zwrócą na siebie uwagę oraz dążyliśmy do tego,
aby nasze kawałki były jak najbliższe temu, czego
chcieliśmy dla Sparty. Sami również zaprojektowaliśmy
okładkę i układ wszystkiego co
znalazło się na płycie. Sami też musieliśmy za
to zapłacić. Jak wspomniałem wyżej, High
Roller lubi projektować okładki i miksować całą
muzykę. Pomyśleliśmy więc, że jest to najwyższy
czas byśmy zrobili to po swojemu. Jako zespół
jesteśmy niezmiernie wdzięczni High Roller
za to, że wydali "Use Your Weapon Well".
To dało nam kopa by na nowo powstać i pisać
muzykę. Tak narodziło się "Welcome To Hell",
które wydaliśmy w High Roller i było bardzo
dobrze odebrane. Tak jak powiedziałem, dziękujemy
High Roller za odkrycie na nowo
Sparty.
Czy w związku z tą decyzją dystrybucja waszych
wydawnictw nie kuleje? Sami wydacie
wersję winylową "No Retreat No Surrender",
czy też zdacie się na inną firmę, może nawet
High Roller?
Nowy album "No Retreat No Surrender" już
zdobył lepsze recenzje niż "Welcome To Hell".
Wynegocjowałem niezależną dystrybucję i zespół
jest zadowolony ze sprzedaży. Prawdopodobnie
sprzedalibyśmy więcej współpracując z
High Roller, ale jesteśmy szczęśliwi, że wydaliśmy
klasyczny i niezależny rockowy album. Na
razie nie ma żadnych planów na wydanie winylowej
wersji, ale negocjacje trwają. Bądźcie czujni!
Macie też wreszcie kolorową okładkę na swojej
płycie - uznaliście, że czerń i biel stają się
dla was zbyt oczywiste, po prostu monotonne?
Zresztą barwny cover fajnie też podkreśla ten
nowy rozdział w historii grupy?
To też tyczy się całego zespołu, bo mieliśmy
kontrolę nad całym tym procesem. Oglądaliśmy
wiele czarno-białych projektów, ale koniec końców
zdecydowaliśmy, że kolorowy wariant jest
najlepszy. Teraz, gdy zespół sam finansował CD
nie było żadnego problemu z użyciem koloru.
Zgadzam się, że to było symboliczne: to pierwsze
nagranie Sparty od 35 lat, które jest wydane
z kolorową okładką.
Praca Christophera Merringtona nawiązuje
nie tylko do nazwy zespołu, ale też niektórych
tekstów, jak chociażby tytułowego?
Chris Merrington jest zięciem naszego wokalisty
Karla Redersa, jest również grafikiem. Zaprojektował
wiele grafik we współpracy z muzykami
zespołu. Jest odpowiedzialny za okładkę i
inne aspekty graficzne, ale nie ma żadnego
wkładu muzycznego ani wkładu w pisaniu tekstów.
"No Retreat No Surrender" ukazała się już
jakiś czas temu. Mieliście więc czas oswoić się
z tym albumem, posłuchać go na spokojnie z
pewnym dystansem, zebrać opinie czy recenzje
- jesteście zadowoleni, odbiór płyty spełnił
wasze oczekiwania?
Odbiór zdecydowanie przerósł nasze oczekiwania.
Jak wspomniałem wyżej, nie mamy żadnych
negatywnych opinii i ogółem album jest
lepiej odbierany od poprzedniego. Jesteśmy zadowoleni
z reakcji na nasze nowe dzieło.
Jesteście wśród tych zespołów, które obecnie
radzą sobie znacznie lepiej niż przed laty - planujecie
w związku z tym kolejne płyty, czy też
przy bardzo niestabilnej sytuacji w branży
trudno o jakieś długofalowe decyzje?
Prawdopodobnie wydamy następny album, ale
na ten moment nie ma żadnych dokładnych
planów.
Zespół jednak wciąż istnieje, ma się dobrze i
dopóty wspólne granie przynosi wam frajdę i
artystyczne efekty tegoż są dla was i dla słuchaczy
satysfakcjonujące, dopóki będziecie istnieć?
Teraz jesteśmy szczęśliwi z tego, że ludzie są zadowoleni
z muzyki, która jest wyjątkowa dla
Sparty.
Za dwa lata będziecie obchodzić 40-lecie oficjalnego
powstania Sparty - fajnie byłoby dotrwać
w zdrowiu i twórczej formie do tego czasu,
aby zaakcentować ten jubileusz kolejną
płytą z premierowymi utworami i pewnie to
jest obecnie wasz cel na najbliższe lata?
Wspaniale byłoby wydać album z okazji 40 rocznicy
powstania Sparty. Możliwe jest nawet,
by nagrać niektóre ze starych piosenek na nadchodzących
albumach. Będziemy aktywni do
czasu, gdy czerpiemy radość z pisania i grania.
Wojciech Chamryk, Filip Wołek,
Karol Gospodarek
Sparta - Use Your Weapons Well
2011 High Roller
Pierwsza płyta długogrająca w dyskografii
Sparty, kompilacja o takim też tytule sprzed
jedenastu lat, była bardziej składanką the best
of, zawierała bowiem tylko siedem utworów. O
odpowiednie podsumowanie dorobku jednego z
najbardziej pechowych i zarazem niedocenianych
zespołów NWOBHM pokusiła się
dopiero High Roller Records, wydając w 2011
roku "Use Your Weapons Well" jako 2 CD i
2LP z dodatkową 7"EP. Zamieszczono na nich
aż 25 utworów z lat 1979-1990, czyli praktycznie
wszystkie utwory grupy z tego okresu. Nie
wszystkie powalają: te z lat późniejszych są dowodem
na pewną komercjalizację zespołu, zapewne
wymuszoną panującymi wówczas trendami,
brzmienie Sparty też straciło na mocy.
Jednak utwory singlowe z roku 1981, epicki
wręcz "Lords Of Time" z wydanej w tym samym
roku kompilacji "Scene Of The Crime", sesje
radiowe z 1982 czy debiutanckie demo z 1979
to mus dla każdego fana Nowej Fali Brytyjskiego
Metalu. Mamy też garść utworów koncertowych
z różnych lat i innych ciekawostek,
tak więc warto sobie "Use Your Weapons
Well" zafundować. (5)
Sparta - Welcome To Hell
2014 High Roller
Za czasów świetności wydali dwa single i dzielili
składankę z Savage, Panza Division i Tyrant,
po czym rozpadli się w 1990 r., nie zaznawszy
nawet minimalnego sukcesu. Jednak powodzenie
dwóch wydanych ostatnimi laty kompilacji z
archiwalnym materiałem sprawiło, że Spartanie
NWOBHM znowu zwarli szeregi. Efektem jest
wydany w tym roku, 35 lat po założeniu zespołu,
debiutancki, nagrany w oryginalnym składzie,
album Sparta. "Welcome To Hell" to materiał
na poły archiwalny i współczesny. Wszystko
dzięki temu, że mamy tu zarówno utwory
napisane przez Steve'a Redersa całkiem niedawno,
jak tytułowy czy przebojowy "Rock 'N' Roll
Rebel" oraz kilka perełek z lat 80. Pierwszą, najmniej
oczywistą jest nagrany ponownie "Angel
Of Death" - potężniej brzmiący, ale zachowujący
surowy klimat oryginalnego nagrania z
1981r. Inne starsze numery albo powstały jeszcze
w tamtych latach, jak pochodzący z
1984r., ale wówczas nie zarejestrowany, uroz-
SPARTA 31
maicony rytmicznie, z balladowym intro i
outro, "Soldier Of Fortune", bądź pomysły z
tamtego okresu zostały rozwinięte obecnie,
czego efektem jest na przykład przebojowy, motoryczny
"Arrow", z partią basu, która mogłaby
wyjść spod ręki samego Lemmy'ego. Efektem
tego połączenia pomysłów z różnych dekad,
jest, wbrew pozorom spójny i udany album,
który pewnie z niekwestionowaną przyjemnością
włączy do kolekcji każdy fan NWOBHM.
(5)
Sparta - No Retreat No Surrender
2016 Suspect
Weterani zakosztowawszy przyjemności wydania
albumu z premierowym materiałem rozochocili
się na tyle, że w niewiele ponad dwa lata
przygotowali następcę udanego "Welcome To
Hell". Nie wiem jednak w czym problem: może
pospieszyli się za bardzo, albo też zabrakło im
równie dobrych pomysłów na nowe numery, w
każdym razie "No Retreat No Surrender" nie
robi już tak dobrego wrażenia jak poprzedniczka.
Oczywiście to wciąż surowe granie w stylu
NWOBHM i zespół nie zszedł tu poniżej pewnego,
całkiem wysokiego poziomu, jednak za
dużo tu wypełniaczy w rodzaju pozbawionego
energii "Right To Fight", rozwleczonego "Flight
Of The Storm King", który nieco ratują efektowne
solówki czy nijakiego, geriatrycznego
wręcz "We Are Gods". Dobrze, że mamy tu rozpędzony,
świetny tytułowy opener, miarowego
rockera "Dark Of Your Mind" oraz mocarny
"Land Of Mystery" z gitarą klasyczną w balladowym
wstępie, ale jeśli najlepszy na płycie jest
odświeżony klasyk Sparty z roku 1981 "Lords
Of Time", to nie wystawia to zbyt dobrego
świadectwa najnowszym utworom. Jest więc
solidnie i tyle, ale bez rewelacji. (3,5)
HMP: Wydany w 2016 roku "Red Eye" obwieścił
światu, że Vardis powrócił na scenę. Ponownie
koncerty, próby, ciągle poza domem itd...
Nie masz obaw, chwili zawahania typu "po
cholerę mi to"?
Steve Zodiac: Po trzydziestu latach nie miałem
pojęcia, czy jesteśmy gotowi to zrobić, ale gdy
tylko zaczęliśmy okazało się, że w brzmieniu zespołu
wciąż tliło się życie. Ta energia w soundzie
nic a nic się nie zmieniła, w przeciwieństwie
do naszych fryzur. To brzmienie Vardisa wzbudziło
we mnie chęć do dalszej zabawy.
"Red Eye" miał bardzo dobre recenzje i został
zaakceptowany przez fanów. Co się wydarzyło
w życiu zespoły od tego czasu. Teraz już nie
macie wyjścia musicie kontynuować działalność...
Było nam bardzo trudno, gdy Terry zmarł na
raka podczas nagrywania "Red Eye". Obiecałem
mu, że będę dalej działał z zespołem, ale oczywiście
straciliśmy impet przez tę tragedię. W
życiu zawsze masz wybór. Wybieram życie na
greckich wyspach, nagrywanie i pisanie muzyki
oraz uprawianie owoców cytrusowych w tej
chwili.
Metal w cieniu cytrusów
Po 30 latach niebytu, albumem
"Red Eye" grupa Vardis powróciła
na scenę. Obecnie przygotowane
zostały reedycje
trzech pierwszych płyt zespołu.
Stworzyło to okazje
do rozmowy z liderem zespołu Steve Zodiac'iem,
Wspomnienia z przeszłości, plany na przyszłość, cele
w życiu oraz kogo powinno się szanować - to tylko niektóre
kwestie podniesione w tej rozmowie...
W najbliższym czasie Dissonance Productions
na płytach CD a Back On Black Records
na winylach wydadzą pierwsze albumy
Vardis, "100 MHP", "The World's Insane" i
"Quo Vardis". Czy te wydania zawierają jakieś
specjalne atrakcje, które skuszą fanów?
BMG miało kilka starych nagrań. Niektóre są
na wydanych płytach CD jako utwory bonusowe,
a nad niektórymi wciąż pracuję w moim studiu
w Grecji.
Czy na to, że wraz z trzema pierwszymi albumami
nie wydaliście "Vigilante" miał wpływ
fakt, że stosunkowo niedawno wydała go wasza
wytwórnia Hoplite Records?
Tak, BMG jest właścicielem nagrań z pierwszych
trzech albumów, za to ja posiadam taśmy
i prawa do "Vigilante". Wiem, że na pewno
więcej niepublikowanych materiałów jest w
przygotowaniu.
Czy świadomość, że ludzie chcą ciągle słuchać
tych nagrań , że byliście inspiracją dla innych
jest tym czynnikiem, który powoduje, że artysta
odczuwa sens swojej twórczości, daje mu to
siłę?
Wojciech Chamryk
Foto: Vardis
32
SPARTA
Zawsze miło jest widzieć, jak ludzie doceniają
to, co jest sztuką. Cel w życiu jest wszystkim i
ka-żdy musi stworzyć swój własny.
Epoka NWOBHM charakteryzowała się
m.in. tym, że zespoły wypuszczały wiele
singli, te same nagrania miały różne edycje i
ukazywały się na różnych wydawnictwach.
Czy Vardis ma wiele takich nagrań? Myślałeś
może o tym aby zgromadzić je na jednej płycie?
Tak, aktualnie pracuję nad pełną antologią Vardis
z wieloma nagraniami i fotografiami, których
nigdy wcześniej nie widziano.
Zespół powstał pod nazwą Quo Vardis. Czy
to było nawiązanie do "Quo vadis"? Czy miało
to oznaczać, że szukacie własnej drogi, zastanawiacie
się dokąd zmierzacie?
Tak, to jest prawdziwa łacina i byłem zagubioną
duszą, dopóki nie poznałem mojej żony Ireny.
Vardis przeszedł wiele zmian składu począwszy
od 1977 roku. Dopiero, gdy dołączył Alan
w 1977 i Phi w 1978 skład się ustabilizował.
Dlaczego tak wiele zmian w ciągu zaledwie
roku.? Różnice muzyczne, charakteru?
Widocznie muszę być osobą trudną, okropną i
paskudną.
Terry Horbury w 1977 roku zaliczył epizod w
zespole Ozzy Osbourne. Czy coś wspominał
na ten temat?
Owszem, tak było, co ciekawe, Martin miał podobne
doświadczenia z Sabbathem w tym samym
czasie.
W 1984 roku dołączył do was Terry Horbury z
zespołu Stratagy (nie Strategy !!!), w którym
grała również Jackie Bodiment znana z Girlschool.
Ale Terry w 1982 roku występował
również z zespołem Steve Z Band. To pytanie
nie daje mi spokoju od lat: czy to zbieg okoliczności?
czy ty może również maczałeś w
tym palce? Czy Steve Z to Steve Zodiac?
Pojęcia nie mam, może to był Zee?
Przez zespół przewinęło się bardzo wielu muzyków.
Czy widujesz ich co jakich czas?
Wiesz co u nich słychać? Czemu teraz żaden z
nich nie dołączył się do zespołu?
Jestem w kontakcie z Alanem, który obecnie
mieszka w Nowej Zelandii, ale wierzę jednocześnie,
że jedne zamknięte drzwi otwierają zupełnie
nowe.
Wasza muzyka to tygiel wielu wpływów:
punk, glam, blues, boogie, rock'n'roll, hard rock,
heavy metal. Wydaje się, że zespół chciał być
bardziej elastyczny. Czy nalepka NWOB
HM was nie uwierała?
NWOBHM jest dla mnie w porządku i myślę,
że godnie reprezentuje okres, w którym punki
rządziły muzyką rockową. Noszenie długich
włosów i granie rock'n'rolla, nie było wówczas
już tak fajnie, więc narodził się NWOBHM.
Wydaje mi się, że jest to trochę faszystowskie ze
strony brytyjskiej prasy, próby nadawania
wszystkiemu określonej etykiety. Jak ktoś kiedyś
powiedział, rock'n'roll nigdy nie umrze.
Niemniej największą inspiracją dla was był
rock przełomu lat 60. i 70. Jakich artystów
najczęściej wtedy słuchaliście? Czy wraz z
nadejściem takich zespołów jak: The Crazy
World Of Arthur Brown, Cream, Free, Jeff
Beck Group, Andromeda, Black Cat Bones
odczuwaliście, że rodzi się coś nowego?
Zawsze mieliśmy szeroką gamę nowej muzyki
rockowej do słuchania w latach 70-tych, niestety
dzisiaj na scenie Wielkiej Brytanii wydają się
dominować zespoły karaoke. Wszyscy fani
rocka powinni się domagać zespołów grających
oryginalną muzykę, aby odzyskać ten szeroki
zakres, który mieliśmy w latach 70-tych.
W 1982 roku znalazłeś się w Top 15 gitarzystów
świata w Sounds Magazine. Jest to na
pewno coś zaszczytnego. Chciałem zapytać
który gitarzysta wywarł na ciebie wpływ. Założę
się, że Jimi Hendrix. Myślę, że również
Jeff Beck. Ale czy byli inni?
Tak, zdecydowanie ci dwaj, o których wspomniałeś,
inni moi faworyci to Rory Gallagher,
Roy Buchanan i Marc Bolan.
Foto: Vardis
Słyszałem zabawną opowieść o waszym koncercie,
na którym użyliście po raz pierwszy domowej
roboty stroboskop. Czy możesz ja
przypomnieć? Jakieś inne wspomnienia z
tamtego czasu?
Zbyt dużo było tych zabawnych historii i naprawdę
nie wiem od czego miałbym zacząć!
W 1981 roku zagraliście na Heavy Metal
Holocaust festival (wraz Riot, Triumph, Mahogany
Rush, Ozzy i Motörhead). Graliście
również z Saxon, Girlschool, Angel Witch.
Jak wyglądały wtedy wasze koncerty? Często
je graliście?
Cóż, z pewnością wyglądały inaczej niż teraz,
ale kiedy grasz z serca, brzmienie pozostaje takie
samo.
Pochodzicie z West Yorkshire, podobnie jak
Saxon, Mendes Prey. Jak wyglądała wówczas
scena NWOBHM w waszym regionie ? Czy
były zespoły z tego nurtu, które zrobiły na tobie
wrażenie, ale którym się nie udało? Kilka
zapomnianych nazw?
Saxon na początku nazywali się Son Of a
Bitch, lubiłem wtedy chodzić na koncerty zespołów
o nazwie Nutz, a także Gygafo.
Czy zdawaliście sobie sprawę jak wielki
zasięg miał wtedy NWOBHM? Utrzymywaliście
przyjacielskie relacje z innymi zespołami
tego gatunku, czy raczej były to kontakty
bardziej lokalne?
To zabawne, ale teraz wpadam o wiele częściej
na znajome zespoły niż wtedy, ilość festiwali
jest teraz większa, zatem wpadamy na siebie o
wiele częściej.
Jakie to były czasy? Jak je spostrzegał wtedy
młody Steve Zodiak?
Jak jesteś młody nie myślisz o rzeczach przesadnie
ważnych, więc nie powiem na ten temat
zbyt wiele.
Czy wtedy koncentrowaliście się tylko na
tworzeniu i graniu swojej muzyki, czy także
jak zwykli fani kupowaliście płyty swoich
idoli, chodziliście na koncerty?
Tak, zawsze pisałem muzykę, nawet gdy uczyłem
się grać.
Teraz pytanie z pogranicza żartobliwej fantastyki.
W 1996 roku Paul McCartney a rok
później Eltonowi Johnowi przyznano tytuły
szlacheckie. Micki Jaggerr był kolejny. Nie
uważacie, że to wstyd iż królowa do tej pory
nie doceniła muzyków ze sceny NWOBHM?
Było nie było jest to symbol, rozsławiający
Zjednoczone Królestwo na całym świecie.
Nie widzę sensu w orderach, szczególnie dla
artystów wszelakiej maści. Powinniśmy tylko
szanować ludzi, którzy czynią dobro w służbie
publicznej lub pomagają innym w jakiś sposób.
Aktualnie coraz więcej pojawia się angielskich
kapel grających tradycyjny heavy metal. Czy
obserwujesz ich poczynania, mógłbyś wskazać
zespoły, które wywarły na tobie najlepsze wrażenie?
Lubię Severn Sisters i Holocaust.
Przyszłość przyniesie nowe wyzwania. Jak zespól
zamierza ją kształtować, czyli quo vadis
Vardis?
Gram i nagrywam tylko dla siebie i swojej przyjemności.
W tym życie już nie mogę sobie pozwolić
na tak poważne traktowanie kariery muzycznej.
Życzę spełnienia planów.
Zygmunt Jot
Tłumaczenie: Damian Czarnecki, Karol Gospodarek
VARDIS 33
HMP: Cześć, jak się macie chłopaki?
Fitty Wienhold: Spoko.
Andrey Smirnov: Wspaniale.
Mamy noc Halloween - cukierek albo psikus?
Fitty Wienhold: Serio to dziś? Zapomniałem.
Chyba powinniśmy założyć maski na scenę.
(śmiech)
Andrey Smirov: (Śmiech) Chyba, żadnych nie
mamy.
Fitty Wienhold: Spoko i tak zawsze wyglądam
fatalnie na scenie.
Andrey Smirnov: To zabawne, że dziś Halloween,
a mamy wywiad z Kacprem przyjacielskim
duszkiem.
Accept to rozdział zamknięty
Koncerty Udo pod szyldem "Dirkschneider" miały być efemeryczną odskocznią
od standardowej działalności U.D.O. Zespół i wytwórnia zapewne nie
były pewne efektu, jaki trasa przyniesie. W końcu od kilku lat na scenie znów gra
Accept, który posiada bądź co bądź więcej muzyków Accept, niż jest w zespole
Udo. Magia wokalisty jednak zrobiła swoje, bo trasa okazała się sukcesem. Nie
tylko robi już "drugi obrót" (też w Polsce), ale została zwieńczona także dwukrotnie
koncertowką. O pracy przy trasie opowiadał nam wieloletni współpracownik
Udo, Fitty Wienhold i grający z nimi od kilku lat, Andrey Smirnov.
Pamiętam Udo mówiącego na Wacken Open
Air o trasie koncertowej pod nazwą Dirkschenider.
To było dwa lata temu. Myślicie, że
Udo już wtedy miał świadomość, że ta trasa
potrwa tak długo?
Fitty Wienhold: Krótko i długo to pojęcia
względne. Prawda jest taka, że nigdy nie myśleliśmy,
że to tyle potrwa. Nie wiedzieliśmy, jak
zostanie to przyjęte, z czasem rosło w sile, a trasa
stawała się coraz dłuższa i dłuższa. Skoro
ludziom się to podoba czemu więc nie kontynuować?
Trasa okazała się sukcesem. Ciekawi mnie
wobec tego czy już planujecie powrócić do koncertowania
jako U.D.O.? A może odkładacie
to na odleglejszą przyszłość?
Fitty Wienhold: Na pewno nie. To jest ostatni
raz, ale nigdy nie mów nigdy. Może kiedyś jeszcze
zagramy (Fitty chyba zrozumiał, że chodzi
o trasę jako "Dirkschneider" - red.). Na pewno
powracamy za rok z nowym albumem
U.D.O. Wszystko jest już nagrane, ale jeszcze
nie możemy nic o powiedzieć o tym albumie.
To, co mogę Ci zdradzić na jego temat to to, że
będzie okrągły i będziesz mógł kupić go w sklepie
(śmiech).
Andrey Smirnov: Trudno cokolwiek powiedzieć,
bo jesteśmy teraz na trasie i nawet nie
pamiętam tych utworów. To całkiem ciekawe,
bo ten album nagraliśmy siedząc wszyscy razem
i każdy rzucał swoimi pomysłami. Czasem wyskakiwały
zupełnie niespodziewanie. To było
dla nas coś nowego.
Foto: Dirkschneider
Planujecie jeszcze kiedyś powrót trasy jako
Dirkschneider? Bierzecie to pod uwagę?
Fitty Wienhold: Na razie nie.
Andrey Smirnov: To by było bez sensu. Chcemy
grać swoje numery. Mamy masę dobrych płyt i
fanów, dla których możemy grać z nich utwory.
Fitty Wienhold: My jesteśmy w lepszej sytuacji
niż Udo, bo on na zawsze zostanie zapamiętany
jako wokalista, który nagrał "Balls to the
Wall", ale ma on też swój zespół z którym nagrał
więcej płyt niż z Accept i jest na nich naprawdę
wiele dobrych numerów. Zadowoliliśmy
teraz fanów Accept, więc po tej trasie czas zadowolić
fanów U.D.O.
Udo czasem zdradza, jakie uczucia towarzyszą
mu kiedy myśli o tym, że już nigdy nie
będzie śpiewał utworów Accept? Rozmawiacie
czasem o tym?
Fitty Wienhold: Hmm, powiedzmy, że dla
niego rozdział pod tytułem Accept był praktycznie
całym życiem. Teraz został on zamknięty.
Oni wrócili jakiś czas temu i nikt nie wie, za jaki
czas znowu znikną i czy jeszcze kiedyś powrócą.
Dla nas wszystko jest stabilne, bo Udo jest z
nami. Dla niego te trasy to jak powrót do przeszłości.
Na pewno czuje satysfakcje.
Są na trasie i na płycie koncertowej kawałki
Accept, których nie graliście nigdy wcześniej z
zespołem U.D.O.. Jak a metodę stosowaliście
przy wyborze utworów Accept na trasę Dirkschneider?
Fitty Wienhold: Kiedy myślisz, że utwór jest
łatwy do zagrania, wtedy okazuje się najtrudniejszy
(śmiech). Na pierwszej części trasy graliśmy
tylko hity ze strony A, teraz gramy utwory
z tej drugiej strony. Też są bardzo dobre, ale
nigdy nie były promowane tak jak tamte.
Wiem, że wielu ludzi bardzo chciałoby je usłyszeć.
Patrząc na reakcje fanów, bardzo udaje
nam się ich zadowolić.
Niektórzy mówią, że pomysł na trasę koncertową
jako Dirkschneider to odpowiedź na
powrót i sukces Accept. Dla mnie jednak pomysł
po prostu wpisuje się w obecną (dobrą!)
modę grania starych albumów na żywo. Robi
to W.A.S.P, Bling Guardian, Emperor czy
Mayhem. Możecie zdradzić, która z wersji
jest bliższa prawdy?
Fitty Wienhold: Tak jak już mówiłem, nie zależy
nam na graniu tych utworów tylko po to,
żeby zarobić pieniądze czy zdobyć fanów. Chcemy
zamknąć pewien rozdział. Udo ma swoje
lata, póki zdrowie mu pozwala, to robimy to.
On zawsze chciał to zrobić, ale jakoś nie było
okazji. Zespol U.D.O. zawsze był aktywny, a
teraz pojawiła się przerwa. Nie robimy tego dla
ludzi tylko dla niego. Większość zespołów,
które tak robi, po prostu nie umie nagrać dobrej
płyty i odcinają kupony.
Koncerty jako Dirkschneider gracie w prawie
tym samym składzie jak z U.D.O.. Wiem, że
ze starego składu jesteś tylko Ty Fitty oraz
Udo. Jaką różnicę czujesz zatem w graniu jako
U.D.O. a jako Dirkschneider?
Andrey Smirnov: To nie jest dobre pytanie.
Oczywiście jako muzycy cieszymy się, że gramy
na scenie dla publiki, która reaguje żywiołowo,
ale zawsze lepiej jest grać swoje numery. Te,
które napisało się samemu z myślą akurat o tym
zespole.
Fitty Wienhold: Od początku graliśmy miks
utworów i na początku było oczywiście więcej
Accept, więc jestem do tego przyzwyczajony.
Przedział wiekowy naszej publiki jest bardzo
szeroki, więc jestem już przyzwyczajony do grania
starego materiału.
34
DIRKSCHNEIDER
W składzie jest także syn Udo. Możecie zdradzić
jakie jest jego nastawienie do utworów
Accept? Były pewnie w domu na porządku dziennym
i wśród nich się wychował?
Andrey Smirnov: Dla mnie zawsze dobrze jest
mieć w zespole świeżą krew. Poza tym jest super
perkusistą i pomaga nam we wszystkim nawet
pozamuzycznie. Ludzie mówią, że nie ma między
nami na scenie widocznej różnicy wieku.
Fitty Wienhold: Dla mnie jest to dziwne.
Znam go, odkąd srał w gacie. Pamiętam, jak
byłem kiedyś u nich na święta i podszedł do
mnie z gitarą, czy mu ją nastroje, niestety była
popsuta. Pokazałem mu wtedy jakiś bębenek i
zaczął w niego walić. A teraz ten chłopak siedzi
za mną na scenie (śmiech). Podchodzę do tego
emocjonalnie, że jest z nami tutaj. Poza tym ilu
muzyków może powiedzieć, że gra w zespole ze
swoimi dziećmi? Wszyscy tutaj jesteśmy rodziną.
Ty, Fitty w zasadzie jesteś bardzo mocno
związany z Udo. Wyobrażasz sobie w ogóle
inną działalność muzyczną niż u boku Udo?
Fitty Wienhold: (Zastanowienie) AC/DC nie
dzwoni…
Andrey Smirnov: Jeszcze. (śmiech)
Fitty Wienhold: Moje uszy są zawsze otwarte
na propozycje. Niestety chyba jestem za dużo
na trasach. Jestem już stary, więc wolałbym
uczyć młodszych.
Andrey, a jak Tobie udało się dołączyć do zespołów
Udo? To konsekwencja częstego koncertowania
U.D.O. w Rosji?
Andrey Smirnov: Nie, usłyszałem kiedyś, że
poszukują gitarzysty. Miałem wszystko co było
Foto: Dirkschneider
potrzebne do takiego castingu - nagrania, filmy.
Wysłałem zgłoszenie nie myśląc, że mi się uda,
a teraz jestem z nimi na trasach oraz nagrywamy
wspólnie płyty.
To prawda, że zagrałeś gościnnie także u
Blaze'a Bayley'a?
Andrey Smirnov: Tak to prawda. Z Paulem
DiAnno też grałem.
Jak się czujesz grając klasyki, raz Iron Maiden,
raz Accept u boku oryginalnych wokalistów
tych kapel? Myślałeś jeszcze kilka lat temu, że
spotka Cię taka przygoda?
Andrey Smirnov: To dobre pytanie. Dla naszej
generacji to ostatnie wielkie zespoły. Nie ma już
tak dużych i rozpoznawalnych grup. Jestem dumny,
że mogłem brać w tym udział.
Katarzyna "Strati" Mikosz &
Kacper Hawryluk
Muzyka to naprawdę moje życie...
Cerebus to jeden z wielu amerykańskich
heavy metalowych zespołów,
który w latach '80 przeżył swój
może nie moment chwały, ale z pewnością
dobry okres. Teraz fala powrotów
tych starych i przez większość zapomnianych
grup, przyniosła nam też reaktywację
bohaterów niniejszego wywiadu. Heaven and
Hell Records, wytwórnia zajmująca się głównie przypominaniem tych starych
zespołów z kręgu hard'n'heavy wydała niedawno reedycje "Too Late to Pray" ('86)
rozszerzoną o EPkę "Like a Banshee on the Loose" ('87) oraz album "Regression
Progression... and Something More" z EPką "Regression Progression"('91) i niepublikowanymi
nagraniami z 2005 roku. Wszystko odświeżone i we wzbogaconej
oprawie. I właśnie one są powodem rozmowy z wokalistą Scott'em Board'em o historii,
ale także i o przyszłości Cerebus.
załączone na nowych wznowieniach jako bonusowy
materiał.
Powróciliście prawie w oryginalnym składzie,
który nagrywał "Too Late to Pray" w 1986
roku. Jedynie nie żyjącego już niestety gitarzystę
Chrisa Pennella zastąpił Reid Rogers.
Czy wszyscy byli tak samo entuzjastycznie
nastawieni do pomysłu reaktywacji Cerebusa?
Jeśli o mnie chodzi, zaraz po Cerebus w 1991
roku, zająłem się zespołem Dimage, to bardzo
W jaki sposób trafił do was Reid i czemu zdecydowaliście
się, że to właśnie on do was
dołączy?
Kiedy przyszedł czas zmontować zespół, żebyśmy
mogli grać koncerty, niezwłocznie zadzwoniłem
do mojego zaufanego, niezwykłego
Steve'a Arnolda, który grał na perkusji na EPce
"Like a Banshee on the Loose" w 1987 roku.
Gitarzysta Andy Huffine był zmuszony odrzucić
propozycję ze względu na obowiązki zawodowe.
Kiedy dałem światu znać, że potrzebujemy
dwóch bezkompromisowych gitarzystów,
dwa nazwiska, które wciąż powracały to Reid
Rogers i Elio Romero. Obydwaj to fantastyczni
gracze i super ludzie, idealnie pasowali. W
rzeczy samej, odwalili kawał dobrej roboty na
koncercie z Cerebus w Chicago w maju. Chcemy
napisać nowy materiał razem z Elio i Reidem
i to niedługo. Wszyscy zaangażowani byli i
są bardzo zadowoleni mogąc grać na żywo jako
Cerebus. Energia koncertowa, jaką uchwyciliśmy
jako zespół jest naprawdę wspaniała. Ten
skład jest perfekcyjny!
Zespół powstał w 1984 prawda? Jak do tego
doszło? Co było głównym powodem, że postanowiliście
założyć heavy metalowy zespół?
Wtedy już od kilku lat ćwiczyliśmy nasze rzemiosło
na scenie grając heavy metalowe covery
oraz kilka oryginalnych utworów. Zdecydowaliśmy
się podjąć tego zadania i zaczęliśmy pisać
całkowicie oryginalny materiał, żeby w końcu
nagrać go pod koniec 1984 roku.
HMP: Witam. W tym roku po długiej przerwie
przywróciliście Cerebus do życia. Co było
tego głównym powodem i motywacją?
Scott Board: Pomysł na "powrót Cerebus" wyszedł
od naszego kumpla Jeremiego Goldena z
Heaven and Hell Records. Aż do zeszłego roku,
cały czas pytał mnie, czy istnieje jakaś szansa
na przywrócenie "jakiejkolwiek" wersji zespołu,
był także zainteresowany wznowieniem
naszego starego materiału w należytym stylu,
po dobrym re-masterze i w bogatym opakowaniu.
Z tymi wszystkimi pomysłami, wraz z ofertą
wystąpienia na tegorocznym festiwalu Legions
of Metal w Chicago. Zwróciłem się do
Erica Burgessa, gdy Eric dołączył do nas wtedy
zespół stanął na nogi!
Ile lat tak naprawdę Cerebus był martwy? Co
się z wami działo w tym czasie?
W latach 90-tych po naszym trzecim wydawnictwie
"Regression Progression" (1991),
wciąż pisaliśmy i nagrywaliśmy sporo oryginalnej
muzyki, dawaliśmy występy pod nazwą
Shinkicker, trio, które było bardzo w stylu
Rory'ego Gallaghera ze mną w roli wokalisty i
perkusisty. Bardzo hard rockowy blues. Pisaliśmy
i nagrywaliśmy razem aż do pewnego momentu
po 2005 roku. Te sesje z 2005 roku są
36 CEREBUS
Foto: Cerebus
melodyjny hard rockowy projekt o podobnej
krwi co Whitesnake, Queensryche, Firehouse
etc. Tamten zespół cieszył się sporym zainteresowaniem
większych wytwórni, ale tamta scena
szybko umierała, więc wytwórnie zdecydowały,
że "koniec z hair bandami", co nie urządzało
Dimage. Najbardziej skrywany sekret Południa!
(śmiech) Większość pozostałych gości
rzuciła muzykę, żeby gonić za innymi możliwościami
kariery. Ja pozostawałem na scenie grając
na utrzymanie, że tak powiem, uczestnicząc w
różnych wielkich projektach coverowych. Ostatnio
zajmowałem się wokalem w In The Light
Of Led Zeppelin, grupa-trybut z południowej
Florydy hołdująca duetowi Page/Plant. Muzyka
to naprawdę moje życie...
Na początku waszej działalności jeden z
waszych numerów, konkretnie "Fight the
Beast" pojawił się na składance "Satan's Revenge"
z czym wiąże się dość ciekawa historia.
Moglibyście przedstawić ją naszym czytelnikom?
Po nagraniu paru kawałków na nasze demo z
1984 roku, Eric pewnego wieczoru przyszedł na
próbę i powiedział nam o artykule/reklamie,
którą przeczytał w Circus Magazine. Była ona
napisana przez kalifornijską niezależną wytwórnię,
która szukała heavy metalowych zespołów,
żeby umieścić je na nadchodzącym kompilacyjnym
LP. Album ten miał być kompilacją
zespołów, które miały bardzo oczywiste "satanistyczne"
brzmienia i mogły być sygnowane
naklejką ostrzegającą przed szokującą zawartością
i wszystkie inne bajery, które dobrze się
sprzedawały wśród ówczesnej zbuntowanej
młodzieży. Wysłaliśmy nasze demo i, jak na
ironię, "Fight The Beast", którego tekst mówi
raczej o sprzeciwie wobec tych wszystkich frazesów
i staraniu się aby nie podążać tą złą ścieżką
w muzyce. W każdym razie, to był jeden z
ulubionych utworów fanów z tego LP, a Cerebus
w następstwie dostał propozycję kontraktu
na dwa albumy od New Renaissance Records.
Debiutancki album "Too Late To Pray" z 1986
roku był naprawdę świetnym krążkiem. Jakie
wzbudzał reakcje w tamtym czasie? Podobał
się fanom czy może raczej przeszedł bez większego
odzewu?
Po wydaniu "Too Late To Pray", zarówno fani,
jak i magazyny chwaliły ten album, ledwo co
wyszedł. Pewnie prawdziwa energia wzięta z
tego, czym tak naprawdę był ten zespół dotarła
do nich i została dobrze przyjęta. Było o nim
wiele przychylnych artykułów. No, i był często
puszczany w większych metalowych programach
radiowych na całym świecie.
W waszej muzyce z czasów debiutu słychać
więcej klasycznego, powiedziałbym brytyjskiego
heavy metalu niż święcącego triumfy w
połowie lat '80 US power metalu, choć tego też
nie brakuje, mam rację? Jakie były wasze
główne inspiracje?
Wszelkie porównania Cerebusa do speed metalu
czy thrash metalu, kiedy wyszedł nasz LP,
wzięły się po prostu z prędkości i tempa kawałków.
Proces twórczy na "Too Late To Pray" jest
z pewnością zainspirowany przez Iron Maiden,
wczesny Riot, Saxon, Rainbow i Deep Purple.
Okładka "Too Late to Pray" przedstawia ruiny
miasta po wybuchu jądrowym, ale mimo to zawiera
kilka akcentów humorystycznych. Możecie
coś na ten temat powiedzieć? Kto wpadł
na taki pomysł?
To zespół wpadł na pomysł ruin Nowego Jorku
po ataku nuklearnym, taką apokaliptyczną scenerię.
To także my pomyśleliśmy, że fajnie
byłoby umieścić małe humorystyczne akcenty
typu Myszka Miki chodząca po zrujnowanym
krajobrazie i King Kong na Empire State
Building. Po prostu próbowaliśmy być nieco
jak te wspaniałe okładki z lat 70-tych grup pokroju
Rush, Yes, etc.
"Too late..." wydany został przez New Renaissence
Records. Czemu wasza współpraca
zakończyła się na zaledwie jednej płycie?
Nasza współpraca z New Renaissance Records
była niezła. Zakończyliśmy to i rozstaliśmy
się w przyjaznej atmosferze. Mimo, że
dzięki wsparciu wytwórni często nas puszczano
w radiu i dobrze o nas pisano, nie mieliśmy od
nich pieniędzy, nas samych nie było stać na
wsparcie trasy koncertowej, głównie europejskiej,
gdzie wtedy dobrze sobie radziliśmy na
metalowych listach przebojów. Więc uwolniliśmy
się od naszej umowy na dwa albumy i zaczęliśmy
starać się o większy kontrakt, najlepiej
ze wsparciem trasy. Oto i powód stworzenia w
następnej kolejności EPki ("Banshee"), zamiast
całego albumu. To kosztowałoby znacznie więcej.
Rok później wydaliście udaną EPkę "Like a
Banshhe on a Loose", która zawierała choćby
taki cios jak numer tytułowy. Nie chcieliście
pójść za ciosem i wydać pełnego krążka? Nie
mieliście wystarczająco dużo materiału czy
też były jakieś inne przyczyny?
Decyzja zrobienia EPki zamiast pełnego LP była
czysto finansowa. Już poniekąd zadłużyliśmy
się, aby nagrać "Too Late To Pray", ale wtedy
mieliśmy dość muzyki na dwa LP.
W 1988 roku nagraliście czteroutworowe demo.
Co się stało z tymi numerami? Nie chcieliście
ich wykorzystać przy okazji tych reedycji.
Demo z 1988 roku, wyszło na powierzchnię jako
bootleg wydany przez fanów, była to część
dema złożona z kilku kawałków, które nagraliśmy
około roku 87-88, które miały być wydane
przez inny label, ale tamta umowa się nie udała...
Może niedługo wydamy je wraz z mnóstwem
innych niewydanych kawałków? Rozmawaliśmy
o tym.
Na EPce "Regression Progression" zaprezentowaliście
już inną muzykę, oddalona dość
mocno od klasycznego heavy metalu. Czemu
zdecydowaliście się na taki krok? Znudzenie
gatunkiem, z którego się wywodziliście, potrzeba
eksperymentów, czy może jakieś nowe
inspiracje?
Nieuchronnie to, czego wtedy słuchaliśmy i inspirowaliśmy
się, miało ogromny wpływ na proces
pisania. Po około 1988 naprawdę zaczęliśmy
słuchać i inspirować się bardziej Deep
Purple, UFO, Rainbow, etc., niż klasycznym
metalem. To miało swoje odzwierciedlenie w
naszej muzyce na EPce "Regression Progression"
z 1991 roku. Taka raczej bluesowo hard
rockowa sesja. Cerebus był i nadal jest zespołem,
którego nie powinno się szufladkować
jako jeden konkretny styl. Po prostu mamy tyle
różnych inspiracji.
Jak dzisiaj z perspektywy czasu oceniacie ten
materiał? Uważacie, że to był dobry krok?
Zdecydowanie dobrym krokiem było słuchanie
głosu serca podczas pisania. Jesteśmy naprawdę
dumni z całego materiału, jaki Cerebus nagrał
przez lata, a zwłaszcza z części bardziej bluesowego
materiału, który napisaliśmy po 1991
roku.
Po wydaniu "Regression Progression" Cerebus
zapadł w bardzo długi sen. Jakie były główne
tego powody?
Foto: Cerebus
Po erze "Regression/Progression" Eric, Chris i
ja pozostaliśmy dobrymi kumplami i wciąż tworzyliśmy
i nagrywaliśmy w kilku projektach. W
tym w bluseowo rockowym trio, bardzo w stylu
Rory'ego Gallaghera o nazwie Shinkicker.
Kilka bluesowo rockowych sesji, które odbyliśmy
w 2005 roku znalazły się na właśnie wydanym
wydawnictwie "Regression Progression".
Około 1992 roku połączyłem siły z oryginalną
regionalną grupą Dimage, z którą daliśmy
kilka wspaniałych koncertów otwierających
występy przed np. Lynyrd Skynyrd, ale z całym
tym grunge'owym ruchem zespoły typu
Dimgae były z góry skreślane w wytwórniach
nagraniowych. Nie połączyliśmy się (Eric & ja)
jako zespół aż do niedawna, w ramach powrotu
Cerebus. Bardzo nam dwóm to odpowiada.
Niedawno pojawiły się reedycje waszych
materiałów wzbogacone o dodatkowe utwory.
Na "Too Late To Pray" dostaliśmy EPkę z
1987 "Like a Banshee on a Loose", Natomiast
"Regression Progression... and Something
More" to jak sama nazwa wskazuje EPka z
1991 plus utwory nagrane na demo w 2004
roku. Kto wyszedł z pomysłem tych reedycji,
wy czy wytwórnia Heaven and Hell, która je
wypuściła?
Te nowe wznowienia całego starego materiału
na CD były głównie pomysłem Jeremiego Goldena
z Heaven And Hell Records. Chcieliśmy
z tego zrobić dwa oddzielne wydawnictwa, więc
moim pomysłem było, żeby do EPki "Regression
Progression" z 1991 roku dodać dema z
2004/05 roku jako wspaniałe bonusy. Dedykujemy
je pamięci Chrisa, a tytuł "Regression
Progression and Something More" był pomysłem
Jeremiego, a wziął się stąd, że jeden z
kawałków z tego dema nosi nazwę "Something
More".
Oba wydawnictwa zostały poddane masteringowi.
Czy coś jeszcze w nich ulepszaliście?
Jeśli chodzi o te nowe wznowienia, faktycznie
zrobiliśmy, że tak powiem remaster, ale zmieniliśmy
bardzo niewiele w kwestii miksu, podnieśliśmy
wiele poziomów wyżej, niż były
wcześniej. Dodaliśmy też nigdy wcześniej nieopublikowane
zdjęcia, a także kompletne biografie
z tworzenia i sesji nagraniowych napisane
przeze mnie i Erica. Wspaniale wyglądające nowe
wydania CD; byliśmy z nich bardzo dumni!
Wielkie dzięki dla Heaven and Hell Records!
Czemu te utwory zarejestrowane w 2004 roku
ujrzały światło dzienne dopiero teraz? Czemu
nie poszliście za ciosem wtedy i ten materiał
przepadł na tyle lat?
Demo z 2004 czy 2005 roku w naszym zamyśle
nigdy nie miało być wypuszczone, a właściwie
to powstało głównie dla zabawy, i może żeby
mieć więcej materiału referencyjnego na przyszłość.
Piszecie jakieś numery z myślą o nowym albumie?
Planujecie w ogóle taki wydać?
Tak! Eric i ja skończyliśmy kilka nowych pomysłów,
z których z jednym czujemy się naprawdę
pewnie i wydamy go jako "singiel" do pobrania,
całkiem niedługo. Mamy nadzieję, że przed
Świętami.
Jaką muzykę będzie zawierał? Pozostaniecie
wierni swoim korzeniom czy może zobaczymy
nowe oblicze Cerebus?
Mamy nadzieję, że nowy materiał będzie dokładnie
tym, co chcą usłyszeć fani Cerebus.
Definitywnie świadomie znowu piszemy w
duchu wczesnego ruchu NWOBHM, a nasze
wczesne inspiracje są ewidentne na nowych kawałkach.
Stylizowane jak wczesny Saxon, Riot,
Priest i Rainbow, oraz nasi lokalni faworyci z
Karoliny Północnej P.K.M.
Czy teoretyczny nowy krążek też wypuścicie
również w Heaven and Hell? Jak wam się z
nimi współpracuje?
CEREBUS 37
Tak, nowy materiał najprawdopodobniej zostanie
wydany przez Heaven and Hell Records.
Jak dotąd wszystko prosperowało ponad nasze
oczekiwania.
Jak wygląda obecnie wasza działalność koncertowa?
Często występujecie na żywo? Jakie
plany w tej materii na przyszłość?
Obecnie, po nagraniu przynajmniej jednego nowego
kawałka i jego wydaniu, mamy plany na
więcej występów na żywo w naszej okolicy,
jesteśmy też szczęśliwi mogąc zagrać na Keep It
True Fest w Niemczech w kwietniu 2018!
Który z waszych materiałów uważacie dzisiaj
za najlepszy i który tak naprawdę najpełniej
oddaje ducha Cerebus?
Z całą pewnością, "Too Late to Pray" jest uważany
przez fanów za jedno z lepszych naszych
wydawnictw. Dla większości z nas nasz osobiście
ulubiony materiał to ten drugi. Naszym
zdaniem oddaje on większą dojrzałość w pisaniu
utworów i melodyjną wrażliwość.
Interesujecie się dzisiejszą scena metalową?
Są jakieś nowe zespoły, które lubicie i które
zrobiły na was największe wrażenie?
Jeśli chodzi o moje osobiste upodobania, co do
nowszych metalowych wydań, lubię sporą część
tego, co wydają wielcy artyści grający melodyjny
hard rock i metal w stylu dawnych czasów.
Jestem też dużym fanem wokalistów typu Russel
Allen i Jorn Lande. Lubię połączenie
staroszkolnej stylizacji z fantastyczną produkcją
i oczywiście świetne komponowanie, idące w
parze ze wspaniałym wokalem.
Ok, to już wszystkie pytania z mojej strony.
Chcecie dodać coś na zakończenie?
Cerebus chciałby bardzo podziękować za ten
wywiad. Chcemy też podziękować wszystkim
naszym fanom, którzy bardzo długo czekali,
żeby zobaczyć nas na żywo. No i, jeszcze raz,
podziękowania dla Heaven and Hell Records
za ich niesamowitą robotę. A także, dla wszystkich
tych, którzy zawsze wspierali muzykę naszego
zespołu i tak bardzo ją szanowali! Nie
jesteśmy w stanie należycie wam podziękować
za docenianie tego, co robimy! Oczekujcie więcej
nowych utworów i koncertów Cerebus już
niedługo. Znajdźcie nas online na Facebooku.
Dzięki za wywiad.
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Karol Gospodarek
Cerebus - Regression Progression & Something
More
2017/1991 Heaven And Hell
Amerykański praktycznie mało znany Cerebus,
można nazwać najbardziej spóźnialskim zespołem
na świecie. Mimo, że zadebiutowali w 1986
roku wtórnym jak na tamte czasy heavy/speed
metalowym albumem "To Late To Pray" (rok
później ziomkowie z Tyrant tak samo zatytułowali
swój drugi krążek), to rok później wydali
tylko EPkę "...Like A Banshee On The Loose".
W dodatku tylko na kasecie i dopiero w 1991
roku wydali swoje trzecie o wiele dojrzalsze i
zarazem ostatnie wydawnictwo, także tylko na
winylowej EPce "Regression Progression". I
zespół nagle zawiesił działalność, pomimo bardzo
dobrej i trochę innej muzyki zawartej na tej
EPce niż parę lat wstecz. Na szczęście znalazł
się chętny by to wydać na niewyobrażalnym
chyba dla kapeli formacie CD, dodając prócz
regularnej "piątki" jeszcze aż osiem kawałków o
tym samym mięsistym brzmieniu. Po wysłuchaniu
debiutu nie miałem ochoty na jakąkolwiek
płytę Cerebusa, chyba że tego death core'owego
z Virgini. Ale gdy włączyłem sobie tego nowego
remastera nie znając wcześniej omawianej winylowej
EPki z '91 roku to zdębiałem! Z głośników
popłynął mi zajebisty płynny jak wóda z zamrażalnika
hard'heavy metal najwyższych lotów
a'la Whitesnake, Kingdom Come, Dokken,
White Lion, Night Ranger etc... I nie przesadziłem,
dopiero teraz Cerebus przypomniał mi
że taka muzyka kiedyś istniała! Od pierwszych
sekund zespół gra nam chwytliwe melodie rodem
z lat 80-tych, a głos Scott'a Board'a pokazuje
nam jakim jest zawodowym rasowym
wokalistą! Takie "Close The Door To My Heart",
"Fall Out Of Love Again" to typowe hard rockowe
hiciory w sam raz do słuchania w samochodzie,
gdy chcemy wyprzedzać na trzeciego.
Znowu przy pięknej balladzie "The Offering"
idzie naprawdę się rozkleić. "All Long" i
"Something More" brzmią jak kawałki Deep
Purple zmieszane z Aerosmith. Nawet wolne
"Wasted Time" z bluesowym feelingiem i "Open
The Door" słucha się z niecodzienną przyjemnością.
Za to jak dla mnie najlepszy to "Don't
Speak For Me", bo pachnie mi Dio, i manierą
wokalną i muzyką. Podobnie jak pulsujący balladowy
"Piece Of Me" przypominający mi...
Skid Row. Bardzo dużo na tym albumie porównań
i skojarzeń dlatego tym bardziej miło się
tego słucha. Solówki to też pierwsza klasa, a
bas Eric'a Burgess'a dudni przez cały album jak
kac w głowie z rana po dobrej imprezie. Gdyby
Cerebus wydał ową wzbogaconą EPkę w latach
80-tych na pewno byłby gwiazdą, która
zapełnia hale stadiony jak Van Halen czy
Motley Crue. Nie spodziewałem się, że na stare
lata, taka nuta mnie jeszcze zdoła zaczarować
ale naprawdę czuję się młodszy słuchając tak
zacnej muzyki i od razu sięgam po stare podobne
klasyki...
Cerebus - Too Late To Pray
2017/1986 Heaven And Hell
To kolejne wznowienie debiutu Amerykanów
pierwotnie wydanego w 1986 roku w postaci
tylko winyla i kasety. W 2005 roku doczekał się
w końcu nośnika w postaci CD przez Cult
Metal Classics Records, a w 2017 roku ponownie
tym razem przez Heaven And Hell Records.
Cerebus był jednym z setek heavy metalowych
kapel w USA grających klasyczny heavy
metal. Przypomina mi trochę Attacker, Omen i
Liege Lord z tradycyjnie wysokimi piskliwymi
wokalami Scott'a Board'a lecz świetnymi
solówkami duetu Huffine/Pennell. Słychać to
od pierwszych sekund w szybkim wściekłym
otwierającym "Running Out Of Time" gdzie
solówki są jakby skradzione z płyt Iron Maiden.
Tym bardziej przyjemniej się go słucha.
Następny "Taking Your Chances" z fajną początkową
powtarzaną zagrywką to świetny hicior!
Podobnie jak zaczynający się balladowo
"Distance Eyes". Tytułowy długo zaczynający się
numer jest aż przepełniony maiden'owskimi zagrywkami.
Ale następne jak "Rock the House
Down", "Catch Me If You Can" (z melancholijną
w środku solówką) instrumentalny "Talk Is
Cheap" i kończąca album ballada- to typowe już
amerykańskie granie. Bonusy to odkopany szybki
"She Burns" oraz regularna "czwórka" z EP
"...like a Banshee on the Loose" z 1987 roku. I
tu słychać już wyraźną próbę zmiany stylu w
strone... glam metalu. Słychać to od razu w pierwszym
"Easy Money", który bardziej mi pasuje
niż pozostałe wtórne trzy numery przypominające
debiut. Ratują je tylko świetne solówki i
drapieżność jak w galopującym na dwie stopy
"Stay in the Fight". I na końcu kolejny bonusik
szybki "Fight The Beast". Brakuje tu tylko rewelacyjnych
"Loosers And Winners" i "Cold Cold
World" w stylu "Easy Money". W sumie to bardzo
dobra i udana reedycja przypominająca o
nazwie Cerebus, który istniał i miał się dobrze.
A że wydał w latach 80-tych tylko debiut i EPke
nie jest zaliczany do kapel kultowych jak np.
Omen czy Agent Steel. Ale warto się zapoznać
z jej zawartością chociażby dla wzbogacenia
swojej metalowej wiedzy...
Mariusz "Zarek" Kozar
38
CEREBUS
Stallion świetnie wpisuje się w
nurt oldschoolowych kapel
powstałych w XXI wieku. Co
ciekawe, nie jest to kolejna
ekipa ze Szwecji, ale z Niemiec.
Zespołu możecie posłuchać za
darmo, bo umieścił całą swoją nową płytę na
YouTube. O tym też z wokalistą rozmawialiśmy.
Piszemy taką muzykę, jakiej sami chcielibyśmy słuchać
HMP: Zarówno Wasza muzyka jak i
image nawiązuje do stylu lat 80…
Pauly: Słuchamy i uwielbiamy to brzmienie
odkąd tylko umiemy myśleć. Ja osobiście zacząłem
bardzo wcześnie. Zaczęło się, kiedy miałem
osiem lat. Brat puścił mi "Van Halen II" i
usłyszałem jak David Lee Roth zaczął śpiewać
"Light the Sky". Kiedy później w wieku 16 lat
zacząłem grać w zespołach, było mi bardzo
trudno znaleźć odpowiednich ludzi, którzy pragną
tworzyć podobne brzmienie do tego, którego
ja pragnę. Dlatego trwało to kolejne lata, ale
kiedy spotkałem gitarzystę, Äxxla, pojawiła się
w końcu szansa i z niej skorzystaliśmy.
Jednocześnie wrzuciliście "From the Dead" na
YouTube. Wydaje mi się, że to dobre rozwiązanie,
bo ludzie, którzy lubią kasety i winyle
tak czy owak kupią ten album.
Trafiłaś w sedno sprawy. Nasza pierwsza EPka
"Mounting the World" w ogóle nie wyszła na
płycie kompaktowej, tylko na winylu i na kasecie.
Płyta CD to po prostu wymierające medium,
zwłaszcza w metalowym podziemiu.
Dlatego daliśmy link do pobrania płyty jako
QR-Code, żeby można było słuchać w drodze,
ale każdy, kto uważa, ze muzyka jest tego warta,
może mieć płytę. Wszyscy, którzy wolą mieć
ją bezpłatnie, tak czy owak pobiorą ją z
Internetu. Wolimy więc, żeby nasze płyty były
nieco droższe. Całość ma wtedy wartość a słuchanie
muzyki jest szczególnym doznaniem.
Oczywiście dla wszystkich jest oczywiste, że
płyta jest dostępna na YouTube, to po postu
Cauldron. Koniec końców siedzimy wszyscy na
jednej łodzi. Jeden zespół odnosi większe
sukcesy, inny mniejsze, ale szacunek jakim się
wzajemnie darzymy jest czymś, co dla mnie osobiście
jest bardzo ważne.
Czujecie się jak wspólnota czy konkurencja?
Dla wielu zespołów chodzi wyraźnie o konkurencję,
ale dla nas liczy się z pewnością szacunek,
wspólnota i obopólne wsparcie.
Gdzie szukacie ubrań z lat 80.? To rzeczy z
drugiej ręki czy zamawiacie cos specjalnego?
W zasadzie składamy wszystko razem. Skórzana
kurtka z Ebaya albo ze sklepu z drugiej
reki, worek ćwieków i jakoś idzie. Często siedzę
wieczorami, słucham płyt i majsterkuję przy
kurtkach. To jest świetne, jak robienie na drutach.
Moje czerwono-białe sceniczne spodnie
dałem do uszycia przyjaciółce.
Bardzo dziękuję za Twój czas poświęcony dla
Ciekawe jest to, że choć gracie przede wszystkim
klasyczny heavy metal, ocieracie się na
"From the Dead" także o inne inspiracje z lat
80. "Waiting for a Sign" brzmi jak rockowy kawałek
z tych czasów, a "Kill Fascist" jest w
thrashowym stylu.
Stworzyły nas zarówno nasze inspiracje jak
nasze upodobania, które wykraczają także poza
heavy metal. Dla nas od początku było bardzo
ważne, żeby w pisaniu kawałków poruszać się
możliwie najszerzej, od hard rocka, przez speed
metal po thrashowe fragmenty, wszystko czego
dusza zapragnie. Piszemy taką muzykę, jakiej
sami chcielibyśmy słuchać - z każdej strony.
Masz specyficzny rodzaj wokalu. Przypominasz
mi zarówno Davida Wayne'a, jak i
Vince'a Neila.
Hm, właściwie nie mam żadnego konkretnego
wzorca. Mój styl rozwijał się samoistnie z biegiem
lat, nigdy nie brałem lekcji, ani niczego
takiego. Ale jak wcześniej wspomniałem, wciąż
uważam na przykład Davida Lee Rotha za
świetnego wokalistę (śmiech). Gdybym jednak
miał wyliczyć wszystkie moje inspiracje, musiałbym
sięgnąć dużo szerzej. Prawdopodobnie byłby
to Jon Oliva z Savatage, Alice Cooper i
King Diamond, to dla mnie absolutni bogowie,
nie tylko jeśli chodzi o ich głos.
W pierwszych latach XXI wieku kasety stały
się w zasadzie bezużyteczne (podczas gdy
winyle wciąż są wartościowe). Teraz jednak
coraz więcej zespołów wydaje kasety. Kto jest
odbiorcą Waszych? Osoby, które kupiły wcześniej
CD czy zupełnie inna grupa osób?
To całkowita prawda. Brzmienie z kasety nie
jest to właściwie najlepsza rzecz, jakiej można
oczekiwać. Chodzi jednak też o samo przeżycie,
o włączenie i odtworzenie, nie? Sami jesteśmy
wielkimi kolekcjonerami. Ja zbieram także nośniki
jakimi są kasety, dlatego jest dla nas ważne,
żeby posiadać także wydanie na taśmie. W
podziemiu nadal mają one wartość i to się liczy.
Foto: Stallion
znak czasów. A zanim ktoś wrzuci nagranie na
ten portal, wolimy zrobić to wcześniej sami.
Jakie macie warunki na granie w Waszej miejscowości,
Weingarten? Macie tam dobrą publiczność,
miejsca koncertowe?
Właściwie nie. W naszej okolicy nie ma żadnej
dużej metalowej sceny, ale nie jest ona w ogóle
konieczna. Jeździmy na koncerty do Austrii, z
której pochodzi nasz nowy basista. Na występy
jeździmy więc raczej daleko.
Są współczesne zespoły takie jak Enforcer,
Portrait czy SteelWing (już niestety nieistniejący…),
które brzmią nieco podobnie.
Można znaleźć wspólny mianownik dla nich i
dla Stallion. Jakie znaczenie mają te zespoły
dla Waszej działalności? Słuchacie ich, znacie
się nawzajem?
Tak, spotkaliśmy dotąd wiele grup, których chętnie
sami słuchamy i to jest zawsze szczególne
doświadczenie, często pełen respekt! Na przykład
ze Skull Fist, Blizzen i Striker jesteśmy
zaprzyjaźnieni. Ale spotykamy się też chętnie z
innymi kapelami, z Bullet, Enforcer czy
Heavy Metal Pages! Wszystkiego najlepszego!
To ja dziękuję! Mam nadzieję, że spotkamy się
wreszcie w Polsce. Pozdrawiamy wszystkich
polskich fanów i dziękujemy za wsparcie. Keep
on spreading the word about Stallion - we will
ride on!
Katarzyna "Strati" Mikosz
STALLION
39
to w kawałku "Pure of Heart"…
Gra solówkę w "Mine to Reap", nieco krótsze
rzeczy w "To die For", a także wykonuje ostatnie
solo w utworze tytułowym.
HMP: Włączyłam płytę "Burn the World" i od
razu zaskoczyła mnie mocna, prawie blackmetalowa
partia w utworze tytułowym. Te
mocniejsze partie zawsze u Was były, jednak
tym razem są jakby bardziej dopracowane.
Wasze kompozycje wydają się bardziej zróżnicowane
i bardziej przemyślane. Jakie jest Wasze
odczucie, jako twórców płyty "Burn the
World"? Wiadomo, że zupełnie inaczej widzi
się to "z zewnątrz".
Christian Lindell: Tak, oczywiście rozwinęliśmy
się jako kompozytorzy i mamy wyższe
wymagania związane procesem pisania utworów
przy każdej kolejnej płycie. Pragniemy, żeby
Gdyby ekonomia była ważna,
Portait przestałby dawno istnieć
Między innymi właśnie z powodów ekonomicznych rozpadł się Steel
Wing. Portrait wydaje się być w lepszej sytuacji, bo gra "dark heavy metal" od
początku, ma zatem fanów towarzyszących im od debiutu. SteelWing zgubiła
prawdopodobnie nagła zmiana stylu. Poza tym, od zarania jest wspierany przez
dość dużą wytwórnię. O rozwoju, natchnieniu i gościach rozmawialiśmy z gitarzystą
i jednym z założycieli grupy.
Petersson i Holmberg nie mieli okazji brać
udziału w sesji nagraniowej do "Burn the
World"?
Zgadza się, dołączyli do zespołu, gdy album już
był nagrany.
Znałeś go już wcześniej, czy spotkaliście się
dopiero przy współpracy nad "Burn the
World"? Biorąc pod uwagę jego wieloletnie
granie w legendarnym Dissection zastanawiam
się czy zaczerpnęliście od niego jakąś
szczególną inspirację?
Owszem, znam go od kilku lat, a Dissection
stanowi dla mnie wielką inspirację. Cieszę się
bardzo, że Set wziął udział w tworzeniu tego
albumu.
Drugi gość na płycie to Kevin Bower z Hell.
Wziąwszy pod uwagę klimat i tematykę, ten
muzyk pasuje do Was idealnie. Jego też znałeś
wcześniej czy nawiązałeś kontakt z myślą o
płycie?
Tak, jego także znam od kilku lat i wszyscy jesteśmy
wielkimi fanami Hell. Czuliśmy, że użycie
klawiszowych czy organowych partii może
dodać płycie atmosfery. Byliśmy pewni, że Kevin
to właściwy wybór, cieszyliśmy się więc, że
chciał to zrobić. Właściwie to po prostu wysłaliśmy
mu nagranie i traf chciał, że akurat był
wolny i miał chwilę, żeby zająć się tym, na co
ma ochotę. Zachowaliśmy zdecydowaną większość
rzeczy, którą nagrał. Sami też mieliśmy
pomysły, ale on zrobił z nimi o wiele więcej niż
prosiliśmy i jesteśmy bardzo zadowoleni z jego
wkładu. Innymi słowy, wykonuje wszystkie partie
klawiszy i organów na albumie.
40
nasza muzyka była tak mocna, a albumy tak
dynamiczne, jak to tylko możliwe, jednocześnie
pilnując by nie stracić znaków firmowych naszego
brzmienia. Myślę, że na nowym albumie
naprawdę udało nam się rozwinąć każdy istotny
aspekt Portrait.
Niedawno dołączyli do Was nowi muzycy.
Trzon Portrait tworzy i tak stała trójka muzyków,
zakładam więc, że wiele się nie zmieni
jeśli chodzi o komponowanie czy styl Portrait?
Niezupełnie, zamiast zmieniać nasze brzmienie,
staramy się je rozwijać. Nic się zatem drastycznie
nie zmieni wraz z tą zmianą w składzie.
Tą, ani żadną inną, w przeszłości bądź przyszłości.
Zmiana składu nastąpiła w roku 2017. Pewnie
PORTRAIT
Foto: Stefan Johansson
Z tego co czytałam, są to muzycy dotąd
grający mocniejsze odmiany metalu. Skusiła
ich mroczna strona muzyki Portrait?
Przede wszystkim poprosiliśmy ich, żeby do nas
dołączyli, ponieważ wiedzieliśmy, że oboje są
świetnymi muzykami. Poza tym, żaden z członków
naszego zespołu nie kreśli wyraźnej granicy
między heavy metalem, a metalem ekstremalnym.
Tak czy inaczej - ważne jest, że muzyka
jest natchniona i mocna. Zarówno Fredrik jak i
Robin są obeznani z Portrait, od dawna lubią
wszystkie nasze poprzednie albumy i obaj udowodnili,
że doskonale pasują do zespołu, zarówno
pod względem osobowościowym, jak i muzycznym.
W nagraniu płyty wzięli udział także inni, także
bardzo znani muzycy. Jaką rolę odegrał Set
Teitan? Zaprosiłeś go do konkretnego utworu?
Tak, poprosiłem go by zagrał gościnnie solo w
"Mine to Reap". Zgodził się, a gdy odwiedził
mnie w studiu skończyło się na tym, że zagrał
gościnnie solo jeszcze w dwóch innych numerach.
Jeśli miałabym go szukać na "Burn the World"
Właśnie miałam pytać czy partie organów w
"Saturn Return" i "Likfassna" są jego autorstwa.
Nagrywane były na prawdziwych organach?
Tak, są zagrane przez niego, ale nie jestem pewien,
czy użył syntezatora z efektem czy zagrał
na prawdziwych organach.
Idąc tropem zespołu Hell, nie kusi Cię, żeby
zaprosić do miksowania i masteringu Andy'
ego Sneapa?
Tak, jak najbardziej warto byłoby spróbować
tego rozwiązania przy jakichś przyszłych nagraniach.
W "Pure of Heart" pojawia się też wokal, który
pierwotnie wzięłam za gościnny udział. Nie
podajecie jednak informacji o gościnnych wokalistkach
na płycie. Rzeczywiście jest to po
prostu inaczej modulowany głos Pera?
Tak, Per wykonuje wszystkie wokale na płycie i
jak zapewne zauważyłaś, ma on bardzo szeroki
wachlarz możliwości.
Tytuł płyty (i zarazem pierwszego utworu)
jest bardzo mocny. To tylko efektowny frazes
czy coś się za nim kryje?
Owszem, to znacznie więcej niż sam tytuł. Tekst
utworu tytułowego opisuje pewne duchowe
zniewolenie, od zawsze obecne na tym świecie,
oraz przeszkody podtrzymywane przez "wolę"
boskiego stwórcy, sprowadzające się do tego, że
cały nasz świat będzie spalony w płomieniach
duchowych poprzez wiedzę i rebelię.
Na EPce "Under Command" wymieniliście
się z RAM coverami. Kiedy pytałam o to
RAM, dowiedziałam się, że "Christian Lindell
came up with the idea I think. He was
actually one of the first people to get our
"demo" at a festival back in 2002 so it's nice
something like this happens after so many
years.". To rzeczywiście był Twój pomysł?
Tak, myślę, że to był mój pomysł, ale początek
został opracowany przeze mnie i Oscara z
RAM. Początkowo miał to być singiel, ale potem
zdecydowaliśmy się na EP-kę.
RAM jest nieco starszym niż Wy zespołem…
Mam jednak wrażenie, że na ostatnich płytach
muzyka RAM stała się mroczniejsza i przez
to nieco podobna do Waszego stylu.
Nie sądzę byśmy wpłynęli na fakt, że twórczość
RAM stała się mroczniejsza. Sądzę, że podzielamy
taką samą wizję tego, co jest potrzebne w
heavy metalu, a mianowicie znalezienia własnego
oryginalnego brzmienia i rozwijania gatunku,
zamiast powielania pomysłów, które zostały
już opracowane przez innych. Nie uważam,
że RAM kogokolwiek kopiował też na
początku, ale od znakomitego "Lightbringer",
rzeczywiście rozwinął się w we własnym, dla
siebie charakterystycznym kierunku.
Bardzo szybko zaczęliście współpracę z Metal
Blade. Są zespoły, takie jak Striker, które
uważają, że lepiej być poza wytwórnią i nie
wiązać się kontraktami. Są zespoły, które
uważają, że obecnie brak współpracy z
wytwórnią oznacza porażkę, na zasadzie "nikt
cię nie chce". Od początku celowaliście we
współpracę z dość dużą wytwórnią?
Nigdy nie mieliśmy tego na celu, ale pozwala
nam to przynajmniej nie zawracać sobie głowy
różnymi "pobocznymi sprawami" związanymi z
zespołem i wszyscy jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani
tym, co robi dla nas Metal Blade.
Jak to jest z popularnością "dark heavy metalu"?
Wy odnosicie sukces. Tymczasem Steel
Wing, który nagrał płytę w tym gatunku musiał
rozwiązać działalność z powodu klapy finansowej.
Nie znam tej historii, ale mogę powiedzieć, że
gdyby ekonomia była istotnym aspektem dla
Portrait, rozwiązalibyśmy się kilka lat temu.
Istnieje wiele zespołów próbujących zrobić coś
"mrocznego", ale niewiele z nich ma jakiekolwiek
pojęcie o tym, jak się zainspirować przy
tworzeniu takich rzeczy. A jeśli tego braknie,
nie potrwa to długo. To, co inspiruje muzyków
do pisania utworu, zarówno muzyki jak i tekstów,
musi być dla nich ważne. Inaczej wszystko
będzie bardzo powierzchowne. A po co
wkładać swój twórczy wpływ w to, co zostało
już zrobione przez innych? Niektóre zespoły
Foto: Stefan Johansson
"odnoszą na tym sukcesy" i wyjeżdżają w długie
trasy, dzięki którym nawet zarabiają na życie,
ale jeśli taki jest właśnie ich cel, to powodzenia.
Mam inne wizje i powody do tworzenia i grania
muzyki, i tak długo jak czuję wenę do dalszego
tworzenia, będę to robił bez względu na to, czy
ten "podgatunek" jest popularny, czy nie.
Ostatnimi laty większość dobrych heavy metalowych
zespołów brzmiących klasycznie pochodzi
ze Szwecji. Jak sądzisz, co jest takiego
w tym kraju, że wydaje tak wiele dobrych
zespołów? To bardziej uwarunkowania kulturowe
czy dobre warunki biznesowe do grania,
nagrywania i wydawania?
No cóż, w ciągu ostatniej dekady istniało nieco
zespołów grających heavy metal na typowo
szwedzki sposób, ale należy pamiętać, że na
każdy jeden dobry zespół przypada też tysiąc
złych. A ponieważ Szwecja zawsze była krajem
podążającym za modą, gdy tylko kilka zespołów
zacznie robić coś zdaję się wyjątkowego, setki
innych będą próbować tego samego. Ogólnie łatwo
w Szwecji znaleźć jest miejsce na próby i
inne tego typu sprawy, nagrywając w choćby
studiu szkolnym. Założenie zespołu nie stanowi
zatem problemu, a heavy metal jest gatunkiem
dość popularnym, więc myślę, że to właśnie,
przynajmniej po części, tłumaczy tak ogromną
ilość zespołów.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Damian Czarnecki,
Karol Gospodarek
PORTRAIT 41
HMP: Wasza najnowsza płyta nosi tytuł
"Raised on Metal". Czym dla Was jest heavy
metal?
Jens Börner: Heavy metal jest dla mnie jak religia,
to jest mój sposób na życie. To starszy brat,
którego nigdy nie miałem, coś przemawiającego
do mojego serca i duszy. Tylko jedna rzecz
zmieniła moje życie bardziej niż metal: narodziny
mojej córki.
Nad Waszą muzyką unosi się specyficzny
duch "pirackiego" heavy metalu. Jak późno ludzie
przestali myśleć o Was jako o kopii Running
Wild, a postrzegać Was zaczęli jako
Lonewolf?
To stało się w okolicach "Dark Crusade" i
"Army of the Damned".
Co takiego trzeba mieć w sobie, żeby umieć
zaznaczyć swój styl w tak, sądzę, przewidywalnej
muzyce jak heavy metal?
Tak czy owak, wszystko zostało już zrobione.
Liczy się, byś to co robisz, robił z sercem. Na
przykład, gdy odczuwasz to charakterystyczne
Heavy metal trzeba grać
z sercem!
Francuski Lonewolf to już klasyka heavy metalu. Zawsze jest wielką przyjemnością
słuchać muzyki, która jest szczera i pełna mocy. Jednak jeszcze więcej
pozytywnych wibracji przynosi możliwość zamienienia kilku zdań z kimś, kto ma
takie same cechy, jak jego twórczość. Jens Börner z przyjemnością zgodził się odpowiedzieć
na pytania HMP. Ten facet to bardzo sympatyczny gaduła, przekonajcie
się sami!
poczucie adrenaliny przy tworzeniu nowego
riffu. Jeśli Tobie się podoba, spodoba się i innym.
To bardzo ważne grać z sercem. Nie zbaczać
z wytyczonej drogi, tylko stale podążaj za
głosem serca. Ludzie i fani czują to. To oznacza
pasję i szczerość z samym sobą.
Jaka jest, według Was, przyszłość heavy metalu?
Myślę, że ta odmiana metalu ma właśnie największych
i najbardziej oddanych fanów. W
związku z tym, heavy metal nigdy nie zginie.
Czasem doczeka się lepszych czasów jak dziś,
czasem gorszych jak końcówka lat 90-tych, ale
nie zginie. Zawsze będzie czymś pasjonującym i
niepowtarzalnym.
Cofnijmy się do początków Lonewolf. Skąd
pomysł, by grać akurat taką muzykę?
Wszystkie zespoły jakich słuchałem dawno
temu: Running Wild, Stormwitch, Grave
Digger itd, niemiecka scena z lat 80-tych generalnie.
Nie zapominajmy też oczywiście o zespołach
jak Iron Maiden, Omen, czy potędze
Bathory.
Piraci to jedna z form zabaw dzieciaków. Czy
to miało zasadniczy wpływ na to, że chcieliście
grając taki "piracki" heavy metal, pozostać
dużymi chłopcami?
Szczerze mówiąc, tematyka piracka wynikła raczej
pod wpływem Running Wild, jeśli o mnie
chodzi. Jeśli chodzi o dorastające dzieciaki, jestem
nim na wieki. Myślę, że muzyka bardzo
pomaga w pozostaniu dorosłym dzieckiem, co
nie jest wcale takie złe, gdy trzeba stanąć twarzą
w twarz z dzisiejszym światem. Widzenie świata
oczami dziecka czyni go piękniejszym i łatwiejszym
do przeżycia.
Jak przebiegała praca nad materiałem na
"Raised on Metal"?
Bardzo dobrze. Od lat pracujemy z tymi samymi
osobami (Xavier odpowiada za nagrywanie,
a następnie Charles Greywolf zajmuje się produkcją
i miksowaniem materiału), zatem wszyscy
znamy się bardzo dobrze, wiemy co pasuje,
a co nie pasuje do Lonewolf. Tym razem doszło
jeszcze podekscytowanie związane z nowym gitarzystą/twórcą
riffów, więc mieliśmy cholernie
dużo dobrej zabawy przy pisaniu i nagrywaniu
tegoż albumu!
Ciężko jest, po takim czasie, podczas prac nad
dziewiątym albumem, jeszcze znaleźć świeżość
w graniu heavy metalu?
To zależy, co wiąże się z tą oryginalnością.
Oczywiście, umówmy się, nasza muzyka nigdy
nie była i nie jest oryginalna. Ale często staramy
się tworzyć jakieś małe "niespodzianki" dla
naszych fanów, czyli utwory, których może
nigdy by się nie spodziewali z naszej strony, ale
jednocześnie nie pozostawiających wątpliwości,
że to ciągle jest Lonewolf. "Flight 19" z naszej
najnowszej płyty "Raised on Metal" jest
dobrym tego przykładem, podobnie jak "When
the Angels Fall" z "The Heathen Dawn".
Można je określić mianem "oryginałów" z naszej
strony. W każdym razie, staramy się zachować
własny styl i dbamy o to, by nie nagrywać dwa
razy tego samego albumu. "Raised on Metal"
różni się znacznie od swojego poprzednika "The
Heathen Dawn", który z kolei bardzo różni się
od "The Fourth and Final Horseman" itd. Ale
wszystkie nasze albumy mają te same wpływy.
Mówiąc krótko, to nie jest takie trudne, dopóki
Twoją grą rządzi pasja.
Dużo zespołów często "wypala się" po paru
płytach. Jak widać, Lonewolf to nie grozi.
Boicie się jednak takiego momentu?
Szczerze mówiąc, nigdy tak nie było. To wielka
szansa, możliwość wydawania płyt, jest to kwestia
zaledwie zabawy i pasji. Nie popędzamy się
nawzajem przy nagraniach, wszystko idzie samo.
Tak jak w latach 80-tych, kiedy zespoły
wydawały płyty regularnie co rok, lub co dwa
lata. I tak, jeśli nie jesteśmy zadowoleni z naszych
kompozycji, nie wahamy się poświęcić im
więcej czasu. Przykładowo, wydanie "The
Heathen Dawn" opóźniło się o całe pół roku,
ponieważ ciągle nie byliśmy do końca zadowoleni
z ostatecznego kształtu paru utworów.
Chcąc nie chcąc, poprosiliśmy o przesunięcie
premiery o sześć miesięcy, byśmy mogli jeszcze
nad nimi popracować.
Foto: Lonewolf
Jak z perspektywy czasu oceniacie Waszą pierwszą
płytę, "March Into The Arena"?
To wciąż jeden z moich ulubionych albumów.
Był to bardzo ekscytujący czas, pełen odkryć.
Nie brzmi on może za dobrze, ale jego surowość
sprawia, że lubię go. Uważam też, że zdecydowana
większość zawartych na nim kawałków
42
LONEWOLF
jest spoko i jestem pewien, że gdyby tworzenie
setlisty nie byłoby takie skomplikowane po wydaniu
tylu albumów, gralibyśmy z niego więcej
materiału na koncertach. Obecnie znów gramy
"Holy Evil" ale "Towards the Light" czy numer
tytułowy też chciałbym byśmy kiedyś jeszcze
pograli.
Zauważyłem, że na żadnym z oficjalnych wydawnictw
Lonewolf nie pokusił się o nagranie
coverów. Dlaczego?
Tak naprawdę, nagraliśmy parę coverów, ale
raczej z myślą o takich przedsięwzięciach jak
"tribute albumy". Ale właściwie, nigdy nie wydawało
mi się to do końca fajne, nie wiem dokładnie
dlaczego. Być może, to właśnie był powód,
dla którego nigdy nie umieściliśmy coveru
na naszej regularnej płycie. Ale na żywo gramy
czasem klasyk Running Wild, "Under Jolly
Roger", co wychodzi nam całkiem nieźle i zawsze
dostarcza mnóstwo świetnej zabawy.
Jeśli mielibyście nagrać kiedyś swoisty tribute
dla Waszych muzycznych inspiracji to jakie
kapele / utwory znalazłyby się na tej płycie?
Oczywiście Running Wild, Stormwitch, jak
również Grave Digger przychodzą mi do głowy
w pierwszej kolejności. Ale uważam, że fajnie
byłoby może zrobić cover zespołu, którego słuchacze
niekoniecznie spodziewaliby się ze strony
Lonewolf, jak Bathory czy Dissection.
Byłoby super zrobić coś takiego po naszemu.
Na najnowszej płycie są również echa Iron
Maiden. Słychać, że również są dla Was znaczącą
inspiracją. Co sądzicie o obecnym wcieleniu
Brytyjczyków?
Iron Maiden jest i zawsze stanowił dla nas
wielką inspirację, niezależnie od składu. Muszę
przyznać, że absolutnie uwielbiam ich ostatni
album "The Book of Souls". Oczywiście, nie
jest to ten Maiden jaki pamiętamy z lat 80-
tych, ale w pewnym sensie, oni nigdy się nie
zmieniają. Jestem po prostu szczęśliwy, że Maideni
wciąż potrafią stworzyć tak mocny album.
Bo już na przykład do poprzedniczki, "The Final
Frontier" nie mogę się przekonać do tej pory.
Wasze teksty dotykają spraw dość mrocznych.
Skąd aż tyle pomysłów? Czy świat ma jeszcze
dla Was jakieś pozytywy?
W jakiś sposób, muzyka to też sposób na
wyrażenie swoich frustracji, spowodowanych
tym co się aktualnie dzieje, czego masz zwyczajnie
dość. Zatem, w rzeczy samej, może mieć to
negatywny wydźwięk, ale w rzeczywistości ja
jestem bardzo pozytywną osobą, która kocha
życie. Ale chyba łatwiej mi wyrazić to czego
nienawidzę, niż pisać o rzeczach pozytywnych.
Mamy zresztą w dorobku tak pozytywne numery
jak "Victoria", który napisaliśmy dla mojej
córki, ukazujący ojcowską miłość, która jest w
życiu najcenniejsza. Mamy też dużo "banalnych"
numerów o tym, za czym stoimy, czego
bronimy i kochamy - heavy metalu! To też jest
oczywiście bardzo pozytywne… wnosi nieco równowagi
do wszystkich negatywnych rzeczy, o
których mówimy i pokazuje, że nie wszystko
jest takie.
Wydaliście pierwszą płytę w 2001 roku, dziś
mamy 2017 rok, więc do obchodów okrągłej
rocznicy, oczywiście licząc od wydania oficjalnej
płyty, mamy 4 lata. Wiem, że to sporo
czasu, jednak chciałem zapytać, czy myślicie
już o jakichś specjalnych prezentach dla fanów
na ten czas?
Może i tak. Skoro wciąż jesteśmy tutaj, zawdzięczamy
to oczywiście naszym fanom, zatem
byłoby fajnie sprawić im coś specjalnego.
Zobaczymy, jakie wpadną pomysły i co przyniesie
przyszłość!
Jesteście przesiąknięci heavy metalem. Czuć
to w muzyce Lonewolf aż nadto. Sądzicie, że
w obecnych czasach, dążących do cyfryzacji
muzyki, da radę zastąpić winyl i cd z muzyką
metalową na pliki?
Nie, przynajmniej jeśli chodzi o metal. Fan metalu
staje się bardzo prawdziwy i lojalny, poprzez
choćby kolekcjonowanie płyt i wzajemnie
wspieranie się. Przedmiot taki jak winyl jest
czymś pięknym i zawsze znajdą się ludzie, którzy
będą chcieli potrzymać go w dłoni lub ujrzeć
kiedyś własną kolekcję płyt w salonie. Jestem
jednym z nich. Nigdy nie kupuję cyfrowej kopii,
tylko oryginalne CD i winyle. To zupełnie inna
przyjemność niż słuchanie albumu z komputera.
Dlatego sądzę, że nic nie zastąpi oryginałów.
Co chcielibyście powiedzieć wszystkim tym,
którzy jeszcze nie znają Lonewolf, jak chcielibyście
zachęcić ich do poznania Waszej muzyki?
Jeśli lubisz lata 80-te, wyobraź sobie Running
Wild z wokalem Grave Digger. I z duchem Bathory
kręcącym się naokoło. Jeśli lubisz wspomniane
zespoły, spróbuj posłuchać Lonewolf.
Może Ci się spodoba!
Są jeszcze pewnie kraje, w których nie graliście
koncertów. Gdzie najchętniej zagralibyście
parę gorących sztuk?
Chciałbym pojechać do Ameryki Południowej,
wiem, że mamy tam wielu fanów. Sprawiają
wrażenie totalnie zakręconych i dzikich, chciałbym
ich poznać i zagrać dla nich.
Promocja nowej płyty to znów koncerty, spotkania
z fanami. Wolicie kameralne występy w
klubach czy raczej duże, otwarte festiwale?
Szczerze mówiąc, lubię i takie i takie. Gramy
zarówno w małych klubach, jak i na festiwalach
i czerpiemy z tego przyjemność, każdy koncert
jest niepowtarzalny i to również jest część naszej
zabawy. Łatwiej jest poznać fanów w małych
klubach, napić się razem piwa, ale oczywiście
przy liczniejszej widowni masz szansę dotknąć
większej liczby osób, w tym takich, którzy
nigdy dotąd nie mieli okazji cię usłyszeć. Zatem
obie opcje mają pozytywne strony.
Dzięki za wywiad!
To ja dziękuję! Dzięki za wsparcie, pozdrowienia
dla Waszych czytelników! Chwalcie metal!!!
Adam Widełka
Tłumaczenie: Damian Czarnecki,
Piotr Szablewski
HMP: Ostatnio mówiliście, że na Waszej poprzedniej
płycie, "Sbversvm", powracającym
tematem jest "indywidualność kontra kolektywność".
Na "ROD" temat znów się pojawia,
ale w bardziej realny sposób. Mam na myśli
głównie "Gulag". Które przedstawienie tematu
jest dla Ciebie bardziej prawdziwe i poruszające?
Harry Granroth: Nie wiem, czy powiedziałbym,
że jedna wersja jest bardziej prawdziwa
czy bardziej poruszająca niż druga. Rozumiem
jednak, że jest w ten sposób odbierana, ponieważ
historia z "Gulag" jest osadzona w prawdziwej
lokalizacji. Aczkolwiek rzeczywiście jest to
utwór bardziej dotykający tematu "indywidualność
kontra kolektywność" niż jakikolwiek inny.
Pojawiły się pewne błędne interpretacje i dyskusje
online o spojrzeniu politycznym etc. Ludzie
mogą oczywiście dowolnie interpretować kawałek,
w sposób, jakiego pragną, ale czasem doszukują
za wiele i nie rozumieją dokładnie.
W teledysku do tego kawałka pojawia się
wiele kapel ze wschodniej Europy lat 80., także
z Polski. To bardzo ciekawy pomysł dla upamiętnienia
zespołów zza Żelaznej Kurtyny.
Połączenie gułagu ze stanem naszych zespołów
jest bardzo uderzające. Skąd ten pomysł?
Pomysł narodził się w trakcie tworzenia lyric
video. Pomyśleliśmy, że mogłoby to bardzo dobrze
pasować. Być heavy metalowym muzykiem
za Żelazną Kurtyną w tych czasach to mocny
Można by rzec, ze nihil novi, szwedzki
zespół nagrał świetny heavy metal. Można,
z tym że RAM nagrał właśnie jedną
ze swoich najlepszych płyt. Urozmaiconą,
świetnie brzmiącą, klimatyczną... O powstawaniu
tych składowych opowiadał nam Harry
Granroth, jeden z założycieli i producent zespołu.
Heavy metalowy muzyk za Żelazną Kurtyną to
symbol indywidualności
symbol indywidualności, a to jest coś, co wspieramy.
Interesowałeś się zespołami z Europy Wschodniej
w latach 80.?
Jestem przekonany, że byłbym nimi zainteresowany,
ale niestety nie było wtedy takiej wiedzy.
We wczesnych latach 80. byliśmy wszyscy nieco
za młodzi na tape trading.
A była w Szwecji jakaś wiedza na temat tej
sceny w latach 80. i wczesnych 90.?
Nie jestem pewien czy wtedy w Szwecji posiadano
dużą wiedzę na temat zespołów tego okresu.
Osobiście nie wiedziałem o nich, jako że w
tym czasie byłem tylko dzieckiem lub nastolatkiem
i nie było internetu. W latach 90. w ogóle
było małe zainteresowanie metalem, więc nawet
wtedy nie miałem dużego rozeznania w tej kwestii.
Rzecz jasna wiedziałem, że były tam zespoły,
ale dopiero kiedy powstał RAM, bardziej
zaangażowałem się w podziemie i dowiedziałem
się o nich. Pamiętam z kasety VHS Iron Maiden,
że był tam jeden facet, który chciał założyć
heavy metalowy zespół, ale z syntezatorami a
Bruce powiedział "…but you can't..." czy coś w
ten deseń. Świetna odpowiedz.
Jaka była reakcja muzyków tych kapel na
Wasze lyric video? Widzieli "Gulag"?
Nie wiem, czy te zespoły go widziały, czy nie ale
mam nadzieje, że tak. Liczę, że im się podobało.
Perkusja w "Gulag" jest prosta, niemal w stylu
lat 70. To część Waszej miłości do analogowego
sposobu nagrywania?
Przede wszystkim jest to część stylu gry na perkusji
Morgana Petterssona. On wie gdzie przystopować,
ale w zasadzie w jego sposobie grania
da się wyłapać pewne detale, jeśli będziesz
uważnie słuchać. Uważam, że wielu współczesnych
perkusistów rujnuje swoje kawałki, zagęszczając
i zapełniając każdą wolną przestrzeń,
zamiast grać mocno, uderzając równomiernie,
co może zadziałać na korzyść kawałka. Uwielbiamy
analogowy sprzęt vintage, który według
mnie czyni dla dźwięku bardzo wiele.
"Gulag" to dla mnie idealny przykład, że dobry
kawałek nie musi być skomplikowany. Czasem
prosty i dobry pomysł wystarczy. Podejrzewam,
że dla Was też, skoro "Gulag" został
pierwszym "singlem" z płyty "ROD".
Zgadzam się, masz rację. Utwór nie musi być
skomplikowany, żeby był dobry. Czasem trudno
jest wręcz napisać dobry, prosty kawałek.
To, co probujemy zrobić, to wykreować rozmaite
nastroje, a w "Gulag", jak sądzę, osiągnęliśmy
ten cel.
Tak, a samo lyric video zawiera motywy z gier
komputerowych lat 80. i 90. Wielu fanów
RAM pamięta tego rodzaju estetykę, dla mnie
ten klip jest wręcz nieco sentymentalny
(śmiech). Pragnęliście za jego pomocą poruszyć
tego rodzaju uczucia?
Tak, wszyscy jesteśmy miłośnikami komputerów
z lat 80., więc udzieliło nam się w dziedzinie
video. A mianowicie chcieliśmy do tego
lyric video zrobić coś innego niż tylko jeden
czarny ekran albo sama tylko okładka albumu.
Jednocześnie jednak nic takiego, co mogłoby
zająć nasz czas na tyle, żeby odciągnąć nas od
pracy przy video do "On Wings of no Retrn",
które już nadciągało.
Wiem, że Oscar Carlquist odpowiada za
oprawę graficzną płyty. Za video też?
Oscar jak dotąd zrobił całą oprawę dla naszych
albumów oraz dla naszych video. Tobias Pettersson
też byl zaangażowany w lyric video,
zwłaszcza w jego techniczną stronę.
Okładka nowej płyty jest prostsza i bardziej
tajemnicza niż "Sbversvm". Jaki pomysł jest z
nią związany?
Okładkę znów stworzył Oscar. Tym razem
Ramrod jest otoczony przez płomienie, jak w
"Incinerating Storm", który to numer go podsumowuje.
Wiem, że lubicie eksperymenty z głosem
Oscara. Na tym albumie zawarliście szerokie
spektrum jego wokalnych możliwości. W "The
Cease to Be" pojawia się niespodzianka, kiedy
muzyka staje się niemal akustyczna, jego głos
robi się zupełnie czysty...
Cóż, "The Cease to Be" jest pół balladą, więc w
trakcie bardziej miękkich zwrotek pasowało
nam użycie jego normalnego głosu, a wtedy,
kiedy wchodzą mocniejsze partie - śpiewanie w
sposób bardziej agresywny. Skontrastowanie
pomysłów jest w utworze mile widziane. To wychodzi
także podczas występów. Jest to po prostu
sposób na jeszcze szersze wyrażenie siebie.
Za to mroczne glosy w "Anno Infinitus" i
"Ashes" są naprawdę przerażające. Wydaje mi
się, że jest to rezultat Waszych eksperymentów
z nagraniem? Ostatnio głosy były cyfrowe.
Jak jest tym razem?
Eksperymentowanie w studio zawsze daje wielką
frajdę, więc wypróbowywaliśmy efekty głosowe.
Wszystkie one są cyfrowe.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Foto: Julia Cronqvist
44
RAM
Foto: Daniel Nyqvist
Działały one na Was jako coś przeszkadzającego
czy wręcz wspierającego?
W roku 1989 scena death metalowa stała się
niezwykle popularna. Doom metalowemu zespołowi
trudno było przyciągnąć uwagę.
Doom z 20-letnim stażem
Choć doom metal ostatnimi laty jest całkiem popularny, Sorcerer nie jest
zespołem, który wypłynął na tej fali. Pierwsze demowki ukazały się już na przełomie
lat 80 i 90. Teraz, po latach, szwedzka ekipa wydała drugą płytę w prawie
oryginalnym składzie i z udziałem perkusisty Tiamat i Avatarium.
HMP: Wasza nowa płyta, "The Crowing of
the Fire King", wydaje się mniej mroczna i
ciężka niż "In the Shadow of the Inverted
Cross". Jednocześnie jest ona bardziej progresywna
i melodyjna.
Johnny Hagel: Być może tak właśnie jest,
ale nie jest to coś, co planowaliśmy albo o
czym myśleliśmy. Po prostu napisaliśmy i nagraliśmy
to, co sami chcieliśmy usłyszeć.
Ta melodyjna i progresywna strona Sorcerer
kojarzy mi się nieco z poprzednim zespołem
Andersa Engberga, Twilght. Teraz
już jednak wiem, że to nie celowe nawiązanie.
Nie, nie było. Nie postrzegamy siebie jako
zespołu progresywnego, ale jeśli komuś tak
się kojarzy, nie mam zamiaru mówić mu, że
się myli.
Widziałam, że w tym roku do Sorcerer
znów dołączył Richard Evensand. Obecnie
jest u Was trzech muzyków z wczesnego
składu. Dlaczego dołączył po zrealizowaniu
dwóch, skończonych albumów?
Przede wszystkim potrzebowaliśmy perkusisty,
dlatego właśnie poprosiliśmy Richarda,
który jest naszym dobrym przyjacielem.
Płytę "The Crowing of the Fire King"
stworzyliście razem z perkusistą Avatarium
i Tiamat - Larsem Sköldem. To Wasz
przyjaciel czy szukaliście dobrego perkusisty,
który ma wolny czas?
Wszyscy znamy Larsa, jest naszym dobrym
przyjacielem. Popytaliśmy niektórych znajomych,
jego imie pojawiło się wcześnie, wiec
nie było problemów. Lars grał bardziej w
sposób, jaki mieliśmy na demówkach, ale z
własnym sznytem.
Część utworu "The Devil's Incubus" posiada
melodie w stylu "Sumerian Script". Oba
numery powstały w tych samych okolicznościach?
Nie, nigdy nie myślałem o tym. Muszę ponownie
posłuchać obu kawałków.
Chciałabym zapytać o Wasze dema, "Sorcerer"
i "The Inquisition" wydane na kasetach.
Jak wspominasz ich czasy? Mieliście
jakieś problemy z dystrybucją?
Sprzedawaliśmy nasze kasety w sklepie
"Heavy Sound" tutaj, w Sztokholmie. Wysyłaliśmy
wtedy taśmy do magazynów, a potem
mieliśmy mnóstwo zamówień z całego świata.
To było bardzo podziemne i bardzo prawdziwe.
Widziałem te taśmy, wydaje mi się, że
kosztują fortunę. Sam zresztą jestem zbieraczem,
wiec rozumiem, dlaczego ludzie chcą
mieć takie rzeczy jak te taśmy. Mam po egzemplarzu
z każdej kasety.
W tych czasach narodziły się też nowe,
ekstremalne style metalu. I death i black
były u Was, w Szwecji, bardzo popularne.
Obecnie Metal Blade udostępnił całą Waszą
nową płytę na YouTube. Myślę, że to
bardzo dobry pomysł, bo ludzie, którzy chcą
kupić "The Crowing of the Fire King" i tak
ja kupią, a sam YouTube to dobry sposób na
promowanie muzyki.
Sądzę, że to świetnie. W tym i następnym roku
planujemy zrobić lyric video do wszystkich
utworów z tego krążka. W pełni rozumiem
to, co robi Metal Blade, jesteśmy za
tym w 100%.
W Polsce mamy heavy metalowy zespół,
który nazywa się właśnie Sorcerer. Wydał
w zasadzie tylko EP, ale to wystarczyło,
żeby zostać kultowym, polskim zespołem
(śmiech). Słyszeliście kiedyś o nim?
Nie, nie słyszałem. Kiedyś często mylono nas
ze szwedzkim death metalowym zespołem
Sorcery. Może ktoś z naszych albo ich fanów
zaskoczył się, kiedy usłyszał ten inny zespół...?
Katarzyna "Strati" Mikosz
SORCERER 45
Przyznam się do czegoś. Prawie
zapomniałem o istnieniu tego zespołu.
Po części z ich winy, bo płyty
nagrywają rzadko, i w zasadzie bez jakiegoś
szumu medialnego. Mam nadzieję, że to ulegnie zmianie
i być może nawet odwiedzą nasz kraj z koncertami.
Właśnie wydali nowy album, pod bardzo wymownym tytułem; "A Game
You Cannot Win". O płycie, scenie muzycznej i pasji rozmawiałem z Angelo
Espino (bas) i Brianem Korbanem (gitara).
"Gram muzykę z miłości i pasji do metalu"
HMP: Cześć. Chciałbym pogratulować
wam doskonałego albumu. Bardzo
mocna i sugestywna okładka... Przedstawia
dość pesymistyczną, ale jakże
prawdziwą wizję. Czy jest jeszcze jakaś
nadzieja, czy wszyscy jesteśmy na straconej
pozycji? Nie ma zwycięzców?
Angelo Espino: Po pierwsze, cześć i dziękuję.
Dziękuję Ci w imieniu nas wszystkich!! Jesteśmy
dumni z tego albumu. Próbowaliśmy zrobić
dobrą płytę, wpasowującą się w dzisiejszy metalowym
świat, nie tracąc przy tym tożsamości
Heretic. Myślę, że okładka albumu opisuje wiele
z tego, co dzieje się w dzisiejszym społeczeństwie,
ale też wcześniej działo się przez tysiące
lat. Generalnie miała ona nawiązywać do muzyki.
Daliśmy oryginalne miksy i tytuły utworów,
projektującemu okładkę artyście, Philowi Reyesowi
i właśnie to nam przedstawił. Uważaliśmy,
że jest genialny, ponieważ zawarł w tym
spadek zainteresowania zespołem? Co sprawiło,
że znowu chcecie grać metal? Co działo
się w waszym życiu, gdy Heretic był w stanie
hibernacji?
Brian Korban: Cóż, po wydaniu "Breaking Point",
Heretic zreformował się jako Reverend i
szczerze mówiąc, nigdy nie sądziłem, że wrócę
do przeszłości. Ale ponad 30 lat później próbuję
wskrzesić pierwotną nazwę. Wiem, jakie to
musi być straszne, że fani muszą czekać tak długo
na każde nowe wydawnictwo, ale nie było to
zaplanowane. Po wydaniu "A Time Of Crisis"
nasz perkusista Iggy wyjechał z powodów osobistych,
a znalezienie zastępcy, zajęło więcej
czasu niż się spodziewaliśmy. W połowie pisania
"A Game You Cannot Win" gitarzysta
Glenn Rogers opuścił zespół. Sami sfinansowaliśmy
koszty nagrań, więc pomiędzy każdą sesją
(w sumie trzy) musieliśmy oszczędzać pieniądze.
Chciałbym wydawać album raz na rok,
całkiem nowocześnie i świeżo. Jestem fanem
takich dźwięków. Jak to wygląda w USA?
Czy jesteście popularni Ponieważ myślę, że w
Polsce każdy fan Metal Church, lub Reverend,
zna Heretic.
Angelo Espino: Dziękuję. Tak jak powiedziałem
wcześniej, chcieliśmy stworzyć płytę
Heretic, z uwspółcześnionym brzmieniem.
(śmiech!!!) Bez urazy dla fanów z USA, ale
Europa to miejsce, gdzie mieszka większość
naszych fanów. Mam na myśli, że dostajemy
dużo e-maili i wiadomości od fanów ze Stanów
Zjednoczonych, ale myślę, że nasz rynek docelowy
jest za granicą. Tak, Metal Church, Reverend
i Heretic, zawsze będą ze sobą powiązane.
Myślę, że mogę zapytać o Mike'a Howe'a i
Davida Wayne'a... jak wam się z nimi pracowało?
To dwa, nieco inne wokale. Osobiście
wolałem głos Davida w Metal Church, ale do
Mike'a się w końcu przekonałem. Bardzo podobał
mi się wasz debiutancki album "Break
Point" z Mike'em. Dobrze, że Metal Church
znów z nim gra. Sposób śpiewania Juliana jest
chyba nieco bliższy stylowi Wayne'a. Tak mi
się wydaje.
Angelo Espino: To zawsze był trochę drażliwy
temat, ale pozwól nam w to zanurkować. To był
oczywisty brak szacunku wobec Juliana, ale jedynym
powodem, dla którego Mike Howe zaśpiewał
na "Breaking Point", była presja wytwórni
płytowej. Chcieli, aby Howe zastąpił Juliana.
To nie była łatwa decyzja, ale zespół
czuł, że musi to zrobić, aby zachować dobre stosunki
z wydawcą. Jeśli chodzi o porównanie Juliana
i Dave'a Wayne'a, nie sądzę, żeby ich style
wokalne były podobne. Wayne śpiewał żywiołowo,
ostro niczym żyletka z nitrogliceryną,
zdzierając gardło do krwi. Natomiast Julian
śpiewa mocno, ale ma pełną kontrolę nad swoim
głosem.
obrazie, tak wiele tematów kompozycji z albumu.
Uważacie, że świat upadnie? Czy ludzkość
jest manipulowana?
Angelo Espino: Pytanie brzmi: czy robimy
wszystko, co możemy, aby świat nie wyginął?
Ludzkość zabija się nawzajem od tysięcy lat.
Mam tylko nadzieję, że pewnego dnia będziemy
w stanie, odłożyć na bok nasze religijne i polityczne
poglądy, aby móc współistnieć. Świat z
pewnością zmierza do piekła. Możemy jedynie
sprawić, by było to trochę lepsze miejsce, z metalową
muzyką!
Heretic istnieje od ponad 30 lat (z przerwami)...
To ogrom czasu. Tylko trzy duże albumy.
Dlaczego nie nagrywacie tak często, jak
inne zespoły ? Czy nie obawiacie się, że długie
przerwy w wydawaniu albumów, spowodują
Foto: Heretic
gdyby było to możliwe. Może będzie w przyszłości.
Po rozpadzie Reverend, byłem w kilku
świetnych zespołach, które nigdy nie odniosły
sukcesu, ponieważ przemysł muzyczny drastycznie
się zmienił. Po pewnym czasie trochę się
zmęczyłem i postanowiłem opuścić ten cyrk.
Spędzałem czas z rodziną, będąc tatą dla moich
dwóch synów. Trenowałem zawodników młodzieżówki,
w piłkę nożną, ale nigdy nie przestałem
pisać muzykę. Mam setki demówek we
wszystkich gatunkach: od popu do rocka, acoustic,
country, co tylko zechcesz. Nigdy bym jednak
nie pomyślał, że zechcę znowu być w zespole.
Ale wystarczyło, że Julian Mendez, zapytał
mnie, czy chcę ożywić Heretic i zrobić kilka
koncertów, abym wskoczył z powrotem do
tej rzeki.
Wasza muzyka jest esencją starej szkoły
heavy, thrash metalu, a jednocześnie brzmi
Czy za prezydentury D. Trumpa, w USA powróciła
cenzura wobec muzyki? Pamiętam
działalność pani Gore lata temu. Czy wciąż
istnieją osoby szkodzące muzyce i sztuce?
Ostatnio cenzura została ponownie wprowadzona
do Polski. Pozywa się artystów za tak
zwaną obrazę uczuć religijnych. Niektóre koncerty
są odwoływane. Kościół katolicki wtrąca
się wszędzie. Być może wasza nazwa i okładka
zostaną zakazane, ocenzurowane,
(śmiech)... Czaszka w koronie cierniowej może
obrażać Jezusa... Cóż, głupi ludzie są
wszędzie.
Angelo Espino: Kogo? Właściwie to nie, nie
sądzę, żeby "on" w to poszedł . O ile mi wiadomo,
nie ma czegoś takiego obecnie w Stanach.
Szkoda, że umieszczano dawniej, tę głupią małą
"ostrzegawczą" naklejkę na albumach... Oczywiście
zawsze będą protesty religijne przed koncertami.
Ale tak długo, jak będą wyrzucać swoją
"religijną nienawiść" (oksymoron, prawda?) tylko
w ten sposób, nam to nie szkodzi.
Moje ulubione utwory z albumu to tytułowy
"A Game You Cannot Win", "Master At Her
Game" i "Annihilate". Czy zagracie je na koncertach?
Wybieracie się w trasę poza USA,
aby promować album?
Angelo Espino: Obecnie mamy "Master At
Her Game" w naszym zestawie live. Trudno jest
ukladać nowe setlisty. Zawsze chcesz umieścić
nowy materiał w zestawie, ponieważ jest świeży.
Musisz również zadbać o to, aby wrzucić klasykę,
by zadowolić starych fanów. Obecnie rozmawiamy
z promotorami koncertów, a terminy
koncertów zostaną ogłoszone w 2018 roku.
Pomimo pesymistycznego przesłania, wasza
muzyka brzmi tak, jakby zrodziła się z pasji...
46
HERETIC
Czy to jest nadal możliwe w dzisiejszych czasach?
W szalonych czasach dążenia do pieniędzy,
władzy, przy nadmiarze informacji. Czy
nadal można mieć pasję, która daje przyjemność?
Co sądzicie o zespołach, które grają tylko
dla pieniędzy, bez satysfakcji z tego, co robią?
Brian Korban: Gram muzykę z miłości i pasji
do metalu. Nigdy nie chodziło o pieniądze, ale
na pewno byłoby miło je zobaczyć. Sądzę, że
każdy gra z różnych powodów. Niektórzy muzycy
mogą przeskakiwać z zespołu do zespołu
(ze względu na ich szczególne talenty) i bardzo
dobrze to robić. Ja skupiam całą swoją energię
na pisaniu piosenek dla Heretic. Nie słucham
za dużo nowej muzyki, więc moje inspiracje pochodzą
z przeszłości. Po prostu piszę, tak, jak
czuję. Moje teksty opisują na ogół rzeczy, które
postrzegam wokół siebie. Więc moja odpowiedź
brzmi: Tak, wciąż mogę czerpać przyjemność ze
swojej pasji.
Mam nadzieję, że na kolejny album Heretic,
nie będziemy musieli czekać następne kilka
lat?
Angelo Espino: (Śmiech), Nie!!! Już (już dobrze
Brian) zaczęliśmy pisać nową płytę. Właściwie
to "A Game You Cannot Win" został
napisany w 2014 roku, ale w międzyczasie wydarzyło
się kilka nieprzewidzianych rzeczy,
opóźniając wszystko. Mamy już kilka roboczych
tytułów, "Dead Eyes of a Killer", "In My
Way", "My Dismembered Soul" i "Wide Spread
Panic" na kolejną płytę. Chcemy ją wydać na
przełomie 2018 i 2019 roku. Przez te wszystkie
lata Brian i ja byliśmy razem w kilku zespołach,
więc naturalne jest dla nas, że piszemy i pracujemy
wspólnie.
Na waszej EPce z 1986 r. "Torture Knows No
Boundary" jest utwór Samson "Riding With
The Angels" z okresu, w którym śpiewał tam
Bruce Dickinson. Czy nadal gracie utwory
Samson lub Iron Maiden? Czy jest jakaś piosenka
tych grup, którą chcielibyście w przyszłości
nagrać?
Angelo Espino: Nie jestem wielkim zwolennikiem
"cover songs". Nigdy nie byłem. W rzeczywistości
znam bardzo mało coverów. Biorąc to
pod uwagę, nie jestem przeciwny nagrywaniu i
graniu ich. Pierwszy wokalista, Mike Torres
(Abattior) był wielkim fanem NWOBHM i bardzo
chciał zrobić "Riding". Oczywiście jest wiele
coverów, które chciałbym zagrać, ale dla zabawy,
a głównie skupiam się na pisaniu nowych
utworów dla Heretic.
Bruce Dickinson powiedział niedawno, że nie
chce widzieć pod sceną starych ludzi, którzy
się dobrze nie bawią, tylko po prostu stoją z
piwem w ręce... Czy ma rację? Czy wy także
wolicie młodych ludzi, pełnych energii, od weteranów?
Sam jestem w średnim wieku,
(śmiech)... i nadal świetnie bawię się przy barierkach.
Nie czuję się jeszcze stary. Nie stoję,
jak zombie.
Angelo Espino: Tak!!! I cieszę się, że ktoś to
powiedział!!! I odwrotnie, gdy idę na koncert,
chcę zobaczyć prawdziwe show. Nie mówię, że
oczekuję, żebyś wykonywał salto na scenie, lub
przeskakiwał przez pierścienie ognia, ale do
cholery, odrobinę życia!!! Wolę widzieć, jak odlecisz
i popełnisz błąd czy dwa, niż patrzeć, na
nieruchome posągi, pozbawione emocji. To już
lepiej sobie wrzucić płytę CD i obejrzeć zdjęcia
zespołu!
Jeśli taki zespół, jak Metallica zaproponowałby
wam wspólną trasę, czy zgodzilibyście się z
nimi grać? Czy miałoby to sens, jeśli młodzi
fani Metalliki, nie znają większości starych
Foto: Heretic
metalowych zespołów?
Angelo Espino: Sam nie wiem. Jeśli chodzi o
Metallikę? Tak!!! Fani muzyki metalowej są
bardziej ogarnięci, niż nam się wydaje. Poza
tym, jeśli nie wiedzieli o tobie przed trasą Metalliki,
po tej trasie będą cię już znali!
A jaki zespół, wy zabralibyście ze sobą na trasę?
Myślę, że ciekawym zestawem byłby Heretic,
Metal Church, Hirax...
Angelo Espino: Wierzę, w szczerość twojej intencji,
zawartej w tym pytaniu; Jaki zespół
chcielibyśmy zabrać na trasę? Proszę wróć do
poprzedniego pytania!!! Właściwie byłoby fajnie
również jeździć z tymi zespołami. Jestem
wielkim fanem Metal Church, szczególnie ich
wczesnych rzeczy. A jako były członek Hirax,
cieszyłbym się, będąc znów w trasie z Katonem
W. DePena.
To inaczej, czy jest jakiś artysta, zespół, z
którym nigdy nie zgodziłybyście się dzielić
sceny? Jeśli tak, to dlaczego ?
Angelo Espino: (Śmiech), ktoś próbuje nas
wkręcić, jak widzę. A Poważnie, rozumiemy, że
istnieje kilka zespołów, które traktują inne zespoły
jak gówno, lub zachowują się nieetycznie
na trasie. Po prostu staramy się je omijać.
Czy jest szansa, że zagracie klubową trasę w
Polsce?
Angelo Espino: Nigdy nie mów nigdy, prawda?
Oczywiście!!! Jeśli nadarzy się okazja, będzie dla
nas zaszczytem gościć w Polsce!
Gracie już ładne parę lat. Jak zmieniła się
amerykańska scena muzyczna z waszego punktu
widzenia, przez kolejne dziesięciolecia?
Czy było lepiej niż teraz ? Czy wręcz przeciwnie?
Zespoły metalowe były wobec siebie
bardziej przyjazne i wspierały się wzajemnie w
przeszłości? Chyba też łatwiej było stać się
znanym, bo było mniej zespołów niż dziś?
Angelo Espino: Scena muzyczna w Los Angeles
w latach 80-tych i wczesnych 90-tych święciła
triumfy!! Prawie każdy klub lub sala koncertowa
były pełne. To była prawdziwa scena muzyczna.
Już tak nie jest. Kluby chcą, żeby to
zespoły sprzedawały bilety swoim przyjaciołom
i fanom. Kiedy zespół gra, załoga klubu wychodzi.
Gdzie te czasy, kiedy biletami na koncert i
obsługą całego show, zajmowali się ludzie z klubu?
To jest naprawdę trudne do pogodzenia z
rzeczywistą "sceną muzyczną". Wielu młodych
fanów muzyki odkrywających zespoły w mediach
społecznościowych, zmieniło się też diametralnie.
Dziś prawie każdy może nagrać płytę CD bez
wychodzenia z domu, bez grania na jakimkolwiek
instrumencie, nie umiejąc śpiewać ani
komponować... Co o tym myślisz?
Angelo Espino: Jestem ze starej szkoły. Gram
na instrumencie, piszę w staromodny sposób,
mam kogoś, kto ma odpowiedni słuch, żeby
mnie nagrywać. Czy to oznacza, że jest to właściwy
sposób? Patrzę na to w ten sposób, sztuka
jest sztuką. Podziwiam każdego, kto jest
zmotywowany do robienia muzyki bez względu
na gatunek. Jeśli masz pasję i chcesz to zrobić,
kim jestem, aby powiedzieć, że nie możesz lub
nie potrafisz? Może mi się to nie podobać, ale
powiem, rób to!
Czyli warto więc uczyć się, ćwiczyć i doskonalić
technikę gry, spędzać godziny na próbach?
Angelo Espino: Jeśli nie chcesz być dupkiem,
to tak, warto. Posłuchaj, jestem muzykiem, który
uwielbia grać, i nie może się doczekać prób.
To nie jest "praca" ani "wysiłek", ani też niedogodność,
by spotykać się i ćwiczyć. Więc tak,
dla mnie to jest tego warte.
Od dłuższego czasu można zaobserwować
powrót mody na płyty winylowe, oraz taśmy
magnetofonowe. To tradycyjne nośniki, na
których metalu słuchano lata temu. Bardzo lubię
winyle, mam ich niewielką kolekcję. Ostatnio
udało mi się kupić cztery stare albumy
Saxon, za niewielką kwotę. Oryginalne, stare
wydania. Czy "Game, You Cannot Win" również
wydano na winylu?
Angelo Espino: Tak, od kilku lat modne są winyle.
Mój 23-letni syn ma już kolekcję winyli.
Plus vinyl jest po prostu fajny. "Game,You
Cannot Win" jest dostępna w ramach pakietu
Two Album, Red Vinyl. Wygląda (i brzmi) tak,
że kopie dupę!!!
Czy chcecie coś powiedzieć polskim fanom?
Angelo Espino: Witaj, Polsko!!! Zawsze mieliśmy
mnóstwo wsparcia z Polski. Fani, muzycy i
ludzie z branży byli bardzo mili i szczodrzy dla
Heretic. Mamy nadzieję, że pewnego dnia odwdzięczymy
się przyjeżdżając do was i występując
na żywo.
Bardzo dziękuję za rozmowę i do zobaczenia!
Angelo Espino: Dziękuję HMP. Jestem ogromnym
fanem waszego magazynu, więc jest to dla
mnie zaszczyt, tak samo jak dla reszty Heretic.
Do zobaczenia na trasie. Pozdrawiam \ m /
Jakub Czarnecki
HERETIC 47
studio:
HMP: Od premiery waszego drugiego albumu
"With Whips And Chains" upłynęło półtora
roku - uznaliście, że przed kolejnym warto o
sobie przypomnieć krótszym wydawnictwem?
Stacey Peak: O tak, zdecydowanie. Postanowiliśmy
wydać EP-kę "Creature Of The Flames",
ponieważ chcemy ciągle wydawać nowe materiały,
aby podtrzymać zaangażowanie fanów. A
w tym czasie będziemy pracować nad stworzeniem
kolejnego albumu, nad którym spędzimy
już więcej czasu w porównaniu z naszymi poprzednimi
wydawnictwami.
Niewolnicy muzyki
Savage Master regularnie powiększa swój płytowy dorobek. Album "With
Whips And Chains" ukazał się w ubiegłym roku, a niedawno Amerykanie wydali
MLP "Creature Of The Flames", będący zapowiedzią kolejnego materiału długogrającego.
Wokalistka Stacey Peak i gitarzysta Adam Neal przed wami, a mowa będzie
nie tylko o uwielbieniu metalu, płytowej manii i nagrywaniu w analogowym
Podstawą są tu nowe utwory, wygląda więc na
to, że nie macie żadnych przestojów, tworzycie
bez przerwy? Adam wciąż jest głównym kompozytorem
w waszym zespole? Utwory dopracowujecie
już jednak i aranżujecie wspólnie,
tak jak to drzewiej bywało?
Kiedy nie jesteśmy w trasie, Adam zawsze pracuje
nad nowymi utworami, bo to właśnie on
jest głównym twórcą materiału. Każdy utwór
zaczyna od głównych riffów, struktury i słów.
Wszyscy dodajemy tu i tam swoje własne partie,
solówki, melodie wokalne, teksty itp. Ale to on
przede wszystkim jest odpowiedzialny za wykonanie
całej tej pracy. Następnie spotykamy się i
ćwiczymy, dodając coś, zmieniając coś itp., aby
uzyskać kompozycję taką, jaka powinna być.
W utworze tytułowym idziecie jednak nieco do
przodu, bo "Creature Of The Flames" trwa
blisko sześć minut - to najdłuższy numer w dotychczasowym
dorobku zespołu, a może i zapowiedź
przyszłego, nieco bardziej epickiego,
kierunku grupy?
Stacey Peak: To nie jest nasz pierwszy dłuższy
utwór, chociaż istotnie jest on najdłuższy. Strona
B naszej debiutanckiej płyty zawiera trwający
dobre ponad 5 minut kawałek "Altar Of
Lust". Zawsze byliśmy zespołem, który ceni sobie
różnorodność, ale z każdym kolejnym wydawnictwem
udoskonalamy to, co kochamy coraz
bardziej. Bardzo często jest to krótki, czadowy
rocker, ale są chwile, kiedy dłuższa i jeszcze
dłuższa piosenka ma swoją rację bytu. Jesteśmy
niewolnikami muzyki, idziemy dokądkolwiek
nas ona zaprowadzi.
Nagraliście też ponownie cudzy utwór. Był
już "Swords And Tequila" Riot na singlu
"Black Hooves", a teraz "Creature Of The
Flames" zamyka "Death Or Glory" Holocaust.
To kolejny z waszych ulubionych utworów
z czasów złotej ery tradycyjnego metalu?
Stacey Peak: Tak jest. Kochamy to! Co za fantastyczna
nuta! Gramy cover "Death Or Glory"
od naszych pierwszych koncertów, a teraz w
końcu go nagraliśmy. Właśnie tak!
Ciekawe jest to, że nie sięgacie po utwory zespołów
z wokalistkami - to pewnie świadomy
wybór? Nie zmienia to jednak faktu, że pewnie
wielu fanów przywitałoby z radością waszą
wersję jakiegoś klasyka Bitch, Hellion czy
Taist Of Iron, tym bardziej, że szczególnie do
tego pierwszego zespołu jesteście często
porównywani?
Stacey Peak: Wszyscy decydujemy odnośnie
kawałków, które uwielbiamy, i wobec których
czujemy, że możemy dokonać sprawiedliwego
wyboru przy doborze coverów. Ostatnią rzeczą,
jaką chcielibyśmy zrobić, to olać klasykę
(śmiech!). W większości przypadków jesteśmy
bardzo szczęśliwi, że często mamy możliwość
pojawienia się na albumach typu "tribute". Mieliśmy
wspaniały przywilej scoverowania "Swords
And Tequila", pierwotnie na album "Thunder
And Steel Down Under - A Riot Tribute", to
samo tyczy się "Saxons Of The Fire" Exciter,
który został nagrany na "Pounding Metal - A
Tribute to Exciter". Wszystko to było możliwe
dzięki niesamowitemu Bartowi Gabrielowi,
który jest managerem Savage Master i
prowadzi Skol Records oraz Gabriel Management.
Jesteś z Polski, więc być może słyszałeś o
nim. Obecnie jestem w trakcie nagrywania coveru
wraz z żeńskim zespołem i jeszcze z kimś,
będzie on przeznaczony na ich album.
Kiedyś 12"EP czy MLP były na porządku dziennym:
wiele zespołów od nich zaczynało, największe
gwiazdy też wydawały je pomiędzy
albumami. Można było na nich często znaleźć
niepublikowane nigdzie indziej rarytasy,
nagrania koncertowe, etc. - chyba tęsknicie za
tamtymi czasami, skoro w waszej dyskografii
na cztery płyty aż dwie to właśnie 7" singel i
najnowszy MLP "Creature Of The Flames"?
Stacey Peak: Uważamy, że fajnie jest przygotować
kilka różnych wydawnictw. Tego rodzaju
rzeczy są dla fanów niezapomniane i wyjątkowe.
Fajnie jest je zbierać, więc wiemy, że nasi
najwierniejsi fani również to pokochają.
Foto: Savage Master
Kto zna Savage Master nie będzie zbytnio zaskoczony,
bo to wciąż tradycyjny, archetypowy
i klasyczny jak tylko można metal - ostry,
surowy, piekielnie dynamiczny, choć nie pozbawiony
też melodii. Jest to coś, co uwielbiacie
i taką tez muzykę chcecie tworzyć, innej
opcji nie ma?
Stacey Peak: Zdecydowanie! Jeśli muzyka nie
jest pełna energii i pasji, niezapomniana i stworzona,
aby śpiewać razem ze wszystkimi, to o co
w tym wszystkim chodzi? To są rzeczy, które
kochamy i jesteśmy na tyle szczęśliwi, że mamy
fantastyczną rodzinę fanów, którzy nas wspierają
i dają czadu wspólnie z nami. Dostają więc
to, czego chcą!
Reklamowa notka głosi, że "nagranie, miks
oraz mastering zostały wykonane w całości
analogowo", domyślam się więc, że znowu pracowaliście
w Wax & Tapes Studios? To chyba
wymarzone miejsce dla takiego zespołu jak
wasz, chociaż nie ma co ukrywać: żeby nagrywać
na taśmę, tak jak kiedyś, nie tylko trzeba
umieć grać, ale też mieć świetnie opanowany
materiał?
Stacey Peak: Owszem, każde nagranie, które
zrobiliśmy pochodzi z Wax & Tape Studios.
Bardzo cieszymy się z ponownego nagrywania
pod okiem Kenta O'Bryana. Zawsze chcemy
grać w studiu tak, jak gramy na żywo. Oczywiście,
chcemy dodawać fajne brzmienia i efekty
tu i tam, ale nie chcemy być zespołem, który
potem nie może odtworzyć swojego materiału
na żywo. Uczucia w muzyce są dla nas bardzo
ważne. Nie dasz rady stworzyć tego przy użyciu
jakichkolwiek sztuczek, bo podczas występu na
żywo musisz dać z siebie dokładnie te same
emocje.
Cieszy was, że po etapie wręcz zachłyśnięcia
się możliwościami jakie dają cyfrowe technologie
ludzie tak chętnie wracają do analogowych
nośników dźwięku, dostrzegając ich klarowniejsze,
szlachetniejsze i ciepłe brzmienie?
Stacey Peak: Być może początkowo cyfrowe
48
SAVAGE MASTER
brzmienie było dla wielu osób czymś w rodzaju
nowego odkrycia, ale w pewnym momencie
wszystko zaczęło brzmieć tak samo, nie potrafiło
uchwycić tego wyobrażenia i ciężkiego
brzmienia, które my znamy i kochamy. Myślę,
że wielu ludzi czuje to samo. Wspaniale jest
widzieć inne zespoły, które działają tak jak
kiedyś. Myślę, że dużym czynnikiem jest to, że
ja i Brandon często odnosimy się do swojego
młodego wieku. Dzięki swym rodzicom oboje
dorastaliśmy słuchając hard rocka i heavy metalu
lat 70., jak Ozzy'ego, Sabbath, Nugenta i
Priestów. Te właśnie dźwięki z lat 70. wypełniały
nam przestrzeń i stworzyły cały magiczny
świat. Teraz wszyscy chcemy tworzyć wielką i
pełną radochy muzykę.
Triumfalny powrót płyty winylowej nie jest
już żadną sensacją, ale zaskoczył mnie powrót
kaset magnetofonowych - co ciekawe, na masową
skalę zainicjowany przez amerykańskie,
początkowo głównie niezależne, wytwórnie.
Planujecie w związku z tym wydanie waszych
materiałów również na tym nośniku?
Stacey Peak: Od pewnego czasu dyskutujemy
na temat wypuszczenia niektórych nagrań na
kasetach. W tej chwili nie mamy nic do roboty,
ale planujemy w przyszłości wydać coś w formacie
kasety. Będzie to coś naprawdę fajnego
dla fanów.
Kiedy zaczynaliście interesować się muzyką
kasety były jeszcze na początku dziennym, a w
waszej ojczyźnie sprzedawały się niemal tak
dobrze jak płyty CD. Za to USA ma niewątpliwy
udział w "zamordowaniu" płyty winylowej,
kiedy to pod koniec lat 80. wasze
wytwórnie postawiły na kompakty. Dlatego
wiele płyt z tamtego okresu, np. supergrupy
Shadow King muzyków Foreigner czy Dio, na
LP ukazało się tylko w Europie, gdzie nawet w
połowie lat 90. czarne krążki nie były niczym
wyjątkowym. Mieliście wtedy poczucie, że coś
wam umyka, że trzeba postarać się bardziej, by
jakiś interesujący was krążek ściągać np. z
Niemiec, etc.?
Stacey Peak: Kasety królowały na rynku kiedy
byłam dzieckiem. Kupiłam ich mnóstwo, wciąż
mam też płyty. Thrash metal był wtedy wielki i
uwielbialiśmy puszczać kasety w przenośnych
kaseciakach oraz samochodach. Jeśli chodzi o
rzadkie i trudno dostępne albumy, miałam
szczęście, że w mojej okolicy był dobry sklep z
płytami, który importował wszelkiego rodzaju
wydawnictwa. Większość rzeczy była w moim
zasięgu. W połowie lat 90. można było bezproblemowo
dostać każdą płytę, ale już pod koniec
dekady metal stał się w USA naprawdę mało
popularny. O wiele trudniej było znaleźć te płyty,
które chciałeś mieć. Ale dobrą stroną było to,
że można było znaleźć setki rzadkich metalowych
albumów w koszach z płytami za dolara
lub dwa. Właśnie wtedy odkryłam większość
najlepszych albumów metalowych.
"Creature Of The Flames" ukaże się też oczywiście
na winylu, innej możliwości nie widzicie?
Śledzicie ofertę High Roller Records, sięgacie
po wydawane przez nią inne, winylowe
krążki? Kto jest największym kolekcjonerem w
Savage Master, maniakiem skłonnym nie dojadać
lub sprzedać nerkę, aby tylko zdobyć
jakąś upragnioną płytę? (śmiech)
Adam Neal: To ja. Uwielbiam kolekcjonować,
zwłaszcza stare płyty. Wydałem więcej, niż faktycznie
mogłem, na metalowe LP's .
Wasze płyty warto mieć na półce nie tylko z
racji ich zawartości muzycznej, ale też i szaty
graficznej, szczególnie widocznej w dużym, 12"
Foto: Savage Master
formacie. Jak doszło do tego, że udało wam się
zwerbować do współpracy Chrisa Moyena i
wciąż jest z wami? Muzyka Savage Master
musiała mu się naprawdę spodobać, bo jest
przecież powszechnie kojarzony z ekstremalnym
metalem?
Stacey Peak: To kolejny przypadek, w którym
Bart Gabriel okazał się dla nas bardzo pomocny.
Skontaktował się z Chrisem Moyenem w
sprawie zrobienia okładki na nasz debiutancki
album. Od tego czasu wykonał on okładkę dla
każdego naszego wydawnictwa. Zawsze jesteśmy
niezmiernie zadowoleni z pracy, którą wykonuje
dla nas. Chris Moyen jest bardzo utalentowanym
artystą z obszernym katalogiem
prac dla wielu zespołów. Jesteśmy zaszczyceni,
że również możemy z nim pracować.
Inni też doceniają was coraz bardziej, choćby z
racji tego, że koncertujecie naprawdę często,
nie oszczędzając się - nie ma innej i zarazem
lepszej możliwości, żeby wypromować metalowy
zespół, szczególnie w USA?
Stacey Peak: Trasy koncertowe są dla nas bardzo
ważne. Dają nam one niesamowitą możliwość
poznania naszych fanów i dzielenia się
muzyką. Zgadzam się, to prawda, że fani naprawdę
doceniają, gdy zespoły wkładają cały swój
czas i wysiłek, aby podróżować, aby zagrać dla
nich. Występ na żywo może czasami w pewien
sposób ożywić muzykę, która tworzy trwałe
wspomnienia.
Ledwo co zakończyliście "Summer Tour 2017",
a już zapowiedzieliście kolejną, amerykańską
trasę we wrześniu i październiku, na wiosnę z
kolei udacie się ponownie do Europy - czas na
odpoczynek będzie na emeryturze, teraz trzeba
kuć żelazo, póki gorące? (śmiech)
Stacey Peak: Nie planujemy w najbliższym czasie
zatrzymywać się ani na trochę. Mam nadzieję,
że pewnego dnia będziemy mieć możliwość
zagrania i w Polsce!
Graliście też niedawno przed naszą eksportową
gwiazdą Behemoth - jak wrażenia? Słuchacie
też na co dzień bardziej ekstremalnego metalu,
odnaleźliście się tam bez trudu?
Stacey Peak: To była fantastyczna przygoda!
Doceniamy możliwość otwierania koncertów
przed tak znanym zespołem, tym fajniej, że pochodzą
z Polski. Wydaje mi się, że mieszanka
różnych rodzajów metalu na jednej scenie może
być interesująca. Odnajdujemy się praktycznie
we wszystkim czego słuchamy. Wy też słuchajcie
wszystkiego, co się wam podoba i wtedy kiedy
tylko chcecie. Bez szukania powodu i przyczyny
tego.
Liczycie więc, że za 5-10 lat będziecie na ich
miejscu, zgodnie z tak popularną w waszej
ojczyźnie maksymą: the sky is the limit?
Stacey Peak: (Śmiech) To jest zabawna wizja,
ale myślę, że Behemoth nadal będzie Behemotem,
a Savage Master będzie nadal Savage
Master. Zgadzam się, że nie trzeba jednak ograniczać
tego, co każdy może zrobić. Zamierzamy
iść dalej i ciągle się rozwijać. Chcemy podróżować
jak najwięcej i poznać wszystkich naszych
fanów, jednocześnie zdobywając nowych.
Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki,
Filip Wołek
SAVAGE MASTER 49
50
Metalowa maszyna
Wydawało się, że kariera tego amerykańskiego, działającego pod różnymi
nazwami jeszcze od lat 80. minionego wieku, zespołu, załamała się w połowie
ubiegłej dekady. Resistance powrócili jednak przed dwoma laty ze świetną EP-ką
"Volume I Battle Scars", a dobrą passę kontynuują albumem "Metal Machine",
świetnym przykładem na to, że surowy US power/thrash wciąż ma się dobrze.
Basista Paul Shigo jest wylewny i pełen entuzjazmu, oddajmy mu więc głos:
HMP: Pewnie wielu waszych fanów zastanawiało
się co dzieje się z Resistance, bo milczeliście
naprawdę bardzo długo - w dzisiejszych
realiach ponad 10 lat wydawniczej przerwy
to przecież niemal epoka, po której trzeba
właściwie zaczynać wszystko od początku?
Paul Shigo: Cześć Wojciech, i dzięki za poświęcenie
czasu na ten wywiad. Po wydaniu naszego
drugiego albumu "Patents Of Control"
pod koniec 2007 roku zespół zamilkł na jakieś
cztery lata. W 2009 roku mieliśmy zaplanowane
występy na kilku europejskich festiwalach,
które musieliśmy odwołać z powodu odejścia
naszego drugiego gitarzysty, Dave'a Watsona.
Obecnie zastępuje go Burke Morris. W tym
momencie, Resistance jest istniejącym od 2000
roku zespołem z dwoma płytami studyjnymi,
"Lies In Black" i wyżej wspomnianym "Patents
Of Control", oraz koncertami w całych Stanach
Zjednoczonych. W rodzinach kilku członków
zespołu doszło też do kilku osobistych tragedii
w tym samym czasie, co również miało duży
wpływ na sytuację zespołu. Po poświęceniu tak
wiele czasu i wysiłku na napisanie i nagranie
"Patents Of Control", która otrzymała entuzjastyczne
recenzje jako "konceptualne, metalowe
arcydzieło" i wszystkich tych wydarzeniach,
zespół musiał się wycofać i zrobić sobie nieco
przerwy. Nieplanowanej. Ta "krótka" przerwa
trwała cztery lata. Zebraliśmy się na nowo w
2013 roku i rozpoczęliśmy pisanie materiału na
nowy album. I tak, masz rację, to była sytuacja,
w której naprawdę musieliśmy przypomnieć naszym
zwolennikom kim jesteśmy, a przy tym
RESISTANCE
odbudować naszą armię fanów. Na szczęście fani
z Europy nie zapomnieli o nas, dzięki czemu
dorobiliśmy się u nich niemal kultowego statusu.
Nie ma co ukrywać, że takie granie w USA
szczyty popularności ma już dawno za sobą,
czasem też daje o sobie znać tzw. proza życia i
kiedy z muzyki wyżyć się nie da, trzeba wziąć
się do innej pracy, ale co by się nie działo, nie
zamierzaliście rezygnować z Resistance?
Życie z pewnością nie zawsze jest łaskawe, jednak
nigdy nie złamało naszego ducha do pisania
i grania muzyki heavy metal, którą kochamy.
Nigdy nie zrezygnowaliśmy ani się nie rozpadliśmy.
Prawdę mówiąc, rdzeń naszego zespołu,
czyli gitarzysta Dan Luna, perkusista
Foto: Resistance
Matt Ohnemus i ja, gramy razem w różnych
zespołach i składach od 1986 roku. Będziemy
kontynuować działalność Resistance tak długo
jak to możliwe, planujemy odcisnąć nasz ślad w
historii heavy metalu, niezależnie jak duży,
bądź mały on jest.
EP-ka "Volume I Battle Scars" była tym decydującym
momentem, bo kiedy napisaliście te
utwory uznaliście, że trzeba je nagrać, pokazać
światu?
To był naprawdę decydujący moment dla nas.
"Volume 1 Battle Scars" przywróciło nas do
światowej metalowej społeczności i w dużym
stopniu pomogła nam powrócić na metalową
mapę. Mimo, że zostało wydane jako EP-ka ze
względu na ilość zaledwie sześciu utworów, to w
rzeczywistości czas trwania tego materiału jest
taki sam jak wielu "dużych płyt". Tylko numer
"Why So Forever" trwa ponad 7 minut.
Sprawdziło się to również o tyle, że dzięki
temu materiałowi podpisaliście kontrakt z
grecką wytwórnią No Remorse Records, która
najpierw wznowiła EP na winylu, po czym
wyraziła zainteresowanie materiałem na pełną
płytę?
Tak, No Remorse skontaktowali się z nami w
2015 roku, po tym jak nagraliśmy i wydaliśmy
"Volume 1 Battle Scars". Zaoferowali wydanie
tego na winylu, oraz na winylu i CD materiału,
którym jest obecnie "Metal Machine".
Słyszy się jednak czasem, że taka presja potrafi
też dodatkowo mobilizować, a deadline
jest czymś pozytywnym, bo zmusza do skupienia
się na pracy?
Nie mieliśmy żadnych nacisków ze strony No
Remorse, cała współpraca z nimi można określić
jako lekką, łatwą i przyjemną. Jedyną presją
jaką wywieraliśmy sami na siebie, było napisanie
i nagranie albumu który, miejmy nadzieję,
przetrwa próbę czasu.
"Metal Machine" to pewnie najnowsze, świeżutkie
utwory, prezentujące obecne wcielenie
grupy?
Tak jest!!! "Metal Machine" zostało wydane 27
czerwca 2017 roku i można na nim usłyszeć ten
sam skład co na "Volume 1 Battle Scars".
Praca z kimś takim jak Bill Metoyer była dla
was pewnie czymś szczególnym, mimo tego,
że mieliście już okazję współpracować przy
"Volume I Battle Scars"?
Praca z Billem nad "Metal Machine" i "Volume
1 Battle Scars" była dla nas zaszczytem.
Wyprodukował on wiele z najbardziej klasycznych
metalowych albumów wszechczasów.
Zasugerował nam kilka kwestii, ale większość
produkcji wykonał nasz gitarzysta, Dave Luna.
Odpowiedzialny za miks i mastering Neil
Kernon to też nie byle kto - mogliście z nimi
pracować dzięki wydawcy, czy też sami musieliście
zadbać o odpowiedni budżet tej sesji?
Neil Kernon jest jednym z najlepszych w tej
branży i świetnie się z nim pracuje. Dla tych,
którzy go nie znają: wyprodukował albumy Judas
Priest, Queensryche, Nevermore i Dokken,
jeśli mam wymienić tylko kilka nazw. Zdecydowanie
przekroczyliśmy nasz budżet jeśli
chodzi o nagranie "Metal Machine" wraz z
Neilem Kernonem i Billem Metoyerem, ale…
końcowy rezultat jest tego wart. To był także
drugi raz, kiedy współpracowaliśmy z Neilem,
który również zmiksował i opracował album
"Patents Of Control".
Zaczynaliście grać jeszcze w latach 80.
ubiegłego wieku i słychać to na "Metal Machine",
bo to bardzo klasyczna, utrzymana w stylistyce
US power metalu, płyta, tak jakby czas
się dla was zatrzymał?
Nie jest to złe, ale nie jesteśmy nowym zespołem,
który próbuje odtworzyć nową falę klasycznego,
tradycyjnego power metalu etc. "Metal
Machine" brzmi bardzo klasycznie właśnie dlatego,
że stąd pochodzimy, zaczynaliśmy grać już
jakiś czas temu i jesteśmy kim jesteśmy.
Co istotne przemawia to również do młodych
słuchaczy, nie tylko weteranów wspominających
z nostalgią dawne, dobre czasy, można
więc śmiało powiedzieć, że dobra muzyka
nigdy się nie starzeje?
Odnotowaliśmy ponowne zainteresowanie Resistance
i klasycznym metalem wśród młodszej
widowni, co jest dla nas bardzo ważne i wspaniałe.
To naprawdę daje nam to, co najlepsze z
obu światów. I tak, mogę spokojnie powiedzieć,
że dobra muzyka nigdy się nie zestarzeje - np.
nigdy nie znudzi mi się słuchanie "Rime Of The
Ancient Mariner".
To dlatego nagraliście własną wersję "Blackout"
Scorpions? Wcześniej unikaliście coverów,
domyślam się więc, że akurat ten utwór
musi mieć dla was szczególne znaczenie, poza
tym, że pasuje idealnie do reszty materiału?
Zawsze chcieliśmy stworzyć nasz własny cover,
ale nigdy nie mogliśmy się zdecydować, który
kawałek wybrać. Odrzuciliśmy wiele pomysłów,
zanim w końcu zdecydowaliśmy się na "Blackout".
Wszyscy uwielbiamy Scorpions, a głos
Robbie'ego uczynił ten wybór naprawdę słusznym.
Złożyliście też hołd nieodżałowanemu Ronniemu
Jamesowi Dio w "Hail To The Horns",
planujecie nawet nakręcić specjalny teledysk z
materiałów i zdjęć nadesłanych przez fanów?
Owszem… Użyjemy nagrań z naszego ostatniego
występu na Up The Hammers Festival w
Grecji. Materiał wideo zostanie połączony ze
zdjęciami i amatorskimi nagraniami autorstwa
fanów, znajdzie się tu także parę naszych własnych
fot. Do czasu opublikowania tego wywiadu,
wszystko powinno być gotowe.
Jeszcze maksymalnie kilkanaście lat i mało kto
z wielkich sprzed lat będzie jeszcze na scenie -
ta perspektywa jest niestety coraz bardziej
realna. Wyobrażasz sobie świat bez Maiden,
Purpli czy AC/DC?
Nie wyobrażam sobie świata bez Iron Maiden.
Z drugiej strony jednak wiele zespołów sprzed
lat reaktywuje się - choćby w grudniu zagracie
koncert z udziałem Breaker, tak więc jakaś totalna
pustka jeszcze przez jakiś czas nam nie
grozi?
To na pewno nam nie grozi. Heavy metal nigdy
nie umrze!
Foto: Resistance
A jak oceniasz tę nową falę klasycznego metalu,
choćby Night Demon, którzy będą headlinerem
tego koncertu - jest komu przejąć
sztandar klasycznego heavy po starszym pokoleniu?
Myślę, że to wspaniała rzecz. To sprawia, że
moje metalowe serce jest szczęśliwe. Night Demon,
z którymi graliśmy wiele koncertów i którzy
są naszymi przyjaciółmi, znajduje się w ścisłej
czołówce tego nurtu. Moim zdaniem, to
właśnie oni są następni w kolejce do uniesienia
i przejęcia metalowego sztandaru. Otwierają bowiem
drzwi wielu undergroundowym zespołom,
takim jak my, by mogły się przebić.
Póki co nie wybieracie się jednak na emeryturę
- jest nowa płyta, gracie koncerty, czyli wróciliście
na dobre?
Obecnie planujemy występy na letnich europejskich
festiwalach i piszemy materiał na następcę
"Metal Machine". Zachęcam aby promotorzy
kontaktowali się w sprawie koncertów
bezpośrednio z nami. Wróciliśmy na dobre!
Hail to the Horns!
Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki,
Filip Wołek
HMP: Witam i gratuluję wspaniałego albumu!
Kolejnego zresztą, bo poprzedni, również bardzo
mi się podobał ("Pulses of Pleasure", debiut
z 2015r.). Świetne, przemyślane kompozycje,
zróżnicowane wokale, dobra praca sekcji rytmicznej,
ciekawe riffy, melodyjne solówki.
Max Mayhem: Wielkie dzięki, kolego! Czujemy
się naprawdę docenieni!
Od 1985 roku słucham metalu i pytano mnie
wielokrotnie, kiedy z tego wyrosnę... a mi jedynie
włosy wypadły. Zatem, thrash metal
jest modą, trendem czy stylem życia?
Nie mogę wypowiadać się za wszystkich, ale
uważam, że metal w ogóle nie ma nic wspólnego
z trendem lub modą. Dla mnie to sposób życia,
który zawiera wiele postaw i pasji. To rodzaj
sprzeciwu wobec narzuconego systemu i ogólnego
konformizmu... Twój wygląd jest sprawą
drugorzędną. Nie ma znaczenia, jakie nosisz
"Metal nie ma nic wspólnego z trendem,
lub modą. To sposób życia"
Naturalnym pretekstem do tej rozmowy
stało się drugie pełnowymiarowe
wydawnictwo zespołu Evil Invaders, zatytułowane
"Feed Me Violence". Po wysłuchaniu
tego albumu, mogę z całą pewnością
stwierdzić, że będzie to jedna z ważniejszych
płyt roku 2017, jeśli chodzi o thrash
metal. O sile rażenia Evil Invaders, będziemy
mogli przekonać się 2 listopada, ponieważ zespół odwiedzi
Polskę, w ramach trasy promującej "Feed Me Violence". O nową płytę, podejście
do muzyki, genezę nazwy i kilka innych spraw, miałem okazję zapytać gitarzystę
Evil Invaders, Maxa.
Jasne! "Doomsday for the Deceiver" i "No
Place for Disgrace", to arcydzieła historii metalu,
a ich utwór "Suffer the Masses" odegrał
niewielką, ale ważną rolę w ewolucji instrumentalnej
naszego "Broken Dreams in Isolation". To
miłe, być porównywanym z tak ważnym, wpływowym
zespołem!
Gdzie wolisz występować: stadiony, hale czy
małe kluby?
To zależy. Małe kluby są zawsze świetne, ponieważ
jesteś naprawdę blisko odbiorców, ale
hale są świetne, ponieważ masz więcej miejsca
do biegania i możesz dać więcej energii swojemu
show! A na stadionach jeszcze nie graliśmy
(śmiech).
Czy jest jakiś znany zespół, z którym chciałbyś
zagrać? Albo z kim byś zagrał i dlaczego?
Jest cała masa zespołów, z którymi chcielibyśmy
wystąpić... Exodus, Obituary, Demolition
Hammer, Candlemass, Iron Maiden... Lista
jest bardzo długa, (śmiech). Osobiście nie zagrałbym
z Jonas Brothers. Myślę, że to się
skończyłoby się niezła zadymą, (śmiech).
Pewnie tak, (śmiech)... Zresztą oni pewnie
biorą więcej kasy za występy. Czy da się zarobić
na życie, grając metal? Czy granie nadal
jest twoją pasja, hobby, czy może już zawodem?
Granie takiej muzyki i zarabianie pieniędzy, to
coś w rodzaju dwóch różnych rzeczy, ale my nie
mamy na celu zarobienia fortuny... Robimy to,
ponieważ lubimy grać, być na scenie, rozpętywać
piekło pod nią. Reakcja zadowolonego tłumu
jest zdecydowanie więcej warta niż jakieś
pieprzone papiery czy monety... Niestety, nie
można żyć bez pieniędzy, więc czasami to dość
trudne, ale zawsze jest jakieś rozwiązanie!
A jaka jest reakcja fanów na waszych koncertach?
Nasi fani to pasjonaci, więc naprawdę świetnie
jest dla nich grać. Oni się jednoczą, moshują,
krzyczą i dobrze się bawią. To jest naprawdę
niesamowite!
włosy. Liczy się to, co jest w twojej głowie!
Spójrz chociażby na S.O.D. (śmiech)!
Czy hasło, "Thrash till Death" ma sens w
dzisiejszych czasach?
Dla wielu, na pewno. Powiedziałbym: "Fuck
Yes!!!", ponieważ jest to świetny styl muzyczny,
pozwalający wyrzucić całe gówno, wściekłość i
cokolwiek w tobie tkwi, na zewnątrz... Nie ma
litości!
Lubisz Flotsam i Jetsam? Gracie w podobnym
stylu, ale trochę ostrzej.
A skąd pomysł, żeby grać amerykański thrash
w Belgii? Szczerze mówiąc, jesteście pierwszym
belgijskim zespołem thrash metalowym,
który znam. Jak popularny jest ten rodzaj
muzyki w Twoim kraju?
Nie powiedziałbym, że szczególnie chcieliśmy
grać amerykański "thrash". Nasza muzyka inspirowana
jest zespołami, które kochamy i wielbimy,
a pochodzą one z różnych krajów. Połączenie
tych wszystkich inspiracji, sprawia, że
gramy teraz, to co gramy! Belgia jest krajem
otwartym, jeśli chodzi o metal wszelkiego rodzaju.
To naprawdę super sprawa!
Foto: Evil Invaders
Większość zespołów zdecydowanie woli występy
na żywo, od pracy w studio. Ale są też
tacy, którzy nie lubią występować, chcą tylko
nagrywać albumy. Jak to jest w waszym przypadku?
Nie sądzę, żebyśmy byli, jak zespół studyjny.
Czujemy potrzebę, aby te nagrania zaprezentować
na scenie i pokazać je ludziom. Aby wyrazić
to, co czujemy i jak się czujemy... Nie możesz
tego zrobić w pełni, samym nagrywaniem
w studio.
Czy zdajesz sobie sprawę, że właśnie nagraliście
album, który mógłby równie dobrze, zostać
wydany w 1986 roku i narobiłby sporo
zamieszania, w ówczesnym świecie metalowym?
To ciekawa uwaga, (śmiech)! Zważywszy, że w
tamtym czasie wyszły bardzo dobre i bardzo
ciężkie płyty, takie jak "Reign in Blood"
Slayera, "Darkness Descends" Dark Angel,
"Obsessed by Cruelty" Sodom i "Beyond the
Gates" Possessed, żeby wymienić tylko kilka
najważniejszych... Były to najbardziej brutalne,
pieprzone, dźwięki muzyki, która ledwie od
dziesięciu lat istniała. I na pewno muszę
wspomnieć, że te albumy mają do dziś ogromny
wpływ na mój styl pisania!
Słuchałem waszej nowej płyty kilkukrotnie i
mam już ulubione utwory: "Mental Penitentiary",
"Feed Me Violence", "Oblivion" i
"Among the Depths of Sanity". Jakie są twoje
typy, i co usłyszymy na koncertach?
Moje osobiste, to również "Among the Depths of
Sanity", "Oblivion" i "Mental Penitentiary".
Teksty, a także stworzenie dźwięków do tych
utworów, wiele dla mnie znaczyło. Zebrałem w
nich wszystko, co działo się wokół mnie w tamtym
czasie i sprasowałem to w melodie. Wiesz,
życie czasem bywa trudne, a to pomogło mi
wrócić na właściwą ścieżkę! Z nowego albumu
zagramy "Mental Penitentiary", "As Life Slowly
Fades", "Feed Me Violence", "Broken Dreams in
Isolation" i "Oblivion". Oczywiście zależy to od
długości setu, (śmiech)! Musimy również
uwzględnić niektóre z naszych starych utworów!
Jak doszło do tego, że dzisiaj możemy moshować
przy waszej muzyce? Jednym słowem, jak
to się stało że, Świat poznał Evil Invaders?
52
EVIL INVADERS
Evil Invaders od samego początku otrzymało
wiele wsparcia od podziemia i jesteśmy bardzo
wdzięczni za to. Bez tego nie bylibyśmy tu,
gdzie teraz jesteśmy. Wielkie podziękowania
dla tych ludzi! Innym faktem, który wydaje mi
się dość ważny, jest to, że rzadko siedzimy na
tyłkach. Jesteśmy ciągle w podróży, aby zagrać
koncert. Sądzę, że jest to jedna z najważniejszych
rzeczy, aby utrzymać tę maszynę w ruchu
i rozpowszechniać się, gdziekolwiek możesz.
Pokazywanie się ludziom, jest kluczową sprawą,
(śmiech).
Wiele zespołów wzięło swoje nazwy od tytułów
utworów lub albumów ulubionych kapel.
Z wami było podobnie, czy to był zbieg okoliczności?
Czy wiesz, o jaki zespół pytam?
(Śmiech!), oczywiście i tak, nasza nazwa pochodzi
od tytułu albumu zespołu Razor! Ten
album jest kamieniem milowym w historii speed
metalu, ale uważamy, że to naprawdę fajny tytuł,
więc dlaczego nie użyć go, jako nazwy zespołu
!
Jak przebiega proces twórczy w Evil Invaders,
piszecie na próbach, w trasie, czy w studio?
Nasz proces twórczy jest wspólną pracą całego
zespołu. Zazwyczaj, Joe i Joeri siedzą razem i
dopracowują swoje pomysły, kombinują, łączą
riffy itd. Ja losowo wybieram swoje pomysły,
które później zamieniam w piosenkę w domu.
Potem przynoszę to na próbę i szlifujemy ją,
dopóki nie będziemy zadowoleni. Na koniec
Senne przynosi rytmy i tak powstają nasze
utwory. Nic specjalnego.
Czy wszyscy piszecie teksty i jak ewoluowały
one od czasów pierwszych wydawnictw? Czy
nadal pisujecie teksty o alkoholowym szaleństwie,
lub szybkiej jeździe samochodem? Na
"Feed Me Violence", już same tytuły sprawiają
nieco poważniejsze wrażenie.
Joe i ja byliśmy odpowiedzialni za liryczną stronę
"Feed Me Violence". Myślę, że wyrośliśmy
już z tematu: "Hej, śpiewajmy o tym, że chomikujemy
piwo i jedziemy 300000 kilometrów na godzinę".
Tamte teksty zostały napisane, kiedy byliśmy
młodsi. Życie nie wydawało się tak poważne w
tym czasie... "Feed Me Violence" od strony tekstowej
jest wg. mnie bardzo mroczna. Pozbieraliśmy
wszystkie te rzeczy, które nas frustrują,
denerwują i umieściliśmy je w tekstach. Obecnie
bardzo ważne jest dla nas aby liryki, miały
jakieś znaczenie, coś przekazywały. Wszystkie
teksty na nowej płycie takie właśnie są w naszym
odczuciu i zawierają wiele osobistych
emocji... Nasze codzienne problemy i walka z
pewnymi rzeczami, dały nam inspirację do napisania
tych utworów.
Foto: Evil Invaders
Czy inspiruje was rzeczywistość? Mam na
myśli to, co dzieje się w Europie, przemoc,
zamachy. Czy Belgia jest bezpiecznym krajem?
Jak powiedział Chuck Schuldiner: "Rzeczywistość
jest znacznie brutalniejsza niż demon". Więc na
pewno w jakimś stopniu to nas inspiruje. W
chwili obecnej wiele gówna jest na całym
Świecie. My skupiamy się jednak głównie na
problemach, które związane są z codziennym
życiem. Czyli miłość, nienawiść i depresja.
Zmaganie się z byciem częścią społeczeństwa,
konsumującego to całe gówno, które mu się
podaje, bez cienia refleksji, zastanowienia. Nie
mogę odpowiedzieć jednoznacznie, czy Belgia
jest bezpiecznym krajem... Teoretycznie nie jest
bezpiecznie nigdzie. Na całym Świecie są szalone
istoty, które starają się rozpowszechniać
swoje pieprzone pomysły za wszelką cenę, ale
nie powinniśmy się dać zastraszyć. Jeśli pozwolimy
im zasiać strach, to osiągają swój cel. Na
strachu ktoś robi ogromny interes... Ogólnie ja
czuję się bezpiecznie, tu gdzie mieszkam.
A kto przynosi najwięcej pomysłów? I jak
wybieracie utwory na album? W zespole panuje
demokracja czy tyrania, pod tym względem?
Jeśli chodzi o nową płytę, to ja przyniosłem
większość kawałków. A tak naprawdę bywa z
tym różnie. Przecież nie możesz być kreatywny
non stop i na zawołanie. Wybierasz w sumie
tylko niektóre pomysły, które ci się plączą we
włosach. Joe jest na przykład odpowiedzialny za
większość rzeczy z poprzedniego albumu. To
naprawdę zależy od tego, kto ma twórczy strumień,
w danym czasie! Jesteśmy demokracją.
Nie ma żelaznej ręki, która mówi nam, co musimy
zrobić, a która melodia będzie ok... Nasz
gust muzyczny, jest bardzo podobny, więc całkiem
łatwo nam się zgodzić, czy coś jest wystarczająco
dobre, czy nie. To idealna sprawa, bo w
przeciwnym razie byłoby trochę bólu dupy,
(śmiech).
Gracie niemal od dziesięciu lat. Nagraliście
do tej pory dwie EPki i dwa albumy (plus demo).
To nie dużo, jak na dekadę. Czy zgodzisz
się więc, że jakość jest ważniejsza od ilości?
Tak! Jakość ponad ilość! Nie chcemy niczego
nagrywać, dopóki nie będziemy pewni, że jest to
bardzo dobre. Jeśli uważamy, że niektóre utwory
nie są skończone, lub nie satysfakcjonuje nas
efekt finalny, nadal pracujemy nad nimi, dopóki
nie będziemy zadowoleni. To może trochę
potrwać, Dodatkowo fakt, że jesteśmy stale w
trasie, sprawia, że nieco trudniej jest stworzyć
nowe utwory w określonym przedziale czasowym.
Znam takie zespoły, które wydają albumy co
roku. To sprawia, że bardzo szybko się wypalają
twórczo. Jak Ty to widzisz?
Jeśli jest ciśnienie, że musisz się zmieścić w
określonym terminie, może to być trudne dla
każdego zespołu. To uniemożliwia maksymalne
wykorzystanie potencjału twórczego i sądzę, że
jest to bardzo smutne. Zespoły powinny mieć
wystarczająco dużo czasu, aby móc prawidłowo
pracować nad muzyką, żeby mogły mieć satysfakcję,
z tego, co stworzyły!
Wasza pierwsza EPka, miała komiksową
okładkę, przedstawiającą zombie, maltretującego
dziewczynę. Podobał mi się ten obrazek,
bo lubię taki styl rysowania. Kolejne wydawnictwa
już posiadają okładki rysowane zupełnie
inaczej. Dostrzegam tu pewną spójność i konsekwencję
w tworzeniu tożsamości zespołu.
Te "złe oczy" są bardzo charakterystyczne. Kto
odpowiada za okładki "Feed Me Violence",
"In For The Kill", "Pulses of Pleasure"?
Mario Lopez jest człowiekiem stojącym za
wszystkimi tymi obrazami. A "oczy" są już integralną
częścią tego zespołu. Skoro Megadeth
ma Rattleheada, Maiden Eddiego, to my
mamy "oczy"! (śmiech). Ta zmiana była czymś
naturalnym. Zombie są fajne, ale z czasem staliśmy
się poważniejsi, a więc i okładki naszych
płyt są inne.
Poważniejsi powiadasz... Czy w takim razie
można grać thrash metal jak Anthrax, w kolorowych
bermudach? Zagrałbyś?
Nie sądzę, żeby szorty pasowały do naszego stylu,
(śmiech). Ale na pewno byłoby to bardzo
wygodne!
Thrash metal to spontaniczna i energiczna
muzyka. Czy potrzebuje dziś spektakularnego
show, scenografii i efektów specjalnych? Czy
jednak to muzyka powinna być najważniejsza
podczas koncertu?
Nie potrzebujemy szalonej scenografii, smoków
strzelających ogniem z dupy, ale zawsze myślę,
że koncert jest czymś szczególnym... Ludzie powinni
dostać coś, co zapamiętają, co pozostaje
w głowie. Jeśli pójdę koncert i widzę cztery
EVIL INVADERS 53
statyczne osoby, które po prostu grają swój set,
to szkoda czasu. Mogę sobie posłuchać ich płyt
w domu... Oczywiście muzyka jest najważniejszą
rzeczą, ale moim zdaniem, na koncercie
nadajesz muzyce nową jakość, jeśli dołożysz coś
wizualnego, spontanicznego. To nie znaczy, że
musisz mieć scenę jak Iron Maiden... Wystarczy,
że ruszasz się na scenie, aby ludzie mogli
zobaczyć zaangażowanie i dobry show. To jest
to.
Pamiętam, gdy Kreator lub Metallica grali bez
dużej sceny i fajerwerków. Stare, dobre czasy.
Mile Petrozza (Kreator) zapytany wiele lat
temu o swoją edukację muzyczną, powiedział,
że pobrał zaledwie kilka lekcji gry na gitarze.
Czy w Evil Invaders są jacyś absolwenci szkoły
muzycznej? Czy jesteście po prostu samoukami?
Nikt z nas nie umie czytać nut... Większość
naszych umiejętności jest efektem nauki
własnej. Oczywiście, korzystaliśmy z porad jednego,
czy drugiego nauczyciela w drodze do
stawania się muzykami, ale nasze doświadczenia,
to w zasadzie efekt prób i błędów. Nie mam
pojęcia, co to jest np. dziewicze, płaskie B z
osłabionym 98 (nazwa pewnego dźwięku na
gryfie), ale mogę zagrać "Victim of Changes"
(Judas Priest) więc jestem w porządku,
(śmiech).
(Śmiech), no tak. A czy jakiekolwiek wykształcenie
pomaga, czy nie, w graniu metalu?
Edukacja zawsze pomaga. Nasza droga, aby stać
się muzykami, trwała znacznie dłużej niż z profesjonalnym
nauczycielem. Chociaż myślę, że
jeśli grasz tylko zgodnie z określonymi, sztywnymi
"regułami", trudniej jest ci wypracować
własny, niepowtarzalny styl.
Wkrótce przyjedziecie do Polski. Mamy tu
wielu thrash maniaków, którzy kochają muzykę.
Czego oczekujesz po koncercie w naszym
Foto: Evil Invaders
kraju?
Mam nadzieję, że ludzie będą zadowoleni i
wypiją z nami drinka! Nie oczekujemy niczego,
ponad to, żeby ludzie byli szczęśliwi.
A czego mogą się spodziewać polscy fani Evil
Invaders?
Szybkiego, ciężkiego, kruszącego czachy, high
speed metalu i chęci napicia się z Wami,
(śmiech).
Czy znasz jakieś polskie zespoły metalowe?
Jasne! KAT, Vader, Roadhog, Decapitated.
Kurcze, całkiem nieźle... Serdeczne dzięki za
rozmowę i do zobaczenia na koncercie!
Cała przyjemność po mojej stronie! Twoje
zdrowie!
Jakub Czarnecki
HMP: Wydawało mi się, że mam jeśli nie
wszystkie, to przynajmniej zdecydowaną większość
płyt Thin Lizzy. Tymczasem okazało
się, że jedną, zatytułowaną "In Ignorance We
Trust", musiałem przegapić i jej ukazanie się
było dla mnie sporym zaskoczeniem?
Hakim Krim: Myślę, że to komplement.
Owszem (śmiech). Żarty żartami, ale od 2013
roku regularnie co dwa lata wydajecie kolejne
płyty, utrzymane w stylistyce klasycznego
hard'n'heavy lat 70. i wczesnych 80. To pewnie
nie przypadek, że czerpiecie akurat z tego okresu
i dokonań prawdziwych gigantów ówczesnego
rocka?
No pewnie, lubimy dobrą muzykę. Późne lata
70. to dobra era dla mądrze wyprodukowanej
muzyki. Gitary brzmiały jak gitary, perkusja
brzmiała jak perkusja, bas jak bas, zresztą każdy
inny instrument brzmiał wtedy tak, jak brzmi w
rzeczywistości. To, co się później stało, było
prawdopodobnie spowodowane zbyt dużą ilością
kokainy, cyfrowymi procesorami efektów i
"kulturą MTV". Naprawdę nie robimy nic specjalnego.
Po prostu ustawiliśmy kilka mikrofonów
przed naszym sprzętem i graliśmy. Jeśli coś
przeciekło ze wzmacniaczy gitarowych do mikrofonów
perkusyjnych, zazwyczaj było to w
porządku. Z jakiegoś powodu unikanie stosowania
drogich ekspanderów, mega kompresorów i
surowego pogłosu wydaje się obecnie czymś niezwykłym.
Nie żałujecie czasem, że nie było wam dane
urodzić się nieco wcześniej? Bo zaległości muzyczne
można oczywiście nadrabiać w każdej
epoce, a świetna płyta z 1972 roku w żadnym
razie nie traci na wartości w roku 2017, ale jednak
możliwość poznania jej w momencie premiery,
emocje z tym związane, etc., etc. nie są
już jednak takie same jak w tamtej epoce?
Nie jestem tego rodzaju romantykiem. Podobają
mi się obecne czasy z tanimi lotami, internetem,
nauką i wszelkimi udogodnieniami jakie
mamy. Pewnie, że niektóre rzeczy z przeszłości
wydają się jakby fajniejsze, ale tak naprawdę nic
na tym nie zyskało, że wszystko staje się nostalgiczno-szalone.
Uważam jednak, że nowoczesną
architekturę i projekty samochodów mamy teraz
najbrzydsze w całej historii ludzkości.
Z drugiej strony jednak zyskaliście też szansę
poznania wielu współczesnych zespołów, dlatego
też w waszej muzyce słyszę echa nie tylko
Lizzy czy Wishbone Ash, ale też grup NWO
BHM pokroju Iron Maiden, czy Metalliki -
starsze grupy nie miały jednak w latach 60. i
70. tylu źródeł inspiracji?
Zespoły z lat 60. i 70. miały mnóstwo wzorców,
którymi mogły się inspirować. Oczywiście, nie
brzmią one teraz tak ciężko jak kapele z obecnych
czasów, ale wciąż słychać, że miały w rękawach
mnóstwo fajnych trików. Muzyka ewoluuje
i jestem wdzięczny za życie w czasach, w
których jest jej tyle do odkrycia i naprawdę łatwo
się ją tworzy.
Momentami słyszę również na tej płycie, że
darzycie estymą nie tylko klasycznego bluesa,
ale również bardziej progresywne granie, co
słychać choćby w "Part Of Me"?
Tak, ten utwór kończy się nieco dziwacznymi
akordami. Czasem tak się dzieje. Ale wydaje mi
się, że jest to słuszne. Aktualnie słuchamy bardzo
różnej muzyki. Podchodzi mi stary soul i
cokolwiek co uznam za fajne. Zazwyczaj mówię,
że słuchamy wszystkiego od Abby po Darkthrone.
Inspiracja czai się wszędzie. To nie musi
być wcale to o czym myślą zapatrzone w
heavy metal dzieciaki (Black Sabbath, pedały
fuzz, koty, mocna kawa)…
54
EVIL INVADERS
Jakoś ostatnimi czasy często mam okazję poznawać
nowe zespoły grające w starym stylu i
zdarza się, że w rozmowie z nimi poruszam
nurtujący mnie problem: dlaczego ten modny
obecnie nurt określa się mianem retro rocka,
skoro takie granie nigdy nie straciło na aktualności,
jest wciąż żywe, wręcz ponadczasowe?
Ludzie chyba po prostu lubią kategoryzować
rzeczy. Osobiście przestało mnie to obchodzić.
Słuchacze mogą więc określać naszą muzykę jak
zechcą, jak również sami zachodzić w głowę, by
wymyślić jakiś sprytny pomysł na opisanie
czegoś lub znalezienie podobieństwa do czegoś.
Nigdy nie pojmowałem, dlaczego ludzie tak się
tym przejmują. Dobry kawałek to dobry kawałek,
jeśli cię zaintrygował, posłuchaj go i zrelaksuj
się. Jeśli ci to coś da, to właśnie o to chodzi.
Całe to analizowanie i dzielenie jest po prostu
niepotrzebne i głupie. Nie o to w tym wszystkim
chodzi.
Inspiracja czai się wszędzie
Ten szwedzki zespół przebojem wdarł się do czołówki
ciężkiego rocka, z każdą kolejną płytą zyskując
coraz więcej fanów. Najnowsza "In Ignorance
We Trust" pewnie też zachwyci zwolenników
konkretnego grania spod znaku
Thin Lizzy czy UFO, a śpiewający gitarzysta
grupy opowiada nam o wszystkim, łącznie z
tym, dlaczego woli traktor od Mercedesa i
jak postrzega cały trend retro rocka:
się na "uczuciu" niż podejmowaniu prób bezbłędnego
przywalenia. Dziwne, że aż tylu ludzi
wydaje się tego nie rozumieć. Co więcej, obecnie
wiele zespołów wydaje się być tworzonych
przez muzyków nie aż tak dobrych jak dawniej,
w sensie umiejętności nadania numerowi wiarygodności
i odpowiedniej dynamiki.
To może kiedyś pokusicie się o nagranie płyty
w studio na tzw. setkę, co jak przypuszczam
oddałby na niej w niemal 100% koncertowy
sound Dead Lord?
Wszystkie nasze albumy nagraliśmy tak, jakbyśmy
grali te numery na żywo. Oprócz niektórych
Owszem, lubimy to. W ten sposób utwory brzmią
bardziej jak "ten sam zespół". Jeśli ludzie po
prostu piszą na własną rękę, będzie się to zawsze
wydawać mniej ujednoliconym brzmieniem.
Nie unikacie winylowych splitów, wasze albumy
też ukazują się na tym nośniku, najnowszy
nawet w kilku wersjach kolorystycznych -
wbrew temu co wieszczą pesymiści wygląda
na to, że zwyczaj wydawania płyt na fizycznych
nośnikach przetrwa, przynajmniej
wśród fanów rocka?
Tak, winyle wydają się być nie do powstrzymania.
Dobrze jest, gdy muzyka jest fizycznie zapisana
na nośniku analogowym.
Dostrzegacie też jednak zasięg oddziaływania
nowoczesnych technologii, bo "In Ignorance
We Trust" jest też dostępny jako digital download
i w streamingu?
Pewnie, czemu nie? Nie sądzę, że to ja mam
decydować, jak ludzie powinni słuchać muzyki.
Przesyłanie strumieniowo danych przez telefon
wydaje się łatwiejsze niż przez ogromny gramofon,
nieprawdaż?
Dokładnie. Wydaje mi się też, że do pewnego
znużenia współczesnym rockiem czy ekstremalnym
metalem wśród słuchaczy mogło
przyczynić się też zbyt syntetyczne brzmienie
wielu płyt, stąd ten, niemal masowy, powrót
do organicznego, naturalnego brzmienia?
Zgadzam się. W świecie w którym każdy ma
sztuczne cycki i Mercedesa, fajnie jest żyć bez
makijażu i prowadzić traktor.
Wy też spełniliście swoje marzenie, bo "In
Ignorance We Trust" udało wam się nagrać w
analogowym Cuervo Recording Service w
Madrycie?
Nie posunąłbym się aż tak daleko, by nazywać
to spełnieniem marzenia. Miło jest móc odwiedzać
różne miejsca i tam nagrywać, ale cena
biletu na samolot do Madrytu jest prawie taka
sama jak bilet na pociąg do Goeteborga. Mimo
wszystko, jest to fajne.
Nie mieliście problemów z przestawieniem się
na taki tryb pracy? Cyfrowe edytowanie ścieżek
jest może i bezduszne, ale z drugiej strony
jednak praktyczne, bo przy nagrywaniu na taśmę
w razie błędu wszystko trzeba powtarzać
od początku?
Błędy są dobre. Bez nich, rock nigdy nie byłby
idealny. To rodzaj idei rocka ze świata Hollywood
i Jacka Danielsa. Ten rodzaj rocka znaczy
tyle dla prawdziwej muzyki, ile Disney w kategorii
filmowej. Wypolerowany i pozbawiony
swej prawdziwej brzydoty. Piękno tkwi właśnie
w wadach. Gdy Chuck Berry podkręcił swoje
wzmacniacze aż do granicy zniekształcenia
dźwięku, stało się tak dlatego, że brzmiał niedoskonale.
I prawdopodobnie wkurzył też tym
niektórych ludzi. The Rolling Stones prawdopodobnie
nigdy nie nagrali piosenki bez popełnienia
przynajmniej jednego błędu. I zapewne
wszystkie stare, klasyczne nagrania zostały
zrobione szybko i z brudem. Bardziej skupiano
Foto: Sergio Albert
solówek i wokali. Gdy rozpoczynamy nagrywanie,
wokale nigdy nie są zrobione na czas, ale ja
wolę najpierw skupić się na jednej rzeczy i dopiero
potem wziąć się za kolejną. Jeśli chodzi o
ścieżki rytmiczne, wszystkie nagrywamy w tym
samym pomieszczeniu. Mamy też trochę nagrań
na żywo z koncertów, więc może kiedyś
gdzieś je umieścimy.
Uwinęliście się z nagraniami w 10 dni - byliście
pewnie świetnie przygotowani do tej sesji,
zważywszy, że zarejestrowaliście w tym czasie
aż 12 utworów?
Nie. Nigdy nie jesteśmy wystarczająco przygotowani.
Podstawowe struktury utworów zwykle
mamy gotowe. W ciągu pierwszych dwóch dni
nagraliśmy więc podstawy (perkusja, gitary i
bas). Resztę czasu spędziliśmy na pisaniu i nagrywaniu
wokali i solówek. I nieco przeszkadzajek,
oraz kilka innych dziwnych instrumentów.
Wasze oldschoolowe podejście do procesu
twórczego podkreśla też fakt, że pracujecie nad
wszystkimi utworami zespołowo, na próbach,
podczas których każdy z was ma wpływ na
ostateczny kształt każdej kompozycji?
Niby tak, jest jednak pewne ale... Nie ma jednak
lepszej promocji od koncertów, a wy gracie
naprawdę dużo, w tym często na najrozmaitszych
festiwalach - to chyba najlepsze potwierdzenie
tego, że muzyka Dead Lord dociera
do coraz większego grona słuchaczy. Liczycie,
że z pomocą Century Media uda wam
się wejść na jeszcze wyższy poziom, kiedy nawet
ludzie nie będący fanami rocka będą kojarzyli
waszą nazwę, tak jak obecnie Maiden,
Black Sabbath czy Led Zeppelin?
Dopóki ludzie pojawiają się na koncertach, jestem
zadowolony. To, czy ludzie którzy nie lubią
naszej muzyki, wiedzą kim jesteśmy, nie jest
ważne. Dni gwiazd rocka minęły, a ja osobiście
dbam tylko o dobrą muzykę i solidne koncerty.
Century Media jest świetne i zawsze na koncercie
pojawia się ktoś od nich by powiedzieć
"cześć!", co naprawdę doceniamy.
Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki,
Karol Gospodarek
DEAD LORD 55
napisałem. Ale mieliśmy też trochę czystych
wokali w kilku coverach, które zrobiliśmy, w
szczególności "The Hammer", "Death Comes
Ripping" i "Prowler" - z naszych EPek.
Soren Crawack: Witam, nazywam się Soren
Crawack. Jestem gitarzystą rytmicznym, wokalistą
i głównym autorem piosenek w Impalers.
Dziękujemy za poświęcony czas, i pytania dla
ze-społu.
HMP: Hej, witaj. Co słychać w kraju Kinga
Diamonda i Mercyful Fate? Wielu polskim
fanom, Dania kojarzy się właśnie z nimi.
"Powodem, dla którego stajemy na scenie,
aby grać naszą muzykę, jesteście Wy''
Z czym kojarzy wam się Dania, oprócz nieszczęsnego Czesława Mozila?
Mnie na pewno z Mercyful Fate, Pretty Maids, mostem łączącym Kopenhagę ze
szwedzkim Malmo... a od jakiegoś czasu również z Impalers. Przyznaję bez bicia,
że dopóki nie miałem okazji obcowania z ich nowym dziełem, nie wiedziałem o
istnieniu tej hordy. Czas nadrobić braki w muzycznej wiedzy, bo naprawdę warto.
Zespół wydał właśnie świetny album pt."The Celestial Dictator" i zagrał nawet
koncert w Polsce. Niestety nie mogłem być. Udało mi się za to pogawędzić z
Sorenem, wokalistą i gitarzystą Impalers.
to jako komplement.
A więc o Kreatorze. Moimi ulubionymi płytami
są: "Pleasure to Kill ", "Terrible Certainly",
"Ekstreme Aggression" i " Coma of Souls
". Słyszę podobną energię w waszej muzyce.
Natomiast nowe albumy Kreatora nie mają
już tego jadu, mocy i gniewu. A jaka jest twoja
opinia?
Czyj to był pomysł, aby urozmaicić agresywną
muzykę, delikatnymi fragmentami i czystym
śpiewem? To zdecydowanie wzbogaca
cały album i czyni go bardziej interesującym.
Ale myślę, że można było na przykład nagrać
cały album w klimacie pierwszych trzech
piosenek i prawdopodobnie też byłoby dobrze.
To nie był w zasadzie pomysł. To wyszło spontanicznie,
naturalnie. Zacząłem pisać refreny i
linie melodyczne, których po prostu nie można
było wykrzyczeć, jak kiedyś. To nie brzmiałoby
dobrze. Zawsze chciałem śpiewać czysto, ale
uważałem, że nie jestem wystarczająco dobry.
Kiedy więc muzyka zaczęła się kształtować w
ten sposób, powiedziałem sobie: "Okej, spróbujemy
tego czystego śpiewu w kilku utworach." Myślę, że
to się bardzo dobrze sprawdziło i mam nadzieję,
że będę robił to w przyszłości na kolejnych albumach.
Ale tylko jeśli takie wokale będą mi
pasować do muzyki. Co do nagrywania całego
albumu, w stylu pierwszych trzech kawałków,
tak, na pewno to byłoby wykonalne. Zrobiliśmy
to już wcześniej. Pierwsza płyta "Power behind
the Throne" jest właśnie taka. Drugi album też
jest prawie taki (poza balladą). Ale każdy thrashowy
zespół tak gra, więc chcieliśmy trochę
pomieszać .
56
Ewentualnie jeszcze z Larsem U, (śmiech)... A
już niedługo pewnie i z Impalers. W ubiegłym
roku spędziłem kilka miesięcy w Szwecji. Widziałem
nawet 8 kilometrowy most z Malmö
do Kopenhagi, przez Bałtyk. Byłem pod wrażeniem,
niestety nie miałem okazji nim jechać.
Często jeździcie przez ten most do Szwecji?
Oczywiście, byliśmy w Kopenhadze wiele, wiele
razy. Jednak rzadko zdarza nam się jeździć
przez most do Szwecji.
"The Celestial Dictator" to mój pierwszy kontakt
z waszą muzyką. Jestem pod wrażeniem i
chętnie poznam resztę wydawnictw. Ta agresja
i motoryka, znana ze starych albumów
Kreatora. Uwielbiam to. Czy Mille Petrozza
uczył cię śpiewać? (Śmiech)... Dzisiaj to on
mógłby uczyć się od Ciebie.
Kreator był wielką inspiracją dla mojego stylu
śpiewania, szczególnie na początku. Myślę, że
Mille miał świetny, agresywny wokal, który po
prostu rozrywał głośniki. Nie wiem, czy mógłbym
go czegoś nauczyć, (śmiech), ale przyjmę
IMPALERS
Foto: Impalers
Uwielbiam te wszystkie płyty, ale uwielbiam też
ich najnowsze utwory. To nie jest dokładnie ten
sam Kreator co dawniej, ale wciąż jest naprawdę
cholernie dobry. Szczególnie "Phantom
Antichrist". To świetny album i to było coś, z
czego czerpaliśmy wielką inspirację, podczas
tworzenia naszego poprzedniego albumu, "God
from the Machine". Wydaje mi się nawet, że
słychać to także na "The Celestial Dictator ".
Trochę bym polemizował, bo ja jednak słyszę
echa tych starszych albumów. Niespodzianka
następuje natomiast w utworze "Into Doom",
gdzie słychać czysty śpiew. Potem wokale są
już mieszane, raz czyste i a raz agresywne...
czy to wciąż Soren? To Ty? Jeśli tak, to świetna
robota.
Tak, wciąż ja. Na ostatnim albumie mieliśmy
podobną balladę ("Beyond Trinity") i stwierdziliśmy,
że to brzmi dobrze. Więc próbowałem
pójść nieco dalej i zaśpiewać bez żadnych wrzasków
na "Into Doom". To zdecydowanie najbardziej
osobista piosenka, jaką kiedykolwiek
Generalnie podoba mi się cały album, ale
moimi ulubionymi utworami są "Terrestrial
Demise", "Terrorborn", "The Celestial Dictator",
"Antythesis", "Color Me White"... Czy
fani będą mogli usłyszeć je na koncertach?
Cieszę się, że je lubisz! To też prawdopodobnie
moje ulubione. Teraz gramy "Terrestrial Demise",
"Color Me White" i "Sun" na naszych
gigach. To trzy utwory, do których nagraliśmy
teledyski, więc warto zacząć od nich. Ale na pewno
będzie ich więcej. Myślimy o graniu "The
Celestial Dictator" i "Into Doom" w niedalekiej
przyszłości.
Teledysk do "Color me White" wzbudza pewne
kontrowersje... Subkultura metalowa jest
często postrzegana przez pryzmat narkotyków,
co nie ma przełożenia na rzeczywistość.
Odsetek osób uzależnionych od narkotyków,
wśród metalowców jest niewielki, w porównaniu
do innych subkultur. Na końcu filmu
pojawia się też hasło: Escobar nie akceptuje
używania narkotyków. Jakie masz doświadczenia
z narkotykami?
Nie sądzę, żebym kiedykolwiek spotkał prawdziwych
narkomanów w metalowej subkulturze.
Każdy, kogo znam, kto ma do czynienia z
używkami, robi to na całkowicie kontrolowanym
poziomie. Biorąc pod uwagę nasze doświadczenia
z narkotykami, można uczciwie powiedzieć,
że wszyscy ich używaliśmy. Różnego
rodzaju. Osobiście nie mam nic przeciwko
narkotykom. Jeśli możesz sobie z tym poradzić
i nie masz ochoty wciągać kreski, we wtorkowe
popołudnie, to co jest z tym nie tak? Nie uważam
tego za bardziej szkodliwe, niż chlanie na
umór, w każdy piątkowy wieczór. A co jeśli palisz
jointa lub robisz ściechę, od czasu do czasu?
To dobra zabawa, dopóki to nie przejmuje kontroli
nad tobą. Więc się pieprzcie, bo to moja
sprawa. Takie jest moje zdanie.
Ok. Każdy ma swój pogląd na używki. Ja mam
ten etap za sobą, więc raczej nie jestem zwolennikiem
dragów. Czy planujecie zrobić więcej
klipów wideo do utworów z "The Celestial
Dictator"? Jeśli tak, to do których?
Chcemy zrobić jeszcze jeden lub dwa. Prawdopodobnie
stanie się to wiosną, by ponownie
wzbudzić zainteresowanie albumem. Mam
świetny pomysł na "Into Doom", ale to prawdopodobnie
zbyt kosztowna idea. Myślimy także
o "Terrorborn" lub "Antithesis".
Album promuje także singiel "Sun". Dlaczego
akurat ta kompozycja? Okładka "Sun" jest fragmentem
obrazu z "The Celestial Dictator ",
ale w innym kolorze. Sama grafika do "The
Celestial Dictator " jest ciekawa... Ta pasożytnicza
istota, przejmująca Ziemię... Kto ją
stworzył?
"Sun" wydawało się być doskonałym podsumowaniem
całej płyty, dlatego wybraliśmy to na
pierwszy singiel. Miał fascynujące intro, wściekłe
i agresywne riffy i zwrotki, a także czysty
śpiew. Wszystko, co najlepsze w naszej muzyce
było w nim zawarte. Dzieło na okładkę płyty,
zostało stworzone przez All Things Rotten
(Andrej Bartulovic). Nawiązuje do jej tytułu, ale
niekoniecznie ma związek z tekstem utworu.
Nie mogłem być na waszym koncercie, czego
żałuję. Jak wrażenia po kontakcie z polskimi
thrashers? Czy przyjedziecie po raz kolejny do
nas?
Mamy nadzieję wrócić. Zawiodła promocja,
więc nie pojawiło się zbyt wiele osób, co uważam
za żenujące. Ale wrócimy.
Czy znasz muzykę metalową z krajów takich
jak mój? Czy są jakieś polskie zespoły, które
zrobiły na Tobie wrażenie?
Z pewnością znam jakiś metal z Polski. Oczywiście,
są Behemoth i Vader. Lubię też Kat.
Ale nie znam wielu zespołów poza tymi, przepraszam.
(Śmiech) nie ma za co. Jaka jest obecna skandynawska
scena, jaki metal jest popularny?
Niedawno dowiedziałem się, że w Norwegii
oprócz black metalu jest sporo thrash metalowych
zespołów. I są naprawdę dobre. A w
Danii?
Dania jest krajem totalnego death metalu. W
Danii jest wiele, wiele death metalowych i tylko
kilka thrashowych zespołów (może łącznie 5-6,
w tym Artillery). Jest też dość mocna scena folk
metalowa, ale to nie mój styl, więc nie wiem o
nim zbyt wiele
Foto: Impalers
Foto: Impalers
Czy Duńczycy znają i doceniają, stare zespoły,
takie jak Mercyful Fate i King Diamond,
Artillery czy nawet Pretty Maids?
Mercyful Fate, a szczególnie King Diamond
są tutaj, jak bogowie. Z drugiej strony, kiedy
widzę na koncercie Artillery, tylko 100 osób,
czuję wstyd i zażenowanie. Są jednym z moich
ulubionych zespołów i stworzyli jedne z najlepszych
albumów w historii muzyki, więc nie rozumiem.
W przyszłym miesiącu gramy z nimi
na sześciu koncertach. Powinno być zabawnie.
Cieszę się, że wspomniałeś o Pretty Maids. Byli
jednym z zespołów, który wciągnął mnie w
heavy metal i wydaje mi się, że albumy takie jak
"Sin-Decade" i "Future World" są jednymi z
najlepszych w historii.
Czy słyszałeś album Denner/Shermann ,
"Masters of Evil", muzyków Mercyful Fate?
Świetna płyta moim zdaniem.
Tak. Spotkałem ich nawet kilka razy i rozmawiałem
z nimi chwilę. Z całą pewnością to świetna
rzecz!
Kiedy byłem młody, chciałem grać muzykę
bardzo podobną do waszej... Niestety, zabrakło
nam determinacji i wytrwałości. Skończyliśmy
na kilku występach w klubach. Czy
jesteście samoukami i co was determinuje do
doskonaleniu swoich umiejętności?
Tak, Wszyscy jesteśmy samoukami. Nie sądzę,
żebym poprawił moją grę na gitarze w ciągu
ostatnich kilku lat. Przynajmniej niewiele. Po
prostu staram się wymyślać rodzaj muzyki, którą
sam chciałbym słuchać. A jeśli nie wychodzi,
próbuję to poprawić. Do skutku.
Koncerty. Kluby czy hale?
Cóż, kluby są fajne i kameralne, a ja to lubię.
Ale hale mogą być równie klimatyczne. Wszystko
zależy od odbioru przez publikę. Staramy
się mieć kontakt z ludźmi. Powinieneś być w
stanie dotrzeć do faceta, zarówno tego z tyłu,
jak i tego z przodu. Tak, żeby obydwaj wyszli
z koncertu z poczuciem, że to był świetny, pieprzony
gig. W halach na pewno jest więcej swobody,
ze względu na większą scenę i też to lubię.
Kto jest głównym twórcą muzyki i tekstów w
Impalers? Czy zdarza wam się pisać coś w
studiu, przed nagraniem albumu?
Głównie, to ja piszę wszystkie teksty i większość
muzyki, ale Thomas (gitara prowadząca)
również dobrze w tym odnajduje. Pozostali
dwaj, podrzucają swoje pomysły tu i tam. Działa
to świetnie. Przy "The Celestial Dictator"
pierwszy raz się zdarzyło, że pisaliśmy utwory,
gdy byliśmy w studiu. Ale muszę powiedzieć, że
wolę mieć gotowy cały materiał, przed wejściem
do studia, więc prawdopodobnie nie powtórzymy
tego w przyszłości.
Czy obecnie w Danii działa jakakolwiek cenzura,
jeśli chodzi o muzykę, sztukę? Polska
wydaje się dziś powracać do czasów średniowiecza.
Cenzuruje się wypowiedzi, odwołuje
niektóre koncerty, pozywa się artystów za
tzw. obrazę uczuć religijnych itd. Tytuł waszego
albumu mógłby również zostać ocenzurowany,
(śmiech)...
Cenzura jest w Danii prawie nielegalna, więc nie
powiedziałbym, że mamy coś takiego. Oczywiście
nadal prasa manipuluje prawdą i tak dalej,
ale rzeczywistej prawdziwej cenzury nie ma .
Kto jest niebiańskim dyktatorem z waszego
albumu?
To "bóg". Chodzi o to, że niektórzy ludzie są
niewolnikami reguł, narzuconych im przez tak
zwane "święte księgi" - czy to Biblię, Koran, czy
Talmud. Chodzi o utraconą wolność, dosłownie.
Dlaczego ludzie pozwalają się zniewalać
tej totalitarnej dyktaturze? Gdzie, podobno,
ktoś czuwa nad tobą w dzień i w nocy, aby kontrolować,
czy nie robisz rzeczy, które są zabronione.
Więc możesz pójść do nieba, kiedy
umrzesz, a jeśli ci się nie udało, do piekła, by
IMPALERS
57
palić się całą wieczność. Uważam, że jest to
podły i zły pomysł. Bzdury wymyślone i zapisane
przez starożytnych ludzi, bez żadnej
wiedzy naukowej.
Jaki jest zatem twój stosunek do religii,
jakiejkolwiek?
Praktykuj sobie, co chcesz, niezależnie od tego,
w co wierzysz. Ale rób to dla siebie i nie narzucaj
swojego światopoglądu innym, ani bezpośrednio,
ani pośrednio. A tak szczerze powiedziawszy,
uważam religię za nieracjonalną i wysoce
nielogiczną. Moim zdaniem jest to rak na ludzkiej
rasie i największe zagrożenie dla nas, jak
i wszelkiego życia na tej planecie.
Co myślisz o zespołach odnoszących się w
swoich utworach do dawnych wierzeń skandynawskich?
Przyznaję, że wiele takich zespołów
jest bardzo popularnych w Polsce.
Nic mnie to nie obchodzi. To przebieranka, to
sztuczka. Czy fajnie jest śpiewać o Wikingach i
Odynie? Pewnie. Ale żaden z tych ludzi nie
wierzy, że Odyn jest postacią historyczną lub
boską. Bo to jest głupie. Tak, to fajne, nośne
historie, ale tylko o to chodzi. Jedno jest pewne.
Nigdy nie usłyszysz, jak śpiewamy rzeczach
znanych z okładek Manowar.
Jaki jest twój stosunek do płyt winylowych?
Czy zamierzacie wydawać swoje albumy na
tych tradycyjnych nośnikach? Iron Maiden
powiedzieli przed laty, że będą wydawać winyle,
dopóki ich fani je kupują.
Obecnie prowadzimy kampanię Indiegogo, aby
wydać "The Celestial Dictator" na winylu. Mamy
nadzieję, że się to uda, ponieważ wielu ludzi
o to prosi, ale nie możemy sobie teraz na to pozwolić.
Jeśli się powiedzie, wykorzystamy pieniądze
z dotychczasowej sprzedaży, aby sfinansować
tłoczenie również innych naszych albumów.
Zastanawiasz się, jak będzie wyglądać będzie
twoja kariera muzyczna za 15, 20 lat? Czy
nadal będziecie nagrywać takie albumy jak
"The Celestial Dictator" ? Czy staniecie się
podobni do Metalliki i zostaniecie metalowymi
celebrytami? Czy może podążycie drogą
58 IMPALERS
podobną do tej, jaką obrał Slayer?
Życie z muzyką jest i zawsze było moim marzeniem.
Oczywiście nie mogę przewidzieć, co
przyniesie przyszłość. Wiem, że wszyscy kochamy
thrash metal, i będziemy kontynuować
nagrywanie muzyki i granie koncertów tak długo,
jak długo czujemy, że ludzie chcą, żebyśmy
tu byli. W ubiegłym roku zyskaliśmy trochę
popularności, więc mamy nadzieję na przyszłość.
Ale to kosztowało nas dużo ciężkiej pracy
i wiele poświęceń. Wiele wyrzeczeń nas jeszcze
czeka abyśmy odnieśli prawdziwy sukces. Nie
potrafię powiedzieć, jakim zespołem będziemy
za 10 lat, ponieważ nie wiem, gdzie się wtedy
znajdę. W tej chwili jestem pewien, że nadal
będę siedział w thrash metalu (bo dlaczego
nie?). Ale kto to naprawdę wie? Jestem pewien,
że będziemy kontynuować definiowanie naszego
brzmienia tak, jak zaczęliśmy to robić na
"The Celestial Dictator". Piszę teraz zupełnie
Foto: Impalers
inny materiał. Muzykę, którą mam nadzieję
ukończyć na Halloween w przyszłym roku. Będzie
ciężka, a częściowo też i szybka, ale nie
będzie to thrash.
Czy chcesz coś powiedzieć wszystkim tym,
którzy byli na waszym koncercie i tym, którzy,
po wysłuchaniu płyty, będą chcieli was zobaczyć?
Mam szczerą nadzieję, że przyjdziecie na nasze
koncerty. Jeśli podoba wam się nasza muzyka,
pokochacie nasze show. To wam mogę obiecać.
Uściśniemy każdemu rękę i napijemy się z każdym
z was piwa. Ponieważ powodem, dla którego
stajemy na tej scenie, aby grać naszą muzykę,
jesteście Wy! Tak więc dziękuję i mam
nadzieję, że wkrótce zobaczymy, jak machacie
swoimi pieprzonymi głowami, w pierwszym
rzędzie.
Dziękuję za rozmowę i również mam nadzieję,
że się zobaczymy na koncertach!
Jakub Czarnecki
HMP: Rozmawiamy na kilka dni przed premierą
albumu. Jesteś podekscytowany faktem
premiery pierwszej płyty Venom Inc.?
Tony "Demolition Man" Dolan: Tak i to bardzo.
Graliśmy teraz kilka koncertów festiwalowych.
Jak po raz pierwszy zagraliśmy "Ave Satanas"
reakcja publiki była genialna. Na następnych
koncertach ludzie już śpiewali z nami.
Jak długo komponowaliście ten album?
Wiesz co, nigdy nie chcieliśmy nagrać płyty. W
prawdzie przymierzaliśmy się do tego kiedyś i
mieliśmy jakieś tam nagrania. I tak przed świętami
Jon Zazula chciał zobaczyć nagrania demo.
Ja nigdy nie chciałem wchodzić w ten biznes,
szukać wytwórni i takie tam. Chciałem po
prostu grać dla fanów. Dema się spodobały i po
dwóch tygodniach mieliśmy już duży kontrakt z
Nuclear Blast. Dwa miesiące nam zajęło wszystko.
Niby szybko, ale dla mnie dobrze bo wszystko
było świeże. Nie poprawialiśmy się i nie
staraliśmy się nagrać znowu tych samych płyt.
Chcieliśmy nagrać to tak jak czujemy, dlatego
ten album jest dla mnie bardzo szczery. Jest dedykowany
wszystkim słuchaczom, fanom, fotografom,
dziennikarzom, tobie. Tytuł to nic więcej
jak nasz hołd dla was. To jest nasze powiedzenie
wam - dziękuje.
Mimo wszystko na albumie są momenty, które
spokojnie pasowałyby do kultowego "Black
Metal". Mam tu na myśli "Metal We Bleed" i
"Forget in Hell".
No tak masz racje. Mantas pisał riffy i nawet
mi proponował, żebym wysyłał swoje pomysły,
ale stwierdziłem, że to co on robi jest świetnie i
nie chce w to ingerować. Bał się, że to może iść
w złą stronę. Powiedziałem mu, że jedyne co
musi robić to komponować i grać jak Mantas i
wszystko powinno się udać. Jedyne co musieliśmy
zrobić to być ze sobą szczerzy. Wiele zespołów,
zwłaszcza późny Venom chce się podlizać
fanom i nagrywają wszystko tak, żeby im się
podobało i nie są do końca ze sobą szczerzy. I
tak właśnie nie chcieliśmy nic kopiować tylko
być ze sobą kompletnie szczerzy. Przez co efekt
końcowy jest taki jak jest. Szczery. Tamten album
też był szczery.
Z drugiej strony macie na albumie taki industrialny
numer "Dein Fleisch". Brzmi on jak
skrzyżowanie Rammsteina z Venom.
Tak jest, masz racje! Wszyscy lubimy ten zespół,
ale nigdy nie chcieliśmy być nimi. Nie możemy
grać tak jak oni bo tylko oni tak umieją
grać. Jedyne co mogliśmy zrobić to stworzyć
taki klimat kompozycji. Tak jak w black metalu,
na przykład. Przesłaniem tego utworu jest to, że
w każdym z nas jest mała perwersyjna osoba.
Jest ona uśpiona przez to w jakim środowisku,
żyjemy: praca, dom, praca. Możliwe, że gdybyśmy
żyli w innym środowisku wszystko by
wyglądało inaczej. Po to potrzebujemy wakacji.
Chcę przekazać, że przez to wszystko, wygląda
to tak, jak by ludzie na zewnątrz byli szczęśliwi,
ale jednak w środku nie wszystko gra. Chcą czegoś
więcej. Wracając do tematu nic nie kopiowaliśmy
po prostu oddaliśmy w tym utworze
nasze inspiracje. Każdemu to może się kojarzyć
z czymś innym i to jest właśnie wspaniałe w
muzyce, że jeden efekt na każdego działa to
inaczej.
Jesteś autorem wszystkich tekstów na płycie?
Ja i Mantas. On napisał całą muzykę. Mogłem
pisać muzykę ale bardzo mi się podobało to co
stworzył Mantas.
Czy tekst "The Evil Dead" jest o tym starym
horrorze?
To jest nasze powiedzenie wam - dziękuje
Stało się, Venom Inc debiutuje albumem o enigmatycznym tytule "Ave".
Pierwszym singlom udało się wzbudzić pewne kontrowersje w internecie i zaciekawienie
fanów w jaką stronę pójdzie zespół 2/3 oryginalnego składu legendarnego
Venom. O nowej płycie, lecz nie tylko o niej opowiada mi przesympatyczny
i wygadany Demolition Man.
Gdy pierwszy raz usłyszałem ten riff skojarzył
mi się z pierwszymi albumami Ozzego. Z powodu
fryzury nie mogę mieć takiego image jak
Ozzy więc musieliśmy postawić na coś innego.
Chciałem jeszcze umieścić tam nazwę zaprzyjaźnionego
zespołu z Włoch, Necrodeath, a
utwór o nekromancie, który chce wskrzesić trupy
pasuje idealnie do tego.
Jesteś fanem horrorów? Jaki ostatnio horror
widziałeś?
Ostatni jaki widziałem to był chyba "Ring", mój
ulubiony. O tym mógłbyś pogadać dużo z Mantasem
bo on uwielbia takie filmy. Ja rzadko
oglądam filmy. Jak już mam coś wybrać z tego
to bardzo lubię "Lśnienie" i "Egzorcystę". Teraz
bardzo czekam na nową adaptacje "To", Kinga.
Lubię pierwszy film, a książka to już w ogóle kosmos.
Mamy pentagramy i odwrócone krzyże, każdy
to już ma. To nie jest kontrowersyjne. Mieliśmy
już ekspansje kapel death, black metalowych,
mieliśmy już kapele grające gore. Wtedy to szokowało.
Slayer w latach 80. szokował. Zwłaszcza
utworem "Angel of Death". Na okładce u
nas masz Lucyfera, który idzie spokojnie do ciebie,
bez agresji. Ma torbę węży i idzie przynieść
ci wiedzę. Masz tu dużo symboliki i tyle. Każdy
zobaczy tu co chce. W naszych czasach już nie
ma czegoś takiego jak kontrowersja.
Planujecie dużą trasę promocyjną? Jak będzie
wyglądać setlista takiej trasy?
przybrał pseudonim Cronos. Obecna żona
Mantasa mieszkała naprzeciwko mnie i pokazała
mi Venom chwaląc się, że to zespół jej
chłopaka. Tak się wszyscy się poznaliśmy i kolegowaliśmy.
Kiedyś zadzwonili i zaprosili mnie
na drinka i powiedzieli jak wygląda sytuacja z
Cronosem i zaproponowali mi wspólne granie.
Powiedzieli, że mam dobry wokal i znam zespół
i to mnie w nim widzą. Tak właśnie wtedy znalazłem
się w zespole. Ludziom się to wtedy spodobało.
Słuchasz albumów Venoma z Cronosem?
Zwłaszcza tych nowych?
Oczywiście, że tak. Innych to nie interesuje, a
mnie jednak tak i zawsze słucham. Bardziej jest
do dla mnie solowy projekt Cronosa, ale lubię
te płyty. Fajnie, że teraz są dwa Venomy. Ludzie
mogę mieć porównanie, który lepszy i jest
duża szansa, że dzięki temu usłyszą utwory,
których nie usłyszeliby, jak byłby tylko jeden
Venom. Mają teraz podwójną szanse na zobaczenie
swojego zespołu.
Czy nie wkurwia was czasem, że Cronos gra
na stadionach. a wy gracie często w małych
klubach?
Też strasznie czekam na ten film. Wracając do
płyty, wydaje mi się, że "Time to Die" to najszybszy
numer jaki napisał Mantas.
Możliwe, ale nie wydaje mi się, że podobne tempo
utworów mieliśmy podczas nagrań dla M-
pire of Evil. Podobnie na "Temples of Ice",
gdzie chcieliśmy osiągnąć zabójcze thrashowe
tempo. Tempo tego utworu idealnie pasuje do
jego tekstu. Chciałem tutaj pokazać moją fascynacje
historią i nagrać utwór o gladiatorach.
Widzenie dobra i zła jest tutaj opisanie z punktu
widzenia gladiatora.
Czy "Ave Satanas" jest kontynuacją muzyczną
"In Nominus Satanas"?
Nie, jest po prostu napisane w tym samym
duchu. W obu nich chodzi o to, żeby być wolną
duszą i robić to co się chce. Oczywiście dla wielu
chodzi tu o robienie złych rzeczy bo tak chrześcijaństwo
postrzega satanizm. Wystarczy spojrzeć
na Lucyfera, został strącony z nieba za to
co miał robić, nieść wiedzę. O to chodzi w tych
utworach, żeby otworzyć oczy i zobaczyć światło.
To jeszcze jak już rozmawiamy o utworach z
albumu to czy "Black N Roll" jest re-definicją
waszego stylu gry?
Ten utwór napisał też Mantas i przyszedł do
mnie mówiąc, że na pewno mi się spodoba bo
lubię Motorhead. Utwór zresztą zaczyna się od
basu. Słychać w nim ogromne wpływy tej kapeli
jak i AC/DC. Tekst jest o tych wszystkich kapelach
grających metal jak Metallica, Judas
Priest, Motorhead. Zresztą Motorhead mimo
bycia zespołem metalowym zawsze podkreślał,
że grają rock'n'rolla. Tak jak właśnie stary Venom,
to jest rock'n'roll z diabelskimi tekstami.
Diabeł zawsze i tak był w muzyce, zwłaszcza
rockowej ale też i bluesie. Zawsze było tak, że
rodzice się tego bali, a dzieciaki szalały za tym.
Czy sądzisz, że wasza okładka może być kontrowersyjna
w pewnych kręgach? Czy w naszych
czasach da się jeszcze wzbudzić kontrowersje?
Foto: Venom Inc.
Mamy jeszcze jeden festiwal. Potem przerwa i
trasa amerykańska. Chcemy jeszcze wrócić do
UK i Ameryki Południowej. Po nowym roku
Japonia, Australia, Nowa Zelandia i może Azja.
Potem jeszcze chcemy dużą trasę po Europie.
Co do setlisty chce grać utwory Venom, których
nigdy nie graliśmy, klasyki i kilka nowych
utworów.
Jak wspominasz Polskę z tras?
W Polsce byłem już w latach 90. Wtedy ta Polska
była inna, ale poznałem wtedy wielu wspaniałych
ludzi i zespołów. Dobrze widzieć jak u
was się wszystko zmieniło na dobre. Moi sąsiedzi
są nawet polakami. Uwielbiam emocje i zaangażowanie
fanów na koncertach u was. Teraz
znam jeszcze ciebie (śmiech.
Pamiętasz może swoje pierwsze spotkanie z
Venom?
Ludzie myślą, że do zespołu trafiłem z nikąd. A
tak nie jest. Bardzo dawno temu nagrywałem z
moim zespołem demo i podczas tego nagrania
był taki bardzo chudy koleś, który po latach
Nie. Też gramy na festiwalach. I to dość dużych.
Często gramy w miejscach gdzie on nie
dotarł. On wybiera oferty gdzie mu dużo zapłacą,
a my umiemy zagrać gdzieś na zadupiu dla
kilku osób w naszych koszulkach, bo to nasi fani.
Mamy wyjebane na to co no robi. My umiemy
zagrać cała trasę a on nie, bo nie dba o siebie
i jego głos po trzech koncertach jest beznadziejny.
Różnicą jest też to, że umiemy zagrać na
małej scenie, podczas festiwalu, po to żebyśmy
grali w nocy i mieli cały set. On musi mieć dużą
scenę i masę pirotechniki. Dla niego liczy się, że
musi mieć dużo pirotechniki, a nie to czy zagra
cały set. Każdy fan jest ważny i gramy dla każdego
często, dla takich, który nigdy nie zobaczą
Venomu z Cronosem, bo jemu się nie chce
tam jechać, bo za mało zarobi.
Dzięki wielkie za wywiad i do zobaczenia na
trasie.
Dzięki wielkie. Mam nadzieje, że się spotkamy
i pogadamy jeszcze. Jesteś moim gościem na
najbliższej trasie.
Kacper Hawryluk
VENOM INC. 59
Czysta magia
Meksykański Voltax nie jest jeszcze szczególnie znanym zespołem, ale
jego muzycy robią wszystko, by ten stan rzeczy jak najszybciej uległ zmianie. Zwycięstwo
w lokalnych eliminacjach festiwalu Wacken przed kilku laty na pewno im
w tym pomogło, a jeśli nadal będą nagrywać tak udane płyty jak "No Retreat…
You Surrender" i podchodzić do wszystkiego z takim entuzjazmem jak gitarzysta
Diego, to kto wiem, może w końcu zespół z Meksyku podbije metalowy świat?
są lojalne wobec tego, co głoszą. Wspominam
tu o wielkich przykładach uczciwości, takich
jak Hacavitz, Strike Master, Mordskog, Envenomed,
Shubb Nigurath. Tak, cover Megatón
z albumu "Fugitive State Of Mind"
lub gościnny udział założyciela Luzbel na naszym
nowym albumie to nasze małe hołdy na
cześć meksykańskiego metalu.
Zaproszenie do udziału w nagraniu najnowszego
albumu "No Retreat… You Surrender"
gitarzysty Luzbel, Raúla Fernándeza
Grenasa, było więc dla was nie lada przeżyciem,
mimo tego, że pewnie mieliście już
okazję poznać się wcześniej, skoro Voltax
istnieje już od ponad 10 lat, a wcześniej też
już byliście aktywni jako muzycy? Zagrał
solo w ostatnim utworze, coverze zespołu
Chicago "25 Or 6 To 4". To utwór bonusowy
i zarazem dość zaskakujący jak na metalowy
zespół - uznaliście, że Saxon, Priest czy
Maiden przerabiają wszyscy, stąd ten mniej
oczywisty wybór, do zagrania którego potrzebowaliście
kogoś, kto wychowywał się
na takiej muzyce, pamięta tamte czasy?
Spotkaliśmy Raúla Grenasa kilka lat temu,
trafiając na bardzo miłą i kompetentną osobę
oraz wspaniałego gitarzystę! Chcieliśmy złożyć
hołd ogólnie muzyce rockowej, wpadliśmy
więc na pomysł zrobienia coveru klasycznego
utworu Chicago i jednocześnie zaprosiliśmy
Raula do zagrania solówek na tym utworze.
Tak, uważamy, że klasyki, o których wspomniałeś,
były coverowane przez wiele zespołów
w wersjach deathmetalowych czy innych.
Chicago jest zespołem, który lubi cała nasz
piątka i był również doskonałym przykładem
tego, jak różnorodny był i wciąż jest rockowy
wszechświat. Nie jesteśmy rodzajem zespołu,
który by tylko słuchał jednego gatunku w muzyce
rockowej i metalowej, wręcz przeciwnie,
lubimy słuchać nowych (starych) rzeczy przez
cały czas. To nigdy się nie kończy, jest jak
wszechświat, ciągle się rozszerza, a błyszczące
gwiazdy są wciąż tam ukryte, czekając na odkrycie.
W ten oto sposób stworzyliśmy nasz
styl i brzmienie oraz nową wersję tego klasyka,
zagraną z tak wyjątkowym uczuciem, że
kilku recenzentów nie zdaje sobie sprawy, że
to piosenka Chicago, i twtedy wiesz, że stworzyłeś
dobrą wersję.
Jednak z faktu, że nie nagrywacie swoich
wersji numerów legend NWOBHM nie
znaczy, że nie jesteście pod och wpływem, bo
w kompozycjach Voltax bez trudu można je
wychwycić?
Brytyjski rock jest ogólnie jedną z głównych
inspiracji jakie mieliśmy po drugim albumie,
wtedy naprawdę zanurzyliśmy się w bardziej
nieznane kapele z końca lat 70. i wczesnych
lat 80., które miały na nas spory wpływ. Było
to odkrywanie tego fascynującego, a jednocześnie
prostego użycia melodii, szczególnie w
partiach gitarowych i wokalnych, gdzie pojawiała
się prawdziwa magia. Uważamy, że jest
to jeden z najlepszych okresów w historii muzyki
rockowej.
HMP: Większość ludzi zapytanych z czym
kojarzą meksykańską muzykę wymienia
zwykle niezwykle u was popularne orkiestry
mariachi, a nawet wytrawni znawcy metalu i
kolekcjonerzy często nie potrafią wymienić
więcej niż kilka meksykańskich zespołów
metalowych. Tymczasem wasza scena rozwija
się dość dynamicznie już od lat 80., a
Voltax jest już kolejnym jej pokoleniem?
Dlatego też podkreślacie ciągłość tych tradycji,
czego najlepszym potwierdzeniem jest
nagranie przez was na drugim albumie "Fugitive
State Of Mind" utworu "Vida Después
de la Muerte" Megatón?
Diego Magdaleno: Rzeczywiście, meksykańska
scena metalowa ciągle rośnie, szczególnie
w ciągu ostatnich piętnastu lat, kiedy to zanotowaliśmy
wysyp ekstremalnych zespołów metalowych,
grających death/black lub grind, ale
także bardziej klasyczne style szczególnie,
thrash. Luzbel był pierwszym zespołem, który
poznałem przez mojego starszego brata, a po
chwili trafiłem na więcej meksykańskiego metalu.
I tak znaleźliśmy ukryte klejnoty, które
w dzisiejszych czasach zaczynają być rozpoznawane
przez młodsze pokolenia, takie zespoły
jak: Crazy Lazy, Apocalipsis, Puno de
Hierro, Fongus, Ramzes lub tak jak wspomniałeś
Megatón są zespołami, które podziwialiśmy.
W taki czy inny sposób wpłynęły
one na Voltax zwłaszcza na początek naszego
powstawania, jednak nie tylko zespoły o podobnym
stylu są brane pod uwagę ale także
takie, które walczą ze wszystkimi trendami i
Foto: Voltax
Czerpiecie też z europejskiego power metalu
lat 80., a także dokonań amerykańskich zespołów
power i thrash metalowych. Wygląda
więc na to, że nie lubicie się ograniczać i
sięgacie przy tym do najlepszych wzorców?
Jak już wcześniej wspomnieliśmy lubimy słuchać
wielu różnych gatunków, nasza miłość
do szybkości i thrashu od samego początku
jest bardzo duża. Można to zauważyć w naszych
szybszych utworach, ale nie tylko to:
jeśli baczniej zwrócisz uwagę, to na nowym albumie
jest dużo black i doom metalu. Ograniczanie
się oznaczałoby zabicie naszej zdolności
do tworzenia prawdziwego heavy metalu.
Wasze dotychczasowe losy są też dość dobrym
potwierdzeniem tego, że konsekwencja
i determinacja popłacają: dwie pierwsze
płyty wydaliście w rodzimej Blower Records,
kolejną również w meksykańskiej Sade Records,
a najnowsza "No Retreat… You Surrender"
wyszła już z logo niemieckiej Iron
Shield Records, tak więc z każdym kolejnym
wydawnictwem wchodzicie na wyższy poziom?
Ciągle uczysz się nowych rzeczy, szczególnie
gdy wspinasz się po szczeblach kariery, w tym
pozytywnych, jak i negatywnych doświadczeń
z wytwórniami. Zawsze będziemy wdzięczni
za to, że nasze dawne wytwórnie rozpowszechniały
w ten czy inny sposób naszą muzykę,
a właściwie każda z nich nas wspierała. Jednak
gdy czujesz, że inwencja kogoś się kończy,
oznacza to, że nadszedł czas, aby rozwinąć
naszą sztukę i posuwać się naprzód, i to oczywiście
obejmuje również wytwórnie płytowe i
studia nagraniowe.
Jak doszło do tego, że Thomas Kalläne zainteresował
się waszym zespołem? Ojczyste
wytwórnie były już dla was za małe, nie braliście
więc pod uwagę współpracy choćby z
60
VOLTAX
inną wytwórnią José Luisa Cano Under Fire
Records, lecz po sukcesie na Wacken Open
Air 2011 stwierdziliście, że potrzeba wam
międzynarodowego wydawcy, który da wam
większe możliwości rozwoju?
Cóż, jeśli mam być z tobą szczery, wielka tajemnica
polega na tym, żeby zapukać do wszystkich
drzwi, które chcesz otworzyć. Oznacza
to, że wysłaliśmy naszą muzykę do Thomasa,
niektórzy w zespole są fanami wielu zespołów,
które miał w swojej stajni. To był krok naprzód:
"Jeśli chcesz coś zrobić, musisz to zrobić", a
my to zrobiliśmy. Tak się złożyło, że Thomas
znał nasz zespół i polubił nową muzykę, więc
po prostu zawarliśmy umowę i jesteśmy. Jeśli
chodzi o studia w Meksyku, to mamy ich
mnóstwo, a niektóre są naprawdę dobre. Właściwie
nagrywaliśmy i miksowaliśmy album w
Meksyku (Sonic Attack do nagrań i Bravesound
Studio do miksowania), a w niemieckim
Iron Shield dopieszczaliśmy wszystko.
Pracowaliśmy z Jose Luis'em w jego studiu
nad dwoma pierwszymi albumami, nadal jest
bardzo dobrym przyjacielem zespołu, ale lubimy
próbować różnych miejsc, by osiągnąć różne
brzmienia. Co do doświadczenia z Wacken,
no cóż, jak już powiedziałem, wszystkie
studia, w których nagrywaliśmy są w Meksyku,
wierzymy, że można tu zrobić bardzo dobrą
muzykę. To co Wacken zrobił dla zespołu,
dało nam siłę, by grać na dużych festiwalach.
Uczyniło nazwę zespołu bardziej rozpoznawalną
i ustanowił poprzeczkę wyżej względem
tego, co chcieliśmy osiągnąć, po prostu
zrobiliśmy cztery koncerty w Europie, byliśmy
kilka razy w USA, Kanadzie... ale w końcu
zespół wiedział od początku, gdzie chce być.
Nie bez znaczenia był tu chyba też fakt, że
Europa jest obecnie jedną z ostoi popularności
tradycyjnego metalu, a Niemcy szczególnie,
co powinno też przełożyć się na zainteresowanie
Voltax i sprzedaż "No Retreat…
You Surrender"?
Oczywiście Europa jest dla nas głównym priorytetem,
ale w końcu chcemy grać w jak największej
liczbie miejsc i przenosić nasze metalowe
brzmienie w każde miejsce, które chce
nas usłyszeć. Ale tak, otrzymaliśmy wiele dobrych
recenzji z Niemiec. Wydaje się, że ludzie
tam lubią naszą muzykę i jesteśmy bardzo
entuzjastycznie odbierani. Mamy nadzieję,
że uda nam się w niedalekiej przyszłości dotrzeć
do Niemiec.
Nie zapominacie jednak o swych fanach z
Meksyku, bo na każdej płycie zamieszczacie
coś w języku hiszpańskim, tak jak teraz
ostry, dynamiczny numer "Explota" - o czym
traktuje jego tekst?
Explota pochodzi z czasownika Explotar, ten,
który eksplodował. Mając to na uwadze teksty
w Voltax są w większości pisane przez Jerry'
ego, naszego wokalistę. Lubi pisać w niejednoznaczy
sposób, aby każdy z tekstu mógł wyciągnąć
coś dla siebie. Można to rozumieć jako
uczucie, jakie odczuwasz, gdy jesteś na
koncercie, gdzie jesteś na scenie lub na widowni.
Może to również dotyczyć tego, co niektórzy
ludzie mówią, że czują się tak jak, gdy
jest się wysoko (śmiech). Ale tak, kochamy
nasz język i staramy się, aby na każdej płycie
był przynajmniej jeden utwór w języku hiszpańskim,
abyśmy mogli połączyć się z ludźmi,
którzy nie rozumieją angielskiego. Możemy
nawet wypróbować w przyszłości EP-kę z kawałkami
tylko w języku hiszpańskim.
Mieliście w ostatnich latach sporo
zawirowań na stanowisku drugiego gitarzysty,
ale wygląda na to, że Ricardo Doval
Caballero zostanie z wami na dłużej?
Tak, nazywamy go dzieckiem. Nie mielibyśmy
nic przeciwko, gdyby pozostał nim na zawsze.
Świetnie pasuje do zespołu, jest bardzo młody
i ma wiele pomysłów, ale także jest bardzo
skromny. Gra również w thrashowym zespole,
więc w jednej chwili musiał nauczyć się innego
stylu gry na gitarze, aby pasować do brzmienia
Foto: Voltax
Voltax, a z drugiej strony przyniósł nam furię,
która bardzo dobrze wkomponowała się w naszą
muzykę.
Jest młodszy od was, założycieli zespołu, o
kilkanaście lat - nie nastręcza to jakichś problemów?
Ot, choćby jakbyście koncertowali
w Stanach Zjednoczonych, to jakiś czas piwa
legalnie tam się jeszcze nie napije, a do
niektórych klubów mogą go nawet nie wpuścić...
(śmiech)
Och, on w standardach amerykańskich kilka
dni temu stał się już dorosłym (śmiech). Jest
młodszy, ale wiek nie ma większego znaczenia.
W sumie wszyscy byliśmy nie tak dawno
młodzi, więc łatwo jest sobie przypomnieć, jak
to było. Zagrał swój pierwszy koncert z nami
w LA. Mamy go na oku, jest dla nas jak młodszy
brat. Problem polega na tym, że nie jesteśmy
tak dobrymi braćmi, dlatego bardzo go
psujemy.
Jest pewnie jeszcze wiele miejsc na świecie,
gdzie nie dotarliście z koncertami, tak więc
przy okazji wydania czwartego albumu
macie szanse i nadzieję nadrobić, przynajmniej
część, tych zaległości?
Och, to na pewno. Na początek rozmyślamy o
Ameryce Południowej. Nadal jest to w planach,
ale mamy propozycję, by zagrać w Chile
i Peru, co doprowadzi nas do prób zdobycia
Kolumbii i Ekwadoru, a może i czegoś innego.
Wiemy, że są ludzie, którzy znają zespół i
lubią naszą muzykę w tych miejscach, a także
w Japonii, która jest zdecydowanie jednym z
naszych wielkich marzeń i celów. No i oczywiście
mieliśmy epizod w Hiszpanii, chcielibyśmy
tam wrócić i zagrać w kilku innych miastach
i skorzystać z okazji by udać się do kolejnych
europejskich miast. Właściwie nie ma
miejsca ,na które powiedzielibyśmy "nie".
Jak więc zachęcisz tych wszystkich, którzy
albo nigdy was jeszcze nie słyszeli, albo
odsłuchali tylko coś w sieci, do przyjścia na
koncert Voltax? Na żywo dajecie czadu jeszcze
bardziej niż z płyty?
Trudno powiedzieć, ale pozwólcie, że powiem
to w ten sposób: poziom energii, który rozwijamy
na scenie, to zupełnie inna bajka niż
energia, jaką dostajecie słuchając płyty. Koncert
na żywo czerpie z reakcji z publicznością,
więc istnieje nieuchwytny element, który nie
może być dopasowany do nagrań studyjnych.
To nie znaczy, że jest lepiej lub gorzej, ale zdecydowanie
jest inaczej. Tak więc muzyka jest
taka sama, naprawdę, a każdy występ na żywo
jest innym doświadczeniem, jest jak mecz zapaśniczy
lub mecz piłki nożnej, wiesz czego
się spodziewać, ale w końcu naprawdę nie
chcesz wiedzieć, jak to się skończy i oczekujesz
na czystą magię
Może będzie kiedyś okazję przekonać się o
tym - dziękuję za rozmowę!
Bardzo chcielibyśmy spotkać się z wami na
jakimś koncercie, miejmy nadzieję, że stanie
się to wcześniej niż później. Dzięki za zainteresowanie.
Wasze zdrowie!
Wojciech Chamryk, Filip Wołek,
Piotr Szablewski
VOLTAX 61
Strach przed zmianą, chodzenie utartymi ścieżka,
to są te rzeczy, które ciągną nas w dół.
Brak koncentracji przy konsumpcji muzyki
W ostatnim czasie miałem przyjemność rozmowy z gitarzystą Andrej'em
Cuk'em i Klemen'en Kamelin'em na temat ostatniej płyty Eruption, słoweńskiej
sceny metalowej, podejścia innych kapel do muzyki oraz ich popularności jako
zespół dyskotekowy, którego hit "One Way Ticket" jest kojarzony przez pokolenia…
zresztą zapraszam do wywiadu, z którego jestem nieskromnie zadowolony.
HMP: Wydaliście najnowszy album, "Cloaks
of Oblivion" dość niedawno. Ma początek
możecie w paru słowach o nim powiedzieć?
Andrej Cuk: To nasz trzeci długograj. Jest to
pełen energii melodyczny metal z wysokim, czystym
wokalem. Eruption jest zespołem, który
stara się skupić na kompozycji, szybkich riffach
oraz opowiadaniu historii za pomocą zarówno
tekstu jak i melodii. Myślę, że nasz album jest
niczym spotkanie Metalliki z Savatage.
Jak przebiegały prace nad waszym najnowszym
albumem? Powiedzcie coś więcej o procesie
nagrań i masteringu.
Andrej Cuk: Dość długo, gdyż pracowaliśmy
Ile recenzji "Cloaks of Oblivion" widziałeś w
prasie? Ile z nich było pozytywnych? Czy były
jakieś negatywne opinie na temat waszego albumu?
Klemen "Buco" Kalin: Straciłem już rachubę,
wiele ich było! Większość z nich była naprawdę
bardzo pozytywna, plasowały one nasz album w
notach od dobrych do rewelacyjnych. Przeczytałem
tylko parę takich, które nie były zbytnio
zachwycone naszym albumem. Jest to całkiem
w porządku, myślę że każda dobrze sformułowana
opinia, niezależnie od tego czy pozytywnie
ocenia nasz album czy też nie, daje nam
wsparcie. Jednak część recenzentów jest leniwa,
a ich opinie niezależnie od tego czy opiewają
Jakie wydarzenie, sytuacja, osoba zainspirowała
utwór "The Prophet"? Możecie coś więcej
o tym/nim opowiedzieć? Widzicie obecnie
postacie, które mogłyby być głównymi bohaterami
tego utworu?
Klemen "Buco" Kalin: "The Prophet" jest krytyką
zorganizowanego kultu religijnego, krytyką
tych wszystkich wielkich świata przywódców.
Nie odnosi się do żadnej konkretnej osoby czy
organizacji - wszyscy ssą tak samo w mojej ocenie.
Wszystkie te przeraźliwe, złe rzeczy mają
swoją przyczynę w religii, w ogarniętych rządzą
władzy politykach. Utwór jest usytuowany w
fantastycznym świecie, w nieokreślonym czasie,
jednak jest to odbicie dziejów przeszłości. Zasadniczo
to w przekazie jest podobny do wcześniej
wspomnianego "Sanity Ascend".
Jeśli wasza muzyka miałaby być utworem do
filmu/gry, to jakie to dzieło by było?
Andrej Cuk: To naprawdę interesujące pytanie.
Nasza muzyka miesza wszystkie rodzaje stylów
oraz inspiracji, przy czym thrash z pewnością
jest jedną z głównych składowych naszego
brzmienia. Thrash metal ma zwykle tą przyziemną,
związaną z tłem miejskim tematykę.
Natomiast nasza muzyka jest tym, co się stanie
kiedy ta tematyka zostanie zastąpiona przez
bardziej fantastyczne motywy, jak sądzę. Często
wyobrażam sobie te fantastyczne krajobrazy
kiedy tworzę, pozwala mi to lepiej rozwinąć
melodie. Tak więc przez większość czasu sięgam
do obrazów opisanych w dziełach Tolkiena czy
w grze Dungeons & Dragons lub próbuję przypomnieć
pewne cechy mitologii nordyckiej, to
co o niej wiem; te przemyślenia nie trafiają do
tekstów, są tylko wsparciem mojego procesu
myślowego. Powracając do pytania, myślę, że
pewnie to była by jakaś gra z serii The Elder
Scrolls bądź inne tradycyjne RPG (Role Playing
Game), coś z olbrzymią scenerią i pewną dawką
adrenaliny.
ciężko by się rozwinąć od czasu naszego poprzedniego
albumu, czyli "Tenses Collide".
Zamiast po prostu coś wymuszać, pozwoliliśmy
naszym utworom wybrzmieć dłużej, gdyż uznaliśmy,
że nie ma sensu powtarzać kropka w kropkę
poprzedniego albumu, jednak pozostaliśmy
wierni naszemu brzmieniu, nie porzucając go na
rzecz nowego stylu. Małymi kroczkami tworzyliśmy
kolejne utwory, wciąż trzymając się naszego
kursu, co na koniec było potem powodem
paru zmian personalnych. Skończyło się na zmianie
studia, co kosztowało nas jeszcze więcej
czasu. Jednak koniec końców, czas który spędziliśmy
na produkcji z pewnością zwrócił się z
pełni. Tak, było trochę zachodu z tym albumem,
jednak naprawdę jesteśmy z niego zadowoleni,
każda sekunda prac nad nim była tego
warta!
Foto: Eruption
nasz album, czy go szkalują, nie mają dla nas żadnej
wartości.
"Sanity Ascend" jest krytyką absolutnej,
napędzanej zasadami edukacji?
Klemen "Buco" Kalin: Lubię Twoją interpretację,
jednak nigdy bym nie pomyślał w ten sposób.
Jest to trochę bardziej pochwała mocy ludzkiego
rozumu. Ludzkość upada, lecz wciąż
wierzę, że mamy potencjał, by wspiąć się w górę.
Nasze umysły są po prostu wspaniałe, jest
jeszcze masa fascynujących sekretów do odkrycia
w tym polu. Utwór jest na temat przekraczania
barier, które nas ograniczają, blokują nasz
pełen potencjał. Odnosi się to do jednostek, jak
również do ludzkości jako całości. Jest to utwór
również o akceptowaniu zmian, próbie zrozumienia
tych, którzy od nas się różnią - jest to
bowiem klucz do zbudowania lepszego jutra.
Na waszym nowym albumie możemy usłyszeć
nową basistkę. Jak przebiega współpraca
pomiędzy wami? Znaliście się wcześniej?
Klemen "Buco" Kalin: Nika miała okazję grać
w death metalowym G.M.B. Znamy ją z koncertów
tego zespołu i naprawdę spodobała nam
się energia, którą wydzielała na scenie. Uznaliśmy,
że będzie wartościowym członkiem zespołu.
Nie znaliśmy się personalnie, jednak okazało
się, że jest ona pasuje idealnie do nas. Jeden z
lepszych wyborów, jakie mieliśmy okazję dokonać,
czego jestem pewien.
Andrej Cuk: Ma świetne ucho do muzyki, co
jest istotne, jeśli chcesz by twoje motywy były
słyszalne i nie trzymały się kurczowo sekcji gitarowej.
Wciąż jednak powinieneś umieć "usłyszeć"
ograniczenia, narzucane przez oryginalny
riff i trzymać się pewnych granic przezeń narzucanych,
zachowując harmonię i rozpoznawalność
swojego motywu, zamiast tracić kontrolę.
Nika robi to bardzo dobrze.
Możecie rzec więcej na temat tego, jak doświadczenie
z przeszłości wpłynęło na obecne
wasze dzieła?
Klemen "Buco" Kalin: Wszystkie moje zespoły
były odmienne od Eruption i wydaje mi się, że
nie wpłynęły one na Eruption. Z pewnością nie
zespoły przed Eruption, lub próby stworzenia
zespołów w najlepszym wypadku. Poza Eruption
byłem przez chwilę w Rager, gdzie nauczyłem
się jak nie odlecieć przed koncertem,
szczególnie, że te koncerty z tym zespołem to
był dramat w najlepszym wypadku. Poza tym
62
ERUPTION
byłem w dość fajnym zespole nazwanym Crossbreed
- stary zespół Grega. Nie istniał długo,
jednak dzięki temu zespołowi zostaliśmy przyjaciółmi,
a on doszedł do Eruption, kiedy był
potrzebny nowy gitarzysta.
Opowiedzcie więcej o samych początkach zespołu.
Klemen "Buco" Kalin: Jest to historia nastolatków,
którzy łazili do śmierdzących sal prób,
upijających się i grających wspólnie. Nigdy nie
zamierzaliśmy być zespołem thrash metalowym
i to co nas oddziela od innych "nowych" thrash
metalowych zespołów jest to, że nie byliśmy
wcale zainspirowani ówczesnymi albumami
Kreatora czy Exodusa, lecz na naszą muzykę
wpłynął NWOBHM i stare albumy Metallica,
Testament, Slayer i tak dalej. Myślę, że to jest
powodem tego, dlaczego ludzie twierdzą, że
brzmimy jak prawdziwy thrash z późnych lat
osiemdziesiątych. Poza tym przez parę lat sobie
tylko graliśmy, zmienialiśmy członków niczym
skarpetki i nic więcej. Po demie z roku 2007
zaczęliśmy bardziej poważnie podchodzić do
sprawy.
Co sądzisz na temat "One Way Ticket"... wybacz,
nie mogłem się powstrzymać. Wiedzieliście
o tym zespole przed założeniem waszego
zespołu?
Klemen "Buco" Kalin: Spodziewaliśmy się już
tego pytania jakiś czas, jednak jesteś pierwszą
osobą, która miała jaja, by je zadać (śmiech).
Nie chcę tego mówić, ale kiedy zakładaliśmy ten
zespół i nadawaliśmy mu nazwę byliśmy młodymi
metalami, niepomnymi innych gatunków
muzycznych. Nie mieliśmy pojęcia o tym zespole
wtedy. Teraz, jak zresztą i wtedy dostawaliśmy
wiadomości, czy nie chcielibyśmy zagrać na
przyjęciu urodzinowym bądź weselu, od ludzi
którzy myśleli, że jesteśmy tym konkretnym zespołem.
Wydaje mi się że część z ludzi jest tak
leniwa, że nie chce im się sprawdzić ani naszych
zdjęć, ani poszukać innych informacji. Pomijając
to, dla nas nie jest problem, mamy dystans
do siebie.
Z drugiej strony mamy również utwór "Eruption",
który został stworzony przez Van Halena,
który to jak wiadomo, był inspiracją dla
wielu gitarzystów. Czy jego muzyka była również
inspiracją dla waszego zespołu?
Klemen "Buco" Kalin: Nazwa została wybrana
przez naszego pierwszego gitarzystę, który był
wielkim fanem Van Halena. Brzmiało nieźle
Foto: Lara Zitko
Foto: Lara Zitko
wtedy dla nas. Narysowałem pierwsze logo,
dość podobne do naszego obecnego. Czuliśmy
że wygląda to i brzmi w porządku. Skracając,
nie graliśmy nigdy coverów Van Halen, jednak
można powiedzieć że byliśmy fanami wczesnego
Van Halen.
Andrej Cuk: Z pewnością, sposób w jaki on
dodaje swoje ozdobniki do riffów, tak dziwne i
nie pasujące do konwencjonalnej teorii muzyki
jest rzeczą nas frapującą. Lubimy trochę podgrzać
atmosferę i naciągnąć zasady, tak jak robił
to Eddie; pozostawić melodię, lecz dodać pewne
napięcie, odnajdując dźwięk "spoza". Skoro
jestem w tym temacie, to Eddie miał bardzo dynamiczny
styl, który mógł spowodować wyjście
spoza ustalonego celu i rozwalenie kompozycji.
Myślę, że mogę powiedzieć, że zarówna ja jak i
Gregor gramy bardziej tradycyjne, złożone sekcje
prowadzące, zainspirowane przez europejski
hard rock i metal, wymienię tutaj członków
zespołów takich jak Judas Priest, Iron Maiden,
Mercyful Fate, Yngwie Malmsteen... Jesteśmy
bardziej powściągliwi, nie ma tu tak mocnego
użycia Floyd Rose czy innych efektów.
Możecie mi powiedzieć co was inspiruje? Proszę
o wymienienie paru dzieł, (niezależnie od
tego czy to książki, muzyka, filmy czy gry
komputerowe) i opowiedzenie mi więcej na ich
temat.
Andrej Cuk: Myślę że jeśli chodzi o granie na
gitarze, to sama ta czynność, bycie z tym instrumentem
jest bardzo ważną rzeczą dla mnie. Radość
z grania samemu często inspiruje mnie do
tworzenia riffów. Poza tym, spędzam też czas
na otwartej przestrzeni bądź też wchodzę w
świat fantasy. Oba dostarczają mi podobnych
bodźców i pomagają przygotować mi nowe motywy
melodyczne.
Dobra, to ja spróbuje teraz powiedzieć jakie inspiracje
słyszę na waszym najnowszym albumie,
oraz wymienię zespoły, które mają podobne
riffy, motywy oraz brzmienie: Artillery,
Megadeth oraz Poltergeist. Mam rację? Możecie
opowiedzieć więcej o tych zespołach?
Klemen "Buco" Kalin: Uwielbiam Artillery i
jest to zawsze dla mnie zaszczyt, kiedy mogę
zostać do nich porównany. Jest to jeden z moich
ulubionych europejskich zespołów thrash metalowych,
z całą pewnością! Poza tym, jestem bodajże
jedyny w tym zespole, który nie jest fanem
Megadeth, po prostu nie mogłem zdzierżyć
wokali Mustaine. Poza tym jest coś w całokształcie
brzmienia Megadeth, co mnie nie
przekonuje. Nie mogę tutaj się wyrazić konkretnie,
co to. Nie chciało mi się sprawdzać albumów
późniejszych niż "Peace Sells", żeby być
do końca szczerym. Reszta zespołu jest fanami
tego zespołu i jestem pewien, że to widać w
kilku z naszych riffów. Co do Poltergeist, nie
miałem okazji ich usłyszeć, jednak z pewnością
zapoznam się z nimi jak najprędzej!
Andrej Cuk: Artillery i Megadeth to dwa zespoły,
które są mi bliskie i drogie, z pewnością.
Na nagraniu jest parę motywów inspirowanych
Helstar, a Sanctuary jest zespołem, do którego
mógłbym porównać atmosferę naszego nagrania,
jednak tu nie było żadnych znaczących wysiłków,
by pokazać jakieś specyficzne wpływy.
Oczywiście nie mówimy, że ich nie było, po
prostu słuchaliśmy tego typu muzyki przez
długi czas i ona wsiąkła nam w krew. Z pewnością
będą tu również motywy znane z Kreatora,
z Helloween, oraz pewnie inne, które masz na
myśli, a które są w naszej podświadomości. Z
pewnością są tam, jednak nie przykładamy do
tego znacznej uwagi i po prostu tworzymy muzykę.
Który wasz album był tym najbardziej udanym?
Klemen "Buco" Kalin: Myślę, że "Cloaks of
Oblivion". Odzew, który otrzymaliśmy był
wprost fenomenalny, jesteśmy z niego całkowicie
zadowoleni.
ERUPTION
63
Który album Eruption ma najlepszą okładkę w
waszej ocenie?
Klemen "Buco" Kalin: Znowu "Cloaks of
Oblivion". Przypadkiem spotkaliśmy się z
dziełami Alexa. Daliśmy mu informacje jak ta
okładka ma wyglądać i praca, którą on dostarczył
była wprost fenomenalna. Wiedzieliśmy,
że podjął właściwą decyzję w momencie, w którym
wysłał pierwszy rysunek. Myślę, że grafika
doskonale pasuje do naszej muzyki i tekstów.
Co sądzicie o Xtreem Music?
Klemen "Buco" Kalin: Dave Rotten, osoba,
która stoi za tym wydawnictwem, to prawdziwy
fan metalu i to jest świetne. Grał w death metalowym
Avulsed przez lata (po dziś dzień), wie
z pewnością co oznacza być kapelą w podziemiu
i to jest naprawdę istotne. Dobrze nam się razem
współpracuje.
Opowiedzcie mi więcej o waszym ulubionym
koncercie Eruption.
Klemen "Buco" Kalin: Dla mnie każdy koncert
jest wyjątkowy i graliśmy już wiele wspaniałych
koncertów, szczególnie ostatnio. Na koniec
mieliśmy zagrać na Dark O Metal, festiwalu,
który odbył się w Rijeka na Chorwacji. Naprawdę
świetnie miejsce, tłum był obłędny i to
ogólnie było zajebiste.
Andrej Cuk: Każdy koncert, na którym ludzie
"czują" muzykę i w niej uczestniczą. Rijeka
miało to, z pewnością, jak już wcześniej Klemen
wspomniał. Nawet jeśli nie widzisz nic ze
sceny, zawsze możesz poczuć w powietrzu tą
elektryczność od tłumu, co jest chyba najlepszym
uczuciem, jakiego możesz doświadczyć
grając koncert.
Co sądzicie o obecnej słoweńskiej scenie metalowej?
Andrej Cuk: Chciałbym móc powiedzieć, że się
dużo dzieje. Są tu zespoły, z którymi graliśmy i
które mają całkiem wyrobioną renomę, jak
Hellsword i Panikk, i co ważniejsze tworzą
muzykę, która porywa. Poza tym jesteśmy w
serdecznych kontaktach z zespołami takimi jak
Alitor i Infest z Serbii, Tulsadoom i Enclave z
Austrii i parę innych. Te zespoły, najlepsze w
swoim fachu zostały stworzone przez ludzi, którzy
żyją i oddychają tym typem muzyki, wiedzą
co jest dobre, są skupieni na dawaniu koncertów
i tworzeniu muzyki. Duża część ludzi obecnie
nie koncentruje się podczas tworzenia i konsumowania
muzyki. Myślę, że główną tego
przyczyną jest Internet, który pokazuje dużą
ilość muzyki metalowej, co kończy się tym, że
wiele rzeczy po prostu brzmi tak samo i sprawia,
że chce się siedzieć przez cały album, lub stać
przez cały występ, tak jak by to było stworzone
na jakiś pojedynczy plik MP3 a nie na godzinną
podróż. To nie jest nawet kwestia "dobrych"
utworów czy "dobrych" występów, lecz raczej
kwestia wyborów estetycznych; chcieliśmy jak
najdalej się od tego oddalić i grać muzykę, którą
my chcemy grać, zamiast przejmować się czy
ma to blasty, czy ma czyste brzmienie, czy co
tam nie wpiszą na stronie Wikipedii dotyczącej
thrash metalu. Chciałbym żeby więcej ludzi
podzielało tą opinię, oczywiście nie tylko w
Słowenii. Lecz tak, kiedyś zespół po prostu grał
i się spontanicznie rozwijał, tworząc utwory i
nagrania, obecnie nawet nie zaprzątają sobie
głowy grą, jeśli nie potrafią spełnić określonych
"warunków" danego gatunku metalu. Jeśli uda
im się, to większość z nich kurczowo trzyma się
owych warunków. Znam również i takie zespoły,
jednak to nie moja brożka.
Macie jakieś plany na drugą połowę 2017? Trasy,
nagrania, realizacja teledysków i tak dalej.
Klemen "Buco" Kalin: Z tego co wiem to
zamierzamy przybyć do Polski przed końcem
tego roku, o czym będziemy jeszcze informować.
Poza tym mamy parę lokalnych koncertów,
potem powracamy do Włoch we wrześniu.
Mamy poza tym parę występów w planach.
Foto: Lara Zitko
Foto: Lara Zitko
Zasubskrybujcie nasz profil na Facebooku żeby
mieć informacje na temat naszych kolejnych
koncertów. Poza tym planujemy nagrać parę
występów, być może materiał z nich zostanie
wykorzystany do przyszłych wydawnictw. Poza
tym z zapałem czekamy na japońską wersję
"Cloaks of Oblivion", która zostanie wydana
23 sierpnia na CD, zaś potem ukażą się edycje
winylowe, we wrześniu lub październiku.
Jestem troszkę zszokowany (ale pozytywnie
oczywiście) informacją o Xentrixie oraz tym że
macie okazję zagrać z nimi oraz z Crystal
Viper. Co sądzicie o tym?
Klemen "Buco" Kalin: Myślę że będzie świetnie.
Graliśmy z nimi w roku 2013, na krótko
istniejącym chorwackim festiwalu Underwall.
Tak jak Artillery, Xentrix jest z pewnością z
jednym z lepszych europejskich thrash metalowych
zespołów, więc czekam na to.
Andrej Cuk: Uwielbiamy Xentrix, ich albumy
sprawiają nam przyjemność, poza tym na żywo
są świetni! Z pewnością to będzie jeden z bardziej
znaczących momentów, co jest pewne. Poza
tym, zawsze pozytywnym doświadczeniem
jest podróż do nowego kraju i poznanie interesujących
ludzi. Zawsze jesteśmy otwarci na tego
typu doznania, lubimy spędzać czas z widownią
i innymi muzykami. Poza tym zamierzamy zagrać
dziki, energiczny koncert, myślę, że muzyka
z "Cloaks of Oblivion" z pewnością nada się
na ten festiwal. Czekamy na kolejne takie okazje
w przyszłości.
Dziękuje za wywiad! Czy macie jakieś ostatnie
słowa do waszych fanów?
Klemen "Buco" Kalin: Dziękuje za wywiad, za
informowanie reszty świata o nas i wsparcie!
Chciałbym powiedzieć fanom, że uwielbiam
Was, każdego z was, mam nadzieje, że zobaczymy
się wkrótce! Trzymajcie podziemną
scenę metalową przy życiu!
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
64
ERUPTION
Anthrax czy właśnie Testament działają i ciągle
przyciągają tłumy na swoje koncerty grając
zabójcze sztuki. Tak więc tak długo jak będą fani,
ta scena będzie istnieć. Nie chciałbym zmieniać
swojego stylu życia. (śmiech)
Dajemy ludziom sugestie, że to wszystko na tym świecie może
być kontrolowane przez organizacje o których nic nie wiemy
Są takie zespoły i osoby, których nie trzeba przedstawiać nikomu. Takim
zespołem na pewno jest Testament. Pierwotnie ten wywiad miał się odbyć z
Ericiem Petersonem. Niestety z powodu zawirowań wywiadowych Erick był zajęty
i na szybko swój czas dla mnie znalazł nie kto inny jak bestia gry na bezprogowej
gitarze basowej Steve DiGiorgio.
HMP: Dzięki wielkie, że znalazłeś czas na
wywiad. Jak się masz Steve?
Steve DiGiorgio: Nie ma sprawy. U mnie
wszystko w porządku.
Jesteście teraz na trasie z Annihilatorem i
Death Angel, jak wybieraliście zespoły na tę
trasę?
Wszyscy ostatnio wydaliśmy albumy i do tego
graliśmy już wspólne trasy. Jest to fajny zestaw
koncertowy i fajne show dajemy co wieczór
wszyscy. Jesteśmy wszyscy dobrymi znajomymi.
Do tego gramy w większych miejscach niż zazwyczaj.
Jest super. Wszyscy dajemy z siebie
wszystko. Fani reagują super i do tego masa
koncertów jest wyprzedana. Jest tylko trochę
zimno o tej porze roku w Europie. Nawet
Kanadyjczycy mówią, że jest naprawdę zimno
(śmiech).
Czym jest to braterstwo węża?
Jest to precyzyjne stwierdzenie, jest to ogólne
określenie wszystkich sekretnych organizacji.
Masoni, Watykan, wszystko co w tajemnicy
rządzi tym światem. Dajemy ludziom sugestie,
że to wszystko na tym świecie może być kontrolowane
przez organizacje o których nic nie
wiemy. Nie był to nasz koncept od początku,
tylko tytuł albumu został zaczerpnięty od tytułu
jednego utworu. Nie należy oczywiście traktować
tego wszystkiego poważnie. Dla nas jest
to przede wszystkim ciekawy pomysł na utwory.
Słuchasz młodych zespołów metalowych i czy
słuchasz czegoś jeszcze poza metalem?
Tak słucham młode zespoły. Nie powiem ci
nudnej historii jakich to zespołów nie słucham i
jakich to gatunków. Słucham głównie metalu,
ale wiesz jak uczysz się grać jakiegoś kawałka i
rozkładasz go na czynniki pierwsze to trafiasz w
świat też innych dzięków. Mimo wszystko słucham
głównie metalu, bo gram w kapelach metalowych.
Mam oczy otwarte. Ostatnio słucham
Sons of Apollo. Progresywny zespół grający w
starym stylu. Jak nie znasz to polecam.
Słyszałem, że planujecie reedycje kilku albumów
dla Nucler Blast.
Chyba chodzi o debiut, bo zbliża się jakaś rocznica.
Aaaa nie chodzi o te kilka albumów co
wytwórnia chce wypuścić. Nie wiem jakie tam
są dokładnie albumy, ale chyba chodzi o to, że
kończy się jakiś kontrakt na nie i wytwórnia
musi to wydać. Nie interesuje mnie to zbytnio
jak mam być szczery. Wolę się skupić na przyszłych
wydawnictwach.
Jak przygotowujecie się do tras?
Robimy to od wielu lat, więc nie musimy się już
przygotowywać do teras jak wtedy kiedy
byliśmy młodzi. Znamy te numery, które gramy
więc też nie musimy za dużo ćwiczyć. Przy-wykliśmy
też do ciągłego podróżowania.
Osobiście wolisz być w trasie czy pracować w
studiu?
I to i to ma swoje plusy i minusy. Wolałbym
chyba studio, bo jest łatwiejsze. Nie wymaga
tak dużo pracy fizycznej i podróżowania. Nie
ma zmiany klimatu, za to angażujesz się psychicznie
w to wszystko. Na trasie z kolei jest
rutyna. Możesz wyłączyć swój umysł i pracować
tylko fizycznie. Jest to męczące, z resztą
słyszysz mój głos (Steve cały wywiad ma straszną
chrypę). Spokojnie, nie jest to choroba.
Jak już jesteśmy przy studiu, to wydaliście
jakiś czas temu album pt: "Brotherhood of the
Snake". Jak patrzysz na ten krążek przez pryzmat
czasu?
Ja bym nic w nim nie zmieniał, inni może tak.
Pewnie chcieliby podłubać w tych utworach
trochę dłużej. Spróbować innych pomysłów. W
mojej opinii nagraliśmy i skomponowaliśmy ten
album naprawdę szybko, była to naturalna
energia będąca w nas. Jak dłubiesz w czymś za
długo, to traci to tą piękną energię.
Foto: Testament
Przed tym albumem większość waszych tekstów
była o codziennym życiu, teraz skupiliście
się na kosmitach, sekretnych organizacjach,
tajemnicy. Skąd ta zmiana?
Wielu ludzi w to wierzy i chcieliśmy się pobawić
tymi pomysłami. Nie oceniamy tutaj czy to
się naprawdę dzieje czy nie. Jest to super pomysł
tylko na fikcyjne opowieści. Czasem piszesz
teksty o czymś poważnym, czasem epickie
teksty, a czasem po prostu teksty w klimacie
s-f. Każdy pomysł, który daje dobry tekst
jest dobrym pomysłem.
To Twój pierwszy album nagrany po przerwie
z Testamentem, jakie to uczucie być z powrotem
w zespole?
Naprawdę super było wrócić. Byłem w składzie
bardzo dawno temu. Teraz się dużo zmieniło.
Są bardziej profesjonalni, koncerty są większe,
jest więcej ludzi. Pojawiły się oprawy graficzne.
To już nie lata 80.
Grasz thrash metal od dawna i w wielu zespołach,
jak obecnie oceniasz tą scenę?
Kiedy to się stało wiele zespołów ewoluowało z
każdym albumem. Duża część zespołów poszła
w stronę death metalu. Masa też odeszła. Jakiś
czas temu sporo kapel się reaktywowało. Powstało
nowych, dając powiew świeżego powietrza.
Dużo kapel takich jak Slayer, Exodus,
Nie mamy już za dużo czasu, tak więc ostatnie
pytanie. Jakie miałbyś rady dla młodych
basistów?
Nudne, ale szczere. Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze
raz ćwiczyć. To ciężka praca, ale rezultaty są naprawdę
wspaniałe. W metalu bycie basistą jest
bardzo niewdzięczne, bo cały czas siedzisz w
cieniu. Jeśli nie chcesz być w tym cieniu, musisz
naprawdę przykładać się do swojej gry i być
pewnym swoich umiejętności. Tak właśnie było
w moim przypadku, musisz walczyć o swoje.
Dzięki za Twój czas i powodzenia.
Dzięki, fajnie było cię poznać Kacper i do zobaczenia
w przyszłości.
Kacper Hawryluk
TESTAMENT
65
Muzyka i dramat idą w parze
Choć Old Season nie jest bardzo znanym
zespołem, warto przeczytać opowieści
wokalisty i gitarzysty. Ta irlandzka ekipa
nie jest kolejną "maszynka do pisania riffów".
Muzycy szalenie przykładają się do
emocjonalnej i artystycznej strony swojej
muzyki, co znajduje odzwierciedlenie w
interesujących przemyśleniach. Mimo że
Old Season unika powiązań z innymi kapelami,
trudno nie mieć skojarzeń ze starym Kamelot i Warlord.
chać, a nie rzucały się na modę lub naśladowały
kapele będące "na topie". W rzeczywistości, to
co modne i popularne szybko przemija i często
jest nieprzewidywalne. Pisanie kawałków pod
obecne trendy, w celu zdobycia popularności
jest jak strzelanie w ruchomy cel. Wydaje mi
się, że jeśli spędza się zbyt dużo czasu na zastanawianiu
się, co lubią lub czego nie lubią Twoi
odbiorcy, muzyka na tym ucierpi. Dla nas ważne
jest, aby nasza twórczość była prawdziwa i
przekazywała głębię, emocje i reprezentowała
nas jako grupę. Jeśli chodzi o gatunek naszego
stylu, myślę, że zapożyczamy po trochu od wielu
odmian metalu i łączymy wszystko w nasz
własny, niepowtarzalny sposób. Nigdy nie identyfikowaliśmy
się z żadnym konkretnym gatunkiem.
Dla nas, muzyków, jest to ważna kwestia.
Pozwala nam to na większą swobodę w wyrażaniu
siebie, bez konieczności ograniczania muzyki
do sub i mikro gatunku. Rozumiemy, że inni
i cała branża muszą nas kategoryzować, ale my
sami robić tego nie chcemy. Przypuszczam, że
dokładniejsze określenie, np. "melodic metal"
jest tym, do którego moglibyśmy się nieco bardziej
identyfikować.
Mimo pozornej trudności nawiązaliście
współpracę z Pure Steel. Jak Wam się to udało?
Jimmy Blanchfield: Skontaktowaliśmy się z
Pure Steel, ponieważ mieli u siebie dużo fajnych
zespołów i wydawało nam się, że dużo dla
nich robią. Mają świetną reputację wśród zespołów-klientów
i wyglądało na to, że nam przypasują.
Nie wiem ile o nas wiedzieli, nim się z nimi
skontaktowaliśmy, ale byli bardzo entuzjastycznie
nastawieni, gdy to zrobiliśmy. Spodobała
im się muzyka i docenili to, co robiliśmy. Od
samego zawarcia kontraktu byli bardzo pomocni
i bardzo sprawnie się dogadywaliśmy. Wszystko
dzięki temu, że interesowali się nami jako
zespołem, naszą muzyką, pomagali nam, a nie
próbowali kombinować jak by tu zrobić na nas
hard rocka, gotyku, doomu i tradycyjnego metalu,
aż po ludzi, którzy na co dzień nie siedzą w
ciężkiej muzyce. Taki miszmasz widowni jest
naprawdę interesujący i pozytywny. Często
koncerty, które gramy w Irlandii, odbywają się
w miejscach, w których byliśmy jedynym do tej
pory grającym metalowym zespołem, a publiczność
wydaje się pochodzić z bardzo różnych
muzycznych środowisk. Te koncerty były dla
nas równie udane co inne i jest to naprawdę
satysfakcjonujące. To fajne, gdy przekształcamy
fanów "niemetalowych" w miłośników metalu,
za pomocą naszej marki muzycznej. Mieliśmy
szczęście, że mogliśmy promować naszą muzykę
wśród publiczności, niezależnie co wykonywał
zespół, który supportowaliśmy. Mimo że trochę
się różnimy, byliśmy bardzo ciepło przyjmowani,
gdy graliśmy przed takimi zespołami jak
Obituary, Sodom, Ensiferum, Brocas Helm,
Blitzkrieg czy Anvil. Podoba nam się różnorodność
koncertów jakie gramy, a publiczność
często lubi właśnie to, co możemy wnieść do
końcowego rachunku.
Graliście jakiś czas temu na Hammer of
Doom. Był to dla Was jakiś przełom w popularności?
Jestem w stanie zrozumieć, że częściowo
Wasza muzyka może trafiać do miłośników
doom metalu, zwłaszcza tej epickiej jego
odmiany…
Jimmy Blanchfield: To było wspaniałe doświadczenie
i chcielibyśmy zrobić to jeszcze raz,
choć prawdopodobnie nie był to dla nas żaden
wielki przełom. Na pewno zwróciło to uwagę na
nas w Europie, ale trudno dokładnie określić,
jak duży wpływ, mógł na rozpowszechnienie
naszej nazwy, wywrzeć jeden festiwal. Skonfigurowaliśmy
nieco nasz set na ten występ, aby lepiej
wkomponował się z epicką otoczką doomu,
wybierając utwory, które najlepiej nadawały się
na tę okazję, i zostaliśmy bardzo dobrze przyjęci.
Jedną z korzyści grania w różnym stylu jest
to, że mamy dzięki temu możliwość dopasowania
setlisty do konkretnego wydarzenia.
HMP: W dobie popularności "vintage metalu",
oldschoolowego speedu czy doomu, wy gracie
łagodny, czysto brzmiący, melodyjny, lekko
progresywny epic. Wydaje się, że trudno uzyskać
popularność grając współcześnie ten gatunek.
Zastanawialiście się nad tym, że jest to
pewnego rodzaju odwaga?
Jimmy Blanchfield: Nie, nie uważamy tego za
jakieś odważne posunięcie. Zawsze skupialiśmy
się tylko na pisaniu numerów, które nam się podobają.
Mając sześć osób o różnych gustach muzycznych,
stylach i zainteresowaniach, a następnie
angażując je wszystkie w proces pisania,
aranżacji i edycji, ufamy, że efekt będzie dobry.
Jest duża szansa, że jeśli utwór zostanie zatwierdzony
i polubiony przez całą szóstkę, pojawią
się i inni, którym się spodoba, niezależnie od
obowiązujących trendów. To bardzo ważne, by
zespoły pisały muzykę, której same chcą słu-
Foto: Old Season
jak najlepszy interes. Uważam, że jest to partnerstwo
korzystne dla obu stron, ponieważ jesteśmy
w stałym kontakcie, wytwórnia ma doświadczenie
i dystrybucję, aby nas wesprzeć, a
my dostarczamy im coś nieco odmiennego muzycznie,
niż mają na swojej liście.
Macie okazję do dobrego promowania ambitnej
muzyki, jaką gracie na koncertach? Wielowymiarowe
kompozycje wymagają odpowiednio
nastawionej publiki. Na pewno sami wolicie
supportować podobnego rodzaju zespoły
(np. prog metalowe, domowe), żeby trafić do
odpowiedniej publiczności. Udaje Wam się
to?
Jimmy Blanchfield: Publika jest bardzo otwarta
na naszą muzykę. Staramy się myśleć, że nasza
muzyka ma szeroki zasięg w różnych gatunkach
i grupach ludzi, co znalazło odzwierciedlenie
w bardzo różnych odbiorcach, którzy wyrazili
swoje wsparcie i zaczęli pojawiać się na naszych
koncertach. Zauważyliśmy, że widzowie
stają się coraz młodsi i trafiają się wśród nich
fani bardzo różnych rodzajów muzycznych, od
Daje się zauważyć, że doceniacie Internet jako
pośrednika w dotarciu do fanów. Prowadzicie
profil na kilku mediach społecznościowych, a
samego Facebooka prowadzicie w nietypowy
sposób, umieszczając ilustracje związane z tekstami
Waszej płyty.
Jimmy Blanchfield: Media społecznościowe to
obecnie ważne aspekt w niemal każdym biznesie.
W przeszłości nieco zaniedbaliśmy sprawy
od tej strony, ale teraz się tym zajęliśmy i osiągamy
wspaniałe rezultaty. Nie zawsze wykonalne
jest załatwianie spraw w staroświecki sposób,
poprzez wyruszenie w trasę, granie wielu
małych koncertów i próbowanie dzięki temu
pokryć koszty. Internet umożliwia nam dostęp
do odbiorców w ich domach. Pozwoliło nam to
również nawiązać kontakt z fanami z całego
świata, co jest dla nas naprawdę ważne. Lubimy
bezpośredni kontakt, indywidualne rozmowy z
ludźmi pozwoliły nam rozwinąć dobre relacje z
naszymi fanami i sympatykami na całym
świecie. Ludzie regularnie wysyłają nam wiadomości
za pomocą mediów społecznościowych z
Ameryki Północnej i Południowej, Europy,
Rosji i Bliskiego Wschodu i fantastycznie jest
móc porozmawiać z tymi wszystkimi osobami.
Internet dał zespołom taką możliwość i jest to
bardzo pozytywne. Posiadamy konta na You
Tubie, Twitterze, Instagramie i Facebooku. Ponieważ
dość późno z tym wystartowaliśmy, skupiamy
się głównie na Facebooku. Włożyliśmy
trochę pracy i zobaczyliśmy naprawdę pozytywne
rezultaty. Udzielamy się też dużo na Instagramie,
bo obecnie działa to naprawdę dobrze.
Następnie, spędzimy troche więcej czasu wyko-
66
OLD SEASON
rzystując moc YouTube'a i Twittera, i zobaczymy,
co z tego wyniknie. Wszystko z tego jest
obecnie aktywne, a ludzie ciągle korzystają z
wielką przyjemnością. Zamieszczanie w klipach
z naszymi utworami tekstów stosujemy po to,
aby lepiej przekazać jej dramaturgię, emocje i
tematykę. Zawsze uważałem, że muzyka jest
bardzo dramatyczna i filmowa. Często słyszymy
od wielu osób, że kiedy słyszą nasze numery,
myślą o dramatycznych scenach filmowych.
Używając konkretnych zdjęć z tekstem, pomaga
to lepiej wyróżnić kawałek w tego typu dramatycznym
świetle. Osobiście uwielbiam dopasowywanie
muzyki do scen filmowych i zdjęć
oraz to jak muzyka i efekty wizualne mogą ze
sobą współpracować, aby wzmocnić u słuchacza
emocjonalny odbiór i pomagać ujrzeć oraz usłyszeć
pewne rzeczy w zupełnie innym świetle.
Myślę, że to działa. Będziemy nad tym pracować,
aby jeszcze bardziej rozwinąć i poeks-perymentować
z tą koncepcją i mam nadzieję, że
ludzie to docenią.
Wasza płyta wydaje się koncept-albumem.
Jeśli tak, jest to Wasza autorska opowieść?
Jimmy Blanchfield: A tak, album okazał się
płytą konceptową, ale nie planowaliśmy tego.
Wiedzieliśmy, że John powiązał tekstowo kilka
piosenek, ale kiedy spojrzeliśmy na to wszystko,
pod koniec okazało się, że wszystkie utwory są
ze sobą spokrewnione, nawet teksty, nad którymi
pracowali Smyth, Jimmy K. i Anto. Wszyscy
ostatecznie przekazali to samo - ludzkie
stany, w szczególności psychologiczne aspekty
wewnętrznego zamętu, depresji, lęku i innych
stresów psychicznych. W końcu wyszła z tego
podróż jednego człowieka przez doświadczenia
życiowe oraz to jak sobie z nimi radził, jak walczył,
żeby sobie poradzić. Chociaż teksty są
owiane metaforami i symbolicznymi krajobrazami,
to jest to codzienne doświadczenie dla wielu
ludzi we współczesnym życiu. Dzisiejsze społeczeństwo
wciąż konkuruje, nastawione jest na
cel i istnieje wiele oczekiwań, aby ludzie dostosowali
się do pewnych standardów w społeczeństwie.
To, w połączeniu z superszybkim
tempem nowoczesnego życia, sprawiło, że ludzie
często zmagają się mentalnie. Kiedy umysł
jest zestresowany i przytłoczony, ma zdolność
zniewolenia Cię, ciągnięcia w nieskończoną
mroczną podróż i negatywny cykl. Tekst często
koncentruje się na tych zjawiskach, poczuciu
"tkwienia w więzieniu umysłu". Nie jest to jakaś
konkretna nasza historia jako zespołu ani
żadnego z muzyków, ta cała nasza opowieść jest
istotą ludzką we współczesnym społeczeństwie.
Bardzo ważną rolę w Waszej muzyce odgrywają
klawisze, często aranżowane w postaci
klasycznego pianina. Przywodzi mi to na myśl
Virgin Steele i Savatage. W obu zespołach
muzycy często komponowali/ komponują
utwory właśnie na pianinie. Jest to także u
Was metoda pisania utworów?
Jimmy Blanchfield: Nie, nie jest to dla nas typowa
metoda powstawania materiału. Impuls
przy powstawaniu utworów może pochodzić
ode mnie lub któregokolwiek z pozostałych w
danym momencie. Smyth, klawiszowiec często
przychodzi na próby z riffem na fortepian i gitarę,
a potem wszystko inne powstaje wokół tych
pomysłów. Następnie umieszczamy podstawową
strukturę utworu i w miarę upływu czasu
edytujemy ją, bawimy się różnymi pomysłami, a
następnie przyozdabiamy końcową strukturę
wokalami. Jednak proces ten często zaczyna się
od gitar, wokalu lub perkusji. Wspaniałą rzeczą
w graniu w tym zespole jest to, że riffy i po-mysły
gromadzą nam się zewsząd. Chociaż ja mam
największą inicjatywę, wszyscy inni wnoszą
wkład, piszą i współtworzymy razem solidną
drużynę. Jimmy K. czasami rozpoczyna ten
proces, gdy wchodzi z riffem, John czasami
podnosi gitarę i po prostu gra riff, o którym
myśli, że powinien zagrać, albo może mieć cały
pomysł na kawałek, nad którym chce, żebyśmy
pojamowali. Anto, mógłby mieć w głowie riff i
po prostu go zaśpiewać, a gitary by mu powtórowały.
Dave jest najbardziej stereotypowym basistą
- super wyluzowanym, płynie z prądem, ale
jest bardzo pewny co do własnych możliwości,
jeśli chodzi o przejęcie kontroli nad swoimi partiami.
To niesamowite. Każdy z nas ma umiejętność
pisania i aranżowania piosenek i każdy
szanuje opinie drugiego. Dla mnie daje to muzyce
dużo głębi i dynamiki, sześciu piszących
jest lepszych niż jeden.
Foto: Old Season
Mimo tych skojarzeń nie da się nie zauważyć,
że bardzo ważną rolę odgrywają u Was gitary.
Solówek nie ma wiele, ale te, które są, są bardzo
nastrojowe. Idealnie pasują do klimatu
tworów.
Jimmy Blanchfield: Kiedy mamy już w
głowach aranżację utworu, często zaznaczamy
punkt w utworze, w którym solo pasowałoby
najlepiej. Są pewne partie, o których wiem, że
nadają się do mojego indywidualnego stylu
solowego, gdzie często używam melodycznych
wzorów, które są łatwe do zharmonizowania,
ale są też części, które są znacznie lepiej dopasowane
do bezpośredniego i skalistego podejścia
Jimmy'ego K. Uwielbiam balans i kontrast
pomiędzy dwoma różnymi stylami, dodaje to
kolejną warstwę do tego, co możemy zrobić w
numerze. Chociaż solówki są ważne, nie są dla
nas absolutnie niezbędne. Możesz umieścić solo
w dowolnym miejscu utworu, nad jakimkolwiek
riffem, ale czy doda ono do utworu coś szczególnego?
To jest pytanie, które zadajemy sobie
przy każdym z utworów, a jeśli solo nie dodaje
nic interesującego, po prostu je pomijamy.
Uwielbiam wszystkie solówki na "Beyond The
Black" i uwielbiam play-offy pomiędzy
Jimmy'm K., a mną, ale jeśli piosenka nie potrzebuje
solówki, nie zamierzamy nic umieszczać
na siłę. "River's of Cepha" dla przykładu,
nie sądzę, by pasowało do tego fantazyjne,
zadziorne solo, więc nie dodaliśmy żadnego. Jak
to powiedziałaś, staramy się trzymać klimatu
utworu.
Wlasnie, tym najbardziej zaskakującym utworem
z "Beyond the Black" jest "Rivers of
Cepha". Ciekawi mnie, czy taki złożony,
pełen dramaturgii kawałek to cos z Waszej
przeszłości (odnalezione w szufladzie) czy
wręcz przeciwnie, coś nowego, zapowiadającego
nowy kierunek w Old Season?
John Bonham: Postaram się na to odpowiedzieć.
Muzycznie, ta kompozycja istniała już na
długo przed tym, kiedy dołączyłem do zespołu,
i wciąż rzuca się na nie cień elementów doomu,
których zespół miał nieco więcej w poprzednich
latach. Nie powiedziałbym, że to zapowiedź nowego
kierunku, ale raczej małe spojrzenie na
jedną z jego możliwości. Zawsze będziemy pisać
utwory w sposób, który będzie dla nas dobry,
nie zastanawiając się zbytnio nad tym, czy jest
zbyt ciężki, czy też nie "metalowy" lub zbyt odmienny.
A ponieważ kawałek w paru miejscach
staje się nieco dramatyczny, postanowiłem
wnieść nieco więcej "teatru" do wokalu. Chciałbym
zobaczyć, co będziemy mogli uczynić z
tym kawałkiem w ramach wielkiego show scenicznego.
Próbowałam znaleźć informacje o tym, czym
jest "cepha", ale pojawia mi się tylko w kontekście
Waszej płyty. Możesz zdradzić nam, o
co chodzi?
John Bonham: Czekałem na to pytanie!
Wymyśliłem tytuł "River's of Cepha" podczas
jednej z moich prawdopodobnie nieco bardziej
pretensjonalnych chwil (śmiech). Chciałem
stworzyć obraz wielkiego, przytłaczającego starożytnego
miasta. Nadałem miastu nazwę
Cepha, opartą na słowie "cephalic", odnoszącym
się do głowy (ang. "głowowy"). Chodzi o to,
że to ogromne miejsce jest jak piekło, ale istnieje
w tylko głowie bohatera. Musi więc poruszać
się po rzekach i morzach swojego umysłu (istnieją
luźne odniesienia do rzek Hadesu), z
których każda przedstawia różne ludzkie emocje.
Wszystkie słowa w utworze pochodzą z
punktu widzenia tych różnych emocji (strach,
smutek itd.), przedstawiających kolejne części
historii. W takim samym stopniu jak kawałki z
pierwszej części płyty ukazują mrok, ta piosenka
opowiada o nadziei, o tym, że nic nie jest
kontrolowane przez negatywne uczucia i zawsze
można znaleźć sposób na ponowne życie.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Damian Czarnecki, Filip Wołek
OLD SEASON 67
HMP: Z perspektywy czasu wasz poprzedni
album "The Invocation" można chyba traktować
jako swoisty wstęp do najnowszego "Sanctimonious",
bowiem już przed pięciu laty interesowały
was takie mroczne historie i dłuższe,
rozbudowane kompozycje?
Chris: Wszyscy jeszcze długo przed założeniem
Attic mieliśmy możliwość grania w różnych zespołach,
tak więc kiedy już założyliśmy ten zespół
w 2010 roku, wiedzieliśmy w jakim kierunku
chcemy zmierzać. Odnosi się to zarówno
do tematyki utworów, jak i do muzyki, którą
gramy. Wiele zespołów startuje i dopiero wtedy
patrzy co chcą osiągnąć. To sprawia, że nagrywają
jeden, dwa, trzy, cztery różne albumy, a
żaden z nich nie brzmi tak samo albo choćby
Konsekwencja i muzyczny horror
Dla wielu Attic to nic więcej, jak tylko ślepi naśladowcy
Mercyful Fate i Kinga Diamonda, ale trudno
ekipie Meister Cagliostro odmówić talentu,
umiejętności i konsekwencji. Potwierdza to mroczny
koncept zawarty na drugim albumie "Sanctimonious":
myślę, że King może być dumny z tego,
że zainspirował niemiecką ekipę do stworzenia tak ciekawej
opowieści, a muzycznie też jest całkiem zacnie. W dodatku basista Chris
okazał się całkiem rozmowny, więc efekty naszej pogawędki poniżej:
Skoro już o tym mowa: nie da się nie zauważyć,
że musicie być wielkimi fanami Mercyful
Fate i Kinga Diamonda, a zresztą pewnie
nawet nie zamierzacie się tego wypierać? To
pod ich wpływem założyliście przed siedmiu
laty Attic?
Pewnie, że King miał na nas wszystkich ogromny
wpływ, nie można też zaprzeczyć dużej ilości
podobieństw między nami a jego dwoma zespołami.
Zwłaszcza w kwestii wyglądu scenicznego
i całej koncepcji zespołu. Ale to nie tak,
że chcieliśmy założyć zespół pochwalny, po prostu,
podobnie jak on, lubimy opowiadać straszne
historie. I tak, nie próbujemy się z tym
kryć - już nie. Był taki okres, że to ukrywaliśmy,
ale potem pogodziliśmy się z tym, że stąpamy
Foto: Attic
nowego doznania. Tak jak mówiłem wcześniej,
konsekwencja to zawsze nasz główny cel.
King Diamond osiągnął niezrównane mistrzostwo
w pisaniu takich opowieści, często też
w swych utworach poruszał tematy, na które
również wy się zdecydowaliście - to deprymuje,
czy bardziej mobilizuje przy pracy?
Raczej nie myślimy o tym podczas pisania
utworów. To przychodzi naturalnie, bo to nasz
wspólny obszar zainteresowań i ta sama inspiracja
podczas tworzenia. Ty też nie porównywałbyś
każdej brutal deathmetalowej kapeli do
Cannibal Corpse czy Suffocation tylko dlatego,
że śpiewają o tych samych rzeczach. Jasne,
czasem są takie momenty, że myślimy no, to
brzmi dość podobnie do Kinga, ale staramy się
nad tym pracować i zaakceptować, że on jest
tylko jednym z wielu wpływów wciśniętych między
siebie. Po prostu robimy to, czym kochaliśmy
zawsze zaczynać: przywołanie ducha mrocznego
heavy metalu i uwielbianie szatana.
Pamiętam, jakby to było wczoraj, pierwsze
odsłuchy "Abigail" i innych konceptów Króla,
chociaż od tego czasu minęło wiele lat - pewnie
macie podobnie, bo takich wrażeń nie sposób
zapomnieć?
Pewnie. Są i zawsze będą takie albumy i utwory,
które powiążesz ze swoją młodością lub
konkretnymi sytuacjami. I nawet, jeśli nikt nie
potrafiłby zrozumieć twoich uczuć do tych konkretnych
kawałków i płyt, to zawsze będą one
czymś specjalnym dla ciebie. To nie musi koniecznie
być King Diamond, ale każdy z nas ma
swoje sekretne słabe punkty.
porównywalnie, ponieważ wciąż szukają swojego
stylu. Właśnie to odróżnia Attic od całej r-
szty zespołów: konsekwencja. Jesteśmy szczęśliwi,
że wraz z "Sanctimonious" mogliśmy zapewnić
fanom album, którego się spodziewali i
który im odpowiada.
Pomysł stworzenia takiego konceptu z prawdziwego
zdarzenia chodził za wami już od
jakiegoś czasu, czy też narodził się szybko,
pod wpływem impulsu, albo jakiejś inspiracji?
Właściwie, to Meister Cagliostro wpadł na
pierwsze pomysły na album we wczesnych dniach
Attic i rozwinął tę surową historię już podczas
tworzenia "The Invocation" i krótko po
nim. Dość szybko stało się jasne, gdzie ten horror
powinien się rozgrywać, a zwłaszcza kiedy
powinien się rozgrywać, więc od tamtego dnia
trzeba było zabrać się za studiowanie książek
historycznych, aby upewnić się, że doznania
słuchacza podczas słuchania albumu będą idealne.
po tym samym gruncie i zabraliśmy się do pracy.
Właściwie to było również pod wpływem
wielu innych zespołów, takich jak Maiden,
Priest i mnóstwo innych zespołów, które ukształtowały
nasz muzyczny rozwój już we wczesnych,
nastoletnich latach.
Nie znaczy to oczywiście, że ograniczacie się
tylko do kopiowania dokonań Kinga i jego
świetnych muzyków, bo słyszę na "Sanctimonious",
że musicie też lubić na przykład wczesny
Iron Maiden czy inne zespoły z klasycznego
nurtu metalu, nie unikacie też wpływów
black metalu, kreując tę mroczną atmosferę?
Naprawdę cieszę się, że tak to widzisz. Bo tak
jak powiedziałem wcześniej, jest dużo, dużo
grup, które uformowały nasz gust muzyczny i
zawsze staramy się, aby one także wpływały na
nasze kawałki. Z J.P., perkusistą mającym swoje
korzenie w blacku, mogliśmy osadzić nasze
black metalowe korzenie w heavy metalowym
podłożu, tak, żeby na drugim albumie pasowało
to do naszego stylu i nie zrobiło z tego zupełnie
Tym większa szkoda, że od premiery "Give
Me Your Soul... Please" mija już 10 lat, następcy
"9" Mercyful Fate też się już pewnie nie
doczekamy, chociaż może jednak?
Ostatnie zapowiedzi nowych nagrań od Mercyful
Fate i Kinga Daimond były tak dawno, że
nie ośmieliłbym się robić żadnych spekulacji w
tej materii.
Opowieść, którą prezentujecie na "Sanctimonious"
jest oparta na faktach, czy też całkowicie
fikcyjna?
Jest całkowicie fikcyjna. Nawet, jeśli podobne
przypadki jak ta historia z "Sanctimonious"
zostały niedawno ujawnione w Tuam w Irlandii.
Ale one też nie były dla nas inspiracją.
Nie znaczy to jednak, że jest całkowicie nieprawdopodobna,
bowiem przez wieki odkryto
wiele takich mrocznych historii, związanych z
różnymi nieprawidłowościami czy skrzętnie
skrywanymi sekretami w rozmaitych klasztorach
i zakonach?
Tak, najświeższa historia, którą można by połączyć
z naszą, to ta, o której wspomniałem
wcześniej. Ponad 800 ciał martwych dzieci i
niemowląt zostało znalezionych w Tuam w
Irlandii. Ukryte w około siedemnastu komnatach
pod ziemią przez zakonnice, które zajmowały
się domem dla samotnych matek z dziećmi.
Stworzenie takiego konceptu to zdecydowanie
trudniejsza sprawa niż napisanie pojedynczych
utworów na płytę - to dlatego pomiędzy
waszymi albumami mamy 3,5 roku przerwy, bo
inaczej pewnie uwinęliście się z następcą "The
Invocation" szybciej?
Tak, takiego albumu jak "Sanctimonious" nie
można napisać w jedna chwilę. Chcieliśmy być
pewni, że dopracowaliśmy każdy utwór tak, jak
na to zasługiwał, co również było powodem,
dlaczego spędziliśmy dwa miesiące w studiu, a
68
ATTIC
później mieliśmy problemy z tłoczeniem albumu.
Więc byliśmy zawsze zajęci próbami przed
koncertami, żeby myśl o Attic była wciąż żywa
w głowach fanów, byliśmy również zajęci pisaniem.
Dodatkowo zamieniliśmy perkusistę, musieliśmy
przede wszystkim poszukać nowego,
musieliśmy też z nim odbyć próby i grać koncerty,
które były już wtedy potwierdzone.
Nie mieliście jednak presji czasu, mogliście
spokojnie dopracowywać warstwę liryczną i
poszczególne kompozycje, tym bardziej, że
pewnie trudno było podzielić tę opowieść na
poszczególne utwory, odpowiednio je przy tym
różnicując?
Fakt, że musieliśmy znaleźć odpowiednią
atmosferę dla każdej części historii, tak, to również
była sprawa, która spowolniła cały proces
twórczy. Ale naprawdę wcześnie wiedzieliśmy,
że będziemy potrzebować więcej utworów niż
na naszym pierwszym LP, wiedzieliśmy też, że
chcemy z niego zrobić podwójny winyl. Mamy
wielkie szczęście, że Ván Records to nasza wytwórnia.
Nie narzucili na nas żadnej presji i
dołożyli starań, aby rezultatem pracy był obraz,
który był w naszych głowach. Zarówno muzycznie,
jak i fizycznie.
Mamy też podział tej historii na dwa swoiste
akty-rozdziały, rozdzielone w środku płyty
intro "A Quest For Blood" - jaki jest cel tego
zabiegu?
To jest jak przedstawienie teatralne: historię
opowiada się w różnych aktach. Tak samo jak
na wersji winylowej, te dwa akty są rozdzielone
na dwa LP. Więc akt pierwszy kończy się na
stronie B wersji LP, a historia jest kontynuowana
drugim aktem na stronie A drugiego LP.
Wprowadzenie aktów ma też na celu to, że
można dzięki nim robić dłuższe przerwy czasowe
pomiędzy scenami i obydwoma aktami.
Znaczący jest chyba również podział głównych
bohaterek tej opowieści pod względem
wieku, bowiem prześladowane przez ksienię
zakonnice są młode, gdy ona i przeorysza są
znacznie starsze?
To ważny detal, że dwie "ofiary" starszych sióstr
są młode. Alice i Joan są młode i niepewne, czy
życie w klasztorze to odpowiednia dla nich
rzecz. Nie są stałe w swojej wierze i zaczynają
grzeszyć. Ksieni (tak samo jak przeorysza) nie
może być młodą kobietą, bo zostanie duchowym
przewodnikiem konwentu zawsze trwało
dość długo, a skoro "Sanctimonious" jest historycznie
poprawnym opowiadaniem, to zwyczajny
rezultat, że główne bohaterki dzieli tyle lat.
Ale to raczej nie kwestia odwiecznego konfliktu
pokoleń, ale problemów od wieków zakorzenionych
wręcz w takich zhierarchizowanych
instytucjach jak Kościół?
To zdecydowanie problem hierarchicznego systemu
ówczesnego Kościoła. Nie szli i nadal nie
idą z duchem czasu i nie przystosowują się, by
uatrakcyjnić ten system i przybliżyć chrześcijańską
wiarę młodym ludziom. Ale w naszej historii,
Ksieni jest nie do końca zdrowa psychicznie
i nie działa po chrześcijańsku. Więc tak
jak mówiłem, to wciąż fikcyjna historia.
Mając takie, a nie inne podejście do tych
kwestii nie mieliście problemów z nakręceniem
teledysku do "The Hound Of Heaven", czy też
w Niemczech podchodzi się do tego nieco
inaczej niż w Polsce?
Znalezienie właściwej lokalizacji było dość trudne,
musieliśmy znaleźć odpowiednie miejsce,
gdzie lokalne władze nie zadawały zbyt wiele
pytań. Później, jak przyszliśmy w garniturach
na podpisanie umowy i sprawialiśmy wrażenie
dość poważnych ludzi, też nie mówiliśmy o wielu
szczegółach historii i naszej muzyki. Naprawdę
mieliśmy szczęście, że nikt nie przyszedł
oglądać, jak nagrywamy. (śmiech)
Wybierając utwór do promocji tego materiału
pewnie mieliście swego rodzaju problem, bo
większość waszych kompozycji znacznie przekracza
czas pięciu minut. Nie myśleliście
choćby o zrealizowaniu teledysku do "Penalized"
czy "Sinless", skoro coraz trudniej jest
skupić uwagę słuchaczy na czymś dłuższym,
w dodatku ambitniejszym niż metalowa średnia?
W zasadzie to nigdy nie uznawaliśmy tego za
problem, skoro chcieliśmy opowiedzieć kompletną
historię. I z tej perspektywy "The Hound Of
Heaven" był idealnym utworem do zrealizowania
pod tym względem. Historia była też najlepszą,
jaką mogliśmy zrealizować pod względem
wizualnym. Myślę, że stworzyliśmy ciekawą
opowieść, a oglądanie jej nigdy nie nudzi się w
Foto: Attic
ciągu tych siedmiu minut. Skoro to video było
pierwsza oznaką życia i pierwszym doznaniem
słuchowym dla fanów, chcieliśmy mieć pewność,
że wrócimy w dobrym stylu. Dlatego też
nakręciliśmy to wideo w całości na 16mm taśmie,
żeby wyglądało jeszcze bardziej profesjonalnie.
Na koncertach jesteście jednak przyjmowani
coraz lepiej, zresztą od czasu debiutu gracie
coraz częściej, co zdaje się dobrą taktyką?
Tak, naszym głównym celem zawsze było ciągle
granie i pozostanie w umysłach ludzi. To jest
klucz do tego, że nigdy nie będzie się zapomnianym,
nawet bez nowego materiału. Niestety,
nie udało nam się jeszcze dotrzeć do Polski, ale
pracujemy nad tym, aby w końcu wykonać na
żywo taki rytuał dla polskich fanów, na jaki
zasługują.
Wykonywanie "Sanctimonious" w całości to
pewnie zbyt duże wyzwanie dla słuchaczy,
zresztą najczęściej nie macie na to aż tyle
czasu, ale pewnie chcielibyście pokusić się o
coś takiego?
Już to zrobiliśmy pod koniec sierpnia, podczas
premierowego show w naszych rodzinnych
stronach. Zagraliśmy cały album "Sanctimonious"
w odpowiedniej kolejności wraz z kilkoma
klasykami z "The Invocation" i demo. Graliśmy
jakieś półtorej godziny, a może nawet i
100 minut i to było wspaniałe doświadczenie.
Fanom bardzo się podobało, wspierali nas aż do
ostatniej nuty. To była wspaniała noc.
Niedawno graliście na Headbangers Open
Air, co więc czeka was w przyszłości -
Wacken, inne festiwale, koncerty za granicami
kraju? Liczycie, że za jakiś czas będziecie postrzegani
jako jeden z najlepszych, niemieckich
zespołów metalowych, nie tylko w ojczyźnie?
Wraz z Redback Promotion, usilnie pracujemy
nad koncertami w przyszłym roku. Równocześnie
rozmawiamy z paroma festiwalami, nadchodzących
latach chcemy grać w całej Europie
i poza jej granicami. Oczywiście o koncertach
poinformujemy fanów najszybciej, jak to możliwe.
Zaczęliśmy też pracę nad trzecim albumem,
którego wydanie - mamy nadzieję - nie zajmie
kolejnych pięciu lat. Bądźcie więc gotowi, dużo
was czeka w najbliższej przyszłości!
Wojciech Chamryk & Karol Gospodarek
ATTIC
69
HMP: "From Fields Of Fire" to wasz czwarty
album. Słucham go właśnie po raz kolejny i tak
myślę, że gdybyście zdołali nagrać tę płytę w
czasach największej popularności tradycyjnego
metalu, to pewnie Argus byłby teraz
wielką gwiazdą?
Brian "Butch" Balich: Dziękuję za te miłe słowa!
To jest niesamowicie dla nas pochlebne. Nie
mam pojęcia, jak by to było, gdybyśmy działali
w czasach świetności lat 80., ale z pewnością
fajnie by było być częścią tej sceny, kiedy metal
rządził światem.
Kiedy tradycyjny metal święcił ogromne triumfy
na całym świecie byliście nastolatkami i
Frajda na całego
- Zawsze skupiamy się na muzyce - musi być świetna i musimy przy tworzeniu
jej dobrze się bawić. Nie ma z tego pieniędzy ani sławy, więc musimy to
robić dla samych siebie. W dniu, w którym pisanie, nagrywanie i występowanie
przestanie nam sprawiać radość zejdziemy ze sceny. Ale na razie wydaje się to być
odległą wizją - mówi Brian "Butch" Balich. I trudno wokaliście Argus nie wierzyć,
bo ich najnowszy krążek "From Fields Of Fire" to kawał świetnego i szczerego
heavy/US power metalu:
Przejście z pozycji fana do roli muzyków odbywało
się więc u was w sposób niejako naturalny,
kiedy uznawaliście, że rola odbiorców już
wam nie wystarcza, pora dać muzyce coś od
siebie?
Zdałem sobie sprawę z tego, że mam talent wokalny,
gdy byłem w piątej klasie podstawówki.
W połączeniu z moim zamiłowaniem do muzyki
nie było wątpliwości, że będę chciał tworzyć
i występować, ciągle pozostając fanem. To nie
było takie łatwe dla pyzatego dzieciaka w okularach,
gdzie scena wymagała konkretnego wyglądu.
Jednak mój głos ukształtował się w pełni,
gdy byłem już po dwudziestce. Ale nie, bycie
fanem nie było dla mnie wystarczające. Chciałem
być częścią świata, który dał mi tyle szczęścia
i emocji.
Założyliście Argus 12 lat temu, tak więc w
czasach, kiedy tradycyjny metal był już ponownie
nieco bardziej popularny, ale nie było już
mowy o takiej skali tego zjawiska jak w latach
80. Obstawiam jednak, że w niczym wam to
nie przeszkadzało, bowiem najważniejsze było
granie tego co uwielbiacie?
Powodem, dla którego to robimy jest to, że
razem kochamy tworzyć muzykę. Zespół stał się
moją drugą rodziną, gdy dołączyłem do niego
przed 11. laty. Zawsze skupiamy się na muzyce
- musi być świetna i musimy przy tworzeniu jej
dobrze się bawić. Nie ma z tego pieniędzy ani
sławy, więc musimy to robić dla samych siebie.
W dniu, w którym pisanie, nagrywanie i występowanie
przestanie nam sprawiać radość zejdziemy
ze sceny. Ale na razie wydaje się to być
odległą wizją. Taką mam nadzieję. Kevin, Jay,
Dave, Justin i ja robimy to od wielu lat, ale mamy
do zaoferowania jeszcze dużo więcej.
Mieliście szczęście o tyle, że od początku swej
fonograficznej drogi znajdowaliście wydawców,
a już od drugiego albumu wspiera was
Cruz Del Sur Music - myślisz, że bez nich
zdołalibyście osiągnąć ten obecny poziom?
Cruz Del Sur jest ważny w rozwoju Argus. Enrico
kocha i wierzy w nas (a my kochamy i wierzymy
w niego). Ale on wykracza poza to i
wkłada swoje pieniądze tam, gdzie można wepchnąć
nas na wyższy poziom. Jest dla nas dużo
lepszy, niż da się to wyrazić.
Foto: Argus
dziećmi, ale już pewnie połknęliście tego bakcyla:
zbieraliście płyty, chodziliście na koncerty,
z wypiekami na twarzy śledziliście dokonania
swych ulubieńców?
Żyłem dla muzyki. Żyłem dla metalu i hard
rocka. Wydawałem wszystkie pieniądze na
płyty, kasety, bilety na koncerty, koszulki oraz
magazyny. To ukształtowało mnie w wielu kwestiach,
a moja miłość do muzyki wciąż pomaga
mi definiować to kim jestem. Kiss było pierwszym
zespołem, który pokochałem i któremu
zacząłem kibicować, ale oczywiście stałem się
też ogromnym fanem Iron Maiden, Metalliki,
Judas Priest, Black Sabbath, Dio, Rainbow,
Saxon, Scorpions, Dokken, Trouble, Fates
Warning i wielu innych. Moja edukacja w sprawie
hard rocka zaprowadziła mnie do Thin
Lizzy, Angel, Budgie, UFO. Miałem w zwyczaju
kupowanie naprawdę wielu magazynów każdego
miesiąca - "Hit Parader", "Circus", "Faces",
cokolwiek co mogłem dostać na rynku i
prześledzić, co dzieje się z moimi ulubionymi
zespołami. Lata 80. były cudownym czasem dla
metalu, ale nie było to tak łatwe, by być na
bieżąco i śledzić swoje ulubione zespoły, tak jak
jest teraz. Trzeba było naprawdę wyszukiwać
nowe zespoły, bardzo pomocni byli w tym znajomi,
którzy interesowali się taką samą muzyką.
Zawsze któryś z nich znał kapelę, której jeszcze
nie znałem. Kupowałem też wiele albumów
tylko dlatego, że ich okładki wyglądały fajnie.
Tak było w przypadku Trouble i Fates Warning.
Dawniej to było bardzo ekscytujące, gdy
w college'u słuchałem audycji radiowych z muzyką
metalową. Było ich całkiem sporo w okolicy
gdzie mieszkałem i były to pierwsze miejsca,
gdzie usłyszałem takie zespoły jak Omen,
Overkill, Mercyful Fate, W.A.S.P. Nie były to
zespoły, które grano we wszystkich radiach. Bycie
fanem metalu w tamtych czasach było ekscytujące,
codziennie można było uczyć się czegoś
nowego. Oczywiście, że wciąż szukam, uczę się
i nadal śledzę moje ulubione zespoły, ale to nie
jest to samo. Te dni, gdy byłem szczerze nastawiony
do muzyki, tak jak w latach młodzieńczych,
już się nie powtórzą.
Zmiany składu nie zdołały odbić się negatywnie
na Argus, nowi w składzie: basista Justin
Campbell i gitarzysta Dave Watson szybko
zaaklimatyzowali się w waszym gronie, co
przełożyło się też zapewne na jakość "From
Fields Of Fire"?
Zmiany składu były istotne, inaczej zespół by
zniknął. Kapela zyskała nowe poczucie pewności
siebie i radość z grania. To z pewnością miało
duży wpływ na pisanie kompozycji i to jak gramy.
Granice, które określały co możemy zrobić
zostały wymazane. Mieliśmy wielkie szczęście
wciągając Dave'a i Justina do zespołu. Umożliwiło
to nam bardzo szybki powrót i stanie się
jeszcze lepszą kapelą, zarówno w komponowaniu,
jak i w występowaniu na żywo. Ich entuzjazm
na nowo rozpalił ogień między Kevinem,
Jay'em i mną. To sprawiło, że wtedy, gdy zaczynało
być źle znów byliśmy podekscytowani.
Dave jest też producentem, tak więc pod tym
względem też chyba okazał się przydatny dla
zespołu?
Przez lata był dla Argusa bezcennym inżynierem
i producentem. Jest świetny w tym, co
robi. Ma genialny słuch i mnóstwo pomysłów.
Stawiacie na doświadczonych muzyków, nieopierzony
małolat nie dość, że mógłby nie
sprawdzić się w sensie umiejętności, to do tego
mógłby do was nie pasować pod względem
charakteru, a zresztą nikt nie miałby czasu na
eksperymenty typu: zobaczymy, czy się sprawdzi?
Ważne jest, aby znaleźć kogoś kto jest dobrym
muzykiem, kto pasuje do nas pod względem
osobowości, chętnie robi to co my (trasy, itp.)...
70
ARGUS
Po prostu mieliśmy szczęście, że namówiliśmy
do współpracy tych dwóch muzyków, których
już znaliśmy wcześniej. Nie byliśmy zamknięci
na pomysł przesłuchiwania ludzi, ale po co
marnować czas, kiedy odpowiedź jest tuż przed
tobą?
Jasne. Jesteście obecnie jednym z najbardziej
regularnie działających i zapracowanych amerykańskich
zespołów - akurat jeśli nie pracujecie
nad następnym albumem, to pojawia się
kolejna EP-ka. Macie też na koncie DVD
"Live At The Hammer Of Doom V", wygląda
więc na to, że bezczynność czy stagnacja są
waszym największym wrogiem, jesteście
wciąż w uderzeniu?
Zespół taki jak my, który może odbyć tylko
krótką trasę raz w roku, musi utrzymywać swoją
obecność. Ważne jest, aby prezentować nową
muzykę, nowe projekty, abyśmy mogli utrzymać
naszą rozpoznawalność tak wysoko, jak to
tylko możliwe. Oczywiście chcemy, aby nasze
wydawnictwa były najwyższej jakości, więc nie
spieszymy się, wierzymy w ciężką pracę, tworzenie
i rozwój. Siedzenie z założonymi rękoma
sprawia, że jesteśmy podminowani. (śmiech)
Taki entuzjazm i chęć nieustannego rozwoju,
parcia do przodu są chyba swoistym znakiem
firmowym waszego składu, a jednocześnie waszą
cechą charakterystyczną jako ludzi?
Nikt z nas nie zadowala się kopiowaniem samych
siebie, więc zawsze naszym celem jest
próba rozwoju muzycznego, a następnie rozwoju
zespołu, aby dotrzeć do nowych fanów i
miejsc. Każdy z osobna musi mieć to w sobie,
aby zadziałało to w zespole. Na szczęście mamy
takie chęci indywidualnie i grupowo, aby tak
właśnie działać.
Płyta "From Fields Of Fire" wychodzi we
wrześniu i niemal od razu ruszacie w promującą
ją trasę - mimo tego, że jesteście przecież
doświadczonymi muzykami, to każdorazowo
występy na żywo zdają się wywoływać u was
nie tylko duże emocje, ale też wydobywać z
was prawdziwe pokłady energii?
Wierzymy w to, że dajemy najlepsze show jakie
możemy. Ludzie wydają swoje ciężko zarobione
pieniądze na to by przyjść i nas zobaczyć, więc
jesteśmy im dłużni to, żeby zagrać najlepiej jak
potrafimy i bawić ich przez czas jaki jesteśmy na
scenie. My karmimy się energią publiczności, a
ona naszą, więc tak wywołana pętla energiczna
jest bardzo pozytywna. To świetne uczucie widzieć,
że wszyscy w klubie są zaangażowani w
koncert. Mam 46 lat, ale zapominam o tym kiedy
wchodzę na scenę. Zawsze na koncercie dawałem
z siebie więcej niż sto procent, każdy w
Argus tak do tego podchodzi. Kevin grał nawet,
gdy był chory - to właśnie my.
Czyli jak człowiek nie byłby zmęczony podróżą
czy długim czekaniem na swój występ,
to i tak wyjście na scenę, widok tych wszystkich
czekających na was ludzi daje tak niesamowity
przypływ adrenaliny, że wszystko
schodzi na plan dalszy, liczy się tylko muzyka?
Jak wchodzisz na scenę znika stres i nerwy, chodzi
o to, aby na ten czas otoczyć się muzyką.
Wszystkie nasze kłopoty zostają zepchnięte ze
sceny. W tym czasie liczy się tylko związek publiczności
z muzyką.
Trudno po czymś takim, szczególnie kiedy publiczność
jest naprawdę dobra, wyciszyć się po
koncercie, wrócić do tej normalności codziennej
egzystencji?
Naprawdę ciężko jest odreagować po występie
dla większej publiczności. Adrenalina przepływa
przez ciebie podczas pokazu, więc możesz
mieć problemy z odprężeniem się. Po tournée
przez pewien czas ciężko jest przystosować się
na powrót do normalnej pracy, po graniu, które
jest twoją pasją... Żyję tym wraz ze swoimi
kolegami z zespołu, to frajda na całego.
Jesteście już po amerykańskich koncertach w
sierpniu, zaczynacie niebawem trasę po Niemczech,
a co zaplanowaliście w dalszej kolejności?
Kiedy wrócimy z trasy zaczniemy pisać materiał
na następny album i może zrobimy jeszcze EPkę.
Jest kilka projektów, które chcielibyśmy zrealizować.
Mamy pomysł, aby zorganizować więcej
występów, aby jeszcze mocniej wesprzeć album,
więc może w przyszłym roku wrócimy do
Europy. Prawdopodobnie zrobimy do tego albumu
wideo lub dwa. Więc... będziemy bardzo
zajęci.
Europa wydaje się znacznie lepszym rynkiem
dla zespołów takich jak wasz - czyżby Amerykanie
w większości zapomnieli już czasy,
kiedy dobry rock, hard rock czy metal rozbrzmiewały
z ich samochodowych odbiorników
czy domowego sprzętu stereo niemal nonstop?
W Ameryce wciąż jest wielu oddanych fanów,
ale masz rację, że Europa bierze się za ten rodzaj
muzyki ogólnie lepiej i bardziej żarliwie niż
USA. Ten kraj jest tak rozległy, że podróżowanie
jest trudniejsze i droższe, a nie ma tutaj
tylu festiwali. Sądzę też, że dlatego na europejskiej
scenie metalowej istnieje większe poczucie
wspólnoty między fanami.
Jak sądzisz z czego to wynika, że w tych typowych
społeczeństwach konsumpcyjnych ludzie
tak rzadko decydują się na zerwanie ze
schematami, również w sensie tego, czego
słuchają? Wysiłek samodzielnych poszukiwań
czegoś ciekawego spoza mainstreamu przekracza
możliwości przeciętnego Amerykanina czy
Polaka? Radiowa papka w zupełności im
wystarcza jako tło do codzienności?
Myślę, że większość ludzi lubi muzykę, ale nie
wszyscy ją kochają! Ludzie tacy jak my są w
mniejszości. Dla wielu muzyka jest po prostu
podkładem do ich życia. Natomiast dla nas
muzyka jest częścią samej materii naszego życia.
Myślę, że sporo czasu i słuchania zajmuje
to, by znaleźć i odseparować świetne zespoły od
przeciętnych, a tylko ci, którzy naprawdę poświęcają
się muzyce spędzają swój czas na szukaniu
on-line, czytaniu magazynów, chodzeniu
na koncerty lub wydawaniu pieniędzy na nowe
albumy. Nie wiem, czy to lenistwo, że większość
ludzi nie szuka muzyki dalej niż lokalne radio
albo sieć supermarketów Wal-Mart. Nie mają
tego samego pragnienia muzyki, jak inni, więc
trzymają się tego, co proste do znalezienia i zaserwowane
im pod nos. Rozumiem, że nie
wszyscy czujemy się tak samo w otaczającym
nas świecie.
Wydaje mi się to o tyle dziwne, że jeśli ktoś
kiedyś słuchał dobrej muzyki, to przecież nie
mógł z niej zrezygnować ot tak - tacy ludzie
mawiają często "wyrosłem już z metalu", tak
jakby było to coś trywialnego, jak zrezygnowanie
z niepasującego już ubrania. Na dobrą
sprawę chyba nigdy nie byli więc za bardzo w
tę muzykę zaangażowani, traktowali ją bardzo
powierzchownie, w czysto rozrywkowych czy
trendowych kategoriach? "Kumple są metalowcami,
to i ja będę"?
Myślę, że istotnie wielu ludzi napędzanych jest
modą. Istnieją jednak fani, którzy traktują metal
poważnie, stanowią mniejszość, ale nadal
stanowią pokaźną grupę Z czasem spojrzenie na
metal może się zmienić, z wiekiem można odejść
od metalu, jednak dla mnie to bardziej kwestia
społeczna, bo jak odrywasz się od przyjaciół,
zaczynasz żyć własnym życiem, to zapominasz
o tym co dla waszej paczki było ważne... Nigdy
nie wyrosłem z metalu. I nie mogę przewidzieć,
czy kiedykolwiek tak się stanie.
Na szczęście chyba rzadko spotykacie takich
ludzi? (śmiech). Jak nowe utwory przyjmowane
są na trasie? Gracie moje ulubione, to
jest: "As A Thousand Thieves", "You Are The
Curse" i "No Right To Grieve"?
Nowe kawałki bardzo dobrze sprawdzają się na
żywo. Wzbudzają one wiele wspaniałych reakcji.
W trakcie trasy będziemy wykonywać każdą
utwór z albumu za wyjątkiem "No Right To
Grieve". Kiedyś zagramy tę kompozycję, ale na
tej trasie koncentrujemy się na bardziej optymistycznym
klimacie. "You Are The Curse" i
"Devils Of Your Time" będą głównymi elementami
zestawu, a reszta będzie wymienna lub
uszczuplona, ponieważ chcemy również zagrać
materiał z wszystkich naszych albumów.
Będzie okazja do wybrania się na wasz koncert
w Polsce, czy też żeby zobaczyć was na żywo
trzeba jednak będzie odwiedzić sąsiednie Niemcy?
Wrześniowa trasa niestety nie dotrze do Polski.
Chcielibyśmy jednak wrócić - lubimy grać w
Polsce. Są u was wspaniali fani!
Nie zamierzacie jednak ustawać w wysiłkach,
by z każdą kolejną płytą poszerzać nie tylko
grono swych fanów, ale też odwiedzać kolejne
kraje w których mieszkają?
Uwielbiamy trasy koncertowe i zrobimy to, kiedy
się da. Naszym celem jest dotrzeć do jak największej
liczby osób. Odwiedzić naszych starych
znajomych i nawiązywać nowe znajomości!
My również chcielibyśmy móc odwiedzić jak
najwięcej krajów.
Może więc wkrótce przyjedziecie znowu nad
Wisłę, tym bardziej, że znacie pewnie sporo
naszych rodaków, a nawet kiedyś grał z wami
muzyk o polskich korzeniach?
Uwielbiamy grać w Polsce, są jeszcze miasta,
które musimy odwiedzić, więc na pewno jeszcze
się pojawimy. Kiedy to zrobimy, z przyjemnością
spotkamy się osobiście!
Wojciech Chamryk, Filip Wołek,
Karol Gospodarek
ARGUS
71
Francuzi odnoszący się do debiutu Obliveon'a
Miałem przyjemność zamienić parę słów z gitarzystą zespołu Extravasion, które
niestety ostatnio przeżywało kryzys związany z pewnymi kłótniami w zespole i
odejściem prawie całej załogi, o czym dalej wspomina Baptiste. O jego inspiracjach,
poglądach na politykę i o samym zespole więcej w wywiadzie.
HMP: Cześć; "Extravasion" jest nazwą zainspirowaną
bezpośrednio przez album pewnej
rosyjskiej formacji znanej pod nazwą Aspid,
czyż nie?
Baptiste Pernette: Cześć, po pierwsze chciałbym
podziękować za możliwość udzielenia wywiadu.
Tak, dokładnie! Aspid jest czymś więcej
niż inspiracją, jest on niczym mistyk wskazujący
drogę do odkrywania tego, czego naprawdę
chcę grać i co potrzebuje grać. Jestem kimś więcej
niż przeciętnym fanatykiem, mam winyl oryginalnego
pressingu Extravasion oraz tatuaż.
Może to zbyt wiele, jednak ten zespół jest ponad
zwykłe pojęcie!
Czy możesz scharakteryzować krótko waszą
muzykę?
Extravasion jest zespołem pełnym różnych
emocji. Bazą muzyki granej przez nas jest
moim brzmieniu. Myślę, co jest całkiem dziwne,
że mroczna atmosfera bardziej mnie inspiruje!
Wchodzę w dane uniwersum, w jego atmosferę
i komponuje motywy i utwory, które pozwalają
mi się przemieszczać po owym uniwersum. Myślę,
że tutaj mogę wymienić zespoły takie jak
Summoning, Midnight Odyssey, Spectral
Lore i wiele innych zespołów, które są wspaniałe
i świeże w swej dosadności!
Jak rozpoczęliście waszą przygodę z zespołem?
O mój Boże! Dawno temu, już nie pamiętam
tego okresu w moim życiu. Ten zespół powstał
po tym jak ja i mój przyjaciel (perkusista) odeszliśmy
z jakiegoś chujowego zespołu i założyliśmy
własny. Natychmiastowo za nazwę naszego
zespołu przyjęliśmy Extravasion. Zasadniczo
wtedy nikt nie wierzył, że uda mi się stworzyć
Powiedz więcej proszę na temat prac nad waszym
debiutem.
Po pierwsze, aby stworzyć jak najlepsze utwory,
jak to tylko możliwe, to trzeba poświęcić im
wiele czasu, na każdy riff z osobna. Na przykład
na utwór "Origins of Magma" musieliśmy poświęcić
jeden rok pracy, dzień w dzień, by stworzyć
strukturę, zaś na samych nagraniach spędziliśmy
z dwa tygodnie! Dla mnie brzmienie,
które wybierzesz na swój album potrafi zmienić
wszystko. Jest ono bardzo ważne. Gówniany riff
z dobrą produkcją może stworzyć dobry kawałek
i vice versa.
Jeśli miałbyś porównać wasz album do jakiegokolwiek
innego, to do czego byś go porównał?
Ciężkie pytanie! Myślę, że mógłbym go porównać
do "From This Day Forward" Obliveon.
Może ze względu, że każdy utwór posiada swój
własny zestaw emocji.
Jesteście trochę zainspirowani Atheist'em,
czyż nie? Chociażby motywy obecne na utworze
"Origins of Magma". Co sądzisz o muzyce
tego amerykańskiego zespołu?
Atheist dla mnie jest równie ważnym zespołem
tak jak Aspid czy Obliveon. Oczywiście, że ich
muzyka jest częścią mojego sposobu na granie i
tworzenie muzyki. "Unquestionable Presence"
to mój ulubiony album! Idealny miks pomiędzy
thrashowym brzmieniem i energicznymi motywami
z death metalową techniką i tematyką.
thrash na najwyższym możliwym poziomie, a
nie jakieś nudne nowofalowe "thrash" metalowe
polki. Z tą podstawą łączę motywy z death metalu
oraz dodaję bardziej dosadne motywy aby
nadać muzyce bardziej osobistego i dojrzalszego
charakteru. Nawet czasami wrzucam tam trochę
black metalowej atmosfery.
Jak doświadczenie z innych zespołów wpłynęło
na waszą muzykę?
Myślę, że pomimo tego, iż jest parę zespołów,
które bardzo wpłynęły na mój sposób gry i komponowania,
nie jest to aż tak słyszalne w mojej
muzyce! Nie uczę się coverów, wystarczy mi
parę zróżnicowanych licków i riffów. Myślę, że
to pozwala mi zachować moją osobowość w
72 EXTRAVASION
własny zespół i nim zarządzać!
Foto: Extravasion
Co chciałeś powiedzieć wraz z wydaniem
swojego debiutu.
To był koszmar! Naprawdę, fałszywi muzycy,
naprawdę jacyś pierdoleni pozerzy, którzy
mówią bardziej o "byciu w zespole" niż o ćwiczeniu
swoich umiejętności i graniu. Naprawdę,
trudno samemu jest uwierzyć w jeden projekt i
ciężko pracować na poczet leniwych ludzi. Plotki,
gównokomentarze ze strony innych zespołów,
sprawiły, że nasz początek był bardzo
skomplikowany. Znalazłem nowy line-up, który
mam nadzieje składa się z ludzi zmotywowanych,
profesjonalnych i gotowych zaryzykować,
by osiągnąć sukces.
Możesz mniej więcej powiedzieć o tym co sądzicie
o Trumpie? Z tego co słyszę na "Bankster",
to raczej negatywna opinia… tak więc,
możesz powiedzieć dlaczego?
Tak naprawdę to wspieram Trumpa. Jak dla
mnie jest on lepszym wyborem, który niszczy
zjawisko manipulacji masami i totalnej histerii
wywoływanej przez fałszywy zachodni koncept
człowieczeństwa. Lobby LGBT oraz proimigranckie,
ta cała lewica kulturowa, tworzy społeczeństwo,
które jest pasywne i niezdolne do
samoobrony. Sprawia, że nasza kultura i cywilizacja
powoli znika. Żebyśmy się dobrze zrozumieli:
nie mam żadnych problemów z równością,
z prawami dla LGBT. Mam problemy z
histerycznym tworzeniem z nich dogmatów.
Emil (wokalista na "Origins of Magma") i ja
dokonaliśmy wyboru, aby porozmawiać o
Trumpie na początku "Bankster", bardziej jako
żart niż jako protest przeciwko niemu. Emil go
nie lubi, jednak utwór tak naprawdę nie jest o
nim ale bardziej o wielkich molochach bankowych,
które sprawiają, że ludzie biednieją z każdym
dniem. Jest o osobistych interesach i wielkiej
manipulacji międzynarodowych elit, które
śmieją się z nas!
Kto stworzył grafikę na wasz "Origins of
Magma"? Jest świetna!
Dziękuje! Jestem również bardzo zadowolony z
tej okładki. To naprawdę świetny koncept stworzony
przez Emila oraz doskonałe jego zaprojektowanie
i wykonanie w photoshopie przez
Clementa (byłego basistę zespołu).
Możesz mi wytłumaczyć symbolikę okładki
waszego debiutu?
Jeśli chodzi o okładkę, to już do niej w pewien
sposób nawiązałem w pytaniu dotyczącym Donalda
Trumpa. Zbrodniczy element trzymający
świat w swoich łapskach, kontrolujący nas i
oczekujący żebyśmy byli posłusznymi konsumentami,
którzy nie znają skutków swoich wyborów,
limitów. Ten element oddala nas coraz
bardziej od rzeczywistości. Chłopie, to jest smutne!
Czy uważasz siebie za liberała? Po ostatnich
wyjaśnieniach raczej wątpię, ale może jednak?
Nie! Definitywnie nie! Jestem konserwatystą,
dumnym z tej kultury i jakości życia. Obecna
generacja musi popracować nad zachowaniem
nas przed całkowitą globalizacją. Naprawdę
ciężko być konserwatywnym zespołem, lub muzykiem,
tutaj we Francji. Niezwłocznie zostaniesz
nazwany faszystą, nazistą czy czego tam
innego jeszcze nie wymyślą. Jeśli nie masz lewicowych
przekonań to z pewnością jesteś jakimś
głowonogiem lub innym potworem, który
wywoła trzecią wojnę światową, bla bla bla! Dla
mnie jedyną drogą, by utrzymać pokój na tej
schorzałej ziemi jest uszanowanie każdej kultury.
Można by rozpocząć od zakończenia działań
wojennych na Bliskim Wschodzie pod pretekstem
demokracji, która nawet tutaj nie działa!
Nie, nie, nie, prawdziwą motywacją jest ropa,
pieniądze, władza! Osobiście uważam, że demokracja
w obecnym wydaniu, to jest jakaś porażka
i osobiście wybrałbym monarchię z restauracją
dynastii i powrotem naszego króla Louisa
XX.
Co sądzisz na temat Internetu? W sensie tych
wszystkich możliwości zareklamowania się,
takich jak media społecznościowe czy You
Tube.
Myślę, że to naprawdę świetna rzecz. Internet
jest wspaniałym sposobem na odkrywanie nowych
utworów, zespołów, stylów muzycznych.
Z drugiej strony można natknąć się na zbytnią
swobodę oraz na wiele oszustw. Jednak generalnie
Internet jest naprawdę wspaniałym narzędziem!
Muzyka potrzebuje tej swobody! Każda
praca zasługuje na wypłatę, jednak dostęp do
kultury nie powinien regulowany przez bogactwo.
Odkrywaj muzykę, chwal YouTube i jeśli
tylko możesz, to kupuj albumy danych zespołów
by je wspierać!
Czy zamierzacie podpisać kontrakt z jakąś
wytwórnią w najbliższej przyszłości?
Niestety nie, otrzymuje parę propozycji ale…
obecnie umowa z wydawnictwami polega na
płaceniu im! (śmiech), naprawdę!? Czekam na
jakieś poważne propozycje, o których można
pogadać profesjonalista z profesjonalistą. To
jedna z tych rzeczy, która sprawia, że bycie zespołem
w obecnych czasach jest trudne, tak
wiele z nich akceptuje granie za nic, bądź zawiera
umowę z wydawnictwem, które dane zespoły
wykorzystuje.
Co prasa i fani myślą na temat waszego albumu?
W większości opinie i odczucia są bardzo pozytywne.
Jestem bardzo zaskoczony sukcesem
tego albumu! W magazynach jest parę dobrych
recenzji, wielu fanów przychodzi na nasze występy,
kupuje nasze płyty i merch. Wspaniałe
uczucie. Poza tym parę celnych słów krytyki,
pomagających stawać się nam coraz lepszymi i
kontynuować rozwój.
Co możesz powiedzieć o waszej lokalnej scenie
metalowej?
Lokalna scena (w Paryżu) ogólnie nie jest zła,
być może trochę za bardzo hipsterska, jednak
wciąż istnieje parę dobrych zespołów. Nie lubię
większości francuskich zespołów! Masa głupich
tekstów okraszonych nudną muzyką.
Co zamierzacie robić w 2018?
O mój Boże! Wiele rzeczy! Po pierwsze złe wiadomości.
Skład, który znacie z "Origins of Magma"
już nie istnieje. Opuścili nasz zespół tydzień
przed naszą europejską trasą z Vendetta
i Dark Ministry. Stary, to było dla mnie bardzo
ciężkie! Kilka tygodni później, po stanie depresyjnym
i wielu przemyśleniach, dlaczego do
tego doszło, zacząłem się zbierać od nowa. Teraz
te dobre: Ostatnio znalazłem nowego wokalistę,
Robina i nową gitarzystkę, Estherę (tak,
jest dziewczyną i jest świetna! Możesz wyobrazić
sobie to, że grała na scenie z Toxic'em podczas
"False Prophets"?!) Potrzebuję jeszcze znaleźć
perkusistę i basistę by skompletować zespół
(po raz kolejny) i dokończyć nowy album. Mam
nadzieję, że będziemy w stanie wejść do studia
w lecie roku 2018 i nagrać album inny od "Origins
of Magma". Pozwolę sobie trochę porzucić
czysty thrash na rzecz bardziej dojrzałego i poważnego
podejścia death metalowego, definitywnie
staroszkolnego. Możesz sobie wyobrazić
coś pomiędzy pierwszymi albumami Death,
Morgoth, Obliveon, Gorguts czy Atheist. Tylko
bardziej z nowoczesnym wokalem i bardziej
technicznym podejściem do materiału, choć bez
zbytniego przynudzania.
Dziękuje za wywiad, czy mógłbym prosić o
parę słów na koniec?
Bardzo dziękuje za te wspaniałe pytania! To była
czysta przyjemność na nie odpowiadać.
Chciałbym wam drodzy fani powiedzieć: bądźcie
prawdziwi! Słuchajcie, słuchajcie i bądźcie
sobą! Szczerość jest bardzo ważna! Mam nadzieję,
że spodoba wam się kolejny album. Dla
mnie jest to duży stres, ponieważ zmieniłem
trochę kierunek muzyczny i wiem, że fani
thrashu to naprawdę wymagająca publika. Kocham
was bardzo i dziękuje za wszystko!
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Kosmiczna brama do nieskończoności
Kosmos od zarania dziejów intrygował człowieka, będąc również inspiracją
do tworzenia ciekawych opowieści z nim związanych. Często bywał tłem dla
historii o ludzkich perypetiach i poszukiwaniu nieznanego. Literatura, kino... czy
gry. A od jakiegoś czasu również w muzyce,zwłaszcza metalowej porusza się ten
niewyczerpalny temat. Jednym z zespołów "podróżujących" po wszechświecie, jest
włoski Ancient Dome. Właśnie wydali nowy album zatytułowany "The Void
Unending",który stał się przyjemnym pretekstem do rozmowy.
HMP: Cześć. Szczerze przyznaję, że przed
odsłuchaniem "The Void Unending", jedynym
zespołem z Włoch, który znałem, był Bulldozer.
Zamierzam jednak zapoznać się z całą
waszą dyskografią, ponieważ wasz nowy album
jest bardzo interesujący. Tylko wokale
powinny być głośniejsze, bardziej podkreślone,moim
skromnym zdaniem.
Paolo "Paul" Porro: Cześć, tu Paolo, gitara rytmiczna
w Ancient Dome. Tak, z pewnością
Bulldozer jest najbardziej znanym włoskim
thrashowym zespołem wszechczasów zarówno
u nas, jak i za granicą. Podczas gdy my jesteśmy
Dlaczego tak mało nagrywacie?
Paolo "Paul" Porro: To jest czwarty pełny duży
album, to prawda, ale przez te lata sporo nagrywaliśmy.
Poczynając od demo "Once Were
Thrashers" z 2004 roku, a następnie wydaliśmy
w 2005r. demo bez tytułu, a w 2008r. Promo
CD (co dało nam możliwość pracy z Corrado i
Punishment 18 Records, społecznością, która
wciąż istnieje i ma się dobrze), tuż przed naszym
debiutanckim albumem "Human Key".
W 2010r. nagraliśmy drugi album "Perception
Of This World", a w 2012r. kompilacja "Hunting
the MILF", z dwoma nowymi utworami i
Im dłużej słucham, odkrywam na albumie nowe
ciekawostki. Czy używacie zapisu nutowego?
Niektóre partie instrumentalne, sprawiają
wrażenie trudnych do zapamiętania.
Paolo "Paul" Porro: Przyzwyczaiłem się korzystać
z oprogramowania do edycji tabulatury od
2003 roku, podobnie inni członkowie zespołu,
a przede wszystkim nasz basista Gio. Natomiast
Jerry (który jest inżynierem dźwięku) nagrywa
każdą nutę, która przychodzi mu do głowy,
ponieważ czuje, że to jest dobre. Tak więc,
każdy ważny riff jest archiwizowany, czekając,
aż zostanie użyty do nowej kompozycji! Uczciwie
przestudiowałem teorię muzyczną tylko w
niewielkim stopniu. Więc nawet jeśli wiem, jak
ustawić tabulację, jedyną metodą zapisu jest
zanotowanie akordów gitarowych, które gram,
więc to proste, (śmiech!).
Moją uwagę zwróciły wasze znakomite zdolności
techniczne, jako instrumentalistów. Jesteście
samoukami, czy ukończyliście jakąś
szkołę muzyczną?
Paolo "Paul" Porro: Mogę ci tylko podziękować
za twoje miłe słowa. Nie chciałbym wyjść
na hipokrytę, ale myślę, że prawdziwi muzycy
są na innej planecie, daaleko od nas. Oczywiście
my chcemy zaoferować naszym słuchaczom
najwyższą jakość, więc stale staramy się poprawiać
nasze umiejętności. Cóż, jeśli chodzi o
twoje pytanie dotyczące aktualnego składu, pobierałem
lekcje gry na gitarze przez półtora roku
w latach 90., ale z pewnością byłem najgorszym
uczniem, jakiego moja szkoła kiedykolwiek
widziała. W tamtym czasie nie byłem tak
zaangażowany w muzykę, a zwłaszcza w heavy
metal! Joe jest perkusistą samoukiem. Parę lat
temu pobrał kilka lekcji, aby poprawić niektóre
triki techniczne, które wówczas ćwiczył. Jerry
jest wokalistą samoukiem, choć na samym początku
kariery wokalnej, pobierał lekcje śpiewu.
Jest także doskonałym gitarzystą rytmicznym,
co jest bardzo pomocne w zespole! Gio (bas)
był samoukiem basistą, a w tym roku zaczął studiować
grę na instrumencie, w profesjonalnej
szkole muzycznej. Marco (gitara) był studentem
muzyki do 2016 roku, zdobywając wykształcenie
gitarowe.
tak naprawdę w podziemiu, nawet jeśli od 17 lat
w tym gramy. Zdajemy sobie z tego sprawę! W
każdym razie, dziękuję za zainteresowanie,
wspaniale jest witać nowych pasażerów kosmicznej
podróży z Ancient Dome! Jeśli chodzi o
komentarz do naszego nowego albumu "The
Void Unending", jesteśmy naprawdę dumni, że
ta czwarta płyta, ma tak wiele pozytywnych opinii,
zarówno od webzinów, fanzinów metalowych,
jak i od słuchaczy metalu. To może pomóc
zespołowi być bardziej znanym, w naszym
kraju, jak i na całym Świecie. Potwierdzając jednocześnie,
że wszystkie te lata pracy i poświęcenia
były i nadal są właściwą drogą działania!
Jeśli chodzi o twoją opinię na temat wokalu,
masz rację: wokale nie są odpowiednio wyeksponowane,
choć na to zasługują. To nasza wina
i możemy jedynie wyciągnąć wnioski z naszego
błędu, aby nagrywać je lepiej w przyszłości.
"The Void Unending" to wasz czwarty pełny
album ... Jak na 17 lat grania, to niewiele.
Foto: Ancient Dome
ponownie nagranymi wersjami tytułowych
kompozycji z naszego pierwszego i drugiego albumu,
z Jerry'm jako nowym wokalistą zespołu
(wcześniej sam byłem zaangażowany również w
wokale). W 2013 roku wydaliśmy dwa nowe
utwory na split 7 "Blast From The Future", a w
2014 roku trzeci album "Cosmic Gateway To
Infinity". W 2015 roku, świętowaliśmy 15-lecie
działalności zespołu wydając nową EPkę
"O.W.T. ... i Still Are Are", zawierającą trzy
zupełnie nowe utwory, pierwsze demo ponownie
nagrane przez rzeczywisty skład, plus trzy
bonusy. No a teraz "The Void Unending"!
Myślę więc, iż możemy powiedzieć, że jednak
jesteśmy aktywnym studyjnie zespołem. Niestety,
muzyka nie stanowi dla nas oficjalnego
źródła utrzymania, wszyscy mamy pracę, która
pozwala nam przetrwać finansowo. Ancient
Dome jest naszą wielką pasją, której poświęcamy
większość naszego wolnego czasu.
Wasze brzmienie,atmosfera poszczególnych
utworów,skomplikowana gra techniczna, idealnie
pasują do grafiki i tematyki tekstów.
Skąd wziął się pomysł na taki science fiction
metal?
Paolo "Paul" Porro: W 2009 roku wydaliśmy
album "Human Key" jako normalny album, ale
zawiera on małą "sagę" zatytułowaną "The Human
Key Saga", która była opowieścią sciencefiction,
opartą na moich ulubionych lekturach
tamtych czasów (wszystko, co napisał Asimov).
Następnie, po drugim albumie "Perception Of
This World", zdecydowaliśmy się powrócić do
tej historii i spróbować zrealizować album koncepcyjny
zaczynający się od idei Ziemi, całkowicie
zdominowanej przez maszyny. Statek kosmiczny
o nazwie Jason i jego załoga, Argonauci,
rozpoczynają międzygwiezdną podróż w poszukiwaniu
nowych planet nadających się do
skolonizowania. Oto narodziny trzeciego rozdziału
Ancient Dome, zatytułowanego: "Cosmic
Gateway to Infinity". Ponieważ historia
nie została sfinalizowana na tym albumie, zdecydowaliśmy
się kontynuować prace nad sequelem,
czyli "The Void Unending". Statek kosmiczny
Jason, kontynuuje swoją podróż, napotykając
po drodze różne trudne sytuacje... Następny
krok to kolejny album, który nie będzie
poświęcony w całości tej "kosmicznej historii",
ale będzie zarazem końcem tej opowieści. A to
już inna historia…
74
ANCIENT DOME
Kto zaprojektował tę cybernetyczną okładkę z
przestrzenią kosmiczną? Czy ten sam człowiek
był także projektantem obrazów na poprzednich
waszych wydawnictwach?
Paolo "Paul" Porro: "Cosmic Gateway To Infinity"
i "The Void Unending" zostały zrealizowane
przez wielkiego artystę z Gwatemali, Mariana
Estuardo Lopeza Moralesa, który jest jednym
z najważniejszych artystów undergroundowych.
Tworzy dla zespołów heavy metalowych,
w szczególności thrashowych. Zyskuje
coraz więcej rozgłosu, dzięki swojemu niewiarygodnemu
stylowi i zdolności realizacji, dokładnie
tego, co tylko można sobie wyobrazić. Potrafi
zacząć od kiepskiego szkicu (jak te, które
wysłałem mu do naszej grafiki... jestem naprawdę
złym malarzem) i przekształcić go w arcydzieło!
Poprzednie dzieła, "Human Key" i "Perception
Of This World", zostały zrealizowane
przez naszego przyjaciela, który jest grafikiem,
Tiziano Codoro. Nadal bardzo lubię grafikę
"Human Key", cyfrowy obraz, który może być
teraz postrzegany jako nasz znak rozpoznawczy.
Uważam, że prawdopodobnie "Perception
Of This World" (który jest także obrazem cyfrowym)
był ślepym zaułkiem i jestem pewien,
że Tiziano zgodzi się ze mną. Kiepski pomysł
(moja wina), kiepski budżet i wreszcie fatalny
błąd, czyli zaakceptowanie pierwszego szkicu
bez pracy nad nim. Obrazy do EPek, mówię o
"Hunting the M.I.L.F." i "O.W.T. ... i Still We
Are", rysował Andrew Pini, młody włoski artysta
zajmujący się komiksem (ta pasja jest wyraźnie
widoczna na obu okładkach), co doskonale
przełożyło się na te okładki.
Skąd czerpiecie pomysły na teksty? Literatura
fantastyczna, filmy, gry? Czy może patrzycie
nocą w gwiazdy?
Paolo "Paul" Porro: (Śmiech!) Nie, nie jesteśmy
astronomami lub po prostu obserwatorami
gwiazd. Teksty pochodzą z literatury science
fiction i niektórych filmów, zarówno nowych
jak i starych. Mogę tu wspomnieć o książkach
lub filmach, które zawierają podobne historię.
Poczynając od podróży międzygwiezdnych, by
znaleźć nowe możliwości dla ludzkości, żyjącej
na chorej Planecie Ziemi. To z pewnością powracający
temat i nie jesteśmy tu pierwsi ! Nie
jestem na "planecie gier wideo", podczas gdy inni
członkowie zespołu, owszem, są. Ponieważ
właściwie to Jerry pisze większość tekstów, a
jest graczem, być może potrafisz znaleźć coś
"między wierszami". Niektóre nawiązania są
dość czytelne, więc fajnie, kiedy ktoś przeczyta
nasze teksty i spróbuje po swojemu je zinterpretować!
Czy wierzycie w cywilizacje pozaziemskie,
UFO?
Paolo "Paul" Porro: Co za dziwne pytanie, ciekawe...
Osobiście, nie wiem, co powiedzieć,
nawet jeśli nie wykluczam takiej możliwości.
Mogę z pewnością powiedzieć, że czasami jest
dobrze pomarzyć o nieznanym, a motywy fantasy
są prawdopodobnie najlepszym sposobem
na chwilę zapomnienia o problemach i sprawach,
które nieustannie utrudniają codzienne
życie, nieprawdaż?
Giorgio "Joe" Alberti: Cześć, tu Joe (perkusja)...
Myślę, że coś, lub ktoś, obok naszego
świata istnieje. Niekoniecznie w takiej formie,
jaką znamy z filmów, czy komiksów. Kto wie,
może oni już są wśród nas!
Kto napisał teksty na "The Void Unending"?
Paolo "Paul" Porro: Nasz wokalista Jerry i ja,
czyli doskonała praca zespołowa!
Mam tę wadę, że porównuję nowe płyty z
tym, co już znam... Wasz styl przypomina mi
czasami zespoły: Mekong Delta i Voivod.
Czy lubicie te bandy?
Paolo "Paul" Porro: Wow, ponieważ jestem
wielkim fanem obu tych wspaniałych zespołów,
twoje porównanie sprawia mi naprawdę ogromną
przyjemność! Jest muzyką dla moich uszu!
Pomijając, nawet to, że Voivod i Mekong Delta
są wzorcowymi kapelami dla progresywnego
trendu w metalu, to oczywiste jest, że nie osiągnęliśmy
ich poziomu. I prawdopodobnie nigdy
się to nie wydarzy. Nie zmienia to faktu, że
sporo pracujemy nad naszym stylem i umiejętnościami.
Komponując nową muzykę, chcemy
być pewni, że oferujemy wszystkim fanom Ancient
Dome, najlepsze nasze propozycje! "Niestety",
jestem też miłośnikiem oldschoolowego
metalu, więc nie zapuszczam się całkowicie w
progresywną, czy eksperymentalną stronę, jak
Mekong Delta i Voivod. Te dziwne i nietypowe
w metalu rzeczy, stały się ich siłą. A ja mogę
Foto: Ancient Dome
powiedzieć, że moja muzyczna natura i otoczenie,
zmuszają zespół, do trochę innych poszukiwań,
ale nigdy nie mów nigdy... Uwielbiam sposób,
w jaki Ralph Hubert i jego kompania,
łączą swój techniczny metalowy atak z klasyczną
aurą. Uwielbiam niesamowite brzmienie
Voivoda, geniusz Piggy'ego i mistrzostwo Chewy'ego.
Ich muzyka jest dla mnie zawsze inspiracją,
niech żyją!
Mam swoje ulubione piosenki na płycie: "Rules
of Hate", z bardziej agresywnym wokalem,
"Fifth Dimension", instrumentalny, z ciekawymi
partiami solowymi i basowymi, zmianami
rytmicznymi i "DIE", z bardzo fajnymi liniami
czystego wokalu . A jakie są wasze ulubione?
Paolo "Paul" Porro: Podobnie, jak twoim przypadku,
moim ulubionym jest na pewno "D.I.E.",
ponieważ jestem emocjonalnie związany z tą
piosenką i jej mieszanką stylów, a "IV - Logic of
Nonsense" jest bliskie temu. Ten drugi został
napisany przeze mnie i Jerry'ego, gdy graliśmy w
zespole deathmetalowym, który niestety nigdy
nie ujrzał światła dziennego. (bez koncertów i
bez nagrań). A to był czwarty utwór, podczas
gdy zespół nosił nazwę Logic of Nonsense.
Oto i wyjaśnienie jego tytułu.
Giorgio "Joe" Alberti: Odczuwam osobistą
satysfakcję w graniu "The Rules of Hate", a także
tytułowego, "The Void Unending". Lubię energię,
która jest wśród nas, kiedy gramy te dwa
kawałki.
Tak szczerze powiedziawszy, z każdego waszego
utworu, można by zrobić co najmniej kilka
mniej skomplikowanych kompozycji. Czy
nigdy nie chcieliście grać trochę prościej, łatwiej?
Istnieje wiele zespołów, które z biegiem
czasu upraszczają swoją muzykę, aby dotrzeć
do większej liczby słuchaczy.
Paolo "Paul" Porro: Jestem pewien, że niektórzy
z nas, chcieliby czasem pograć prostszy w
formie thrash, lub heavy metal. Sam się do nich
zaliczam, ale mogę to zrobić z innymi zespołami.
Ancient Dome to istota nieustannie ewoluująca,
ale nadrzędnym celem była i nadal jest
poprawa naszej muzyki. A co najważniejsze, nie
robimy tego wyłącznie dla fanów i przyjaciół,
którzy wierzą w naszą muzykę. Robimy to dla
siebie. Nie chcę powiedzieć, że nie myślimy o
nich, pisząc nowy materiał. Ale nigdy nie usłyszycie
czegoś bardziej przystępnego, robionego
pod szeroką publikę... A jeśli tak by się stało,
nie przeczytasz mojego nazwiska w składzie
Ancient Dome, (śmiech!)
Giorgio "Joe" Alberti: Nie, nie ma tu "łatwej
drogi". Szybsze, bardziej techniczne, bardziej
skomplikowane granie, to moje osobiste cele,
które staram się osiągnąć, pokonując moje osobiste
ograniczenia jako perkusista. Nie interesuje
mnie idea uproszczenia naszej muzyki dla
szerszej publiczności. Musimy mieć osobistą satysfakcję
z tego, co robimy. Słuchając ponownie
naszych kawałków w przyszłości, po pierwsze
chcę myśleć, że nagrałem wszystko w najlepszej
wersji, zarówno dla osobistej satysfakcji, jak i
dla naszych zwolenników, którzy lubią nasz rodzaj
thrashu, zamiast mniej skomplikowanych
utworów, do łatwiejszego posłuchania.
Jak wiele utworów z nowego albumu, możemy
usłyszeć na koncertach?
Paolo "Paul" Porro: Gramy otwieracz, czyli instrumentalny
"Target: Unknown", a następnie
"Black Passage" (jak można usłyszeć na albumie
"The Void Unending"), gramy również utwór
tytułowy, a następnie "IV - Logic of Nonsense",
"Panic Generator". Przygotowujemy też "Rules
of Hate" i "DIE (Droids In Exile)" na następne
koncerty... Bądźcie przygotowani i nauczcie się
wszystkich tekstów, potrzebujemy waszej po-
ANCIENT DOME 75
mocy!
Czy planujecie trasę po Europie? Może Polska?
Paolo "Paul" Porro: Byłoby naprawdę fajnie
grać na żywo w całej Europie, ale niestety do tej
pory nie jesteśmy w stanie zakontraktować koncertów
poza naszym krajem. Nie angażujemy
się w agencje bookingowe, które w rzeczywistości
nie dają żadnej nadziei na więcej koncertów,
szczególnie za granicą ... To oczywiście tylko
mój punkt widzenia! Fajnie byłoby grać na niektórych
koncertach w Polsce, tak jak w innych
krajach europejskich. Mamy nadzieję, że będziemy
mogli to zrobić w najbliższej przyszłości.
Tak więc, przyjaciele z Polski, zadzwońcie
do nas, jeśli chcecie zobaczyć show Ancient
Dome, (śmiech!)
Giorgio "Joe" Alberti: Koncerty zagraniczne są
i zawsze będą mile widziane (zgodne z naszymi
osobistymi oczekiwaniami). Zachęcam do
zapro-szenia naszego zespołu do waszego kraju
i mam nadzieję, że będziemy mogli to zrobić tak
szybko, jak to możliwe. Trudność polega na
znalezieniu lokalnego zespołu, który mógłby
dzielić z nami scenę, ale równie trudno znaleźć
miejsce w naszym kraju, aby móc zwrócić na
siebie uwagę!
Czy jest coś w codziennym życiu, co inspiruje
was twórczo?
Paolo "Paul" Porro: Nie mogę sobie przypomnieć
teraz czegokolwiek, co byłoby związane z
moim codziennym życiem, i mnie inspirowało.
Ale mogę powiedzieć, że w przeszłości używaliśmy
tematów (szczególnie na naszych dwóch
pierwszych albumach) bezpośrednio inspirowanych
sposobem, w jaki postrzegamy rzeczywisty
Świat. Sam tytuł "Perception of this World",
wyjaśnia wszystko. Muzycznie jesteśmy inspirowani
przez nasze ulubione zespoły. Jest ich
zbyt wiele, aby wymieniać wszystkie w wywiadzie,
nie zanudzając nikogo! W każdym razie
mnóstwo dobrych i złych informacji, które możemy
zobaczyć codziennie w dziesiątkach wiadomości
telewizyjnych lub gazet, są z pewnością
nieskończonym źródłem kreatywności zespołu!
Co chcielibyście powiedzieć waszym polskim
fanom?
Paolo "Paul" Porro: Idźcie i słuchajcie naszego
nowego albumu "The Void Unending", a jeśli
Wam się spodoba, rozpowszechniajcie dobre
słowo, pomagając nam rosnąć w siłę, również w
Waszym kraju! Naprawdę potrzebujemy wsparcia
wszystkich zaangażowanych w podziemny
heavy metal na całym Świecie, wszystkie informacje
zwrotne będą przeczytane! I oczywiście,
jeśli chcecie przyczynić się do przetrwania zespołu,
napiszcie do nas i zamówcie naszą płytę,
abyśmy mogli zbierać pieniądze na przyszłe wydawnictwa,
(śmiech!).
Giorgio "Joe" Alberti: Posłuchajcie nas, a jeśli
polubicie naszą muzykę, pomóżcie nam utrzymać
zespół przy życiu, kupując nasze płyty CD
i to, co oferuje "sklep Ancient Dome's"!
Dziękuję za wywiad.
Paolo "Paul" Porro: Wielkie dzięki za tę wspaniałą
okazję przedstawienia się. Mam nadzieję,
że niektórzy polscy metalowcy uznali nasze
odpowiedzi za interesujące i postanowili poznać
zespół. To byłaby wspaniała nagroda! Thrash
on!
Giorgio "Joe" Alberti: Dziękuję za okazję
porozmawiania! Jestem przekonany, że dzięki
temu będziemy mogli choć trochę poszerzyć
"sławę" naszego zespołu i zyskać nowych fanów.
Tego Wam życzę.
Jakub Czarnecki
Foto: Nervosa
HMP: Jak się masz? To wasz drugi występ na
Brutalu w karierze. Jak było tym razem?
Prika: U mnie wszystko dobrze. Dzięki, że pytasz.
Było zajebiście. Graliśmy strasznie wcześnie
i nie wiedziałyśmy ile osób przyjdzie,
okaza-ło się, że publika była dość spora i do tego
zajebiście reagowała na naszą muzykę. Było
lepiej niż się spodziewałyśmy.
Było lepiej niż za pierwszym razem?
Nie wiem czy było lepiej. Wtedy też grałyśmy
bardzo wcześnie i frekwencja była porównywalna.
Oba były super i jestem bardzo szczęśliwa,
że mogę tu grać.
Dużo koncertujecie. Grałyście trasę z Hirax i
Destruction. Jak było na tych trasach?
Było cudownie. Wiele nowych doświadczeń
oraz wiele się nauczyłyśmy. Pierwszą trasę grałyśmy
z Hirax. Było to dla nas wielkie przeżycie.
Pierwsza trasa po europie i do tego duże
festiwale oraz genialne koncerty klubowe. Potem
zagrałyśmy samodzielną trasę, która okazała
się bardzo przyjemna. A potem już tylko marzenia
się spełniły i zagrałyśmy z Destruction.
Cała ta trasa była z zespołami, które bardzo lubimy.
Co noc genialne koncerty, imprezy i poznawanie
masy nowych ludzi.
Podczas drugiej części trasy z Destruction nie
było Cię na scenie. Możesz powiedzieć mi co
się stało?
Miałam problemy rodzinne. Mój ojciec był
strasznie chory i umarł w połowie trasy. To było
straszne, byłam z nim wtedy w szpitalu. Zastę-
Foto: Ancient Dome
76
ANCIENT DOME
były ale było ich bardzo mało. Na kolejnym
albumie będzie tego jeszcze więcej. Nasza nowa
perkusistka jest ze środowiska death metalowego
i granie thrashu było dla niej czymś
nowym, ale to dobrze. Nervosa na zawsze
pozostanie thrash metalowa.
powała mnie Simone z Sisters of Suffocation
i wypadła naprawę dobrze. Udało mi się wrócić
na ostatnie 6 koncertów. Tak wygląda niestety
nasze życie.
Wiem, że po festiwalowej trasie wracacie do
europy na samodzielne klubowe koncerty.
Wolicie grać same, czy jednak być supportem
dużego zespołu?
I to i to. Ciężko wybrać bo takie trasy się bardzo
różnią od siebie. Kiedy gramy same reakcje
publiki i kontakt z nią jest o wiele lepszy. Z kolei
kiedy gramy z dużymi zespołami spełniamy
swoje marzenie, uczymy się od nich, wymieniamy
się historiami. Uwielbiam oba rodzaje
tras. Nie umiałabym wybrać i tak samo mam z
pytaniem czy koncerty klubowe czy festiwalowe.
Nervosa na zawsze pozostanie
thrash metalowa
Podczas Brutala udało mi się spotkać i zamienić kilka słów z gitarzystka brazylijskiej
Nervosy. Prika okazała się być bardzo miłą dziewczyną mającą wiele do powiedzenia
o swoim zespole.
W zeszłym roku doszło do zmiany perkusistki.
Co się wydarzyło?
Dużo koncertujemy i ona po prostu tęskniła za
domem. Za rodziną i przyjaciółmi. Ciężko jest
być na trasie i to dotyka wszystkie zespoły. W
zeszłym roku zagrałyśmy 160 koncertów. To
jest bardzo dużo. Jeśli nie lubisz być cały czas w
trasie to nie będzie działać i właśnie stąd ta zmiana.
Myślałyście kiedyś o zatrudnieniu drugiej
gitarzystki?
Tak. Na początku ideą zespołu było posiadanie
dwóch gitarzystek. Niestety Fernanda nie lubi
słuchać gitar, a byłoby to ciężkie przy dwóch
(śmiech). Jest to teraz dla mnie wielkie wyzwanie,
bo jestem sama z gitarą. Wszyscy na
mnie patrzą i nie mogę popełnić błędu. Cały
Macie już w planach nowy album? Jak
wygląda komponowanie w Nervosie?
Mamy skomponowane sześć nowych utworów,
problem polega na tym, że ciągle jesteśmy w
trasie. Niestety w trasie nie da się komponować.
Chcemy wydać ten album za rok jakoś w maju.
Nagrywać chcemy w styczniu. Musimy wszystko
ustalić, gdyż po tej europejskiej trasie
będziemy grać jeszcze w południowej Ameryce.
Potem są już tylko święta więc musimy dać z
siebie wszystko.
To będzie wasz trzeci album. Czujecie presje
związaną z tym? Trzecia płyta to zazwyczaj
ta przełomowa dla zespołu.
Nie za bardzo. To wszystko zależy od ludzi.
Wielu mówi, że to właśnie ta pierwsza płyta jest
najlepsza. Inni, że druga. Ten album będzie tym
czego się nauczyłyśmy podczas naszej kariery,
mam nadzieje, że dźwięk będzie lepszy.
Nauczyłyśmy się lepiej komponować. To wszystko
będzie składać się na naszą najnowszą
płytę.
Muszę o to zapytać, masz koszulkę Vadera,
To miało być kolejne pytanie. (śmiech)
(Śmiech) No to się pośpieszyłam. Wiesz kiedy
grasz na festiwalu to grasz z wieloma zajebistymi
zespołami, które podziwiasz. Masz okazje
spotkać swoich idoli. Za to kiedy gramy w klubach
mamy więcej energii. Jesteśmy bliżej fanów.
Takie koncerty się znacznie od siebie różnią
ale kocham oba.
Jak już mówimy o trasach to z jakim zespołem
najbardziej byś chciała zagrać?
Ciężkie te pytania. (śmiech) Chciałabym zagrać
z wieloma zespołami, ale najbardziej z Slayerem.
Byłby to wielki zaszczyt.
Możemy trochę cofnąć się w czasie? Pamiętasz
może początki Nervosy?
Oczywiście. Zaczęłam ten zespół w 2010 roku.
Wcześniej grałam w death metalowym zespole.
Potrzebowaliśmy perkusistki i ja zaczęłam
poszukiwania. Mój kumpel pokazał mi pewną
perkusistkę, jak się potem okazało pierwszą perkusistkę
Nervosy - Fernande. Pomyślałem wtedy,
że mogę stworzyć kobiecy zespół. Miałam
serce takiego projektu - perkusistkę. Tak więc
zaczęłyśmy poszukiwania wokalistki i basistki.
Zgłosiło się wiele dziewczyn ale niestety nie dawały
rady. Gdzieś w roku 2011 poznałyśmy
Fernande, naszą obecną wokalistkę i basistkę.
Na początku grała tylko na basie, lecz któregoś
dnia stwierdziła, że spróbuje też wokalu. No i
spróbowała, było to coś dziwnego, innego ale
dobrego. I tak nagrałyśmy demo, podpisałyśmy
kontrakt z wytwórnią i to wszystko ruszyło.
Pewnie ciężko wam było jako kobiecemu zespołowi
z Brazylii. Miałyście jakieś problemy?
Nie miałyśmy żadnych problemów. Nagrałyśmy
nasz pierwszy klip i puściłyśmy go na facebooku.
Nagle wielu ludzi zaczęło udostępniać
ten klip i jedną z tych osób był Schirmer z
Destruction. To chyba on pokazał to wideo w
wytwórni i namówił ich, żeby podpisali z nami
kontrakt. Miałyśmy tylko demo i to było rewelacyjne
bo zaczynałyśmy już z kontraktem z
dużą wytwórnią. Mamy ogromne szczęście.
Foto: Nervosa
czas się uczę, żeby wszystko było dobrze. Chciałabym
dodać jeszcze jedną gitarę, żeby spełnić
wszystkie swoje pomysły. Chociaż wydaje mi
się, że przez to, że jesteśmy we trzy zespół jest
bardziej solidny. Może w innych projektach
będę się realizować z innymi gitarzystkami/
gitarzystami.
Mówiłaś, że grałaś w death metalowym zespole.
Czy to właśnie wpływy tego zespołu
sprawiły, że wasz drugi album jest bardziej
death-thrashowy niż pierwszy?
Na pierwszym albumie też można zobaczyć
death metalowe wpływy. Różnicą tutaj jest
perkusja. Pomysły i riffy były dokładnie na
takim samym poziomie podczas obu sesji
nagraniowych. Po prostu perkusja na pierwszym
albumie jest typowo thrashowa. Na drugim
albumie zmienił się pomysł na perkusje i
pojawiły się blasty. Znaczy na pierwszym też
jakie znasz jeszcze zespoły z Polski?
Uwielbiam Vadera. Lubię jeszcze bardzo
Behemotha. Mimo wszystko to Vader jest dla
mnie wielką inspiracją. Uwielbiam ich sposób
komponowania. Bardzo chce się wzorować na
nich. Podobnie mam ze Slayerem.
Jakie są jeszcze Twoje inspiracje gitarowe?
Na pewno Alex Skolnik. Olbrzymią moją
inspiracją jest też Gary Holt. Uwielbiam to co
stworzył w Exodusie. Jeśli chodzi o riffy to
ogromną inspiracją jest Slayer, Pantera.
Uwielbiam też bardziej klasycznych gitarzystów
jak Hendrix.
Kacper Hawryluk
NERVOSA 77
Cienie i blaski
Chociaż kariera tego brytyjskiego zespołu nie obfitowała w sukcesy, to
jednak po reaktywacji pod koniec lat 90. Pagan Altar stał się grupą jeszcze
bardziej kultową wśród fanów NWOBHM, nagrywając przy tym kolejne, bardzo
udane albumy. Niestety "The Room Of Shadows" okazał się ostatnim powstałym
z udziałem wokalisty Terry'ego Jonesa. Jego syn Alan jednak nie tylko ukończył
ten album, ale postanowił też uczcić 40-lecie założenia zespołu kilkoma koncertami,
bo jak podkreśla, z gościnnie wspierającym ich wokalistą Brendanem Radianem,
czują się na scenie doskonale:
HMP: "The Room Of Shadows" ukazuje się w
szczególnych okolicznościach, bo to w pewnym
sensie hołd dla twego taty Terry'ego Jonesa,
który przed dwoma laty przegrał walkę z
rakiem. Fakt, że nie będzie już kolejnych nagrań
Pagan Altar z jego udziałem zmobilizował
was do ukończenia tej płyty?
Alan Jones: Myślę, że próbując stworzyć ten album,
chciałem go po prostu skończyć i zakończyć
bolesny rozdział mojego życia. Chciałem
też, aby brzmiał on tak dobrze, jak tylko to możliwe,
aby ludzie zapamiętali mojego ojca jak
najlepiej.
Ponoć znajdujące się na niej utwory powstały
już przed 13. laty, w okresie reaktywacji zespołu?
Room Of Shadows". Zrobiliśmy demo, ale nie
zostało ono nagrane poprawnie. Od 2007 roku
skoncentrowaliśmy się głównie na graniu koncertów,
ponieważ mój tata nigdy nie mówił "nie"
kolejnemu festiwalowi czy koncertowi. Dopiero
w 2013 roku zaczęliśmy w Banana Road Studios
prace nad tym albumem.
W sumie skoro czekaliśmy tyle lat na oficjalną
premierę waszego debiutu z 1982 roku, to tych
kilka kolejnych nie robi w tym przypadku żadnej
różnicy - szkoda tylko, że "The Room Of
Shadows" ukazuje się w tak smutnych okolicznościach...
Część materiału została nagrana
na nowo - uznaliście, że pewne rzeczy trzeba
poprawić, nie brzmią jak należy?
Nasz debiutancki album to "Volume 1", został
Zmieniliście też tytuł - ten oryginalny po
śmierci twego taty był zbyt dosłowny?
Nie, nie stało się to po jego śmierci. Było to
mniej więcej w tym czasie, kiedy dowiedzieliśmy
się, że jest chory. Byłoby to po prostu niesmaczne.
Tymczasowo zmieniliśmy tytuł na
"The Ripper", a potem zdecydowaliśmy się na
"The Room Of Shadows".
Praca w takich okolicznościach, ze świadomością
takiej straty i poczuciem, że to najpewniej
ostatnia płyta Pagan Altar, była dla was
pewnie traumatycznym przeżyciem Z drugiej
strony jednak warto było, bo dzięki temu złożyliście
Terry'emu należny mu hołd, a wasi
fani mają poczucie, że został on należycie uhonorowany,
zyskując przy tym kolejną, świetną
płytę Pagan Altar?
Wydaje mi się, że praca nad albumem, a ostatnio
próby do występów na żywo, gdzie go wykonywaliśmy,
pomogły mi, ponieważ ciągle słyszałem
w uszach głos mojego ojca i czułem, że
wciąż jest w pobliżu.
To wszystkie nagrania powstałe z myślą o
"Never Quite Dead", nie pozostało już nic niewykorzystanego
z tej sesji?
Nie, wykorzystaliśmy wszystko co mieliśmy, ponieważ
mój tata walczył już do samego końca, a
więc nie mogliśmy bawić się z każdą sesją zbyt
długo.
Domyślam się jednak, że macie w swych
archiwach inne, niepublikowane dotąd, materiały,
jak choćby nagrania demo czy koncertowe.
Możemy liczyć z czasem na ich publikację,
tym bardziej, że brakuje w waszej
dyskografii takiej przekrojowej antologii oraz
oficjalnego albumu koncertowego?
Obawiam się, że nie dysponujemy żadnym skarbcem
czy pokojem pełnym niewydanego materiału.
Są cztery utwory, które ja i mój tata nagraliśmy
jako demo z myślą o następnym albumie,
ale nie jest wystarczająco długie, by wydać
ten materiał jako album. Poza tym praca nad
tym i utworami z całym zespołem zajęłaby zbyt
dużo czasu, tym bardziej, że w tym momencie
nie czuję się jeszcze na to gotowy.
Utwory na album "The Room Of Shadows" zostały
napisane podczas nagrywania "Lords Of
Hypocrisy" lub około tego czasu. Powstały na
zasadzie relaksu, aby dać nam odpoczynek od
tej sesji. Mieliśmy wtedy sporo pomysłów i dość
szybko napisaliśmy kolejną porcję utworów.
Wydawaliście wtedy płyty rok po roku, niejako
nadrabiając zaległości z przeszłości, ale
przecież po ukazaniu się trzeciej z nich, to jest
"Mythical & Magical" mieliście sporą przerwę
- "Never Quite Dead" nie mógł ukazać się
wtedy, tym bardziej, że był już nagrany?
Myślę, że dla nas średnia wydawania albumów
to 10 lat. "Never Quite Dead" to właśnie "The
Foto: extremmetal.se
wydany już jakiś czas temu. Pomysły wzięliśmy
z naszej pierwszej taśmy demo, którą pierwotnie
zrobiliśmy z myślą o zdobyciu koncertów.
W latach 70. i na początku 80. wysyłało się taśmę
z informacjami o zespole, a jeśli im się spodobało,
dostawało się propozycję występu. Muzyka
na "The Room Of Shadows" była w porządku;
po prostu nie współgrała ona z umiejętnościami
niektórych muzyków, którzy tworzyli
wtedy zespół. Po dwóch latach przerwy poprosiłem
Andy'ego Greena i Diccona Harpera,
żeby poprawili pewne partie - zwyczajnie nie
mogłem słuchać tych numerów, ponieważ
brzmiały po prostu przeciętnie.
Wasze wcześniejsze płyty są wciąż dostępne,
regularnie ukazują się też ich wznowienia, nawet
na kasetach. Niektóre - szczególnie debiutancka
- są już jednak od dawna wyprzedane -
planujecie ich reedycje, w tym również na
winylu?
Tak, myślę, że Annick z Temple Of Mystery
jest bardzo zainteresowana ponownym wydaniem
naszych wcześniejszych albumów i wydaje
mi się, że bardzo chce umieścić logo swojej wytworni
na ich okładkach. Annick zawsze wkłada
serce i duszę w każdy projekt, jak i nasze albumy,
więc po prostu pozwalam jej robić to, co
chce, ponieważ wiem, że będzie to fantastyczne.
Pytanie o dalsze losy zespołu po utracie tak
charyzmatycznego frontmana i zarazem bliskiej
dla ciebie osoby może wydawać się nietaktowne,
ale minęło już sporo czasu od śmierci
Terry'ego, macie więc już pewnie jakąś wizję
tego, co czeka Pagan Altar, tym bardziej, że
zespół nie został chyba formalnie rozwiązany?
Po koncercie w Montrealu, Brendan Radian,
Andres Arango, Andy Green, Diccon Harper
i ja świetnie się bawiliśmy i naprawdę dobrze się
dogadywaliśmy. Zdecydowaliśmy, że chcielibyśmy
to powtórzyć. Kiedy organizatorzy Hammer
Of Doom zapytali nas, czy jesteśmy zainteresowani
graniem na tym festiwalu w Niemczech,
to była świetna okazja, aby spotkać się i
walnąć kolejny występ. Następny rok to 40-
78
PAGAN ALTAR
lecie Pagan Altar, zatem chcielibyśmy zagrać
kilka koncertów w 2018 i zobaczyć, co nam to
przyniesie. Brendan jest także bardzo charyzmatycznym
wokalistą i przypomina mi na scenie
mojego tatę.
Wielu muzyków w takiej sytuacji ma życzenie,
by nawet po ich śmierci zespół nadal funkcjonował
- czy twój tata kiedykolwiek też mówił
o czymś takim, czy też nie brał pod uwagę takiego
rozwiązania, do końca wierząc, że zdoła
pokonać chorobę?
Nigdy nie mieliśmy takiej rozmowy. Myślę, że
obaj wiedzieliśmy, że to się stanie, aż w ostatni
weekend przed śmiercią kompletnie osłabł i już
nie odzyskał formy, co było dla nas potwornym
ciosem.
Czyli ten niedawny koncert na festiwalu "The
Wings Of Metal" w Montrealu nie był
waszym ostatnim, pożegnalnym występem,
dalsze istnienie zespołu bez Terry'ego ma rację
bytu?
Jak już wcześniej powiedziałem, chciałbym
zagrać kilka koncertów w 2018 roku i zobaczyć,
co z tego wyniknie. Obecnie nie planujemy
nagrywać w tym składzie, ale pozostaję otwarty
również na takie propozycje. Kto by pomyślał,
że AC/DC może dalej istnieć bez Bona Scotta
lub Queen bez Freddie'ego Mercury'ego, ale
to wszystko zależy od tego, jak podejdą do
sprawy pozostali muzycy z zespołu. Tak długo,
jak nam się to podoba, a ludzie chcą nas widzieć,
ja wciąż mam na to ochotę.
Los nie szczędził wam przez lata ciosów, jednak
okres od reaktywacji w 2004 roku możecie
uznać ze wszech miar za udany - nawet jeśli
nie zrobiliście takiej kariery jak Iron Maiden,
Def Leppard czy Saxon, to i tak możecie mieć
powody do satysfakcji, bo nagraliście kilka
świetnych płyt, pokazując, że jedyne czego
wam zabrakło na początku lat 80., to odrobina
szczęścia?
Jestem całkiem zadowolony z tego, jak to się
skończyło dla zespołu. Nie sądzę jednak, że
każdy z nas byłby w stanie zaangażować się w
wysiłek, którego zespół musi się podjąć jeśli
chce wyruszyć w kilkumiesięczną trasę. Skorzystałbym
z takiej szansy gdybym miał 18 lat, ale
teraz jest już za późno, by zrobić to po raz kolejny.
Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki,
Filip Wołek
Spowiedź starego człowieka
Eric Wagner może pochwalić się niemałej wagi muzyczną spuścizną. Jest
jednym z głosów doom metalu, a także za nagrał z ponurymi wąsaczami z Trouble
parę iście pomnikowych dla gatunku płyt. Mimo upływu czasu nie zasypuje
gruszek w popiele i działa obecnie pod szyldami The Scull oraz Blackfinger. Z
drugim z zespołów właśnie nagrał nową płytę, "When Colors Fade Away", która
stała się pretekstem do naszej rozmowy. Wagner może nie jest człowiekiem wielu
słów, ale za to każde jedno ma znaczenie.
HMP: Cześć Eric! Przede wszystkim, moje
gratulacje! Moim zdaniem "When Colors
Fade Away" to najbardziej ludzki i najbardziej
wzruszający album tego roku.
Eric Wagner: Dziękuję! Bardzo doceniam twoje
słowa.
Blackfinger powraca z nowym albumem nagranym
w zupełnie nowym składzie. Jaka jest
przyczyna tak znacznych zmian osobowych?
Cóż, uciekłem z domu i przeprowadziłem się z
Chicago do Pittsburgha. Nie planowałem nowej
płyty, ale Dave Snyder, nasz perkusista, tu
mieszka. Ten sam gość, który grał z Trouble na
trasie promującej "Plastic Green Head". Pewnego
dnia mnie odwiedził i zapytał się, czy nie
chciałbym czegoś razem nagrać. Zgodziłem się i
w efekcie spędziłem kolejne dwa lata na pracach
nad płytą.
"When Colors Fade Away" trwa tylko 38 minut,
kawałki są krótkie i treściwe, czemu
album zawdzięcza swój oldschoolowy charakter.
Czy to była świadoma decyzja?
W pewnym sensie. Winyl powrócił, a jeśli album
przekroczy jakieś 44 minuty, to fatalnie na
nim brzmi. Poza tym osobiście wolę krótsze płyty.
Przypominają mi o dzieciństwie. Nie znosiłem
tego, że w latach dziewięćdziesiątych
wszyscy wrzucali na albumy po dwadzieścia kawałków.
Przecież wszystkie nie mogą być dobre!
Uważam cię za jednego z najlepszych metalowych
tekściarzy, dlatego chciałem się
ciebie zapytać o inspiracje.
Dziękuję! Kiedy zaczynaliśmy z Trouble, to
pisałem teksty, bo byłem wokalistą, a przyjęło
się, że to nasz obowiązek. Na to, jak piszę, mieli
wpływ Lennon, Morrison i Waters. Tych
trzech cenię najbardziej. Z jakiegoś powodu to,
jak pisali, szczególnie do mnie przemawiało.
Co powstaje najpierw: muzyka czy tekst?
Wszystko jest ze sobą powiązane. Kiedy jestem
sam ze sobą, piszę muzykę na akustyku. Ale kiedy
pracuję nad albumem, lubię angażować
wszystkich w komponowanie. Z czasem krystalizuje
się pewna aura, jaka będzie mu towarzyszyć.
Bardzo często to ona decyduje, o czym
będą teksty, gdyż te muszą pasować do utworów.
Jak wpadłeś na pomysł, by nagrać swoją wersję
kołysanki "All My Sorrow"?
Nie wiedziałem, że śpiewa się ją także do kołyski.
Myślałem, że to po prostu stara piosenka
folkowa, którą spopularyzowała Joan Beaz we
wczesnych latach sześćdziesiątych. W każdym
razie, kiedyś oglądałem film dokumentalny o
Elvisie. Pokazano w nim jego pogrzeb, w trakcie
którego zagrano tę piosenkę. Włączyłem
pauzę i ustaliłem, co to takiego. Pokochałem ją
i postanowiłem sięgnąć po nią na albumie.
Swoją drogą wykorzystałeś też fragment
kołysanki "Old King Cole" w "My Old Soul".
To ciekawe źródło inspiracji.
Potrzebowałem jakiegoś rymu. Już nie pamiętam,
o który wers chodziło. Ale przyszedł mi do
głowy akurat ten, nieco go przekształciłem i
tyle. Nigdy czegoś podobnego nie zrobiłem,
więc czuję się z tym dobrze.
Upływ czasu wydaje się być głównym motywem
lirycznym "When Colors Fade Away".
Dużo ostatnio o nim myślisz?
Tak, ponieważ się starzeję i czas wydaje się
płynąć coraz szybciej i szybciej. Nie pojmuję
tego. Jak byłem dzieckiem, to lato wydawało się
nie mieć końca. A teraz mam wrażenie, jakby
nigdy nawet nie nadchodziło. Dziwne.
Trump, Korea Północna, terroryzm - obawiasz
się o naszą przyszłość?
Niedawno ktoś zamieścił w mediach społecznościowych
tekst "Bastards Will Pay". To
takie przykre, jak pomyśleć, że nic się od 1984
roku nie zmieniło, a może nawet jest jeszcze
gorzej. Może jednak tak właśnie powinno na
tym świecie być. Ale jest szczęśliwe zakończenie.
Kiedyś wspomniałeś, że szybko się nudzisz.
Co popycha cię do przodu i motywuje do pisania
muzyki?
Tak, czasami mam wrażenie, że już nic więcej
mnie nie czeka, bo wszystko zrobiłem: zwiedziłem
kawał świata, spotkałem tyle fajnych
osób, doświadczyłem różnych kultur i zwyczajów…
A co jest do robienia w domu? Pisanie
nowych kawałków to jedna z niewielu rzeczy,
jakie mnie nakręcają i uszczęśliwiają.
W 2016 zaśpiewałeś "Electric Funeral" na albumie
Teda Kirkpatricka w hołdzie Black Sabbath.
Nagrałeś też niejeden cover z Trouble.
Masz jeszcze jakieś w planach?
Nie w tym momencie, ale fajnie byłoby nagrać
jeszcze wiele. Problem jest w tym, że muszę być
w stanie zaśpiewać kawałek i oddać mu sprawiedliwość,
a to spore wyzwanie. Zbyt często
słyszę zespoły, które niszczą kompozycje, których
słuchałem w młodości.
Na koniec pytanie trochę od czapy. Wybacz
stereotypowe myślenie, ale jesteś z Chicago, a
w tym roku mija 35 lat od śmierci Johna Belushiego.
Czy "Blues Brothers" ma dla ciebie
szczególne znaczenie?
Niespecjalnie, choć to dobry film. Nie widziałem
go jednak od dawna. To trochę tak, jakbyś
mieszkał w Nowym Jorku i postanowił odwiedzić
Empire State Building.
Adam Nowakowski
BLACKFINGER
79
Krypty, szpony i Black Sabbath
Pociesza, że wciąż ukazują się świeże albumy zespołów pamiętających
złote dla metalu lata osiemdziesiąte i to nie wymuszone panującą koniunkturą,
lecz szczerą i nieskrępowaną pasją muzyków. Do takich właśnie skarbów podziemia
należy włoski Epitaph, który w tym roku świętuje trzydziestą rocznicę powstania
i zarazem wydanie drugiej, bardzo dobrej płyty. Chwała im za determinację!
Nie słyszeliście jeszcze o Epitaph? Jak i większość, choć warto naprawić ten
błąd. Oddajmy głos Lorenzo Loatelliemu, gitarzyście grupy, który utwierdzi nas w
tej opinii.
coś, co nadal zamierzamy robić przy przyszłych
wydaniach, ale priorytetem jest nowszy materiał.
Jakie to uczucie wydać płytę po tylu latach?
Bardzo dziwne, ale uszczęśliwiające. W międzyczasie
technologie cyfrowe wywarły ogromny
wpływ - na dobre lub złe - na to, co obecnie wykorzystujemy,
a do czego nie w pełni jesteśmy
przyzwyczajeni. Kochamy nowy album, nadal
uważamy Epitaph głównie za zespół koncertowy,
więc naszym prawdziwym miejscem zamieszkania
jest scena (nie liczą krypt, rzecz jasna…)!
All Souls' Day. Uwielbiam ich debiut! Co
więcej, była to pierwsza płyta, którą kiedykolwiek
recenzowałem. Też znasz Emiliano od tej
strony?
Oczywiście, że tak, ponieważ lider All Souls'
Day, Andrea Picchi, był w Epitaph w okresie
powstawania pierwszego demo. Zgadzam się,
"Into Mourning" było po prostu świetne. Szkoda,
że nie doczekało się następcy. A wiemy
przecież, że Andrea trzyma u siebie całe mnóstwo
nieopublikowanego materiału.
Wasz debiut bazował na starych utworach, a
jak to jest z "Claws"?
"Claws" jest niemal w całości stworzone z rzeczy
nowych. Lubimy mieszać rzeczy, stare i nowe,
a jednak zawsze najważniejsza jest chęć wydania
zupełnie nowych kompozycji.
Jak nad nimi pracowaliście? Słuchając ich
mam wrażenie, że powstawały one naturalnie,
w efekcie wspólnego jammowania. Bardzo się
mylę?
W większości jest to prawda. Żadna kompozycja
nie może być naprawdę traktowana jako kawałek
tego czy tamtego faceta. Co więcej, chociaż
mamy obsesję na punkcie dopieszczania i
dostrajania, nie możemy dopuścić do tego, aby
nasze utwory odbiegały od tego jak brzmimy na
żywo. Nie korzystamy z loopów na scenie, więc
wszystko musi pozostać naturalne, niczym jammowanie.
Bardzo mnie cieszy, że ewidentnie zainspirowała
was muzyka Black Sabbath, ale z lat 80-
tych. To rzadkość, bo większość zespołów
doom metalowych nie wykracza poza płyty z
Ozzym. Czym przemawia do was późniejsza
twórczość Brytyjczyków?
W większości się z tobą zgodzę. Przy czym
doom metalowe kapele, które kładą nacisk na
heavy metalowe aspekty, zdecydowanie nie zapominają
o późniejszym Sabbacie. Zwłaszcza
ci, którzy tak jak my, dorastali w tamtych czasach.
Solitude Aeturnus to jeden z oczywistych
przykładów pod tym względem, często
podawali Black Sabbath z okresu z Dio, jako
swoją główną inspirację. Wciąż kochamy moc i
poetyckie cechy tego okresu Black Sabbath.
HMP: Na wstępie pogratuluję wam kolejnego
bardzo dobrego albumu. Z zaskoczeniem odkryłem,
iż Epitaph świętuje w tym roku trzydziestą
rocznicę powstania! Wydawało mi się,
że wszystkie perełki z lat osiemdziesiątych zostały
już wyłowione. Na wstępie opowiesz
nam w kilku słowach o historii zespołu?
Lorezo Loatelli: Pozdrawiamy i dziękujemy za
miłe słowa o "Claws". Epitaph zrodził się z gnijących
trupów dwóch poprzednich zespołów:
Black Hole (w tamtym okresie Nicola i Mauro
tytułowali siebie Nicholas Murray i Luther
Gordon) i Sacrilege. Epitaph został pomyślany
jako projekt bardziej riffowy od poprzednich zespołów.
Trzy dema (stanowiące teraz bardzo
poszukiwane rarytasy) wydaliśmy w następnych
latach, aż w 1994 roku działalność zespołu została
zawieszona. Ponad dekadę później,
Mauro podjął decyzję o ściągnięciu Nicoli z powrotem
do składu, przy okazji zgarniając paru
innych entuzjastów, celem stworzenia skoncentrowanego
i trwałego składu.
Jak to się złożyło, że w 2014 roku wydaliście
wasz debiutancki album?
Zespół zebrał się i zaczął pracować nad melodiami
z demówek, które najbardziej nam się
podobały. Początkowo, wszystko to było dla zabawy,
nie byliśmy świadomi rosnącego zainteresowania
tego rodzaju muzyką, a zwłaszcza naszym
zespołem. Czuliśmy się nie na miejscu,
wiedząc, co nowoczesność uczyniła z metalem
przez te wszystkie lata. Tak więc, chcieliśmy po
prostu zrobić te numery jeszcze raz, dlatego
"Crawling out of the Crypt" składa się głównie
z materiału skomponowanego dawniej. Jest to
80 EPITAPH
Foto: Epitaph
Czy nadal utrzymujecie kontakt z oryginalnymi
członkami Epitaph? Ciekawie byłoby usłyszeć,
co oni sądzą o waszych nowych albumach.
Tak i nie. Ciągle utrzymujemy bliską przyjaźń z
G. Tomezzolim (byłym wokalistą, a później
basistą), który udzielił również kilku wskazówek
w kwestii utworów, w czasie gdy nad nimi
pracowaliśmy, więc na albumie również zaznaczył
swój niewielki ślad!
Jak znaleźliście Emiliano Cioffiego (wokalistę)?
Na początku lat 90-tych, Emiliano nie tylko
uważał się za fana Epitaph numer jeden, ale również
numer dwa i trzy! Dziś jest prawdopodobnie
najsilniejszym bastionem ortodoksyjnej
strony Epitaph. A zatem, wybór ten nie stanowi
dla nikogo specjalnej niespodzianki…
Pytam konkretnie o niego, bo znam jego głos z
Twoim zdaniem, który album Black Sabbath
jest najbardziej niedoceniany?
"The Eternal Idol". Czujemy niemal osobisty
związek z tym wspaniałym albumem! Nawet
teraz, w czasach ponownego odkrycia tych albumów
(i bardzo dobrze), każdy zdaje się preferować
raczej "Headless Cross" lub "Tyr"…
Jakie są wasze dalsze plany? Koncerty, trzeci
album?
Wkrótce wyruszymy w rozległą europejską trasę
koncertową wraz z naszymi cenionymi sojusznikami
z Procession. I planujemy jeszcze bardziej
soczyste rzeczy na 2018, aby właściwie świętować
"Claws". Pracujemy też nad nowymi pomysłami,
więc trzecia płyta zdecydowanie
wchodzi w grę. Można już powiedzieć, że będzie
to zupełnie coś innego niż "Crawling Out
of the Crypt" i "Claws", pozostając jednocześnie
rzeczą zdecydowanie w klimacie Epitaph!
Adam Nowakowski
Tłumaczenie: Damian Czarnecki
HMP: Gracie klasyczny heavy metal z elementami
NWoBHM. Mieszkańcy Wielkiej
Brytanii mają NWoBHM w genach czy po
prostu świadomie chcą nawiązywać do tego
gatunku, żeby podkreślać swoje korzenie?
Phil Horner: W zespole mamy nieco inne muzyczne
upodobania. Ale najważniejszą rzeczą,
któ-ra nas łączy, jest styl klasycznego heavy
metalu. Czy to Maiden, Metallica, Helloween
czy Sabbath. Uwielbiamy te wszystkie!
W Waszych tekstach znalazły się także inne
brytyjskie motywy. Macie np. tekst o doktorze
Frankensteinie, który został stworzony przez
brytyjską pisarkę. To celowe podkreślenie kraju
pochodzenia?
Ani trochę. Uważamy się za heavy metalowy zespół
pochodzący z Irlandii. Ale to zupełnie inna
historia (śmiech). Jesteśmy głównie fanami horrorów.
A to tylko jedna z rzeczy, które pojawiają
się w naszej muzyce. Mamy też utwory inspirowane
innymi klasycznymi powieściami grozy.
Większość naszych utworów ma zazwyczaj
mroczniejszą tematykę, ale wciąż są optymistycze.
Nie możemy czekać!
Conjuring Fate inspiruje się brytyjskimi
powieściami grozy. Pasowałoby to do
koncepcji "brytyjskiego zespołu". Muzycy
Conjuring Fate pochodzą jednak z Irlandii
Północnej i czuja się bardziej Irlandczykami
niż obywatelami Wielkiej Brytanii.
O zespole opowiadał nam gitarzysta
grupy, Phil Horner.
umowy i harmonogram wydań. Tak naprawdę
nie byliśmy debiutującym zespołem, kiedy nas
poznali. Do tego czasu graliśmy koncerty z takimi
gwiazdami, jak Blaze Bayley, Diamond
Head, Mordred, Dragonforce itp. Ale wytwórnia
Pure Steel zdecydowanie nam pomogła,
dzięki niej rozeszła się wieść na temat Conjuring
Fate!
Byliście teraz w trasie po Irlandii. Udało
Wam się ją zorganizować dzięki Pure Steel
czy to owoc Waszego działania?
Sami dbamy o wszystkie nasze koncerty. Zmusił
nas do tego brak wytwórni i agencji koncertowej.
Agenci dużo biorą dla siebie i nie dają
Brytanii i Irlandii?
Każdy koncert jest inny. Wszystko zależy od
tego, gdzie gramy. Możemy grać dla 50 osób jak
i dla setek. Większa publiczność jest na dużych
koncertach jak wtedy gdy supportowaliśmy
Diamond Head i Dragonforce. W roku 2018
celujemy w festiwale. Mam nadzieję, że dostaniemy
się na kilka z nich i zagramy przed tysiącami
fanów.
Istniejecie od 2005 roku, jednak full albm nagraliście
dopiero po 10 latach. Takie trudne warunki
do grania heavy metalu są w Belfaście
czy po prostu zbieraliście stabilny skład?
Hmm od czego zacząć... Cóż, zespół zaczął grać
razem przed wspomnianą datą, ale pod inną
nazwą. Conjuring Fate narodziło się w 2005
roku. Nasz pierwszy koncert był zaplanowany
na 2006 rok ale nie doszedł do skutku. Mieliśmy
inne projekty, więc Conjuring Fate wziął
odwet dopiero gdy ustabilizowaliśmy skład. Od
2010 roku regularnie występujemy. W 2012
roku zaczęliśmy nagrywać nasz pierwszy album.
W związku ze zmianami składu kolejną próbę
nagrywania debiutu rozpoczęliśmy w roku
2013. W 2014 postanowiliśmy wydać "House
On Haunted Hill E.P." wraz z teledyskiem.
Zazwyczaj pierwszy album jest zbiorem pomysłów,
które rodzą się w głowach muzyków
od początku grania do wydania ich na debiucie.
Macie jakiś zapas na drugą płytę czy będziecie
komponować od zera?
Mamy kilka kawałków, których nigdy jeszcze
nie użyliśmy. Do następnego albumu będą zupełnie
nowe utwory! Cały czas podnosimy poziom
naszego grania! Nie możemy czekać!
"Valley of Shadows" wydaliście sami, ale obecnie
jesteście w Pure Steel. Jak to się stało, że
trafiliście do tej niemałej wytwórni?
Cóż, album wydaliśmy sami w grudniu 2016
roku w bardzo małym nakładzie. Dopiero w styczniu
2017 roku Pure Steel Records zainteresowało
się ponownym wypuszczeniem go na rynek
pod swoim szyldem. Automatycznie
wstrzymaliśmy album i czekaliśmy na jego czerwcową
światową premierę. Podobnie jak w przypadku
większości zespołów, z którymi podpisała
umowy ta wytwórnia, podobało się im to co
robiliśmy, dlatego rozpoczęli z nami rozmowy
na temat kontraktu. Ustaliliśmy więc warunki
Foto: Conjuring Fate
gwarancji, że wystąpimy tam gdzie chcielibyśmy
zagrać. Teraz promotorzy kontaktują się z nami
lub my kontaktujemy się bezpośrednio z promotorami,
klubami lub zespołami. W tej chwili
tak działamy.
Koncerty to najlepszy sposób na promocję grupy.
Jeśli tylko zespół jest dobry, popularność
wzrośnie szybciej niż dzięki reklamom i filmom
na YouTube. Trzeba jednak w nią sporo
zainwestować.
To, czego nie chcemy robić, to "płacić za granie".
Nigdy nie podobał mi się ten pomysł i nigdy
tego nie robiliśmy. Rozumiem w wypadku
niektórych tras, za które musisz zapłacić albo
chociaż pokryć koszty podróży. Coś takiego jest
zrozumiałe i jestem pewien, że zrobilibyśmy to,
gdyby na przykład zaproponowano nam trasę z
Helloween (śmiech).
W Polsce niestety jest tak, że na wiele małych
koncertów na których grają tylko mało znane
polskie zespoły przychodzi tragicznie mało ludzi,
czasem mniej niż 50. Jak jest w Wielkiej
Foto: Stagewar
Zdecydowaliście się na nagranie teledysku do
"Trust no One". Wiele zespołów obawia się, że
mając małe środki finansowe nagra teledysk
na niskim poziomie, dlatego decyduje się na
np. lyric video. Wy podjęliście się ryzyka nagrywania
tradycyjnego teledysku. Nie obawialiście
się, że efekt może Was nie zadowolić?
Nasze pierwsze wideo z "Valley of Shadows" to
"Dr Frankenstein". Uważam, że dobre wideo pomaga
zbudować markę zespołu. Wydaje nam
się, że nie produkujemy filmów o niskiej jakości.
Uważam, że nasze wyglądają lepiej niż niektóre
bardziej znanych europejskich zespołów.
Współpracujemy z irlandzkim producentem
horrorów Georgem Clarke. Wykorzystaliśmy
go do wszystkich naszych teledysków. Powiedziałbym,
że mamy 100% zaufania do pracy,
którą wykonuje dla nas, więc zawsze jesteśmy
zadowoleni. (śmiech)...
Praca przy takim teledysku to chyba kupa frajdy,
prawda?
Jeśli chodzi o czynnik zabawy, zdecydowanie
masz rację. Zawsze mamy dużo zabawy podczas
filmowania! Wybieramy świetne lokalizacje do
kręcenia filmu. Chociażby stary budynek, w
którym zaprojektowano Titanica, studio filmowe,
podziemne bunkry z czasow zimnej wojny i
zabytkowe wieszaki na lotniskach! Będziemy
musieli doszlifować naszą grę przy okazji następnego
filmu!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Filip Wołek
CONJURING FATE 81
HMP: Witam. Niezłe tempo teraz narzuciliście.
Zaledwie rok po wydaniu "Back in Bondage"
na rynku pojawiło się juz wasze nowe
wydawnictwo. Dziwi to o tyle, że pomiędzy
Back in Bondage", a poprzednią "Forever in
Leather było aż 9 lat przerwy. Skąd teraz taki
pośpiech?
Dave Overkill: Ha, nie ma żadnego pośpiechu,
po prostu nabraliśmy pewnego momentu obrotowego,
a czas biegnie. Destructor, po raz kolejny,
zdaje się mieć nowe życie. Mieliśmy kilka
Oldschoolowi
tacy właśnie jesteśmy!
Okazją do rozmowy z Destructor był ich najnowszy krążek zatytułowany
"Decibel Casualties". Klasyczny, pięknie oldschoolowy i kopiący dupę krążek trzeba
dodać. Muzykę na nim zawartą można nazwać zarówno thrash, power czy też
speed, ale kogo to tak naprawdę obchodzi? Dla mnie jest to po prostu stuprocentowy
metal najwyższej próby i to jest w tym wszystkim najważniejsze. Album wyszedł
zaledwie rok po poprzedniku, a odpowiadający na nasze pytania Dave Overkill(g/voc)
zapowiada już kolejny. Widać, że się chłopcy rozpędzili co powinno
chyba wszystkich cieszyć, mam rację? Szkoda tylko, że lider Destructor niezbyt
wyczerpująco odpowiadał na pytania, ale nic, coś jednak udało się z niego wyciągnąć.
Nowy album "Decibel Casualties" różni sie
od poprzednika choćby długością zarówno całej
płyty jak i poszczególnych utworów. Czy
taki mieliście plan, żeby tym razem napisać
krótszy i bardziej skondensowany materiał,
czy może wyszło to w praniu?
Zamysł był taki, żeby uderzyć mocno z dobrymi
kawałkami. Większość najlepszych heavy
metalowych nagrań nie trwa dłużej niż 40 minut.
Jakość znacznie przeważa nad ilością.
Mnie nowy album podoba się bardziej od
"Back In Bondage", a jakie jest wasze zdanie
na ten temat? Gdzie widzicie najbardziej zasadnicze
różnice pomiędzy nimi?
"Back in Bondage" był napisany w latach 80. a
"Decibel Casualties" teraz. To w zasadzie jedyna
różnica. Celem Destructor jest, żeby nigdy
Album brzmi cudownie staroszkolnie. Dźwięk
jest organiczny, soczysty, agresywny, czyli
taki jaki powinien być dla takiej kapeli jak Destructor.
Jak udało wam się go osiągnąć?
To wydawnictwo, tak samo jak wszystkie poprzednie,
oddaje to co dzieje się w naszych głowach.
Ciekawie to słyszeć, bo właśnie tacy jesteśmy.
Oldschoolowi. Po prostu się schodzimy
i, jak każdy zespół, mamy nadzieję, że powstanie
z tego magia. Chcemy być po prostu sobą i
tworzyć metalową muzykę, której przede wszystkim
słuchamy z przyjemnością. Destructor nie
są zainteresowani byciem czymś, co nie przychodzi
samo.
A co sądzicie na temat dzisiejszego, cyfrowego
i bezdusznego brzmienia w jakim lubuje się
wiele nowych, ale także o zgrozo starych i
klasycznych bandów?
Dobry zespół to dobry zespół, a dobra muzyka
mówi sama za siebie. Czasem zespoły nie mają
najlepszych możliwości czy kogoś kto by ich
pokierował podczas nagrywania, a wtedy muzyka
może zdecydowanie ucierpieć z powodu złej
produkcji, ale wierzę, że te utwory przechodzą
próbę czasu. Zawsze jest coś, co trafi w czyjś
gust, a ja wspieram zarówno nowe jak i stare zespoły,
które lubię.
W sierpniu "Decibel Casualties" ukaże się również
na winylu. Czy ta wersja będzie się
czymś różniła od wydania cd? W ilu egzemplarza
będzie wydany ten winyl?
Na winylu jest bonusowy kawałek. "Smash your
skulls with power" - nowa wersja starego klasyka.
problemów, które nas spowolniły, ale te utwory
mieliśmy od zawsze, a ja jestem naprawdę zadowolony
z tego, jak wszystko się toczy.
Tak szybko napisaliście nowe numery czy może
część mieliście juz napisanych wcześniej z
myślą o poprzednich wydawnictwach?
Większość utworów była napisana pomiędzy
2007-2012, więc serio mamy co robić. Właściwie,
to Destructor zacznie nagrywać kolejny album,
który zostanie wydany przez Pure Steel
Records w 2018. Wszystkie utwory na następny
album poza 2 czy 3, są już napisane, a reszta
jest w fazach końcowych.
Foto: Destructor
nie spoczywać na laurach. Destructor jest obecnie
działającym zespołem i nadal mamy czas i
talent, żeby dostarczyć nieco, w mojej opinii,
naszego najlepszego do tej pory heavy metalu.
Czy proces tworzenia tego materiału wyglądał
tak samo jak wcześniej czy może w tej
kwestii tez zaszły jakieś zmiany?
Tylko czas się zmienia, że tak powiem, nie ma
żadnego innego procesu. W Destructor panuje
taka atmosfera, że każdy jego członek może
przyjść z pomysłem, a my się nim zajmiemy.
One przychodzą ze wszystkich stron, a ja potem
je sortuję (śmiech). To zawsze był taki sam proces,
ale teraz mamy jeszcze dwóch zaangażowanych
w niego twórców.
Okładka jest zrobiona w zupełnie innym stylu
niż to bywało wcześniej. Skąd zmiana i kto
jest jej autorem?
Niż jaka okładka? Larry Weber jest artystą, z
którym pracowałem. Okładka "Back In Bondage"
była moją koncepcją, użyłem fotografii
zamiast rysunku ręcznego.
Nie do końca o to chodziło, ale trudno. Tytuł
albumu, czyli "Decibel Casualties" jest taki
sam jak waszego demo z 1987. Czemu użyliście
go ponownie?
Cóż, żeby odpowiedzieć dobrze na to pytanie,
muszę ci powiedzieć, że nie wydaliśmy dema
zatytułowanego "Decibel Casualties". "Decibel
Casualties" miało być tytułem drugiego albumu
Destructor, zaplanowanego na wydanie przez
Island Records w 1988 roku. Tamto nagranie
nigdy nie zostało skończone z powodu śmierci
naszego basisty i brata Dave'a Holocaust. Wygląda
na to, że fani albo/i internet czy cokolwiek
zaadoptowało ten tytuł związany z demem, które
zrobiliśmy w 1988 roku jako trzyosobowy
skład po śmierci Dave'a. Tamto demo nie miało
być kiedykolwiek dystrybuowane i nie miało
nadanej żadnej nazwy. To interesujące pytanie,
które ostatnio często mi zadają.
Utwór "Metal till Death" można chyba potraktować
jako manifest, zresztą nie pierwszy w
waszej historii prawda? Czy cały czas czujecie
się takimi samymi metalowymi maniakami
jak kiedyś?
Oczywiście. Nie zmieniłem się za bardzo, poza
tym co mówi mi lustro. (Śmiech)
Jakie były wasze główne inspiracje muzyczne
w początkach Destructor, a jakie są dzisiaj?
Główne muzyczne wpływy dla nas wszystkich
to muzyka z lat '70. Hard rock i wszystko inne.
Te inspiracje płyną ze sceny, której sam stajesz
się częścią. To jest właśnie najlepsze. Kiedy cała
scena jest rozpędzona.
Czy śledzicie uważnie dzisiejszą scenę metalową?
Jakie młode zespoły robią na was największe
wrażenie?
82
DESTRUCTOR
Tak, śledzę i bardzo wspieram to, co się dzieje.
To jest przyszłość muzyki, która jest bardzo bliska
naszemu sercu. Jeśli starsze zespoły tego nie
rozumieją, to są kompletnie odcięte. Uwielbiam
dużo nowszych zespołów i zaprzyjaźniłem się z
wieloma z nich.
Jesteście zadowoleni z promocji "Decibel Casualties"?
Tak, oczywiście. Po mojej stronie pracuje fantastyczna
drużyna. To wielkie osiągnięcie. Pure
Steel rozumie Destructor.
To już wasz drugi album wydany w barwach
Pure Steel Records. Dobrze się dogadujecie?
Planujecie kontynuwać tę współpracę w przyszłości
Tak. Destructor i Pure Steel są w bardzo produktywnym
związku.
Macie w planach nagranie klipu? Jeśli tak to
jaki utwór byście wybrali?
Mamy nadzieję. Teraz skupiamy się na nowym
nagraniu.
Jaki jest odzew na ten album? Nie sądzę, żeby
były jakieś głosy niezadowolenia?
Kogo to obchodzi? Nie możemy zadowolić każdego.
To kwestia robienia tego, w co wierzysz,
a jako twórca utworów masz nadzieję, że ludzie
odbiorą je przychylnie. Ponad to wszystko jest
subiektywne, ale tak, jesteśmy do tej pory bardzo
zadowoleni.
Nowe kawałki muszą siać niezłe spustoszenie
w czasie występów na żywo prawda? Publika
dostaje ostrego pierdolca?
Zagraliśmy parę razy w ciągu ostatnich dwóch
lat, a ludzie zdają się odpowiadać spodziewanym
entuzjazmem.
Pozostając w temacie koncertów. Pojedyncze
koncerty, trasa, festiwale? Kiedy będzie was
można zobaczyć w Europie?
W tej chwili Destructor planuje terminy na trasę
europejską w 2018 roku. Cały czas szukamy
nowych miejsc, gdzie możemy zagrać, ale też
odwiedzimy kraje i miasta, które chcą nas z powrotem.
Mieliście jakieś propozycje występu w Polsce?
Znacie może jakieś nasze zespoły? Z czym
wam się w ogóle kojarzy Polska?
Bardzo chcielibyśmy przyjechać do Polski. Nie
jestem dobrze zaznajomiony z polską sceną muzyczną,
ale jestem zainteresowany.
To już wszystkie pytania. Dzięki za wywiad i
pozdrowienia.
Dzięki za wasz czas i wsparcie dla Destructor.
Metal till Death!!!
Klasyka z powiewem świeżości
Michael Vescera to wokalista z tzw. najwyższej półki. Sławę zdobył w
Obsession, później śpiewał choćby u Yngvie'go Malmsteena czy w Loudness,
współpracował też z wieloma innymi zespołami. I chociaż przed 13. laty reaktywował
Obsession, to wciąż jest takim niespokojnym duchem metalowej sceny,
nawiązując niedawno współpracę z muzykami zespołu Nitehawks. Ta nazwa nie
utrzymała się długo z oczywistych względów, a debiutancki album Vescera
"Beyond The Fight" można bez wahania polecić każdemu zwolennikowi tradycyjnego
metalu. A Michael już zapowiada, że kolejny będzie jeszcze lepszy:
HMP: Jak poznałeś muzyków włoskiego
zespołu Nitehawks i jak doszło do waszej
współpracy? Udało ci się skaptować za jednym
zamachem trzech dobrych muzyków i w
końcu masz swój prawdziwy zespół, bez żadnych
sidemanów, etc.?
Michael Vescera: Tak, to prawdziwa kapela.
Muzycy, nie najemnicy.
Nazwa Vescera ma podkreślać odrębny charakter
tego projektu i jego odmienność wobec
twej solowej kariery pod szyldem Michael
Vescera czy czterech płyt wydanych z Michael
Vescera Project?
Chcieliśmy, by było to coś innego niż moje
solowe dokonania i po rozmowach doszliśmy do
wniosku, że Vescera będzie odpowiednią nazwą
dla naszego zespołu.
Domyślam się, że w tej sytuacji Nitehawks
zakończył swą działalność, a jego muzycy
skoncentrowali się na działalności Vescera?
Tak, Nitehawks jest zahibernowany, a my faktycznie
skupiamy się na obecnym zespole.
Dostrzegam tu analogie z powstaniem Rainbow,
tylko tam z dawnego składu Elf odpadł
nie wokalista, a gitarzysta (śmiech). To już
niestety inne czasy, ale pewnie nie mielibyście
nic przeciwko, gdyby wasza kariera potoczyła
się podobnie jak Rainbow?
Tak, sytuacja jest podobna, Ritchie Blackmore
zwerbował muzyków Elf i byłoby miło, gdybyśmy
z naszym projektem osiągnęli taki sukces jak
wtedy Rainbow.
Punktem wyjścia do stworzenia materiału na
Foto: Vescera
album "Beyond The Fight" stały się utwory
znane już po części z debiutanckiego CD
Nitehawks "Vendetta", dokonaliście w nich
jednak sporo zmian, dzięki czemu brzmią zupełnie
inaczej i potężniej niż w wersjach
sprzed dwóch lat?
Zdecydowaliśmy się ponownie nagrać parę
numerów Nitehawks na nowo wyprodukowanych
i zaaranżowanych. Myślę, że wyszło to
bardzo dobrze.
Nie da się nie zauważyć, że pomiędzy tym co
Frank Macri prezentował na "Vendetta", a
tym co słyszymy w twoim wykonaniu na
"Beyond The Fight" jest prawdziwa przepaść -
pewnie Mike, Frank i Fabio nie wahali się ani
chwili, kiedy okazało się, że jest szansa
nawiązania współpracy właśnie z tobą?
Wszystko działa bardzo sprawnie!
Wielu, nawet najwspanialszych wokalistów,
ma z wiekiem różne problemy i nie są już w
stanie śpiewać tak dobrze jak kiedyś. Ten problem
zdaje się ciebie nie dotyczyć i licząc 54
lata wciąż brzmisz jak w latach 80. - to kwestia
odpowiedniej techniki wokalnej, trybu życia
czy też również po trosze szczęścia, że głos
wciąż ci dopisuje?
Jestem właśnie szczęściarzem, że mój głos ma
się dobrze. Owszem, staram się dbać o siebie, o
swoje zdrowie, to bardzo ważne, by zachować
silny głos.
No tak, gdybyś nie był tak dobry, nie śpiewałbyś
od tylu lat i nie występował z tyloma zespołami
- kto jak kto, ale Yngwie J. Malmsteen
- przynajmniej do pewnego momentu, nie
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Karol Gospodarek
VESCERA 83
tak jak teraz - zatrudniał tylko najwybitniejszych
wokalistów, prawdziwych mistrzów w
swym fachu. Wydaje mi się, że to dzięki twemu
ogromnemu doświadczeniu "Beyond The
Fight" jest tak udaną płytą, a pierwsze wersje
tych utworów możemy traktować w tym momencie
jako demo, punkt wyjścia?
Myślę że tak. Jesteśmy zadowoleni z poziomu
muzyki, jaki osiągnęliśmy na "Beyond The
Fight", ale uważam, że kolejny album będzie jeszcze
mocniejszy.
Stworzyliście też jednak nowe utwory, napisane
specjalnie na "Beyond The Fight", miałeś
też udział w aranżowaniu i napisaniu tekstów
pozostałych kompozycji?
Oczywiście!
Pure Steel Records pewnie nie wahali się zbytnio
po usłyszeniu tego materiału i szybko podpisali
z wami kontrakt, a w dodatku jest to
umowa na cały świat?
W większości tak, z pewnymi zastrzeżeniami
dla Japonii i kilku innych rynków. Staram się
jednak trzymać z dala od tych kwestii, zostawiam
to menadżerom.
Melodic heavy metal to bardzo ogólne określenie,
bo tych dziewięć utworów trafi zarówno
do fanów muzyki z lat 80., to jest NWOB
HM czy US power metalu, jak też zwolenników
tradycyjnych zespołów z ostatniego 20-
lecia - zależało wam na stworzeniu takiego
właśnie, uniwersalnego materiału?
Tak, to było ważne. Chcieliśmy nagrać coś, co
jest klasycznym metalem, ale z powiewem świeżości
i jak myślę - wypaliło!
Czyli jesteście wyznawcami zasady metal
ponad podziałami, a jakość na pierwszym planie,
etykietki i szufladki liczą się mniej, albo i
wcale?
Wytwórnia ma sporo do powiedzenia, ale w
Foto: Vescera
obecnych czasach jeszcze więcej do powiedzenia
ma zespół.
Na koncertach też pewnie gromadzicie zróżnicowaną
publiczność, od ludzi pamiętających
czasy premiery debiutanckiej EP-ki Obsession,
aż do nastolatków, którzy niedawno zainteresowali
się metalem?
Tak, to fajne obserwować jak fani zmieniają
się na przestrzeni lat, ale najfajniejsze jest
to, że gramy dla obu tych grup.
Płyta jest dość krótka, tak więc przypuszczam,
że nie odmawiasz sobie przyjemności wykonywania
utworów ze swego wcześniejszego dorobku,
choćby z repertuaru Loudness czy właśnie
Obsession, zespołu z którym jesteś najbardziej
kojarzony?
Włączyliśmy do setlisty kilka numerów
Loud-ness, Obsession czy Malmsteena, i jest
to atrakcja dla fanów, którzy wspierają mnie
od lat.
Są szanse na rychłe nagranie następcy "Order
Of Chaos", czy też kariera Vescera pochłania
cię obecnie tak bardzo, że Obsession zszedł na
dalszy plan?
Byłoby fajnie nagrać kolejny album
Obsession, ale trudno powiedzieć coś
konkretnego gdyż obecnie skoncentrowani
jesteśmy na grupie Vescera. Jednak w
przyszłości wszystko się mo-że zdarzyć.
Wojciech Chamryk, Piotr Iwaniec,
Filip Wołek
HMP: Cztery lata trwała przerwa między najnowszym
albumem i poprzednim. Co w tym
czasie działo się z Valor?
Valor: Witajcie, ten okres czterech lat nie był
przerwą dla Valor. To były cztery lata ciężkiej
pracy nad wymagającymi kompozycjami, pisanie
utworów, nagrywanie i generalnie przygotowywanie
się do wydania trzeciego albumu. Bycie
muzykiem jest najcięższą i najbardziej wymagającą
robotą na świecie i jesteśmy tego pewni
od piętnastu lat naszej działalności.
Kiedy zaczęliście pisać materiał na "Arrogance:
The Fall"?
Pierwsze kompozycje pojawiły się tuż po wydaniu!
Jako zespół nigdy nie przestajemy pracować
nad utworami. To najważniejsza rzecz, nad
którą skupia się nasz zespół, nie tylko dlatego,
że to lubimy, ale dlatego, że utrzymuje to więzi
między nami.
Muzyka na nowym krążku jest w typowym
dla was stylu i nie różni się specjalnie od wcześniejszych
wydawnictw...
Wierzymy, że zespół przez te lata wypracował
swoją tożsamość. To bardzo ważne dla nas, ponieważ
pisanie muzyki to pasja, której nie da się
schować do pudła. Nasza wena ciągle trwa i myślę,
że jesteśmy szczęściarzami mogąc robić to
nadal! Styl, który zespół reprezentuje przez te
piętnaście lat to melodyjny, epicki heavy metal.
Przytaczając fragment z "Thought of Greatness"
z albumu "Destiny's Path"... "Nadal dumni z
tego co przysięgaliśmy bronić".
W jaki sposób powstają wasze utwory? Kto
odpowiada za komponowanie?
Zawsze ktoś przynosi pierwszy pomysł, wtedy
wszyscy go modyfikują i zaczyna się proces w
wyniku którego wychodzi najlepsza jego wersja.
Tak pracujemy od lat.
Czy uważacie wasz najnowszy album za najlepsze
wasze dzieło do tej pory? Jeśli tak to
dlaczego?
Wierzymy, że "Arrogance: The Fall" jest naszym
najlepszym albumem nagranym do tej pory,
ponieważ jesteśmy usatysfakcjonowani
wszystkim - od masteringu po produkcję, przez
strukturę kompozycji, po wykonanie roboty
przez samych członków zespołu. Celem zawsze
jest rozwój i przebicie poprzedniego albumu.
O czym mówią wasze teksty? Nie jest to chyba
concept album, ale czy jest może jakaś myśl
przewodnia?
To definitywnie nie jest concept album! Zespół
zdecydował się nie kontynuować pomysłu, jaki
mieliśmy na "The Yonder Answer", płytę, która
stanowiła spójną całość słowno-muzyczną,
ponieważ chcieliśmy popracować nad wieloma
innymi pomysłami i stworzyć całkiem nowe
kompozycje. Wszystkie teksty nadal są miksem
fantasy i rzeczywistości, ale podane są w bardzo
magiczny sposób, uniemożliwiający rozróżnie-
84
VESCERA
Grecy z Valor są przedstawicielami epickiego heavy
metalu, ale tego bardziej melodyjnego. Być
może niektórym będą przeszkadzały echa
euro-poweru, ale absolutnie nie jest to
lukrowany produkt, kojarzony do niedawna
z fińskimi czy włoskimi zespołami.
Zresztą sami powinniście sięgnąć po ich
ostatni album "Arrogance: The Fall", jak i
Grecka żelazna pięść
poprzednie wydawnictwa, bowiem wszystkie
gwarantują solidne heavymetalowe
granie. Poza tym warto wyrobić sobie własną opinie, zanim postawicie na Grekach
przysłowiowy krzyżyk. W każdym razie Valor nie zasługuje na to. Oby ten wywiad
był dla was zachętą do zapoznania się z tą sympatyczną załogą…
nie fantasty od rzeczywistości.
Jak jest odzew na ten krążek? Jesteście zadowoleni?
Może coś was zaskoczyło?
Po piętnastu latach i pięciu albumach nic nas
nie zaskoczy! Każda recenzja lub krytyka jest
przyjmowana przez zespół w jak najlepszy sposób.
Mimo tego, wydaje nam się, że recenzowanie
różni się od krytyki muzycznej i w
dzisiejszych czasach wielu internetowych "krytyków"
szkodzi swojej reputacji przez subiektywną
krytykę. Wciąż uważamy, że pisanie recenzji
to trudne wyzwanie i tylko niewielu ludzi
jest w stanie zrobić to jak należy. Muzyka nigdy
nie jest zła i na pewno nie może być napisana
dla uzyskania konkretnych celów. Nieważne ilu
ludziom coś się spodoba, szanuj tych ludzi, ponieważ
ci ludzie naprawdę to lubią!
zespołu. Planujecie jakąś imprezę z tej okazji?
To prawda, ale jest też dziesiąta rocznica naszego
debiutu, "Destiny's Path". Planujemy jakoś
to uczcić.
Swego czasu wydawało się, że grecka scena
stanie się potęgą epickiego heavy metalu. W
pewnym momencie to wszystko jednak wyhamowało
i zostało tak naprawdę kilka zespołów,
które wydają w miarę regularnie, choć nie
za często płyty. Czemu tak się stało?
Nie ma w Grecji muzyka ani zespołu metalowego,
poza kilkoma wyjątkami, który stworzył
odpowiednie warunki, by utrzymywać się tylko
z grania. W związku z czym, bardzo trudno
utrzymać się pod presją i wydatkami związanymi
z prowadzeniem zespołu przez lata. W pewnym
momencie przychodzi gorzki moment, w
którym nie ma inspiracji i powodu do dalszej
egzystencji zespołu.
To już drugi wasz album, który został wydany
przez Pitch Black Records. Musicie być chyba
zadowoleni ze współpracy?
Pitch Black Records i Phivos Papadopoulos
to bardzo solidna wytwórnia z niezłą dystrybucją
na świecie. Oba wydania były znakomicie
wyprodukowane i jesteśmy za to wdzięczni. Do
tej pory jest to współpraca z samymi pozytywnymi
efektami!
W 2015 roku pojawił się też singiel "The Crown
and the King". Jaki był powód jego wydania?
Zawsze chciałem wydać "The Crown and the
King" na 7-calowym winylu, ale najważniejszym
powodem wydania utworu z nadchodzącej
płyty, oraz nagrania coveru "The King" Accept,
było wypełnienie czasu między poprzednim a
najnowszym albumem. Prawdopodobnie wydamy
jeszcze drugi singiel w niedalekiej przyszłości!
W tym roku nagraliście tez cover Heavens
Gate "Gate of Heaven" na składankę do magazynu
Metal Zone. Czemu wybraliście akurat
ten numer?
To Vaggelis (wokalista) zaproponował ten
utwór w imieniu zespołu, a zespół był pozytywnie
nastawiony i podekscytowanym tym wyborem.
"Livin' in Hysteria" to nasz ulubiony
album z czasów młodości i był to bardzo łatwy
wybór dla całego zespołu!
Jak wygląda wasza działalność koncertowa?
Planujecie jakąś trasę promującą ''Arrogance:
The Fall'' czy raczej tylko okazjonalne występy?
Promujemy nasz album okazyjnymi koncertami
organizowanymi przez nas. Zorganizowaliśmy
mini trasę po Grecji, następny koncert będzie w
Atenach na premierę "Arrogance: The Fall".
Naszym celem jest aby w roku 2018 zorganizować
jak najwięcej koncertów poza granicami
Grecji.
W tym roku obchodzicie 15 rocznicę powstania
Foto: Valor
Jaki koncert czy też wydarzenie w waszej historii
uważacie za najlepsze lub też najważniejsze?
Z czego jesteście najbardziej dumni?
Każdy koncert jest specjalny i historyczny. Do
tej pory zagraliśmy, i obok wielkich kapel, i na
wielkich festiwalach, czujemy się dumni z tego,
że ciągle gramy i umiemy cieszyź się tym. Mamy
także cele na przyszłość, a zespół musi udowodnić
swoją wartość poza granicami Grecji. Na
tym się skupiamy.
W jaki jeszcze sposób zamierzacie promować
nowy krążek?
Większość kapel promuje się w Internecie. Próbujemy
być na bieżąco z tym wszystkim i pilnować,
co prezentujemy. W przyszłości na pewno
zrobimy teledysk.
Jakie są wasze główne inspiracje muzyczne?
Są takie same od lat czy może zmieniało się to
na przestrzeni lat?
Naszymi inspiracjami są klasyczne, metalowe
zespoły z lat 80. i wiele europejskich power metalowych
kapel z lat 90.
Jest was w zespole sześć osób. Wszyscy macie
podobny gust muzyczny czy może dochodzi do
pewnych nieporozumień w tej kwestii?
Mimo, iż jesteśmy szóstką ludzi, współpraca
idzie nam łatwo, ponieważ szanujemy się nawzajem.
Dwóch z was grało kiedyś w Battleroar.
Utrzymujecie kontakt z tym zespołem. Z jakimi
bandami jeszcze łączą was jakieś relacje?
Tak, Vaggelis i Chris postawili pierwsze kroki
w muzycznym bussinesie wraz z Battleroar. Na
dziesiątej edycji Up the Hammers Festival
okazjonalnie reaktywowali stary skład i zagrali
ostatni koncert, świetnie, że zrobili to po tylu
latach. Mamy teraz dobre układy z nimi i wiemy
czemu tak się stało. Ogólnie zespoły w Grecji
wspierają się nawzajem bardziej niż kiedyś!
Cała scena metalowa w Grecji jest jak jedna
żelazna pięść na którą składają się świetne
kapele i muzycy, które wkładają dużo osobistego
wysiłku w ukochaną muzykę.
Czy w greckim podziemiu są jakieś młode
obiecujące heavy metalowe załogi, które w niedługiej
przyszłości mogą odpalić?
Nie chcę wymieniać nazw by nie być wobec kogoś
niesprawiedliwym, ale mogę powiedzieć...
jest wiele obiecujących zespołów, które pojawiły
się ostatnio, musisz poczekać i koniecznie ich
posłuchać. Grecja ma silną tradycję zakorzenioną
w umysłach i sercach fanów, aby reprezentować
i tworzyć heavy metal. Musisz po prostu
zobaczyć to na własne oczy!
W jaki sposób byście zachęcili polskich maniaków
do zapoznania się z waszym nowym krążkiem?
Tym, którzy nas znają powiedziałbym żeby
nam zaufali... to czego przysięgaliśmy bronić...
nadal tu jest! A ci, którzy nie znają... powiem, to
po prostu jest pieprzony heavy metal!
To już wszystkie pytania, dzięki za wywiad.
Również dziękuję za wywiad i wsparcie!
Trzymajcie flagi wysoko!
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Aleksandra Kurda, Karol Gospodarek
VALOR 85
Przesłanie "Follow Me: Kill!", brzmi: Zacznij myśleć! I nie przestawaj myśleć!
O Cripper słyszałem mnóstwo pochlebnych opinii od przyjaciół, którzy
mieli szczęście oglądać ich występ w Szczecinie w 2011 roku. Żadna z nich nie była
przesadzona, o czym przekonałem się na własne uszy, poznając ich dyskografię.
Właśnie miałem okazję poznać ich nowy album, zatytułowany "Follow Me:Kill!" i
powiem tylko, że wbija w glebę. Przy tej sposobności udało mi się porozmawiać z
zespołem o nowej płycie, power metalu i nie tylko. Na moje pytania odpowiadali:
Britta Gortz (vocal), Jonathan Stenger (guitar) i Christian Brohenhorst (guitar).
HMP: Witam, wasz nowy album po prostu niszczy.
Gratuluję, to dobry kawał metalu.
Jonathan Stenger: Cześć Jakub, dziękuję bardzo,
miło słyszeć, że doceniasz naszą płytę!
Cała przyjemność po mojej stronie. Czy możemy
spodziewać się waszej kolejnej wizyty w
Polsce, promującej "Follow Me: Kill"? Przyznaję,
że nie widziałem was jeszcze na żywo, a
opinie moich przyjaciół były bardzo pozytywne.
Wiele osób po waszym występie, pobiegło
do stoiska z zakupami, po albumy i t-shirty.
Jonathan Stenger: Graliśmy tylko jeden raz w
kiedy tam byliśmy. Poza tym, macie wiele dobrych
zespołów metalowych w Polsce.
Więc pewnie znacie jakieś polskie zespoły metalowe,
które moglibyście polecić znajomym?
Jonathan Stenger: Vader, Behemot, Horrorscope,
Godbite, Vesania, Acid Drinkers, Kat,
Turbo, TSA...
łów. Czy podczas pisania nowych utworów
macie jakieś założenia, jak powinny brzmieć,
czy dzieje się to spontanicznie?
Jonathan Stenger: Dziękuję bardzo! Wyjątkowe,
oryginalne brzmienie, swój własny styl, to
cel chyba każdego zespołu. Sądzimy również, że
zbliżamy się do tego statusu, przy każdym kolejnym
albumie, ale jest to trudna droga. Nie każda
innowacja może pochodzić bezpośrednio z
serca, jeśli nie jesteś cholernym geniuszem. Powiedzmy,
że kimś takim, jak Devin Townsend,
Mika Akerfeldt, Frank Zappa, Prince czy ktokolwiek
inny. Tym razem próbowaliśmy stworzyć
emocjonalny koncept całego albumu, zanim
zaczęliśmy pisanie. Następnie stworzyliśmy
zarys, jako jeden utwór w długiej wyczerpującej
sesji, trwającej około czterech miesięcy. Podziału
na ścieżki dokonaliśmy, zanim pojawiły się
konkretne pomysły. Wiedząc, że np. jeden
utwór musi być szybki, drugi z groovem i tak
dalej. Kiedy pojawił się jakiś fajny riff, najpierw
zastanawialiśmy się, gdzie by pasował na albumie.
To było bardzo skomplikowane, w porównaniu
z naszym zwykłym procesem pisania -
kawałek po kawałku.
Kiedyś ekstremalne śpiewanie było raczej domeną
mężczyzn... Okazuje się, jednak, że kobiety
często robią to o wiele lepiej. Brawo,
Britta! Ja po raz pierwszy usłyszałem takie
kobiece wokale na koncercie Holy Moses w
1991 roku. Sabina Classen rozwaliła mi system.
A potem było coraz więcej takich wokalistek.
Czy masz jakichś ulubionych ekstremalnych
wokalistów, lub wokalistki?
Britta Gortz: Mam kilku ulubionych, ale nie
ograniczam się do ekstremalnych wokali. Mika
Akerfeldt to prawdopodobnie jedne z najlepszych
growli w historii, mimo że ostatnio niewiele
ich używa. Jestem także wielką fanką
Randy'ego Blythe'a i Joe Duplantiera, żeby
wymienić tylko kilku. Jeśli chodzi o inne style
wokalne, jestem całkowicie zakochana w Mike'
u Pattonie, Björk, Devinie Townsend, Annette
van Giersbergen, Taylor Momsen...
Wspólną cechą tych wszystkich wokalistów, jest
to, że ich głos dociera do mojego wnętrza. To
nie jest kwestia stylu, ale kwestia przekazywania
emocji tak bezpośrednio, jak to możliwe.
Polsce, więc nie mamy stałego kontaktu z promotorami.
Zobaczymy, co uda nam się zorganizować
w przyszłości, jak na razie, niestety, nie
mamy potwierdzonych żadnych polskich koncertów.
Britta Gortz: Ale ten jeden koncert, który graliśmy
w Polsce, bardzo miło wspominamy. To było
w 2011 roku i spotkaliśmy tam zespół Godbite,
który niedawno zaprosiliśmy do Hanoweru,
aby zagrali z nami.
W tym zespole gra syn moich znajomych, pewnie
byli szczęśliwi. Podobało wam się u nas?
Czy byliście zadowoleni z reakcji fanów na
koncertach?
Jonathan Stenger: Polska to świetne, najlepsze
kiełbaski na świecie! Imho. Fani byli cudowni,
Foto: Kai Swillus
Znakomicie! Wasza muzyka wymyka się z
ram i definicji... ale w przypadku Cripper, jest
to zaleta, a nie wada. To już nie thrash metal,
ale szeroko pojęta ekstremalna muzyka. To odróżnia
was od setek innych metalowych zespo-
Kolejne pytanie, czy słuchacie w ogóle power
metalu? Jakie są twoje odczucia, Britta, kiedy
słyszysz chłopaków śpiewających w bardzo
wysokich rejestrach? Czy zagralibyście z zespołem
power metalowym na jednej scenie?
Britta Gortz: Power metal generalnie nie jest
tym, czego słucham, ale oczywiście graliśmy z
power metalowymi zespołami. Szczególnie na
festiwalach. Lubię różnorodne składy. Ogólnie
rzecz biorąc, wydaje mi się, że dyskusja na temat
płci jest trochę bezsensowna, jeśli chodzi o
wokalistów lub ogólnie muzyków, gdzie - moim
zdaniem - powinna ona dotyczyć jakości, umiejętności,
emocji i swobody wypowiedzi, grania w
stylu, który uważasz za swój w danym czasie.
OK., rozumiem. Ale byłem ciekaw Twojej opinii.
Niemcy są ojczyzną wielu metalowych
legend. I to zarówno tych, które grają heavy
metal jak i thrash metal. Scorpions, Accept,
Running Wild, Helloween, Kreator, Sodom,
Destruction, Assassin, Tankard. Wszystkie
te zespoły są bardzo popularne w Polsce od
ponad trzech dekad. Czy słuchacie któregoś z
nich? Czy stanowią dla was jakąś inspirację?
Jonathan Stenger: Wiele świetnych zespołów
pochodzi z Niemiec, a wszystkie wymienione tu
zespoły, są legendarne, przez lata zapracowały
sobie na ogromny szacunek. No cóż, niestety,
żaden z nich nie jest dla mnie bardziej ważny od
codziennej filiżanki herbaty, szczerze mówiąc.
Moje osobiste muzyczne (thrashowe) korzenie
pochodzą bardziej z okolic Bay Area. Tak myślę.
Ja mam pół na pół... Niemcy-USA, jeśli chodzi
o klasyczny thrash. Z którym z tych zespołów
wyruszylibyście w trasę? A z którym nie?
Jonathan Stenger: Cóż, większość z nich byłaby
świetnym supportem trasy. Może Helloween
i Running Wild bardziej różnią się od
stylu, w którym gramy, więc trudniej byłoby zadowolić
ich publiczność.
Moje ulubione utwory z nowego albumu to
"Pressure", "Into the Fire" "World Coming
Down", "Pretty Young Thing". Czy gracie
86
CRIPPER
którąś z tych kompozycji na koncertach?
Jonathan Stenger: w naszym obecnym zestawie
na żywo są: "Pressure", "Into the Fire", "Mother",
"Shoot Or Get Shot" czasem "Running
High".
Britta Gortz: Wiele osób wspomniało, że
"World Coming Down" jest jednym z ich ulubionych
kawałków na płycie. To dla mnie niespodzianka.
Bardzo lubię ten utwór, ale nie domyśliłbym
się, że wielu ludzi uzna go za ulubiony.
Nagrywacie albumy dość regularnie, co dwa,
trzy lata. Czy taki przedział czasu daje komfort
tworzenia nowego materiału i zapobiega
wypaleniu twórczemu?
Jonathan Stenger: Trudno powiedzieć, to zależy
od tego, co zespół robi w tych okresach, co
robi każdy jego członek. Pierwsze albumy było
łatwiej tworzyć, po drugim wydawnictwie mieliśmy
problemy z pisaniem nowego, świeżego materiału.
Po kolejnej zmianie na gitarze basowej,
w 2012 roku, mieliśmy dobrą passę i wenę twórczą.
Podpisaliśmy kontrakt z Metal Blade Records
i napisaliśmy czwarty album "Hyena",
który był dla nas ogromnym krokiem naprzód .
W latach 2015 i 2017, część z nas dużo podróżowała.
Kolejny raz zmieniliśmy basistę i musieliśmy
mocno się starać, aby zaspokoić nasze
osobiste ambicje, przeskoczenia potężnej "Hyeny".
(Śmiech)!
Nie boicie się, że tytuł "Follow Me: Kill!" może
zostać odczytany zbyt serio? Mamy niespokojne
czasy, wszędzie przemoc... Ktoś z zewnątrz,
może pomyśleć, że to wezwanie do zabijania.
Nie macie w Niemczech problemu z
cenzurą? Pamiętam wiele dyskusji na temat
kontrowersji, związanych z "Pleasure to Kill",
Kreatora.
Jonathan Stenger: Jeśli ktoś odczytuje to dosłownie,
musi być niezłym głupkiem, bo kiedy
przeczytasz tekst, zrozumiesz, że "Follow Me:
Kill!", to coś wręcz przeciwnego! Wszyscy próbują
omamiać ludzi swoją propagandą, aby podążali
za ich wizjami. Nie ma znaczenia, czy to
religie, grupy terrorystyczne, faszyści, rządy,
media, wkurzeni obywatele, youtuberzy, czy
ktokolwiek. Przesłanie "Follow Me: Kill!",
brzmi: Zacznij myśleć! I nie przestawaj myśleć!
Cóż, a dzięki pionierskim zespołom, takim jak
Kreator, nie powinniśmy mieć problemu w
Niemczech z naszymi tytułami, biorąc pod uwagę,
że nie przekraczamy pewnych granic...
Wiele zespołów, które próbowały urozmaicić
Foto: Gripper
Foto: Gripper
swoją muzykę, zmieniając brzmienie, eksperymentując
z aranżacjami, popadło w niełaskę
fanów i w końcu powróciło do starego stylu
(np. Paradise Lost). Gdzie leży sekret waszego
sukcesu?
Jonathan Stenger: Myślę, że sukces w biznesie
to mieszanka ciężkiej pracy, wyczucia trendów,
odrobiny szczęścia i zdolności adaptacji w czasie.
Skoro mamy trend typu: "Oldschool znów
jest fajny", zespoły, które powróciły do swoich
korzeni, znowu miały dobrą passę. Pamiętasz
nową falę hard rocka i stoner rocka, lat 70-tych,
sprzed kilku lat? Kiedy Black Sabbath pretendował
do miana jednego z największych zespołów
wszechczasów... znowu! Myślę, że miało to
wiele wspólnego z hipsterską modą, bo każdy
od tego czasu jest ubrany jak drwal, długowłosy
i brodaty... Cóż, metalowcy mogą powiedzieć:
"Ale my ubieraliśmy się w ten sposób, zanim to się
stało cool"... Metalheads są prawdziwymi wyznacznikami
trendów!
Każda z waszych okładek jest inna, ale dwie
ostatnie są utrzymane w ponurych odcieniach
szarości. Na zdjęciu "Follow Me: Kill!" możemy
zobaczyć granat na mównicy, umieszczony
w zarysie Ziemi. Kto był autorem tego zdjęcia?
Jakie jest jego przesłanie? Czy wy również,
dostrzegacie, że świat staje się radykalny?
Jakby szykował się na wojnę.
Christian Brohenhorst: To ja stworzyłem cover
art do "Follow Me: Kill!". Po tym, jak Britta
pojawiła się z politycznymi tekstami, do niektórych
utworów na album, spróbowałem stworzyć
coś, co pasowałoby do tego tematu. Wyzwanie
polegało na stworzeniu czegoś, co wydaje
się głośne i jednocześnie spokojne, w tej samej
chwili... Coś, co nie wydaje żadnego dźwięku,
ale jest gotowe eksplodować w nadchodzącej
scenie. Chciałem umieścić Świat w centrum
uwagi i pokazać to, w bardzo bezpośredni i ikoniczny
sposób. Zachowałem pewną prostotę,
nie korzystając ze zbyt wielu elementów na
okładce. Zrezygnowaliśmy nawet z umieszczenia
nazwy zespołu i tytułu albumu (można je
sobie nakleić), aby zachować okładkę pustą i
bez irytującej typografii. Na szczęście nasza wytwórnia,
Metal Blade Records, zgodziła się na
nasz dziwny pomysł.
Skąd czerpiecie inspirację do pisania nowego
materiału? Czy zdarza się, że pomysły pojawiają
się podczas trasy?
Jonathan Stenger: Trudno być kreatywnym w
trasie. Normalnie, wspólnie tworzymy piosenki
na próbie. Kiedy mamy plan, czasami tworzymy
grupy twórcze, spotykając się z dwoma lub trzema
muzykami. Nie powinno być naraz zbyt
wielu "kucharzy przy gotowaniu". Bo każdy zawsze
chce mieć swój mocny utwór, którym
wszyscy będą zachwyceni. Inspiracja pochodzi
od innych artystów, wszyscy słuchają różnych
stylów muzycznych, a każdy z nas jest fanem
nowych świeżych pomysłów w muzyce.
Britta Gortz: Mnie inspiracja nachodzi prawie
wszędzie i ciągle. Problemem jest dla mnie bardziej
filtrowanie i wybieranie "dorodnych wiśni".
Czasami zbyt intensywnie analizuję moją
własną artystyczną twórczość. Mam trudności z
zaakceptowaniem na przykład fragmentu tekstu
takim, jakim jest. Muszę się skupić, aby nie zepsuć
czegoś, co jest w porządku.
Czy Niemcy są dzisiaj bezpiecznym krajem?
W polskich wiadomościach dużo mówi się o
wzroście przestępczości, spowodowanej
ogromną liczbą imigrantów. Czy to prawda?
Jonathan Stenger: Powiedziałbym, że są jednym
z najbezpieczniejszych państw na Ziemi.
Nigdy nie miałem problemu z żadnymi imigrantami,
nie znam też nikogo, kto by je miał. Zderzenie
różnych kultur zawsze stwarza ryzyko
poważnych konfliktów. Ale większość tych ludzi,
którzy stracili swoje domy i przeszli przez
piekło, ma po prostu prawo do nowej szansy.
CRIPPER 87
Myślę, że kiedy straciłeś wszystko i jesteś w naprawdę
desperackim nastroju, popadasz w konflikt
z prawem. O wiele łatwiej, niż statystyczny
Niemiec, żyjący wygodnie, bez problemów. Dlatego
jeszcze ważniejsze jest, aby dać tym zdesperowanym
ludziom perspektywę i nie piętnować
ich, jako dzikich przestępców. To pieprzone
średniowieczne myślenie! Media są bardzo
skuteczne we wzbudzaniu strachu. Tak, jest
wielu kryminogennych dupków wśród uchodźców,
nawet nienawistnych terrorystów, ale jest
ich równie wielu w społeczności nieimigracyjnej.
Britta Gortz: To proste. Media szukają sensacji,
aby przykuć uwagę. A złe wieści sprzedają
się lepiej niż dobre wieści.
Istniejecie od 2005 roku. Minęło ponad 12 lat.
Czy nadal czujecie tę samą pasję i radość z
grania, jak na początku swojej kariery?
Jonathan Stenger: Na scenie wciąż jest to samo
uczucie, no, prawie. Zmienił się sposób pracy,
między tymi kilkoma satysfakcjonującymi
momentami. Każdy ma jakieś zajęcie zarobkowe
poza zespołem, niektórzy z nas mają rodziny.
Więc każda chwila jest cenna Nie możesz
zarobić za dużo pieniędzy z metalu, więc
zawsze staramy się nadrabiać zaległości i wydawać
coś nowego, co kilka lat.
Czyli nie można w Niemczech utrzymać się z
pieniędzy zarobionych na graniu metalu?
Jonathan Stenger: Chyba że jesteś Rammsteinem...
nie, nie bardzo. W naszym szczególnym
przypadku: możemy czuć się bardzo zadowoleni,
gdy zespół sam się finansuje, a to koszty
pokoju, samochodu, instrumentów, produkcji
albumów, sesji wideo i tak dalej.
Britta Gortz: Wszyscy na co dzień pracujemy.
Wolicie grać na festiwalach, wśród wielu znanych
zespołów (gdzie można pokazać się przed
dużą i zróżnicowaną publicznością) czy w małych
klubach?
Jonathan Stenger: Zawsze lubiłem grać na festiwalach.
Klubowe sceny są fajne, ale na wielkich
festiwalach sceny są ogromne.
Gdybyś mógł cofnąć się w czasie, czy zmieniłbyś
coś na swojej muzycznej ścieżce?
Jonathan Stenger: Nie, myślę, że to co robiliśmy,
zrobiliśmy dobrze i zawsze dawaliśmy
100% od samego początku. Oczywiście, pierwszego
albumu nie można porównać do naszych
najnowszych materiałów, ale w 2007 roku
byliśmy bardzo zadowoleni z tego, co wtedy
stworzyliśmy.
Czy jest coś wyjątkowego, co wydarzyło się w
ciągu tych 12 lat, jakie są wasze wspomnienia?
Pierwsza umowa, pierwszy koncert, pierwszy
album?
Jonathan Stenger: Wiele osobistych kamieni
milowych... Dwa rejsy z 70000 Tons, do których
mieliśmy zaszczyt dołączyć, były legendarnymi
wręcz wydarzeniami. Metalcamp 2006,
był jednym z naszych pierwszych festiwali w historii
i wciąż jednym z najlepszych. Każdy nasz
nowy album i jego pierwszy odsłuch po produkcji,
był ekscytujący.
Na koniec kilka słów do polskich fanów...
Jonathan Stenger: Dalej niszcz, Polska! (Jonathan
napisał to, po polsku! - przyp.red.)
Dzięki za wywiad!
Jonathan Stenger: Dziękujemy również, Jakub!
Jakub Czarnecki
HMP: Założyliście Pandemic Outbreak jako
bardzo młodzi ludzie, ale dla części z was nie
był to pierwszy zespół - granie wciągało was
coraz bardziej, nie było innej opcji, jak wkręcać
się w nie dalej?
Menzel: Czy tacy młodzi? Ja i ówczesny perkusista,
Szymon, mieliśmy po około 20 lat, jak
spotykaliśmy się na pierwszych próbach Pandemic
Outbreak. Każdy z nas już miał swoje pierwsze
kapele w wieku 16 czy 17 lat. Wiadomo,
umiejętności nie były na wysokim poziomie,
więc często było nierówno i koślawo, ale dobrze
wspominamy ten czas kiedy spijaliśmy na nielegalu
pierwsze, tanie browary.
Ponoć do thrashu doszliście stopniowo, poznając
najpierw inne odmiany rocka i metalu i lżej
też początkowo grając?
Chyba każdy tak miał, że zaczynał od kapel typu
AC/DC itp. Człowiek jest istotą o charakterze
odkrywczym i z czasem potrzebuje coraz
więcej i więcej, aby siebie zaspokoić. Tak samo
jest w tym przypadku: odkrywasz kolejne gatunki,
kapele, które zaskakują brzmieniem, szybkością,
partiami perkusyjnymi, wokalami czy
solówkami z piekła rodem. I to napędza tą całą
machinę. U nas jest tak, że któryś z nas znajduje
jakąś kapelę, pokazuje ją członkom ekipy i
wspólnie się nią jaramy.
Co więc zachwyciło was w tym thrashowym
łojeniu najbardziej, że postanowiliście oddać
mu się bez reszty?
Przede wszystkim czysta agresja płynąca ze sceny.
To jest właśnie zajebiste. Dajesz upust swoim
emocjom na koncercie. To jest coś w rodzaju
katharsis. Wolimy w taki sposób ochłonąć z
negatywnych emocji, niż szukać zaczepki u
przypadkowych osób na mieście i odreagować
bijąc kogoś. Kolejną przyczyną jest prawdziwość
tej muzy. Jest ona grana przez zwykłych ludzi.
Nie przez nadętych buców, którzy tworzą
barierę wokół siebie i wszystkich traktują z góry.
Tu nie o to w tym chodzi.
Nie da się nie zauważyć, że takie granie ma
już ponownie za sobą największy okres popularności,
domyślam się jednak, że akurat to w
żadnym razie was nie zniechęca?
Nie ma o tym mowy. Po prostu gramy muzę,
którą uwielbiamy i nie mamy zamiaru podążać
za modą. Aktualnie sytuacja w kraju dla tej muzy
nie ma się najlepiej. Graliśmy z kapelami z
różnych części naszego kraju i wszędzie jest tak
samo słabo. Niewypłacalne gigi, mała frekwencja,
brak lokali gdzie można organizować koncerty
czy nawet organizatorzy chujający kapele
na hajs. Na szczęście nie mieliśmy wielu takich
sytuacji. Patrząc kilka lat wstecz, to na koncerty
trójmiejskiej sceny przychodziło po 200
osób. Wszyscy się znali, pili razem browary i
było zajebiście. A obecnie mało osób z tamtej
ekipy pojawia się na koncertach, a szkoda. Mamy
nadzieję, że za jakiś czas znowu frekwencje
na undergroundowych koncertach będą wysokie,
bo jest dużo osób, które słuchają tej muzy,
ale nie mają pojęcia o lokalnej scenie metalowej.
Poza tym jeszcze kilka lat temu w tym natłoku
thrashowych kapel nowej fali można było się
naprawdę pogubić, gdy teraz pozostali tylko ci
najwytrwalsi zwolennicy takiego grania, a to z
kolei niewątpliwy plus tej sytuacji?
Czy taki plus? Nie podchodzę tak do tego. Raczej
mnie to smuci, że nie ma z kim organizować
koncertów i nawiązywać znajomości. Przede
wszystkim, dla mnie i reszty kapeli, liczy się
muza i pasja do niej. To jest najważniejsze. Jak
ponownie przyjdzie moda na thrash i ludzie będą
zakładali kapele oraz przychodzili na koncerty
to będzie naprawdę zajebiście.
Dość szybko zaczęliście tworzyć własny materiał
- to już nie czasy dla cover bandów, lepiej
mieć coś własnego w zanadrzu?
Własny materiał to podstawa. Nie można traktować
coverów jako część setu koncertowego, a
jedynie dodatek do niego. Każda kapela ćwiczy
swoje umiejętności na coverach i w początkowych
fazach zespołu są one niezbędne, aby się
zgrać, ale też określić gatunek w jakim ma się
rozwijać kapela. Pandemic Outbreak w ciągu
tych kilku lat grał covery między innymi Death,
Toxic Holocaust, Sadus, Sepultura czy nawet
Midnight i do tej pory lubimy zagrać coś z tego
repertuaru jako odskocznię od ćwiczenia własnego
materiału.
Nagranie debiutanckiego materiału po niewiele
dłuższym niż rok istnieniu to też spora sprawa,
po przecież wiele kapel zaczyna od demówek,
próbnych nagrań, etc., gdy wy postanowiliście
zacząć od bardziej profesjonalnego wydawnictwa?
Nie ukrywam, że nagrywając tę EP-kę poprzeczkę
ustawiliśmy sobie wysoko. Z perspektywy
czasu na pewno wiele rzeczy można było zrobić
lepiej oraz bardziej dopracować ten materiał np.
pod względem partii wokalnych czy gitarowych.
Ale wydaje mi się, że i z tego można wyciągnąć
plusy, bo np. mamy doświadczenie studyjne,
które na pewno wykorzystamy na następnym
nagraniu, które już niebawem będzie miało
miejsce w tym samym studio gdzie nagrywaliśmy
"Rise Of The Damned". Cały czas mam
kontakt z Maćkiem Nejmanem i ustalamy
szczegóły nagrywania.
To też chyba jakiś znak czasów, bo kiedy ma
się potencjał i możliwości nie ma co czekać -
pod tym względem thrash też już nie przypomina
tego co było w latach 80., szczególnie w
Polsce, gdzie profesjonalne nagranie było dla
większości kapel metalowych tzw. marzeniem
ściętej głowy?
Nie przypomina tego co było w latach 80., bo
teraz, wystarczy mieć nadzianych rodziców,
którzy zapłacą za studio kupę pieniędzy i opłacą
supporty przed dobrymi kapelami. Takie coś
zabija tę muzę i sprawia, że pojawia dużo gównianych
kapel, które mają na nią chwilową zajawkę.
Z Pandemicami mieliśmy ten komfort, że
większość kosztów nagrania i wydania zarobiliśmy
na graniu koncertów. Faktem jest to, że nie
wydawaliśmy kasy na fajki i alkohol po koncercie,
ale konsekwentnie odkładaliśmy pieniądze
do banku zespołowego, co dało nam wiele możliwości.
Następne wydawnictwo pochłonie o
wiele więcej pieniędzy niż poprzednie i będziemy
musieli dużo więcej od siebie włożyć, ale
mamy nadzieję, że przełoży się to na jakość nagrania.
Od razu założyliście, że to będzie krótszy materiał,
tzw. EP-ka, bo na album nie ma się je-
88
CRIPPER
szcze co porywać?
Chcemy zrobić następną EP, bo nowy materiał
będzie nieco inny od poprzedniego. Nie będzie
typowo thrashowy, ale to będzie thrash z dużym
wpływem death metalu, a nawet momentami
black metalu.
"Rise Of The Damned" to kawał solidnego,
momentami wręcz porywającego, thrashu. Co
ciekawe zdajecie się czerpać zarówno od klasyków
z lat 80., jak i tych nowszych kapel, by
wymienić choćby Metallikę, Anthrax, Sodom,
Kreator, D.R.I., Toxic Holocaust, Vektor czy
Municipal Waste?
Każda z tych kapel byłą przez nas wałkowana
po tysiąc razy, ale na "Rise Of The Damned"
największy wpływ miał Toxic Holocaust. Proste,
mało skomplikowane riffy prowokujące do
moshu pitu i circle pitu.
Coś w rodzaju katharsis
Dobrego crossover/thrashu nigdy za
wiele, tym bardziej, jeśli firmują go debiutanci.
Pandemic Outbreak istnieją zaledwie
od trzech lat, ale zapału, energii, a
przede wszystkim umieję-tności im nie
brakuje. Słychać to na ubiegłorocznej, udanej
EP "Rise Of The Damned", a wokalista i
gitarzysta Menzel zapowiada już jej kontynuację
- jeszcze ostrzejszą i brutalniejszą:
kolejnej EP-ki - uznaliście, że taki krótszy materiał
sprawdza się bardziej, no i taniej go wyprodukować?
Wspólnie przygotowujemy się od bardzo dawna
i w połowie października wchodzimy zarejestrować
wszystkie ścieżki. Tak jak wspomnieliśmy
wcześniej, nowy materiał jest nieco inny od poprzedniego
i chcemy zobaczyć jak zareaguje na
niego nasza publika. To nie kwestia pieniędzy.
Po prostu to jeszcze nie ten moment, aby nagrywać
LP.
Jak na młody zespół sporo koncertujecie, nie
tylko z naszymi młodszymi, jak i uznanymi
już kapelami typu Terrordome, ale i zagranicznymi
pokroju Lich King?
Początek roku 2017 naprawdę był ciężki pod
względem koncertów. W pewnym momencie
byliśmy zmęczeni. Dobrze, że mamy przerwę
od koncertów. To pozwoli na ponowne naładowanie
baterii i powrót z większą mocą. Koncert
z Terrordome był naszym debiutem i nie wypadł
najlepiej. (śmiech). Był to mój debiut za
mikrofonem i nie wszystko wyszło tak jak tego
byśmy chcieli. Ale pograliśmy kilka solidnych
prób i następne koncerty wypadały o wiele lepiej.
Nawet mieliśmy zagrać u boku Artillery,
wszystko już było pobukowane, bilety na podróż,
noclegi, ale niestety koncerty zostały odwołane
ze względu na brak zainteresowania i
małą ilość osób biorących udział. Nervosa ma
swoją jesienną trasę koncertową i między innymi
będzie na dwóch koncertach w Polsce. Mieliśmy
to supportować, ale z tego co wiem jest taki
chaos organizacyjny, że wolimy się z tego wycofać
i przygotowywać do nagrań.
Fakt, że straciliście ostatnio basistę, który stanął
przed wyborem studia czy muzykowanie,
pewnie jest tu sporym utrudnieniem, bo w studio
można go zastąpić bez trudu, na koncercie
już gorzej?
Jest mi niezwykle przykro, że Brodacz odszedł
z zespołu. Jest zajebistym kolesiem i się dogadywaliśmy.
Wiadomo, przychodzi taki moment w
życiu, że trzeba podjąć konkretne kroki. Ja i
chłopaki z zespołu życzymy my mu jak najlepiej
i mamy nadzieję, że uda mu się zdać studia bez
większych problemów. Cały czas mamy dobry
kontakt i to się liczy. Co do zastępstwa, to na
razie się na tym nie skupiamy. Najprawdopodobniej
ścieżkę basu nagram ja. Po nagrywkach
Słyszę tu też odniesienia do brutalniejszego,
stricte deathmetalowego grania - pewnie byliście
i wciąż jesteście fanami Death czy Vader?
Death ma bardzo duży wpływ na naszą muzykę.
Mówię tu o płytach "Scream Bloody Gore",
"Leprosy" czy "Spritual Healing". Od Vadera
bardziej lubimy kapele Dying Fetus, Canibal
Corpse czy Suffocation.
Istotne jest więc znalezienie równowagi i zaczątków
własnego stylu pomiędzy tymi różnymi
wpływami, bo czerpać jest z czego?
Ważne jest to, żeby być otwartym na różne gatunki
muzyczne, a nie tylko na jeden. Inspiracje
można czerpać z kapel grających klasycznego
rocka, jak i kapel całkowicie młodych. W muzyce
nie związanej z metalem czy jego pokrewnymi
jest wiele ciekawych motywów i rozwiązań
muzycznych.
Tradycjonalistami okazaliście się też w kontekście
wydania "Rise Of The Damned", bo
ukazał się również na kasecie - zawsze w takiej
sytuacji ciekawi mnie czy to kwestia trendu,
czy też, mimo młodego wieku, pamiętacie
kasety w powszechnym użyciu i wciąż korzystacie
z nich na co dzień?
Kasety to świetny nośnik muzyki, który przypomina
początki muzyki metalowej w latach
80. oraz cały ten monopol na tape trading. Co
więcej cieszy nas to, że kaseta została wydana
na Węgrzech i prawie cały nakład został wyprzedany.
Na pewno następne wydawnictwo
ukaże się na tym nośniku.
To prawda, że myślicie o wydaniu kolejnej taśmy
z nagraniami z próby?
Myśleliśmy nad tym, ale po kilku naradach
stwierdziliśmy wspólnie, że nie będziemy wszystkiego
pokazywać naszym słuchaczom. Nagrania
głównie posłużyły nam do przedstawienia
materiału producentowi i być może kiedyś pojawią
się jako dodatek do LP. Kto wie. Mamy bardzo
dużo nagrań z naszych koncertów i myśleliśmy
nad tym aby wydać bootleg koncertowy.
Ale to na razie taki pomysł. Zobaczymy, co
przyniesie przyszłość.
Wspomniałeś też, że szykujecie się do nagrań
Foto: Pandemic Outbreak
Sądząc z udostępnionego przez was "Human
Trophy" z próby nie ma co spodziewać się jakichś
znaczących zmian, ostry thrash/crossover
wciąż kręci was najbardziej?
Zmiany na pewno będą dotyczyły brzmienia, a
podstawa w postaci thrash/crossover pozostanie.
Udostępniłem tylko jeden numer, aby nie
dawać wszystkiego na talerzu naszym słuchaczom.
Chcemy też zachować element zaskoczenia.
Zapewniam, że będzie się działo na nowej
EP-ce. Będzie się składała z pięciu podstawowych
numerów czystego wpierdolu!!!
będziemy szukać konkretnej osoby, a kto wie,
może w tzw. międzyczasie kogoś znajdziemy.
Nie zakładacie jednak, że ta roszada w składzie
w jakimkolwiek stopniu wam przeszkodzi,
Pandemic Outbreak jest w uderzeniu i nie
zamierzacie nie wykorzystać okazji dalszej
popularyzacji zespołu, szukania wydawcy,
etc., etc.?
Nie zapowiada się, żeby przeszkodziła. Nasza
trójka jest na tyle zgrana i zżyta z sobą, że będziemy
cały czas szli do przodu. Jednym z pierwszych
kroków jest nagranie przyszłej EP-ki.
Dalej będziemy szukać wydawcy i możliwości
promocji naszego materiału. Wiadomo, wszystko
idzie wolniej, bo praktycznie wszystko sami
załatwiamy. Do tego mamy jeszcze inne
obowiązki jak np. praca czy szkoła. Pomimo
straty basisty wszystko idzie w dobrym kierunku
i tak jak mieliśmy to zaplanowane. Teraz
czekamy na odrobinę szczęścia w postaci znalezienia
dobrego bass-mana i dobrej nagrywki.
Jak to będzie zrealizowane, to później będzie z
górki.
Wojciech Chamryk
PANDEMIC OUTBREAK 89
Ciesz się życiem!
Rockowo bezkompromisowi Niemcy z Spitefuel to zespół, który z pewnością
mógłby zagościć w rockowych stacjach radiowych, takich jak Antyradio.
Nie odkrywają być może oni koła, aczkolwiek tworzą całkiem przyjemny heavy
metal/hard rock, w bardziej nowoczesny sposób. Jeśli ktoś poszukuje zespołu z pozytywnym
nastawieniem, to być może otwierając tę stronę trafił doskonale. Bez
zbędnego przedłużania, zapraszam do krótkiej rozmowy z wokalistą Stefanem
oraz gitarzystą Tobiasem.
HMP: Czy możecie powiedzieć o waszych doświadczeniach
w branży muzycznej przed założeniem
Spitefuel?
Stefan Zorner: Chwilę przed Spitefuel istniał
Strangelet, prekursor obecnego zespołu. Wydaliśmy
naszego pierwszego długograja "First Bite"
w grudniu 2014. Odzew był wspaniały, mieliśmy
okazję grać parę fajnych występów przez
następne półtora roku. Wszyscy z nas mieli własne
zespoły, aczkolwiek Spitefuel nie ma już
żadnego przed sobą*. (śmiech).
Przedstaw proszę początki waszego zespołu.
Stefan Zorner: Kiedy zakończyliśmy swoją
działalność jako Strangelet, trójka z nas (Stefan,
Finn oraz Tobi) wiedziała co chce dalej robić:
założyć kolejny zespół! Cięższy, z dwoma
gitarami - szczególnie wypełnienie tej cechy
sprawiło mi frajdę. Posiadanie dwóch gitar prowadzących
to wielki przywilej i zaleta. Mieliśmy
Stefan Zorner: Uhhh, jest tyle świetnych dzieł.
Ciężko wybrać jedno z nich. Ogólnie to zależy
na moim dziennym nastroju (śmiech). Pozwolę
sobie tutaj przytoczyć parę dzieł: Guns'n'Roses
"Use your Illusion 1 & 2", Pink Floyd "The
Wall" (też jako pionierzy muzyki metalowej)
oraz Antoni Dvorak "From the New World".
Jak wasz singiel został odebrany w metalowym
światku? Jakie oceny dostawaliście od
prasy i fanów muzyki ciężkiej?
Stefan Zorner: Myślę, że na chwilę obecną całkiem
dobrze. Utwór został oceniony jako ten
dobry. Wersja orkiestralna "Sleeping with Wolves"
podzieliła trochę fanów. Część uwielbia,
część twierdzi, że "ahh, nie było to potrzebne"… Ja
osobiście uwielbiam i uważam, że jako zespół
wcale nie jesteśmy ograniczeni jedynie do "prawdziwego
metalu". Muzyka to wolność.
Możecie powiedzieć więcej o przebiegu prac
None"? Czy jest na nim jakiś motyw przewodni?
Tobias Eurich: "Second to None" nie jest typowym
koncept albumem. Pomimo faktu, że
utwory mają bardziej lub mniej wyraźnie zaznaczone
tematy, to tak. Teksty Stefana to te
bardziej rzeczywiste - bez smoków, mocy i
chwały. Głównie tematy dnia codziennego takie
jak relacje, miłość, kobiety, ślina, pościg za wolnością.
"Second to None" to wyrażenie motta:
"żyj wolny i ciesz się każdym dniem".
Travis Smith stoi za grafiką waszego debiutu.
Jest on artystą doświadczonym w swoim fachu,
zresztą można to zauważyć po okładkach,
które zrobił dla Nevermore, Iced Earth i
Opeth. Możesz wyjaśnić nam symbolikę
okładki? Powiedz parę słów o współpracy z
nim.
Stefan Zorner: Travis to świetny artysta! Jesteśmy
szczęśliwi z tego powodu, że Travis zaszczycił
nas swoją pracą, szczególnie jak spojrzymy
na zespoły, z którymi pracował. Wysłaliśmy
mu teksty i podłoże naszego albumu, a on
wysłał nam tą okładkę. Żyj swoim życiem, ciesz
się nim, bądź sobą.
Który utwór z waszego debiutu jest twoim
faworytem? Dlaczego?
Stefan Zorner: Lubię wszystkie tak samo. Nie
ma na tym albumie żadnych średniaków ani
specjalnych przebojów, Naszą intencją było
napisanie utworów pełnych pasją. Kompozycje
które nie satysfakcjonowały nas, z pewnością
nie usatysfakcjonują naszych fanów. Konsekwentnie
musieliśmy odrzucać takie utwory.
Klasyczna niemiecka precyzja (śmiech).
dokładnie zaplanowane, to co chcemy robić, od
samego początku. Wiedzieliśmy, że mamy
utwory, występy oraz najlepszego menedżera,
którego mogliśmy sobie wyobrazić. Tak więc
zaczęliśmy działać szybko i teraz jesteśmy tu,
gdzie jesteśmy. Dajemy występy na świetnych
festiwalach, w klubach w 2017 i pracujemy nad
nowymi utworami.
Który album heavy metalowy jest dla was tym
najbardziej inspirującym? Możecie wymienić
kilka.
Foto: Hobbit Hauser
nad waszym debiutem? Gdzie, jak, jak długo
oraz z kim?
Stefan Zorner: Stworzyliśmy utwory (napisaliśmy
i zaaranżowaliśmy) w okresie od maja do
października 2016r. Nagrywaliśmy ten album w
pięknym Troisdorf w Nordrhein - Westfalen, w
studiu Gernhart Studio z Martin Buchwalterem.
Cała produkcja przebiegła sprawnie, wciąż
jesteśmy zaskakiwani, jak bardzo pozytywnie
ten album został odebrany.
Co chcecie powiedzieć waszym "Second To
"Whorehouse Symphony" jest zdziebka podobne
w temacie do niektórych utworów Motorhead
(na przykład "Whorehouse Blues"). Możesz
powiedzieć o tym, co was zainspirowało?
Stefan Zorner: Motörhead jest jednym z najświetniejszych
zespołów rock'n'roll, przepraszam
był… Wszyscy tego słuchają. Aczkolwiek
nie mogę znaleźć wielu powiązań (ok, tytuł).
Tekst jest metaforą. Jest trochę jak prawdziwe
życie… wszyscy chcą Cię zrobić w chuja. Albo
będziesz silny albo umrzesz. O tym jest ten
utwór.
Osobiście uważam, że wasz "lyric video" jest
zbyt przeprodukowany i kiczowaty. Jak dla
mnie jest za dużo efektów - uważam, że lepszą
opcją jest bardziej skromna prosta produkcja
wideo promocyjnego dla "Crying For Death"
na kanale Relapse Records. Jak odniesiesz się
do mojej opinii?
Stefan Zorner: Hey, każdy ma swoją własną
opinie. Uważamy, że proste wideo, zawierające
jedynie tekst i zdjęcie zespołu, po prostu nudzi
odbiorcę. Tak więc musieliśmy nieco to ożywić…
ale jak już mówiłem, nie mam problemu z
tym, że masz własną opinię, ważne jest to, że
lubisz muzykę.
Z tego co kojarzę to Stefan jest pisarzem, który
ma już na swoim koncie dzieło zatytułowane
"Lyssea". Czy mam rację? Mógłbyś
opowiedzieć o tej książce?
Tobias Eurich: Tak, Stefan napisał tą książkę
kilka lat temu, lecz dokończył i wydał parę miesięcy
temu. Jako muzyk/pisarz i tak dalej nie
skupiasz się tylko na jednej rzeczy. Inspiracja i
kreatywność są ważne wszędzie. Sama książka
to miks fantastycznej, romansowej historii i filozoficznego
spojrzenia na świat. Naprawdę miło
mi się to czytało i nie chcę zdradzać szczegółów
- tak więc nabądź własną kopię jeśli lubisz ten
gatunek, z pewnością ta książka jest tego warta.
90
SPITFUEL
Dlaczego wybraliście "Purified" na utwór do
teledysku?
Stefan Zorner: "Purified" jest wybitny. Klarownie
przedstawia cechy obu naszych zespołów.
Jest ciężki i chwytliwy. Dlatego uznaliśmy że
ten utwór jest idealny do tego, by pokazać kim
jesteśmy.
Wasz teledysk został nagrany w studio. Skłania
mnie to do pytania, czy to była kwestia
oszczędności, czy tego że jesteście zwykłym,
szczerym heavy metalowym zespołem?
Stefan Zorner: Oba, (śmiech).
Pracowaliście w studiu z Martin'em Buchwalter,
który jest perkusistą Perzonal War. Co
sądzicie o jego zespole?
Stefan Zorner: Naprawdę lubimy ten zespół.
Jeśli posłuchasz tych utworów, to z pewnością
one poruszą Cię. Lubię ten styl muzyki, aczkolwiek
lubię też jego inny zespół, Fall Of Carthage.
Jest bardziej nowoczesny i cięższy.
Co scena muzyki ciężkiej sądzi o waszym
debiucie? Jak dużo albumów już sprzedaliście?
Stefan Zorner: W tym momencie dostaliśmy
już wiele dobrych i wspaniałych opinii. Niektóre
recenzje były ok, ale tylko ok dla nas. Jesteśmy
bardzo zadowoleni z reakcji na tą chwilę.
Sprzedaliśmy więcej kopii niż myśleliśmy, że
sprzedamy (śmiech), reszta jest już tajemnicą...
Co sądzicie o MDD Records?
Stefan Zorner: Najlepsze.Wydawnictwo.Które.Możemy.Sobie.Wyobrazić.
Powiedz więcej o waszym ulubionym koncercie.
Stefan Zorner: Przepraszam, ale nie. Każdy
występ jest specjalny i wyróżniający się. Dopóki
ludzie dobrze się bawią, śpiewają z nami, to
każdy koncert jest tym ulubionym.
Co sądzisz o obecnej niemieckiej scenie metalowej?
Stefan Zorner: Hm. Obecnie przechodzimy renesans,
w którym parę zespołów składa hołd
osobistym herosom z lat 80. Jednak myślę sobie,
że nie powinieneś kopiować całego stylu życia
czy ogólnie całej dekady. Zainspiruj się korzeniami
i stwórz coś nowego. Tak zasadniczo
to jestem fanem amerykańskiego hard rocka i
metalu. Brakuje tej luźnej postawy, tego typowego
"odpierdol się" w Europie i Niemczech.
Metal i Żubr!
Ostatni, naprawdę znakomity krążek Ranger "Speed & Violence" wywindował
Finów na sam szczyt wśród młodej speed metalowej fali. Mają wszystko co
trzeba: energię, entuzjazm, świetne kompozycje, oldschoolowy image. Zresztą
mogli się niedawno o tym naocznie i nausznie przekonać polscy maniacy, bo
zespół podczas ostatniej trasy odwiędził Warszawę, Wrocław i Szczecin dając
naprawdę konkretne gigi. Na moje pytanie, niezbyt wylewnie odpowiadał perkusista
Miko.
HMP: Witam. Jesteście już po trasie "Speed &
Violence over Europe". Wszystko poszło dobrze
czy może pojawiły się jakieś przeszkody?
Gdzie zagraliście najlepszy gig?
Miko: Cześć! Skończyliśmy drugi etap trasy w
czerwcu i wszystko poszło dobrze. Oczywiście
bywało, że van zepsuł się, sprzęt musiał zostać
naprawiony, a ludzie czuli się zmęczeni, ale nie
musieliśmy anulować żadnych koncertów, więc
liczy się to jako udana trasa! Najbardziej pamiętny
występ letniej części był prawdopodobnie
na Live Evil w Berlinie.
Jak nowy materiał sprawdził się live? Jak reagowała
publika?
Zaplanowaliśmy setlistę wokół nowego albumu
i w ten sposób wykonaliśmy z niego wszystkie
numery. Wydawało się, że publika znała już
nasz nowy album, bowiem bawiła się przy tym
co najmniej dobrze. Na drugiej części tournée
odwiedziliśmy Wrocław, Warszawę i Szczecin!
Byliście na trasie sami czy towarzyszyły wam
jakieś bandy?
Graliśmy samodzielnie z lokalnymi supportami.
Tylko na jednym koncercie w Niemczech supportowaliśmy
Exhumed, to było świetne!
Planujecie jeszcze jakąś trasę w tym roku czy
bardziej skupicie się na pojedynczych gigach i
występach na festiwalach? Gdzie będzie was
można jeszcze zobaczyć?
Koncentrujemy się na pisaniu nowego materiału,
ogarnięciu nowego kontraktu płytowego i
nowego gitarzysty, gdyż Mikael zdecydował się
odejść. Więcej wiadomości dopiero w 2018 roku!
Pod koniec 2016 roku ukazał się wasz nowy
album "Speed & Violence". Kiedy zaczęliście
pisać na niego materiał? Są to same nowe
kawałki czy też może odświeżyliście coś np. ze
starych demówek?
Niektóre kawałki graliśmy na żywo już w 2015
roku, ale żadna z nich nie została wydana wcześniej.
Jak piszecie swoje kawałki? Praca zespołowa
czy może jeden kompozytor?
Większość kawałków komponuję ja, zaś Dimi
odpowiada za teksty. Zazwyczaj piszę sam w
domu, a potem aranżujemy wszystko razem na
próbie jeśli coś nie współgra.
Na nowej płycie postawiliście przede wszystkim
na krótsze i bardziej bezpośrednie strza-
Co zamierzacie robić w późnym 2017?
Stefan Zorner: Jak wcześniej wspomniałem,
będziemy dawać występy i pracować nad nowymi
utworami. Zapewne w zimę wejdziemy do
studio. Tak więc mamy trochę roboty.
Dziękuje za wywiad! Co chcecie powiedzieć
waszym fanom?
Stefan Zorner: Dziękuje Ci za wywiad. Dziękuje
Wam wszystkim za bycie tutaj, wspieranie
muzyki, wspieranie metalu i wspieranie Spite
Fuel! Bez was jesteśmy niczym. Up the Spites!
Jacek Woźniak
*gra słów: Spitefuel is second to none (nazwa
ich debiutu).
Foto: Ranger
RANGER 91
ły. Czy takie mieliście założenie?
Moim celem zawsze było tworzenie muzyki,
którą lubię. Chyba po prostu chcieliśmy zrobić
bardziej surową płytę, czyli "Speedy & Violent"!
Cały wasz nowy krążek jest doprawdy znakomity,
a słabych kawałków nie stwierdziłem.
Może jednak macie jakiś swój ulubiony numer?
Który z nich najlepiej poniewierał maniaków
na koncertach? Mnie na tę chwilę najbardziej
niszczy "Lethal Force".
Wielkie dzięki! "Lethal Force" jest hitem już od
dłuższego czasu, może dlatego, że wyszedł na
singlu i ludzie go rozpoznają. "Satanic Panic"
ma w sobie sporą dawkę dzikości i jest być może
moją ulubioną pozycją do grania na żywo!
Podobnie jak debiut nowy krążek wyszedł nakładem
Spinefarm. Wychodzi na to, że chyba i
wy i oni jesteście zadowoleni ze współpracy?
Spinefarm postanowił nas odrzucić i była to
ich jedyna decyzja przez dłuższy czas. Nie mieli
pojęcia, jakim jesteśmy zespołem, a my nie lubimy
pracować z tak dużą wytwórnią o zupełnie
innych wizjach.
Czyja to łapa jest na okładce płyty?
Tak naprawdę to twoje ramie.
Zgadłeś! Wasza muzyka to klasyczny speed
metalowy atak od pierwszej do ostatniej nuty.
Czy rozważaliście lub rozważacie by w przyszłości
dodać pewne elementy z innych gatunków?
Od jakiegoś czasu robimy mniej lub bardziej
tradycyjny speed metal, ale przyszły materiał
będzie zawierał też zupełnie nowe pomysły!
Wydaje mi się, że mogę się dość łatwo domyślić
waszych inspiracji, ale może jednak uda
się wam mnie zaskoczyć?
Lubię muzykę taką jak prog, punk, rock psychodeliczny
i ogólnie z lat60'-70'. Zespoły takie jak
Beatles, Hawkwind, Jethro Tull, Pink Floyd,
Jefferson Airplane mają na mnie ogromny
wpływ, podobnie jak bardziej "oczywiste" kapele,
takie jak Iron Maiden, Judas Priest i Slayer.
Znacie jakieś kapele z Polski? Jeśli tak to które
uważacie za godne uwagi albo wręcz zajebiste?
Kat to zespół, którego czciliśmy od wczesnych
lat Rangera!
Jako że jesteście metalowcami, a do tego Finami,
a jak wiadomo Finowie tak samo jak i Polacy
lubią sobie wypić. Jak to jest w waszym
przypadku? Sporo alkoholu schodzi u was na
trasach?
Nie sposób temu zaprzeczyć, dobrze się bawiliśmy
w Polsce przy Żubrze. Kiedy co wieczór
masz koncert i po każdym jesteś mega zmarnowany,
z czasem staje się to bardzo trudne do
zniesienia, ale podczas trasy mamy przy sobie
dość duże ilości alkoholu.
Może opowiecie jakąś zabawną metalowoalkoholową
anegdotkę?
Taki mały drobiazg: Lemmy trzyma butelkę
Koskenkorva (fińska wódka) na zdjęciu z tylnej
okładki "Bomber"!
Macie jakieś metalowe knajpy u siebie? Jaki
lokal polecilibyście metalowcom z Polski, którzy
będą np. na wycieczce w Finlandii?
Jeśli odwiedzasz Helsinki, poleciłbym jechać do
"Las Vegas" w dzielnicy Kallio, niezupełnie to
metalowy pub, ale większość barów ma dobre
szafy grające i możesz na nie natrafić!
Jak powszechnie wiadomo ilość ludzi słuchających
metalu jest Finlandii olbrzymia. Jestem
jednak ciekaw jak wy to odbieracie? Czy faktycznie
jest tak, że metal rządzi czy może jednak
chodzi tu o te bardziej komercyjne zespoły
nie mające z prawdziwym metalem tak
naprawdę wiele wspólnego?
Reputacja Finlandii, jako kraju metalowego jest
prawdopodobnie spowodowana takimi zespołami
jak Lordi, Nightwish itp. które tak naprawdę
nie są moją bajką. Nie jest tak, jak w Niemczech,
gdzie wszędzie jest mnóstwo małych
metalowych festiwali, jednak jeśli chodzi o koncerty
undergroundowe, zazwyczaj stawia się
niezła publika. I ośmielę się powiedzieć, że mamy
tutaj naprawdę świetne sklepy z płytami!
Jak wygląda u was młoda scena klasycznego
metalu? Mam na myśli przede wszystkim
heavy/speed metal. Tak na szybko z pamięci
mogę wymienić Lord Fist, Evil-lyn, Satan's
Fall, Mausoleum Gate, Speedtrap, który nistety
zakończył w tym roku działalność czy też
Angel Sword, który ostatnio mnie nieźle p0-
składał. Jakie zespoły byście jeszcze polecili?
Z kim jesteście w najlepszych stosunkach?
W dzisiejszych czasach pojawia się u nas sporo
dobrych zespołów! Niektóre z moich ulubionych
to: Legionnaire, Steel Machine, Rapid i
Chevalier, którzy są również naszymi dobrymi
przyjaciółmi.
Ty i Mikael wystąpiliście również z Alanem
Davey ex basistą Hawkwind w jego projekcie
Ace of Spades i odegrali set składający się z
numerów Motorhead z ery do '81 roku.Jak doszło
do waszego udziału w tym przedsięwzięciu?
Jak w ogóle wypadł ten koncert? Kto
oprócz was i Alana wziął w nim udział?
Zadzwonił do nas nasz kumpel Alex Anttila,
który zorganizował kilka koncertów dla Alana
w Helsinkach i zapytał, czy znamy gitarzystę i
perkusistę, którzy mogliby zagrać zestaw klasyków
Motörhead. Powiedzieliśmy "tak" bez
zastanowienia i okazało się to świetną sprawą!
Występ "Ace of Spades" był dla nas zaszczytem,
ponieważ jesteśmy wielkimi fanami Motörhead.
W skład zespołu wchodziłem ja i Mikael
na perkusji i gitarze, a Alan na basie, plus
goście, w tym Timo z Steel Machine, którzy
wykonywali niektóre partie wokalne.
Ok, to już wszystko z mojej strony. Chcielibyście
jeszcze przekazać coś polskim maniakom
na koniec?
Chciałbym im przekazać: Metal i Żubr!
Dzięki za wywiad.
Maciek Osipiak
Tłumaczenie: Damian Czarnecki,
Krzysztof Pigoń
HMP: "Roll For Initiative" to Wasz długogrający
debiut. Jak się z tym czujecie?
Andreas Fagerberg: Myślę, że czujemy się z
tym bardzo dobrze. Ja sam czuję się dobrze z
tymi nagraniami, choć zawsze jest coś, co
chciałbyś, aby było zrobione inaczej, ale naprawdę
nie mam na to czasu. Myślę też, że to fajny
album z różnorodnymi kawałkami, ale nadal pasującymi
do siebie.
Gracie bardzo ostro, wręcz momentami thrashowo.
Czy taki zamysł był brany od początku
prac nad tym materiałem?
Chodziło o to, by tworzyć ostrą i ciężką muzykę
ze staroświecką oprawą muzyczną, tj. z klawiszami
i bez dogrywania gitarowego podkładu.
Wszyscy przez lata graliśmy w różnych metalowych
i punkowych zespołach, więc naturalne
jest, że idziemy na całość, kiedy zaczynamy grę.
Nie szukamy brzmienia retro, tylko muzyki retro
(śmiech).
Opowiedzcie jak przebiegała praca nad "Roll
For Initiative". Co było najtrudniejszym doświadczeniem
sesji?
Muszę powiedzieć, że wszystko poszło naprawdę
gładko. Nagrywki skończyły się i zostały
zrobione w dwa weekendy, uważam wszyscy
wykonali fantastyczną robotę. Właściwie miałem
jeden duży problem w studiu. Okazuje się,
że nauczyłem się niektórych riffów do "Roll Dee
Twenty" w niewłaściwy sposób, więc musiałem
się wziąć i zagrać je w inny sposób. To było frustrujące,
ponieważ bardziej była to walka ze
sobą, a nie z rękami - jeśli wiesz, co mam na myśli.
W końcu to zrobiłem. Czasami robisz coś
niechlujnie i nikt tego nie widzi na próbach. Ale
praca w studio jest inna i oczywiście wszyscy zauważają
jak coś jest nie tak.
Jakiego sprzętu używaliście podczas nagrań?
Użyliśmy głównie własnego wyposażenia,
wzmacniaczy Orange użyliśmy dla basu i keyboardu.
Nie wiem jakiego rodzaju wzmacniaczy
dokładnie używa Peter, ale myślę, że Marshalla.
Przepraszam, ale nie mam pojęcia czego używają
inni chłopacy. Wiem tylko, że Peter używa
Gibsona Flying V, a Christopher Rolanda
Juno-D. Ja używam bas Rickenbacker i stomp
boxy Bossa: Bass GE-7B EQ, Bass OBD-3 Overdrive
i Boss Digital Delay DD-3. Użyłem również
EBS UniChorus. Jeśli chodzi o wyposażenie
w studiu to o nim nie mam zielonego pojęcia.
Ulf, który odpowiedzialny jest za nagrywanie
i mix jest w tym świetny. Myślę, że zrobił
świetną robotę.
Kto był odpowiedzialny za teksty na Wasz debiut?
Możecie coś więcej o nich opowiedzieć?
Odkąd jestem wokalistą zwykle sam piszę teksty,
czy coś. Próbuję zorientować się w temacie
i po prostu zabieram się za to. Nie piszę słów
tak po prostu, zazwyczaj są one motywem przewodnim.
Na tym albumie poruszam m.in. takie
tematy, religia kontra nauka, migracja, napaść
na tle seksualnym, nadmiar w piciu, samobójtwo
i tak dalej. Wydaje mi się, że to bardzo proste,
ponieważ pasuje do muzyki, aby jasno określić
temat utworu, jeśli przeczytasz słowa zrozumiesz
o co w niej chodzi.
Momentami na płycie słychać świetnie aranżowane
klawisze. Możecie coś więcej na ten
temat powiedzieć? Było trudno wpisać je w
tak, momentami brudną i agresywną muzykę?
Myślę, że przyszło to samo z siebie. Niektóre
części zostały napisane jako pierwsze, to proste.
Oczywiście w thrashowej muzyce zwykle nie ma
klawiszy, ale Christopher po prostu je dodał.
To nie jest wielka różnica grasz wolno czy szy-
92
RANGER
Szwecja to nie tylko death metal i ABBA. Teraz można powiedzieć, że
Szwecja to jeszcze Highrider. Przynajmniej tak mogłem wywnioskować z rozmowy,
którą przeprowadziłem z basistą i wokalistą grupy, Andreasem Fagerbergiem.
To szalenie sympatyczny człowiek, grający nie mniej sympatyczną muzykę - na debiucie
Highrider jest ostro, szybko i… no właśnie - nietypowo. Dlaczego? Wszystkiego
dowiecie się z rozmowy!
bko, to tylko perkusja, jeśli wiesz o co mi chodzi.
Zajęło mi trochę czasu aby przyzwyczaić się
do tego formatu.
Słuchajcie, jak to się stało, że zaczęliście grać
akurat metal? Jak zaczęła się Wasza przygoda?
Grałem kiedyś w zespole d-beatowym, który nazywał
się Fredag den 13:e. Po paru latach poczułem,
że chce grać coś więcej niż d-beat, bo
według mnie brzmiał on cały czas tak samo. Zawsze
kochałem zespoły z lat 70. Takie jak Rainbow
lub Deep Purple, ale lubiłem również
hardcore i thrash, więc pomyślałem o połączeniu
tych stylów... i tak się zaczęło.
Dobrze jest wyrazić siebie!
Czy w dobie cyfryzacji jest jeszcze miejsce na
muzykę metalową? Ta kojarzy się z bogatym
wydawnictwem, fizycznym wydawnictwem.
Co o tym sądzicie?
Tak długo jak ludzie będą tego chcieli... Według
mnie to świetne uczucie mieć w swoich rękach
fizyczną kopię płyty swojego ulubionego zespołu,
a jednocześnie mieć możliwość słuchania tej
samej muzyki online. Myślę, że metal będzie
krążył w takiej czy innej formie przez jeszcze
długi czas. Jest zbyt wiele tego wszystkiego by
móc to zignorować. To również zależy od fanów
Jaka będzie według Was przyszłość heavy metalu?
Tak jak mówiłem wcześniej, przyszłość metalu
wciąż będzie błyskotliwa, jedne zespoły będą
świetne, inne złe, ale co kilka miesięcy znajdzie
się coś ekscytującego, co będzie można posłuchać.
Czym jest dla Was granie muzyki?
Nie jestem pewien, ale myślę, że wszyscy lubiliśmy
muzykę od najmłodszych lat. Ja osobiście
czuję się dobrze, kiedy tworzę nową kompozycję
albo gram coś na żywo. Wszystko inne wydaje
się nie ważne. Dobrze jest wyrazić siebie.
Macie już pomysły na kolejny album?
Możecie zdradzić o czym myślicie?
(Śmiech) Nie mamy pojęcia, co będzie dalej.
Sorry, nie chcemy Cię rozczarować. Jesteśmy
tak samo doinformowani jak ty. Mam jednak
wrażenie, że będzie trochę inaczej, nie wiem jak,
ale trochę inaczej.
Czego słuchacie prywatnie? Co zrobiło na
Was największe wrażenie ostatnimi czasy?
Wciąż słucham wielu starych kawałków i wciąż
dowiaduję się o starych zespołach, o których
wcześniej nie słyszałem. Mówiąc o nowszej muzyce
bardzo lubię Pallbearer! Wydaje mi się, że
nowy album Integrity jest również bardzo dobry.
Przez te wszystkie lata słuchałem Marduka
i do dziś zachowałem ich płyty.
Wasza okładka przynosi na myśl klasykę metalu.
Rysowane okładki były znakiem jego
świetności. Kto wpadł na pomysł tego rycerza
i skąd akurat taki projekt?
Zabawnie, że o tym wspominasz, bo to była dokładnie
nasza myśl! Klasyczny metal, ale również
klasyczny d-beat jak Anti Cimex i tak dalej.
Jest to inspirowane postacią Warduke'a z
klasycznego "Dungeons and Dragons". Chcieliśmy
czegoś prostego i dopasowanego do muzyki.
Muszę przyznać, że mimo, że gracie oldschoolową
muzykę, nie słychać na "Roll For
Initiative" żadnej chęci pójścia na "skróty",
żadnego kopiowania, powielania starych czasów.
Dlatego chcę zapytać - ciężko jest utrzymać
własny styl?
Oczywiście, że czerpiemy z innych zespołów,
ale sztuką jest to by czerpać tak aby nie była to
rażąca kradzież bez swojego własnego wkładu.
Nie wiedzieliśmy jak będzie brzmiała nasza muzyka
dopóki nie zaczęliśmy nagrywać, nawet jeśli
niektóre kawałki były już skończone. Nigdy
nie wiesz jak to się skończy dopóki nie usłyszysz
ostatecznej wersji. Jesteśmy usatysfakcjonowani
z efektów naszej pracy, ale nie wiem jak
wyjdą nasze następne utwory. Myślę, że mamy
przed sobą jeszcze wiele do przetestowania.
Wydaliście muzykę na razie w formie cyfrowej.
Przewidujecie wydanie tego na klasycznym
nośniku takim jak CD czy LP?
Zarówno EP "Armageddon Rock" jak i LP
"Roll For Initiative" są dostępne na płytach
CD i winylu. Możesz je zamówić online lub po
prostu napisać do nas, a my pomożemy.
Foto: Highrider
metalu i tego czy będą kupowali płyty swoich
ulubionych zespołów. Zawsze tak było, zespół
potrzebuje wsparcia ze strony fanów. Inaczej zespoły
nie będą w stanie robić albumów i jeździć
w trasę. To się nigdy nie zmieni.
Jesteście jedną z wielu kapel ze Szwecji grającymi
ostrą muzykę w ostatnich latach. Jak oceniacie
konkurencję? A może to po prostu Wasi
dobrzy kumple? Jakie panują między wami
relacje, o ile takie są?
Nie nazwałbym tego konkurencją, większość z
nich jest poza naszą ligą (śmiech). Znamy niektórych
ludzi ze społeczności metalowej i punkowej,
nie potrafię zliczyć jak wielu. Często grają
w więcej niż jednym zespole (śmiech!).
Co Was inspiruje?
Kiedy słyszysz coś innego, co brzmi znajomo, to
najlepsze, co mogę powiedzieć.
Gdybyście mogli nagrać płytę poświęconą
Waszym ulubionym zespołom, które Was w
jakiś sposób ukształtowały, to jakie zespoły
na niej mogłyby się znaleźć?
Hmm... Znaleźlibyście na niej Type O Negative,
High on Fire, Danzig, Dio oraz Slayer. I
oczywiście Motörhead!
Jak możecie zarekomendować Waszą twórczość
komuś, kto w życiu nie słyszał o Highrider?
Jeśli lubisz Motörhead, Slayer i Deep Purple
możesz usłyszeć je wszystkie jednocześnie!
(Śmiech) Może to zbyt śmiała deklaracja, ale
nie dbam o to (śmiech).
Słowo dla fanów metalu…?
Bylibyśmy bardzo zaszczyceni, gdybyście poświęcili
czas na posłuchanie niektórych naszych
kawałków. Jeśli się spodobają lub je znienawidzicie,
dajcie nam znać! Dziękuję za wywiad!
Stay metal!
Dzięki!
Adam Widełka
Tłumaczenie: Filip Wołek
HIGHRIDER 93
"Walpyrgus nights" to symbol triumfu, nowej nadziei i transcendencji
Pod tą nieco tajemniczą nazwą kryje się grupa muzyków z Raleigh w
Północnej Karolinie znaych z takich bandów jak choćby Twisted Tower Dire,
While Heaven Wept, Daylight Dies czy October 31. Ich debebiutancki krążek to
bardzo przebojowy, pozytywny i imprezowy mix hard&heavy z punk rockiem w
stylu The Ramones czy Misfits. Okultystyczna otoczka potraktowana z przymrużeniem
oka dodaje jeszcze większego uroku. Jeśli jeszcze nie słyszeliście "Walpyrgus
Nights" to powinniście to jak najszybciej nadrobić, a jak jeszcze nie jesteście
przekonani to po lekturze tego wywiadu, a raczej monologu gitarzysty Scotta
Waldropa z pewnością weźmiecie się za nadrabianie tej zaległości. Facet nie dość,
że rozgadał się niesamowicie, co oczywiście bardzo mnie cieszy to jeszcze oprócz
spraw związanych stricte z zespołem poruszył wiele poważnych kwestii dotyczących
swoich nałogów i poźniejszej walki z nimi. Mega ciekawa i bardzo wartościowa
rozmowa.
HMP: Może na początek opowiecie jak doszło
do powstania Walpyrgus?
Scott Waldrop: To zabawne, że piszę ten wywiad
w dokładnie tym samym miejscu, gdzie
stworzyłem Walpyrgus, jedynie okoliczności
mojego życia drastycznie się zmieniły w ciągu
ostatnich sześciu lat. W tej chwili siedzę na ganku
na Wyspie w Południowej Karolinie oglądając
wschód słońca z moimi dwoma syberyjskimi
husky u mojego boku, Ocean Atlantycki spokojnie
spiętrza swoje fale przede mną, drzewa palmowe
się bujają, a ptaki ćwierkają. Kiedy założyłem
Walpyrgus w 2012 roku, było to dokładnie
na tym samym ganku przy domu wakacyjnym
moich rodziców - różnica w tym, że wtedy
był zachód, ja byłem mocno pijany, z nadwagą,
przygnębiony, wciąż paliłem i nie byłem do
końca pewien, co zrobić ze swoim życiem. Mój
alkoholizm coraz bardziej się pogłębiał, a moja
kariera muzyczna przygasała. Czułem się jak
kupa gówna i było mi szkoda siebie samego.
Można by pomyśleć, że zacząłem przemiany
swojego życia od zajęcia się moim uzależnieniem
i problemami z wagą w pierwszej kolejności,
ale zamiast tego skupiłem się na ożywieniu
mojej kariery muzycznej, chyba dlatego, że
moje ego czuło się zagrożone przez niemożność
usprawiedliwienia mojej egzystencji na tej planecie
bez tworzenia muzyki. To brzmi tak głupio
w retrospekcji, zwłaszcza, że mam cudowną
żonę i dziecko, nie wspominając o darze oddechu
w moich płucach. Rozmyślałem nad tym
wszystkim, co poszło nie tak w Twisted Tower
Dire w ciągu ostatnich 20 lat, śmierci Tony'ego
Taylora, o tym, że już nic nie mogło być takie
jak wcześniej. "Może moje najlepsze dni muzyczne
mam dawno za sobą" - myślałem. Ale coś we mnie
się gotowało, każąc mi nie słuchać "mrocznych
głosów w środku" i je zgasić. Wiedziałem, co chcę
zrobić. Chciałem założyć moje "rajtuzy dużego
chłopca" i znowu wziąć swoje życie w moje ręce.
Chciałem założyć zespół osadzony w okolicy
Raleigh, z którym mógłbym ćwiczyć bez przerwy
i dawać dużo koncertów, tak jak robiło to
Twisted Tower Dire, kiedy byliśmy młodsi.
Marc i Dave mieszkali godziny drogi ode mnie,
więc sam pomysł starania się trzymać tego z
Twisted Tower Dire nie wchodził w grę, mimo
że to i tak wydawało się bezcelowe. Nikt nie
chce patrzeć, jak stary zespół bez przerwy bezmyślnie
człapie, bez nikogo na ich lokalnych
występach. To zbyt smutne. Dave i Marc, jeśli
teraz to czytacie, to możecie sobie myśleć "Okej,
a więc prawda wychodzi na jaw". Ale prawda jest
taka, że nie potrafiłem tego sam wtedy zauważyć.
Chciałem założyć zespół w Raleigh z Peterem,
Charley'em, Jonny'm i Jimem. Myślałem
"nie ma opcji, że ten zespół, z tymi kolesiami nie zatriumfuje
i nie będzie fajny". Wystarczyło, że wziąłbym
telefon i zadzwonił do nich po kolei. Więc
to zrobiłem. Każdy, co do jednego, bezzwłocznie
odebrał telefon i zgodził się z miejsca, że
ten nowy zespół to świetny pomysł. Byłem nieziemsko
zachwycony, że możemy zacząć. Szybki
przeskok do lipca 2017 roku, i oto jestem,
trzeźwy, moja rodzina jest ze mnie dumna, od
niedawna czterdziestka na karku, wysportowany
jak za nastoletnich czasów, generalnie bardzo
szczęśliwy i wdzięczny za moje życie, no i
mam album, z którego jestem bardzo, bardzo
dumny! A więc, podsumowując i uwypuklając
sedno twojego pytania: Walpyrgus powstał z
tego, że chciałem otrząsnąć się z mojej niedoli i
ją przewyższyć. Szczerze, moje nieszczęścia były
skatalizowane przez mój alkoholizm, ale wtedy
byłem zbyt ślepy, żeby to zauważyć. Ten album
jest taką metaforą mojego życia, a ta prawda
jest cudownie straszniejsza, niż którykolwiek
z tekstów na nim. "Walpyrgus Nights" to dużo
wesołej muzyki z chorymi tekstami, co podsumowuje
moje życie. Musiałem długo chodzić w
mrokach, żeby dotrzeć do miejsca, w którym
emanuję światłością, a moje życie ma cel, więc
zespół Walpyrgus nie różni się od feniksa. Feniks
to długowieczny ptak, który cyklicznie się
odnawia lub odradza. W powiązaniu ze Słońcem,
feniks zdobywa nowe życie poprzez powstanie
z popiołów swojego poprzednika. To ja.
To Walpyrgus. I tak oto fizycznie spisuję tę historię
dokładnie w miejscu jego genezy. Życie
jest takie cudowne, dziwne, a czasami - symfonicznie
piękne. To perfekcyjny cykl, który ma w
sobie kilka cykli. Chcieliśmy pozwolić albumowi
być nazwanym tak jak zespół, albo bez nazwy -
po prostu "Walpyrgus". Ale któregoś dnia w studio
nasz inżynier Mike Shaffer powiedział
"Walpyrgus Nights". To był pewnie przypadek,
albo sposób, w jaki jego uber-dobry mózg postanowił
restytuować utwór według swojego upodobania
(śmiech). Ale jak tylko usłyszałem, jak
pluralizuje słowo "Nights", poczułem, że "To jest
to, właśnie nadałeś albumowi tytuł, Mike!". Ten tytuł
ma dosłowne znaczenie. Spędziliśmy niezliczone
noce w piwnicy Petera tworząc go, niezliczone
noce w barach w Raleigh grając te
kawałki w ich różnych wcieleniach, a najważniejsze
dla mnie - spędziłem niezliczone noce z
alkoholem i narkotykami, w samotności w środku
nocy, kiedy tak naprawdę powinienem był
spać obok mojej żony, zbierając siły na produktywny
nowy dzień. Ale… Byłem chory. Byłem w
szponach choroby psychicznej i uzależnienia i
traktowałem ten album jako środek usprawiedliwienia
siebie. Ale album nie symbolizuje całego
tego mroku, moim zdaniem. Musiałem przebrnąć
przez te finałowe etapy moich boleści.
Musiałem przejść przez "Walpyrgus Nights" (a
to były naprawdę ciemne noce, pełne rzygania,
łez i modlitw do nieznanej mocy) ale ten pięknie
stworzony album wyszedł z tej nędznej poczwary.
Moim zdaniem jest on symbolem triumfu,
nowej nadziei i transcendencji.
Foto: Walpyrgus
Skąd pomysł na taką nazwę? Jest to wariacja
na temat Walpurgis prawda?
Pomysł był taki, że chcieliśmy stworzyć zespół,
w którym cała otoczka graficzna i teksty są o
okultyzmie i rzeczach nadprzyrodzonych.
Chcieliśmy, żeby nasza muzyka brzmiała, jakbyś
jeździł na szybkim koniu przez nawiedzony
las. Twisted Tower Dire jest raczej o fantastycznych
bitwach i ideałach. No wiesz - zasady
zaangażowania ludzkości połączone z mieczami.
Więc, kiedy zaczynaliśmy - mieliśmy pisać
nazwę zespołu tradycyjnie, Walpurgis, albo był
też pomysł na nazwanie się Walpurgisnacht.
Nasza nazwa w rzeczy samej ma być wariacją
święta "Nocy Wiedźm" 30. kwietnia, którą to datę
uważa się za noc spotkania się wiedźm na górze
94
WALPYRGUS
Brocken w Niemczech. Po pierwsze, ta nazwa
ma "cool" wydźwięk, a zarazem przywodzi na
myśl obrazy seansów spirytystycznych, co pozwala
nam na niezliczone ilości opowieści o duchach
i guślarstwie. Pierwszy raz zetknąłem się
z tą datą (lub świętem) czytając tekst utworu
"Night on Brocken" zespołu Fates Warning
kiedy miałem jakieś 16 lat i znałem już wtedy
słowo "Walpurgis", bo widziałem odniesienie do
niego w "Snach w domu wiedźmy" H.P. Lovecrafta,
wśród innych tytułów, w których się do
niego odnosi. Lovecraft, jako jeden z moich
głównych literackich inspiracji, i wszystko co z
nim związane, również przyczyniło się do odpowiedniej
"atmosfery", jaką chcieliśmy osiągnąć z
Walpyrgus. Powodem, dla którego zapisaliśmy
nazwę naszego zespołu inaczej, niż się przyjęło,
był fakt, że istniały już metalowe zespoły nazwane
"Walpurgis" i nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek
miał wątpliwości, że jesteśmy Walpyrgus
z Raleigh w Północnej Karolinie. Co więcej,
zmieniona pisownia dodaje nieco mistyczności.
To sprawia, że myślisz sobie "co jest z nimi nie tak,
do kurwy", (śmiech). Szczerze mówiąc, w naszych
czasach googlując jakieś słowo - może wyskoczyć
cokolwiek. To było tak naprawdę głównym
powodem dla napisania tego w tak dziwny
sposób. To, przyznam z lekkim smutkiem,
przez nerdowskie gówno google zwane technologią
SEO. Chciałbym, żeby to było coś bardziej
tajemnego i egzotycznego, jak na przykład "byliśmy
naćpani w trzy dupy pejotlem na pustyni Chihuahua
i doznawaliśmy wściekłej orgii z lokalną grupą
latynoskich wiedźm lesbijek, podczas gdy ametystowe
chmury burzowe rozstąpiły się ujawniając gigantyczną
gałkę oczną, która emitowała błyskawicę, która weszła
do naszych mózgów telepatycznie, wkładając do niej
pomysł na szyfrowany zapis Walpyrgus". Ale tak naprawdę
to było tylko po to, żeby umożliwić znalezienie
nas w google.
Zanim wydaliście debiut pojawiło się kilka
singli i demo. Czemu nie wykorzystaliście też
tych utworów na albumie? Zamierzacie je
jeszcze kiedyś użyć na jakimś wydawnictwie?
Stwierdziliśmy, że nasze pierwsze EP/demo
było już użyte. Te trzy kawałki "Cold Cold
Ground", "We Are the Wolves", i "The Sisters"
były już wcześniej wypuszczone na kasecie
przez Swords and Chains Records. EP było
też wypuszczone jako przepiękne, ekskluzywne,
rozkładane 7"/CD combo przez No Remorse
Records (którym nie możemy dostatecznie podziękować
za bycie naszymi pierwszymi hardcorowymi
poplecznikami). Co więcej, te trzy
utwory były wcześniej na sprzedaż na naszej
stronie na bandcamp przez parę lat. No i rozrzuciłem
animowane wideo do "Cold" wszędzie
gdzie się dało, więc miałem wrażenie, że te
utwory były już grane wystarczająco wiele razy.
Ujeżdżaliśmy je jako jedyne "oficjalne wydania"
przez kilka lat. Ludzie znali inne nasze utwory
tylko przez oglądanie ich wersji na żywo na
YouTube albo przez słuchanie bardzo surowych
wersji z bandcamp. No wiesz, zaczynaliśmy się
czuć jak intruzi i mieliśmy poczucie winy za
chociażby granie na festiwalach poza miastem,
bo jeździliśmy na trzy-utworowej EPce latami.
Wydawało nam się, że to byłoby jak oszukiwanie
fanów, gdybyśmy tak po prostu wypuścili
nowe albo zaktualizowane wersje tych wałków
na albumie. No i, no wiesz - nazywaliśmy to
"demem", ale te kompozycje są dość nieźle wyprodukowane,
więc to chyba nieco bojaźliwe
czy skromne, żeby nazywać to tylko mianem
"dema". Nie wstydzę się ich produkcji ani trochę
i myślę, że mówię też w imieniu zespołu. Może
nie w imieniu Chrarliego, on jest naszym perfekcjonistą
(śmiech). Każdy zespół potrzebuje
kogoś takiego. Naprawdę włożyliśmy dużo pomyślunku
w produkcję tych wałków, w tym różne
dziwne gówna, których nigdy nie bylibyśmy
w stanie odtworzyć, jak puszczanie klawiszy
przez łańcuch butikowych, dziwacznych efektów
do basu, typu envelope filter (auto-wah) i
tak dalej. Odnosiliśmy wrażenie, że "obraz został
namalowany" jeśli chodzi o te kawałki. Nie wspominając,
że stworzenie animacji do "Cold Cold
Ground" zajęło mi ponad rok. Chyba nie byliśmy
emocjonalnie gotowi, żeby kiedykolwiek
nagrać je ponownie (śmiech). To brzmi melodramatycznie,
ale to prawda. Jak mówi Peter
Lemieux (nasz oryginalny perkusista) "czasem
przychodzi pora na zdjęcie steku z grilla". Mówił to
właśnie w kontekście tych dwóch utworów, jak
teraz o tym myślę (śmiech). Ale no - nie chcieliśmy
się już z nimi pierdolić i stwierdziliśmy, że
Foto: Walpyrgus
wy też słyszeliście już to gówno wystarczająco
często. Skupiliśmy się na nowych wałkach.
Przed "Walpyrgus Nights" w waszej dyskografii
widnieją też dwa wydawnictwa koncertowe.
Czemu zdecydowaliście się na taki
krok?
Powodem, dla którego wydaliśmy dwa koncertowe
albumy jest fakt, że bandcamp sprawia, że
tak łatwo jest po prostu wrzucić swój szajs do
internetu, a jeśli ludzie chcą oddać na to jakiś
datek, to mogą to zrobić. Nie zamieściłbym ich
tam, gdyby nie to, że jestem dumny z tego co
osiągnęliśmy jako zespół grający na żywo. Dużo
trenowaliśmy, a tych kawałków prawie da się
przyzwoicie słuchać. Przecież nie narzuciliśmy
fanom wysokiej ceny za nie (tylko dolca za wiele
utworów), więc czemu by nie? Wiedziałem,
że odpowiednie nagranie albumu studyjnego zajęłoby
dużo czasu przy naszej dostępnej ilości
czasu i pieniędzy, więc to też dało ludziom
wskazówkę, że nie "zatonęliśmy w morzu" czy byliśmy
nieaktywni. Kiedy przestajesz postować,
czy wydawać, ludzie o tobie zapominają. Taka
jest generalnie natura przemysłu rozrywkowego.
Posłuchaj, jak gadam o "przemyśle rozrywkowym",
tak jakbyśmy byli Lady Gagą czy coś (śmiech).
Ale tak już jest, wiesz, musisz utrzymać pewne
tempo i repetycje, żeby pozostać w wyścigu,
więc to też powód dla tych albumów koncertowych.
Dodatkowo lubię mieć powód dla rysowania
moich rysunków. Więc tworzenie okładek
dla nich było dla mnie przyjemnością. No i
te albumy na żywo nie były na tyle dobrej jakości,
żeby tak naprawdę coś odkryły albo był
spoilerami. Kiedy gramy na żywo, to jest jak
należy (tak myślę), ale to też jest bardzo surowe,
podczas gdy po wejściu do studia lubimy
oddawać różnorakie warstwy.
Scott jesteś głównym kompozytorem Walpyrgus,
prawda? Jaki jest udział pozostałych muzyków
w tym procesie?
Tak, to ja. Więc dzieje się tak: tworzę to, co
wydaje mi się skończonym utworem w moim w
domu w moim małym studiu nagraniowym.
Użyję maszyny perkusyjnej, stworzę orkiestracje
klawiszy i harmonii gitarowych, no i zaśpiewam
przykładowe wokale dla Jonny'ego Aune.
Mówię "skończone" utwory, ale wciąż staram się
pozostać "świadomy", żeby zostawić je nieco
otwarte. Nie kombinuję zanadto z riffami gitarowymi,
chyba że mam naprawdę solidny pomysł
i zamiast tego, po prostu skupiam się na
tym, żeby to był dobry kawałek w tradycyjnym
znaczeniu. Chcę, żeby moje utwory były uniwersalnie
"dobrymi utworami". Chcę przez to powiedzieć,
że nigdy nie myślisz o "Yesterday" The
Beatles, że ma "dobre riffy", ale większość ludzi
uważa, że to świetna piosenka. Więc skupiam
się na moich mocnych stronach. Wiem, że mogę
być menadżerem/liderem, mogę pisać utwory,
rozumiem kompozycje muzyczną, jestem artystą
wizualnym i przyzwoitym tekściarzem.
Więc zbieram te talenty i tworzę "mniej więcej
skończone kawałki" (prawdziwy oksymoron, ale to
w 100% trafne określenie), a potem wysyłam
mailem moje pomysły chłopakom, żeby na nie
przystali. Chcę żeby usłyszeli "duży obraz", dlatego
kończę te kompozycje i sprawiam, że brzmią
jak najkompletniej. W ten sposób łatwo jest
im zdekonstruować ją i dodać coś, zabrać coś,
ulepszyć niektóre części albo je skomplikować
itd. Postrzegam moich kolegów z zespołu jako
mój zespół "muzycznych atletów". Są jak mój muzyczny
"mięsień". Grają i śpiewają znacznie lepiej
niż ja. Nie ma mowy, żebym ja sam te melodie
chociaż frakcyjnie wyniósł na taki sam poziom,
co oni. Oni zajmują się moimi kawałkami i sprawiają,
że brzmią niesamowicie (dla mnie). Podziwiam,
jak Quorthon (Bathory) zrobił to
wszystko sam. To dodało mi mocy już za młodu.
Myślę, że ten koleś to geniusz i kiedy słucham
albumów typu "Hammerheart", słyszę
zadowolenie, jakie ten facet odczuwał przy
tworzeniu swoich własnych rzeczy bez limitu.
Stwierdziłem, że skoro mogę choć trochę być
WALPYRGUS 95
jak on i dać chłopakom przyzwoity wałek, to
nie jest to zła opcja. Oczywiście, to wielki proces
jeśli chodzi o dodanie czegoś od siebie przez
Charliego, Jima, Jonny'ego i Petera. Charley
przeskanuje moje riffy i skupi się laserowo na
naszej technice i bardziej je skomplikuje - tak
jak wywyższył moje dema z techniki Misfits do
techniki Zakk Wylde. Aune zrobi tak, że melodie
wokalne będą solidne, lubi też często sugerować
ulepszenia w aranżacji - rzeczy typu "Ta
sekcja miałaby lepszą ciągłość, gdybyśmy zagrali ją
cztery razy zamiast trzech". Peter dodaje dużo
pomysłów na wokale wspierające i oczywiście jego
partie perkusyjne są jego znakiem towarowym
jako muzyka i dyktują w dużej mierze charakter
utworu - słuchając przejść w "Dead Girls"
wiesz, że nikt inny jak Peter nie może tak grać!
Wszystko jego przejścia i fajne małe dziwactwa
naprawdę wygładzają brzmienie i nadają mu
unikalny charakter. Jim jest mistrzem edycji,
pomaga z dodawaniem i omijaniem różnych
rzeczy, sugeruje zmiany w tekście i progresje
chwytów. Jest mega skupiony na tym, żeby żaden
pomysł nie był zbyt nieświeży albo nadużywany.
Czuwa nad tym, żeby dziwne małe niuanse,
jak "chwyty beatlesowe" były wrzucane tu i
tam, jeśli cokolwiek brzmi zbyt "pospolicie". Przez
lata, nauczyłem się starać znajdować i dodawać
te niuanse do moich oryginalnych dem, żeby
Jim nie musiał tak bardzo szukać rzeczy do
ulepszenia, ale to zdaje się tylko sprawiać, że
mocniej przykłada się do znalezienia czegoś, co
można by wyszczególnić, (śmiech). Jim słucha
tak dużo nowej muzyki i bez przerwy odkrywa
starą muzykę typu mało znany punk, metal,
funk, prog, etc. i zawsze mi to wysyła. Myślę, że
ta ciągła umysłowa grobla na jego mózgu ułatwia
mu wybieranie specjalnych małych miejsc
do dodania "anomalii" w kawałku. Zbiera pomysły
z list, tak jak ja, ale równocześnie ma niemal
obsesję na punkcie starania się, żeby nic nie
brzmiało jak derywat. To prawie niemożliwe zadanie
jeśli chodzi o jakąkolwiek dzisiejszą muzykę
popularną, ale przynajmniej się staramy,
(śmiech). Ludzie i tak sobie myślą "No i co…
Brzmicie jak tani Helloween". (Śmiech).
Jeszcze nie słyszałem, by ktoś tak o was powiedział,
więc chyba nie jest tak źle (śmiech).
Co było waszym głównym celem podczas pisania
tego albumu? Na czym się głównie skupialiście?
Stały przed nami trzy cele, o których dyskutowaliśmy
w okapturzonych czarnych szatach wokół
pentagramu na naszym pierwszym potajemnym
spotkaniu. Wezwaliśmy ciemne moce, które
prowadziły trzy dokładne żywiołowe heavy
metalowe moce, które otoczyły w kształcie trójkąta
najbardziej niesamowity heavy metalowy
zespół i nagrywały: Cel pierwszy: Wyprodukować
go dokładnie tak, jak chcielibyśmy, żeby
był wyprodukowany album. Chcieliśmy znaleźć
medianę pomiędzy czymś popowym a agresywnym,
typu Sex Pistols "Nevermind The
Bollocks", ale zarazem organiczne i gładkie jak
Iron Maiden "Powerslave", co chyba nam się
udało. "Walpyrgus Nights" brzmi oczywiście
nowocześnie, a nie analogowo, ale nadal brzmi
nieco brudno, zachowując zarazem przyjemną
soniczną ciągłość, co jest dobre do medytacji,
ćwiczeń fizycznych, prowadzenia samochodu,
muzyka w tle na bożonarodzeniowe poranki,
jak i na imprezy bractwa w koledżu. Cel drugi:
Chcieliśmy, żeby wszystkie wałki były sprawdzone
i prawdziwe i dobrze przemyślane zanim
weszliśmy do studia z naszą heavy metalową
maszynerią (gitary ESP Charleya - aka "Personel
Diabła", moje gitary BC Rich, bębny Petera
Gretscha i basy Spector Jima). Chcieliśmy być
Foto: Walpyrgus
pewni, że mieliśmy za sobą dużo nocy w piwnicy
za pasem, kiedy to graliśmy na okrągło kawałki,
wnikliwie je analizowaliśmy i hiperanalizowaliśmy
małe detale typu gdzie akcenty gitarowe
powinny punktować uderzenia perkusyjne
albo dorzucając lub usuwając akordy gitarowe
grające równo z basem, gdzie wokal mógłby
nieść zapadającą w pamięć melodię. Bardzo staraliśmy
się zorkiestrować to wszystko z perspektywy
"profesjonalnego" producenta, pytając się
nawzajem o rzeczy typu: "Czy Martin Birch kazałby
zmienić ci ten moment?". Oczywiście, pomimo
sporego doświadczenia w nagrywaniu ze
światowej klasy producentami w naszych innych
kapelach, ludzie typu Mike Schaffer z
Volume 11 Studios (inżynier/producent perkusyjny
i gitarowy), John E. Wooten the 4th
(producent woksów), Tom Phillips (główny
producent), wciąż przeczesywali konkretne detale
i pomagali nam je wygładzić. Więc weszliśmy
do studia z intencją, żeby było to bardzo
dobrze wyprodukowane, z kilkoma różnymi
parami uszu i mózgów zastanawiającymi się nad
naszymi wyborami i wnoszącymi swoje wyjątkowe
perspektywy. Kolejnym naszym zdaniem
kluczowym aspektem w dobrym przetestowaniu
utworów było granie ich na żywo mnóstwo razy,
bo to nieuchronnie prowadzi do ogarnięcia
wszelkich niewygodnych smaczków i nauczy
muzyków, jak tak naprawdę "czuć", dzięki graniu
go tyle razy przed publicznością. Przedstawianie
utworu innym jest tak różne od grania go na
próbie, bo wtedy jest to kawałek grany non-stop
- ulatujący tylko raz na jakiś czas. To pozwala
utworowi być sobą. To pozwala ci ocenić, jak
ludzie na niego reagują. Czasem zauważysz, że
jest taki moment, kiedy ludzie zawsze lubią wymachiwać
pięściami. Czasem są takie riffy, że
zauważasz, jak ludzie tracą zainteresowanie.
Więc sporo graliśmy na żywo w Karolinie przez
kilka lat zanim w ogóle myśleliśmy o nagrywaniu
"tego albumu". Dyskutowaliśmy o tym w dniu
założenia zespołu - że będziemy dawać dużo
koncertów pozwalając kawałkom na rozwój
podczas występów. Dodatkowo, danie sobie dużo
czasu na rozwój wałków pozwala na dostosowanie
tekstów do perfekcji. cel trzeci: Trzeci cel
był najważniejszy do spełnienia i pozwolenia
żywiołowym siłom ciemności heavy metalu
kolidować w niesamowitym zakładzie mistycznej
czarnej bezwładności, która wypłynęłaby
siarczyście w nieskończoność: Chcieliśmy, żeby
słuchało się tego przyjemnie. To, że jest naprawdę
fajny do słuchania, wzięło się od dwóch
pierwszych podmiotów, którymi (znowu) były
odpowiednia produkcja z dobrych czasów i dobrze
przemyślane wałki. Podczas pisania każdego
utworu zastanawialiśmy się, "Czy ten kawałek
będzie pasował do innych i czy połączy się z nimi, by
stworzyć album, który będzie żył własnym życiem i
będzie cholernie dobry do odpalenia na całość w Pontiacu
Firebirdzie Carlosa Denogeansa?" Byliśmy naprawdę
roztropni podczas pracy nad każdym
wałkiem, upewniając się, że będzie dobrze "siedzieć"
w sąsiedztwie innych. Chcesz, żeby słuchacz
cieszył się każdym kawałkiem w miarę jak
się rozwija i być obecnym przy nim. Chcesz,
żeby słuchacz doznał krótkiej ciszy pomiędzy
wałkami, a kiedy zaczyna się następny utwór,
chcesz, żeby myśleli, "O tak, kurna, czas na ten kawałek!".
Iron Maiden byli w tym mistrzami.
Wszystkie ich kompozycje z lat 80. płyną w ten
sposób. Żadnych zapychaczy!
Na płycie wystąpiło też kilku gościnnych
muzyków. Możesz opowiedzieć o nich i ich roli
na "Walpyrgus Nights"?
Tak, pierwszym jest Mike Koch z Witch
Cross. Jesteśmy kumplami na Facebooku, bo
jestem fanem Witch Cross. Jako wstęp do tego,
chciałbym powiedzieć, że wiele lat temu Tony
Taylor z Twisted Tower Dire zachęcił mnie
do słuchania utworu "Light of a Torch", podczas
gdy on śpiewał ją (przepięknie). Strasznie chciał
zrobić cover tego wałka, ale z jakiegoś powodu
nigdy tego nie zrobiliśmy. Jim Hunter i ja nigdy
nie pozbyliśmy się tego pomysłu z głowy -
do tego stopnia, że "Torch" był jednym z pierwszych
kawałków, które ogarnęliśmy z Walpyrgus.
To było coś w stylu "nauczymy się paru coverów,
które pomogą uformować ogólne brzmienie zespołu".
W każdym razie, chciałbym, żeby Tony
był żywy i zobaczył, jak to robimy i był tego
częścią. Mam wrażenie, że z dumą przygląda się
z dystansu. Ale robię dygresję - wróćmy do
Mike'a Kocha. Wysłałem mu wiadomość na
Facebooku, generalnie mówiącą coś typu "Cześć
stary, mój nowy band Walpyrgus coveruje "Light of a
Torch" na żywo, a ty jesteś jedną z naszych głównych
inspiracji. Myślimy o nagraniu go jako jedną z oficjalnych
kompozycji na album, bo bardzo jesteśmy do
96
WALPYRGUS
niego przywiązani. Mamy twoje błogosławieństwo?
Musimy ci zapłacić? Potrzebujemy oficjalnej zgody?" -
No, i takie tam. Mike mnie zaskoczył, kiedy
odpowiedział: "Obejrzeliśmy wasze filmiki na
YouTube i uwielbiamy waszą wersję, chcielibyście,
żebym w niej zagrał?". Byłem tak uradowany, kiedy
zobaczyłem ten email, że czułem się jakbym
znowu miał 15 lat! Więc, moment, w którym
słychać Mike'a grającego na albumie to ten z
zamianami solówek gitarowych. Jest "drugą gitarą",
którą słychać. Innym gościem jest wokalistka
Brenna Leath z zespołów z Raleigh NC:
The Hell No i Lightning Born. Śpiewa w "Palmystry".
Chciałem silnego damskiego głosu, który
reprezentowałby cygankę w utworze, gdzie
tekst jest dialogiem. Jej wers to "You've got some
trouble coming". Brenna była idealna do tej roli,
bo ma ten niesamowity bluesowy głos, gdzieś
pomiędzy Janis Joplin i Ann Wilson z Heart.
Krążek brzmi bardzo profesjonalnie i współcześnie.
Gdzie go nagrywaliście i kto wykręcił
wam taki dźwięk?
Zaczęliśmy album w Volume 11 Studios, gdzie
bębnami i gitarami zajął się Mike Shaffer z zespołu
Blatant Disarray. Volume 11 to studio
z Raleigh, na którym można polegać, jeśli chodzi
o metal i rock, bo jego właścicielem jest
Mike Dean z Corrosion of Conformity, więc
całe to miejsce jest jakby "norą" C.O.C., jeśli
można tak powiedzieć. Cały budynek ma przecudowne
studio do nagrań, wielką salę do prób,
gdzie ćwiczą najlepsze metalowe zespoły z Raleigh
oraz klub zwany The Maywood, gdzie
grają krajowe i lokalne grupy, a scena się schodzi
i spędza razem czas, pije, itp. To jak metalowy
skarb Raleigh. Po skończeniu z gitarami
rytmicznymi, wysłaliśmy projekt do Toma
Phillipsa (While Heaven Wept) w Wirginii,
gdzie edytował perkusję i gitary, nagrał klawisze,
a następnie nagrał bas Jima w swoim osobistym
studiu. Kiedy już instrumenty były tam,
gdzie powinny, przekazaliśmy projekt Johnny'
emu Wootenowi (Widow), żeby nagrał wokale
Aune. On jest inżynierem w innym sławnym
studiu w okolicy, ale wokale zrobiliśmy w jego
studiu domowym, bo ma tam całe to profesjonalne
oprzyrządowanie, no i to dużo prostsze, i
dzięki temu jest mniejsza presja. W międzyczasie
nagrałem moje solówki z Mike'iem Schafferem
w Volume 11 Studios, Charley nagrał
swoje solówki z osobistym kumplem (tak myślę),
którego poznał przez Daylight Dies, a
Tom nagrał parę solówek przez kilkukrotne
przyniesienie swojego studia nagrań do Karoliny
Północnej z Wirginii. Kiedy woksy były
gotowe i edytowane, wysłaliśmy mailem pliki
albumowe z powrotem do Toma Phillipsa na
finałowe edycje i przygotowanie miksu na podstawie
sugestii i życzeń Kevina 131. Potem album
został wysłany do Kevina w Texasie, gdzie
zmiksował go w nowym domu Assembly Line
Studios. Wysłał nam te miksy mailem i chyba
Foto: Walpyrgus
stwierdziliśmy, że jest dobrze po 4-5 odesłaniach.
Myślę, że Tom mógł mieć nawet 6 odesłań
utworów typu "Dead of Night", ponieważ są w
nich jego bardzo złożone klawisze i solowa harmonia
gitarowa w stylu Boston, którą zrobiłem
z nim razem pod koniec (nie wspominając tych
wszystkich zylionów wokali wspierających).
Kiedy miks był gotowy, Kevin wysłał go z powrotem
do Wirginii, do Billa Wolfa (Wolf Productions
Inc.), żeby tam zrobił mastering. Bill i
Kevin pracowali razem przez wiele lat i pomimo,
że ich działalności są oddzielne, są drużyną
w takim sensie, że wiedzą, jak nawzajem pozmieniać
swoje projekty i mają swój własny system.
No, i to tyle, to była długa i kręta ścieżka,
która doprowadziła nas do wygranej. Zewnętrzny
dysk twardy "Walpyrgus Nights" był
na kilku "road tripach" po całym Południu Stanów
zanim był w końcu doszlifowany przez
Billa. Był w sercach i umysłach kilku utalentowanych
ludzi.
Materiał jest dość krótki, bo zawiera tylko siedem
waszych autorskich kompozycji plus
cover Witch Cross. To była świadoma decyzja
czy po prostu nie mieliście więcej wystarczająco
dobrych numerów?
To kwestia pieniędzy. Mam dema utworów, z
których można by zrobić cały album, a zespół je
lubi. Część z nich jest bardzo rozwinięta, a w
innych ja gram na wszystkim. Musieliśmy ostrożnie
wybierać, jakie kawałki naszym zdaniem
tworzyły odpowiednio płynną narrację i
połączony "album". Jeśli wybralibyśmy za dużo
wałków do dopracowania, produkcja by na tym
ucierpiała, jako że byłoby więcej do edytowania.
Skupiliśmy się bardziej na jakości, niż na ilości
i stwierdziliśmy, że jeśli jest popyt na drugi
album Walpyrgus, czy chociażby na EPkę, to
świat konspirowałby, aby został on zmaterializowany.
Albo, jeśli wolisz mniej żargonową mowę,
odzyskamy pieniądze z tego albumu, a
wytwórnia da nam więcej pieniędzy, żeby odpowiednio
stworzyć nową partię Walpyrgusowego
czarnoksięstwa. Więc jeśli chcesz więcej
Walpyrgus, kup naszą płytę! Pobieranie muzyki
za darmo jest spoko. Sam tak robię. Ale dla
zespołu jak my, które robią to (głównie) same,
to zwiększa szansę na to, że nie usłyszysz więcej
naszej muzyki. Smutne ale prawdziwe, a to samo
tyczy się "większych" zespołów, po których
nie spodziewałbyś się, że już nie stać na nagranie
przyzwoicie (czy profesjonalnie) brzmiącego
wydawnictwa, bo przemysł tak bardzo się
zmienił w ciągu ostatnich 10-20 lat.
A skąd pomysł na akurat ten cover, czyli
"Light of a Torch"?
Chcieliśmy wystartować zespół oddając cześć
duńskiemu metalowi oraz fakt, że ten zespół
nazywał się Witch Cross szło w parze z tym, że
nas zespół nazywa się Walpyrgus. Zawsze
uwielbialiśmy ten zespół (Jim i ja) i pomyśleliśmy,
że "ustawiłoby to scenę" na cały ten nastrój
naszego zespołu, wraz z "Doomed by The Living
Dead" Marcyful Fate. Powiedzieliśmy chłopakom,
żeby ogarnęli te covery zanim pierwszy
raz weszliśmy razem do sali prób. Pomyśleliśmy,
że nauczymy się razem grać przez idealne
dopracowanie tych dwóch coverów i pozwolimy
zespołowi rozwijać się w ten sposób. Stwierdziliśmy,
że możemy brzmieć jak duński metalowy
band z lat 80.! Ale nasza prawdziwa natura
lśniła przez te wszystkie mroczne północnoeuropejskie
wpływy, a my wciąż po prostu
brzmimy jak stare dobre American Party
Rockers, (śmiech), (określenie wymyślone
przez Toma Philipsa jeszcze w latach 90.).
Pozostając w temacie coverów to nagraliście
również utwór "Outlaw" na składankę w
hołdzie Riot wydaną przez Skol Records. Skąd
wasza obecność w tym projekcie?
Znałem Barta Gabriela od połowy lat 90.,
kiedy to byliśmy przyjaciółmi korespondencyjnymi
i wymienialiśmy się taśmami i płytami
CD. Jest fanem Twisted Tower Dire i wiedział,
że Walpyrgus się gotuje. Skontaktował się ze
mną przez Facebooka i zapytał, czy chcielibyśmy
być na płycie-trybucie dla Riot, więc
oczywiście w to weszliśmy. Jim od zawsze
chciał, żeby Twisted Tower Dire zrobiło cover
"Outlaw", a my byliśmy bardzo zdziwieni, że
ten kawałek nie był wcześniej wybrany przez
inny zespół, bo zapytano nas raczej w późnej
fazie produkcji tej płyty, czy chcemy wziąć
udział. Z początku chciałem zrobić cover "Magic
Maker", bo myślałem, że pasuje lepiej do naszej
całej okultystycznej estetyki, ale Jim wyrzucił
mi to z głowy, ponieważ "Outlaw" jest takim
WALPYRGUS 97
wielkim klasykiem. W każdym razie, obserwowałem,
jak Bart powoli buduje swoje "imperium"
przez lata i nie potrafię dostatecznie oddać mojej
dumy i uznania dla jego etyki pracy, jego wyborów
i po prostu tego, jaki fajny label założył
ze Skol Records. Chciałem, żeby moje zespoły
były związane z jego wytwórnią w każdy możliwy
sposób.
Waszą muzykę można określić jako mix klasycznego
heavy metalu, hard rocka, a także odrobiny
punk rocka w stylu Ramones czy Misfits.
Co powiecie na taki opis?
Tak, dokładnie tym jesteśmy. Kiedy zadzwoniłem
do chłopaków pierwszego dnia, kiedy
zdecydowałem założyć zespół, powiedziałem,
że chciałbym, żebyśmy byli hybrydą Danzig/
Misfits/Ramones zmiksowani z obligatoryjnym
czymś od Maiden/Lizzy i zdrowotną dozą
Scorpions i starym Slayerm dodanymi do mieszanki.
Mam tendencję do kierowania się Scorpnions/Slayerem/Maiden
pisząc metal, ale zawsze
było przy mnie silne punkowe tło, które
nieprzyzwoicie byłoby wyrazić w Twisted Tower
Dire. Można to poczuć w sposobie, w jaki
gramy (z Twisted Tower Dire) "Witch's Eyes",
ale nigdy nie miałem okazji zrobić pełnoprawnego
post-punkowego kawałka typu "Dead
Girls", więc to była dla mnie okazja. Dorosłem
w okolicach Waszyngtonu z całym tym punk/
hardcore i byłem żywo zainteresowany amerykańską
kulturą skateboardową w latach 80.,
która była poniekąd zaręczona ze sceną punkową.
Do tego moja siostra głośno słuchała rzeczy
typu The Ramones, Blondie i The Go-Go non
stop w moim dzieciństwie, więc ta muzyka jest
poniekąd we mnie wygrawerowana. Ale nadal
uwielbiam zespoły, których naklejki miałem na
moich deskorolkach Powell Peralta. Nie mam
pojęcia, czy ta kultura cokolwiek znaczy albo
czy kiedykolwiek dotarła do Polski. Do dzisiaj
mam na telefonie rzeczy typu Agent Orange,
The Dead Kennedys, The Exploited, etc. i
słucham ich, kiedy biegam.
Pewnie, że dotarła, jak zresztą prawie każda
inna. Słychać ewidentnie, że mimo mocnej
heavy metalowej podstawy nie boicie się
dodawać pewnych smaczków czy melodii dość
odległych od tego gatunku. Czy w przyszłości
dalej będziecie zaskakiwać w podobny sposób?
Pewnie, jeśli będzie szansa, a fani dalej będą
nami zainteresowani, jest jeszcze kilka kierunków,
które chciałbym sprawdzić. Myślę, że możemy
"prześlizgnąć się" do okolic punka albo psychedelic
z lat 70., a następnie wrócić do naszej
prostoliniowej "formuły mrocznego hard rocka lat
80.". Wśród utworów, których nigdy nie dopracowałem
jest jeden, który brzmi jak stary Slayer,
punkowa wersja "Wasn't Born To Follow"
The Byrds, bardzo mozolny doomowy wałek z
obniżonym strojem gitary i Dio-podobna kompozycja
z kilkona riffami Cheech and Chong,
dla bardzo opisowego przykładu, jak bardzo
może być dziwnie.
Jak dla mnie, "Walpyrgus Nights" to doskonały
krążek na imprezy. Ta muzyka jest tak przebojowa
i pozytywna, że chce się przy niej bawić.
Dzięki! Taka była intencja, kiedy zaczynaliśmy
i myślę, że to bardzo dobrze odzwierciedla nasze
osobowości. Kocham Iron Maiden, Slayera…
nawet Darkthrone - ale kocham też The
Mountains, The Ocean i Sunshine. Jest pewna
dziwaczna dychotomia jowialnych sił ciągnących
w stronę makabrycznych sił na tym albumie.
Stworzyliśmy dość ironiczny etos, mamy
bardzo wesołe brzmienie, ale śpiewamy o
wszystkim, co mroczne i okultystyczne. Całe to
sprzeczne poczucie "bąbelkującego złego samopoczucia"
pasuje do pijackiej metalowej imprezy. To
Foto: Walpyrgus
album, który od razu przechodzi do rzeczy.
Idzie prosto do tego momentu około drugiej w
nocy, kiedy każdy jest najebany piwem, ziołem
i koksem, słuchaliście już niemało thrashu i wyjeżdżacie
z nagraniem Prince, żeby być ironicznymi
metalami, tańcząc do "When Doves
Cry" - to po prostu prawdziwa grzeszna przyjemność.
Nie przyzwalam na narkotyki i picie -
dość przemyślanie, biorąc pod uwagę, że sam
ciężko walczyłem, żeby to zostawić. Pamiętam,
że kiedyś imprezy były czymś świeżym i przyjemnym,
i stąd naturalnie pochodzi muzyka.
Jestem pewien, że gdybym nie zaczął brać LSD
i pić Ginu mając 13 lat, pisałbym znacznie lepszą
muzykę. Więc jeśli ktokolwiek to czyta i
twierdzi, że trzeba nadużywać własne ciało i
umysł, żeby pisać muzykę - proszę, zrozum, że
to odwieczne kłamstwo! Jestem trzeźwy od
prawie trzech lat, pierwszy raz od kiedy byłem
dzieckiem - teraz mam 41 lat - i wymyślam lepsze
utwory niż wcześniej, bo mój umysł jest
ostry, a kreatywne kanały w nim są aktywniejsze
niż kiedykolwiek.
Co lub kto was inspiruje do tworzenia takiej a
nie innej muzyki?
Jeśli chodzi o Walpyrgus, zwykle zaczynam od
okultystycznego konceptu lub historii. Przy
okazji "Palmystry" chciałem napisać kawałek o
dialogu pomiędzy wyrocznią przekazującą komuś
złe wieści o przyszłości. Z kolei na "Somewhere
Under Summerwind" chciałem zrobić
utwór o Legendzie Summerwind - nawiedzonym
domu w Wisconsin. Czerpię dużo moich
progresji akordów i melodii wokalnych ze
słuchania tradycyjnej muzyki. Przez "tradycyjną"
mam na myśli rzeczy typu amerykański pop i
country, folk, blues i nawet reggae z lat 50. - 80.
Wśród moich ulubionych wykonawców są
niemetalowi artyści typu Willie Nelson, Bob
Marley, Sam Cooke, Johnny Cash, Simon &
Garfunkel, itp. Jestem zainspirowany "uczuciem"
w ich kompozycjach. Utożsamiasz się z nimi,
ponieważ melodie wokalne są tak pięknie połączone,
a dzięki progresjom akordów i tekstów
- masz wrażenie, że możesz wejrzeć w duszę
artysty. Jak już mam napisany wałek na otwartych
akordach na akustycznej gitarze, a teksty
nagryzmolone w zeszycie, zabieram to do mojej
"metalowej jaskini", czyli mojego domowego biura/
studia. Tam zamieniam progresje akordów na
metalowe riffy i robię demo z komputerową
perkusją. Wtedy trafia to do zespołu i materiał
naprawdę zaczyna "nabierać kształtu". Podsumowując,
moja inspiracja bierze się ze starej muzyki
i strasznych historii.
Płyta ukazała się nakładem Cruz del Sur. Jak
doszło do waszej współpracy? Kto wykonał
pierwszy krok? Jak ocenicie ich pracę dla Walpurgys?
Tom Phillips odezwał się do Cruz Del Sur.
Enrico wydał zarówno album While Heaven
Wept, jak i Twisted Tower Dire, więc było
oczywiste, że najpierw podbijemy do nich. Jak
dotąd wszystko idzie wspaniale, ale spodziewaliśmy
się tego, bo już się dość dobrze znamy. To
"dar" mieć dobrych znajomych jak Enrico, którzy
wspierają naszą muzykę. On sam bardzo dobrze
radzi sobie ze sprawianiem, że produkt wygląda
przepięknie przez wybranie odpowiedniego
miejsca do tłoczenia naszych produktów.
Zawsze bardzo wspiera moje "wielkie" pomysły
typu ten komiks i jest gotowy do wydania dodatkowych
pieniędzy, kiedy widzi jak ciężko pracowaliśmy
nad dostarczeniem czegoś świetnego
wytwórni i fanom. To świetne partnerstwo i powiedziałbym
nawet, że wzajemnie się podziwiamy.
Jestem tak dumny będąc z tą wytwórnią!
Nic, tylko niesamowite zespoły i niesamowite
wydawnictwa, jak spojrzysz na historię Cruz
Del Sur. Dodatkowo, tak wiele zespołów jest
też moimi osobistymi wieloletnimi przyjaciółmi,
jak While Heaven Wept, Widow, Slough
Feg, Twisted Tower Dire, etc. Widzieliśmy, że
Enrico właśnie dodał też Sacred Leather, co
jest spoko - graliśmy z nimi do tej pory dwa razy
w Raleigh w Chicago, super zespół!
Wersja winylowa będzie wzbogacona o 54
stronicowy komiks. Ty go stworzyłeś tak? O
czym będzie i skąd w ogóle taki pomysł? Ile
takich egzemplarzy będzie wydanych?
Ja napisałem wszystkie teksty i zilustrowałem
całą książkę. Stwierdziłem, że to unikalna okazja,
żeby dać fanom coś fajnego, jak i prawdopodobnie
moja jedyna okazja, żeby stworzyć nowelę
graficzną, która towarzyszyłaby moim tekstom.
Staram się traktować każdy mój album
jakby miał być ostatni, bo nigdy nie wiadomo
co przyniesie przyszłość! Od jakiegoś czasu
czytałem komiksy z serii "The Walking Dead"
98
WALPYRGUS
i pewnego dnia biegałem (tak zrodziło się wiele
i większość pomysłów), i pomyślałem sobie
"Album Walpyrgus realistycznie ukaże się za jakieś
dwa lata, więc jeśli zacząłbym teraz, mógłbym stworzyć
nowelę graficzną albo komiks do wszystkich tekstów,
załączony do albumu". Stwierdziłem, że to
wyjątkowe, w sensie, że możesz zobaczyć, co
miał w głowie tekściarz (ja), kiedy pisał teksty.
Mam talent do rysowania i pisania, więc powinienem
to połączyć.
Wasze teksty obracają się w tematyce horroru
i grozy, ale chyba z takim lekkim przymrużeniem
oka, prawda?
Tak, jest w tym wydźwięk komediowy, mimo że
tematy są z natury tych "pojebanych". Joey Ramone
był mistrzem tego w swoich tekstach, a ja
podbieram trochę tego subtelnego humoru, ale
zakręcam go w "metalowym stylu". Jeden z moich
ulubionych wersów to "D.U.M.B. Everyone's accusing
me!!!" (śmiech). W "She Lives", utwór tekstowo
(i muzycznie) nawiązuje do tego, jak straszliwy
jest ten sukkub, i że chce cię jedynie zranić.
Tekst sprowadza się do "She's a demon, and
she will take you in the night…on a midnight carriage
ride". Zdecydowałem się podrzucić ten śmieszny
ostatni tekst, bo pasował idealnie, a słowa "midnight
carriage ride" utknęły mi w głowie na lata,
ze względu na (chyba) artykuł National Geographic,
(śmiech). Chciałem z początku, żeby ten
kawałek był poważny, ale czasami po prostu
trzeba dać upust wewnętrznej głupkowatości!
Więc zezwalam na wszystkie dziwactwa, jakie
wychodzą w moich tekstach, a ludzie na szczęście
je lubią, skoro piszę wam to teraz, także na
zdrowie!
Czy historie, które opowiadasz w swoich tekstach
są twoim wymysłem czy może wzorowałeś
się na jakichś książkach, filmach, a może
prawdziwych historiach?
Większość jest w mojej głowie. Mogę podać
proste wytłumaczenie znaczeń utworów: "The
Dead of Night" jest o zboczonej kobiecie, która
sprzedała swoją duszę ciemności nocy i została
złym duchem. "Somewhere Under Summerwind"
jest o prawdziwym nawiedzonym domu w Wisconsin,
co można łatwo wygooglować. "Palmystry"
jest o facecie, który zauroczył się w swojej
cygańskiej wróżbiarce, bo bez niej jego przyszłość
jest stracona. "Dead Girls" jest metaforą
dla śmierci niewinności i ma być prequelem do
historii z "The Dead of Night". "Lauralone" jest o
kobiecie zafascynowanej życiem po śmierci i zaglądającej
za daleko w nieznaną, gdzie złe duchy
się do niej przywiązują. "She Lives" jest o
widmowej pannie z "czasów przed", która odwiedza
cię we śnie i zabiera na oniryczne przygody,
ale ona jest nieumarła, a jej pobudki są co najmniej
wątpliwe. "Walpyrgus Nights" jest o grupie
wiedźm tańczących wokół ognia, żeby wezwać
diabła i odrodzić się jako nadprzyrodzone istoty.
Jakie horrory, zarówno książkowe oraz filmowe
są twoimi ulubionymi? Czy pojawiły się
jakieś godne uwagi w ostatnim czasie?
Jestem wielkim fanem Lovecrafta. Jeśli chodzi
o filmy, dorastałem w latach 80., więc oczywiście
widziałem wiele razy wszystkie obowiązkowe
klasyki - ale nawet jako dziecko wydawało
mi się, że te filmy były nieco głupkowate.
Znaczy, jak czytasz Poe czy Lovecrafta, postacie
typu Freddy i Jason są cholernie durne, nie
bójmy się tego powiedzieć. Filmy, które "wystraszyły"
mnie za dziecka to te, które złamały i
poddały próbie moją wyobraźnię co do straszności
atmosfery, jaką stwarzały. Część z tych
Foto: Walpyrgus
filmów to "Obcy" i "Lśnienie". No wiesz, dość
trudno jest się serio bać, skoro Freddy strzela
swoim językiem przez cały pokój jak granat i
mówi "Co jest Joey, związało ci język?". Nie podoba
mi się też nowoczesna estetyka horrorów. Myślę,
że film jako sztuka piękna zaginął tak samo
jak charakter pisma i elokwencja. Nienawidzę
CGI (obrazy generowane komputerowo - przyp.
red.). Parę "niedawnych" filmów, które mi się
podobały - a przez niedawne mam na myśli jakieś
25 lat - to "The Ring" i "Mama". Mimo ich
CGI, wystraszyły mnie swoją atmosferą. Mówiąc
o nowoczesnych horrorach, jestem też
wielkim fanem "The Walking Dead", które w
dużej mierze zainspirowało mnie do stworzenia
mojego komiksu. To bardziej dramat, ale to
zombie, które chciałem zobaczyć jako dziecko.
Zawsze podobał mi się "tar zombie" z "Powrotu
Żywych Trupów" i myślałem, że nic go nie
przebije, ale Twisted Tower Dire definitywnie
stworzyło zabójcze zombie, które z nim konkurują.
Planujecie może nagranie jakiegoś klipu.
Wasze teksty aż proszą się o jakiś sympatyczny
obrazek.
Zastanawiamy się nad tym. Jim, Charley i ja
dorośliśmy w erze MTV, więc mamy świadomość
tego, jak wideo może czasem zniszczyć
twoje uznanie dla utworu poprzez wiązanie niechcianych
obrazów z utworem. Aune bardzo
chciałaby zrobić teledysk, więc myślimy nad
tym. Problem jest taki: już dość trudno jest zrobić
dobrą produkcję muzyczną ze skromnym
budżetem, a co dopiero dobre wideo, które nas
nie upokorzy (śmiech). Myślę, że lepiej wydać
pieniądze na produkcję dźwięku niż na wideo.
To nie tak, że chcemy wpychać na siłę ludziom
nasz "dobry wygląd" czy mieć złudzenia co do
męskich modeli (śmiech). Myślę, że najlepiej
jest, kiedy koncentrujemy się na tym, co robimy
najlepiej, czyli na tworzeniu muzyki. Jeśli ktoś
bardzo chciałby, żebyśmy zrobili wideo i rzucał
w nas swoimi pieniędzmi, to nie miałbym nic
przeciwko, pod warunkiem, że nie byłoby to coś
zbyt niedorzecznego. To widać, zespół oglądał
klasyczne nagrania Motley Crue i myśli, że stać
go na coś choć trochę podobnego.
Oprócz Walpyrgus gracie również w takich
zespołach jak choćby Twisted Tower Dire,
October 31 czy While Heaven Wept. Jak sądzicie,
którą z tych kapel słychać najwięcej w
Walpyrgus?
Twisted Tower Dire, ponieważ zawsze (do
niedawna) byłem głównym twórcą utworów w
obydwu zespołach. Mówię "niedawna", bo Dave
Boyd napisał 99% nowego albumu Twisted
Tower Dire, nad którym właśnie pracujemy.
Da się też słyszeć nieco While Heaven Wept w
orkiestracjach klawiszowych Toma w Walpyrgus.
Kawałek "Walpyrgus Nights" ma klasyczne
"Tomowe" melodie w liniach klawiszowych.
Bębny Petera dodają jego wymiaru do
całości tak, że to jest jego własne, zastrzeżone
"brzmienie". Nikt nie potrafi pisać tak perkusji
jak on, to taki Viper z jego i Aune wokalami.
Charley daje to "solidne" rytmiczne granie, które
dało mu miejsce w Daylight Dies, i jego unikalny
styl grania solówek, który wyszedł na
światło dzienne głównie w jego zespole Hellrazor,
gdzie był "liderem ringu".
Co jeszcze słychać w obozie Twisted Tower
Dire? Od ostatniego albumu "Make it Dark"
minęło już 6 lat. Właśnie wspomniałeś, że
szykuje się coś nowego?
Tak, żyjemy i ciągle tworzymy. Jak właśnie
wspomniałem, Dave był głównym pisarzem kawałków
na nowe nagranie Twisted Tower
Dire. Kilka lat temu, powiedziałem mu, że
skupiłem się na Walpyrgus i mojej karierze biegacza,
ale żeby to nie powstrzymało go od tworzenia
na następny Twisted Tower Dire. Powiedziałem
mu, żeby "wziął się za to", a on zrobił
to po całości. Jest jakieś 12 nowych wałków,
które powracają do er "Hydra/Crest", bo z różnych
ówczesnych powodów właśnie na tych albumach
znalazła się głównie twórczość Dave'a.
Szósty album Twisted Tower Dire jest w dość
WALPYRGUS 99
zaawansowanej fazie rozwoju. Główne struktury
kawałków i gitary rytmiczne/bębny są prawie
w całości nagrane. Niedługo zaczniemy zabawę
z solówkami gitarowymi i wokalami. Nie mamy
jeszcze określonej granicy czasowej.
Jak wygląda koncertowa aktywność Walpyrgus?
Kiedy i gdzie będzie można was zobaczyć?
Naszym celem jest bycie solidnymi, dobrze
ogranymi i pełnymi energii. Jeśli jesteśmy znudzeni,
to ludzie też są znudzeni. Jesteśmy cali
ubrani na czarno, mamy nasze talizmany w
kształcie "W", które dają nam cudowne ciemne
moce i oślizgłe zielone nagrobki, które świecą
się w kształcie pomarańczowego "W". Zrobiłem
te nagrobki w moim garażu przy pomocy umiejętności
zdobytych w czasie trzech semestrów
na wydziale sztuk pięknych kierunek rzeźbiarstwa
na Goeorge Mason University. Więc nawet
jeśli uważasz, że ssiemy, możesz sobie postać i
dotykać naszych błyszczących i pokrytych szelakiem
wspaniałych rekwizytów scenicznych.
To zaszczyt być w samej ich obecności. Często
gramy lokalnie w Raleigh, Północnej Karolinie -
co kilka miesięcy upewniamy się, czy "maszyna
jest naoliwiona". Będziemy występować na Jarvis
Leatherby's Frost & Fire III Fest w Venturze
w Kalifornii.
Ok, to już prawie wszystkie pytania. Chcecie
coś dodać na koniec?
Dziękuję wszystkim za przeczytanie tego!
Możecie się z nami skontaktować przez media
społecznościowe, kupić nasz merch i posłuchać
muzyki na naszej oficjalnej stronie internetowej.
Co więcej, zajmuję się akcją charytatywną
z organizacją non-profit nazwaną The Herren
Project. Jestem biegaczem długodystansowym
i będę brał udział w stumilowym biegu
w The Colorado Rockies, nazwanym The
Leadville Trail 100. Celem mojego biegu jest
pomoc ludziom cierpiących z powodu uzależnień.
Można przeczytać moją prywatna historię
na www.ultrarunvegan.com jest ona połączona
z moją platformą, dzięki której chcę
zainteresować sprawą jak największą społeczność.
Jeśli ten numer nie wyjdzie na czas, tam
nadal będzie informacja o mojej pracy charytatywnej
traktującej o uzależnieniach, jak i różnej
aktywności coachingowej w kwestii biegania.
Można się ze mną skontaktować osobiście
na instagramie, FB i twitterze. Jeśli ty, lub bliska
ci osoba kiedykolwiek miała do czynienia z
walką z uzależnieniem, niech wie, że jest możliwość
pomocy! Życie może być lepsze. Fajnie jest
być zdrowym metalheadem! Proszę nie krępować
się do mnie napisać. Jeszcze raz dzięki!
Dzięki za wywiad!
Maciej Osipiak,
Tłumaczenie: Karol Gospodarek, Piotr Szablewski
HMP: W tym roku, 2017, mija dziesięć lat od
Waszego debiutu pierwszą długogrającą płytą
pt. "We Will Fight!". Sięgając wstecz, jakie
wnioski nasuwają się Wam w kontekście kariery
Alltheniko?
Joe Boneshaker: Na samym początku chciałbym
podziękować za ofertę wywiadu i pozdrowić
wszystkich czytelników HMP. Mimo, iż
nasz pierwszy album wydany został w 2007r.,
zespół powstał już w 2002r., więc Alltheniko
istnieje od 15 lat! Nie lubimy podsumowywać
naszej kariery. Zrobimy to w przyszłości, w odpowiednim
czasie. Od początku istnienia zespołu
stworzyliśmy coś spontanicznego i naturalnego,
każdy album jest jak zapis tamtego unikalnego
momentu!
Dziesięć lat to szmat czasu. Nagraliście sześć
płyt i cztery dema. Prace nad którym z tych
materiałów były dla Was najlepsze, a z którymi
"męczyliście" się i chętnie nagralibyście coś
raz jeszcze lub zapomnieliście o sesji?
Każda praca ma swoje plusy i minusy: zawdzięczamy
jej pomoc w podnoszeniu poziomu naszej
ekspresji, uszlachetnieniu naszych utworów
i zwiększaniu kreatywności w tworzeniu, natomiast
słabostki pochodzą z samokrytyki. Po kilku
latach chcielibyśmy nagrać je wszystkie na
nowo, ale to byłoby bez sensu! Więc uważamy,
że te wady mogą być inaczej postrzegane jeśli
spojrzy się na nie z innej perspektywy!
Wracając do czasów obecnych, jak pracowało
się Wam przy ostatniej płycie "Italian History
VI"?
Pracowaliśmy ze spokojem, ale też z determinacją!
Od wstępnych szkiców stworzyliśmy i zaaranżowaliśmy
utwory, robiliśmy to również
podczas produkcji, tak zawsze robiliśmy. Ale w
odróżnieniu od innych albumów, natychmiast
mieliśmy skrystalizowane pomysły, które sprawiły,
że skupiliśmy się na ważnych aspektach,
jak na przykład znaczenie tekstów.
Czy moglibyście rozjaśnić mniej zagorzałym
fanom Waszego zespołu jak łączy się tytuł tej
płyty z okładką i skąd wzięła się ta "włoska
historia"?
Nawet tytuł "Italian History VI" powstał podczas
produkcji albumu! "Historia" oznacza skupisko
opowieści, później wybraliśmy słowo
"włoski" ponieważ czuliśmy potrzebę by ulokować
je w naszym ojczyźnie, nawet poprzez tytuł.
Okładka jest powiązana z utworem tytułowym,
który jest introspektywnym odbiciem tego
kim jesteśmy, kim chcemy być i jak bardzo
jesteśmy gotowi by "wskoczyć w ogień", aby
zdobyć to czego chcemy.
Foto: Alltheniko
Chciałbym również zapytać o teksty. Które z
nich są dla Was najbardziej znaczące i o czym
opowiadają?
Tak jak mówiłem wcześniej, w "Italian History
VI" przywiązaliśmy szczególną uwagę do tekstów
i treści w nich przekazywanych, ponieważ
chcieliśmy uzewnętrznić nasze myśli. Po raz
pierwszy nagraliśmy utwory po włosku, "Emblema"
i utwór tytułowy, użyliśmy prostych słów,
wiele z nich może być zdefiniowanych jako
"euro-włoski"! "Pain to Play" jest naszą odpowiedzią
na coraz częściej występujący fenomen
"pay to play", niebezpieczny dla muzyki ponieważ
redukuje on zainteresowanie ludzi nowymi
kapelami i muzyką na żywo. "Like A Fake" i
"Propaganda" są o kontroli mediów nad masami,
a utwory "Man On The Edge" i "Waste Of
Time" są metaforyczne i introspektywne.
Utrzymujecie trzyosobowy skład przez ładny
kawał czasu. Historia zna kilka przypadków
długowieczności takich konfiguracji, ale też
dużo kapel zaczynających jako trio z biegiem
czasu dokooptowywało kogoś jeszcze, przeważnie
to druga gitara. Czy Alltheniko może
stać się kiedyś kwartetem?
Każdy zespół, nieważne czy mały czy duży, ma
swoją własną historię i drogę! To czego nauczyliśmy
się po przez autopsję, to - to, że nigdy nie
powinniśmy niczego wykluczać! W przyszłości
możemy sobie wyobrazić bycie kwartetem lub
kwintetem, ale w tym momencie, bardziej naturalnym
dla nas jest funkcjonowanie jako trio.
Nie mogę nie zapytać o Wasze pseudonimy.
Brzmią jak w najlepszych latach heavy metalu
czy thrashu. Długo zastanawialiście się, który
będzie najlepszy?
Jesteśmy szczególnie przywiązani do naszych
ksywek, tak jak do nietypowej nazwy zespołu.
To wszystko dlatego, że było to 15 lat temu,
kiedy nie byliśmy świadomi tego, że Alltheniko
tak długo przetrwa. Nadanie sobie wtedy imion
było grą, zachowaliśmy je, wydaje nam się, że to
był dobry pomysł!
Alltheniko działa już, jak wspomniałem, dość
długo ale jeszcze nie wypuściliście żadnej płyty
koncertowej. Celowy zabieg czy po prostu
brak czasu, by zdecydować się na to, skąd będzie
ten występ?
Wielu ludzi pytało nas o album koncertowy,
oczywiście, byłoby to świetnym doświadczeniem
i co więcej, przyniosłoby satysfakcję.
Wcześniej lub później będzie okazja by nagrać
płytę koncertową, jeżeli nadejdzie, zrobimy to,
100
WALPYRGUS
unikalna atmosfera, to sytuacja, którą chcielibyśmy
powtórzyć w przyszłości.
Gotowi, by wskoczyć w ogień!
Mało znany w naszym kraju włoski zespół Alltheniko działa już piętnaście
lat. Trudno uwierzyć, ale tak, czas naprawdę nie zna litości. Umówiliśmy się więc z gitarzystą
formacji o dźwięcznym pseudonimie Joe Boneshaker, by zapytać o kilka kwestii.
Joe okazał się rozmówcą bardzo wesołym, cierpliwie opowiedział o swoim zespole,
o pracach nad nowym materiałem oraz wyjaśnił, czym jest dla nich metal.
ale tylko pod warunkiem, że będziemy mogli zapewnić
tym nagraniom dobre brzmienie i produkcję.
W sumie okazja jest, 10lecie zespołu, można
by zaprosić jakichś gości, zrobić naprawdę fajny
show. Mielibyście pomysły do kogo zadzwonić?
Jako Włosi wierzymy, że prawdziwe imprezy
mogą się odbyć tylko w gronie rodzinnym! Dlatego
na początku zaprosilibyśmy ludzi, którzy
wspierali zespół przez lata i zespoły, które z
wzajemnością darzymy szacunkiem.
Dziś wiele się zmienia, chociażby w formie
wydawania płyt. Sporo materiału wychodzi w
wersjach cyfrowych. Jakie jest Wasze zdanie
na ten temat, czy uważacie, że muzyka taka
jak metal nie pasuje do takiej formy czy wręcz
nieważna jest forma, ale dotarcie do słuchaczy?
Jeśli, tak jak my, należysz do sceny old-schoolowej,
to wiesz, jak ważne jest konkretne wsparcie
dla muzyki, która jest ulotna i niematerialna
bez tego wsparcia. Żaden krok wstecz nie zadziała.
Prawdą, że sposób odbioru muzyki zmienia
się, więc muzycy i wytwórnie powinny się
dostosować do słuchaczy, a nie odwrotnie!
Chciałbym zapytać więc, jaką formę kontaktu
z słuchaczami preferujecie bardziej - otwarte
festiwale, plenery czy może gęste, ciasne kluby?
Festiwale, dają nam szansę dotarcia do większej
Wracając jeszcze do tematu "Italian History
VI". Jakiego sprzętu używaliście podczas nagrań?
Stosowaliście jakieś specjalne zabiegi w
kwestii brzmienia?
Wszystkie nasze albumy są domowej roboty,
nawet "Italian History VI", używamy optymalną
ilość sprzętu aby nagrać w domowych warunkach!
W studio czas byłby ograniczony, a my
potrzebujemy skoncentrować się na pomysłach
i zawartości bez martwienia się o czas, więc nagrywanie
w domu jest w tych czasach najlepszym
wyborem!
Zbliżamy się do końca wywiadu. Domyślam
się, że Wasz zespół nie jest jeszcze mocno
wszędzie znany, sam poznałem Was niedawno.
Jakimi słowami moglibyście zachęcić
tych, którzy wahają się jeszcze, żeby sięgnąć
po Wasze płyty?
Szczerze nie wiem, myślimy, że muzyka jest
Chciałbym zapytać Was jak to się stało, że
zaczęliście grać akurat metal. Czy wpłynęły
na to jakieś zdarzenia?
Wszystkim nam podobają się różne gatunki
muzyki, ale tylko metal połączył nas od początku,
nie potrafimy powiedzieć dlaczego, to po
prostu się stało!
W tamtym okresie na pewno inspirowało Was
trochę zespołów. Gdybyście mogli w tej chwili
nagrać taśmę tribute to utwory jakich kapel zarejestrowalibyście
bez zbędnego zastanowienia?
Od początku Saxon był dla nas inspiracją za
którą podążaliśmy… więc jeśli bylibyśmy w stanie
nagrać tribute album, nie mielibyśmy żadnych
wątpliwości! Na naszym poprzednim albumie
nagraliśmy "Power And The Glory" jako
bonusowy utwór. Wielu włoskich i zagranicznych
muzyków wzięło w tym udział, to była
świetna zabawa!
Słuchacie czegoś w tej chwili prywatnie?
Znajdujecie czas, by śledzić, co dzieje się na
polu heavy metalu?
Tak, kiedy się spotykamy lub podczas długich
samochodowych podróży często słuchamy muzyki
nagranej przez bardziej lub mniej znane zespoły,
nie jesteśmy ekspertami jeśli chodzi o nazwy
ale staramy się być na bieżąco z współczesną
sceną metalową.
Patrząc po tytułach Waszych płyt jesteście
przesiąknięci heavy metalem. "We Will Fight!",
"Fast And Glorius" czy demo "Make a
Party In Hell" nie zwiastują raczej siedzenia i
tupania nóżką. Chciałem więc zapytać - czym
dla Was jest muzyka, którą gracie?
Nie będę kłamać, jesteśmy całkowicie świadomi
reguł, według których powinno grać się metal!
Jak dobrzy pisarze thrillerów używają znanych
pomysłów by stworzyć coś dobrego, tak samo
dobre metalowe zespoły używają znanych elementów
by stworzyć coś fajnego. Metal ma czysto
zdefiniowany język, którego każdy może
użyć i który każdy może zinterpretować po swojemu.
Foto: Alltheniko
publiczności, w tym samym czasie możemy
usłyszeć też wiele nowych zespołów, a także
spotkać się z fanami. To jest to, co preferujemy.
Czasami jednak cieszymy się klimatem małych
klubów, wolnym czasem i relaksującą atmosferą!
Podsumowując, festiwale są idealnym kontekstem
dla naszego zespołu!
Jaki był najdziwniejszy wyraz sympatii fanów
do Alltheniko, jeśli oczywiście taki się zdarzył?
Przeżyliśmy wiele zabawnych sytuacji, oczywiście
nawiązaliśmy bezpośredni kontakt z ludźmi,
traktując ich bardziej jako przyjaciół niż fanów…
Myślimy, że to z powodu spontaniczności
naszego zachowania na scenie, nigdy nie mamy
niczego zaplanowanego. Zawsze byliśmy sobą
zamiast zachowywać się jak celebryci, nikogo
nie udajemy.
Szykujecie coś dla Waszych fanów na Waszą
rocznicę - 15 lecie działalności? Może będzie to
coś specjalnego?
Z tej okazji, mieliśmy poprzedniego maja dwudniową
imprezę w naszym mieście, zaprosiliśmy
wiele włoskich i zagranicznych zespołów, które
znaliśmy od dawna i z którymi dzieliliśmy pasję
do muzyki. W takim kontekście pojawiła się
tworzona z tych samych powodów, dla których
powinna być słuchana, to wyrażanie siebie, dawanie
i branie emocji. Tworzymy i będziemy
tworzyć muzykę dla przyjemności płynącej z jej
tworzenia, nie jesteśmy zainteresowani uwagą
ludzi, taka uwaga to oczywiście zaszczyt, ale nie
o to nam chodzi! Kto chciałby nas posłuchać i
wesprzeć nas może pobrać nasze trzy pierwsze
albumy z naszej strony bandcamp, natomiast
resztę można kupić na stronie Pure Steel Records.
Na koniec zapytam, może trochę dalekosiężnie,
o plany związane z Alltheniko na najbliższe
miesiące. Wybiegacie już myślami do sesji
kolejnej płyty? Trasa? A może jakiś wypoczynek?
Przez następne miesiące i rok 2018 będziemy
szukać okazji by promować na żywo nasz ostatni
album, oczywiście we Włoszech. Będziemy
prawdopodobnie komponować nowe rzeczy i
kontynuować "The History". Dziękuję Wam
wszystkim!
Dzięki!
Adam Widełka
Tłumaczenie: Aleksandra Kurda, Filip Wołek
ALLTHENIKO
101
Nie jestem zbyt optymistycznie nastawiony do przyszłości
Ten wywiad to taki trochę głos zza grobu, a to z tego powodu, że Sacred
Gate zakończył niestet swój żywot w 2016 roku. Jednak przez osiem lat działalności
wydali trzy bardzo przyzwoite albumy, a w tym ten ostatni zatytułowany
"Countdown to Armageddon", więc myślę, że miejsce na łamach Heavy Metal
Pages zwyczajnie się im należało. Głównym mózgiem, kompozytorem i założycielem
tego niemieckiego w końcu bandu był Grek Nicko Nikolaidis i nic dziwnego,
że to właśnie on udzielił odpowiedzi na nasze pytania.
HMP: "Countdown to Armageddon" jest waszym
trzecim, ale jednocześnie pożegnalnym
albumem. Czemu zdecydowaliście się zakończyć
działalność?
Nicko Nikolaidis: Po nagraniu nowego albumu
nie byłem zbytnio zadowolony z niektórych
rzeczy, które się wydarzyły, nie chcę teraz
wchodzić w szczegóły, ale mogę powiedzieć, że
Peter i Björn nie szanowali pewnych rzeczy,
które powiedziałem, stworzyli problem z niczego
i tak mnie to zdenerwowało, że nie chciałem
już z nimi pracować.
Czy jest to już decyzja ostateczna czy może
jednak istnieje cień szansy, że za jakiś czas
jeszcze wrócicie?
nowego wokalisty, a po sześciu miesiącach znaleźliśmy
Rona. Potem zaczęliśmy próby z Ronem,
a także graliśmy koncerty.
Jak długo powstawał materiał na nowy krążek?
Miałem kilka starych kawałków na moim komputerze,
które przedstawiłem zespołowi, potem
skomponowałem kilka nowych utworów, więc
powiedziałbym, że około sześciu miesięcy.
W jaki sposób piszecie swoje utwory? Jest to
praca zespołowa czy może jednak macie jakiegoś
głównego kompozytora?
Na pierwszych dwóch albumach skomponowałem
całą muzykę i teksty. W "Countdown to
Jesteście w stanie z pełnym przekonaniem
stwierdzić, że "Countdown to Armageddon"
to wasz najlepszy album? Jeśli tak to dlaczego?
Lubię wszystkie trzy albumy, "Countdown ..."
to także bardzo mocny album, ale moim zdaniem
najlepszy album to "Tides of War". Może
dlatego, że jestem Grekiem, a był to album o
Spartanach i ich heroicznej postawie. Jest bardzo
epicki ze wspaniałą muzyką, tekstami,
atmosferą i grafiką, a komunikacja w zespole
była bardzo dobra. Myślę, że to kwestia gustu,
wielu ludzi twierdziło, że "Countdown to
Armageddon" to nasz najlepszy album.
Naprawdę nie wiem. Jeśli będę miał motywację
i energię, by ponownie założyć zespół może to
się stanie. Na moim komputerze nadal mam
pełne utwory na kolejne dwa albumy, ale na razie
jestem bardzo zajęty moją pracą i moją rodziną,
nie mogę grać w zespole.
Czym teraz będą zajmowali się muzycy Sacred
Gate? Czy będzie to miało jakiś związek
z muzyką? Gracie w jakichś innych zespołach?
Wiem, że Christian gra na perkusji w zespole
coverowym, Ron pośpiewał kilka tygodni w innym
metalowym zespole, ale o ile wiem ten zespół
również się rozpadł. W ogóle nie obchodzi
mnie, co robią pozostali dwaj faceci.
Na "Countdown..." przyszło czekać trzy lata.
Co się działo w obozie Sacred Gate w tym
czasie?
Cóż, mieliśmy osiem z dziewięciu utworów, kiedy
Jim opuścił zespół więc zaczęliśmy szukać
Foto: Sacred Gate
Armageddon" napisałem też całość z wyjątkiem
dwóch utworów. Do tych dwóch kawałków
Björn przesłał mi kilka pomysłów i riffów,
uzupełniłem je swoimi riffami i tekstami. Sposób
w jaki pracowaliśmy polegał na tym, że
przygotowywałem demo z muzyką i perkusją za
pomocą komputerowej perkusji i dawałem je
innym. Niektóre szczegóły zostały opracowane
na próbie, ale najwięcej pracy wykonałem w domu.
Na co jest kładziony główny nacisk podczas
komponowania? Jakie warunki muszą być
spełnione, żebyście zaczęli nad nim pracować?
Riff, melodia, a może coś jeszcze innego?
Tak jak właśnie powiedziałeś, kiedy mam fajny
riff lub melodię kontynuuję pracę nad kompozycją,
używając nowych riffów i myśląc o tekście,
który pasowałby do melodii. Czasem mam
refren, melodię lub teksty w mojej głowie, a następnie
robię utwór.
Jakie utwory uważacie za najmocniejsze punkty
"Countdown..." i dlaczego?
Nie mogę pominąć żadnego, lubię je wszystkie.
Myślę, że wszystkie utwory mają elementy, na
których opiera się Sacred Gate. Mam tu na myśli
chwytliwe refreny, ciężkie i agresywne riffy,
melodyjne prowadzenia i solówki. No dobra,
niech będzie, "Countdown ...", "Sacred Gate" i
"Legions of the North", (śmiech) lubię je, bo są
dobre do headbangingu.
Płytę kończy utwór "Made of Iron" zespołu o
tej samej nazwie, w którym kiedyś grał Niko.
Czy główną przyczyną było to, że jest to po
prostu fajny kawałek czy może był jakiś inny
powód?
Postanowiliśmy nagrać go ponownie, ponieważ
"Made of Iron" był zawsze na naszej liście koncertowej,
głównie jako bis, a wszyscy ludzie na
koncertach śpiewali refren. To kawałek, którego
słuchasz raz i nie wychodzi ci z głowy. Zmieniłem
tylko trochę tekst i nie ma drugiego solo jak
na oryginale.
Na płycie możemy usłyszeć też nowego wokalistę
Rona Slaetsa. Skąd akurat ten skądinąd
świetny wybór? Znaliście się wcześniej?
Ron nakręcił kilka filmów na YouTube, a nasz
znajomy zobaczył je i skontaktował się z Ronem,
mówiąc, że szukamy wokalisty. Tak go
znaleźliśmy, daliśmy mu dwa lub trzy kawałki
do nauki i zaprosiliśmy go na próbę. Od pierwszej
próby wiedzieliśmy, że jest właściwym
wyborem.
A czemu odszedł Jim Over?
Wciąż nie wiemy. Po prostu nie przyszedł na
próbę ani nie odpowiadał na nasze telefony i
sms-y.
Jakie widzicie największe różnice między nowy
dziełem, a poprzednimi krążkami?
Szczerze mówiąc, nie widzę wielu różnic z wyjątkiem
tego, że nowy materiał jest bardziej
agresywny i jest więcej elementów US metalu
niż na dwóch pierwszych albumach. Ale słychać,
że to album Sacred Gate.
102
SACRED GATE
Skąd czerpiecie główną inspirację podczas
tworzenia swojej muzyki?
Teksty inspirowane są filmami lub książkami
lub czymś, co widzę w telewizji, albo mam pomysł
na coś i po prostu zaczynam pisać. "Under
the Normandy Sky" na przykład inspirowany
jest filmem "Szeregowiec Ryan", a "The Oath of
the Damned" opowiada o armii umarłych z
"Władcy Pierścieni". Z muzyką jest trochę inaczej,
po prostu biorę gitarę i zaczynam grać, jeśli
nowy riff jest dobry, nagrywam go i próbuję rytmów,
które do niego pasują.
Dzięki komu w ogóle chwyciliście za instrumenty?
Jeśli mówię za siebie to głównym powodem jest
Iron Maiden, te fantastyczne solówki gitarowe
i struktury kompozycji i oczywiście wokal Dickinsona
był powodem dla którego musiałem kupić
gitarę i nauczyć się grać. Potem pojawiły się
takie zespoły jak Metallica, Manowar, Megadeth,
Dio, Iced Earth, Sepultura, Slayer i tak
dalej.
Za teksty odpowiadaż również Ty. Sądząc po
tytułach i okładce mają raczej mroczny i mało
optymistyczny wydźwięk. Czy możecie powiedzieć
coś więcej na temat liryków?
Masz rację, nie jestem zbyt optymistycznie nastawiony
do przyszłości. Kiedy oglądasz wiadomości
widzisz, że z dnia na dzień wszystko się
pogarsza. Religijni fanatycy i terroryści, przeludnienie,
choroby, wojny, zanieczyszczenia i
zmiany klimatu, a najgorsze jest to, że nie rozumiemy,
że musimy coś zmienić, jeśli chcemy lepszej
przyszłości. Myślę, że nie mamy właściwych
przywódców lub przynajmniej wiele krajów
nie ma pojęcia jak radzić sobie z zagrożeniami
i problemami we właściwy sposób, a ich
działania pogarszają sytuację. Teksty tytułowego
utworu, utworów "Sacred Gate" i "The Flames
of War" dotyczą właśnie tych tematów. Dwa
utwory inspirowane są filmami, "Mankind's
Fall" dotyczy inwazji obcych. Uważam, że przeludnienie
jest dużym problemem, który doprowadzi
do wojen w przyszłości o zasoby, wodę
lub terytorium. Nie sądzę, że ziemia może zasilić
12 lub 15 miliardów ludzi, myślę, że ktoś zareaguje
i spróbuje ją zredukować za pomocą wojen
lub wirusa, albo sama ziemia to zrobi. Może
coś jak w powieści Dana Browna "Inferno",
kto wie?
Foto: Sacred Gate
Foto: Sacred Gate
Waszą okładkę ponownie wykonał francuski
artysta Jean-Pascal Fournier, który ma na koncie
mnóstwo okładek metalowych kapel w tym
waszą "Tide of War". Jesteście zadowoleni z
obrazka, który zdobi "Countdown..."? Czy
według was dobrze oddaje klimat albumu?
Bardzo podoba mi się grafika. Powiedzieliśmy
JP Fournier o tym, o czym jest ten album i daliśmy
mu kilka pomysłów, jak to sobie wyobrażamy.
Jako artysta okładkowy decyduje w jaki
sposób elementy kompozycji będą lepiej pasować.
Wiesz, jeśli zapłacisz dużo pieniędzy
otrzymasz świetne dzieła z dużą ilością szczegółów,
ale jesteśmy małym zespołem, więc zapłaciliśmy
dużo mniej, ale jesteśmy w pełni zadowoleni
z efektów. Oczywiście zawsze może
być lepiej, ale jak już powiedziałem, jest to kwestia
pieniędzy.
"Countdown..." podobnie jak wasze poprzednie
krążki wydaliście poprzez Metal on Metal.
Jakbyście ocenili pracę jaka ten label włożył w
promocję Sacred Gate?
Byliśmy bardzo zadowoleni z Metal on Metal,
ponieważ współpraca z nimi była bardzo dobra.
Zawsze uważnie słuchali naszych pomysłów, na
przykład mieliśmy idę odnośnie ulotek. Kiedy
ukazał się album nie było już Sacred Gate, ale
nadal promowali album. Jestem bardzo wdzięczny
Jowicie i Simonowi za wydanie albumu,
mimo że zespół się rozpadł. Było to dla nich dużym
ryzykiem, ale o ile wiem sprzedaż była jak
dotąd dobra.
Pytanie o trasę i koncerty w tym momencie nie
ma za dużego sensu, ale zapytam o te występy
z przeszłości. Jaki gig i dlaczego wspominacie
najlepiej? Udało wam się zagrać z jakimiś naprawdę
dużymi bandami?
Myślę, że najlepszy występ był w 2013 roku na
festiwalu Metallergrillen. Graliśmy przez około
godzinę, począwszy od 20:00, czyli najlepszy
czas na rozpoczęcie, przed sceną było ponad
500 osób i podobał im się koncert tak, jak nam.
Mieliśmy także inne fajne koncerty, ale także
występy klubowe, w których atmosfera była fantastyczna.
Największe zespoły, z którymi graliśmy,
to Mystic Prophecy, Wizard i High Spirits.
Jak teraz z perspektywy czasu oceniłbyś te
wszystkie lata Sacred Gate? Najważniejsze
momenty? Co dzisiaj zrobilibyście inaczej?
Wydaje mi się, że wydaliśmy trzy bardzo interesujące
albumy, reakcja fanów i czasopism była
przez większość czasu bardzo dobra. Jestem dumny,
że wiele osób i czasopism twierdzi, że mamy
bardzo wyjątkowe brzmienie. Nagrania w
studiu i granie na festiwalach to coś czego nigdy
nie zapomnę. Oczywiście zdarzało się, że musieliśmy
jechać 200-300 km na koncert i było tam
tylko 25 osób, ale zawsze dawaliśmy z siebie
100% na scenie, więc mam tylko dobre wspomnienia.
Kiedy jesteś założycielem zespołu i piszesz
99% materiału, może powinieneś wyjaśnić
to innym członkom, kto powinien mieć ostatnie
słowo. Myślę, że to jedyna rzecz, którą zrobiłbym
inaczej.
Jakie były według ciebie najlepsze metalowe
płyty ubiegłego roku?
Od czasu rozpadu nie słuchałem zbytnio nowych
albumów, dlatego że zostałem ojcem i nie
miałem zbyt dużo wolnego czasu na sprawdzanie
nowych zespołów i albumów, ale bardzo lubiłem
Destroyer 666 "Wildfire" i Mystic Prophecy
"War Brigade".
Jakieś słowa na koniec dla naszych czytelników?
Pozdrowienia dla wszystkich naszych fanów w
Polsce - dziękujemy za wsparcie przez te wszystkie
lata! Stay metal!
To już wszystko z mojej strony, dzięki za wywiad.
Bardzo dziękuję za zainteresowanie Sacred Gate
i za bardzo ciekawy wywiad.
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Filip Wołek, Karol Gospodarek
SACRED GATE 103
Jesteśmy dumni z nowej płyty
Mówi wam coś nazwisko Curran Murphy? Otóż
jest to gitarzysta znany między innymi z Shatter
Messiah, a także mający za sobą staż w Annihilator
oraz jako koncertowy wioślarz Nevermore.
Piszę o nim dlatego, ponieważ jest też głównym
kompozytorem najnowszego, drugiego krążka
Sunless Sky zatytułowanego "Doppelganger". Jego
gra w połączeniu ze znakomitymi wokalami założyciela
zespołu Juana Ricardo tworzą morderczy
duet. Każdy fan amerykańskiego power metalu powinien
przynajmniej sprawdzić tę płytę, bo jest na niej
mnóstwo kopiących dupę klasycznych utworów. Muzycy są przekonani o wysokiej
jakości swojej nowej muzyki, a ja mogę się tylko z nimi zgodzić.
HMP: Niedawno ukazał się wasz najnowszy
album "Doppelganger". Kiedy zaczęliście nad
nim pracę?
Sunless Sky: Pracę nad nową płytą rozpoczęliśmy
w październiku 2016 roku. Udało nam się
napisać i nagrać cały album w ciągu trzech miesięcy.
Wszystko z nowym materiałem potoczyło
się szybko i jesteśmy bardzo zadowoleni z
"Doppelganger"!
Jak byście porównali go do debiutanckiego
"Firebreather"? Gdzie są największe różnice?
Czujemy, że tak naprawdę nie ma porównania
między tymi dwoma albumami. Nowi muzycy
sprawili, że wokal Juana stał się bardziej podniosły,
a sama muzyka bije na głowę tę z debiutanckiej
płyty. Możesz też usłyszeć, że produkcja
i wykonawstwo wzniosło się o cały poziom
wyżej, jeśli chodzi o stronę techniczną i
brzmieniową! Jesteśmy bardzo podekscytowani,
że możemy zrobić trzecią płytę Sunless Sky i
przekonać się, dokąd zmierzamy!
death metal, jesteśmy podekscytowani na myśl
o tym, że być może kiedyś jego elementy włączymy
do naszej twórczości.
Jakie cele wam przyświecały podczas pracy
nad tym krążkiem?
Aby nagrać najlepszą metalową płytę, musimy
mieć pewność, że wszyscy czują się jak w zespole,
który właśnie tworzy świetną płytę!
Płyta jest jak mocno skondensowana pigułka.
10 kawałków, 45 minut, taki mieliście zamiar
przed wejściem do studia? Czasem dłuższe
krążki zaczynają w pewnym momencie nużyć.
Curran chciał nagrać agresywną płytę, która będzie
trwała poniżej 45 minut. Jest naprawdę
osłuchany w starszych albumach z lat 80-tych,
kiedy zespoły nagrywały krążki trwające od 33
do 40 minut. Zawsze wydawało mu się, że wydawnictwa
tej długości sprawiają, że chce się ich
słuchać raz za razem, a utwory naprawdę uderzają
prosto do naszej głowy!
W jaki sposób piszecie muzykę? Jest to praca
zespołową czy może jednak jest jakiś główny
kompozytor?
Curran wymyślił większość tekstów i muzyki
na ten album. Juan przyszedł z własną kompozycją
"Black Symphony". Kevin miał największy
udział przy "Inside the Monster", a podczas
przedprodukcji i prób dołączyli do niego Curran
i Coltin i we trzech dopracowali ją do ostatecznego
kształtu, który można usłyszeć na płycie.
Dodatkowo, spędzili z materiałem również
dodatkowe 3-4 tygodnie w studiu, dokonując
drobnych poprawek, aż wszyscy byliśmy usatysfakcjonowani
końcowym rezultatem!
Foto: Sunless Sky
Patrząc po notkach prasowych widać, że jesteście
bardzo pewni mocy tego materiału, prawda?
Jesteśmy bardzo szczęśliwi i dumni z nowej płyty,
brzmienia, sposobu w jaki działamy, jako zespół
i naszych osobowości, doskonale ze sobą
współgrających. Jesteśmy bardzo, bardzo zadowoleni
z kierunku w jakim zmierza Sunless
Sky, a także ze współpracy z Pure Steel Records,
która dała nam więcej wsparcia niż ktokolwiek
z nas kiedykolwiek doświadczył w
branży muzycznej! Cieszymy się bardzo na
przyszłość z Sunless Sky i wszystkim co jest
związane z Pure Steel Records.
Waszą muzykę chyba najprościej określić jako
po prostu US power metal? Jakie są wasze
największe inspiracje muzyczne?
Juan lubi i kocha każdą muzykę, to bardzo
otwarty muzyk. Na Currana największy wpływ
mieli Steve Vai, Jimi Hendrix, Eddie Van Halen,
James Hetfield i Tommy Victor. Coltin
szaleje na punkcie Motley Crue i wielkich rockowych
gigantów, dlatego jest takim rozrywkowym
bębniarzem podczas grania na żywo. Dla
Kevina wszystkim jest melodyjny i techniczny
Materiał jest mimo tego skondensowania całkiem
zróżnicowany. Na przykład obok szybkich
petard w rodzaju "Starfall", "Doppelganger"
czy "Netherworld", są też bardziej
melodyjne, a nawet epickie jak np "Lake of
Lost Souls". Czy takie urozmaicenie to też
celowy zabieg czy po prostu nagrywacie to co
czujecie bez zastanawiania się czy jest to szybkie,
wolne czy melodyjne?
Nowy album wyprodukował Curran, przez lata
pracował przy produkcji ok. 85 płyt różnych zespołów.
Jest on bardzo świadomy tempa i wyczucia
przy procesie produkcji. Zdecydowanie
ma swój określony sposób pisania utworów, co
pozwala na stworzenie jak najlepszej sekwencji
na album. Oczywiście, kazał chłopakom przesłuchiwać
to co zrobił, by mieć pewność, że
wszystkim będzie się podobać. Wszyscy, i Curran
i cały zespół podjęli mnóstwo wysiłku i zaangażowania
w pracę nad tą płytą.
Mocne, metalowe melodie to bardzo duży plus
tej płyty. Dużą wagę przywiązujecie do melodyki
czy bardziej skupiacie się na riffie i pierdolnięciu?
Wszystko idzie ze sobą w parze. Jeśli muzyka
nie wywiera wrażenia, to nikogo nie będą obchodziły
melodie. Nikt nie będzie zadowolony z
kawałków, z nudną lub niezbyt dobrą muzyką.
Pracujemy naprawdę ciężko nad każdym elementem
muzycznym, od partii bębnów po linie
basu i szczegółowo analizując każde słowo w
tekście, by mieć pewność, że ma on odpowiednia
moc, melodię, oraz napęd, który my lubimy.
Patrząc po tytułach można zauważyć, że poruszacie
się w bardzo różnych tematach. Możecie
opowiedzieć o czym traktują wasze teksty?
Co was inspiruje najbardziej do ich tworzenia,
rzeczywistość czy fikcja?
104
SUNLESS SKY
Większość tekstów pisze Juan. Curran napisał
teksty do "Inside the Monster" i "Kingdom of
Sky", ale pomysły na nie zrodziły się raczej z początkowych
szkiców Juana. Curran i Juan ściśle
ze sobą współpracowali przy wielu tekstach.
Curran, będący producentem, ma bardzo dobre
wyczucie treści, rytmu i synkopowości wokali,
by potem przerobić to na jakiś sensowny miks.
W jaki sposób w ogóle powstał Sunless Sky?
Kto był pomysłodawcą?
Juan założył zespół cztery lata temu, wymyślił
nazwę i koncepcję. Potem Curran i Kevin zjawili
się około dwóch lata temu, a następnie jakoś
dziesięć miesięcy temu dołączył do nas Coltin.
Juan Ricardo, śpiewał w wielu różnych bandach,
a w tym roku choćby na najnowszym
Wretch. Jak by porównał obie płyty, czyli
"Doppelganger" oraz "The Hunt" Wretch?
Nad którą pracowało się ciężej, bądź z której
jest bardziej zadowolony? Na którą miał większy
wpływ?
Juan jest bardzo podekscytowany jednym i drugim
zespołem, więc ich nie porównuje. To dwie
różne odmiany metalu. Wretch to czysto europejski
power metal, podczas gdy Sunless Sky
ma w sobie więcej elementów z amerykańskiego
thrashu. Nie sądzę, by Juan musiał ciężko pracować
przy nowym albumie Wretch, Curran
pracował również nad produkcją wokali przy
nim, choć nie zajmował się ostatecznym miksem.
Nowy album Sunless Sky został nagrany
bardzo szybko, więc wyzwanie polegało na dotrzymaniu
terminu wydania przed zaplanowaną,
europejską trasą koncertową. Nie jestem w
stanie powiedzieć na ile duży wkład w płytę
Wretch miał Juan, ale w Sunless Sky to on jest
głównym autorem tekstów.
Jak doszło do tego, że Curran Murphy został
członkiem Sunless Sky?
Oryginalny gitarzysta prowadzący opuścił Sunless
Sky, a Curran był na szczycie listy gitarzystów
chcących podjąć się tego zadania. Od razu
powiedział "tak" i dołączył do Juana i jego projektu.
Stało się to bardzo szybko i było absolutnie
bezbolesnym zdarzeniem dla całego zespołu.
Curran ma jeszcze Shatter Messiah. Czy nie
wystarczy mu tamten band? Czym się różni
dla niego gra w obu tych zespołach?
Shatter Messiah wciąż stanowi bardzo ważny
Foto: Sunless Sky
Foto: Sunless Sky
zespół dla Currana, ale jego członkowie są rozproszeni
po całej Ameryce, zatem nie może grać
z nimi na żywo tak często jak chce. To sprawia,
że jest bardzo podekscytowany graniem z Sunless
Sky. Shatter Messiah to bardzo mroczne i
agresywne metalowe granie, wymagające technicznych
umiejętności ze strony muzyków, Sunless
Sky jest pod tym względem nieco mniej
skomplikowane. Curran zostawił to jednak na
przyszłość, by móc skupić się na pracy nad nowym
materiałem Sunless Sky.
Był też przez trzy lata w składzie Annihilator
oraz przez jakiś czas jako gitarzysta koncertowy
Nevermore. Jak te doświadczenia wpłynęły
na niego jako muzyka?
To sprawiło, że Curran stał się absolutnym perfekcjonistą
jeśli chodzi o pisanie, nagrywanie,
brzmienie zespołu na żywo. Wszystko to wyniósł
poprzez grę w Nevermore i Annihilator.
Czemu współpraca z Watersem nie trwała
dłużej i nie zrobili wspólnie żadnej płyty?
Curran nagrał z Annihilatorem trzy albumy, w
ciągu pięciu lat współpracy. Zagrał na "Waking
the Fury", "All for You" i "Double Live Assasination"...
Na tych płytach studyjnych nie widnieje jako
oficjalny członek składu stąd moje pytanie, ale
mniejsza z tym. Czy wasza sekcja rytmiczna
również gra w jakichś innych bandach czy też
są skupieni tylko na Sunless Sky?
Kevin i Coltin tworzą instrumentalny projekt z
Curranem o nazwie Custom Audio Mutation.
Kevin ma również studyjny tech-death metalowy
projekt, wraz ze swoimi przyjaciółmi.
Curran Murphy jest waszym jedynym gitarzystą.
Nie myśleliście o dokooptowaniu drugiego
wioślarza choćby tylko na koncerty?
Wynajęliśmy basistę na trasę, co dało Kevinowi
możliwość stałego przerzucenia się na gitarę.
Płyta ponownie wyszła nakładem Pure Steel
Records. Chyba dobrze wam się z nimi współpracuje?
Tak, jesteśmy z nich bardzo zadowoleni jako
wytwórni, a teraz gdy pomagają nam w trasie i
ciężko pracują, aby rozwinąć nas jako jeden z
ich zespołów, uważamy, że wszystko dla wszystkich
będzie już tylko lepsze!!!
W jaki sposób, poza wywiadami promujecie
płytę? Planujecie może jakiś klip? Jeśli tak to
do jakiego utworu?
Mamy w planach trzy teledyski promujące album,
w ciągu najbliższych miesięcy wypuścimy
klip do "Doppelgangera" i dwóch innych numerów.
Poza tym w kwietniu, koncertowaliśmy
niemal non stop od chwili wydania płyty.
A co z koncertami? Często do tej pory występowaliście
na żywo?
Od kwietnia mieliśmy trasę po Europie, oraz
środkowych i wschodnim wybrzeżu Stanów.
Przed zakończeniem bieżącego roku, mamy nadzieję
na ponowny przyjazd do Europy, oraz
dwu-trzymiesięczną trasę po Ameryce.
Ok, jak byście zachęcili czytelników Heavy
Metal Pages do sięgnięcia po wasz album?
Wszyscy czytelnicy Heavy Metal Pages mogą
pobrać nasz nowy album za free, zanim go kupią.
Słuchając go na naszej stronie badcamp
mogą sami zadecydować czy będą chcieli wydać
na niego pieniądze.
To już wszystkie pytania, dzięki za wywiad.
Dzięki wielkie!!!
Maciej Osipiak,
Tłumaczenie: Damian Czarnecki, Piotr Szablewski
SUNLESS SKY 105
HMP: W 1982, utwór "Fighting Backwards"
stworzony przez Pandemonium pojawił się w
pierwszej edycji kultowej kompilacji "Metal
Massacre" i wydawało się, że ta grupa jest na
dobrej drodze do sukcesu. Zespoły, które znalazły
się na niej są obecnie uznawane za zapomniane
klasyki… tak więc czemu sama grupa
nie przetrwała do dnia dzisiejszego?
Shane Wacasterfor: Pandemonium, tak jak
wiele innych zespołów z lat '80 grało to, co obecnie
nazywamy tradycyjnym heavy metalem,
odrzucając możliwość przystosowania się do tej
eksplozji popularności grunge. Nie chciałem
grać "grunge" tak czy siak, ponieważ ten gatunek
do mnie nie trafiał. Przybyłem do Seattle w
przeddzień Nowego Roku 1990. Miałem wtedy
What if angels really did breed
with humans?
Poniższy wywiad był dla mnie dość wyczerpujący do przetłumaczenia i
zredagowania. Ilość zwrotów specjalistycznych, nazw własnych oraz zapożyczeń z
innych języków była dość duża. Jednocześnie był bardzo ciekawy oraz pouczający
- choć na początku może odstraszyć długością wstępu. Ale przechodząc już do
meritum: o zespole i o początkach swojej kariery w muzyce ciężkiej opowie nam
więcej perkusista i wokalista Sue's Idol, Shane Wacasterfor.
mogłem sobie wyobrazić. Nasz pokój dzienny
był na scenie, udekorowany czarno-białym podestem
na perkusję i rampami, które mogłeś zobaczyć
na kilku występach z Los Angeles. Grali
oni na tej scenie z Lizzy Borden, WASP,
Armored Saint, Metalliką, Slayer'em i mieli
milion ciekawych historii. Byłem jak dziecko,
którego marzenie było właśnie spełniane! Pamiętam,
jak jednego dnia odpowiadałem na telefon,
po drugiej stronie był Mike Inez pytający
się o Dave'a bądź Eric'a. Mike był wtedy basistą
w zespole Ozzy'iego i zaprosił nas na ich występ,
który zakończył się naszym trzygodzinnym
spotkaniem za kulisami. Dave, Eric, ja,
Mike i Zakk słuchaliśmy historii o pracy w Tower
Records w Los Angeles. To była dla mnie
surrealna chwila, jednak Eric dał mi dobrą
wskazówkę, za którą zawsze podążałem. Powiedział
on: "Gwiazdy rocka są ludźmi. Nie traktuj ich
jak gwiazdy rocka, ponieważ robią dokładnie tą samą
robotę, tylko komuś się udaje, a komuś wprost przeciwnie".
Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób.
Napisaliśmy tuzin kawałków lub więcej i weszliśmy
do studia w czerwcu '92; do tego dużego
domu z basenem krytym. Nagraliśmy dema siedmiu
utworów w cztery dni na jedną półcalową
kasetę, a nasz materiał został całkiem porządnie
zmiksowany przez gościa o imieniu Freddy, a
nasz agent poszedł z tym nagraniem do wydawnictw
ale one wszystkie odpowiedziały to samo:
"To nie jest grunge". Jeśli byłeś zespołem,
który znalazł się w Seattle w '92 roku i jeśli nie
zacząłeś grać grunge, to kończyło się na graniu
klasyków rocka w barach, tylko po to by przetrwać
jako zespół. Metal zszedł do podziemia,
zaś my przeczekaliśmy ten okres. Wciąż jestem
przekonany, że jeden z utworów, który nagraliśmy
na demie, zatytułowany "All This Time"
mógł być przebojem, nawet dzisiaj. To naprawdę
lipa, że wiele wspaniałych talentów jest pomijanych,
tylko dlatego, że nie wkomponowują
się w nowy nurt. Parę zespołów, które już zajęły
swoją pozycję i które pozostały wierne swoim
przekonaniom, wydały swoje najlepsze dzieła,
które trafiły do głuchej widowni. Czymś, czego
nie mogę pojąć, jest to dlaczego Metal Church
jest pomijane przy opisie sceny Seattle, lub czemu
są pomijane takie zespoły jak Forced Entry,
Sanctuary, The Accused czy nawet wczesne
Queensryche. Jak dla mnie, te zespoły miały
równie interesujące brzmienie i wkład w muzykę
ciężką. Tak więc zeszliśmy na ubocze i graliśmy
w klubach przez miesiące, jako Spellbinder
wykonując covery. Teraz jest to całkiem zabawne,
ponieważ mówiąc to przypominam sobie
jak widziałem ich w filmie dokumentalnym
"The Decline of Western Civilization Pt. II".
Pandemonium rozpadło się w późnych latach
'80 bądź we wczesnych '90. Sue's Idol powstał
około 15 - 20 lat potem. Czy możesz opowiedzieć
więcej o tym czasie w Twoim życiu?
Tak więc, opuściłem Pandemonium w '94 i grałem
koncerty z paroma innymi zespołami w
Seattle zaś Pandemonium jeszcze działało
przez jakiś czas, aczkolwiek nie wiem dokładnie
kiedy się rozeszli. Skończyłem w zespole złożonym
z paru kolesi którzy byli w amerykańskim
lotnictwie. Przekonywali mnie do tego abym również
poszedł do lotnictwa, no i się zgodziłem.
Wytłumaczyłem rekruterowi, że chcę być inżynierem
dźwięku, jednak powiedział, że w lotnictwie
nie ma takiej roboty. Nie miał racji, oni
zasadniczo mają inżynierów dźwięków, jednak
ja nie wiedziałem tego wtedy i wybrałem konserwację
elektroniki… skończyłem w Kalifornii,
Anglii, Turcji, Afganistanie, Arabii Saudyjskiej,
Kuwejcie, Rumunii, Iraku i tam jeszcze gdzieś
stacjonowałem w Las Vegas w 2006 roku. Miałem
okazję zagrać na perkusji może trzy razy w
ciągu dziesięciu lat!
20 lat i spałem na kanapie w domu przyjaciela.
Odpowiedziałem na reklamę zespołu z Los Angeles,
goście z Metal Blade poszukiwali perkusisty,
zaś mój znajomy Jeff zawiózł mnie na spotkanie
z Dave Resch'em, które miało miejsce w
jego domu. Dave zapoznał mnie z Eric'iem. Dali
mi kasetę z sześcioma utworami Pandemonium
do nauczenia się i powiedzieli żebym wrócił
za tydzień na próbę. Pracowałem jako dekarz
w tym czasie, tak więc codziennie brałem radio
do pracy i doprowadzałem wszystkich do szaleństwa
puszczając im ciągle te utwory. Powróciłem,
mieliśmy sesję z "Cold Night", "The Will
to Kill", "Snowblind" oraz "Imprisoned by the
Snow" i od razu po tym miałem okazję grać koncert,
tak więc przeniosłem się z nimi parę miesięcy
potem. Ci goście wtajemniczyli mnie bardziej
w biznes muzyczny, o wiele bardziej niż
Foto: Sue’s Idol
Możesz opowiedzieć więcej o Dan'ie Dombovy'm?
Jak rozpoczęła się wasza współpraca?
Dan i ja znamy się już jakiś czas. Chodziliśmy
razem do liceum i fałszowaliśmy do "Seek And
Destroy" na składaku z Rogers/Apollo z rozwalonymi
cymbałkami i 25 watowym wzmacniaczem
Gorilla, kiedy mieliśmy 16 lat! Znaliśmy
również Toby'iego Knappa ze szkoły, co było
dość dziwnym zbiegiem okoliczności, żeby ten
talent muzyki ciężkiej pochodził z 14 tysięcznego
miasta położonego w północnym Wyoming.
Graliśmy każdy w paru zespołach przez parę lat,
zanim Dan i ja wyruszyliśmy do Los Angeles z
naszym zespołem Mystic Rose i próbowaliśmy
szczęścia. Graliśmy w oczywiście w Whiskey,
Gazarri'm, the Roxy, Chex, FM Station i tak
dalej. Nasza salka prób była umieszczona w starej
chłodni, obok torów kolejowych w Venturze.
Dan zasadniczo żył z nami (Pandemonium) w
Seattle przez jakiś czas. Przenosząc się szybko w
2006r., muszę powiedzieć, że skończyło się na
tym, że mieszkaliśmy z kilometr od siebie w Las
Vegas. Spotykaliśmy się na paru próbach i próbowaliśmy
nagrywać utwory na Boss 1600CDR.
Nasze nagrania dały całkiem dobre rezultaty,
jednak przekroczyliśmy możliwości tej 16 ścieżkowej
maszyny. Potem dostałem rozkazy przeniesienia
do Maryland na trzy lata, a następnie
miałem szczęście powrócić do Las Vegas w
2012r., tak więc wtedy utopiłem całą moją forsę
w ProTools, parę mikrofonów, komputer, interfejs
i siedziałem z poradnikiem dotyczącym
106
SUE’S IDOL
nagrywania dźwięku dla początkujących i tak o
to powstało "Hypocrites...".
Jak przebiegały prace nad "Hypocrites and
Mad Prophets"? Kto napisał muzykę?
Dan napisał całą muzykę. Na początku zamierzaliśmy
zdobyć wokalistę do zespołu, ale nie
mogliśmy nikogo znaleźć. Mieliśmy okazję
przesłuchać paru, jednak żaden z nich nie mógł
poświęcić więcej niż tylko jedną, lub dwie godziny
czasu w weekendy i to było dla nas nie do
zaakceptowania. Dan zaprosił do współpracy
Steve Plocica z Apocrypha kiedy mieliśmy tylko
jedno surowe demo, jednak zasadniczo nie
byliśmy na to jeszcze gotowi i Steve poinformował
nas o tym, nie mówiąc bezpośrednio, że materiał
był do dupy, (śmiech)! Wtedy poprosiliśmy
Gigi z Phantom Blue o wizytę i zagranie z
nami paru utworów. Myśleliśmy wtedy, że może
żeński wokal będzie bardziej pasował, jednak
kiedy już usłyszeliśmy rezultaty tego podejścia
uznaliśmy, że nie chcemy iść w tym kierunku,
jednak bardzo miło było posłuchać jej śpiewu.
Wtedy ostatecznie powiedziałem Dan'owi, że
teraz ja podłożę wokale, a potem poszukamy jakiegoś
wokalisty, który zrobi to lepiej. Tak więc
nagraliśmy najpierw "Alone" i wyszło całkiem
dobrze, tak więc zaczęliśmy dalej pracować, a
Dan stał się Panem Producentem i zaczął na
mnie naciskać bardziej i otrzymaliśmy całkiem
dobre wyniki, jednak nie miałem w tym pewności
siebie. Całe te nagrania były bardzo pouczające,
od umiejscowienia mikrofonów, poprzez
gain, miks, mastering, okładkę, poprzez samo
przygotowanie płyty… wszystko zrobiliśmy
sami.
Czy ten album spełnił wasze oczekiwania?
Nie, jedynie zapalił nam ogień pod naszymi dupami,
pokazując, że powinniśmy się postarać
bardziej. Produkcja na "Hypocrites..." nie jest
tak dobra. Nie miałem pojęcia co wtedy robiłem,
spędzałem po cztery godziny na dzień
przez parę miesięcy, miksując to i czytając wszystkie
materiały, które mogłem znaleźć na temat
nagrywania. YouTube nie ma zbyt wielu poradników
jak nagrywać metal w ProTools… wszystko
co tam było to light rock oraz hip-hop. Nie
mogłem uzyskać brzmienia takiego jak występuje
na innych krążkach, niezależnie co robiłem,
jednak teraz wiem co oznacza zwrot "śmieci
na wejściu, śmieci na wyjściu 1 ". To naprawdę
fajne uczucie jest wreszcie mieć własny album,
spełnić swoje marzenie, jednak obaj wiemy, że
mogliśmy to zrobić lepiej.
Co chcieliście powiedzieć grafiką waszego
debiutu?
Ta okładka to był moment przebłysku geniuszu.
Bratanek Dan'a jest nieetatowym fotografem,
ma też syna. Pewnego dnia zrobił zdjęcie
swojego syna chodzącego drogą z zabawkowym
rewolwerem, później to zdjęcie wytatuował sobie
na przedramieniu. Wysłał Dan'owi zdjęcie
tatuażu, a Dan je pokochał. Również pomyślałem,
że jest to wspaniałe i zacząłem poszukiwać
artysty, który skompiluje je z apokaliptyczną
sceną odbywającą się z Waszyngtonie. Znalazłem
Irene Langholm na stronie Deviant Art i
skontaktowałem się z nią, mówiąc czego szukamy.
Stworzyła świetną grafikę, ale była w kolorze,
a my chcieliśmy coś bardziej mrocznego.
Poprosiliśmy ją o konwersję do monochromu i
właśnie ta grafika została użyta na okładce.
Uważam, że zrobiła świetną robotę… Interpretację
tej okładki zostawię dla widza, ponieważ
ona mówi sama za siebie.
Jaka była reakcja sceny metalowej na wasz
debiut?
Reakcja była zaskakująca. Nowy album, bez
reklamy, bez wsparcia, bez dystrybucji, ale jakoś
znalazł się na YouTube i zaczęliśmy wtedy
dostawać maile z Peru i Argentyny, dotyczące
utworu "Parabellum Bonecrusher", który był o
zabójcy siedzącym w samochodzie i oglądającym
dom swojej przyszłej ofiary. Myślał on jak
bardzo zimną krew musi mieć ktoś, by wykonać
takie zlecenie. Z jakiś powodów ten utwór
przykuł sporą uwagę. Nawet pomimo tego, że
produkcja kuleje, same utwory - brzmieniem
melodii - są wyjęte wprost z roku '86. W dużym
basenie z wielkimi produkcjami "Hypocrites..."
się wyróżniło tą odmiennością. Rozmawialiśmy
na temat nagrania tych utworów ponownie,
wiemy obecnie co robimy i będziemy mieli je z
pewnością porządnie zmasterowane, tak więc w
przyszłości na pewno będzie "Hypocrites 2.0".
Możesz powiedzieć więcej o Twojej współpracy
z innymi członkami zespołu? Mam na
myśli Toby'iego Knapp'a, Steve'a Habeck'a
oraz Mitcha DeMatoff'a, którzy dołączyli w
roku 2015?
Jak już wcześniej wspomniałem, dorastałem z
Toby'm w Wyoming. Po ciężkiej pracy nad
"Hypocrites...", Dan nie chciał być przeciążony
tym, że musi napisać wszystkie riffy i solówki,
tak więc poprosił on Toby'iego o pomoc w solówkach
i on dostarczył je na sześć nowych
utworów. Dan gadał z klawiszowcem, który nagrywał
muzykę z Great White na ich wczesnych
albumach i miał się z nim spotkać w Sam
Ash Music, gdzie pracował. Poszedł tam jednego
dnia by z nim pogadać i powiedziano mu,
że on umarł. Byłem wtedy w Anglii. Jakoś Dan
trafił na Mitch'a, bodajże w jednym sklepie, w
którym razem robili zakupy. No i jakoś zaczęli
rozmawiać o nagraniu klawiszy na parę utworów.
Ze Steve'm również dorastaliśmy w Wyoming.
Możesz opowiedzieć więcej na temat solowej
kariery Toby'iego Knapp'a? Czy wpływa ona
na wasz zespół?
Wątpię, że jego inwencja się kiedykolwiek wypali
i jakimś cudem znajduje on czas na tworzenie
kilku projektów na raz. To jest naprawdę
nadzwyczajne, lecz nie, jego kariera solowa w
żaden sposób nie wpływa na Sue's Idol. Toby
działa na pełnych obrotach od roku '92, jak
sadzę, w momencie, w którym podpisał kontrakt
z Shrapnel. Ja i on mamy też inny wspólny
projekt o nazwie Necrytis i niedługo będziemy
wydawać nasz drugi album, który będzie 20
albumem w karierze Toby'iego.
Czy możesz powiedzieć
więcej o toku pracy nad
"Six Sick Senses"?
"Senses" zostały stworzone
praktycznie w całości przez
Skype. Dan i ja mieliśmy
utwór tytułowy i "DMO",
które pozostałe po sesji z
"Hypocrites...", wraz z
kawałkiem "Kill or be Killed".
Reszta została kompletnie
napisana przez Skype. Nie
wiem jak wiele zespołów pisze
swoje albumy nawet bez grania
utworów razem, jednak
mogę Ci powiedzieć, że jest to
bardzo trudne. Najtrudniejszą
częścią jest ustalenie właściwych
temp, ponieważ nie macie
wtedy możliwości zagrać razem
i znaleźć jednego rytmu. Musieliśmy
wysłać tysiące załączników
w tą i w drugą stronę.
Produkcja była trochę lepsza, bo zastosowaliśmy
naszą wiedzę zdobytą podczas prac nad
"Hypocrites...", zaś za mastering tym razem
wziął się Chris Harris (Zeuss) z Planet Z.
Czy tytuł waszego drugiego albumu "Six Sick
Senses" ma ukryte znaczenie? W pewien sposób
przypomina wymowę numeru bestii. Co
sądzisz na temat szatańskich motywów w
muzyce?
Każda istota na ziemi używa swoich zmysłów,
jednak kiedy dochodzi do tego "szóstego
zmysłu" to okazuje się, że jedynie człowiek jest
w stanie pojąć i przekazać odczucia, które otrzymał
za pomocą tego szóstego zmysłu. Być może
pewne zwierzęta są w stanie poczuć strach,
trzęsienie ziemi czy tam duchy, jednak jesteśmy
jedynymi, którzy potrafią na ten temat pisać,
prowadzić filozoficzne dysputy, co to może być
za uzdolnienia psychiczne lub zdolność jasnowidzenia.
Kiedy mówię "leave this world to
feel, six sick senses proven real" mówię o
skarłowaciałym, bądź "chorym" szóstym zmyśle,
tym którego nie mamy rozwiniętego, aż do
czasu naszej śmierci. Wyobrażam sobie włączenie
go jak latarki, podświetlającej nieznane dla
nas. Uwielbiam motywy satanistyczne w muzyce.
Lubię podwójne znaczenie, podteksty, słowa
z więcej niż jednym znaczeniem. To sprawia,
że interpretacja tekstu staje się interesująca.
Weźmy na przykład jeden z wersów biblijnych,
który mniej więcej brzmi tak: "jasne światło
przybędzie na wschód", lub coś w tym stylu…
co dokładnie to oznacza? Błyskawicę? Meteor?
Słońce? Sądny dzień? Osobę obdarzoną wyjątkowym
umysłem. Jest tak wiele ukrytych
wiadomości wokół nas. Nawet jest parę zagadek
umieszczonych na okładce "...Senses", które
odnoszą się do jednego z utworów.
Co chcesz powiedzieć o obecnej sytuacji po
wydaniu albumu?
Naprawdę ciężko jest nadążać z wszystkimi projektami.
"Hypocrites..." wydaliśmy w roku
2014, "...Senses" w roku 2015, utworzyłem
Necrytis w roku 2016 i a w następnym
wydałem "Countersighns", zaś kolejny album
zostanie wydany najpewniej w późną wiosną
roku 2018. Na początku roku 2018 zacznę pracę
z Toby'm nad albumem sygnowanym nazwą
jednego z jego projektów, Where Evil Follows.
Następnie zajmę się komponowaniem kolejnego
albumu Necrytis, najpewniej to nastąpi późnym
latem roku 2018. Również kolejny album
Sue's Idol będziemy chcieli przygotować, miejmy
nadzieje, że będzie to też w roku
SUE’S IDOL
107
2018, choć być może dopiero zaczniemy go
nagrywać w następnym roku. Będę bardzo zajętą
osobą przez te osiemnaście miesięcy.
Czy "DMO" to akronim dla Dark Matter
Obscura? Nie jestem do końca tego pewien…
Poza tym, czy możecie opowiedzieć więcej o
rzeczach, które zainspirowały wasz
najnowszy album?
Tak, "DMO" jest akronimem dla Dark Matter
Obscura, tajemnej organizacji, która jest przyczynkiem
wielu światowych wydarzeń. Rząd nie
jest pewien czy oni rzeczywiście istnieją, czy
czasem oni sami w sobie nie są rządem… są aż
tak sekretni. Inspiracje? Dorastałem sam, ponieważ
chodziłem do dziesięciu różnych szkół i
nigdy nie miałem okazji połączyć się węzłem
przyjaźni z kimkolwiek, tak więc mój świat był
złożony z wielu pozorów, symulacji oraz z dużej
ilości przeczytanych książek. Moi rodzice
chcieli bym wierzył w to, co chcę wierzyć i religia
nie była mi wmuszana. Mieliśmy książki na
temat astrologii, reinkarnacji i tak dalej. Kiedy
byłem bardzo młody grywaliśmy sobie rodzinnie
także na tablicy ouija. Jeśli gadałeś o duchach
lub czymkolwiek ponadnaturalnym w
moim domu, to zawsze zostałeś przyjęty poważnie:
karty tarota, wykresy urodzinowe i tak
dalej. Myślę, że fascynujące jest to, że społeczność
próbuje wszystko nazwać, oraz przyporządkować
do pewnych kategorii, rzeczy, które
nawet nie zostały potwierdzone, czy rzeczywiście
istnieją. Oceniamy się przez pryzmat wiary,
ufamy komuś kto ma silną wiarę, zaś osoby,
które śmią wątpić często wykluczamy. Wyobraź
sobie ulgę podatkową zależną od tego czy wierzysz,
bądź nie w UFO. Niesamowite. Nakreśliłem
już wiele inspiracji z motywów okultystycznych,
karmicznych, w tym włączając religie.
Jak wiele z twórczości religijnej zostało zduszone…
kim my jesteśmy by decydować jaki tekst
religijny może zostać "tą ksiegą". Zobacz na te
wyłączone gospele. Przeczytaj Księgę Henocha,
i zobaczysz o co mi chodzi. Możesz wmawiać,
że autor był na LSD, ale co, jeśli tak naprawdę
większość z tego jest prawdziwa? Co jeśli anioły
rzeczywiście spółkowały z ludźmi? To miałem
na myśli, kiedy napisałem "Daemon Angelus" na
pierwszy album Necrytis. Co jeśli anioły i demony
toczą między sobą walkę na polach bitewnych?
To miałem na myśli pisząc "Kill or be
Killed". Jednym z moich ulubionych kawałków
jest "Lady Painted Death". Opowiada o starożytnej
wampirzej wiedźmie, która dotarła do
końca swojego życia. Maluje ona swój autoportet.
Wers "draw your last breath" ma tu podwójne
znaczenie, w którym ona coś maluje, albo jest
przedstawiona w momencie swojego zgonu, jak
chwyta ostatni oddech. Świetna dwuznaczność.
Lub wtedy kiedy mówię "raucous, bells of hell",
brzmi podobnie do "rock us, bells of hell", co
było celowe, odnosząc się do treści satanistycznych
w naszej muzyce. Podobnie jest z "Luna
Sees", czy raczej "Lunacies", utworze o psycholach.
Dla "Taste This Evil" uznałem, że
zabawnie będzie skończyć każdy wers z słowem
zawierającym - tion. W bród treści satanistycznych!
Jakie są różnice i podobieństwa pomiędzy
"Hypocrites and Mad Prophets" i "Six Sick
Senses"?
Produkcja jest głównym czynnikiem, który różni
oba albumy. Na "Hypocrites and Mad
Prophets" nie używaliśmy wzmacniaczy gitarowy,
ale panelu analogowego "Ramsa/Panasonic"
stworzonego w 1985r. z tymi niedokładnymi
pokrętłami, nie mieliśmy pojęcia jak ustawić poziom
nagrywania, a na dodatek ja sam zrobiłem
master na debiucie, co było naprawdę kiepskim
pomysłem. Używałem dwóch różnych werbli i
wciąż przemieszczałem mikrofon na "Hypocrites...
". Dan i ja przed nagraniem debiutu
graliśmy utwory na żywo, natomiast "...Senses"
został zrobione za pośrednictwem Skype'a. Nie
używaliśmy mikrofonów napowietrzych do
nagrania perkusji, również nie mieliśmy żadnego
mikrofonu do nagrania ride czy hi-hat'a.
Co do wzmacniaczy, to używaliśmy Marshalli.
Podczas nagrań na "Hypocrites... " używałem
Pearl Prestige Session Select, klonowego zestawu
perkusyjnego z bębnami nastrojonymi
dość nisko, zaś na "...Senses" używałem
zestawu Pearl Reference z nagimi główkami. Na
obu używałem pałek 7A, ponieważ nie grałem
na perkusji przez długi czas i pałki 5B/2B były
trochę dla mnie jak kije bejsbolowe. Jednak nie
możesz używać pałek 7A do metalu. Co ja
wtedy myślałem? Uderzałem w bębny najmocniej
jak umiałem, próbując wydobyć z nich
dźwięk. Obecnie używam własnych pałek, bazowo
to 2Bsy wymodelowane na podstawie
SD1 General z zaokrąglonymi czubkami. Są z
twardego drzewa amerykańskiego orzecha białego
i naprawdę przywołują brzmienie bębnów,
są aż tak ciężkie, jednak trzydziestki-dwójki na
hi-hatach to naprawdę dziwki. Jestem prawie
pewien, że używaliśmy standardowego strojenia
2 , jednak Steve używał pięciostrunowego
basu na "...Senses". To był Warlock bodajże w
standardowym strojeniu na "Hypocrites...".
Wow, tak więc trochę dałeś mi do myślenia, że
powinienem bardziej przykładać uwagę do tego
co robię podczas nagrywania (śmiech!).
Część planów na rok 2018 już zdradziłeś, co
jeszcze będziecie robić?
Tak jak już wcześniej wspomniałem, w ciągu następnych
osiemnastu miesięcy powstanie sporo
nowej muzyki, zarówno pod szyldem Sue's
Idol, jak i pod szyldami Necrytis oraz Where
Evil Follows. Dość zabawne jest to, w jaki sposób
te zespoły są powiązane, tak jak masa europejskich
zespołów, w których następuje dynamiczna
rotacja. Akurat to jest spowodowane
tym, że razem dorastaliśmy. Poza tym, nie zapominajmy
o tym, że Toby gra jeszcze w Affliktor
i w Waxen, jak również pracuje nad swoimi
solowymi albumami.
Co możesz powiedzieć o Crushing Notes Entertainment?
Czy jest to wydawnictwo stworzone
specjalnie na potrzeby Sue's Idol? Czy
wypełnia wszystkie wasze potrzeby?
Dan i ja utworzyliśmy Crushing Notes z
intencją promowania
Sue's Idol tak jak i
innych zespołów. Z
innymi przedsięwzięciami
Dan'a, takimi
jak Crushing Metal
Radio, oraz moim bytowaniem
za morzem
przez trzy lata, połączonym
z pisaniem/
nagrywaniem prowadzenie
tej działalności
zaczęło stawać się naprawdę
zbyt złożone i
zżerało za dużo czasu,
tak więc uznałem że ja
się skupię na nagrywaniu,
zaś Dan na wydawnictwie.
Dan wydał
kompilacje za pośrednictwem
tego wydawnictwa,
pod nazwą "Tyrants
of Armageddon",
składającą się z muzyki
zespołów, które zaczynają
promować swoją muzykę oraz nowych zespołów,
które nie miałyby w innym wypadku szansy
zostać szerzej usłyszane.
Co sądzisz o obecnej scenie w Los Angeles?
Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ
opuściłem Los Angeles w roku '90. Dwadzieścia
siedem lat to naprawdę długi czas,
przez który mogliśmy zaobserwować parę
zmian gatunkowych. Czy wciąż jest praktykowane
"płać-za-występ"? Nienawidziliśmy tego
po prostu, zapłać pięćset dolarów za 40 minut
na scenie. Mam nadzieję, że ta praktyka znikła,
jednak nie mam zbytniego podglądu na żadną z
scen muzycznych. Prawie jak pustelnik.
Co zamierzasz robić w 2018?
Wspomniałem już o tych wszystkich albumach,
które planuje stworzyć i to jest to, co chcę zrobić.
Mówienie, że stworzysz i wydasz album to
jedna rzecz… stworzenie i wydanie go to druga.
To jest naprawdę dużo pracy i wymaga ogromnego
przywiązania do detali, od momentu strojenia
aż do momentu zatwierdzenia grafik i wydrukowanych
tekstów. Gdyby to ode mnie zależało,
to bym tworzył rocznie po dwa albumy
przez najbliższe 10 lat!
Dziękuje za wywiad, czy mógłbyś powiedzieć
parę słów na koniec do waszych fanów?
Nie mam problemu. Naprawdę to doceniam.
Też jesteśmy fanami muzyki i wiemy, że nie ma
nic lepszego, jak zdobycie nowego wydawnictwa
i włączenie go na maksa, przeczytanie tekstów i
tak dalej. Tak więc proszę rzućcie okiem na
następne wydawnictwa Sue's Idol, Necrytis
oraz Where Evil Follows w latach 2018-2019!
Dziękuję wszystkim naszym fanom za korespondencję
i pozytywne wsparcie!
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
1
odnosi się to do tego, że rezultatem błędnych
danych będzie błędny wynik.
2
mniemam że chodzi tu o EADGBE na gitarach
elektrycznych
108
SUE’S IDOL
dodawaliśmy swoje inspiracje, które zdobyliśmy
przez ten cały okres czasu.
Nie jesteśmy tutaj po to, by prawić kazania
Pagandom to kwartet złożony z dwóch gitar, basisty i perkusisty, który
wykonuje muzykę thrash metalową z wpływami nowoczesnego metalu. Jest to
dość stary Szwedzki zespół, który swoje początki miał w końcówce lat 80. A o
reszcie już opowiem wam w tej miniaturce basista i wokalista zespołu, Christian.
HMP: Możesz powiedzieć parę słów wstępu
na temat waszej muzyki?
Christian Jansson: Więc, powiedziałbym, że
thrash jest podstawą naszej muzyki. Gruby, trudny,
czasami prędki, czasami wprost przeciwnie.
Muzyka, która kopie w szczenę.
Co jest waszą główną inspiracją?
Wszystkie rodzaje muzyki ciężkiej od Converge
przez Queensryche i Gojira do Neurosis…
cokolwiek co lubimy, jednak naszą główną inspiracją
musi być Slayer.
Co chcecie przekazać za pośrednictwem waszej
muzyki?
Te rzeczy, które potrzebuję z siebie wywalić,
rzeczy z którymi mam problem. Zawsze pisałem
o relacjach, społeczeństwie, ale większość utworów
na "Hurt as a Shadow" jest osobista i między
innymi dotyczy nadużycia, uzależnienia,
egoizmu, zaufania i innych podobnych. Jednak
nie jesteśmy tutaj po to aby prawić kazania.
Muzycznie chcemy żeby nasza muzyka dawała
energię i pozwalała zapomnieć o świecie.
Możesz nam opowiedzieć o zespole Kung, w
którym graliście chwilę po debiucie?
Tak więc, gdzieś około '95 zaczęliśmy czuć się
trochę ograniczeni w naszym brzmieniu i ogólnym
podejściu w tworzeniu muzyki. Od momentu,
w którym zaczęliśmy pożyczać inspiracje
od zespołów takich jak Monster Magnet,
Kyuss, Faith No More, Pj Harvey i Danzig,
tak więc poczuliśmy potrzebę powiedzieć "adios"
Pagandom i zacząć od nowa pod nową nazwą.
Stworzyliśmy i nagraliśmy parę naprawdę
fajnych utworów, zanim się rozstaliśmy w '96.
Co czułeś, kiedy reaktywowaliście Pagandom?
Do czasu, w którym ludzie stojący za Gothenburg
Sound Festival nie zachcieli żebyśmy
ponownie zagrali na festiwalu we wczesnym
2014r., nie mieliśmy okazji rozmawiać na temat
ponownej reaktywacji zespołu. Jednak powód
był świetny, więc czuliśmy, że to ten moment.
Inspirujecie się troszkę średniowieczem, czyż
nie? Możesz opowiedzieć nam więcej o tym?
Nigdy nie interesowaliśmy się średniowieczem.
Jeśli odnosisz się do nazwy naszego zespołu, to
było to po prostu słowo które, dobrze brzmiało,
przynajmniej tak nam się wydawało gdy mieliśmy
18-19 lat. Zasadniczo, to na początku nazwaliśmy
nasz zespół Pagan, jednak znaleźliśmy
inny zespół z naszego miasta, który miał
już tą nazwę, tak więc po prostu dodaliśmy -
dom.
Teledysk do waszego utworu "Catapults and
Trapdoors" nie robi tak dużego wrażenia w
mojej opinii. Złożony jest tylko z scen kapeli
grających utwór nakręconych w monochromie…
mniemam, że to była kwestia redukcji
kosztów oraz tak bardzo potrzebnej wam
reklamy, czyż nie?
Trudno jest wszystkim dogodzić… ale w sumie
to nas nie obchodzi. Nasze wydawnictwo Gain
zachęciło nas do stworzenia teledysku i to zrobiliśmy.
Wiele osób go polubiło i najważniejsze,
że nam się spodobał. Monochromatyczny, czysty,
gruby. Całkiem dobry jak na zerowy budżet
produkcyjny, jeśli miałbyś się mnie spytać. Na
pewno nie zamierzamy łazić po jakiś żwirowych
Zaczęliście w 1987, mam rację? Możecie powiedzieć
więcej o początkach zespołu?
Ja (basista/wokalista) oraz Martin Carlsson
(gitarzysta) opuściliśmy jeden z zespołów metalowych,
w których byliśmy, ponieważ chcieliśmy
grać cięższy thrash. Znalezienie osób mających
podobny cel zajęła nam z rok, ale kiedy
nam się to udało, to była czysta magia. Byliśmy
wtedy mocno pod wpływem Metalliki, Testament
i Slayer oraz byliśmy ekstremalnie kompletni
i poświęceni tematowi.
Które wasze demo było najlepszym w Twojej
opinii?
Definitywnie "Hear Your Naked Skin Say
Ashes To Ashes" z '90. Te cztery utwory miały
duży wpływ na scenę w Gothenburgu. Lokalny
klasyk.
Pamiętasz swój pierwszy koncert jako Pagandom?
Mógłbyś go nam opisać?
Przyjaciel z zaprzyjaźnionego thrashowego Intoxicate
zapytał się nas, czy nie chcielibyśmy
czasem zagrać na festiwalu thrashowym w mieście
w grudniu '88. Tamta noc była wspaniała.
Graliśmy wraz z Intoxicate, Valcyrie (obecnie
jej członkowie tworzą Fejd i Somewhere Beyond),
Frozen Eyes (Mattias IA Eklund), Grotesque
(Tompa Lindberg). Morbid (post Pelle
Dead) i Nihilist (późny Entombed). Było to nasze
pierwsze spotkanie z death metalem.
Co prasa myślała na temat waszego debiutu?
Mieliśmy całkiem dobre opinie na temat
"Crushtime" ('94) w Niemczech, aczkolwiek
marketing ze strony wydawnictwa był naprawdę
biedny. Nie mieliśmy nawet żadnej dystrybucji
w Szwecji...
Foto: Pagandom
Zważając na fakt, że ja i Martin byliśmy jedynymi
oryginalnymi członkami zespołu, którzy
mogli uczestniczyć, musieliśmy znaleźć sobie
pozostałych członków - i udało się to nam. Perkusista
Sören Fardvik znał Martina, zaś na
próbie poznaliśmy się z Anders'em Björler'em
(ex-At The Gates, ex-The Haunted). Anders
miał zagrać z nami tylko jeden koncert, a już zagrzał
u nas miejsce przez ponad dwa lata.
Jak długo pracowaliście nad waszym najnowszym
albumem?
Nagrywaliśmy wszystko (wyłączywszy perkusję)
sami, tak więc mogliśmy poświęcić dużo
czasu na nagrania. Wydaje mi się, że nagraliśmy
perkusję w maju 2015r, a ostatnią linię wokalną
w pierwszych dniach stycznia 2016r.
Czym się różni wasz najnowszym album, w
porównaniu do debiutu i demówek?
Nasz najnowszy album ma więcej wspólnego z
wczesnymi demami, aczkolwiek używaliśmy naszych
starych utworów jako punktu wyjścia i
polach ze sprzętem by zrobić teledysk.
Co sądzisz o obecnej szwedzkiej scenie metalowej?
Żywa i kopie zady jak zwykle!
Czy będziecie ponownie wydawać wasze dema?
Wątpię, ale nigdy nie wiadomo...
Co zamierzacie robić w 2018 roku?
Zaczynać nagrania na nasz najnowszy album.
Do tej pory napisaliśmy już naprawdę sześć dobrych
utworów, tak więc jesteśmy naprawdę nabuzowani…
i więcej przed nami!
Dziękuje za wywiad, proszę o parę słów na
koniec do waszych fanów.
Dziękuje również! Jeśli jesteś fanem muzyki,
która wchodzi mocno, to naprawdę powinieneś
sprawdzić nasz najnowszy "Hurt as a Shadow".
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
PAGANDOM
109
Czy da się tak z marszu napisać riff?
Na to pytanie, oraz na parę innych możecie znaleźć odpowiedź w tym wywiadzie,
udzielonym przez wokalistę zespołu After Dusk, Paminos'a. Opowie on
krótko o swoich inspiracjach, genezie powstania zespołu, roli religii i mitów w życiu
codziennym oraz zrewiduje mój pogląd na temat stałości i zawartości składu
tego zespołu. Zapraszam do wywiadu.
HMP: Cześć! Co skłoniło was do stworzenia
zespołu? Opowiedz o tym, proszę.
Paminos: To było nieuniknione! Rok w rok, od
dziecka, muzyka metalowa coraz bardziej pochłaniała
mnie oraz mój wolny czas. Wszystkie
oszczędności wydawałem na kupno płyt CD
oraz winyli. Spędziłem wiele godzin śpiewając,
grając na gitarze z moim bratem (Bill'em, gitarzystą
After Dusk) i tworząc plany stworzenia
naszego własnego zespołu. W liceum poznałem
Theodore (klawisze). Zasadniczo to nie wpadłbym
na pomysł, by do mojego zespołu zaangażować
klawiszowca, jednak pamiętam moje myśli,
jak po raz pierwszy zagraliśmy razem. Jedną
z moich myśli było "kurde, ten gość umie grać!!!".
Tak więc graliśmy, i graliśmy i graliśmy jeszcze
więcej, potem zaś założyliśmy After Dusk.
Możesz mi powiedzieć o swoich inspiracjach?
Jaka muzyka, obrazy, filmy bądź gry komputerowe
mają na Ciebie wpływ?
Religia również, jednak niektórzy traktują ją
zbyt poważnie i przestają być otwarci na wiedzę
czy rzeczywistość. W mojej opinii nie potrzebujesz
Boga, aby traktować innych z szacunkiem.
Po prostu nie bądź pierdolonym dupkiem!
Jesteście całkiem ze sobą zżyci, nie dowiedziałem
się o żadnych zmianach w Twoim zespole.
Mógłbyś powiedzieć więcej o tym jak się
dogadujecie w zespole?
Zawsze After Dusk to byłem ja, Theodore i
Bill. Potem od 2013 basista George został zastąpiony
przez Thanasis'a oraz perkusista Constantine
został zastąpiony przez Jima. Współpraca
pomiędzy nami układa się świetnie, zarówno
na scenie jak i poza nią. Poza zespołem
jesteśmy również świetnymi przyjaciółmi, często
wspólnie spędzającymi czas, aczkolwiek jeśli
mamy coś zrobić jako zespół, to jesteśmy poważni.
W większości wypadków, to członkowie
zespołu decydują, co chcą grać i w jaki sposób,
wydany naszym sumptem w limitowanej ilości
kopii. W 2008r. skończyliśmy nasz drugi album,
nazwany "Hybris", który został wydany
na skalę globalną w listopadzie 2009r. W
2012r. nasz trzeci album był gotowy. "The Devil
Got His Soul" został przez fanów określony
"manifestem riffów". W wrześniu 2013r. wydaliśmy
singiel "Gamma Ray Burst". Utwór opowiada
o jakimś fajnym dniu na ziemi, którego
sielanka została przerwana przez kataklizm,
który wydarzył się lata świetlne dalej. I 23 maja
2017r. wydaliśmy nasz najnowszy album, "The
Character of Physical Law".
Dlaczego właściwie mamy dość długą przerwę
pomiędzy waszym powstaniem a waszym
pierwszym demem, "Senses of Dusk"?
W pierwszych latach istnienia naszego zespołu
nie mogliśmy znaleźć żadnego opłacalnego studio,
w którym można by było wyprodukować
demo wystarczającej jakości. Słyszeliśmy demówki,
wyprodukowane przez naszych przyjaciół
w innych zespołach i one wszystkie brzmiały
kiepsko. Wtedy Theodore musiał wstąpić do
wojska, potem ja, potem Bill. Tylko to wyjęło
trzy i pół roku z istnienia zespołu. Lipa straszna,
jednak musisz zrobić to, co jest do zrobienia,
a czas jest względny.
Nie sądzę, że mam jakąś główną inspirację. To
ona odnajduje mnie, kiedy najmniej się jej spodziewam.
Tak zasadniczo to uważam, że nie da
się tak z marszu usiąść i napisać riff, albo stworzyć
tekst - to inspiracja popycha do tego. Lubimy
praktycznie większą część metalowych i
rockowych gatunków, poza tym filmy grozy,
komedie i gry komputerowe. Tak jak powiedziałem,
iskrę inspiracji możesz znaleźć wszędzie,
nawet poprzez zwykłą konwersację.
Jaka jest rola religii i mitologii w naszym życiu?
Lubię czytać na temat mitów obcych kultur
oraz również uwielbiam starożytne greckie mity.
Grają one jakąś rolę w codziennym życiu
ludzi, ponieważ są one zawsze jakimś rodzajem
lekcji, przekazywanym pomiędzy wierszami.
Foto: After Dusk
tak długo jak wszyscy jesteśmy stuprocentowo
zadowoleni z wyniku.
Co sądzicie o kompilacji "Metal Greece Now
Vol.1"? Powinniśmy posłuchać tej kompilacji?
Definitywnie. Jest na niej trzynaście zespołów,
każdy reprezentuje inny styl. Myślę, że będzie
to dla Ciebie interesujący materiał, dla mnie na
pewno nim był!
Czy możesz podsumować wasze albumy od
"Senses of Dusk" do "The Devil Got His
Soul"? Powiedz parę zdań na temat tej drogi,
którą przebyliście od pierwszego dema.
W 2004r. zaczęliśmy pracować nad naszym demo
"Senses of Dusk", które skończyliśmy w
wczesnym 2005r. Nasz pierwszy album, "The
Witch's Pact" zmaterializował się w 2006r. Był
Waszym najnowszym albumem jest "The
Character of Physical Law". Jakbyś opisał ten
album?
Myślę. że jest to nasz najbardziej zróżnicowany
album do chwili obecnej. Muzyka została skomponowana
w tym samym stopniu przeze mnie,
Bill'a i Theodore'a, ale same kompozycje zostały
w równym stopniu zaaranżowane przez każdego
z nas. Uważam, że ma wiele różnych elementów
z całego spektrum ciężkich brzmień,
zaś produkcja jest najlepsza jak do tej pory.
George (Emmanuel) wykonał piekielnie duży
nakład pracy i mogę powiedzieć, że jesteśmy
bardzo zadowoleni z tego albumu.
Jak długo przebiegały prace nad tym albumem?
Możesz opowiedzieć więcej o nich?
Wszystkie utwory zostały skomponowane w
okresie od 2013r. do 2016r. W lipcu 2016r. Jim
nagrał perkusję. Po okresie przerwy spowodowanymi
sprawami technicznymi, Bill nagrał
gitary w październiku, a Thanasis nagrał partie
basu w grudniu. Theodore skończył swoje partie
na organach Hammonda i klawiszach w styczniu
kolejnego roku, zaś moje partie były
ostatnie, nagrałem je w lutym. Na każdy instrument
poświęciliśmy zwykle około czterech dni.
Następnie nasz inżynier dźwięku, George
Emmanuel (również gitarzysta Rotting Christ i
Lucifer's Child) zaczął pracować nad mixem.
Album został ukończony w końcówce kwietnia.
Czy "A Corpse With a Smile" został zainspirowany
jakimś zaistniałym wydarzeniem?
110
AFTER DUSK
Nie. Owszem, znam już wiele przypadków
zgonów dorosłych mężczyzn podczas kopulacji,
aczkolwiek nigdy jeszcze nie słyszałem o uśmiechającym
się trupie. Stworzyłem tą historię.
Aczkolwiek jeśli to się gdzieś wydarzyło naprawdę,
to chętnie chciałbym o tym usłyszeć! Poza
tym zabawnym i dziwnym incydentem, utwór
jest o relacjach towarzyszących temu zajściu.
Wyobraź że sobie siedzisz na pogrzebie i słuchasz
innych ludzi, szepczących do siebie.
Tak więc, wasza muzyka gatunkowo to heavy/
thrash metal z dodatkami death, black i progressive
metal. Czy zamierzacie rozwijać waszą
muzykę w jednym z tych kierunków?
Nigdy nie powiedzieliśmy, że tym razem gramy
to w taki sposób, albo. że idziemy w tym kierunku.
Po prostu piszemy utwory bez żadnych
granic i jeśli one nam się podobają, to umieszczamy
je na albumie. Wszystko co mogę obiecać,
to - to, że kolejny album będzie prawdziwy,
prosto z naszych serc, tak jak nasze pozostałe
nagrania.
Stworzyliście teledysk do "The Character of
Physical Law". Czy to oznacza, że ten utwór
szczególnie wyróżnia się na tle pozostałych
kompozycji z waszego najnowszego albumu?
Nie, myślę, że nie ma żadnego wyróżniającego
się utworu z albumu. Każda kompozycja jest w
swoim rodzaju. Jeśli mielibyśmy tylko możliwość,
to stworzylibyśmy do każdego utworu
teledyski. Stworzyliśmy wideo z tekstem dla
"Pyroclastic flow (Honeydoom)" w tym miesiącu.
Możecie sprawdzić je na Youtube.
Waszą okładką chcieliście trochę podgrzać
atmosferę, czyż nie? Możecie opowiedzieć
więcej o koncepcie grafiki na "The Character
of Physical Law"?
Chcieliśmy czegoś co przyciąga wzrok, jednak
wciąż zachowuje swoje powiązanie z tytułem
krążka. Mieliśmy koncept postaci siedzącej w
jakiejś nadwymiarowej przestrzeni, bawiącej się
fundamentalnymi siłami natury i tworzącej kolejny
wszechświat… wszechświat zostanie zniszczony,
taki jak nasz… Wtedy zauważyliśmy
prace greckiego artysty Othon'a Nikolaidis'a.
Przedyskutowaliśmy z nim ten koncept, a on
nam zaprezentował obecny cover tej płyty.
Foto: After Dusk
Który wasz album miał największy wpływ na
waszą karierę?
Wydaje nam się, że nasz drugi krążek, "Hybris",
ponieważ był on naszym pierwszym wydawnictwem,
które przebiło się poza granice Grecji,
aczkolwiek mam nadzieje, że nasz najnowszy
album będzie miał jeszcze większy wpływ na
naszą karierę. Jest świeży, a my wciąż dostajemy
masę wsparcia od metalowców z całego świata.
Wydaje mi się, że wciąż nie macie wydawcy…
jestem trochę zaciekawiony, dlaczego go nie
macie. Nie mieliście żadnych ciekawych ofert
czy raczej to jest kwestia tego że chcecie promować
muzykę swoim własnym sumptem?
Lub może jeszcze jakaś inna przyczyna za tym
stoi?
Mieliśmy wydawcę na naszym drugim albumie.
Nie mamy nic przeciwko nim. Mieliśmy trochę
propozycji, aczkolwiek uznaliśmy, że nie są one
na tyle dobre. Dlaczego mamy włączać osoby
trzecie, skoro można coś zrobić bez nich, czasami
nawet lepiej. Jeśli dostaniemy ofertę od wydawnictwa,
które będzie miało coś więcej do zaoferowania,
to z pewnością rozważymy daną
propozycję.
Co zamierzacie robić w późnym 2017?
Myślimy nad stworzeniem kolejnego teledysku
z muzyki z tego albumu. Poza tym będziemy
przygotowywać się na parę przyszłych występów.
Obserwujcie nas!
Co lokalna scena myśli na temat tego albumu?
Nie wiem co cała scena myśli. Gadaliśmy trochę
z paroma gośćmi z innych zespołów, audycji
radiowych i zinów i ich wsparcie było naprawdę
pochlebne dla nas. Mówienie więcej o tym byłoby
pluciem sobie we własną brodę, a ja jej nawet
nie mam.
Czy jesteś zainteresowany obecną polityką?
Czy możesz powiedzieć coś więcej o obecnej
sytuacji społecznej w Grecji?
Jestem zainteresowany polityką w pewnym
stopniu. Nie jestem członkiem żadnej partii i
nie ufam 99% polityków. Ich pracą jest kłamstwo
i manipulacja, a z tego co widzę, wykonują
ją całkiem dobrze. Sytuacja społeczna w Grecji
jest odbiciem ogólnej sytuacji w całym świecie
zachodnim. Standard życia coraz większej ilości
ludzi obniża się z przeciętnego na ubogi, zaś
mniejszość przejmuje tą różnicę bogactwa.
Powinno być inaczej: więcej osób jest w środku
tej skali, zaś mniej na jej krawędziach. Powinniśmy
się edukować i rozumieć to, że nasze działania
mają wpływ na innych ludzi.
Dziękuje za wywiad, mógłbyś podzielić się
ostatnimi słowami z fanami?
Chciałbym dać tysiące łapek w górę wszystkim
tym, którzy wciąż kupują płyty CD, nagrania
czy nawet mp3. Dziękuje za przeczytanie tego
wywiadu, wspierajcie podziemie i nie pozwólcie
by skurwysyny sprowadzili was na dno!
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Foto: After Dusk
AFTER DUSK 111
Nie myślimy o straconych szansach
W latach 80. i 90. ubiegłego wieku nie wszyscy mogli odnieść sukces czy
przebić się w rosnącej z każdym rokiem liczbie metalowych kapel. Dlatego różne
wcielenia warszawskiego Holocaust odeszły w niebyt, ale gitarzyści tej grupy, Albert
"Al" Żółtowski i Piotr "Schenker" Konicki, nie odpuścili. Dziewięć lat temu założyli
Hellhaim i po udanej EP "In The Dead Of The Night" zaatakowali właśnie
debiutanckim albumem "Slaves Of Apocalypse". To porywający, klasyczny metal
ze słyszalnymi wpływami mroczniejszego i brutalniejszego grania, tak więc tematów
do rozmowy z obu panami nam nie zabrakło:
HMP: Istniejecie od blisko 10 lat, ale uaktywniliście
się stosunkowo niedawno: najpierw
coraz większa liczba koncertów, później debiutancka
EP "In the Dead Of The Night", teraz
pierwszy album "Slaves Of Apocalypse". Początkowe
lata istnienia Hellhaim to był typowy
dla każdej kapeli okres docierania się składu,
muzycznej ewolucji, etc.?
Al: Tak, to prawda. Ten okres spędziliśmy na
dobieraniu odpowiednich ludzi i określaniu
czym ma być twór, nazwany potem Hellhaim.
Można powiedzieć, że szukaliśmy własnej tożsamości.
Schenker: To był czas tworzenia, bardziej jednak
dotyczy to samego zespołu, niż muzyki.
Chcieliśmy, żeby każdy z członków miał swój
wkład w finalny kształt zespołu. Kiedy już skład
się ustabilizował, a pomysły każdego mogły
znaleźć ujście, muzyka przyszła sama.
Wygląda na to, że w waszym przypadku połączenie
w zespole dwóch generacji sprawdza się
Niedosyt po rozpadzie Alioth/Holocaust miał
wpływ na to, że po odchowaniu dzieci, stabilizacji
zawodowej, etc., uznaliście, że perspektywa
spędzania wieku średniego przed
telewizorem w bamboszach nie jest zbyt kusząca?
Schenker: Cóż, kiedy założyłem rodzinę, osiągnąłem
jakąś stabilizację życiową, nie myślałem,
że jeszcze kiedykolwiek będę miał w ręku gitarę...
Jednak ni stąd, ni zowąd moje demony powróciły
i po 20 latach wróciłem do grania.
Al: Piotrek i ja mieliśmy różne powody, by zakończyć
granie wiele lat temu, fascynacja muzyką
metalową pozostała jednak w nas na zawsze.
Tak jak wspomniałeś, kiedy już wszystko uspokoiło
się na polu rodzinnym i materialnym, to
pragnienie powrotu do naszych "metalowych"
czasów i tamtego środowiska było wciąż żywe,
zwłaszcza, że w momencie zawieszenia aktywności
muzycznej czuliśmy, że nie powiedzieliśmy
jeszcze wszystkiego. Jednak powróciliśmy
- i to, co zostało rozpoczęte 30 lat temu teraz
zostanie dokończone.
Piotrek, nie pomylę się pewnie obstawiając, że
Michał zainteresował się muzyką dzięki tobie.
A jak było z perkusją - grał już, kiedy zakładaliście
Hellhaim, czy też usiadł za zestawem po
raz pierwszy, kiedy okazało się, że brakuje
wam drummera?
Schenker: Odkąd pamiętam słuchałem metalu,
także na muzycznej "emeryturze", siłą rzeczy
więc Michał nasiąkał nim za młodu. A kiedy
Majkel zainteresował się perkusją? Kiedyś robiłem
porządki na strychu i znalazłem tam stary
werbel, talerz, stopę i coś tam jeszcze. Zrobiliśmy
z tego taką improwizowaną perkusję, mocując
części do jego łóżka. Okazało się, że był to
strzał w dziesiątkę, a bramy piekieł zostały
uchylone - Michał robił fenomenalne postępy,
kiedy więc zakładaliśmy Hellhaim jego wybór
na stanowisko garowego był oczywisty.
Wytrwał naprawdę długo, ale po nagraniu
"Slaves Of Apocalypse" musiał odpuścić -
wybór między pracą, małym dzieckiem, a
hobby jest po prostu niemożliwy, kiedy nie da
się pogodzić obu opcji?
Schenker: Crossfire (Michał) był filarem i motorem
zespołu przez długi czas, ale jego serce bije
teraz dla rodziny. Szanujemy jego decyzję,
zwłaszcza, że wynikała też w sporej mierze ze
świadomości potencjału rozwojowego Hellhaim.
idealnie, bo zmian składu mieliście, jak dotąd,
niewiele?
Schenker: Wiesz, nie tak łatwo jest się od nas
wyrwać… Formuła pełnej wolności i wewnętrznej
demokracji jest bardzo kusząca i uzależniająca,
zwłaszcza dla młodych ludzi, którzy w
Hellhaim znajdują zwykle właściwe dla siebie
miejsce.
Al: Stały skład jest jednym z efektów wspomnianych
wcześniej przemyśleń i ustaleń. Mamy
w Hellhaim pewne standardy egzystencji w zespole
i poza nim. Nikt bez poważnej przyczyny
nie opuszcza zespołu. Bycie w Hellhaim ma
wiele zalet i sprawia dużo frajdy, choć warto zaznaczyć,
że niełatwo się tu dostać.
Foto: Hellhaim
Ta swoista równowaga w Hellhaim między
wami weteranami, a młodzieżą to coś na
kształt relacji uczeń-mistrz, tym bardziej, że
macie z Schenkerem znaczący wpływ na
kształtowanie się polskiego metalowego podziemia
lat 80.?
Al: Człowieku, po prostu nie chcemy grać z
wapniakami (śmiech). Starzy wyjadacze często
wpadają w pułapkę własnych, utartych schematów
myślenia i działania, przez co paradoksalnie
zapominają, czym jest istota rock'n'rolla. Od samego
początku odżegnaliśmy się od tworzenia
skansenu stetryczałych dinozaurów rocka - młodzi,
z którymi działamy mają w sobie ten ogień
i siłę, by nakurwiać w Hellhaim, dlatego właśnie
stawiamy na nich. Odpowiadając na twoje
pytanie - czasem mam wrażenie, że to my więcej
uczymy się od nich, niż oni od nas! (śmiech)
Schenker: Wszystko opiera się na równoległych
relacjach. Wygrywają argumenty, a nie
względy personalne - każdy ma u nas równe
prawo głosu. Albert i ja dużo czerpiemy z "młodości"
reszty zespołu i chociaż często dochodzi
między nami do spięć na różnych płaszczyznach,
to zawsze finalnie potrafimy się dogadać,
przez co bilans jest zdecydowanie na plus.
Macie już jednak odpowiedniego następcę
Michała - od razu było założenie, że szukacie
kogoś doświadczonego, dlatego to właśnie Jaro
Kaczmarczyk dopełnił skład zespołu?
Schenker: Dlaczego Jaro? Tak naprawdę błąkał
się po ulicy i nie miał gdzie spać, to go przygarnęliśmy,
a że trochę pogrywa na bębnach, to został.
Dacie mu trochę czasu na opanowanie materiału,
czy też od razu zostanie rzucony na głęboką
wodę koncertowego wiru? (śmiech)
Schenker: Tak, dostał cały tydzień. A jak nie
podoła... cóż, będzie cierpiał.
Al: (śmiech). Spokojnie, nigdy nikogo nie rzucamy
na głęboką wodę. Do koncertów jesteśmy
zawsze maksymalnie przygotowani. Nowym
członkom dajemy więc czas na naukę i czynnie
w tej nauce pomagamy. Poświęcony na to czas
procentuje potem pozytywnie dla wszystkich.
Pytam o to nie bez powodu, bo wasze utwory
są bardzo urozmaicone: niby to tradycyjny
heavy, ale "Decimator" zapewnia też ostrą
death/thrashową jazdę, "Ghosts Of Salem"
atakuje ostrym tempem i blackowymi wokalami,
mamy też symfoniczno-organowe akcenty
("Anneliese (The Exorcist)") - wychodzi na to,
że od 1990 roku nie byliście w letargu, stąd takie
bogactwo tej płyty.
Schenker: Po prostu Al i ja nosimy w sobie historię
30 lat metalu - nie udało nam się przekuć
tego w bogactwo na koncie, więc pozostaje nam
się cieszyć z bogactwa muzycznego zawartości
naszej płyty. (śmiech)
112
HELLHAIM
Al: Każdy z nas preferuje odmienne style w
metalu. Jest to prawdziwy piekielny kocioł, w
którym buzują heavy, speed, power, thrash,
death, black, a nawet szczypta znienawidzonej
przeze mnie progresji. Do tej wybuchowej mieszanki
dochodzi jeszcze różnica wieku, a że panuje
u nas demokracja, to każdy po trochu przemyca
swoje fascynacje. Pozostaje tylko sprawnie
ogarnąć to w sensowną całość - co nie jest łatwe
i często prowadzi do żywiołowych bitew na argumenty.
Najważniejszy jednak jest ostateczny
efekt, co każdy z nas rozumie, szanuje i bierze
pod uwagę.
Ale to tradycyjny heavy gra wam w serduchach
najmocniej: Priest, Maiden, Accept,
Iced Earth i setki innych kapel, bez których trudno
sobie wyobrazić rozwój i dalsze istnienie
tej sceny, wypaliły na was to swoiste piętno?
Schenker: Lubię Maiden, Accept, Manowar,
Dream Evil itd. Zawsze będę przemycał taką
muzę do twórczości Hellhaim, nie rozumiem
tylko współczesnych zespołów które chcą
brzmieć dokładnie tak jak swoi idole. Te zespoły
nie wnoszą niczego nowego, kopiują cudzy
styl. Nie ma nic złego w inspirowaniu się, ale
czasem wydaje mi się, że wydawcy i słuchacze
są bardziej zainteresowani kolejną kopią Iron
Maiden, niż zespołami z własną tożsamością.
Jeżeli chcemy, by metal żył i rozwijał się, musimy
szukać nowych rozwiązań, nawet zerkając z
szacunkiem w przeszłość.
Nie słyszałem Hellhaim z poprzednim wokalistą,
ale wydaje mi się, że bez Mateusza ciężko
byłoby wam grać tak efektownie, bo to bardzo
uniwersalny śpiewak, równie dobry w wysokich
rejestrach, falsecie, jak i podszytym
skrzekiem growlingu?
Al: Mateusz idealnie pasuje do różnorodności
stylowej Hellhaim. Jest bardzo dobrym wokalistą,
ale przede wszystkim fajnym kolegą. Odkąd
go znamy ma w sobie tę potrzebną w muzyce
energię i zapał. Praca z nim inspiruje i daje dużo
satysfakcji.
Nie baliście się, że wraz z jego akcesem do
Divine Weep będziecie mogli go stracić, czy
też od razu było wiadomo, że będzie godzić
śpiewanie w dwóch zespołach?
Al: W Hellhaim nie ma zakazu udziału w innych
projektach. Basista Omel tworzy swój
black metalowy Vanderer od wielu lat i nie mamy
z tym problemu. Divine Weep to dobry zespół,
a jeżeli Matt znalazł tam możliwość rozwoju
i zdobycia nowych doświadczeń, to jego
decyzja i szanujemy to. Jako Hellhaim zawsze
będziemy go wspierać.
Na obecnym etapie będzie to pewnie możliwe,
ale w sytuacji nabrania rozpędu przez jedną z
kapel, gdy nakładające się na siebie terminy
trudno będzie pogodzić, że nie wspomnę już o
sytuacji, gdy oba zespoły rozwiną skrzydła -
wtedy będzie wchodzić w grę już tylko klonowanie,
albo inny hologram? (śmiech)
Schenker: Divine Weep jest naprawdę OK! W
razie ewentualnych problemów z nakładaniem
terminów, cóż... będziemy chyba musieli ich
otruć! (śmiech)
Al: Hellhaim nie jest zespołem, który dużo
koncertuje - a przynajmniej do tej pory tak było.
Myślę, że zgranie terminów koncertów dwóch
zespołów w tej sytuacji nie jest jakoś szczególnie
trudne. Nie myślimy o tym.
Tupac, Michael Jackson, Ronnie James Dio,
teraz słyszę, że nawet Frank Zappa będzie
znowu koncertować - trochę to dziwna sytuacja,
ale biznes jest biznes i kasa musi się
zgadzać?
Al: Lubię horrory i filmy o zombie, ale takie
koncerty to nie moja bajka.
Schenker: Te hologramy to ogólnie żenada,
której nie ogarniam... Muszę pamiętać, żeby zapisać
w testamencie, by nikt przypadkiem takiego
gówna nie zrobił nigdy z moim udziałem. Jak
to śpiewał kiedyś pewien mądry człowiek:
"Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym".
Czyli wasze koncerty to zupełnie inna bajka,
100 % metalu w metalu, a po premierze płyty
będzie ich pewnie jeszcze więcej?
Schenker: Popełnimy parę sztuk, ale ze względów
finansowo-logistycznych nie możemy być
wszędzie. Jednak oczywiście będziemy grali jeśli
będzie taka potrzeba - słuchaczy albo nasza!
Al: Zdecydowanie nasze koncerty rządzą się
swoimi prawami - stawiamy na energetyczne
numery i zajmujący show. Ilość sztuk wyniknie
jednak pewnie z naszych mocy przerobowych i
potrzeb słuchaczy. Staramy się twardo stąpać
Foto: Hellhaim
po ziemi i zdajemy sobie sprawę, że dla zespołu
o praktycznie szerzej nieznanym dorobku rozdmuchane
trasy po całym kraju mogą przynieść
więcej rozczarowań, niż korzyści. Kiedy więc
jeszcze jacyś geniusze wpadną na pomysł trasy
"100 koncertów w 100 dni", to raczej nie będziemy
to my.
Ale Over The Under dają radę, w chwili opracowywania
tego wywiadu mają już za sobą
połowę tej trasy, tak więc wszystko jest możliwe
(śmiech). Sami jesteście sobie sterem,
okrętem, impresariatem i wydawcą - z jednej
strony to bardzo wygodna sytuacja, z drugiej
jednak generująca różne utrudnienia, wobec
których musicie opierać się na przyjacielskich
relacjach - ot, chociażby wasza płyta dotarła
do mnie za pośrednictwem Pawła, menadżera
Divine Weep?
Al: Bardzo dziękujemy Atrejowi za wsparcie i
pomoc przy promocji "Slaves", doceniamy to.
Tak jak napisałeś, zajmujemy się wszystkim we
własnym zakresie. Na razie ogarniamy większość
tematów, ale być może trzeba będzie komuś
wreszcie powierzyć stanowisko managera,
który by pchnął sprawy na szersze wody. Zobaczymy
co czas przyniesie, na razie robimy swoje.
Wspólne koncerty Hellhaim i Divine Weep
byłyby pewnie sporą atrakcją dla fanów, ale
najpierw pewnie trzeba by było skonsultować
się ze strunami głosowymi Mateusza, bo te,
skromnie licząc, dwie godziny na scenie to jednak
nieliche obciążenie?
Schenker: Jak się nie upije, to z pewnością da
radę. (śmiech)
Al: Divine Weep to bardzo dobry zespół, a my
lubimy grać w dobrym towarzystwie. Jednak to
Matt zdecyduje, na razie temat jest otwarty.
Możliwe więc, że pokusicie się kiedyś o kilka
koncertów w takim zestawie, przedzielonym
jakąś inną kapelą, tak dla większego oddechu?
Al: Jest to możliwe.
Najbliższe miesiące będą dla was decydujące
o tyle, że jeśli teraz nie zdołacie wypromować
swej kapeli lepiej, to taka okazja może się już
nie powtórzyć - mobilizujecie się jakoś bardziej
w związku z tym, czy też wychodzicie z założenia,
że co ma być, to będzie?
Schenker: Nie mamy większych oczekiwań, ani
rozpisanego biznesplanu. Grunt to dobra zabawa,
a my zaakceptujemy wszystko co przywieje
nam wiatr przeznaczenia. Jednak szykujemy parę
niespodzianek, więc bądźcie czujni!
Al: Zagramy parę koncertów, umożliwiając fanom
bezpośredni kontakt z naszą muzyką i dostęp
do naszego merchu. Nie mamy jednak parcia
na sukces. Nie myślimy o straconych szansach.
Gramy swoje, więc do zobaczenia na koncertach!
Wojciech Chamryk
Zdjęcia: Radosław Kondeja
HELLHAIM 113
Tekst wszedł mi bardzo szybko. Zdecydowanie
można więc powiedzieć o efekcie "open mind".
HMP: Opowiedzcie o początkach zespołu,
kiedy…. A nie, nie, to nie to pytanie. Słucham
Waszej najnowszej płyty i odnoszę wrażenie,
że jest zróżnicowana stylistycznie, od agresywnych
niemal thrashowych numerów jak "Zaraza"
po progresywnawe "Eternal Rest". Czujecie
się swobodnie w wielu estetykach, nie
możecie zdecydować się na jedną a może każdy
z Was wnosi coś od siebie? Skąd chęć na
rozpiętość stylową?
Maciej "Maxx" Koczorowski: Owszem u nas
panuje demokracja, ale za to premier stawia
kropkę nad "I" (śmiech). Każdy z nas coś wnosi
do zespołu, Bartek najczęściej piwo do busa, ja
Niespełnieni (na szczęście!)
Chainsaw wydał właśnie siódmą płytę i wcale nie zamierza spocząć na
laurach. Z jednej strony chłopaki czują, że mogą zrobić jeszcze więcej oraz
wyciągają wnioski z tego, co poszło nie tak w przeszłości, z drugiej strony wrzucili
na luz i jak sami mówią - nie muszą nikomu niczego udowadniać. Na pytania
o obecna kondycje kapele odpowiadał wokalista, Maxx.
"Zaraza" wydaje się mieć wręcz ateistyczną
wymowę. To mocne wejście do świata zatytułowanego
"ostatnia krucjata". Skąd pomysł na
takie zderzenie?
Autorem tekstów, poza "Czarnymi Chmurami"
jest Błażej Grygiel i o to trzeba by jego zapytać.
Generalnie zajawką do napisania tego konceptu
była "7 Pieczęć" Bergmana.
Najbardziej korespondującym utworem do
tytułu płyty wydaje się być "Cross in Our
Shields". To on zainspirował tytuł płyty czy
na odwrót?
Jak dobrze pamiętam, to było to bodajże piąty
utwór w kolejności komponowania. Powstał,
kiedy jeszcze nie było zamysłu na koncept i nie
było gotowych tekstów. Najpierw powstały
utwory, potem zrobiłem linie wokalne i do tych
linii Błażej popełnił liryki.
W tym kawałku pojawia się świetna solówka
Mówiles, że autorem tekstów poza "Czarnymi
Chmurami" jest Błażej Grygiel. Dostał
zlecenie na napisanie tekstów o właśnie takiej
tematyce, czy teksty były raczej efektem
wspólnej burzy mózgów?
Tak. Wspomniane "Czarne Chmury" powstały
jako pierwszy tekst i w ogóle utwór natomiast
później było dłuuuugo nic. Nie wiedzieliśmy,
czy kontynuować po polsku, czy po angielsku.
Tutaj zdania były mocno podzielone z przewagą
na język ojczysty, ale jak padła tematyka
konceptu to stwierdziłem z Błażejem, że lepiej
"wejdą" po angielsku. "Zaraza", która jest wyjątkiem,
też posiada swój angielski tekst. Kto
wie, może kiedyś go nagram?
Teksty angielskie po prostu lepiej brzmią i łatwiej
zmieścić więcej treści w jednej frazie? A
może coś się w Waszej koncepcji zmienia, bo
na ostatniej płycie znalazły się "aż" dwa utwory
w ojczystym języku?
Tak jak wspomniałem wcześniej, długo się licytowaliśmy,
w jakim języku nagrać płytę. Jako że
to ja śpiewam, to stwierdziłem, że obieram drogę
"wygodną", czyli teksty, które będą dobrze się
komponować z utworami i będą dobrze współbrzmieć
z muzyką. Angielski bądź co bądź jest
bardziej "melodyjnym" językiem, choć z drugiej
strony "Zarazę" wbiłem w studio niemal na "setkę"
bez poprawek. Bardziej stawiałem na energię
i emocje aniżeli na to, żeby to było "ładne".
smród gaszonego fajka... a tak na poważnie to
powiem Ci, że utwory powstawały przez cztery
lata. Na początku był zryw i pod koniec, kiedy
już wiedzieliśmy, kiedy wchodzimy do studia.
Nie jest tajemnicą, że nasz pałker i gitarzysta od
kilkunastu lat łoją w progresywnym zespole Luminous
Flesh Giants, a ja z drugim Arkiem
zazwyczaj "prostujemy" ich pomysły, kiedy się
zapędzą. Tak więc nie tyle chęci to szczerość
przekazu i wspólny mianownik tego, czym się
inspirujemy.
Foto: Monika Cichoszewska
posiadająca niemal momenty w stylu solówki
w Bathory. To wynik precyzyjnego komponowania
czy improwizacja na sesji nagraniowej?
Nie było przypadku. Arek Rygielski przygotował
to od A do Z. Wiedział, co chce zagrać,
przestawił nam na demówce i potem tylko wbił
ślady w studio.
Zostając w okołoblackowym temacie. W
utworze "Czarne Chmury" zamieściliście obszerny
fragment mocno inspirowany tym gatunkiem
metalu. To podkreślenie tematyki
utworu, gra ze słuchaczem, ekspresja "open
mind"?
To chyba pierwszy numer, który powstał na tę
płytę a fragment, o którym wspominasz to efekt
improwizacji i jam session, wziął udział Sebastian,
Arek Kaczmarek i ja. Nagraliśmy to,
przedstawiliśmy chłopakom i tak już zostało.
A propos estetyki. Okładka do nowej płyty to
już druga taka wysmakowana, artystyczna
okładka w Waszej działalności. Kto jest jej
autorem i dlaczego zdecydowaliście się na taką
wręcz "doom metalową" estetykę?
Czy ja wiem czy doom metalowa? Mi osobiście
się nie kojarzy. Autorem grafiki na froncie jest
Vladimir Gradobyk z - ukraiński artysta, natomiast
całość okładki skomponował nasz gitarzysta
Arek Rygielski.
"The Last Crusade" to Wasza siódma płyta.
Czujecie się spełnieni muzycznie w tym miejscu,
do którego dotarliście? Myślicie czasem
"moglibyśmy przyciągać większą publikę" albo
"moglibyśmy dostawać propozycje grania za
granicą" czy ten etap macie już za sobą?
Zdecydowanie ten etap mamy już za sobą. Nie
mamy ciśnienia na zachód, nie musimy niczego
nikomu udowadniać. Możemy robić, co nam się
podoba, dzięki czemu myślę, jest to szczere i
uczciwe. Oczywiście, że chcielibyśmy mieć większą
publikę na koncertach - chyba każdy wykonawca
lubi jak ma dla kogo grać, jak powstaje
interakcja z publicznością. Czy jesteśmy spełnieni?
Myślę, że nie. Gdybyśmy poczuli ten
stan, to być może nie gralibyśmy już ani nie nagrywali
kolejnych płyt. Zawsze do czegoś się
dąży, zawsze coś nowego odkrywamy i to nas
mega jara. Nigdy nie zrobiliśmy dwóch takich
samych płyt. Nie jesteśmy Motörhead
(śmiech). Jestem pewien też, że jeśli jeszcze coś
kiedyś nagramy, to płyta będzie inna od "The
Last Crusade", ale nadal będzie słychać w tym
Chainsaw!
Doszliście zatem do pewnego pułapu, macie
grono wiernych słuchaczy i koncertowych odbiorców.
Wierzycie, że uda Wam się przebić
ten pułap jeszcze wyżej?
To chyba istota grania. Wiara równa się chęci i
zapał. Wiadomo, czasami jest tego mniej czasami
więcej, ale miło na każdym koncercie
zobaczyć nowe twarze, jak i starych znajomych,
którzy niekiedy przemierzają spore odległości,
114
CHAINSAW
by nas usłyszeć albo są i tacy, którzy do nas
"wracają" po latach. W rozmowach po koncercie
jest ogromne zdziwienie, że po płycie "The
Journey Into The Heart Of Darkness" nagraliśmy
jeszcze po drodze "A Sin Act", "Evilution"
"Acoustic Strings Quartet", koncertowe DVD
czy "War of Words". Zastanawiamy się wtedy,
co zrobiliśmy źle, że przez pewien okres było o
nas cicho. Dobrze jednak, że wozimy ze sobą te
wydawnictwa, bo widzimy, że jest spore zapotrzebowanie.
Do promocji płyty wykonaliście bardzo ciekawą
sesję zdjęciową. Jest ona oparta na tradycyjnej,
dagerotypowej fotografii? Skąd taki
oryginalny pomysł?
Akurat w naszym zespole oprócz mnie jest jeszcze
dwóch fotografów, więc pomysłów było
sporo. Tutaj też się licytowaliśmy na pomysły.
Ja organizuję różnego rodzaju plenery fotograficzne,
na których poznaje się mnóstwo fotografów
z całej Polski. Zarówno tych cyfrowych, jak
i fanów fotografii tradycyjnej. W taki też sposób
poznaliśmy autorkę tej sesji, wrocławiankę Monikę
Cichoszewską. Polecam zajrzenie na jej
oficjalną stronę - robi kawał znakomitej sztuki!
Pewnego lipcowego popołudnia przyjechała do
nas i zrobiliśmy tę sesję. Mnie zależało na
czymś oryginalnym, innym niż mieliśmy do tej
pory lub tym, co prezentują inne zespoły.
Chciałem, żeby zarówno płyta, jak i sesja zdjęciowa
były bardzo sauté. Bez retuszu ryjów w
photoshopie, jak i bez znacznych korekt nagrań
w studio. Myślę, że się udało.
Jesteście po pierwszej części trasy z Exlibris.
Połączenie jednych z najbardziej znanych
heavymetalowych zespołów zbliżonych wiekiem
i poziomem popularności moim zdaniem
było strzałem w dziesiątkę. Jakbyście podsumowali
tę część trasy?
Jesteśmy zadowoleni z trasy, choć nie uniknęliśmy
kilku błędów. Trasa powinna się nazywać
Sinusoida Tour (śmiech). Były miasta gdzie było
mega kiepsko z frekwencją i były zajebiste.
Nie mamy pojęcia, od czego to zależy...
Który z lokalnych suportów zrobił na Was
największe wrażenie?
Na temat supportów trudno się wypowiedzieć.
Każdy z zespołów zaprezentował się fajnie i solidnie.
W każdym z miast były to zespoły prezentujące
wysoki poziom wykonawczy i wcale
nie był to tylko heavy metal!
Katarzyna "Strati" Mikosz
CHAINSAW 115
"Metal jest dla mnie poważną rzeczą. To moje życie.
Żyję i oddycham nim cały czas"
Satan Worship to dość egzotyczny skład personalny. Dwóch jego członków
pochodzi z Brazylii,co na pewno w jakimś stopniu ma wpływ na postrzeganie
muzyki. O sprawy związane z zespołem, nową płytę i kilka innych rzeczy, miałem
przyjemność zapytać wokalistę, basistę o ksywce Leatherface. Poniżej zapis tej rozmowy.
HMP: Witam serdecznie. Właśnie dochodzę
do siebie,po kolejnym odsłuchu "I'm the Devil".
Wasz album zaczyna się tak przepięknie,
ten chór.... wypełzające z ciemności gitary,
przecięte błyskawicą i gitarowy atak. Wychowałem
się w latach 80, i uwielbiam takie płyty.
Leatherface: Dzięki bracie, miło, że polubiłeś
nasz hałas.
Tak z ciekawości, słuchacie Mercyful Fate,
starego Venom, Celtic Frost czy, Possessed?
Czy te zespoły was w jakiś sposób inspirują?
Tak, oczywiście. Venom, Carnivore, Danzig,
Black Sabbath, Von, NME, GG Allin z Murder
Junkies, Motorhead, Celtic Frost, Mercyful
Fate, Vulcano, Sarcófago i wielu innych.
Wszystko w tych zespołach, od muzyki, poprzez
teksty i postawę muzyków, jest inspirujące.
Przeczytałem, że materiał był nagrywany
pomiędzy 2014 a 2016 rokiem. Dlaczego tak
długo? I dlaczego "I'm the Devil" wychodzi dopiero
teraz? Czy miało to związek z brakiem
czasu spowodowanym graniem, w waszych
macierzystych zespołach (Leatherface i Max
the Necromancer są członkami brazylijskiego
Sodomizera, Marc Reign, niemieckiego Morgoth)?
Gdy w roku 2014 przeprowadzałem się do Niemiec,
miałem ślady perkusji, część gitar i basów,
nagrane w AM Studio, w Rio De Janeiro, moim
rodzinnym mieście. W 2016 potrzebowałem jeszcze
kilku miesięcy, aby skończyć nagrania
(dla Sodomizer i Satan Worship), zobaczyć moją
rodzinę i przyjaciół. Więc pojechałem do Brazylii
aby skończyć tam nagrywanie gitar i wokali.
W 2015 zagraliśmy w Londynie z Sodomizer,
z Maxem Nekromancerem na gitarze. Poprosiłem
go, aby dołączył na stałe do Sodomizer
i Satan Worship. W tym samym roku zagraliśmy
pierwszy koncert Satan Worship w
Berlinie, w klubie K-17 (Halloween). Na tym
koncercie zobaczył nas Marc Reign (Morgoth,
ex-Destruction), a po występie podszedł i powiedział,
że jeśli potrzebujemy perkusisty, to
chciałby z nami grać. Ostatecznie dołączył do
nas, po naszym powrocie z Brazylii do Berlina,
we wrześniu 2016 roku. Wracając do pytania o
"I'm the Devil". Kiedy przyjechałem do Niemiec,
wszystko się sporo opóźniło. W międzyczasie
zagrałem dwie trasy z Sodomizerem
(2014 i 2015). W tym samym czasie pracowałem
również nad mixem i sfinalizowaniem
czwartego albumu Sodomizer "Confissioni Di
Un Cannibale". Nie jestem za bogaty, więc pewne
posunięcia muszę planować z rozwagą i
spokojem. Staram się jak najlepiej, gdy nagrywam,
miksuję i tak dalej.
Jak doszło do waszego spotkania i skąd idea
założenia Satan Worship? Czy jest szansa,
aby Satan Worship zaistniał jako pełnoprawny
band, a nie był projektem pobocznym, z
czasem zapomnianym i zaniedbywanym?
Satan Worship powstał ponieważ miałem
ochotę na stworzenie zespołu naznaczonego
moimi inspiracjami, ale grającego prosto, bez
tylu solówek i podwójnej gitary. Z tekstami o
seryjnych mordercach, satanizmie, nekromancji,
zbrodniach, itp. ... Oba zespoły (Sodomizer
i Satan Worship) są dla mnie ważne i są prawdziwymi
zespołami, a nie projektem weekendowym.
Metal jest dla mnie poważną rzeczą. To
jest moje życie, żyję i oddycham nim cały czas.
Płyta brzmi dość archaicznie w czasach dopieszczania
każdej produkcji i sterylizacji
brzmienia. Mi się to bardzo podoba, ten naturalny,
przybrudzony sound. Nie korciło was,
żeby brzmieć nowocześniej i czyściej? Bardziej
przystępnie? Wytwórnia nie naciskała?
Cóż, nie interesują mnie sztuczne, słabe produkcje,
którymi wytwórnie zarzygują ludzi. My
gramy satanic metal. Mówimy o satanizmie, nekromancji,
seryjnych zabójcach i innych złych
rzeczach, które na nas wpływają, o których mówiłem
wcześniej w pierwszym pytaniu. To głupie
grać black, thrash, speed metal i łasić się do
mediów, mainstreamu. Pieniądze, radio, programy
telewizyjne i hipsterzy bez mózgów. Cóż,
Iron Shield Records (wydawca "I'm the Devil")
jest po drugiej stronie barykady. Odcina się od
tego, tak jak my. A każdy metalhead, który lubi
prawdziwy, dobry metal, jest po naszej stronie.
To nas określa. Możesz negocjować z terrorystą,
ale nie z nami. U2 chce ocalić tę planetę, a my
chcemy zniszczyć świat!!!
Foto: Satan Worship
Czy nagrywanie płyt ma jeszcze jakiś sens w
dzisiejszych czasach? Sam staram się kupować
albumy na fizycznych nośnikach, nie ukrywam
jednak, że sporo muzyki poznaję w wersji
plików. I nie chodzi tu o jakieś piratowanie...
Po prostu muzyki jest obecnie tak dużo, że nikt
nie jest w stanie kupować wszystkich świetnych
płyt, które się ukazują.
Dobre pytanie. Myślę, że tak. Nadal kupuję tony
winyli i kaset, na ile to możliwe w tym pieprzonym
biznesie. Pozytywne jest to, że duże
wytwórnie straciły mnóstwo kasy, i teraz wszystko
jest bardziej równe. Dzisiaj każdy może nagrywać
i wydawać w małej, niezależnej wytwórni,
czy umieścić materiał w internetcie bezpłatnie,
lub pobierać drobne opłaty za ściągane
kawałki i itp... Myślę, że fetyszyści i tak zawsze
116
SATAN WORSHIP
będą woleli dostać prawdziwe płyty. Ponieważ
dzięki tym artefaktom, masz bardziej rzeczywisty
kontakt z artystami, muzykami itp.
Uwielbiam płyty CD i taśmy, kocham winyle i
wierzę, że takie rzeczy nigdy nie umrą. Nigdy
ich nie sprzedam jak zdarzało mi się w przeszłości,
one nigdy nie znikną.
Wasza muzyka nie jest dla każdego... i raczej
nie będzie puszczana w oficjalnych mediach.
Czy nonkonformizm jest częścią waszej postawy
życiowej?
Ufam, że jeśli jesteś oddany sztuce, musisz podążać
za swoim instynktem i robić to, co kochasz,
co sprawia, że jesteś szczęśliwy. Naprawdę
nie obchodzą mnie wielkie media i wielkie
wytwórnie. Ludzie, którzy tam pracują są, zaprzedani
pieniądzom. Robię tego rodzaju muzykę,
bo ją kocham, a nie dla pieniędzy lub sławy.
Chcę nagrać jeszcze wiele albumów, zanim
umrę i rozpowszechniać je jak zarazę.
Czy nie obawiacie się, że poruszanie kontrowersyjnych
tematów przysporzy wam wrogów?
Dlaczego akurat Charles Manson i Paul John
Knowles? Czy zło was inspiruje?
Dla mnie prawdziwa sztuka powinna wywoływać
określone emocje, jak złość, strach, obrzydzenie
i tak dalej... Musisz prowokować, jeśli
chcesz te reakcje wywoływać. Myślę, że tworzymy
coś równoległego do szokujących filmów,
typu "Nieodwracalne", "Teksańska masakra
piłą łańcuchową", "Ostatni dom po lewej",
"Szczęki"... Jest to dosłowny gwałt na duszy i
emocjach, kiedy robisz coś drastycznego i prowokującego.
Tak, jak te filmy, czy nasza twórczość.
Nie, nie boję się robić sobie wrogów. Jeśli
komuś nie pasują nasze teksty, czy muzyka, nie
musi nas słuchać. Wolny wybór. Jak chcą protestować
lub bojkotować, lepiej dla nas. To darmowa
reklama i promocja. Paul John Knowles
był seryjnym mordercą casanovą, miał intensywne,
burzliwe życie i tak też umarł. Charles
Manson, naprawdę go lubię i sądzę, że jest niesamowitym
człowiekiem. Tak, popełnił mordy,
ale pamiętaj, że wychował się w szalonym kraju
i systemie, jakim jest USA. Stworzył alternatywną
społeczność z niczego, bez pieniędzy. Tylko
na charyzmie, filozofii i idei. Negował wszelkie
normy społeczne i rodzinę, za to przygarniał
do siebie wyrzutków. Oczywiście, nigdy nie pochwalę
jego zbrodni, ale mogę go zrozumieć.
Wielu muzyków metalowych, pytanych o satanizm
udaje, że nie wie o co chodzi. Jedni się
odżegnują, inni mówią, że to tylko image, kreacja
sceniczna, marketing. King Diamond za
to jest członkiem oficjalnego kościoła Szatana.
Co o tym myślicie?
Cóż, to są dwie różne strony. Z jednej, mamy
naprawdę poważne zespoły (których przynajmniej
jeden, lub dwóch członków jest zaangażowanych
w pewien rodzaj magicznego ruchu lub
filozofii) oraz zespoły, które po prostu używają
tego w tekstach, ale nie traktują tego serio. Co
możemy zaobserwować od dłuższego czasu. Natomiast
King Diamond to świetny człowiek,
wokalista i muzyk, bardzo go szanuję. Nie
wiem, dlaczego część zespołów używa satanizmu,
jako swojego rodzaju marketingu. Nie potrafię
zrozumieć, dlaczego ktoś grając rock, metal,
black metal, oczekuje sławy i bogactwa, mówiąc
o Szatanie i piekle... To jest dla mnie bardzo
dziwne.
W Polsce ostatnio do głosu dochodzą tzw.
obrońcy moralności... Katolicy, którzy próbują
narzucić wszystkim swój światopogląd. Jak do
tej pory, udało im się odwołać kilka koncertów
(m.in. Behemoth w Poznaniu). Bardzo modny
stał się paragraf o "obrazie uczuć religijnych".
Czy wy też macie problemy z takim gównem?
W końcu deklarujecie dość niepopularne poglądy,
a Brazylia to katolicki kraj. W Niemczech
jest chyba łatwiej?
To bardzo smutne człowieku. Żyjemy w 21 wieku,
a nadal wokół nas są ludzie wciąż żyjący w
ciemnych wiekach, lub gorzej... jak w czasach jaskiniowców.
Myślę, że chyba przede wszystkim
to najbardziej popularne zespoły lub artyści są
celami ataków tego rodzaju "ruchów umysłowych"
(czy chrześcijańskich, czy muzułmańskich
itp.). Na szczęście to bardzo silna muzyka
i nie powstrzymują nas. Tak, w Brazylii, kiedy
byłem młodszy, próbowano mi robić pranie mózgu.
Starali się, ale to było naprawdę żałosne.
Mogę się tylko z tego śmiać, tak jak i z każdej w
Foto: Satan Worship
sumie religii. Oczywiście, w Niemczech jest niby
więcej swobody. Tyle, że oprócz chrześcijaństwa,
jest tutaj również islam (gorszy moim zdaniem
niż chrześcijaństwo).
Czy utwór "Zodiac Overkill" jest jakimś rodzajem
muzycznego hołdu dla Lemmyego?
Motorhead ma ogromny wpływ na mnie, możesz
to usłyszeć w kawałkach takich, jak "Under
Sign Of The Reaper" i oczywiście "Zodiac Overkill".
Lemmy to bóg, a każdy na Ziemi, kocha
Motorhead!!!
Płonący kościół na odwróconej czaszce z diabłem.
Sam kiedyś rysowałem podobne grafiki,
dlatego ten styl jest mi bliski. Kto jest twórcą,
tej dość specyficznej okładki do "I'm the Devil"?
Adriano Papa, który zrobił również okładkę na
demo ("Poison and Blood"), a wspólnie pracowaliśmy
wcześniej nad projektami dla moich zespołów
Sodomizer i Hellkommander. Ja podsuwałem
pomysły, a szkice wychodziły spod
jego ręki. Jest świetnym artystą, ale teraz współpracujemy
z Magdą Piech, polską artystką, która
mieszka w Berlinie (projektuje również dla
Sodomizer, Age Of Woe). Czasem wystawia
obrazy w Niemczech. Możesz obejrzeć jej prace
na jej stronie. Obecnie pracuje nad projektem
na nasz album.
Czy w związku z wydaniem płyty, zamierzacie
wyruszyć w trasę, promować ją na koncertach?
A jeśli tak, to czy wybieracie się do
Polski? Ja chętnie bym was zobaczył na żywo,
a i pewnie spora rzesza maniaków też.
Na pewno brachu, otrzymujemy coraz więcej
propozycji i chcemy wszędzie tam zagrać. Wierzymy,
że zarówno z Satan Worship i Sodomizer!!!
W przyszłym roku odbędzie się tournee
z Dismenber z Berlina i maniakami z Dogbite!!!
Maniacy, oczekujecie na mega zniszczenie
i hałas w waszych miastach!
Byliście kiedyś w Polsce? Marc zapewne z
Destruction, (miałem przyjemność być na koncercie
w Szczecinie w 2005 roku).
Nigdy nie byłem w twoim kraju, ale będę w
przyszłym roku na pewno, przyjacielu. Dojrzewam
do tego. Słucham mnóstwa black, thrash,
death metalowych zespołów od was i kocham
filmy Andrzeja Żuławskiego. Nie mogę się doczekać,
kiedy u was zagramy. Kiedy spotkam się
z przyjaciółmi, z którymi utrzymywałem wieloletnie
kontakty listowe, mailowe itp. I oczywiście
chętnie wypiję z wami piwo.
Czy chcielibyście coś powiedzieć polskim fanom?
Dziękuję i czekam, żeby zobaczyć się z tobą
oraz wszystkimi maniakami. Wkrótce wejdziemy
do studia, więc spodziewajcie się nowin od
Satan Worship. Nie mogę się doczekać, aby
zagrać w Polsce!!! Wszelkie info o merchu i kontakt
z nami macie na naszym Facebooku... i
"Dzieki"!
Dzięki serdeczne za rozmowę i mam nadzieję
do zobaczenia na koncercie!
Jakub Czarnecki
SATAN WORSHIP 117
Dlaczego akurat Antichrist, i czy mieliście
kiedykolwiek problemy ze względu na nazwę?
Wiecie, u nas ostatnio politycy próbują zakazywać
różnych rzeczy, odwoływać koncerty. Z
tego, co mi wiadomo w Szwecji zawsze było
liberalnie pod tym względem. Czy obecna
tzw. poprawność polityczna nie ogranicza was
jako artystów?
To doskonała nazwa dla zespołu, nieprawdaż?
Nigdy nie mieliśmy problemów związanych z
naszym zespołem. Oczywiście ludzie w internecie
zdają się mieć problem z tym, ale niczego takiego
nie doświadczyliśmy w prawdziwym świecie.
Jeszcze nie graliśmy w Polsce, ale chętnie
tam przyjedziemy. Miejmy nadzieję, że nie dostaniemy
zakazu!
"We wszystkich sklepach, albumy Bathory powinny stać
na wystawie, tak aby każdy je widział."
Szwecja, kraj wikingów, który jest ważnym punktem na metalowej mapie
Świata. To stąd pochodzi ogrom wspaniałych zespołów od heavy metalu, przez
death po black. Do zacnego grona skandynawskich hord, dołączył Antichrist, który
właśnie nagrał drugą po "Forbidden World", dużą płytę. O albumie zatytułowanym
"Sinful Birth" i zespole, rozmawiałem z wokalistą Antonem Sunessonem.
HMP: Hej, witam serdecznie i cieszę się, że to
właśnie ja mam okazję z wami porozmawiać.
Szkoda, że nie po szwedzku, ale niestety przerwałem
naukę. Jestem po kilkukrotnym odsłuchu
"Sinful Birth" i już bardzo go lubię.
Anton Sunesson: Dziękuję! Ja po polsku też
nie umiem, więc bez problemu. Cieszę się, że
polubiłeś album.
Czy wiecie, że w Polsce, szwedzki metal darzony
jest ogromnym szacunkiem? Chyba nie
ma w Polsce metalowca, który nie znałby Entombed
(AD), Dissection, Marduk, Tiamat,
Opeth, Grave, Therion, Hypocrisy, Katatonia,
Edge of Sanity, Dismember, Amon
Amarth... nie wspominając o Sabaton, czy
Yngwie Malmsteen. To tylko te najbardziej
popularne nazwy. Ja sam jestem wielkim fanem
Bathory.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem wasz nowy album,
odniosłem wrażenie, że cofam się w czasie
o jakieś 30 lat. W 21 wieku, kiedy wszystko
jest na wskroś sterylne i cyfrowe, nagrywacie
wspaniały, oldskulowy album, o lekko przybrudzonym
soundzie. Smaku całości dodają te
melodyjne solówki. To w jakiś sposób wyróżnia
Antichrist z całej hordy brutalnych zespołów.
Czy chcieliście tak brzmieć od początku i
grać taki czarny rockandroll, unurzany w smole?
Wolimy, aby dźwięk był bardziej "naturalny"
niż na większości nowych wydawnictw, tak więc
to było celem, do którego dążyliśmy. Myślę, że
w pewnym sensie udało się nam całkiem dobrze!
Ze Szwecji raczej spodziewać by się można
było muzyki death metal, lub viking metal.
(Śmiech), ale my graliśmy w death metalowych
zespołach przed Antichristem, i jednocześnie
byliśmy wielkimi fanami thrash metalu. Więc to
chyba naturalne, że gramy tak, jak gramy.
A nie korciło was jednak, żeby sięgnąć do ciekawej
skandynawskiej historii?
No ja też mam taką nadzieję, ale i obawy,
obserwując to co, się wyrabia. Czy jesteście
zespołem satanistycznym? Drugie pytanie,
czym jest satanizm i jak ma się do muzyki
heavy metal? Pytanie może banalne, ale kiedyś
Abbadon w wywiadzie, powiedział, że satanizm
Venom, jest tylko scenicznym image, dla
potrzeb marketingu. Do bólu szczere. Natomiast
King Diamond jest oficjalnie członkiem
Kościoła Szatana. Tom Araya deklaruje się
jako katolik, Kerry King jest ateistą.
Tak naprawdę, żaden z nas nie jest religijnie zaangażowany.
Chociaż część z nas interesuje się
tajemnicami okultyzmu. Niemniej Szatan pasuje
idealnie do muzyki metalowej, jak wszyscy
wiemy. Dla niektórych ludzi to wciąż będzie
prowokujące i skrajne. Dopóki tacy ludzie istnieją,
to ma sens.
Slayer używa określonej symboliki od początku,
podczas gdy tematy jego tekstów uległy
zmianie... Złe zło (błąd edycji tekstu, powinno
być "zło nadprzyrodzone" - przyp.red.) zostało
zastąpione przez realne zło, które siedzi w
człowieku. Czy obecna, brutalna rzeczywistość
może być inspiracją dla waszej twórczości?
Myślę o sytuacji w Europie, fali przemocy,
zamachach. Czy Szwecja jest bezpiecznym
krajem? Jak to jest naprawdę z tzw. strefami
"No Go"?
Złe zło, (śmiech). Oczywiście, w pewnym sensie,
chociaż przeważnie piszemy brutalne teksty
w kontekście historycznym. Szwecja jest bardzo
bezpiecznym krajem. Uważam, że nie ma takich
miejsc, gdzie nie mógłbym pójść. Ja czuję się
bezpiecznie w każdym dowolnym miejscu, nawet
nocą.
Myślę, że dla większości osób, które słuchają
black i death metalu, Szwecja jest ważna. Mieliśmy
wiele wspaniałych zespołów, niestety nie
wszystkie nadal grają. Ale to świetnie, że wiele z
nich wciąż jest pamiętanych. Oczywiście, Bathory
jest mistrzem! Wiem też, że Sabaton
jest bardzo popularny w Polsce, podobnie jak w
Szwecji. Ale naprawdę nie rozumiem, co jest w
nim takiego dobrego. To jeden z najgorszych zespołów
pochodzących ze Szwecji.
Foto: Antichrist
Na razie nie, ale może na kolejnej płycie? Na
obu naszych albumach mamy jakieś "historyczne"
teksty, ale do tej pory nie nawiązywaliśmy
do naszej własnej historii.
Jak wygląda sprawa z pisaniem tekstów i tworzeniem
muzyki w Antichrist? Kto odpowiada
za teksty i muzykę na "Sinful Birth"?
Muzyka, to najczęściej najpierw, wspólne pomysły
naszych gitarzystów i perkusisty. Potem
wszyscy spotykamy się w sali prób, aby je razem
doszlifować. W pewien sposób wszyscy jesteśmy
odpowiedzialni więc za muzykę. Teksty zostały
napisane przez Svena (bębny) i Gabbe
(gitara prowadząca).
Miałem przyjemność pracować w Szwecji kilka
miesięcy w ubiegłym roku. Poznałem Malmo,
nawet byłem na dwóch koncertach. Saxon
w Kulturbolaget i Wardruna w Slagthuset.
Powiem tak, czułem się bezpieczniej niż na jakimkolwiek
gigu w Polsce. Wszyscy byli bardzo
przyjaźni. Czy tak jest wszędzie u was na
koncertach metalowych? Bo u nas różnie z tym
bywa.
Super, Saxon jest zawsze świetny na żywo! Nigdy
jeszcze nie byłem na koncercie w Polsce, ale
tak, u nas każdy jest naprawdę przyjazny.
Wszyscy przychodzimy, aby zobaczyć ten sam
zespół, więc po co być kutasem?
Czy jako muzycy metalowi jesteście w stanie
utrzymać się z grania ? Czy pracujecie gdzieś
dodatkowo?
Nie rozumiem za bardzo tego pytania (te zawiłości
języka angielskiego), ale wszyscy mamy
stałą pracę.
"Sinful Birth" wciąga niczym bagno, im dłużej
słucham, tym trudniej się od tej płyty uwolnić.
Słychać szczerość i pasję. Ta z pozoru brudna
i brutalna muzyka, ma to coś, czego brakuje
dopieszczonym i przekombinowanym albumom.
Jak to robicie?
118
ANTICHRIST
To oczywiście tylko rock'n'roll, ale to bardzo miłe
słowa. Bo zawsze staramy się uchwycić tę pasję
i szaleństwo podczas nagrań. I nie dopieszczamy
tego później. Może to jest nasz sposób,
aby materiał brzmiał bardziej żywo, nie był
perfekcyjny, ale szczery.
Bardzo podoba mi się okładka, czy możecie
zdradzić, kto ją projektował? Ten cover art jest
świetnym zaproszeniem do posłuchania płyty.
No i utrzymany w starym stylu, z dobrze widocznym,
czytelnym logo.
Dzięki, my również jesteśmy bardzo zadowoleni
z efektu końcowego. Okładkę albumu namalowała
Sandra Brolin, która jest przyjaciółką zespołu.
Logo zostało wykonane przez Necro ze
szwedzkiego black metalowego zespołu Pest.
Mam ciarki, za każdym razem, kiedy słucham
utworu "Chernobyl 198"6. Miałem 14 lat, kiedy
nastąpiła katastrofa tej elektrowni, podawano
wtedy wszystkim do picia tzw. płyn Lugola.
Do dziś nie jest znana dokładna liczba
ofiar Czernobyla. Wiele osób zamarło na chorobę
popromienną, czy nowotwory. Ten utwór
jest potwornie złowieszczy i świetny zarazem.
Skąd pomysł na tę historię, bo przecież chyba
urodziliście się znacznie później? I jak to zrobiliście,
że w tych dźwiękach udało wam się zawrzeć
cały ten dramat? A na końcu te rosyjskie
komunikaty i liczniki Geigera... Straszne.
Tak, wszyscy urodziliśmy się długo po tej katastrofie,
ale słyszeliśmy o tym wiele, w szkole i w
telewizji. Promieniowanie nawet w pewnym stopniu
dotarło do Szwecji. Nie uczestniczyłem w
procesie pisania tego utworu, ale zgadzam się,
że naprawdę można odczuć dystopię, pesymizm
i całe to nieszczęście w muzyce. Takie było nasze
założenie.
Istniejecie 12 lat. Nagraliście dwa długograje.
Pomiędzy pierwszym a drugim albumem, jest
6 lat różnicy. Dlaczego tak długo czekaliśmy
na "Sinful Birth"?
Nie lubimy się spieszyć, a chcemy, aby wszystko,
co robimy, było zrobione dobrze. To jest
główny powód. Innym powodem jest logistyka.
Część z nas często wyjeżdża z naszego rodzinnego
miasta, więc czasem trudno po prostu jest
się spotkać i pograć.
Czy wiecie, że na portalu facebook, Fenriz z
Darkthrone wrzucił zdjęcie waszego poprzedniego
albumu, "Forbidden World" i bardzo go
chwalił? Co o tym sądzicie? Czy będzie mu
się podobać nowa płyta?
Foto: Antichrist
O tym nie wiedziałem, ale wiem, że go lubi!
Właściwie był na naszym pokazie premierowym
z okazji wydania "Forbidden World" w Göteborgu.
I wiem też, że nie lubi tak nowego albumu,
ale ok.
Jeszcze pytanie, dlaczego nie mogłem w żadnym
sklepie w Malmo, kupić ani jednego albumu
Bathory? Marzyło mi się skompletowanie
dyskografii. Bądź co bądź, to przecież wasz
narodowy artysta, jak Abba, jak Europe,
(śmiech)...
To bardzo źle. We wszystkich sklepach powinny
stać na wystawie, tak aby każdy je widział.
Ale Bathory jest tu bardzo popularne, więc myślę,
że kiedy tylko albumy pojawią się w sklepie
muzycznym, to znikają tego samego dnia.
(śmiech)... (a to ciekawe, czemu jedynym człowiekiem
paradującym w tshirtach Bathory, po
ulicach Malmo, byłem ja? - przyp.red.)
Wasza muzyka wydaje się być stworzona do
koncertów w małych klubach. Jak czujecie się
w takich miejscach? Czy nie lepiej grać koncerty
w halach? Czy w ogóle lubicie grać na
żywo?
To prawda, to najlepsze miejsce, dla takiej szybkiej
i intensywnej muzyki. Wszyscy wolimy
grać w małym, ciasnym klubie niż na dużej scenie,
czy nawet na świeżym powietrzu. Lubię to
szaleństwo, kiedy ludzie wpadają na scenę i
krwawią. Bardzo się cieszymy, właśnie z takich
koncertów!
Co skłoniło was do założenia zespołu i jaki
był wasz pierwszy kontakt z muzyką metalową?
Czyli pierwsza usłyszana płyta, pierwszy
koncert?
Jeśli chodzi o Antichrist, zarówno ja, jak i Sven
jesteśmy wielkimi fanami thrash metalu, więc
chcieliśmy mieć zespół grający w tym stylu.
Obydwaj graliśmy na perkusji, więc jeden z nas
musiał zrezygnować na rzecz wokalu, spróbowaliśmy
i poszło dobrze! Mój pierwszy kontakt z
muzyką był prawdopodobnie za pośrednictwem
mojego starszego brata. Przegrywał on taśmy z
Iron Maiden, Metallicą i itd., od starszego kumpla,
a potem puszczał je mi. Pierwszym metalowym
albumem, który usłyszałem, był "Master
of Puppets". Myślę, że jest to nadal jeden
z najlepszych albumów metalowych do dziś.
Pierwszym koncertem metalowym poza małymi
miejscowymi zespołami z demówek, w moim rodzinnym
mieście był Danzig, i wciąż pamiętam
dobrze ten koncert.
Czego obecnie słucha się w Szwecji?
Oprócz Sabaton, Volbeat i podobnego im gówna,
black metal jest nadal bardzo popularny.
Muszę przyznać, że największym z "nowych"
zespołów, jest Watain.
Czy znacie jakieś polskie kapele metalowe,
oprócz Vader i Behemoth (którego plakat widziałem
nawet w salonie tatuażu przy Ostraforstadsgatan)?
Turbo, Kat, Mgła to zespoły, które przychodzą
mi do głowy. Wszystkie bardzo dobre!
Całkiem nieźle! Przejrzałem rozpiskę waszej
trasy... Niestety nie ma na niej Polski. Czy
możemy spodziewać się, że Antichrist zagra
u nas w przyszłym roku?
Jeśli ktoś nas zaprosi, tak!
Czy chcielibyście powiedzieć coś fanom w
Polsce?
Oczekujcie nas w najbliższej przyszłości!
Serdeczne dzięki za rozmowę i mam nadzieję
na koncert Antichrist u nas!
Jakub Czarnecki
Foto: Antichrist
ANTICHRIST 119
"W końcu sprzedaliśmy nasze dusze
bogom rockandrolla!"
Indian Nightmare to zespół, który mieszka
w Niemczech... ale co ciekawe, żaden
z jego członków nie pochodzi z Niemiec.
To wybuchowa mikstura, stworzona
przez dwóch Włochów, Turka,
Indonezyjczyka i Meksykanina. Połączyło
ich zamiłowanie do ekstremalnej muzyki i nonkonformistyczne
podejście do życia, gdzieś na granicy anarchii. Poniżej
zapis naszej pogawędki.
Skąd wzięła się nazwa Indian Nightmare
i co dokładnie oznacza?
Nazwa zespołu, sama w sobie, oznacza strach
przed wygnaniem z własnej ziemi, kraju,
ojczyzny... To jest nazwa-symbol, który
mówi o wykorzystywaniu ludności tubylczej
słabych krajów, przez duże, zachodnie mocarstwa.
To historia ludzkości. To samo gówno
jest nadal aktualne. Ludzie nadal są
wyzyskiwani i wyrzucani ze swoich ojczyzn.
Nazwa Indiański Koszmar brzmi złowieszczo,
ale ma przypominać czasy, kiedy Indianie
próbowali oprzeć się najeźdźcom.
Gdy zjednoczyli wszystkie plemiona, które
żyły w Ameryce, aby razem walczyć przeciw
wspólnemu wrogowi. I myślimy, że to co powinniśmy
zrobić dzisiaj, to podobnie się zjednoczyć
bo mamy tylko siebie!
wpływ na nie miała, surowa muzyka punkowa.
My również. Korzystamy z tych inspiracji
i dodajemy od siebie prędkość, którą
tak uwielbiamy! Cieszymy się, że podoba Ci
się nasz album. Jesteśmy oczywiście również
zafascynowani surowym brzmieniem niektórych
metalowych zespołów, z lat 80-tych i
90-tych. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że nasza
płyta, choć nowa, pobrzmiewa tą starą
szkołą. Album został nagrany na żywo, w
naszej sali prób. Mieliśmy tylko dwa dni,
aby nagrać płytę i zrobiliśmy wszystko, co w
naszej mocy aby brzmiało oldschoolowo,
(śmiech).
W moim ulubionym utworze, "Welcome to
the World", podobieństwo do Venom jest
dość wyrażne, nawet Poison śpiewa, jak
Cronos. Poison jest o tyle ciekawym wokalistą,
że łączy brutalne partie wokalu,
opętańcze wrzaski, z falsetami w stylu
Kinga Diamonda.
Wszyscy kochamy Venom, co może bardziej
słychać akurat w tym kawałku, gdzie
możesz też usłyszeć tekst: "In the end, we sold
our souls, to the gods rock n roll" (nawiązanie do
"Black Metal", Venom: "...lay down your
souls to the gods rock'n'roll" - przyp. red.).
Venom jest najlepszym przykładem metalowej
muzyki granej przez długowłosych
punków. Venom odzwierciedla, na pewno,
jeden z głównych aspektów naszego podejścia
do muzyki.
120
HMP: Witam. Właśnie poznałem waszą
płytę "Taking Back The Land" i miałem
przyjemność ją recenzować. Już okładka
wzbudziła moje zainteresowanie. Przypomina
starą rycinę, ilustrującą tajemnicze
rytuały, związane z duchami zmarłych.
Zresztą samo intro, jakby to potwierdza,
wprowadzając atmosferę mistycyzmu. Potem
dostajemy tomahawkiem w głowę i
zaczyna się surowa, brutalna muzyka.
Wierzycie w duchy i starodawne rytuały?
Poison przecież pochodzi z Meksyku, a
Dodi z Indonezji, gdzie o ile wiem, kultywuje
się różne, starożytne tradycje, związane
ze śmiercią.
Indian Nightmare: Wszystkich nas, jako
zespół, mocno inspirują i fascynują starożytne
rytuały, które należą do starych kultur
prekolumbijskich czy kultur tubylczych
Indonezji. Możesz nazywać to sobie, jak
chcesz, ale część z nas odczuwa duchowe
wpływy w swoim życiu. Chodzi o życie w
równowadze ze środowiskiem, naturą Matki
Ziemi. Myślę, że wszyscy widzą, iż ta równowaga
została zakłócona i trzeba ją przywrócić.
Współczesna cywilizacja straciła
zdolność słuchania głosu natury, która przemawia
do ludzi w tysiącu językach. Usłyszysz
ją, jeśli jesteś gotowy, aby otworzyć
swój umysł.
INDIAN NIGHTMARE
Foto: Indian Nightmare
Speedmetalpunk. Czy to adekwatne określenie
waszej muzyki? Czy jesteście anarchistami?
Bo ja tak szczerze mówiąc, tego
punka tu bardzo mało słyszę... Chyba, że
chodzi o brzmienie płyty, które jest dość
archaiczne jak na wiek XXI. Ale tak
brzmiało wiele metalowych kapel w wieku
XX. Chociażby Venom lub Sodom. Czy
chcieliście aby w waszej muzyce słychać
było ten tzw. old school? Mi się to zresztą
bardzo podoba.
Gramy w zasadzie różne rodzaje metalu,
Głównie z powodu mieszanki naszych środowisk.
Punk i anarchia to nasza postawa.
Wywodzimy się ze sceny podziemnej, gdzie
wszystko jest połączeniem różnych rodzajów
muzyki. Ostatnio wiele znanych zespołów
metalowych, przyznaje się, jak wielki
(Śmiech) Ja nigdy Venom nie postrzegałem
w ten sposób, ciekawe. A Jakie są
wasze ulubione zespoły i czy znacie jakieś
kapele z Polski?
Nasze gusta muzyczne są różne, ponieważ
pochodzimy z różnych środowisk. Nie tylko
metal i punk, ale także prog i psychodeliczny
rock lat 70-tych. W sumie naprawdę
duży przekrój historii muzyki. Życie w
Berlinie sprzyja spotykaniu wielu polskich
zespołów, które przyjeżdżają tu grać. Czy to
metalowych, czy to crust, czy punkowych.
W zeszłym roku graliśmy z Icon of Evil, z
Wroklaw (Wrocław)... Nasz basista lubi
Filth of Mankind. Lubimy też wczesne
produkcje Behemoth. Stary... Berlin to skupisko
ludzi z całego Świata. Rzeczą, która
ułatwia kontakt jest dziś internet. Wszyscy
mamy wielu wspólnych przyjaciół. W końcu
wszyscy żyjemy dla metalu, a umieramy dla
punka!
Od roku 2014, zagraliście już trochę koncertów.
Czy zdarzyło się wam już grać za
granicą, oprócz Niemiec?
W ciągu ostatnich 3 lat graliśmy 70 koncertów
w Niemczech i poza nimi. Nie mieliśmy
za dużo czasu, na granie naprawdę długich
tras, ale na pewno w przyszłości to się
zmieni. Graliśmy w różnych krajach poza
Niemcami, takimi jak: Dania, Szwecja,
Hiszpania, Belgia, Holandia, Włochy i Austria.
Ale do tej pory nie w Polsce... Więc,
jeśli ktoś to czyta, zróbcie coś, aby nas ściągnąć!!!
My chcielibyśmy przyjechać do was i
zagrać!
Byłoby miło. Czyli lubicie grać na żywo.
Powiedzcie, lepiej grać w małych dusznych
klubach, czy halach?
Kurewsko kochamy grać na żywo. To jedyna
rzecz, która naprawdę sprawia, iż czujemy,
że żyjemy. Uwielbiamy czuć energię bijącą
od ludzi i oddawać ją z powrotem. Zawsze
jest fantastycznie. Lubimy duże i małe
lokale. W każdym miejscu, gdzie gra Indian
Nightmare, jest ten sam duch, ale jeśli mielibyśmy
wybierać, to małe kluby. Tam publiczność
naprawdę wariuje, jest pogo, mosh
i nurkowanie ze sceny (stage diving)! Ale
my w zasadzie nawet nie potrzebujemy sceny,
po prostu rozkładamy trochę bębnów,
wzmacniaczy i gitar i rozpętujemy piekło!!!
Okładka do "Taking Back The Land", to
ciekawy pomysł na tatuaż. Co o tym
sądzicie i kto jest autorem tej ilustracji?
Obraz do okładki został wykonany przez
naszego wszechmogącego brata Stev'a
Bear'a. Bardzo nam się podobało, to, co
zrobił. Świetna robota. Oczywiście zgadzamy
się, że ta ilustracja jest dobrym pomysłem
na tatuaż. Napisz do nas, jeśli ktoś
chciałby kontakt do niego, w sprawie tatuażu!
Co sądzicie o religii i jej wpływie na ludzką
mentalność? Chodzi mi ogólnie o religię,
jako system, nie jakąś konkretną, wybraną.
Religia została wymyślona przez ludzi jako
narzędzie kontroli i jest ściśle związana z
ludzką ignorancją. Pomaga silnym w utrzymaniu
władzy, nad głupcami, bigotami i ślepcami.
Religie piorą mózgi, trzymają ludzi
Foto: Indian Nightmare
słabych pod kontrolą tych samych skurwysynów,
o których wspominaliśmy wcześniej...
Prawdziwe zło jest ukryte, przede
wszystkim za najbardziej religijnymi ludźmi
u władzy. Pieprzyć wszystkie religie, otwórzcie
oczy!
Kto z was napisał teksty i muzykę na album?
Czy może piszecie wszyscy i potem
wybieracie najlepsze kompozycje?
Wszyscy przynosimy teksty i pomysły, ale
głównie to Poison i Dodi nadają im ostatni
szlif. Utwór "Mengapa" na przykład jest
kompletnie indonezyjski. Mówi o tym, dlaczego
wielkie firmy wykorzystują lokalne
społeczności. Lalo (nasz perkusista) i Dodi,
śpiewają to razem na żywo.
Jak wygląda obecnie sytuacja społecznopolityczna
w Niemczec ? Wygląda na to,
że Świat się radykalizuje, jakby szykował
do wojny. Ten niepokój jest mocno odczuwalny
w Polsce. Jak jest u Was?
Wojna jest już wszędzie tam, gdzie narodził
się współczesny wiek. Te same kraje, które
rozpętują wojny, starają się utrzymywać je z
dala od swoich obszarów... To jest korzystne
dla tych, którzy przelewają cudzą krew, ale
nie może trwać wiecznie. To nie znaczy, że
wojna nigdy wcześniej nie istniała... Sytuacja
społeczna w Niemczech nie jest ani gorsza,
ani lepsza niż w innych krajach. Z tymi
samymi skurwysynami, którzy lubią utrzymywać
nienawiść wśród biednych, aby realizować
swoje mordercze zapędy... Nie ma
nadziei dla ludzkości. Ziemia jest zanieczyszczona,
znajduje się w punkcie krytycznym,
a autorzy tego stanu, zasługują na
śmierć w bólu. Nic dziwnego, że ludzie muszą
żyć w niepokoju, jeśli widzą i myślą o
tym, co się dzieje.
Skąd więc czerpiecie inspirację dla waszej
twórczości?
Inspiracja może pochodzić z każdego miejsca,
czy po pieprzonym przyjęciu lub smutnym
momencie życia. To głównie ekspresja
silnych uczuć, emocji, które nosimy w sobie.
Muzyka jest doskonałym sposobem na pozbycie
się naszych ciężarów lub chorych myśli.
Również jeden czy drugi, wielki wspólny
joint, może przyczynić się do powstania naszej
muzyki, (śmiech)...
Czy chcielibyście coś powiedzieć fanom w
Polsce?
Hej, polscy fani, pozdrawiamy was i doceniamy
wasze wsparcie!!! Mamy nadzieję, że
wkrótce tu zagramy! Wasze zdrowie!!!
Dzięki za rozmowę i do zobaczenia!
Jakub Czarnecki
Foto: Indian Nightmare
INDIAN NIGHTMARE 121
Każdy utwór dla muzyka jest jak dziecko
Enclave to austriacki zespół, który powstały w 2008 roku i ma za sobą
demo, oraz dwa albumy "United Desperation" oraz "New Age Disorder". O muzyce,
o zespole, jego planach na przyszłość i o swoich przekonaniach opowie basista i
wokalista Enclave, Rainer Höllersberger.
HMP: Czy na początek możesz opowiedzieć
parę słów na temat Swojej muzyki?
Rainer Höllersberger: Na początek chciałem
podziękować za możliwość udzielenia tego wywiadu
(śmiech)! Nasza muzyka jest mocno inspirowana
amerykańskim thrash metalem, Nową
Falą Brytyjskiego Heavy Metalu z lekką domieszką
punk rocka/hardore. Próbujemy połączyć
szybkie, agresywne riffy z Bay Area z melodyjnymi
motywami i solówkami w duchu Iron
Maiden, Saxon oraz Judas Priest.
Jak zaczęliście? Możesz opowiedzieć o samych
początkach Twojego zespołu?
Zaczęliśmy w roku 2008, po tym, jak mieliśmy
Czy doświadczenie z innych zespołów wpłynęło
na waszą muzykę?
Absolutnie! Byliśmy związani z podziemiem
metalowym przez lata, zdobyliśmy doświadczenie,
które nam pomogło skupić się na głównym
celu naszego zespołu: na tworzeniu i graniu dobrej
muzyki, która nas wyraża. Poza umiejętnościami
technicznymi, rozwijanymi przez lata,
podnieśliśmy także komunikatywność w zespole
i zaczęliśmy ze sobą dobrze współpracować.
Czy możesz opowiedzieć więcej o waszych
muzycznych inspiracjach?
Legendarne brzmienie z Bay Area jest prawdopodobnie
jednym z największych i niezaprzeczalnych
inspiracji. Każdy z nas dorastał machając
głową do zespołów takich jak Metallica,
Slayer, Testament czy Exodus, zresztą wciąż
to robimy. Stało się to częścią naszego DNA. Jednak
jest więcej inspiracji, które sprawiają, że
Enclave jest tym, czym jest. Czasami są one
bardziej oczywiste, czasami mniej. Jeśli przysłuchasz
się trochę dokładniej, znajdziesz inspiracje
niemieckim bądź nowojorskim thrash'em,
Zasadniczo to materiał ze studia, który zamieściliście
na kanale YouTube sprawia, że
nie muszę zadawać pytania na temat tego, jak
przebiegał proces nagrań. Jednak, czy mieliście
ubaw, kiedy nagrywaliście muzykę i ten materiał?
Jeśli miałbym porównać proces nagrań na "United
Desperation" oraz na "New Age Disorder",
to powiedziałbym, że to były bardzo różne
doświadczenia. Oba były świetne, ale jednak
różne. Nagrania na "United Desperation" były
pierwszym poważnym studyjnym doświadczeniem
dla zespołu, były bardzo ekscytujące,
spontaniczne i stworzyły wspaniałą więź pomiędzy
członkami zespołu. Nagrania były przeprowadzone
w dość konwencjonalnym stylu i jak
najbardziej rzeczywiste, na tyle ile było nas stać
na nagrywanie w sposób analogowy. Nagrania
na "New Age Disorder" z drugiej strony były
bardziej zorganizowane, bardziej zaplanowane,
jednak również bardziej męczące, gdyż narzuciliśmy
sobie wymóg, by stworzyć album przynajmniej
tak samo dobry jak nasz debiut. Osobiście
uważam, że o wiele łatwiej nagrywało mi się
"New Age Disorder", ponieważ już wiedziałem
jak to się robi w studio i byłem już przyzwyczajony
do roli wokalisty. Zacząłem śpiewać dla
Enclave (i ogólnie) sześć miesięcy przed nagraniem
naszego debiutu, tak więc po czterech latach
było mi łatwiej.
122
styczność z różnymi zespołami i stylami muzycznymi.
Chcieliśmy wrócić do swoich muzycznych
korzeni, grać muzykę, którą lubimy grać
i z którą się identyfikujemy w 100% i nareszcie
zacząć kopać zady na scenie. Zresztą wciąż te
elementy są ważne dla naszego zespołu. Na
przestrzeni lat członkowie zespołu zmieniali się,
do czasu, w którym odnaleźliśmy stabilny skład,
w którym następnie nagraliśmy nasze demo z
2009r. oraz potem nasz debiut "United Desperation".
Od tego momentu mieliśmy okazję zagrać
wiele wspaniałych występów, poznać wielu
interesujących ludzi i wyrazić siebie, muzyką
którą kochamy.
ENCLAVE
Foto: Enclave
takim jak Kreator, Sodom oraz Overkill. Poza
tym również Motörhead, Iron Maiden, Judas
Priest, Saxon oraz Metal Church miały wpływ
na nasze brzmienie. Osobiście siedzę w punk
rocku takim jak Misfits, Exploited oraz NoFX.
Zasadniczo to jesteśmy dość otwarci i myślę, że
to sprawia, iż brzmimy trochę inaczej od innych.
Co możesz powiedzieć o swoim demo z roku
2009?
Mam dość słodkie wspomnienia z tego czasu,
wszystko było nowe i ekscytujące. Pierwsze
utwory napisaliśmy nie mając ani perkusisty,
ani wokalisty. Zdecydowaliśmy jednak, że nagramy
te cztery kawałki, tj. "Absolution", "Power
Fading In", "Command of the Blade" oraz "When
Hell Freezes Over". Dwa z nich później nagraliśmy
na nasz album. Wtedy już dostaliśmy pomoc
od Panzer'a, który nagrał dla nas perkusję.
Dołączył do naszego zespołu chwilę po nagraniach.
Demo zostało nagrane na potrzeby promocyjne
i wydane wtedy przez MySpace. Na prośbę
umieściliśmy je do cyfrowego pobrania.
Czy debiut stał się popularny?
Jak na wydawnictwo "Zrób to sam", myślę, że
całkiem dobrze to wyszło. Około 400 - 500 kopii
zostało sprzedane na przestrzeni lat bez pomocy
żadnego wydawnictwa czy agencji pijarowej,
sprzedaliśmy je, będąc w trasie. "United
Desperation" był pierwszym krokiem w budowie
naszej lojalnej społeczności fanów i dał nam
szansę na zawarcie nowych znajomości na przestrzeni
lat.
Jeśli musiałbym wybrać jeden utwór z waszego
debiutu, to który to był?
Pytania tego typu są zawsze trudne dla muzyka,
gdyż każdy jego utwór jest dla niego jak dziecko
i nie chce się faworyzować jednego nad inne.
Większość osób pewnie by wybrała "Master of
the Ruins", który ustabilizował swoją pozycję
jako nasz mały "przebój". Ma naprawdę chwytliwe
refreny, które możesz śpiewać razem z nami,
szybką sekcję perkusyjną i świetną solówkę. Co
do mojego personalnego faworyta, najpewniej
bym wybrał "Command of the Blade" ponieważ
był to mój pierwszy utwór, który napisałem dla
Enclave i którego galopujące motywy ze zwrotki
lubię grać, a pod koniec wypluwać z siebie
płuca.
Co chcesz powiedzieć o "New Age Disorder"?
Jesteśmy bardzo zadowoleni z ostatecznego rezultatu
i z pozytywnego odbioru tego albumu.
Szczególnie prasa była życzliwa w stosunku do
naszego najnowszego albumu, chociaż sądzę, że
fanom również się to spodobało. Album stał się
nagraniem, które odzwierciedla rozwój w tym
szalonym świecie oraz pokazuje parę konceptów
i scenariuszy, które mogą się zdarzyć w nie tak
znowu dalekiej przyszłości, w dość dystopijnym
świetle.
Czy mógłbyś porównać Wasz najnowszy album
do Waszego debiutu?
W mojej opinii główną różnicą pomiędzy "United
Desperation" oraz "New Age Disorder"
jest kwestia podejścia do brzmienia. Tam gdzie
debiut był surowy i staroszkolny, tam na najnowszym
albumie chcieliśmy być lepsi, bardziej
klarowni, tak aby słuchać mógł usłyszeć każdy
instrument i detal. Wciąż celem jednak było
utrzymanie brzmienia tak realnego i agresywnego,
jak to tylko możliwe. Dam tutaj przykład:
nie używaliśmy przetwarzania cyfrowego
na perkusji, bo chcieliśmy żeby brzmienie było
jak najbardziej żywe. Nie jestem wielkim fanem
tych przesadzonych produkcji, w których nie
ma ani cienia dynamiki. Myślę, że uczyniliśmy
duży postęp w zakresie gitar prowadzących i
głównych wokali, co może sprawiać, że kompozycje
są bardziej skupione i wyrównane w stosunku
do debiutu. Również teksty stały się bardziej
"dorosłe" i wpasowały się w ogólny obraz
lepiej tym razem. Jestem zadowolony z obu nagrań,
uważam, że świetnie ze sobą współistnieją
i pokazują rozwój zespołu. Zobaczymy jak to
zadziała następnym razem.
Jakie przekonanie polityczne bardziej do
Ciebie pasuje, liberalizm czy libertarianizm?
Osobiście nie chcę myśleć szufladkami, pomimo
tego, że to czasami nie jest łatwe. Każdy człowiek
jest produktem środowiska, w którym dorastał
i ma swoje powody dla swoich poglądów.
Ważną dla mnie rzeczą jest to, aby ludzie nie
byli zaślepieni jakimiś politycznymi dogmatami,
ponieważ uważam, że wszyscy jesteśmy
istotami ludzkimi, które nie powinny być dzielone
na kasty, rasy czy wiary. Musimy ze sobą
dyskutować, próbować siebie zrozumieć i szukać
rozwiązań. Może jestem tylko bardzo pokojowo
nastawionym hipisem...
Czy mógłbyś powiedzieć więcej o znaczeniu
okładki "New Age Disorder"?
Myślę, że dokładnie odwzorowuje klimat tekstów,
nawet je wyolbrzymia. Poza tym lubię to
mroczne i dystopijne podejście. Myślę, że nastawia
cię w odpowiednim nastroju kiedy czytasz
wkładkę, słuchając albumu. Jak dla mnie ważne
jest to, że okładka łączy się z muzyką, a zespół
jest w stanie dostarczyć to jaką kompletną całość.
Od czasu, w którym mało osób kupuje
fizycznie albumy, wydaje mi się, że ważne jest
to, aby zaoferować coś dodatkowego. Sam osobiście
jestem zawiedziony, kiedy aspekt wizualny
albumu jest zaniedbany.
Kto stoi za grafikami zdobiącymi wasze albumy?
Udało nam się namówić na wykonanie grafik na
oba albumy naszego przyjaciela Michel'a Geritza.
Znamy go od dłuższego czasu. Zarabia on
na życie jak lokalny twórca tatuaży. Dzięki naszemu
zrozumieniu tematyki albumu udało mu
się stworzyć okładkę, która jest oparta na tekście
i na pierwszych nagraniach utworów. Co
mogę więcej powiedzieć, zrobił je w punkt!
Który wasz koncert jest Twoim ulubionym?
Możesz opowiedzieć więcej o nim?
Przez te lata mieliśmy przywilej współdzielenia
sceny z wieloma wspaniałymi zespołami i grania
wśród paru zakręconych maniaków. Nasze
dwa występy supportujące nasze wydawnictwa
były specjalne, gdyż wszyscy nasi fani i przyjaciele
zebrali się tylko po to, by nas wesprzeć. To
naprawdę dla nas wiele znaczy, gdyż nie bierzemy
naszego powodzenia za pewnik. Poza tym,
całkiem fajne wspomnienia mamy z występów z
Exodus'em, oraz z Heathen. Już poza faktem,
że dostaliśmy wspaniały odzew od ich fanów, to
mieliśmy okazję także spędzić parę miłych
chwil z naszymi bohaterami, pijąc piwo i wymieniając
się wspomnieniami. Mieliśmy także
ostatnio wspaniały występ w Halloween w Wiedniu,
gdzie widownia była bardzo rozemocjonowana,
aktywna w młynie i podczas śpiewania,
po prostu dobrze się bawiła.
Dlaczego wciąż nie podpisaliście kontraktu z
Foto: Enclave
żadnym wydawnictwem?
Do teraz byliśmy zasadniczo szczęśliwi z podejściem
"zrób to sam". Myślę, że to był całkiem
duży sukces, zważając to, że jesteśmy zajęci
pracą i swoimi rodzinami. Nie zrozum mnie źle,
muzyka jest świetną ucieczką od codzienności i
nie mogę bez niej żyć, jednak prawdą jest to, że
ciężko jest żyć jako muzyk w tym kontekście.
Jest to biznes pomimo wszystkiego, a zespół,
który nie zamierza stawiać wszystkiego na krawędzi
nie jest zbyt atrakcyjną ofertą dla wydawnictwa.
Potrzebowalibyśmy wydawnictwa,
które by zrozumiało, że jesteśmy bardzo poświęconymi
muzyce entuzjastami, jednak gramy
tylko w wolnych chwilach. Możliwe, że będzie
parę interesujących okazji w przyszłości, ale w
chwili obecnej od wydania "New Age Disorder"
pracujemy z Vlad Promotion (o ile się nie mylę,
to chodzi o Vlada Nowajczyka - przyp. red.),
z promotorem, który pomaga nam iść dalej i nas
promuje. Tak więc czekajmy na to, co przyszłość
przyniesie.
Co sądzisz na temat internetu?
To jest naprawdę interesujące pytanie. Dorastałem
w latach 90. z odtwarzaczami CD i byłem
świadkiem zmiany przemysłu muzycznego z
Napster'em, Morpheus'em i tak dalej. Era cyfrowa
pozwala nam słuchać muzyki z całego świata,
mając do niej bezproblemowo dostęp w ciągu
kilku sekund. To sprawia, że promocja nas, naszej
aktywności jest łatwiejsza dla nas, muzyków.
Z jednej strony dużą zaletą jest dla nam
możliwość łatwego przekazywania wartości, jednak
z innej trzeba włożyć więcej wysiłku by
ocenić, co jest dla nas ważne. Znam wielu ludzi,
którzy przestali się interesować nowym rzeczami
ponieważ rynek rozrósł się tak bardzo, że
niemożliwym stało się ogarnięcie wszystkiego.
Podobna sytuacja jest obecnie z wydarzeniami,
jedzeniem i wieloma innymi rzeczami. Jesteś zasypywany
ciągłymi informacjami, które wymagają
zrozumienia i potwierdzenia. Niestety jest
obecnie łatwiej dostarczyć fałszywe informacje
masom i wywołać pewną atmosferę, kryzysu,
napięcia, nienawiści i tak dalej. W mojej opinii
narzędzie samo w sobie jest świetne, jednak jest
ono mieczem obosiecznym.
Co zamierzacie robić w 2018?
Naszym planem na przyszły rok, jest pojechać
znowu w trasę, zagrać parę koncertów w Austrii,
w sąsiedztwie lub gdziekolwiek, gdzie możemy
zagrać. Ponadto chcielibyśmy kontynuować
proces tworzenia tekstów i muzyki na kolejny
album i pracę nad nowymi rzeczami. Mamy już
parę dobrych konceptów, ale pozwolimy sobie
poświęcić trochę czasu na stworzenie wartościowego
kontynuatora "New Age Disorder".
Poza tym myślimy nad stworzeniem teledysku
do jednego z naszych utworów, tak więc będzie
to dość pracowity rok z nowymi, wspaniałymi
możliwościami.
Dziękuje za wywiad, czy mógłbyś zostawić
parę słów do Twoich fanów?
Po pierwsze wielkie dzięki za to, że zrobiłeś z
nami wywiad i dałeś nam możliwość dotarcia do
waszych czytelników! Do wszystkich fanów,
chciałbym bardzo podziękować za wasze wsparcie.
Jesteśmy naprawdę wdzięczni wszystkim i
każdemu z osobna, za słuchanie naszej muzyki,
kupowanie naszego merchu i dawanie czadu na
naszych koncertach. To jest to, o co chodzi w
podziemnym metalu, o wspieranie się nawzajem
i podtrzymywanie ognia muzyki heavy metalowej.
Do zobaczenia na trasie! Wasze zdrowie!
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
ENCLAVE 123
Z pewnością ich ulubionym bohaterem noweli
"Stary Człowiek i Morze" był rekin
Poza tym wydaje mi się, że gdyby przeczytali Sienkiewiczowskiego "Latarnika",
to bym byli zasmuceni tym, że nie ma żadnego rekina w tej noweli. Tak poza
tym to pewnie fanatycy piwa, wszelkiego rozpierdolu i dosadni goście, a jeden
z ich starych pewnie jest fanatykiem wędkarstwa. Zapraszam do rozmowy z gośćmi
z Grindpad.
HMP: Jak opiszecie swój zespół?
Grindpad: Agresywny, zabawny thrash metal
oddający ducha prawdziwego wpierdolu, który
jest spuszczany przez muzykę thrash metalową,
który sprawia, że chcesz obrócić w mak wszystko
to, co jest w Twoim pobliżu.
Możecie opowiedzieć trochę więcej o początkach
zespołu?
Możemy gadać godzinami o naszych początkach,
kiedy Grindpad był bardziej death metalowy.
Tak naprawdę do nie ma dla nas znaczenia
obecnie. Obecny skład jest tym realnym
Grindpad i nasz obecny styl, to jest ten, który
chcemy grać.
Jak wyglądały wasze pierwsze koncerty?
Myślę, że na większości z nich byliśmy pijani.
Ale tak na poważnie, dla nas zawsze tym coś się
chcemy grać i do czego chcemy szaleć. Myślę, że
jesteś w stanie to usłyszeć.
Jak długo pracowaliście nad waszym "Sharkbite!"?
Grindpad miał przerwę w działaniu przez parę
lat, w momencie, w którym poszukiwaliśmy stałego
składu. Kiedy wszystko już zebraliśmy do
kupy, to reszta przebiegła bardzo naturalnie i
"Sharkbite!" został napisany i stworzony w niecały
rok.
teledysku.
Mamy znajomego, który naprawdę siedzi w
branży tworzenia materiałów wideo. Nagrał nas
na żywo i w salce prób (gdzie również dajemy
zawsze czadu - śmiech!), potem dodał te wszystkie
fajne rekiny. Na początku nie wiedzieliśmy
nic o tym, ale jak zobaczyliśmy rezultat, to
śmialiśmy się z tego aż do rozpuku i uznaliśmy,
że tak powinno zostać.
Kiedy zamierzacie zrobić długograja?
Jak już miałeś zapewne okazję usłyszeć, Paul
Beltman (ex- Sinister, ex- Judgement Day, ex-
River of Souls) jest obecnie stałym członkiem
naszego zespołu. Jesteśmy bardzo szczęśliwi i
dumni z tego powodu. Poza tym, teraz możemy
pracować nad naszym debiutem bez przeszkód.
Mamy już wiele utworów napisanych, a album
będzie gotowy w przyszłym roku.
Jaki gatunek rekina jest waszym ulubionym?
Z tymi wszystkimi nagraniami? Prawdopodobnie
rekin biznesu (śmiech!).
Co sądzicie o obecnej Holenderskiej scenie
metalowej?
Jest obecnie masa dobrych zespołów pochodzących
z Holandii, aczkolwiek odczuwamy brak
przemocy. To jest też powód, dlaczego Grindpad
jest potrzebny.
Który film "tak zły że aż dobry" jest twoim ulubionym?
"Kung Fury" (szczególnie teledysk z Davidem
Hasselhoffem - śmiech).
liczyło to było podejście, myślę, że zawsze tym
zdobywaliśmy serca publiczności. Faktem jest
to, że w roku 2010 wygraliśmy konkurs Dutch
Metal Battle. Zawsze bierzemy granie na żywo
na poważnie i chcemy dać jak najlepszy występ,
by publiczność mogła się wyszaleć.
Czy możecie porównać ze sobą pierwsze trzy
EPki?
Myślę, że dwie pierwsze EPki to inny kawałek
chleba. Możesz tam już usłyszeć trochę thrashowych
riffów, aczkolwiek całość jest bardziej
death metalowa. Na ostatniej EPce odnaleźliśmy
styl, którego szukaliśmy. To jest to, co
Foto: Grindpad
Co chcieliście osiągnąć waszym najnowszym
albumem?
Pełną kontrolę nad światem i równie pełen autobus
fanek (śmiech!). Tak na poważnie, to ma
być materiał na naszego długograja, poza tym
patrzymy w przyszłość za większą ilością występów.
Teraz mamy pełną możliwość by w pełni
oddać charakter Grindpad w jego agresywnej
rozrywkowej krasie.
Możecie powiedzieć trochę więcej na temat
współpracy z Ed'em Repką?
Skontaktowaliśmy się z Repką, ponieważ jesteśmy
wielkimi fanami jego prac. Bardzo łatwo się
z nim współpracuje, kiedy my mu daliśmy surowy
koncept tego czego oczekujemy, to on
stworzył grafikę, która to w pełni oddała. I
wciąż jesteśmy bardzo zadowoleni z końcowego
wyniku.
Opiszcie mi prace nad nagraniami do
Co sądzicie o grach wideo? Czy graliście w
Postal 2 Paradise Lost?
Myślę, że tylko Olivier bardziej ogarnia ten temat.
Ulubione to Bloodborne, Dark Souls i
Resident Evil.
Czy internet pomógł wam z reklamą zespołu?
Absolutnie. Nasza twórczość jest zamieszczana
na pewnych kanałach na Youtubie. To zjawisko
pomaga nam tylko rozpowszechniać nasz album.
Tak więc, myślę, że działa to naprawdę
świetnie. Naprawdę świetnym momentem, jest
ten, w którym ktoś zamawia naszą EPkę z Mauritiusa
lub Japonii. Poza tym dobrze radzimy
sobie w Stanach Zjednoczonych i jesteśmy z
tego dumni.
Czy obecni fani są trudni zaspokojenia?
Zależy jak na to spojrzysz. Obecnie możesz dotrzeć
do większej ilości ludzi czego skutkiem
będzie większa ilość reakcji, a ludzie znają obecnie
o wiele więcej zespołów niż kiedyś i porównują
Twój zespół do wcześniej poznanych. W
drugiej strony kiedy wzbudzasz zainteresowanie,
to obecnie o wiele więcej z nich jest w stanie
pokazać swoją aprobatę.
Co zamierzacie robić w 2018?
Pić duże ilości piwa i wydać najlepszy album
thrash metalowy w 2018r.
Dziękuje za wywiad, proszę o parę słów na
koniec do naszych czytelników.
Chcemy podziękować wszystkim tym, którzy
okazali nam wsparcie i tak przy okazji, ile lat
ma Twoja mama? (śmiech)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
124
GRINDPAD
Każdy utwór to strona księgi
Elvenking nagrał płytę, której słucham z przyjemnością, zaskoczył mnie
jednak kierunek, w którym zespół podążył. Odnoszę wrażenie, że pierwsze pytanie
zdumiało Damnagorasa. Tak naprawdę to dopiero ja byłam zaskoczona, że dla
zespołu "Secrets of the Magick Grimoire" jest w prostej linii kontynuacją "Pagan
Manifesto".
Foto: Elvenking
HMP: Na początku muszę przyznać, że po
Waszym "powrocie do korzeni" z płytą "Pagan
Manifesto" czekałam na nowy Elvenking bardzo
niecierpliwie. Świetna płyta, klimatyczna
koncertówka, powrót do folkowego malowania
twarzy i wreszcie okładka płyty były dla mnie
bardzo symptomatyczne. Teraz słucham nowej
płyty i jestem odrobinę zaskoczona. Styl
"Secrets of the Magick Grimoire" przypomina
mi raczej poprzedni krążek, "Era" niż "Pagan
Manifesto".
Damnagoras: W zasadzie jesteś pierwszą osobą,
która porównuje tę płytę do krążka "Era".
Jesteś pewna, że słuchałaś właściwego albumu?
Żartuję (śmiech). Jedna rzecz, którą koniecznie
chcieliśmy zrobić, to pozostanie na ścieżce wytyczonej
przez "The Pagan Manifesto". I myślę,
że to się udało. Wielu fanów się z tym zgadza,
pewnie właśnie dlatego, że kawałki tej płyty
rozpalają w każdym inne światło. Ty masz
skojarzenia z wpływami z albumu "Era", który
był, tak czy owak, pierwszym albumem, na którym
zdefiniowaliśmy nasze brzmienie raz na zawsze.
To album, który otworzył drzwi do naszej
nowej fazy. Fazy zespołu, który wrócił do swoich
korzeni, ale z odświeżonym brzmieniem, nowym,
mocnym składem i w ogóle. Mimo to mieliśmy
obawy przed pisaniem płyty po "The Pagan
Manifesto". Muszę to przyznać. Wiemy,
że "The Pagan Manifesto" to album prawdopodobnie
najlepiej reprezentujący Elvenking, odzwierciedlający
muzykę, symbolikę i nasze teksty
najlepiej. Jednak myślę, że "Secrets of the
Magick Grimoire" jest jego doskonałym przedłużeniem.
Wystarczy spojrzeć na symbolikę,
oprawę graficzną, przeczytać teksty i zanurzyć
się w muzykę, która tym razem jest może nieco
bardziej skomplikowana i mroczna, może nawet
bardziej w stylu metalu lat 90., ale wciąż w
100% w stylu Elvenking z kawałkami, które
tak samo lubimy, jak na poprzedniej płycie.
Okładka nowej płyty posiada ramę podobną
do tej z "Wyrd". To tylko estetyczne nawiązanie
do niej czy coś więcej?
Nie nawiązujemy do tego albumu, wyjątkiem
jest symbolika i teksty, które są nasze. Wciąż
podążamy drogą, którą wytyczyliśmy. To jak
estetyczna i intelektualna klamra, która spina
nasze wszystkie płyty w ten czy inny sposób.
Zresztą z "Wyrd" kawałki gracie bardzo rzadko.
Widziałam Was kilka razy i niestety nie
miałam okazji słyszeć na żywo utworów z tej
płyty. Nieobecność numerów z tej płyty jest
związana z innym niż Ty wokalistą?
Jest to związane z płytą i zasadniczo z tym okresem.
Ten krążek zawiera kilka bardzo dobrych
kawałków. Nie zrozum mnie źle, ale tylko my
wiemy, jaki mógłby być naprawdę i wierz mi - to
mógłby być o wiele lepszy album. Komponowanie
Jarpena zaprowadziło Elvenking na inną
ścieżkę i zaufaj mi, wcale nie na najlepszą. To
prawdopodobnie właśnie jest powód, dla którego
nie gramy za wiele materiału z tego krążka.
Graliśmy "Jigsaw Puzzle" i "The Silk Dilemma",
chcielibyśmy też grać utwór "A Poem for the
Firmament", ale jest za on długi i zbyt skomplikowany.
Swoją drogą, wspaniale byłoby zwrócić
sprawiedliwość tej płycie, nagrywając ją na nowo
ze mną na wokalu, jak to było pierwotnie zaplanowane.
Zobaczymy.
Cieszę się, że na najnowszym krążku teksty
związane są z folklorem i dawnymi mitami. Jako
pierwszy klip opublikowaliście utwór o
draugrze. Pragnęliście w ten sposób ukazać
swoje przywiązanie do tego rodzaju tematyki?
Po prostu chcieliśmy, żeby każdy kawałek stanowił
stronę w dawnym grymuarze. Grymuar to
księga, która zawiera zamierzchłą magię, alchemiczne
formuły, tajemnicze rzeczy, stare legendy,
opowieści i inne tego typu. "Draugen's Maelstorm"
jest jedna z tych stronic, która przedstawia
dawną legendę.
Już miałam pytać, które kawałki poza "Voynich
Manuscript" nawiązują do grymuarow.
Jak mówiłem, każdy kawałek jest jej częścią. Każdy
utwór to stronica księgi.
Co kryje się za historią z kawałka "The Horned
Ghost and the Sorcerer"?
To wersja legendy o Hernie Myśliwym, ludowej
angielskiej opowieści.
Cieszy mnie polski akcent, czyli wspomiany
utwór"Voynich Manusript". Szukaliście czegoś
ciekawego do nowego kawałka czy wiedzę
o rękopisie Wojnicza mieliście już wcześniej?
Czytaliśmy o tajemniczych manuskryptach, a
ten właśnie był pierwszą rzeczą, która doprowadziła
nas do stworzenia pyty takiej, jak ta. Mrocznej,
tajemniczej, magicznej.
AFM ogłaszało, że "Secrets of the Magick
Grimoire" będzie wyjątkowo epickim albumem.
Najmocniej te "epickość" słyszę w moim
ulubionym kawałku z tej płyty, "At the Court
of the Wild Hunt" - w samej jego strukturze,
klimacie, złożoności. Od początku planowaliście,
że będzie to kawałek w stylu "Witches
Gather", "A Poem for the Firmament" czy
"Seasonspeech"?
Tak, dokładnie to tego właśnie rodzaju utwór.
Można go umieścić obok kawałka "Witches Gather".
Posiada ten sam epicki nastrój, tę samą intensywność,
ten sam "drive" i podobny tekst.
Tym razem mowa o horrorze i ciemnej stronie
ludzkiego umysłu, kiedy opętany jet przez Dziki
Łów, który można uznawać zarówno prawdziwą
istotę lub za złą i doprowadzającą do szału
siłę. Utwór posiada wiele zmian tempa, różne
nastroje. To chyba szczyt epickości na tym krążku.
Ciesze się, ze w "Secrets of the Magick Grimoire"
znów pojawiają się growle. Obawiałam
się, że brak Jarpena będzie oznaczał brak tego
rodzaju wokali w ogóle. Dlaczego wybraliście
Angusa Nordera?
Uwielbiamy Witchery, a Angus Norder był jednym
z wokalistów, z którym się skontaktowaliśmy.
Od początku był fajny i bardzo konkretny,
więc dodał swój wspaniały glos, a my od razu
dostaliśmy odpowiedź. Wykonał świetną robotę.
Wasza koncertowka "The Night of Nights" to
majstersztyk, a "Pagan Purity" kończący występ
pasował doskonale. Powinniście kończyć
koncerty tym kawałkiem za każdym razem!
Robiliśmy to wiele lat temu. I wciąż robimy,
kie-dy mamy szansę zagrać bis.
Moim koncertowym marzeniem byłoby też
usłyszeć "Hobs an' Feathers". To tak chwytliwy
i krótki kawałek, że aż dziwne, że gracie go
tak rzadko.
To zależy. Mamy w zwyczaju zmieniać setlistę i
grać dla naszych fanów możliwie wszystkie kawałki.
W tej chwili nie gramy tego numeru, ale
być może zagramy go w przyszłości, nigdy nie
wiadomo!
Jednym z moich ulubionych koncertów Elvenking
był ten na "Wackinger Stage" na Wacken.
Wiem, że scena była malutka, ale światła, klimat
i rzecz jasna sam występ były świetne!
Jak wspominasz ten koncert?
Pamiętam ten występ jako perełkę w naszej karierze.
Był niezapomniany. I rzecz jasna pamiętam
błoto, uch!
Damna, na koncertach nosisz koszulkę z wielkim
znakiem Elvenking. Szukałam jej w Waszym
merchu, ale bez rezultatu. Gdzie można
taką dostać?
Wydaje mi się, że to było coś, co sprzedaliśmy
albo jakiś nieoficjalny merch. Możesz zobaczyć
na naszej stronie, co obecnie mamy w asortymencie.
Katarzyna "Strati" Mikosz
ELVENKING 125
Metalowa choroba
Każdy młody zespół grający tradycyjny metal
z pasją, zaangażowaniem i na poziomie, jest
przeze mnie mile widziany. Nie ma co bowiem
owijać w przysłowiową bawełnę:
wszyscy nieubłaganie starzejemy się i dotyczy
to również legendarnych muzyków z lat
70. i 80. ubiegłego wieku. Może więc za kilka czy
kilkanaście lata Amerykanie z Excruciator staną się następcami Attacker, Omen i
innych legendarnych zespołów z tego kraju? Potencjał mają, co potwierdzają na
drugim, nagranym po kilku latach przerwy, albumie "Fighting For Evil", a lider,
wokalista i do niedawna również gitarzysta Chris Birkle już zapowiada, że nie odpuszczą,
już pracując nad kolejną płytą:
HMP: To chyba dość deprymujące uczucie,
kiedy w wieku 23 lat wydaje się debiutancki, w
dodatku ciepło przyjęty przez fanów i media
album, po czym zespół właściwie rozpada się
dwa lata po jego premierze?
Chris Birkle: Oj tak, wtedy było to zdecydowanie
zniechęcające. Zwłaszcza po tak ciężkiej
pracy, aby dojść do tego punktu. Ale patrząc na
to teraz, cieszę się, mimo wszystko, że to się tak
potoczyło. Dało mi to mnóstwo czasu na zaplanowanie
kolejnych pomysłów dla Excruciatora,
a także pisanie i eksperymentowanie z materiałem,
jak również uruchomienie własnej wytwórni
Chaos Force Records.
Obecny line-up zespołu to, poza tobą, wyłącznie
nowi muzycy. Pewnie dobierając ich patrzyłeś
nie tylko na umiejętności czysto muzyczne,
ale też na inne kwestie, tak abyście równie
dobrze dogadywali się pod każdym innym
względem, żeby nie powtórzyć błędów z
przeszłości?
W przeszłości nie popełniono żadnych poważnych
błędów. Wszyscy mieli do czynienia z
różnymi sytuacjami życiowymi. Znam Milesa
Starra od bardzo dawna. Tego starego, tłustego
maniaka. Zagraliśmy kilka pierwszych koncertów
Excruciator jeszcze pod szyldem jego starego
zespołu Extractor. Zbyt wiele było tych zespołów
z Ex w nazwie, nawiasem mówiąc! W
każdym razie zawsze wiedziałem, że jest świetnym
perkusistą. Grał na demówkach "The Power
Lords" i "Altar Of Lust", oraz EP-ce "Toxic
Split" Excruciatora. Około rok później, gdy poprzedni
skład się rozpadł, poprosiłem go, aby
został stałym perkusistą. Na szczęście dla mnie
nie miał akurat nic do roboty. Sebastian i ja
tworzyliśmy z kolei przez krótki czas, powermetalowy
projekt o nazwie Alpha Viper. Niestety
rozpadł się, nim zagraliśmy jakikolwiek
koncert. Kiedy więc nadszedł czas, by porzucić
Alpha Viper dla Excruciatora, był podekscytowany
i gotowy do działania. Tony'ego też znam
od bardzo dawna. Był ze mną w kilku zespołach,
a do tego także fanem Excruciatora. Myślę,
że ma wszystkie dema i albumy, które do tej
pory wydaliśmy! Byłem bardzo zaszczycony, że
mógł zagrać na basie w nowym wcieleniu Excruciatora,
gdy go o to poprosiłem. Przeważnie
dogadujemy się bezproblemowo, wyłączając
chwile, gdy obaj pachniemy potem, krwią i gorzałą.
Co stanowi około 65% czasu.
Z tego co słyszę na "Fighting For Evil" dobra
atmosfera przełożyła się na tempo i jakość
prac nad nowym materiałem?
Bardzo chcę, żeby każdy album Excruciatora
brzmiał inaczej. Zawsze byłem pod silnym
wpływem power metalu i myślę, że niektóre z
tych elementów znalazły się w utworach z
"Fighting For Evil", takich jak np. "The Power
Lords". Słuchałem również dużo Accept czy
Pretty Maids podczas pisania niektórych kawałków,
co można z kolei odrobinę usłyszeć w
"She Commands". Nigdy nie umiem skupić się
zbyt długo na jednym temacie, co może wyjaśniać,
dlaczego utwory na tym albumie mają
bardzo różny temat: Mad Max, literatura Michaela
Moorcocka, Conan Barbarzyńca i
sporty ekstremalne są tym, co motywuje mnie,
kiedy piszę materiał do Excruciatora.
Sukces "Devouring" nie zdołał więc was skonsolidować,
narastały napięcia, muzycy odchodzili
bądź byli wyrzucani i ciągnięcie tego dłużej
nie miało większego sensu?
Jestem pewien, że było jakieś napięcie. Chociaż
stało się to tak dawno temu, że zapomniałem,
co mogło je spowodować. Ciśnięcie do przodu
zawsze ma sens. Zamierzam walczyć do ostatniego
oddechu! - niczym Znöwhite. Słuchaliście
kiedyś tego albumu "Act Of God" Znöwhite?
(Jasne - przyp. red.). Niszczy konkretnie!
W każdym razie, bez względu na to, co stanie
się ze składem lub innymi kwestiami, nigdy nie
przestanę działać z Excruciatorem.
Nie oznaczało to więc, że zamierzałeś wtedy
zrezygnować z Excruciator, potrzebowałeś tylko
czasu na ochłonięcie i skompletowanie
Foto: Excruciator
nowego składu?
Odkąd Excruciator jest moim głównym projektem
muzycznym, postanowiłem, że nigdy go
nie porzucę. Tak bardzo, jak właśnie czasem tego
chcę. Traktuję metal jak chorobę i jestem nią
śmiertelnie zarażony na tysiąc procent. Było kilka
zmian w składzie po rozpadzie oryginalnego
wcielenia zespołu. Wszyscy zaangażowani w
Excruciatora są z lokalnej sceny muzycznej i
wciąż są wciąż moimi przyjaciółmi. Wszyscy
byli ze sobą w różnych zespołach i rozmaitych
przyjacielskich projektach. Weźmy na przykład
absolutnego mistrza pod tym względem, jakim
jest Sebastian Silva. W swoim czasie był jednocześnie
w składzie Raptor, Arachnid,
Spellcaster, Manak i Leathurbitch! Jest to ściśle
zgrana paka metalowych talentów z północnego
zachodu. Potrzebowałem również czasu,
aby pomyśleć o sytuacji i zaplanować kolejny
etap ataku Excruciator.
To wyłącznie najnowsze kompozycje, nie bawiliście
się w jakieś sentymentalne powroty,
odgrzebywanie starych pomysłów, etc.?
"The Power Lords" i "Altar Of Lust" powstały
dawno temu. Mniej więcej w tym czasie co pierwszy
album. Zmieniono je tylko tak, aby pasowały
do reszty nowego materiału na "Fighting
For Evil". Pozostałe utwory to już nowe kompozycje.
Raz na jakiś czas lubię jednak wracać
do przeglądania starych pomysłów na komputerze.
Chociaż zazwyczaj są to knoty, więc pamiętam,
dlaczego ich nie użyłem!
Pracowaliście w Falcon Recording Studios z
Joelem Grindy z Toxic Holocaust, czyli po
tym wyborze domyślam się, że zależało wam
na konkretnym, surowym brzmieniu?
Tak, trochę. Joel Grind jest cholernie porządnym
człowiekiem! Szczerze mówiąc, Joel mógł
nagrać płytę tak, jak chcieliśmy, żeby produkcja
miała ręce i nogi. Ale ja osobiście bardzo lubię
to surowe brzmienie. Podobne do Warfare lub
Venom. Bez nadmiernej ilości tej produkcji, takiej
jak ma większość obecnych albumów. Dzięki
nieco bardziej organicznemu brzmieniu, można
usłyszeć ewentualne niedoskonałości. A ja
naprawdę lubię zgłębiać takie rzeczy podczas
słuchania płyt. Poza tym, mniej zaawansowana
produkcja jest tańsza!
Nie jest czasem tak, że im większy postęp technologiczny,
to brzmienie jest gorsze, jeśli
ktoś zapatrzy się za bardzo na te cyfrowe bajery,
odchodząc od podstaw stworzonych jeszcze
na przełomie lat 70. i 80.?
126
EXCRUCIATOR
Jeśli chodzi o muzykę, myślę, że postęp technologiczny
jest świetny. Gdybyśmy mieli nagrać
taki album w latach 70. i 80., kosztowałoby to
więcej niż kilka tysięcy dolarów! Jeśli chodzi o
problem obecnej technologii rujnującej sprzedaż
płyt, to staram się tym nie przejmować. Nie
tworzę muzyki i albumów, żeby się wzbogacić.
Czy byłoby to miłe? No pewnie, do diabła! Ale
nie liczę na to.
Joel czuwał nad całością powstawania "Fighting
For Evil", od samych sesji nagraniowych do
masternigu albumu - daliście mu przy tym
wszystkim wolną rękę, czy też kontrolowaliście
na bieżąco przebieg prac, przesyłał wam
próbki, kolejne zmiksowane utwory, etc.?
To był dość szybki proces. Wysłał nam kilka
próbek swoich poczynań, które brzmiały świetnie.
Jestem bardzo prostym facetem, któremu
szybko coś się podoba, ale wolę ufać, że pracuję
z naprawdę utalentowanymi ludźmi, aby dać im
wolną rękę w tym co robią. Wiedziałem już, że
Joel zrobi świetną robotę, więc poczułem, że nie
mam zbyt dużo do przekazania mu o tym, jak
powinny brzmieć kawałki. Poza tym, że chciałem,
żeby brzmiały radykalnie, a on podziałał i
sprawił, że brzmiały naprawdę radykalnie!
Czyli nie można dać się zwariować - technologia
jest przydatna i trzeba ją wykorzystywać,
ale bez przesady, umiar to podstawa, bo później
po 10 latach nie da się już czegoś słuchać?
(śmiech)
Może. Ale kogo obchodzi co będzie za dziesięć
lat? Nie mogę wybiegać myślami tak daleko.
Ledwo mogę się martwić o to, co wydarzy się w
ciągu dnia. Po prostu skup się na wykonywaniu
tego co robisz jak najlepiej w danej chwili, a o
przyszłość martw się później.
Zmienił się nie tylko skład, bo macie też nowego
wydawcę. Co ciekawe Divebomb Records
jest znana głównie ze wznowień czy wydawnictw
z archiwalnymi nagraniami mniej
znanych grup - jak trafiliście do tej firmy?
Wiedziałem, że zawrzemy umowę z konkretną
wytwórnią płytową. I miałem rację. Nie sądzę,
żeby ktokolwiek naprawdę potraktował mnie
obecnie poważniej. Czasem po prostu trzeba
głośno krzyczeć o swoje, aby wszechświat mógł
usłyszeć i mnie tym obdarzyć. Możesz też wysłać
wiadomość e-mail do dziesięciu firm fonograficznych
z prośbą o odpowiedź, która zdarzyła
się ze strony Divebomb Records, czym
byliśmy bardzo podekscytowani. Matt, szef
Divebomb Records jest prawdziwym maniakiem
metalu. Również Helion Prime pracowali
z nimi w tym czasie i mieli wyłącznie pozytywne
opinie na temat Divebomb Records.
Całkowite wsparcie!
W sumie taki, a nie inny profil tego wydawnictwa
daje wam spore szanse, gdyż obecnie
działających zespołów mają niewiele, tak więc
mogą przyłożyć się bardziej do ich promocji, co
jest dla was niewątpliwym plusem tej sytuacji?
Jak zawsze. O ile mi wiadomo, mają dość obszerny
katalog i listę zespołów z którymi obecnie
współpracują. Nie powiem ci, kim oni wszyscy
są, ponieważ wszyscy są za bardzo skupieni na
swojej robocie.
"Fighting For Evil" to ostatnio nie jedyne wasze
nowe wydawnictwo: pochwal się co to za
kaseta wydana przez Valor Music? Zawiera
jakiś niepublikowany dotąd materiał, wasze
nagrania demo czy może coś jeszcze innego?
Do tej pory wciąż nie otrzymaliśmy kopii tej
taśmy, więc cholera wie, co tam jest. Chociaż
Foto: Excruciator
tak, powinna zawierać materiał odrzucony z
sesji do EP-ki "By The Gate Of Flesh" i kilka
innych niewydanych utworów.
"By The Gates Of Flesh" ukazała się też
wcześniej na winylu, wygląda więc, że jesteście
lubującymi się w tradycyjnych nośnikach
dźwięku tradycjonalistami?
Jestem fanem każdego nośnika i czegokolwiek
innego, gdyby ktokolwiek chciał produkować i
dystrybuować naszą muzykę. Zbieram zarówno
winyle jak i taśmy, preferuję właśnie te formaty.
Ale naprawdę jestem zwolennikiem muzyki i
mogę słuchać każdej muzyki pod warunkiem, że
jest w moim guście. Wszystkie formaty są dla
mnie w porządku.
Jednak Divebomb Records preferuje format
CD tak więc winylowe wydanie "Fighting For
Evil" przez tę firmę pewnie nie wchodzi w grę?
Być może. Nigdy nie wiesz, co przyniesie przyszłość.
Promujecie album teledyskiem do "The Power
Lords", ale ponoć nagraliście też clip do utworu
tytułowego - też będzie taki jajcarski i zarazem
oldschoolowy, jak ten pierwszy?
Nadchodzący teledysk jest do tytułowego utworu
z albumu "Fighting For Evil". Ten jest profesjonalnie
zrobiony przez Karla Whinnery'ego i
jego ekipę, którzy jak szaleni kręcą wszystkie
zespoły na północnym zachodzie USA. Jesteśmy
naprawdę podekscytowani tym, jak to wyszło.
Mam nadzieję, że do czasu, gdy czytelnicy
przeczytają ten wywiad, ten clip zostanie już
opublikowany w sieci.
Koncertów też raczej nie zabraknie, bo gracie
chętnie i tak często jak tylko się da - występy
na żywo są wciąż najlepszą formą promocji dla
takich zespołów jak Excruciator?
Mamy zaplanowanych kilka koncertów i pracujemy
nad trasą w dalszej części roku.
Rekrutujemy także innego gitarzystę, aby przejął
moje obowiązki gitarowe w Excruciator. W
ten sposób będę mógł skupić się na śpiewaniu i
pracy nad stroną biznesową. Będziemy również
pisać nowy materiał i mam nadzieję, że nagramy
trzeci album do końca roku.
Można też dzielić scenę nie tylko z młodymi
kapelami, ale też legendami gatunku, zespołami
z lat 80., jak choćby z Grim Reaper, tak
więc macie z takich koncertów jeszcze większą,
dodatkową frajdę, gdyż nie jesteście tylko
muzykami, ale też wielkimi fanami metalu?
Każdy koncert, który gramy, jest wyjątkowy lub
staramy się go tak zapamiętać! Zawsze przyjemnie
jest niszczyć scenę z zespołami, których słuchaliśmy
dorastając. Zwykle nie trafia do mnie
wcześniej, jak dopiero kilka dni później, po tym,
jak dzieliliśmy scenę z Grim Reaper czy Forbidden.
Zawsze lubię rozmawiać z każdym, kto
gra z nami na jednej scenie. Ale w końcu to, co
naprawdę sprawia nam przyjemność, jest szaleństwo
na scenie i staramy się zrobić wszystko,
także od strony fizycznej, by każdy skumał
czym jest dobry koncert.
Życzę wam więc, by ta pasja z czasem była
jeszcze większa i dziękuję za rozmowę!
Facet! Oczywiście dziękuję ci za możliwość porozmawiania
z tobą i chcę złożyć, totalny metalowy
hołd dla wszystkich waszych czytelników.
Shred heavy przyjaciele! Excruciator Till Death!
666!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Damian Czarnecki,
Bartosz Hryszkiewicz
EXCRUCIATOR 127
Mizantropijna płyta na ponure czasy
Kiedy Forsaken wydaje nową płytę, fakt ten zawsze staje się prawdziwym
wydarzeniem. Wszak Maltańczycy nie robią tego często, za to każda nowa pozycja
w ich rosnącej dyskografii stanowi obowiązkową lekturę dla każdego szanującego
się doomstera. Dla mnie radość jest podwójna, bo nowa płyta oznacza zarazem
pretekst do rozmowy z Albertem Bellem - zdecydowanie jedną z najciekawszych
osobistości w świecie metalu.
(The Lawgiver)" i singlowe "Primal Wound".
Myślę więc, że można zidentyfikować pewne
podobieństwa między Sacro Sanctus i Forsaken
w tych utworach, jak i poprzednich, które
napisałem dla zespołu. Jednak Sean Vukovic
(gitarzysta) także jest bardzo utalentowanym
kompozytorem i również mocno przyczynił się
do powstania tego albumu, a jego muzyka ma
swą niepowtarzalną barwę. Leo jest z kolei odpowiedzialny
za wszystkie melodie w swoich liniach
wokalnych i jest to kolejny kluczowy element
w Forsaken wraz z charakterystycznym
bębnieniem Simeona. A zatem Forsaken łączą
siły twórcze i energia wszystkich członków zespołu.
Sacro Sanctus, jak powiedziałem na
wstępie, jest w dużej mierze moją domeną. Po
prostu kłócę się ze sobą przez większość czasu!
Słowo "Pentateuch" (Pięcioksiąg) oznacza pięć
pierwszych ksiąg Starego Testamentu (zwanych
także Księgami Mojżesza) lub Torę w judaizmie.
Zasadniczo album porusza ważne wydarzenia
/ epizody / historie z tych ksiąg, takie jak
zabicie Abla przez Kaina (w "Primal Wound"),
upadek ludzkości w "Serpent Bride" i potop w
"The Dove and the Raven". Można też znaleźć
odniesienia do apokryficznych tekstów w
"Apocryphal Winds". Jednak nadrzędnym tematem
albumu jest Bóg gniewu, który mocno
kontrastuje z bardziej współczującym Bogiem w
Nowym Testamencie, uosabianym przez Chrystusa,
gotowego wziąć na siebie grzechy świata
poprzez ukrzyżowanie. Ta tranformacja rozumienia
Boga przez ludzkość naprawdę mnie fascynuje
i moim zdaniem jest odzwierciedleniem
zmian społecznych, które przeszła ludzkość w
starożytności, gdy próbowało zmierzyć się z relacją
między człowiekiem a siłami wyższymi. W
Starym Testamencie Bóg okazuje się dość mściwy
i brutalny w swoich kontaktach z tymi, którzy
odchodzą od niego. Wszystko to mnie zaintrygowało
i stanowiło główną inspirację dla tego
albumu, wyjaśniając w związku z tym, dlaczego
brzmi on bardziej pierwotnie i surowo w porównaniu
z naszymi poprzednimi krążkami.
Czy obecna sytuacja polityczna na świecie -
kryzys migracyjny, podnoszenie łba przez
nacjonalizm, Trump, Korea Północna -
wpłynęła na twoje teksty? Albo też czy może
znaleźć w nich odzwierciedlenie w przyszłości?
Dość często moje teksty są metaforycznie zawoalowanymi
komentarzami społeczno-politycznego
na temat tego, co dzieje się wokół nas
dzisiaj. Nadużywanie i dławienie świata przez
ludzkość jest na ogół punktem wyjścia dla kilku
moich piosenek. "Pentateuch" to naprawdę bardzo
mizantropijny album. Często czuję się całkowicie
obrzydzony tym, co dzieje się we współczesnym
świecie: moralnym i duchowym rozpadem,
bezwzględnym spustoszeniem, które siejemy
na naszej planecie, brutalnym sposobem postępowania
z innymi gatunkami zamieszkującymi
świat, chciwością i konsumpcjonizmem.
Wszystko to sprawia, że zastanawiam się, w jaki
sposób odeszliśmy od bardziej wzajemnej relacji
ze stworzeniem i Stwórcą. "Pentateuch" odnosi
się właśnie do Stwórcy (może metafory planety),
który w końcu sam się zemści na ludzkości
- zawsze aroganckiej, samolubnej i egoistycznej.
Nadszedł czas oczyszczenia!
HMP: Na początek chciałem ci pogratulować
kolejnego świetnego albumu. Czy po 25 latach
na scenie nagrywanie kolejnej płyty staje się
łatwiejsze czy trudniejsze?
Albert Bell: Bardzo dziękuję, Adam! Jest mi
bardzo miło, że tak wysoko oceniasz nowy album
Forsaken. Jasne, jesteśmy razem długo, co
pomaga przy pracy w studiu. Doskonale zdajemy
też sobie sprawę z dynamiki związanej z nagrywaniem
albumu. Wszystko to stanowi więc
ogromną pomoc, podobnie jak przy pisaniu piosenek
i komponowaniu. Z czasem daje się udoskonalić
tę sztukę. A polega ona na tym, aby
starać się zachować świeżość i nie powielać pomysłów.
Jest to główne wyzwanie, przed którym
stoją bardziej znane zespoły. Myślę, że udało
nam się podołać temu wyzwaniu z "Pentateuch".
Chcieliśmy, aby nowy album był godnym
dodatkiem do naszej obszernej dyskografii,
co częściowo tłumaczy opóźnienie w wydaniu
albumu.
Po przesłuchaniu "Pentateuch" po raz pierwszy
uderzyło mnie, jak surowo i podziemnie
on brzmi, a przez to bardziej jak… Sacro Sanctus.
Czy to była świadoma decyzja twórcza?
Sacro Sanctus dokładnie pokrywa się z moją
wizją. Forsaken podąża nieco inną droga, ponieważ
wszyscy członkowie zespołu w różny
sposób przyczyniają się do naszej muzyki. Jednak
jestem, co by nie mówić, jednym z głównych
kompozytorów w zespole i zajmuję się
także wszystkimi tekstami, więc pewne podobieństwa
będą naturalne. Dołożyłem trzy piosenki
do tego albumu: "Serpent Bride", "Sabaoth
Foto: Forsaken
(śmiech) A tak na poważnie, mimo że Sacro
Sanctus jest bardzo ważnym ujściem dla mojej
kreatywności, jest mniej przywiązany do epickiej
ścieżki doom metalu, którą kroczy Forsaken.
W Sacro włączam moją pasję do wszystkiego,
co daje stara szkoła, od thrashu po
doom, aż do wczesnego black metalu. Niektóre
z tych elementów wkradają się w Forsaken poprzez
moje pisanie, ale z pewnością są mniej wyraźne.
Wszystko to może tłumaczyć fakt, że dla
tego albumu chcieliśmy, aby produkcja odzwierciedlała
surowość zespołu i utworów na "Pentateuch"
- więc może to być kolejny powód podobieństwa
między tymi dwoma zespołami.
Wiedząc, jak wielką wagę przywiązujesz do
tekstów, chciałem się zapytać o tematy, które
podjąłeś na "Pentateuch".
Długie kompozycje nie są wam obce, jednak
trwający ponad kwadrans "Apocryphal Winds"
to wasz rekordzista. Opowiesz nam historię
jego powstania?
To jedna z piosenek Seana na tym albumie. Zasadniczo
początkowo istniały trzy oddzielne
utwory, które według nas miały powtarzający
się motyw i idealnie pasowały do siebie. Konceptualnie
również naciskałem na utwór, który
miałby trzy połączone części lirycznie, więc poszliśmy
na to. To była ostatnia piosenka, którą
ukończyliśmy na albumie i do samego końca dodawaliśmy
do niej ostatnie szlify.
Dokąd myślisz, że zaprowadzi was przyszłość?
Rozważylibyście na przykład wzbogacenie
waszej muzyki o elementy thrash lub
black metalu?
Już zastanawiam się nad kolejną koncepcją nowego
albumu. Chodzą mi po głowie dwie, ale
nie jestem pewien, do czego zmierzamy i czy
ostatecznie zdecydujemy się na kolejny album
oparty na koncepcji. Nadal mamy czas na podjęcie
decyzji. W ostatnich tygodniach Sean był
zajęty pisaniem nowych rzeczy, ja także mam
128
FORSAKEN
mnóstwo piosenek, z których moglibyśmy skorzystać,
a Leo ciągle dorzuca od siebie fajne
riffy. Następny album już istnieje, że tak powiem.
Teraz naszym głównym priorytetem jest
jak największa promocja "Pentateuch".
Ano właśnie, jakie macie perspektywy promocyjne?
Przyglądamy się różnym możliwościom na tym
froncie i postaramy się zebrać jak najwięcej terminów
w przyszłym roku - i lokalnie, i za granicą.
Na Malcie nasz album jest już dużym sukcesem,
zagraliśmy też dla trzystu osób w klubie
The Garage w Zebbug. Musimy jednak promować
album dalej, a wszystko wskazuje, że
2018 będzie kolejnym pracowitym rokiem dla
Forsaken. Nasz kolejny potwierdzony koncert
odbędzie się w lutym na festiwalu Shellshock
(również na Malcie). Potem na pewno wyruszymy
na kontynent, gdyż właśnie finalizujemy
niektóre umowy w tej kwestii. Fani mogą sprawdzać
naszą stronę na Facebooku i naszą stronę
internetową w poszukiwaniu regularnych aktualności.
Czy nadal planujecie wydanie albumu koncertowego?
Mamy mnóstwo profesjonalnie nagranych koncertów,
z których moglibyśmy skorzystać, w
tym ostatni, na którym zagraliśmy "Pentateuch"
w całości, oraz nasz zeszłoroczny gig na
25-lecie istnienia zespołu. Mamy plany, by wydać
masę rarytasów. Nie jestem jednak pewien,
dokładnie w jakim formacie się ukażą. Ale tak,
jest duża szansa na album koncertowy lub inne
tego typu atrakcje.
Zmieńmy trochę temat. Jak idą twoje studia
fanowskie? Co konkretnie teraz badasz?
Dwa lata temu opracowałem i uruchomiłem
program "Youth Justice Masters" na Uniwersytecie
Maltańskim. Zbudowałem program nauczania
od zera i jestem mocno zaangażowany
w jego prowadzenie. Zajmuje to sporą część mojego
czasu, a do tego dochodzą wykłady na studiach
licencjackich i magisterskich. Zamierzam
jednak kontynuować swoje badania na bazie
mojego doktoratu, który skupiał się na subkulturze
metalowej na Malcie. Kwestia, o którym
myślę, to starzenie się w kulturze metalowej.
Przez dziesięciolecia badania subkulturowe podążały
śladami ludzi, którzy z wiekiem opuścili
swoje subkultury, ale z mojego bezpośredniego
doświadczenia wynika, że wielu subkulturowców,
w tym metalowców, nadal angażuje się w
muzykę i wspierającą tę subkulturę. To naprawdę
fascynujący temat i może potencjalnie
otworzyć oczy na współczesne trendy w podziemnych
subkulturach muzycznych oraz ich
centralne miejsce wśród fanów muzyki.
Wśród naszych czytelników nie brakuje studentów.
Gdyby chcieli zaangażować się naukowo
w studia fanowskie, a konkretnie badanie
subkultury metalowców, to gdzie radziłbyś
im zacząć?
Literatura przedmiotu na ten temat jest już
całkiem obszerna. Trzy prace pozostają jednak
punktem wyjścia. "Runnin' with the Devil"
Walsera, "Metal, rock and jazz: Perception
and the Phenomenology of Musical Experience"
Bergera oraz "Heavy Metal: A
Cultural Sociology" Weinsteina, później ponownie
wydany jako "Heavy Metal: The Music
and Critics". Dwóch innych badaczy, których
naprawdę warto sprawdzić, to Keith
Kahn-Harris i Andy Brown. Dyscyplina ("metaloznawstwa")
na pierwszy plan wysunęła się
dzięki zbiorowi "Metal Rules the Globe" pod
redakcją Bergera, Greene'a i Wallacha, który
zawiera artykuły naukowe pióra różnych autorów,
w tym jeden mój, skupiający się na metalu
z Malty.
Halloween już za progiem, a wiem, że jesteś
znawcą horroru. Czy mógłbyś polecić naszym
czytelnikom trzy filmy z dreszczykiem, które
mogliby obejrzeć z tej okazji?
Chyba trochę spóźniłem się z odpowiedziami
na to pytanie. Przepraszam za to... jednak trzy
horrory, które polecam na wszystkie pory roku,
są następujące:
1. "Suspiria" - od mistrza włoskiego horroru,
Giallo Dario Argento - ponadczasowe dzieło,
które w mojej opinii pozostaje bezkonkurencyjne
w europejskim horrorze.
Foto: Forsaken
2. "Halloween" - oryginał Johna Carpentera -
prawdopodobnie najlepszy slasher w historii.
Warto go zobaczyć, choćby ze względu na ścieżkę
dźwiękową!
3. "The Wailing" - coś bardziej współczesnego,
tym razem z Korei Południowej. Ilość wspaniałych
horrorów pochodzących stamtąd jest zdumiewająca
i jest to jedna z najbardziej utwierdzających
mnie w tej opinii dowodów. Miażdży
większość obecnych produkcji z Hollywood.
Jakie horrory lubisz? Z potworami, zombie,
duchami, horrory psychologiczne?
Wsiąkam w każdy rodzaj horroru, o ile dobrze
jest zrobiony, ale moimi ulubionymi pozostają
te zajmujące się tematami związanymi z okultyzmem,
nawiedzaniem, opętaniem, generalnie
horrory psychologiczne i thrillery.
W związku z niedawną śmiercią George'a
Romero, chciałbym poprosić cię o kilka słów na
jego temat.
Romero to jeden z moich ulubionych mistrzów
horroru, choć moim ulubionym jego filmem jest
"Two Evil Eyes", przy okazji którego połączył
siły z Argento i oddał hołd E.A. Poe'mu, prawdopodobnie
największemu pisarzowi grozy
wszechczasów. Myślę, że jedną z głównych zalet
dzieł Romero jest to, jak udało mu się połączyć
komentarz społeczno-polityczny z horrorem…
Fascynacja procesem niszczenia środowiska i
upadku ludzkości wyraźnie przebijają przez jego
film... i jego obecna we wszystkich jego filmach
z zombie.
Czy masz własną teorię, dlaczego horrory z
zombie są obecnie tak popularne, podczas gdy
te z wampirami i innym potworami nie są?
Być może dzieje się tak dlatego, że jesteśmy na
etapie ewolucji ludzkości, w którym niektóre z
tematów normalnie przenikających apokaliptyczne
filmy z zombie są bardziej realne niż
kiedykolwiek - zanieczyszczenie odpadami chemicznymi,
masowe choroby wirusowe i zakaźne,
nuklearna anihilacja, zabawa z siłami natury
i tak dalej wydają się bardziej rzeczywiste niż
kiedykolwiek wcześniej. Z drugiej strony, kult
wampiryczny ma bardziej romantyczną naturę i
zasadniczo podkreśla pragnienie nieśmiertelności.
Post-postmodernistyczny człowiek jest chyba
bardziej realistą niż przepełnionym romantyzmem
gotyckim wampirem. Filmy o zombie
są często bardziej apokaliptyczne, barbarzyńskie
i brutalne, co ostatecznie odzwierciedla
brutalność i brzydotę współczesnego społeczeństwa.
Adam Nowakowski
Tłumaczenie: Damian Czarnecki
FORSAKEN 129
Powołanie do grania
Basista Primal Fear jest jednym z najbardziej zapracowanych niemieckich
muzyków. W samym roku 2017 zagrał na płycie Jorna, wydał krążek swojego zespołu,
Sinner, a Primal Fear wypuścił DVD i album koncertowy. Co więcej, każdy
z zespołów zagrał też wiele koncertów. Nic dziwnego, że miałam o czym rozmawiać
z Matem Sinnerem!
130
HMP: Dopiero niedawno dołączyłeś do zespołu
Jorna i od razu pojawił się świetny efekt.
Miałeś okazję brać udział w komponowaniu
tej płyty?
Mat Sinner: Nie, nie miałem na to w ogóle
czasu. Na początku w ogóle nie chciałem na tej
płycie zagrać, ponieważ miałem własne, różne
projekty, które pochłaniają czas, było więc to
dla mnie czasowo niemożliwe. Ale wszyscy moi
przyjaciele brali udział w tworzeniu tej płyty i
Jorn oraz producent Alessandro (del Vecchio -
przyp. red.) prosili mnie, żebym na tej płycie zagrał
i tak też się stało.
Sam jesteś kompozytorem i producentem wielu
zespołów, dlatego na początku sądziłam że
i tutaj wykorzystałeś swoje możliwości, ale
teraz widzę, że nie jest to prawda.
Nie, to nie prawda. Prawdę mówiąc, po prostu
uznałem, że to na tyle ciekawe, że wziąłem
udział w nagraniu. Myślę, że to świetna sprawa.
Jorna znam od dłuższego czasu i uważam go za
znakomitego wokalistę. Kiedy usłyszałem te kawałki
uznałem: "ech, muszę jednak znaleźć na to
czas, bo to po prostu genialna płyta" i jestem bardzo
zadowolony z końcowego efektu, płyta bardzo
mi się podoba i cieszę się, że jednak na niej
zagrałem.
Ostatnimi laty Jorn nagrywał głównie covery.
Ty sam uważasz go za świetnego wokalistę i
podobają ci się kompozycje z tej płyty. Rozmawiałeś
z Jornem na temat kompozycji?
Bardziej Alessandro. Wytwórnia Frontiers Records,
w którym Jorn jest, namawiała go na to.
Jorn nie chciał w ogóle nowej płyty robić. Jest
nieco sfrustrowany muzycznym biznesem. Nie
chciał w ogóle robić nowej płyty. Wzięli go razem
do Alessandro, żeby wspólnie porozmawiać,
namówić na płytę. Jorn dał się przekonać.
PRIMAL FEAR
Miałeś więc jakiś wpływ?
Tak, ale nie radykalny. Jorn ma konkretne wyobrażenie
o tym, co chce robić. Jeśli nie jest
przekonany w 100% nie da się go przekonać.
Każdy muzyk jest mocny wtedy, kiedy jest w
100% utwierdzony w tym, co wierzy. Należy
być samemu przekonanym do tego, co się robi,
inaczej jest to fałsz.
Foto: Primal Fear
Chciałabym też zapytać o line-up. Obecnie
skład zespołu Jorna jest bardzo podobny do
składu Voodoo Circle i Primal Fear. Jak odnajdujecie
się w tych kapelach, nie macie problem
z przyporządkowaniem pomysłów do zespołów?
Nie, dla mnie to dwie zupełnie różne rzeczy. Te
zespoły nie są bardzo podobne. Podczas gdy
Primal Fear to przede wszystkim metal, Jorn to
raczej hard rock. Ludzie grający na płycie Jorna
świetnie się znają, rozumieją i lubią. Jeśli muzycy
się dobrze się rozumieją i przyjemnie spędzają
ze sobą czas, to odbija się na muzyce. Francesco
gra na bębnach, Alex na gitarze, ja gram na
basie i to bardzo fajnie razem działa, a to co
tworzymy w Primal Fear jest totalnie inne inne
niż to, co tworzymy w zespole Jorna.
Jesteś bardzo pracowitym i zajętym człowiekiem,
grasz w kilku zespołach. Skąd bierzesz
na to siłę i przede wszystkim czas?
Och, dla mnie to najpiękniejszy zawód jaki istnieje.
I to, co uważam za świetne to fakt, że to
co robię daje mi wiele motywacji i siły, przez co
sprawia mi radość. To jest dla mnie jak powołanie.
Gdybym miał inną pracę, pewnie nie
miałbym do niej ochoty, co z pewnością nie byłoby
dobre.
Masz w ogóle czas na cokolwiek innego niż
muzyka?
Tak, mam dziewczynę, psa, chętnie wychodzę
coś zjeść czy do kina, obejrzeć mecz, jestem fanem
piłki nożnej. Moje życie nie składa się tylko
z muzyki.
A masz czas, żeby muzykę nie tylko tworzyć
ale też jej słuchać?
Tak, oczywiście, słucham muzyki każdego dnia.
Kiedy robię coś innego w firmie, zawsze musi
coś grać. Zawsze.
Primal Fear wydał właśnie druga płytę, w
związku z tym mam kilka pytań. Na żywo
jesteście prawdziwą petardą. Czy jest Wam
trudno przenieść tę moc z koncertu na nagranie?
Myślę, że brzmienie nie jest dużym problemem.
To, co pochłania najwięcej pracy i trwa najdłużej
to poskładanie DVD czy Blu-Ray, a więc
chodzi o obraz. Nie ma problemu z dźwiękiem.
Primal Fear to świetnie zgrany zespół, więc
dźwięk nie stanowi problemu. Dla mnie problem
stanowi obraz, bo przez cały koncert powinno
oglądać się to, co jest interesujące. Do
płyty koncertowej dodaliśmy też materiał bonusowy
w postaci dokumentu. Na DVD czy Blu-
Ray cały czas trzeba dobrze wyglądać, nie robić
głupich min. Oglądając nagrania, obśmiewamy
to i dyskutujemy o tym. Stanowi to dużo pracy,
dźwięk zaś jest czymś normalnym.
Podczas nagrania myślisz o nim?
Nie, nie.
Czyli nie jest to dla Ciebie w ogóle stresujące?
Nie, bo to reżyser musi pociąć materiał i go
złożyć.
Poprzednia płyta była nagrana w USA. Jak
porównasz pracę nad tą i tamtą płytą? W końcu
minęło kilka lat, poza tym, tym razem nagrywaliście
u siebie.
Było dokładnie tak samo. Nic innego. To DVD
nagrywaliśmy w roku 2010, a nowe w 2016. Jednak
w roku 2003 też nagraliśmy jedno, pochodzące
z Wacken. To więc jest teraz trzecim
DVD. Różnice w produkcji i przebieg był taki
sam. Moim zdaniem produkcja w studiu, kiedy
pracuje się z nowym kawałkami jest dużo bardziej
emocjonująca i przyjemna niż robienie
płyty live czy DVD. Płyta live to dużo więcej
stresu.
Wracając do tematu kraju. W Stanach klasyczny
heavy metal jest mniej popularny niż w
Europie...
Wręcz przeciwnie! Przynajmniej dla nas. Płyta
"Rulebreaker" była pierwszym wydawnictwem
Primal Fear, które było na oficjalnej amerykańskiej
liście płyt (Billboard - przyp. red). W tym
czasie zrobiliśmy też sześć tras i widać, że koncerty
w Ameryce mają tak samą dobrą frek-
wencję jak w Europie.
Ostatnio graliście też w Ameryce Południowej,
która słynie z miłośników głównie speed
metalu. Zauważyłeś w tamtejszej publice coś,
czego brakuje w innych krajach?
Tak, ale tamtejsza publika jest tak samo świetna
jak europejska. Nie chcę mówić, że była lepsza,
bo świetna była też w Japonii czy w Australii.
Nie chcę mówić, że Ameryka Południowa
jest dużo lepsza od Japonii. Tak samo jak w
Kanadzie, w Quebeku, Montrealu czy Vancouver
były rzeczywiście świetne koncerty. To nie
tak, że w Sao Paulo był najlepszy koncert trasy.
Chile były fajne, Buenos Aires w Argentynie też,
miasto Meksyk... Nie jest tak, że Ameryka Południowa
jest dużo lepsza od innych, to nie prawda.
Wróćmy do Waszej płyty. Wszystko nagraliście
w Stuttgardzie? To pełny koncert?
Tak. Podjęliśmy taką decyzję, bo u nas technika
jest łatwiejsza. Moglibyśmy zrobić to w Tokio
lub Buenos Aires, ale byłoby to trudniejsze w
realizacji. Nie chodzi tylko o dźwięk. Kosztowałoby
to dużo więcej pieniędzy. Poza tym istnieje
oczywiście ryzyko, że kiedy grasz w Argentynie
albo Tokio i nagrywasz koncert, coś nie zadziała,
coś nie będzie porządku. Zawsze jest takie
ryzyko. Wtedy trudniej to naprawić. Dlatego
całe nagranie zrobiliśmy w Stuttgardzie i wszystko
mieliśmy pod kontrolą.
Gracie kawałki główne z drugiej połowy kariery
Priamal Fear, co jest też słyszalne na koncertówce.
To forma podsumowania ostatnich
lat Waszej działalności czy po prostu już nie
macie ochoty grać starych utworów?
Nie chodzi o ochotę. To normalne, przecież
była to trasa po płycie "Rulebreaker", a ten album
właściwie odniósł największy sukces z
wszystkich naszych krążków. Płyta była nowa,
zagraliśmy z niej więc pięć kawałków. To oczywiste,
że kawałki były świeże, byłe dobre, sprawiały
nam frajdę. Kiedy jedziemy w trasę, daje
to dobry efekt dla naszej publiczności, że nie
dostają za każdym razem tego samego, ale piękne
nowe show z świeżymi kawałkami. Oczywiście
gramy też klasyczne kawałki dla Primal
Fear, takie jak choćby "Metal is Forever".
Zgadza się, to klasyk Primal Fear (śmiech).
Dlaczego jednak nie gracie "Constant Heart"?
To moim zdaniem najlepszy kawałek z nowej
płyty!
Wewnętrznie w zespole musimy być w pełni
Foto: Primal Fear
zgodni co do tego, co chcemy zagrać i jakie
utwory są odpowiednie. Moglibyśmy grać osiem
kawałków ale musimy mieć takie samo zdanie,
dojść do kompromisu. Moglibyśmy zagrać cztery
czy pięć mocnych kawałków z tej płyty, ale
musieliśmy podjąć jakąś decyzję.
Szkoda, bardzo lubię ten kawałek.
(Śmiech)
Ostatnimi laty znów gracie bardzo klasycznie,
mocno, nieco w stylu pierwszych płyt. Jest to
w pewnym stopniu coś nowego, bo był moment,
że nieco eksperymentowaliście.
Tak, chcieliśmy tak uczynić, bo każdy zespół
ma swoje specyficzne brzmienie. Kiedy przychodzisz
do sali prób, Primal Fear brzmi jak
Primal Fear. Zawsze najlepiej jest, jeśli masz
producenta, który sprawia żeby zespół w studio
brzmiał tak, jak gra w sali prób czy na scenie.
To jest wielkie wyzwanie, żeby zespół także na
żywo dobrze brzmiał. Mieliśmy przed dziesięciu
laty taką fazę, że próbowaliśmy różnych rzeczy.
Każdy zespół, który długo istnieje musi czasem
próbować czegoś nowego, nie robić wciąż tego
samego. Inaczej jest nudno - dla fanów, dla muzyków,
dla wszystkich. Próbowaliśmy więc, a
ostatnie dwie płyty, czy może nawet trzy płyty
są powrotem do naszych początków, ale z nowoczesnym
brzmieniem połączonym z tym, na
czym wyrósł Primal Fear.
Poza płytą Jorna i Primal Fear, wydałeś teraz
nowy krążek Sinnera. Podejrzewam, że ta
grupa ma dla Ciebie specjalne, osobiste znaczenie.
Widać, że masz pełne ręce roboty, mimo
to, od lat 80. roku regularnie wydajesz
płyty Sinnera.
O tak, pierwsza płyta Sinnera wyszła oficjalnie
w październiku 1982 roku i od tego czasu ten
zespół istnieje z mniejszym lub większym nakładem.
Zeszłego roku byliśmy w trasie. To jest
właśnie to co muzycznie chcę robić. Nic dziwnego,
że chciałem napisać nową płytę Sinner.
Jestem z niej bardzo zadowolony, dobrze ją
ukształtowałem, mam frajdę zarówno z niej samej,
jak i z koncertów. Skompletowałem dobry
zespół i nagrałem płytę Sinner. W efekcie wydaje
mi się świetną płytą, po prostu jestem totalnie
"happy" z płyty Sinner. Co więcej, na niemieckich
chartach jest ona na miejscu 50. Było
to najwyższe ulokowanie płyty, której Sinner
nigdy nie osiągnął. Rok 2017 to 34 czy 35 lat
istnienia zespołu (Sinner przez chwilę nieco się
plątał w liczeniu - przyp. red.), a teraz w Niemczech
zespół odnosi największy sukces. To
oczywiście pięknie, kiedy tworzy się płytę i nie
ma się taki super wielkich oczekiwań. Sinner to
raczej dla mnie coś, co sprawia mi przyjemność.
Nie ma żadnej presji, że musi on przynieść korzyści
finansowe. Tym bardziej jest to więc piękne,
że mimo braku presji płyta i tak odnosi sukces.
Zagraliśmy też 10 koncertów z Sinner i
wszystkie sprawiły mi wielką frajdę. To był fajny
czas. Zagramy też w grudniu w Niemczech
dwa festiwale, Knock Out Festival i H.E.A.T.
Myślę więc wciąż o nowych krążkach Sinner,
bo sprawiają mi wielką radość.
Myślałam właśnie o tej frajdzie. Płyta jest
prosta, zawiera też proste teksty. Musi być
dla Ciebie formą odpoczynku…
Odpoczynek nie brzmi dobrze (śmiech). Dla
mnie to jest jak urlop, poza tym tworzymy fajną
ekipę, która świetnie funkcjonuje, sprawia prawdziwą
frajdę. To słychać w muzyce, słychać że
ludzie którzy muzykę tworzą, mają z tego dużą
przyjemność.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Foto: Primal Fear
PRIMAL FEAR 131
"Jesteśmy zwyczajnymi ludźmi"
Jak ten czas leci! Jeszcze niedawno niemiecki Scanner wydawał swoją
pierwszą płytę, a teraz świętuje swoje trzydzieste urodziny! Nie mogłem nie zapytać
z tej okazji najdłuższego obecnie stażem muzyka, oraz, co oczywiste, lidera
formacji Axela Juliusa, o parę spraw. Okazał się bardzo sympatycznym gadułą, co
tylko mocniej może zachęcić po sięgnięcie wydanej specjalnie na jubileusz, pierwszej
w historii grupy, retrospektywnej składanki.
Axel Julius: Cześć, to ja Axel Julius, będę
odpowiadał na twoje pytania.
HMP: Właśnie obchodzicie 30 lecie istnienia
zespołu. Jednak jedynym, który może je
w pełni świętować, jesteś właśnie Ty, Axel.
Jakie to więc uczucie być tyle lat na scenie?
Jest to świetne uczucie i cieszę się, że mogę to
ciągle robić. To trwa dość długo, ale nie wydaje
mi się, żeby trwało to aż tak długo. To
znaczy, że gdy robisz to na co masz ochotę,
to nawet nie dostrzegasz tych wszystkich lat.
Dlatego czas jakoś mija, podczas gdy ja wciąż
dobrze się bawię tworząc muzykę.
Tyle lat grania heavy metalu to szmat czasu.
Jednak Scanner nie wydał wielu płyt w
ciągu tych trzydziestu lat. Żałujesz, Axel,
cover Queen "Innuendo"?
Wielu osobom spodobała się nasza wersja
"Innuendo". Dyskutowaliśmy raczej o dodaniu
kolejnego naszego kawałka niż coveru.
Jednak w końcu zdecydowaliśmy się wybrać
"Innuendo", ponieważ dzięki niemu wyrobiliśmy
sobie markę i to bez większej naszej ingerencji
w ten utwór, a na koniec jest to po
prostu niesamowita wersja, która zasługuje
na to, by być jedną z najlepszych w Scanner.
Gdybyście mieli nagrać jeszcze jakieś covery,
to taka pierwsza myśl, jakie byłyby to
utwory?
Nie wspominałem wcześniej o tym, ale szczerze
mówiąc czasami fajnie jest zrobić jakiś
cover. Jednak tak naprawdę nie zajmujemy
się wymyślaniem coverów na nasze albumy.
To był pierwszy i jedyny taki okres. Choć jest
jedna taka piosenka, "Don't Let Me Be Misunderstood"
wykonywana m.in. przez Santa
Esmeralda. Chciałbym zrobić ją w wersji
Scanner.
Czy to młoda krew sekcji rytmicznej spowodowała,
że jednak Scanner zdecydował
się na nowo nagrać swoje stare kompozycje?
Nie, nie bardzo. Nie uważam aby kumple z
naszej dotychczasowej sekcji rytmicznej odwalili
fuszerkę. W związku z tym świeża
krew nie miała tu nic do powiedzenia.
Jakie to uczucie nagrywać na nowo swoje
stare utwory w zupełnie innym składzie?
To nie było takie proste, jak się wydaje, ponieważ
musisz robić to z szacunkiem. Jeśli
chodzi o starsze wersje, wielu ludzi ciągle je
kocha i docenia. W pewnym sensie było to
jak podróż w przeszłość, starając przekształcić
starego ducha w nowe nagrania, a jednocześnie
pozwolić, by brzmiał świeżo.
że jednak nie powstało więcej albumów?
Tak i nie. Jest to nasz siódmy album jeśli policzymy
także "Best of" z nagraniami powtórkowymi.
Chciałbym wydać jeszcze z dwa lub
trzy albumy, ale okoliczności na to nie pozwalały.
Zespół Scanner obchodzi 30 lecie wydaniem
pierwszego w historii "Best of". Jak przebiegał
wybór nagrań na tę składankę?
Rok temu na naszych stronach społecznościowych
rozpoczęliśmy ankietę, gdzie fani
mogli wybierać ulubione utwory, a także obserwowaliśmy
reakcje na przesłane utwory.
Porównując je z naszymi ulubionymi, ostatecznie
stworzyliśmy kompilację.
Skąd pomysł, żeby jednak zawrzeć w niej
Foto: Scanner
Jak oceniasz z perspektywy czasu nagranie
tej, co tu dużo mówić, trudnej kompozycji
Queen?
"Innunendo" znajdowało się na albumie "Ball
of the Damned" i idealnie się tam wpasowało.
Genialny wokal aranżowany był w całkowitej
harmonii z naszymi własnymi kompozycjami
z tego albumu, jak na przykład "Frozen
Under The Sun" lub utwór tytułowy.
Dlatego sensowne było, że zrobiliśmy to w
tamtym czasie. Poza tym zespół, a szczególnie
ja, polubiliśmy tę kompozycję. Trudności
były, ale nie były wielką przeszkodą, więc
było to dla nas miłe wyzwanie.
Nie bałeś się ryzyka? Historia muzyki metalowej
zna przypadki, kiedy taki zabieg okazał
się klapą.
Nie, ale miałem to na uwadze, bo to w moich
rękach było zminimalizowanie ryzyka jako
producenta. Myślę, że ludzie mogą usłyszeć i
poczuć, że zrobiliśmy to z radością i pasją
oraz, jak już wspomniałem, z szacunkiem.
Nie traktowaliśmy naszych starych utworów
jak znudzony muzyk grający setny raz ten
sam kawałek, jeśli wiesz o co mi chodzi. Nasze
podejście było po prostu inne. Co więcej,
myślę, że ludzie poczują to, gdy tego posłuchają.
Jak myślisz, do których z nowych wersji
fanom będzie się najtrudniej przekonać?
Nie wiem. Mam nadzieję, że nie ma takiej.
Ale wiem, że słuchając innych zespołów zawsze
znajdzie się coś, czego nie ma, a co
chciałbym aby było na nagraniu. Czasem jest
to maleńka rzecz, która jest tak charakterystyczna.
Jej brak może zaburzyć twoje emocje
jakie miałeś w czasie słuchania tego kawałka.
Może to być oddech wokalisty lub
znacznie mniej. W ogóle mało znaczący detal...
ale w jakiś sposób jesteśmy zwyczajnymi
ludźmi.
Z której płyty, z perspektywy lat, jesteś
najbardziej zadowolony?
Cóż, jestem bardzo zadowolony z naszego
ostatniego wydawnictwa "The Judgemt"
(2015), który z pewnością jest całkiem dobrym
albumem. Wiem, że to może prowokować
do szczerej rozmowy. Jednak ten
album pokazuje, że w dzisiejszych czasach
wciąż jesteśmy zespołem, na który możesz
liczyć. Nie chcemy się cofać, ale patrzymy w
132
SCANNER
przyszłość i pracujemy nad nowym albumem
o roboczym tytule, "The Cosmic Race".
Czy z 30 lat działalności Scanner można
przytoczyć jakieś ciekawe anegdoty? Oczywiście
nadające się do publikacji (śmiech).
Tak, myślę, że jesteśmy jedynym zespołem,
który występował na głównej scenie W.O.A.
razem z ogromnym psem (owczarkiem niemieckim).
To było w roku 1997 gdy Motorhead
było główną gwiazdą. W czasie naszego
występu, na scenę wszedł pies i podchodził
do każdego z nas. Publiczność uznała, że to
część show. My byliśmy zmieszani, a pies po
prostu uciekł. W każdym razie nasza wokalistka
trochę się bała, podczas gdy reszta zespołu
była rozbawiona. Nasz specjalny gość
został przyjęty z wielkim aplauzem przez publikę.
Planujecie jakiś specjalny show koncertowy
z okazji jubileuszu?
Tak, w tym roku zagramy specjalny koncert
w Hiszpanii. Na początku przyszłego roku
będziemy go kontynuować w innych częścach
Europy. Może wystąpimy w Polsce, zobaczymy.
Wolicie grać koncerty klubowe czy duże,
otwarte festiwale?
Wolimy obecnie festiwale, ponieważ chcemy
dotrzeć do ludzi, którzy wcześniej nas nie
znali. Nigdy by nas nie odkryli na klubowym
koncercie, bo na takie się nie wybierają, za to
jeżdżą po festiwalach. Z drugiej strony bardzo
lubimy intymną atmosferę klubowego
show, w czasie którego możemy skupić się na
sprawach brzmienia itp., i, co oczywiste, mamy
lepszy kontakt z publicznością.
Są jeszcze pewnie kraje, w których nie graliście.
Jednym z nich jest Polska. Mielibyście
ochotę zagrać u nas jakieś sztuki?
Tak, na pewno. Potrzebujemy tylko kontaktu
z poważnym promotorem i możemy zrobić
to natychmiast. Każda pomoc lub wsparcie
są mile widziane.
Czy bierzesz pod uwagę, że kiedyś może nie
być potrzeby wydawania płyt CD ani LP?
Trochę bardzo science-fiction, może to
dobry materiał na nową płytę Scanner?
Wolę mieć broszury z CD lub okładki z
winylem w ręku. To doświadczenie, którego
Foto: Scanner
nie chcę stracić i jest dla mnie częścią całej
historii. W tej kwestii jestem bardzo staroświecki.
I myślę, że wokół jest wielu ludzi,
którzy czują to samo i nie pozwolą, aby to
wymarło. Dlatego uważam, że płyty CD i
płyty LP nie znikną całkowicie w przyszłości.
Niektórzy entuzjaści i kolekcjonerzy zachowają
wiarę i podtrzymają tradycje.
Dla wielu metal to, swego rodzaju, religia.
A dla Ciebie czym jest muzyka, którą
grasz?
Nienawidzę religii. Każdy z osobna też. Dla
mnie metal to po prostu dobra (lub zła) muzyka
z przesterowanymi gitarami. Na początku
(wczesnych lata 80.) widziałem w
tym rodzaju muzyki rewolucję przeciwko
mainstreamowi. Ale niestety niedawno, całkowicie
odciąłem się od tej sceny. Sygnowane
przez Slayer koszulki sprzedawane były w
sieci H&M i kupowane przez jakieś modne
pindy.
Gdybyś nie grał metalu, co miałbyś ochotę
robić w życiu?
Byłbym naukowcem. Prawdopodobnie astronomem.
Co sądzisz o kondycji speed /power metalu
na świecie?
Ten gatunek metalu jest jednym z najwartościowszych
stylów i nigdy nie umrze. Uważam,
że jest to podstawa wielu różnych gatunków.
Niektóre gatunki były po prostu
modą i znów zniknęły. A jeśli "baby metal"
ma przyszłość, to nadszedł czas, aby popełnić
samobójstwo lub po prostu go zignorować.
Czego słuchałeś ostatnio prywatnie i co
zrobiło na Tobie największe wrażenie?
W tej chwili słucham wielu zespołów ze
wszystkich stylów i gatunków. Nie są już
świeże, ale naprawdę zrobiły na mnie wrażenie,
ta intensywność głosu Davida Draimana
(Disturbed) w "Sound of Silence". Nigdy
nie oczekiwałbym tego od niego i zespołu.
Dobrze wykonany cover. Dlaczego to zrobili?
Dzięki za wywiad i życzę kolejnych udanych
30 lat oraz najbliższych, świetnych
koncertów. Zapraszamy do Polski!
Da się zrobić (śmiech) Muszę Ci podziękować
za zainteresowanie zespołem i twoje p-
ytania. Fajnie było na nie odpowiedzieć. Pozdrawiam.
Adam A. Widełka
Tłumaczenie: Filip Wołek, Piotr
Szablewski
Foto: Scanner
SCANNER 133
Mocą słowa i muzyki
Jakże trudno obecnie przyznać się do swej wiary - szczególnie jeśli jest się
chrześcijaninem. Zdarzają się jednak osoby, których prowadzi odwaga, Bóg, którzy
nie wstydzą się tego, w co wierzą. Bez wątpienia przekazanie treści na temat
danej religii, przekonywanie o jej prawdach nie należy do zadań łatwych, stanowi
wręcz wyzwanie. Co więcej jeszcze trudniejsze jest ukazywanie to poprzez melodie
i tekst, które będą miały szansę spodobać się szerszej publiczności. Theocracy to
zespół pochodzący ze Stanów Zjednoczonych, któremu ta sztuka udała się wprost
wyśmienicie! Mieliśmy przyjemność przeprowadzić z autorem tekstów utworów
rozmowę, serdecznie zapraszamy do lektury.
HMP: Nazwa waszego zespołu brzmi identycznie
jak tytuł pewnej gry z 2000 roku. Nie zyskała
ona co prawda większej popularności, ale
czy nie przysparza wam to czasami jakichś
problemów?
Matt Smith: Pamiętam, że słyszałem o tym dawno
temu, ale nie, nigdy nie mieliśmy z tym żadnych
problemów.
Czy każdy wasz album powstaje pod natchnieniem
Ducha Świętego? To on przecież dał
siłę wielkim prorokom czy też apostołom. Z
wami jest podobnie?
Tak, ale zawsze waham się przypisywać określone
pieśni wpływom Ducha i tak dalej. Zawsze
myślę, że to trochę dziwne, kiedy ktoś mówi:
"Bóg dał mi tę piosenkę", a potem słyszysz tę
piosenkę i jest... niezbyt dobra, (śmiech). Powiedziałbym
więc, że z pewnością wpływa On
na mnie przynosząc pomysły lub kładąc coś na
moim sercu, czego inaczej bym nie wymyślił.
Foto: Theocracy
tytuł?
Był to tytuł, który od jakiegoś czasu znajdował
się na mojej liście i naprawdę myślałem, że pasuje
do tej idei, którą chciałem przekazać tym
utworem. Podobał mi się pomysł zniszczonego i
zdewastowanego statku, który wydaje się martwy
dla świata, ale naprawdę jest bezpieczną
przystanią dla duchów społeczeństwa: niewidzialnych
ludzi i nieudaczników.
Od wydania waszego najnowszego albumu
minęło kilka miesięcy. Możecie zatem już chyba
go ocenić. Jesteście z niego zadowoleni?
Tak, jak dotąd jestem bardzo zadowolony!
Mówicie o swojej wierze i Bogu w sposób niezwykle
przystępny. Głosicie Jego wielkość z
pokorą, jednocześnie czyniąc to nadzwyczaj
skutecznie. Muszę zatem zapytać was, który z
krążków waszym zdanie najrzetelniej przedstawia
to, kim jest dla was Bóg, jaką pełni w
waszym życiu rolę?
Hmm, to trudne pytanie. Naprawdę nie mogę
dokonać wyboru, ponieważ żaden z nich nie jest
albumem koncepcyjnym, więc wszystkie mają
różne kompozycje na różne tematy. Niektóre
utwory są bardzo osobiste, inne dotyczą rzeczy,
które spotkały ludzi, których znam, a inne są historyczne
i bardziej ogólne. Łatwiej jest wskazać
konkretne kawałki niż albumy. Na przykład
utwór "Mountain" jest historią podróży mojej
żony do wiary, więc jest to dla mnie bardzo
szczególne i osobiste.
Sami doskonale wiecie, jak trudno w dzisiejszych
czasach przyznać się chrześcijanom do
swej wiary. Wy jednak otwarcie mówicie o waszej
przynależności do Chrystusa. Nie sądzicie,
że przy obecnej jakości, ale po odcięciu od
waszych utworów religii bylibyście znacznie
bardziej popularni? Koniec końców ludzie dziś
niechętnie patrzą na wiarę.
Cóż jestem pewien, że pomogłoby to nam zyskać
popularność w głównym nurcie przemysłu
rozrywkowego, niestety treści chrześcijańskie
prawdopodobnie przerażają niektórych ludzi,
którzy w przeciwnym razie daliby nam szansę.
Ale naprawdę nie przejmuję się tym, ponieważ
nie o to mi chodzi. Muszę być szczery w swoim
przekazie, zawsze chciałem napisać ciekawe i
przemyślane utwory z chrześcijańskiej perspektywy,
by wypełnić pustkę… myślałem, że inaczej
zaginę w świecie muzyki. Jeśli moim celem
byłby sukces lub popularność czy cokolwiek innego,
nie pisałbym melodyjnego metalu, a na
pewno nie o zabarwieniu chrześcijańskim.
Wtedy też może poleca mi to połączyć w sposób,
którego nawet nie znam. Są utwory, w których
nawet nie pamiętam skąd wziął się ten pomysł,
więc spoglądając wstecz po latach, brzmiało
to tak: "Wow, na pewno nie mogłem zrobić
tego sam". Ale to nie jest przypadek bezpośredniej
boskiej inspiracji, tak jak Pismo Święte
czy coś, gdzie słowa są święte, a Bóg bezpośrednio
pisze pieśni. Nigdy nie byłbym tak bezczelny,
by powiedzieć coś takiego. Wszystko
jest przekazywane przez moje ograniczone i niedoskonałe
umiejętności. Myślę, że On daje nam
nasze dary i naszym obowiązkiem jest używać
ich mądrze dla Jego chwały. Każdy talent jaki
mam, jako autor piosenek, mam tylko dlatego,
że jest darem, który dał mi Bóg.
W jakich okolicznościach powstała płyta
"Ghost Ship"? I dlaczego nosi ona właśnie taki
Cóż, może odejdźmy na moment od tematu
religii. Co takiego jest w power metalu, że zdecydowaliście
się prezentować ten a nie inny
podgatunek heavy metalu? Nie jest on przecież
przesadnie kultowy.
Kiedy zaczynałem pisać muzykę, pisałem po
prostu to, co kochałem i co chciałem usłyszeć.
Uwielbiam wiele power metalowych zespołów,
więc w naturalny sposób miały wpływ na to co
piszę, podobnie jak niektóre klasyczne heavy
metalowe, thrashowe i progresywne zespoły. Nigdy
tego nie analizowałem - po prostu uwielbiam
dużo melodii i riffy więc przychodzi to do
mnie, a w zasadzie do nas naturalnie.
Okładka najnowszego krążka jest jasna. Tytuł
brzmi "Ghost Ship" a więc i na okładce
widnieje okręt widmo. Podobnie jest z "As The
World Bleeds". Jednakże z innymi albumami
sprawa już nie jest taka prosta. Możecie mi
wyjaśnić, skąd wziął się pomysł na okładkę
"Theocracy" oraz "Mirror of Souls"? Zawierają
one kilka elementów, których obecność nie do
końca jest znana. Co one oznaczają?
Jasne, grafika tych albumów zawiera wiele odniesień
do tekstów piosenek. Na pierwszym albumie
dwa kluczowe elementy to wąż owinięty
wokół świata (z utworu "The Serpent's Kiss") i
obraz nieba (z "New Jerusalem"). W "Mirror of
Souls" tytułowy utwór opowiada symboliczną
historię człowieka, który podróżuje i wiele razy
widzi swoje odbicie w wielkiej sali luster i później
w wielkim lustrze w Sali Prawdy. Lustra w
pierwszej części reprezentują innych ludzi, co
oznacza, że gdy patrzymy na innych, oceniają
naszą własną wartość. Gigantyczne lustro na
końcu przedstawia Boga widzącego nas takimi,
jakimi jesteśmy. To właśnie reprezentuje grafika
na tym albumie.
W listopadzie ubiegłego roku koncertowaliście
w Europie. Praga, Brno, Wetzikon, Koszyce,
Apeldoorn, Niederaula, Neckarsulm - te miasta
odwiedziliście. Owe występy miały za zadanie
promować najnowszy album, czy tak?
Jak je wspominacie? Czy publiczność europejska
różni się czymś od tej pochodzącej z
134
THEOCRACY
Ameryki?
To było wspaniałe! Myślę, że to była nasza
czwarta lub piąta trasa po Europie, a każda z
nich była jeszcze lepsza. Z pewnością różni się
to od USA głównie przez łatwość podróżowania,
ponieważ Europa jest bardziej zwarta w porównaniu
do Stanów, które są rozległe. W Europie
publiczność wydaje się być bardziej zafascynowana
muzyką, prawdopodobnie dlatego, że
wielu amerykańskich muzyków jest bardziej napędzanych
mediami. Ale to zależy. Mieliśmy
także świetne występy w USA i złe koncerty w
Europie, więc nie ma żadnych reguł. Zwykle
zdumiewa mnie jak różna jest publiczność nawet
w miejscowościach nieodległych od siebie -
na przykład w Niemczech na trzech koncertach
zlokalizowanych blisko siebie było czuć wręcz,
że są to inne światy. To samo dotyczy różnych
stanów w USA.
Odnośnie występów na Starym Kontynencie,
zamierzacie kiedyś odwiedzić Polskę? Wiecie
chyba, że Polacy to jeden z najbardziej religijnych
narodów świata? Może dobrym pomysłem
byłoby promowanie tutaj waszej nowej
płyty, ale i jednocześnie szerzenie prawdy o
Bogu oraz zachęcanie do słuchania power metalu,
który wbrew stereotypom o muzyce metalowej
nie jest zwykłą szarpaniną i prostackim
krzykiem?
Słyszałem świetne rzeczy o Polsce i zawsze jesteśmy
gotowi na odwiedzenie nowych miejsc!
Różnorodność utworów z "Ghost Ship" jest
zaskakująca. Możemy znaleźć na tej płycie
balladę pełną emocji, utwór o trashowych rytmach
i żywości, a nawet kawałek ukazujący
nam w jednej kompozycji wszystko co znaleźliśmy
wcześniej na tej płycie. Powiedzcie, jak
ciężko pracowaliście, by osiągnąć tak zdumiewające
efekty nad ową płytą?
To była niezwykle ciężka praca, tak jak wszystkie
nasze albumy. Ale naprawdę nie zrobiłem
żadnego dodatkowego wysiłku, aby mieć zróżnicowany
album czy coś. Napisałem właśnie
utwory, które miałem ochotę napisać, a kiedy
mieliśmy wystarczająco dużo muzyki, nagraliśmy
je i wypuściliśmy. Sądzę, że to trochę tak,
jak mówiłem wcześniej, gdy pytałeś o pisanie
power metalowych kompozycji: naprawdę nie
planuję stylu utworu czy coś. Po prostu piszę z
serca i widzę, co wychodzi. "Ghost Ship" udał
się i tym razem.
Myślę, że z wielu utworów z "Ghost Ship" dałoby
się wycisnąć całkiem niezłe obrazy. Jednak
clipów ciężko się u was doszukać. Dlaczego
jest ich tak mało?
Do tej pory nakręciliśmy tylko dwa teledyski,
ale mamy nadzieję, że wkrótce zrobimy ich więcej.
Nie pamiętam, dlaczego nie stworzyliśmy
utworu z "Mirror of Souls" - prawdopodobnie
dlatego, że byliśmy triem, (śmiech!). Kiedy przy
"As the World Bleeds" w końcu staliśmy się
pięcioosobowym zespołem, nakręciliśmy nasz
pierwszy film.
Czy muzyka to wasz sposób na życie? Czujecie,
że robicie właśnie to, czego od zawsze
pragnęliście? Czy może wolelibyście się spełniać
w nieco inny sposób, ale nie wszystko potoczyło
się tak, jak byście sobie tego życzyli?
Robię więcej w domu niż w studiu dla Theocracy,
ale oprócz obowiązków wobec zespołu
pracuję tu i tam, jestem na szczęście w stanie zarobić
na życie. Zdecydowanie czuję się spełniony
muzycznie - to poszło o wiele dalej, niż kiedykolwiek
marzyłem. Chciałem tylko pisać
muzykę i nagrać kilka albumów. Miałem nadzieję,
że niektórzy ludzie będą chcieli tego słuchać.
Nigdy nie wyobrażałem sobie takich atrakcji
jak europejskie trasy koncertowe, listy przebojów,
billboardy, festiwale z gwiazdami i tym
podobne. Nigdy mi to nie przyszło na myśl, ale
to była niesamowita jazda. Zawsze wydawało
mi się, że gdybym mógł wydać pięć albumów,
byłoby to więcej niż kiedykolwiek mogłem pomyśleć,
ale nigdy nie myślałem, że tak się uda.
Nagle wydaliśmy cztery albumy, więc jest to
niesamowite.
Foto: Theocracy
Ludzie różnie reagują na połączenie religii i
metalu. Nie traktuje się was czasem jako jakąś
sektę?
Cóż, nie jestem w tym obeznany. Czasami ludzie
zaczynają wariować na temat nazwy, ale jeśli
badają jego pochodzenie, jak go używano…
zmusza to do myślenia. Lubię to. A gdy jeszcze
przeczytali słowa do "Theocracy", myślę, że wtedy
wiedzą więcej na temat naszego pochodzenia.
Trzy słowa określające Theocracy.
Epicki - Melodyjny - Metal.
Uważacie, że "Ghost Ship" nie jest albumem
koncepcyjnym, aczkolwiek powtarza się pewien
motyw, szczególnie w tytułowym tracku
i utworze "Castaway". Jaki to motyw i dlaczego
się on powtarza?
Wspomniałem wcześniej o tym pomyśle, schronienia
dla wszystkich ludzi. Byłem bardzo zainspirowany
doświadczeniami z trasy: spotykałem
wielu dzieciaków po koncertach, które szukały
wskazówek i miejsca, w którym można się schować
i które desperacko starały się o to, aby ich
życie miało prawdziwy sens. Niektórzy obecne
pokolenie nazywają "pokoleniem sprawiedliwości",
ponieważ tak bardzo starają się coś zmienić.
Miałem pomysł na "Ghost Ship" by było o
miejscu dla niewidzialnych ludzi, duchów w
oczach świata. Myślałem o tym, jak Jezus miał
tendencję do używania rzeczy niepopularnych
lub niepozornych, by zrobić wielkie rzeczy. Jeśli
myślisz o uczniach, to są to rybacy, poborcy podatkowi
i ludzie, których świat nie uznałby za
ważnych. Ale byli przyzwyczajeni do wstrząsania
światem.
Sądzę, że instrumenty takie jak skrzypce bądź
pianino wniosłyby wiele jakości do waszych
kompozycji. Myśleliście kiedyś o tym?
Oczywiście używaliśmy pianina tu i tam, jak w
utworze "Mirror of Souls", czasami wychodzi
nam to perfekcyjnie. Ale zwykle utrzymujemy
to na minimalnym poziomie, ponieważ nie mamy
pełnoetatowego keyboardzisty. Nie chcemy
polegać na odtwarzaniu kluczowych instrumentów.
Przez lata używaliśmy wielu zaprogramowanych
orkiestr, ale nie mamy jeszcze prawdziwych
skrzypiec!
Od dłuższego czasu współpracujecie z Ulterium
Records. Chyba nie możecie na nich narzekać,
prawda? Jak wam się wiedzie?
Tak, do tej pory jest świetnie. Jesteśmy dobrymi
przyjaciółmi z właścicielem firmy, on kocha i
rozumie muzykę oraz podchodzi do niej z taką
samą pasją jak my. Myślę, że to dobre partnerstwo.
Pomimo wielu nawiązań do wiary chrześcijańskiej
nawet osoba wątpiąca lub niewierząca
może wynieść z waszych tekstów wiele nauki.
Pouczać cały świat, to piękna rzecz, czyż nie?
Jesteście swoistym muzycznie uzdolnionym
nauczycielem mogącym zajmować się zarówno
nauczaniem religii jak i etyki.
Cóż, dziękuję, ale zbyt wygórowane zdanie
masz o mnie! Jestem tylko autorem utworów.
Próbuję pisać rzeczy, które wpływają na mnie
osobiście i wydaje mi się, że inni ludzie mają te
same pytania i zmagania. Jeśli coś, co robię, może
pomóc komuś innemu w jakimkolwiek życiu,
to całkiem niezły prezent. Jestem za to bardzo
wdzięczny.
Macie już jakieś pomysły na nowy album?
Czy na razie wolicie zająć się promocją
"Ghost Ship"?
Na razie zajmujemy się "Ghost Ship". Teraz nie
potrafię zmusić się do pisania, przynajmniej nie
w takiej jakości do jakiej przyzwyczaiło Theocracy,
więc zobaczymy czy i kiedy to się powtórzy.
Ale "Ghost Ship" ma wiele warstw i ma
wiele do zaoferowania, więc wciąż się z tego
cieszymy!
Dziękuję za rozmowę i oczywiście zapraszam
do Polski.
Dziękuję za wspaniałe pytania! Mam nadzieję,
że do zobaczenia wkrótce!
Remigiusz Hanczewski
Tłumaczenie: Filip Wołek, Piotr Szablewski
THEOCRACY 135
Rockowy wymiar formatu XXL
"Legends of the Shires" to jedenasty album kwintetu istniejącego od prawie
30 lat. Ten sprawia wrażenie przełomowego, z kilku powodów: zmiana na stanowisku
wokalisty, oznaczająca rozwód z Damianem Wilsonem i comeback Glynna
Morgana, po drugie przygotowanie pierwszego w karierze wydawnictwa podwójnego
(grubo ponad 80 minut muzyki), po trzecie jest to w historii grupy debiut
w formie concept albumu. A jak by tego było mało, to w jeszcze jednym punkcie
Threshold poszedł niejako pod prąd, wydał singla promującego nową publikację
fonograficzną z jednym utworem, bagatela ponad 10- minutowym "Lost in
Translation". "Legendy.." zadebiutowały na rynku 8 września 2017, a mimo tego,
że czasu od premiery minęło niewiele, płyta szybko zdobyła sobie uznanie wśród
fanów ambitnego grania. Powodów tego entuzjazmu jest co nie miara, ale jeden
"rzuca się w uszy" od samego początku, idealny balans pomiędzy strukturalną złożonością
kompozycji a ich melodyjnością i zaraźliwą chwytliwością. O tych i innych
aspektach twórczości zespołu wypowie się w krótkim wywiadzie założyciel
Threshold, gitarzysta Karl Groom.
HMP: W przyszłym roku Threshold obchodził
będzie 30 urodziny. Byłeś jednym z architektów
powstania zespołu. Przypominasz sobie
po latach, jak doszło do założenia bandu?
Karl Groom: W 1988 roku, razem z Jonem Jeary,
Nickiem Midsonem i Tonym Grinhamem
założyliśmy zespół, który grał covery i napisał
kilka własnych piosenek, ale w niczym nie
przypominał zespołu w jego obecnej formie. Jon
wymyślił nazwę zespołu krótko po tym jak do
nas dołączył. Był wielkim fanem zespołu The
progresywnego.
Jak to się stało, że kiedyś podjąłeś decyzję, żeby
wyrażać swoje uczucia, emocje, pokazywać
swoją osobowość, grając na gitarze? Dlaczego
akurat gitara? Na jakim modelu grasz aktualnie?
Kiedy byłem dzieckiem, moja babcia uczyła gry
na pianinie i jestem jej bardzo wdzięczny za
podstawy gry na tym instrumencie, które mi
przekazała. Nie tylko przydaje mi się to w grze
na keyboardzie, kiedy tworzę muzykę dla
Threshold, ale daje mi to również zrozumienie
harmonii dźwięków łączonych w trakcie produkcji.
Zazwyczaj kiedy komponujemy, ja piszę
muzykę a Richard dodaje do niej tekst. Nagrywam
potem demo z perkusją, basem, gitarą i
keyboardem, tak żeby brzmiało jak najbliżej finalnej
wersji. Jedyny powód, dla którego zostałem
gitarzystą jest taki, że jako zespół nie mogliśmy
żadnego znaleźć. Początkowo grałem na
basie, ale przerzuciłem się na gitarę, żeby zapełnić
tę lukę mniej więcej w wieku 23 lat i już nigdy
nie oglądałem się za siebie. Do niedawna
miałem umowę z firmą Ibanez, więc głównie
grałem na ich RG i RGA. Nawet moja gitara
akustyczna to Ibanez, chociaż posiadam w swojej
kolekcji również Yamahę.
Moody Blues, grupy, która w roku 1969, po
wydaniu swojego albumu "On The Threshold
of a Dream" założyła wytwórnię Threshold,
stanowiącą filię wytwórni Decca Records.
Threshold, który znacie dzisiaj swoje początki
ma w 1993 roku, kiedy to zaczęliśmy pisać muzykę
w naszym stylu. Było to w okresie zanim
powstał gatunek metalu progresywnego, a my
po prostu chcieliśmy wymieszać różne rodzaje
muzyki, które cieszyły zespół. Nicka i mnie interesowały
metalowe zespoły, takie jak Testament,
Jon był zwolennikiem muzyki progresywnych
wykonawców, jak Genesis czy Rush.
Skończyło się na tworzeniu muzyki, której sami
chcieliśmy słuchać, ale nikt niczego podobnego
nie robił w tamtych czasach. Myślę, że to jest po
wód, dla którego muzykę Threshold tak szybko
i łatwo można po jej stylu rozpoznać. Najprawdopodobniej
nie byłoby tak samo, gdybyśmy
już wtedy ulegali wpływom sceny metalu
Foto: Threshold
Jak z dzisiejszej perspektywy oceniasz pomysł
utworzenia rockowej kapeli? Gdybyś miał taką
możliwość, co zmieniłbyś w przebiegu kariery
zespołu? W jaki sposób?
Dzisiejsze czasy dają znacznie więcej możliwości
rozpowszechnienia swojej muzyki i łatwiej
jest w tym biznesie zacząć. Z kolei konsekwencją
budowania swojej muzycznej drogi przez internet,
jest to, że zdecydowanie trudniej jest wywrzeć
większy wpływ na przepełnionym rynku
muzycznym. Wydaje mi się, że kiedyś wytwórnie
muzyczne miały spory udział w decydowaniu
o tym, co zostanie wypromowane. Nie
mógłbym raczej zrobić wiele, żeby zmienić ścieżkę
wydarzeń dla Threshold, ale te wydarzenia
są powodem, dla którego jesteśmy w obecnym
miejscu, tak więc niczego nie żałuję i wciąż
mam palącą potrzebę tworzenia muzyki. Bardzo
mi przykro z powodu śmierci naszego wokalisty
Maca w 2011 roku, odejście Jona i Nicka z zespołu,
też na pewno wywarło duży wpływ. Niemniej
ten splot różnych wydarzeń przyprowadził
do nas Steve'a, z którym przyjaźnię się odkąd
byliśmy młodzi. Z Richardem wypracowaliśmy
świetną relację w pisaniu muzyki, zatem w
każdych wydarzeniach można znaleźć pozytywy.
Czym jest dla Ciebie muzyka?
Muzyka jest dla mnie sposobem wyrażania się
w pisaniu, a zespół dał mi dużo cennych doświadczeń
w życiu. W chwilach kiedy ciężko
pracujemy nad produkcją w studiu, trudno jest
znaleźć czas na słuchanie innej muzyki, ale w
ostatnich kilku latach ponownie odkryłem radość
słuchania albumów w domu. Jest coś magicznego
w spędzaniu późnego wieczoru przy
wyłączonych światłach i docenieniu granej muzyki.
Robiłem tak jako nastolatek, muzyka nabiera
wtedy życia i zasługuje na Twoją pełną
uwagę, bez rozproszeń współczesnego życia (jak
telefony, tablety itd.)
Czy znajdujesz inspiracje w klasyce rocka z
lat 70-tych? Jeżeli tak, to jakich wykonawców
z tamtego okresu, poleciłbyś współczesnym,
szczególnie tym młodszym słuchaczom?
Lata 70. były dla mnie odrobinę za wcześnie,
żeby zespoły z tamtych czasów mogły wywrzeć
na mnie prawdziwy wpływ, a muzyka metalowa
z tamtej ery brzmiała dla mnie jak blues. Na
późniejszych etapach życia nauczyłem się za to
doceniać zespoły takie jak Genesis, czy Deep
Purple. Ten progresywny element, to coś czego
nauczyłem się, kiedy na poważnie zacząłem
pisać muzykę dla Threshold, a swoboda w strukturze
aranżacji jest czymś niedostępnym dla
innych gatunków. Piosenka może być krótka
lub długa, ale nigdy nie tak zdefiniowana jak w
innych stylach. Myślę, że Threshold zaczął
tworzyć muzykę głównie dlatego, że nigdzie indziej
nie mogliśmy znaleźć dokładnie tego, co
chcielibyśmy usłyszeć, dlatego też muzyka z lat
70. i 80. nie spełnia w całości moich oczekiwań.
Spowodowała jednakże potrzebę traktowania
136
THRESHOLD
naszego zespołu i naszej twórczości bardziej poważnie.
Jak określiłbyś priorytety artystyczne Threshold
i zdefiniował profil stylistyczny Waszej
twórczości?
Threshold nigdy nie starał się sam, nie zabiegał
specjalnie o wytwórnie muzyczną i mieliśmy dużo
szczęścia, że to każda z naszych trzech wytwórni
przyszła do nas z ofertą. Dało nam to
możliwość pełnej kontroli nad zawartością artystyczną
naszej twórczości i wierze, że to jest to,
co pozwoliło nam zachować wysoki poziom entuzjazmu
na długie lata istnienia zespołu. Nigdy
nie powinniście uganiać się za trendami albo
innymi zespołami, które odniosły sukces, a
jedynie być szczerymi wobec muzyki, którą kochacie
tworzyć. Naszą mieszanką metalu i muzyki
progresywnej zawsze kierował utwór i jego
melodia. Technika u muzyków jest ważna, ale
powinna zawsze pozostawać w tyle za samą
kompozycją.
Najnowszy album Threshold zdążył już uzyskać
multum entuzjastycznych recenzji, z którymi
się absolutnie zgadzam. Wychowałem
się muzycznie na tradycjach starego progrocka,
więc dla mnie rozbudowane, często połączone
kompozycje, ze zmienną strukturą rytmiczną
to kwintesencja stylu. Jak oceniasz
"Legends of the Shires" Ty, jako jeden z twórców?
Nie staram się oceniać naszych albumów i nie
wydaje się dla mnie możliwe, żeby pozostać
obiektywnym. Osobiście uważam, że to najlepsza
nasza praca, razem z albumem "Subsurface",
ale poza słuchaniem, jedną z cech muzyki,
które dają najwięcej radości jest to, że każdy
może mieć na jej temat własną opinię, którą będzie
się dzielił i ,że każdy z nas będzie słyszał ją
inaczej.
Foto: Threshold
Foto: Threshold
Premierowy album wydaje się być w kilku
punktach przełomem. Weźmy chociaż okładkę.
Gdybym nie wiedział, że to longplay
Threshold, to wskazałbym raczej na klasyków
w rodzaju Yes, Uriah Heep albo Asia Johna
Wettona, czy pracownię Rogera Deana. Czy
artwork powinien być dla potencjalnego słuchacza
swoistym wstępem do stylistycznej
treści muzyki? Jak trafiliście na rosyjską artystkę
Elenę Dudinę?
Klasyczne albumy często prezentują wartość
artystyczną okładki, która mówi, czego możemy
oczekiwać po muzyce. To dokładnie to, co zobaczyliśmy
w coverze Eleny. Odrzuciliśmy pomysł
zobowiązywania artystów do tworzenia
obrazu do muzyki, bo wydaje mi się, że to ogranicza
ich kreatywność. Artyści sztuki malarskiej
są jak muzycy, tracisz ich najlepsze wartości,
wyobraźnię, kreatywność, jeśli zaczynasz im
mówić co mają robić. Cover "Legend of Shires",
podkreśla esencję tego, o czym jest album. W
odpowiedzi na Twoje pytanie - przeszliśmy
przez wyczerpujące poszukiwania, zanim znaleźliśmy
Elenę. Było kilka innych obrazów graficznych,
które braliśmy pod rozwagę, bo kończył
nam się czas, ale jestem bardzo zadowolony,
że ostatecznie poczekaliśmy na perfekcyjny
cover.
Innego rodzaju przełomem, moim zdaniem,
stały się również zmiany personalne. Facet
przed mikrofonem nie nazywa się już Damian
Wilson, lecz Glynn Morgan. To Damian powiedział
w pewnym momencie "Goodbye", czy
to była decyzja pozostałych członków zespołu?
Dla Ciebie pojawienie się Morgana, to
tylko comeback, bo jako jedyny grasz w
Threshold od samego początku. Nie masz już
powoli dosyć pracy w Threshold?
Można by powiedzieć, że od samego początku
męczyła mnie polityka związana z prowadzeniem
zespołu i wydaje mi się, że czasem hamuje
ona kreatywność, ale tak to już jest za każdym
razem w życiu, kiedy w grę wchodzą interakcje
z innymi ludźmi. Ja po prostu chcę
kontynuować działalność muzyczną, ale żeby
osiągnąć coś razem, jako grupa, trzeba nauczyć
się być wrażliwym na potrzeby i emocje innych.
Na naszym Progpower Europe Show (Festiwal
progrocka i progmetalu w Holandii - przyp.
red.) w październiku 2016 roku, próbowaliśmy
dogadać terminy nagrań z Damianem, ale wydawał
się niechętny do współpracy. Jakiś czas
później, przyszedł zobaczyć się ze mną w studiu
i oznajmił, że odchodzi z Threshold, a w dodatku
podał mi nazwiska kilku wokalistów, którzy
mogliby go zastąpić. Jakiś czas później stwierdził,
że chciałby kontynuować działalność z zespołem
i zaczęliśmy nagrywać, ale atmosfera
współpracy zdążyła się już zmienić. Zgodził się
wziąć udział w listopadowej trasie koncertowej,
ale nie chciał zobowiązywać się do następnych
występów. Wszyscy czuliśmy, że będziemy musieli
iść na kompromisy w naszych planach. Nigdy
nie chciałbym stawiać się w sytuacji, w której
zmuszałbym kogokolwiek do aktywnego
działania w Threshold, podziękowaliśmy mu
zatem za jego czas poświęcony zespołowi i życzyliśmy
powodzenia w przyszłych projektach.
Pożegnał się także z Wami Pete Marten. Teraz
to Ty ponosisz wyłączną odpowiedzialność
za partie gitarowe. To z Twojego punktu
widzenia znacząca zmiana? Karl Groom balladowo
i akustycznie, progrockowo oraz z dynamiką
heavy metalową. Lubisz takie kontrasty?
Początkowo Pete dołączył do nas tylko po to,
żeby zastąpić Nicka Midsona na występach na
żywo i grał na gitarze tylko w kawałkach, które
napisał dla Threshold. Zatem od 2007 roku,
kiedy odszedł Nick, to ja nagrywałem wszystkie
partie gitarowe na naszych albumach. Nie wynikało
to z braku umiejętności Pete'a, ale jego styl
był zupełnie inny, więc kiedy "Dead Reckoning"
odniosło sukces, chciałem to kontynuować.
Myślę, że Pete pracuje ze swoim zespołem w
dokładnie taki sam sposób.
Czy Wasz concept album rzeczywiście sięga
do prozy J.J.R. Tolkiena, czy to czysty przypadek
z wykorzystaniem nazwy "The Shire".
Literatura to dobre źródło inspiracji dla muzyki
rockowej?
Już dawno temu zdaliśmy sobie sprawę, że ludzie
będą próbowali połączyć naszą muzykę z
Tolkienem, ale nigdy nie mieliśmy takiej intencji.
Nie jest to do końca mój gust, mimo, że każdy
zespół idący w kierunku progresywnych
THRESHOLD 137
gatunków wydaje się być zainteresowany tym
tematem. "Legends of the Shires" to album
koncepcyjny o narodzie, który próbuje znaleźć
swoje miejsce na świecie. Mógłby równie dobrze
opowiadać o jednej osobie starającej się zrobić
to samo. Na indywidulanej płaszczyźnie, to historia
kogoś, kto chce odkryć, kim chce być w
życiu. Na płaszczyźnie politycznej, może być to
odbierane jako analogia do pozycji Anglii (UK)
w Europie. Jednakże ma to tylko znaczenie alegoryczne,
które w zasadzie nie odnosi się do
żadnych rzeczywistych wydarzeń. Słowo "shire"
pochodzi od starego niemieckiego słowa "scira"
oznaczającego opiekę lub oficjalną władzę, więc
tak naprawdę to tylko historia kogoś, kto dba o
coś, co zostało mu powierzone. Finalna sekcja
wokalna na albumie jest oparta na części "Stars
and Satellites". Zawiera ona frazę "powiedzieli
Ci o pierścieniu i niesamowitych rzeczach". To
dla tych, którzy myśleli, że "shires" może mieć
coś wspólnego z Władcą Pierścieni.
Lubisz tworzyć tzw. albumy koncepcyjne? To
trudniejsze zadanie dla muzyków aniżeli zbiór
luźno powiązanych utworów? "Legends of the
Shires" to pierwszy taki przypadek w historii
Threshold?
Moim celem jest, żeby połączenie, związek
między utworami były zawsze tak silny, jak to
możliwe. Jest to jednak w zasadzie dopiero drugi
album, które można nazwać koncepcyjnym.
"Clone" z 1998 roku, opowiadający o genetyce,
był pierwszym i jedynym do tej pory albumem
tego typu. Skupienie na jednym temacie pomaga
w pisaniu słów do utworów, a do tego tworzenie
bliskich zależności między utworami jest
muzycznie interesujące. Prawdziwą różnicę
sprawia proces twórczy, w którym kilku różnych
twórców pracuje nad złożeniem jednego
albumu w całość. Dla przykładu, wielu różnych
członków zespołu przyłożyło się do naszego
"March of Progress" z 2012 roku, co powoduje,
że stworzenie konceptu jest bardzo trudne.
Nowe wydawnictwo to także pierwszy podwójny
album w karierze grupy. Takie było
wstępne założenie w kwestii nowej płyty, czy
sukcesywnie rozwijana koncepcja doprowadziła
do powstania obszernego materiału? Zgrabnie
podzieliliście wszystkie songi, ponieważ
całość obok 2 CD's wypełni także black 2LP.
Nie zakładaliśmy stworzenia niczego więcej niż
pojedynczego albumu, a całość rozrosła się
raczej naturalnie. Kiedy komponowaliśmy, nie
napotkaliśmy sytuacji, w której 50 minut czy
godzina muzyki doprowadziły do naturalnego
końca, pisałem więc dopóty, dopóki przychodziła
inspiracja. W pewnym momencie zdecydowaliśmy,
że wydamy podwójny album, a w
dodatku chcieliśmy żeby był to pierwszy album
koncepcyjny od czasu "Clone". Muzyka ostatecznie
zmieści się na podwójnym LP, a co bardzo
ważne, utwory będą w odpowiedniej kolejności
kiedy przegramy je na cztery strony płyt
winylowych. Ostatecznie nasz podwójny LP wydany
zostanie także na zielonym winylu, uświetniającym
jubileusz 30-lecia istnienia Nuclear
Blast.
Foto: Threshold
Nowatorskim podejściem w zakresie publikacji
fonograficznych jest także promowanie
albumu singlem z ponad 10-minutowym "Lost
in Translation". Kto był pomysłodawcą takiego
rozwiązania? Dosyć ryzykowana strategia
w kwestii promocji nowego materiału w szeroko
rozumianych mediach, nie sądzisz? Panuje
opinia, że pokolenie wychowane na internecie
ma poważne kłopoty z koncentracją na złożonych,
długich formach kompozycyjnych.
Oryginalnym planem było wypuszczenie jako
singla "Small Dark Lines" razem z teledyskiem,
ale mieliśmy problem z zebraniem wszystkich
członków zespołu na czas, a Nuclear Blast potrzebowało
utworu reprezentującego album do
zamówień przedwstępnych na płytę. Wiem, że
wybór tej piosenki musiał był niepokojącym doświadczeniem
dla wytwórni, ale naprawdę mamy
progresywną stronę naszej muzyki. Singiel
Meatloaf był najdłuższym, który sobie przypominam
i uznaliśmy, że to interesujący pomysł,
żeby wypuścić 10-minutowy utwór. W dodatku,
reprezentuje on to, że gramy metal progresywny
i wydajemy podwójny koncepcyjny album. Single
celowo pokazują różne strony muzyki, która
znajduje się na albumie i dają słuchaczom wyobrażenie
tego, czego się mogą spodziewać. Nie
jestem przekonany czy fani muzyki, którzy borykają
się z wysłuchaniem kawałka dłuższego
niż 3 minuty, w ogóle powinni zaprzątać sobie
głowę Threshold (śmiech). Nie jesteśmy zespołem,
który stara się zaspokoić trendy i skupiamy
się na robieniu tego, w czym jesteśmy najlepsi.
Mister Groom, gra Pan na tym albumie jak
"młody Bóg", raz prosto i delikatnie, wręcz
minimalistycznie, innym razem epicko i teatralnie,
by za moment zaskoczyć metalowym
powerem. Sztuka muzyczna najwyższej klasy!
Czy na "Legends…" doszedłeś do perfekcji,
czy bywasz w takich sytuacjach raczej samokrytyczny?
Jest wielu muzyków, których znam, a którzy są
znacznie lepsi technicznie, ale chciałbym myśleć,
że osiągnąłem moment, w którym moja
muzykalność i wyczucie melodii są już dobrze
rozwinięte. Znalazłem dokładnie to, co uważam,
że pasuje do Threshold i nie jestem zainteresowany
innymi projektami poza zespołem.
Poświęcenie całej mojej kreatywnej siły dla jednego
zespołu sprawdza się dla mnie i zawsze
skupiałem się tylko na tym. Naturą muzyków w
zakresie pisania i grania muzyki jest założenie,
że z każdym następnym wydaniem możesz być
tylko lepszy. Celem jest zachowanie tak wysokich
standardów jak to możliwe, a kiedy straci
się to poczucie, bedzie to czas, żeby zrezygnować
z grania i tworzenia.
Kto jest autorem tych wspaniałych, ślicznych,
motywów melodycznych, których na tym albumie
mnóstwo? Jak powstają tak przebojowe,
chwytliwe frazy? To efekt pracy wszystkich
członków zespołu, czy dokonania indywidualne?
Wszystko jest zawarte w oryginalnym demo,
które nagrywam tworząc piosenkę. Później Richard
przesłuchuje demo i dodaje do niego tekst.
Okazjonalnie próbuję wdrażać wokal w części
instrumentalne, jeżeli mogę dzięki temu
stworzyć bardziej spójną kompozycję. Taki element
został uwzględniony w końcowym solo
"The Shire (part2)". Odkąd zacząłem słuchać
zespołów metalowych z lat 80., gdzie gitarzyści
często wdrażali do kompozycji całe sety skali i
ćwiczeń wykonywanych na najwyższych obrotach,
pomyślałem, że fragmenty instrumentalne
powinny być dla wszystkich fanów, a nie tylko
muzyków. Muszą one być w ścisłym związku z
piosenką, a nie po prostu na pokaz. Posłuchajcie
niesamowitego solo na keyboardzie w "Robbery
Assault and Battery" (Genesis - "A Trick of
the Tail"), a zobaczycie, że jest nawet bardziej
melodyczne i inspirujące niż wokal. Dawno temu
zdecydowałem, że solo będę komponował
najpierw je śpiewając, aby uniknąć pułapki i naturalnej
tendencji moich palców do przesadzania.
Oczywiście, kiedy już nauczę się tych partii
na gitarze albo keyboardzie, mogę dodać trochę
technicznych elementów, które dodadzą ekscytacji,
ale przede wszystkim upewniam się, że zawarta
została melodia, która cieszy ucho.
Lubisz tworzyć kontrasty, łączyć delikatność z
akordami heavy metalowymi, prostotę gry na
gitarze z wirtuozerią i połamanymi rytmami,
fragmenty hymniczne, o symfonicznym rozmachu
z oszczędnymi brzmieniowo sekwencjami
instrumentalnymi?
Podczas tworzenia "Legends of the Shires",
kiedy zaczęło się wydawać, że album będzie bardzo
długi, kluczowym elementem było stworzenie
kontrastów i wariacji. Miks ciężkich i progresywnych
dźwięków spodobał mi się ze względu
na możliwość stworzenia delikatnych i zawiłych
sekcji, które byłyby przerywane mocą i
agresją. To daje niesamowitą kreatywną siłę.
Ale jednocześnie powiedziałbym , że w dzisiejszym
muzycznym środowisku, stworzenie długiego
albumu było ryzykowne. Przy coraz bardziej
skracanym czasie publicznego odtwarzania
utworów, wydaje się, że album stracił na znaczeniu,
ale nie chciałem być przez to ograniczony.
Naszym głównym celem było replikowanie
uczucia kompletności albumu, od początku do
138
THRESHOLD
końca, jak przy "Subsurface". Chciałem stworzyć
powód do słuchania albumu jako całości,
dla wszystkich tych, którzy nadal kochają słuchać
muzyki bez przerw.
Udało się Wam osiągnąć perfekcyjne, selektywne,
przestrzenne, imponujące brzmienie. Ta
znakomita jakościowo produkcja to zasługa jednego
człowieka, czy praca zespołowa? Tworząc
nowy album spotykacie się tradycyjnie w
studio, czy wykorzystując sieć wymieniacie się
nowymi pomysłami? Kto kontroluje ten proces?
Miks muzyczny tworzę sam i nie mógłbym na
tym etapie pracować nad rezultatem konsensusu.
Richard jest bardzo dobry w słuchaniu
moich kompilacji i wyłapywaniu błędów, dlatego
zawsze przy końcu procesu tworzenia wysyłam
mu moje mp3. Czasy, kiedy całe zespoły
angażowały się w proces tworzenia płyt dawno
minęły i tak naprawdę wcale się nie sprawdzają
przy tak skomplikowanych gatunkach muzycznych
jak metal progresywny. Żeby wyciągnąć
z muzyki to, co najlepsze potrzeba jasności
umysłu i skupienia. Aby osiągnąć korzyść dla
całego "obrazka", miksy trzeba wielokrotnie
poddawać ocenie, a także ciągle poprawiać zakres
częstotliwości z jaką pojawiają się poszczególne
instrumenty. Ponieważ utworów najczęściej
słucha się przez słuchawki lub małe głośniki,
kluczem jest stworzenie iluzji mocy i miejsca
dla każdego z elementów.
Które z kompozycji "Legends Of The Shires"
wymagały największego nakładu pracy, te teoretycznie
krótsze, mniej złożone, czy może te
epickie, wielowymiarowe?
Często, wstępną inspiracją dla piosenki jest relatywnie
łatwa część stworzenia czegokolwiek.
Prawdziwą pracą, elementem, który tworzy różnicę
i powoduje, że utwór prezentowany jest w
swoim najlepszym świetle, jest jego aranżacja.
Stworzenie tej perfekcyjnej może zająć tygodnie
lub nawet miesiące, a większość tej pracy
wykonuję zanim prześlę cokolwiek do Richarda,
żeby napisał słowa. Celem demo, które nagrywam,
jest osiągnięcie wersji utworu możliwie
najbliższej do finalnej i niepozostawienie żadnego
niedopracowanego szczegółu. W ten sposób,
pozostali członkowie zespołu wiedzą jakie
są założenia, ale nadal mogą zmienić swoją
część, jeśli mają na nią lepszy pomysł. Zapewne
dłuższe utwory wymagają więcej zastanowienia
się nad tym jak przedstawić muzykę i stworzyć
Foto: Threshold
odpowiednią atmosferę.
Trudno wyróżniać jakiś utwór z programu "Legends
of the Shires", dla mnie to praktycznie
monumentalna suita, której należy słuchać
całościowo. Czy macie już plany koncertowe
odnośnie tego materiału? Lubisz występować
"live", czy lepiej czujesz się w pracy studyjnej?
Proces kreatywny jest bardzo satysfakcjonujący,
ale tak samo wyczerpujący. Dla Threshold granie
na żywo jest nagrodą za całą pracę, którą
wkładamy w pisanie i nagrywanie. To naprawdę
długi proces, jeśli chcesz dać z siebie najlepsze,
co możesz osiągnąć, tak więc dotarcie do etapu
trasy koncertowej sprawia dużo przyjemności.
Na tegorocznej trasie będziemy grać mniej więcej
połowę kawałków z "Legends of the Shires"
i ze względu na powrót Glynna (Glynna Morgana,
wokalisty, przyp. red.) kilka utworów z
"Psychedelicatessen" (album z 1994 roku -
przyp. red.). Tak jak mówisz, założeniem albumu
jest to, żeby był traktowany jako jedna spójna
całość, dlatego chcielibyśmy pojechać w kolejną
trasę, która pozwoli zagrać cały materiał
"Legends of the Shires" w wersji "live".
"Legends of the Shires" to przykład bardzo różnorodnej
muzyki, zachowującej jednak spójność.
Czy Twoim zdaniem płyta rockowa to
wyłącznie muzyka na niej zawarta, czy ważną
role odgrywają także takie elementy jak szata
graficzna, booklet, sample, klimat i efekty elektroniczne?
W idealnym świecie możesz podnieść wszystko
do swojego maksymalnego poziomu i sprawić,
że wszystkie elementy są w harmonii. Jest to coś
niesamowicie trudnego do osiągnięcia, gdy wiele
osób angażuje się w proces, po tym jak sam spędziłeś
długi czas na pisaniu muzyki. W "Legends
of the Shires" chodziło o to, żeby nie pozwolić
umknąć genezie inspiracji. Chciałem zachować
tę iskrę, która początkowo zainspirowała
mnie, żeby cały czas wychodzić z nowymi
pomysłami.
Znajdujesz nadal czas na produkcję nagrań?
Jak wyglądają Twoje inne zainteresowania?
Co się dzieje z innymi projektami , w realizacji
których brałeś udział, na przykład Shadowland
czy Strangers on A Train?
Produkcja to coś czym zajmuję się, kiedy
Threshold nie działa aktywnie. Większość
członków zespołu działa też w muzyce na pełen
etat. Wciąż lubię pracować z innymi zespołami
jako producent, ale nie jestem zainteresowany
byciem częścią jakiegokolwiek innego zespołu.
Mam wrażenie, że miałoby to wpływ na
Threshold, a to jest muzyka, na której chcę
skupić wszystkie swoje wysiłki.
Życzę wielu sukcesów zarówno indywidualnych,
jak też z Threshold. Trudno w tym punkcie
o jednoznaczne deklaracje, ale mam nadzieję,
że w programie najbliższej trasy koncertowej
uwzględnicie także Polskę. A więc
być może do zobaczenia!
Włodek Kucharek
Foto: Threshold
THRESHOLD 139
HMP: Witajcie. Pozwólcie, że spytam was
najpierw o nazwę waszego zespołu. Dlaczego
właśnie Pyramaze? Fascynujecie się antycznymi
budowlami?
Jonah Weingarten: Nazwa została wybrana
przez naszego byłego gitarzystę i założyciela
zespołu Michaela (Kammeyer - przyp. red.) w
2002 roku. Myślę, że zdecydowanie nazwa była
inspirowana starożytną egipską architekturą,
ale również kombinacją dwóch różnych
słów.
Uważa się, że prezentujecie progresywny power
metal. Powiedzcie, dlaczego zdecydowaliście
się przedstawiać właśnie ten podgatunek?
Nie ma takich, które "jarają" was bardziej?
Myślę, że brzmienie Pyramaze jest wynikiem
Nowa twarz Pyramaze
Dumni ze swej twórczości. Dojrzali muzycy, chcący podbijać serca słuchaczy z całego
świata, ale i jednocześnie uczyć ich czegoś, czego ludzkości dzisiaj brakuje - braterstwa
i dobroci wobec braci i sióstr. Poprzez swą muzykę są w stanie przekazać nam tak ważne
wartości, pokazać rzeczywistość taką, jaką jest naprawdę, bez żadnych zniekształceń. Ekipa
Pyramaze, jeden z lepszych - a na pewno najbardziej dojrzałych - bandów na współczesnej
scenie power metalowej!
W tym samym roku wasze szeregi zasilił nowy
gitarzysta - Jacob Hansen. Był waszym
dobrym przyjacielem, prawda? To dlatego
zdecydowaliście się zaproponować mu dołączenie
do bandu?
On faktycznie dołączył do naszego zespołu w
2011 roku, kiedy Michael postanowił odejść.
Jacob od pierwszych naszych dni był naszym
dobrym przyjacielem i producentem (miksował
każde nagranie Pyramaze) i dlatego to wydawało
się naturalnym krokiem dla niego, aby
dołączyć do nas w tej kolejnej fazie naszej podróży.
Najlepsze recenzje dotychczas zebrała chyba
wasza debiutancka płyta. Jak sądzicie, dlaczego
właśnie ona spotkała się z najlepszym
odbiorem ze strony słuchaczy?
Spotkałem się z opinią, że płyta "Disciples of
the Sun" postawiła na zbyt ugrzecznione brzmienia.
Co o tym sądzicie?
Tak właściwie nie zetknąłem się z taką opinią,
myślałem, że ten krążek dostał naprawdę dobre
recenzje (śmiech). Do tej pory uważałem,
że "Disciples..." jest albumem, z którego wszyscy
jesteśmy bardzo dumni, był on filarem naszego
nowego brzmienia i przedstawicielem
ponownych narodzin Pyramaze.
Jeśli sami mielibyście ocenić swoje albumy, to
który z nich uważacie za największy sukces?
Komercyjnie prawdopodobnie "Immortal", ze
względu na popularność Matta Barlowa, ale
jak już wspomniałeś, naszym najlepiej ocenianym
albumem był nasz debiut, "Melancholy
Beast". Nie jestem za bardzo zainteresowany
tymi wszystkimi rodzajami detali, gdy tworzę
muzykę na płyty, która jest odbiciem naszych
dusz i pokazuje nasz rozwój i dojrzałość jako
twórców.
Nagrywanie albumów koncepcyjnych jest
trudnym zadaniem? W pewnym sensie pisze
się wtedy jedną historię w wielu utworach.
Jest to trochę bardziej wymagające niż nagrywanie
"normalnego" albumu, ale gdy ma się armię
kreatywnych osób zaangażowanych, tak
jak my, to nie jest to tak trudne, jak można
myśleć. Swoją drogą, nasz nowy album nie jest
naprawdę koncepcyjnym, jest bardziej koncepcyjnym
kawałkiem.
kulminacji naszych muzycznych wpływów.
Wszyscy jesteśmy zainspirowani różnymi zespołami,
gatunkami oraz artystami i to jest po
prostu to jak brzmimy. Nie myślę, że próbujemy
brzmieć jak ktoś szczególny, ani nie próbujemy
dopasować się do danej klasyfikacji gatunkowej.
W 2013 roku dołączył do was Terje Haroy.
Jak oceniacie jego wokal oraz współpracę z
nim?
Terje jest fantastycznym gościem i moim zdaniem,
do pewnego stopnia, najlepiej pasuje
swoim wokalem do naszego nowszego brzmienia.
Naprawdę łatwo się z nim pracuje i moim
zdaniem znakomicie orientuje się kiedy powinien
śpiewać, a kiedy powinna grać sama muzyka.
Głos Terje to czysta moc!
Foto: Pyramaze
Tak właściwie nie jestem pewien, ponieważ w
mojej opinii jest to muzycznie nasz najmniej
dojrzały wyczyn. Jednak ten album z pewnych
przyczyn został dobrze przyjęty przez ludzi.
Nie mówię przez to, że nie jest to dobra płyta,
i że nie jestem z niej dumny. Ale oczywiście
pierwszy album reprezentuje nasz zespół,
określił nasze brzmienie i dał nam coś, na
czym możemy bazować.
Kto zajmuje się pisaniem tekstów do waszych
kompozycji? Wynikają przy tym niekiedy
jakieś kłótnie?
Henrik (Fevre - przyp. red), wokalista Anubis
Gate napisał słowa do "Contingent", tak samo
jak do naszego wcześniejszego albumu "Disciples
of the Sun". Jest niesamowicie utalentowanym
facetem, ma znakomite pomysły i wizję
jak ubrać je w słowa. Przy "Contingent",
Henrik i ja mieliśmy kilka konferencji na Skype,
aby przedyskutować niektóre pomysły i potem
- po prostu - pozwaliśmy mu, aby poszedł
ich śladem. Jesteśmy bardzo zadowoleni z
ostatecznych rezultatów!
Jak przebiegały prace nad najnowszym krążkiem?
Cieszyliście się pracą, czy może płyta
powstała w trudach przy akompaniamencie
sporów?
Poszło niesamowicie! Jesteśmy bardzo dumni z
"Contingent" i czujemy, że niektóre utwory są
tam ponadczasowe, na tyle, że fani będą je wiecznie
uwielbiać. To była prawdziwa współpraca
pomiędzy każdym, kto był w to zaangażowany
i myślę, że różnorodność tego albumu
mówi o efektywności tego podejścia.
Co skłoniło was do poruszania tematów
związanych z możliwymi konfliktami w przyszłości?
Lubicie klimaty postapokaliptyczne?
Album jest inspirowany obecnymi wydarzeniami,
ludzkimi walkami i konfliktami. Dążymy
do zainspirowania ludzi i zjednoczenia ich, zamiast
dzielenia, jak - wydaje się - robią władze.
Ludzkość powinna być wielkim braterstwem…
nie zbiorem grup walczących przeciwko sobie.
140
PYRAMAZE
Teledysk do kompozycji "A World Divided"
z płyty "Contingent" emanuje wprost dojrzałością.
Jest to chyba zasługa głównie występującego
na początku keyboardu. Nie sądzicie,
że jest to swoiste przesłanie dla ludzkości?
Jak najbardziej jest wiadomością dla ludzkości,
aby się zjednoczyła i walczyła przeciwko złu,
które nas dzieli. To przesłanie braterstwa i pokoju
światowego. Historia opowiedziana tam,
oparta na fantasy, jest zdecydowanie odbiciem
naszego społeczeństwa.
Zdołaliście wykonać wszystkie swoje założenia
odnośnie albumu "Contingent" czy czegoś
wam może brakuje?
Myślę, że na "Contingent" podjęliśmy większość
wątków, które chcieliśmy poruszyć. Jednak
zawsze można więcej, jeśli chodzi o to, co
chcę robić muzycznie i oczywiście zawsze pozostaje
niekończąca się ilość historii do powiedzenia.
Myślę, że Pyramaze od początku opowiada
epickie i mocne historie.
Moglibyście przybliżyć znaczenie okładki
najnowszego albumu? Widnieją na nim bojownicy
uzbrojeni po zęby, w tle możemy dostrzec
mechy, ale chyba najbardziej naszą
uwagę przykuwa hologram trzymany przez
jednego z żołnierzy - rzuca on przecież blask
na całą scenerię.
Okładka do "Contingent" jest wieloaspektową
i dynamiczną historią, która obejmuje wiele
motywów lirycznych wewnątrz samego albumu.
Podczas gdy symbol Pyramaze jest zdecydowanie
z przodu i w centrum, można też zauważyć
kobietę, która jest żołnierzem trzymającym
pistolet w jednej ręce, a w drugiej dziecko.
Zapraszam każdego, aby poświęcił czas i
rzeczywiście przyjrzał się temu, co dzieje się w
głowie każdego z żołnierzy, kiedy gromadzą
się, aby podjąć walkę z niewypowiedzianym
złem. Co zmusiłoby matkę noworodka, aby
chwycić za broń i walczyć pomimo wszystkich
przeciwności?
Macie zamiar w jakiś sposób promować
"Contingent"? Jakieś trasy, może pojedyncze
koncerty? Czy też będziecie ją rozsławiać
głównie podczas festiwalu progresywnego
power metalu w Baarlo?
Foto: Pyramaze
Wygląda na to, że teraz nasz występ na Prog
Power Europe jest jedynym, który mamy zaplanowany,
z możliwym rozgrzewającym występem
w północnych Niemczech. Zawsze staramy
się, aby grać więcej na żywo. Sądzę, że
większość naszej obecnej promocji wydaje się
pochodzić z naszych epickich teledysków i
przekazu słownego.
W Stanach Zjednoczonych daliście popis na
ProgPower USA 2016. Jak wspominacie to
doświadczenie? Spodziewacie się czegoś podobnego
w Europie?
Tak, graliśmy i było fantastycznie! Zdecydowanie
mamy nadzieję na uzyskanie podobnego
odbioru na festiwalu w Holandii. Wydaje się,
że ostatnio nie gramy często na żywo, więc
tym bardziej mamy nadzieję, że występy, które
są przed nami pomogą nam zyskać nowych
fanów na całym świecie!
Z jakim zespołem chcielibyście zagrać?
Oczywiście, dlaczego?
Myślę, że dopasowalibyśmy się do każdego rodzaju
zespołu metalowego. Może z zespołami,
jak Kamelot, Sonata Arctica, Nightwish czy
Evergrey byłoby najodpowiedniej.
Wielu artystów ma swoje muzy. Czy i wy je
macie? Jak wiele im zawdzięczacie?
Moimi osobistymi inspiracjami są kompozytorzy
filmowi, tacy jak Hans Zimmer, Thomas
Newman, Danny Elfman i Steve Jabłoński.
Bardzo ich cenię i to jest to, czego głównie słucham
w moim wolnym czasie. Oprócz pisania
dla Pyramaze, komponuję też dużo muzyki
do filmów indie i gier video. Zdecydowanie pozostaję
zajęty. Ale tak w ogóle, włączenie nowoczesnej
muzyki filmowej do tego co robię z
Pyramaze jest dużą częścią naszego brzmienia.
Dziękuję za odpowiedzi na moje pytania. Liczę,
że w przyszłości zechcecie odwiedzić
Polskę, może nawet dać tu jakiś mały występ.
Życzę powodzenia i wielu sukcesów w
dalszej karierze.
Nie ma za co! Dziękuję za tę możliwość rozmowy
i zdecydowanie chcielibyśmy zagrać dla
dobrych ludzi z Polski, w każdym możliwym
czasie.
Remigiusz Hanczewski
Tłumaczenie: Magda Kowalska, Piotr Szablewski
Foto: Pyramaze
PYRAMAZE 141
"Jednym słowem: Jesteśmy pazerni!"
Kapela Lux Perpetua jest na rynku muzycznym
dopiero od kilku lat, lecz już zdążyła
zapracować sobie na tytuł nadziei
polskiego power metalu. Skład zespołu
tworzą Artur "Rosa" Rosiński (wokal), Paweł
"Kaplic" Zasadzki (założyciel, perkusja), Tomasz "Tommy" Sałaciński
(gitara), Mateusz "Matt" Uściłowski (gitara), Krzysztof "Krzych" Direwolf (bas)
i Magdalena "Meg" Tararuj (keyboard). 28 lutego 2017r. ukazał się ich debiutancki
album "The Curse of the Iron King", a już niedługo zaczną pracę nad kolejnym
krążkiem. Udało nam się porozmawiać z członkami grupy na temat ich początków,
inspiracji, koncertów i planów na przyszłość.
HMP: Zanim w 2009r. narodził się zespół Lux
Perpetua, przez pięć lat istnieliście bez wokalisty
pod nazwą Sentinel. Pawle, jak rozpoczęła
się Twoja przygoda z metalem i jak
wspominasz te niewątpliwie trudne początki?
Paweł Zasadzki: Zasadniczo Sentinel był takim
pre-Lux Perpetua, bo to były praktycznie
te same osoby i kawałki oraz część byłego składu
Gatekeeper (graliśmy też kilka "tamtejszych"
utworów). Mieliśmy zapał do grania, ale
brakowało nam wokalisty. Potem temat na kilka
lat umarł. W listopadzie 2009r. złapałem się
z typkiem z Gatekeepera i stwierdziliśmy, że
ruszymy na nowo z tematem, tylko pod inną
banderą. Podzwoniliśmy po chłopakach, Kosa
do Sapkowskiego.
W tekstach waszych utworów pojawiają się
liczne nawiązania do historii i świata fantasy.
Jak mógłbyś określić swoje główne źródła
inspi-racji przy pisaniu tekstów?
Paweł Zasadzki: Źródła inspiracji są różne -
często są to filmy, książki, komiksy i gry komputerowe,
wszystko co przyjdzie mi akurat w
danym momencie do głowy. Na przykład kawałek
"Army of Salvation" był inspirowany filmem
"Królestwo Niebieskie" z Orlando Bloomem.
W power metalu zazwyczaj śpiewa się o tematach
fantastycznych i rycerskich. Myśląc o pierwszej
płycie, staraliśmy się mieć to na uwadze,
Na razie nagraliście tylko jeden utwór w języku
polskim "Pociąg do piekła bram", na potrzeby
polskiej promocji książki z uniwersum
"Metro 2033". Planujecie nagrywać więcej
utworów w ojczystym języku, czy jednak wolicie
trzymać się anglojęzycznego repertuaru?
Paweł Zasadzki: Generalnie pomysł z "Pociągiem
do piekła bram" zrodził się, kiedy napisałem
kawałek zainspirowany postapokaliptyczną
tematyką "Metra 2033". Wyszliśmy z propozycją
do wydawcy serii w Polsce Insignis, że mamy
kawałek w klimacie "Metra" i chcielibyśmy
jakoś wykorzystać go marketingowo. Na początku
był on w języku angielskim i nazywał się
"Straight Back to Hell". Jeśli zaś chodzi o polski
tekst, to tłumaczenia wymagał na nas wydawca.
A jak wyglądała sama praca nad pierwszą płytą
i gdzie ją nagrywaliście?
Paweł Zasadzki: Do nagrania płyty przygotowywaliśmy
się pół roku - pisanie, uczenie się
materiału, poprawki itd. Zaczęliśmy ogarniać
materiał 1 stycznia 2015r., skończyliśmy 1
czerwca i wtedy weszliśmy na nagrania do HZ
Studio w Zielonce. Album powstawał w sporych
bólach, gdyż w międzyczasie pożegnaliśmy
się ze starym wokalistą. Na szczęście Rosa uratował
nam cztery litery i zgodził się do nas dołączyć.
Sam jednak miał problemy z gardłem,
więc mieliśmy kolejny półroczny przestój. Nagrywanie
instrumentów w sumie poszło nam
szybko, chociaż jako kompozytor musiałem co
jakiś czas wprowadzać różne poprawki.
znalazł wokalistę Morhany Dzidka, który zgodził
się z nami śpiewać. Wtedy ruszyliśmy z
pierwszymi koncertami i nagraliśmy sześć pierwszych
kawałków. Można ich posłuchać na wydanej
w 2014r. EP-ce "Forever We Stand". Tak
zaczęła się nasza historia.
A skąd nazwa Lux Perpetua? Z tego co wiem,
nie ma ona nic wspólnego z książką Andrzeja
Sapkowskiego o tym samym tytule…
Paweł Zasadzki: Jak większość rzeczy związanych
z heavy metalem i rock'n'rollem, tytuł został
wymyślony podczas degustacji alkoholu.
Jak zaczynaliśmy grę z Luxami, trafiła mi się pewna
impreza, na której siedzieliśmy z kumplem
- "filozofem" przy szklaneczce whisky przy kominku.
Powiedziałem mu, że za Chiny ludowe
nie mogę wymyślić nazwy zespołu. A on tak sobie
degustuje "łychę" i nagle mówi: "...Lux Perpetua!".
"A czemu Lux Perpetua?" "Bo fajnie
brzmi!". Ot cała filozofia, jeśli chodzi o nazwę
Lux Perpetua. Nie ma tutaj żadnych odniesień
Foto: Lux Perpetua
dlatego dużo jest tam motywów rycerskich,
przeplatanych treściami religijnymi, jak np. krucjaty,
którym poświęciliśmy trzy utwory na płycie.
Wasz album "The Curse of the Iron King" jest
dosyć zróżnicowany brzmieniowo - zawiera
utwory typowo powermetalowe, ale też kawałki
w klimacie średniowiecznych bardów. Z
jakich zespołów staracie się czerpać przykład?
Paweł Zasadzki: Ludzie często porównują nas
do takich zespołów jak Rhapsody, Iron Maiden,
Blind Guardian i Gamma Ray - są to
pierwsze grupy, które przychodzą ci do głowy,
kiedy myślisz o gatunku powermetalowym. Te
zespoły też są dla mnie główną inspiracją. Nie
gramy jednak power metalu sensu stricto. Ta
muzyka wiąże się z bardzo dużym tempem grania,
a my mamy je trochę niższe, bujające. Na
pewno jednak wiąże nas z tym gatunkiem tematyka
tekstów.
Przejdźmy zatem do wokalisty. Paweł wspomniał
już od Twoich problemach z gardłem,
niemniej jednak Twój głos brzmi naprawdę
dobrze. W jaki sposób dbasz o jego kondycję i
sprawność? Jesteś samoukiem, czy masz muzyczne
wykształcenie?
Artur Rosiński: Mój głos jest kapryśnym instrumentem
i już nieraz dało nam się to we
znaki. Muszę dbać o to, żeby być dobrze nawodnionym,
rozgrzewam przeponę i struny głosowe
oraz zawsze mam przy sobie tabletki nawilżające
gardło. Co do nauki, próbowałem edukować
się w zakresie śpiewania, ale wiedza na ten
temat w naszym kraju jest bardzo nikła. Nauczyciele
nie potrafią wyjaśnić o co chodzi z
przechodzeniem do rejestru głowowego, śpiewaniem
w mixie czy otwieraniem głosu. Na przykład
odpaliłem pani od śpiewu Hansiego z
Blind Guardian, a ona stwierdziła, że nie
przedstawia to dla niej żadnej wartości artystycznej.
Tak naprawdę najwięcej informacji zebrałem
samemu, obserwując innych wokalistów i
rozmawiając z nimi. Dość dobrze koleguję się z
Krzyśkiem Sokołowskim z Night Mistress,
Sebastianem Levermannem z Orden Ogan i
Jake'iem Bergiem, który śpiewał w Amaranthe.
Nauczyciele tylko mnie pognębili - powiedzieli
mi, że jestem barytonem i nigdy nie będę
śpiewał tak jak wokaliści Sonata Arctica czy
Kamelotu. Rozwinąłem się jednak na własną
rękę i zmieniłem typ głosu z barytonu na tenor.
W ogóle jesteś wszechstronną osobą, czternaście
razy wygrałeś bowiem program "Jaka to
melodia?" i zdobyłeś rekordową wygraną.
Artur Rosiński: Zostałem nawet zaproszony na
specjalny odcinek z okazji dwudziestolecia programu.
Wszyscy przyszli w garniturach i marynarkach,
a ja ubrałem się tak jak na nasze koncerty,
czyli czerwony wampiryczny płaszcz i
spodnie z obszyciami. Oczywiście Robert Janowski
zwrócił na mnie uwagę. Wyjaśniłem więc,
że to moje ubranie robocze. Swego czasu występowałem
również między innymi w "Śpiewaniu
na ekranie" - w tym programie też wygrałem.
Tylko do "Idola" nie udało mi się do-
142
LUX PERPETUA
stać, bo czekając w kolejce na nasze wejście,
zdążyliśmy się z zespołem zbombardować browarami.
Wspomniałeś o swoim wizerunku scenicznym.
Jakie są Twoje źródła inspiracji w tej materii?
Artur Rosiński: Bardzo lubię wampiryczne klimaty.
Mocno czerpię też z kultury japońskiej:
anime i mangi oraz gier komputerowych, takich
jak na przykład "Castlevania: Symphony of the
Night". Chcieliśmy mieć jako Lux Perpetua
swego rodzaju ubrania odświętne, których nie
założymy sobie ot tak na jakiś koncert. Na Zachodzie
jest zresztą takie porzekadło, że jeżeli
zespół nie ma swojej stylówy, to nie może być
profesjonalny. Na drugą płytę planujemy jednak
pewne wizerunkowe korekty.
Mógłbyś opowiedzieć nam coś więcej na temat
tej fascynacji anime?
Artur Rosiński: Zanim zacząłem poważnie bawić
się w muzykę, byłem strasznie zakręcony na
punkcie kultury japońskiej. Swego czasu mieliśmy
nawet w moim rodzinnym Żyrardowie fanklub
ludzi zakręconych na punkcie fantastyki,
w którym prowadziłem kącik anime. Anime ma
tę wyższość nad normalnymi filmami, że twórcy
mogą narysować sobie wszystko, co tylko sobie
wymyślą. Poza tym w Japonii ludzie mają
inną emocjonalność. Do tej pory seriale anime i
bajki potrafią mnie dużo bardziej poruszyć niż
filmy z aktorami - bardzo często płaczę na anime
(śmiech).
Ostatnio mieliście okazję zagrać na festiwalu
powermetalowym Zgierz City of Power. Jak
oceniacie to polskie przedsięwzięcie pod względem
organizacji i atmosfery?
Mateusz Uściłowski: Pod względem organizacji
jest to fajna inicjatywa i dobrze, że się rozwija.
Słyszeliśmy tylko głosy od tamtejszych mieszkańców,
że festiwal był trochę mało rozpromowany.
Było jednak całkiem nieźle, oglądało
nas ok. 400 osób. Publiczność bardzo fajnie nas
przyjęła. Sam konferansjer powiedział nam, że
weszliśmy na scenę metalową razem z drzwiami
- miło słyszeć od obcej osoby takie słowa.
Artur Rosiński: Młody ujął bardzo ważną
myśl. W Zgierzu był nasz znajomy Crusader,
który nagrywa każdy koncert, cokolwiek by nie
grało. Powiedział mi, że wiedział, że damy najlepszy
show wieczoru i się nie rozczarował. To
nam daje pozytywnego kopa i utwierdza nas w
przekonaniu, że obraliśmy dobry kierunek. Cały
czas chcielibyśmy jednak więcej, lepiej, mocniej…
Mateusz Uściłowski: Jednym słowem: Jesteśmy
pazerni!
Skoro mowa o koncertach: Macie już na swoim
koncie jakieś szalone przygody z fanami?
Jak ludzie na was reagują?
Artur Rosiński: Ja miałem straszny szał z fankami
na Instagramie. Dziewczyna ze Stanów po
prostu mnie stalkowała. Blokowałem ją, ale
tworzyła nowe konta i atakowała mnie, moją
siostrę i znajomych. Dostaję też bardzo dużo
rozbieranych zdjęć, czasami nawet filmów. Patrzę,
a tu kobieta siedzi w wannie i coś tam ze
sobą robi. I niestety nie są to takie panie, jakich
bym sobie życzył (śmiech). Bardzo fajne są za
to interakcje bezpośrednio po koncertach. Ludzie
bardzo często robią sobie z nami zdjęcia,
chcą naszych podpisów, a niektóre nastolatki po
prostu podchodzą się przytulić. Na nasze koncerty
przychodzą też rodziny z dziećmi. Nie
spodziewaliśmy się tego, ponieważ power metal
nie jest zbyt popularny w Polsce.
Faktycznie w Polsce nie mamy wielu zespołów
powermetalowych, które odnoszą sukcesy.
Łatwo było wam "wyjść z garażu" i trafić na festiwale?
Paweł Zasadzki: Tak naprawdę cały czas pracujemy
nad tym, żeby zaistnieć w tym muzycznym
światku. Teraz szukamy menedżera, żeby
wsparł nas w dziedzinie organizacji, bo sami
lepiej piszemy kawałki, aniżeli je sprzedajemy.
Mieliśmy to szczęście, że wydaliśmy pierwszą
płytę w Underground Symphony, w którym
zaczynał Sabaton. Na pewno jednak z takim
gatunkiem trudno się w Polsce wybić, bo w kulturze
metalowej spotyka się on z pewnym
uprzedzeniem.
Artur Rosiński: Całe życie muzyka, której słuchałem,
była zdecydowanie za delikatna dla
moich kolegów metalowców. Mi to jednak odpowiadało,
bo jestem bardziej zwolennikiem
śpiewu niż growlu. Muzyka, którą gramy, dobrze
się klei, zarówno z cięższymi kapelami, jak
i na przykład z folkowymi. Nie jest to ortodoksyjny
power metal, można też sobie razem z
nami poskandować i poskakać. Kiedy ludzie
przychodzą na nasz koncert, nie ma możliwości,
żeby się dobrze nie bawili. Uważam, że będziemy
"łatwi do sprzedania", tylko potrzebujemy
osoby z pasją, która uwierzy w ten zespół
tak jak my w niego wierzymy.
Meg, jesteś jedyną kobietą w zespole Lux
Perpetua, od w 2014 r. grasz w kapeli na keyboardzie.
Łatwo odnaleźć się dziewczynie w
gronie grających ostrą muzę samców?
Magdalena Tararuj: Sama musiałam stać się
samcem, podobno mam największe jaja w zespole!
(śmiech) Dobrze się tu odnajduję, generalnie
mam mało koleżanek, więc pasuje mi męskie
towarzystwo. Dziewczyny nie lubią power
metalu, więc nikt mnie nie chciał…
Artur Rosiński: ...i się doczepiła do nas, a my
ją nauczyliśmy głośno bekać - to uważam za nasze
największe osiągnięcie! (śmiech)
Jesteś również odpowiedzialna za piękne grafiki
na okładkach waszej EP-ki i debiutanckiego
albumu. Jak wyglądał proces ich tworzenia?
Magdalena Tararuj: Pomysł na okładkę był
Pawełka. A co mnie inspirowało? Szczerze mówiąc,
jak tworzę rysunki w Photoshopie, najpierw
zawsze siadam i szukam w internecie czegoś,
na czym mogłabym się wzorować. Na przykład
jak byli krzyżowcy, to znalazłam kilka
obrazków i patrząc na nie, rysowałam. Najpierw
robiłam szkic całości, później nakładałam kolory
i składałam wszystko w całość. Inspiracji
twórczych szukałam na stronach typu Deviant
Art i na Youtubie.
Na waszym profilu na Facebooku
zamieszczacie wspólne zdjęcia, na
których widać, że naprawdę lubicie
spędzać razem czas. Często spotykacie
się poza studiem nagraniowym,
próbami i koncertami?
Mateusz Uściłowski: Ze mną i Kaplicem
to wygląda tak, że nasi bracia
chodzili razem do klasy, więc znamy
się od dzieciaka. Kiedy byłem w gimnazjum
i zacząłem grać na gitarze,
graliśmy razem z Kaplicem covery. Po
kilku latach nasze drogi ponownie się
zeszły, kiedy grałem w liceum w
thrashmetalowej kapeli i pewnego razu
występowaliśmy razem z Luxami. Bardzo
podobała mi się ich muzyka, więc
jak pół roku później mój zespół się rozpadł,
to do nich dołączyłem. Dokładnie
22 marca 2013r.
Paweł Zasadzki: Te konotacje w zespole
mamy różnorakie, ale generalnie nie
stworzysz kapeli z ludźmi, których nie lubisz.
Mateusz Uściłowski: Na swój sposób się lubimy
i to nawet bardzo! (śmiech)
Członkowie waszego zespołu mają słabość do
sportu - Meg od lat jeździ na nartach, Matt na
łyżwach i rowerze, Rosa woli siłownię i bieganie.
Czy ten sportowy duch przekłada się na
szaleństwo na scenie?
Mateusz Uściłowski: Na pewno sport bardzo
przydaje się Rosie, bo jako wokalista musi być
cały czas rozgrzany. Ja z kolei biegam przed
koncertami i codziennie staram się zrobić kilka
pompek, żeby mieć większą wydolność. Zgierz
był właśnie fajnym koncertem, bo mogliśmy się
wybiegać i temperatura też była do tego całkiem
sprzyjająca. Staramy się dużo ruszać na scenie,
aby dać ludziom to, co chcą zobaczyć.
Wasz grafik stopniowo wypełnia się coraz
większą ilością koncertów, coraz więcej osób
śledzi was w mediach społecznościowych. Jakie
są wasze plany na przyszłość i czy planujecie
szerzej otworzyć się na rynek zagraniczny?
Paweł Zasadzki: Takie dalekosiężne plany też
mieliśmy, ale na razie skupiamy się na polskim
odbiorcy. Od 1 stycznia 2018r. planujemy zorganizować
większą trasę po Polsce, ale będziemy
też próbowali sięgać do zagranicznych znajomości.
Artur Rosiński: Ja na przykład przez swoje media
społecznościowe dostaję często pytania kiedy
zagramy w Szwecji, Australii, Stanach Zjednoczonych,
Japonii… My jesteśmy chętni, tylko
pozostaje kwestia organizacji i kosztów podróży.
Niestety zespoły na naszym poziomie
bardzo często nie zarabiają na swoich koncertach,
a wręcz odwrotnie: trzeba jeszcze dołożyć.
Na razie traktujemy muzykę tylko jako hobby,
chociaż każdy by sobie życzył, żeby kiedyś to
się zmieniło.
Paweł Zasadzki: A jeśli chodzi o inne muzyczne
plany, to jesteśmy w trakcie pisania nowego
materiału. Planowo 10 kawałków, jednak kolejna
płyta nie będzie stricte powermetalowa,
nawet pod względem tekstów - będziemy sięgać
aż do lat 80. W niedługim czasie chcemy nagrać
demówkę, pierwsze trzy kawałki jako materiał
promocyjny.
Artur Rosiński: Z tego co wiem, interesowało
się nami AFM Records, tylko niestety uznali
nas za kapelę, która za mało koncertuje. Obecnie
kiedy idziesz do większej wytwórni, to
chcą, żebyś przyszedł jako gotowy produkt. Staramy
się zatem takim gotowym produktem zostać.
Marek Teler
LUX PERPETUA 143
wspólnie.
Wracamy na poważnie!
Korpus był jednym z najbardziej liczących się polskich zespołów rockowego
boomu wczesnych lat 80., ale losy zespołu potoczyły się tak, że nie wydał
nawet jednego singla, by ostatecznie rozpaść się w roku 1990. Muzycy uznali jednak,
że ta historia nie może się tak skończyć i przed czterema laty reaktywowali
zespół. Można więc było posłuchać "Królowej balu" i innych przebojów Korpusu
na koncertach, a wkrótce po tym grupa poszła za ciosem, nagrywając debiutancki
album "Respekt". O kulisach reaktywacji i nagraniu pierwszej oficjalnej płyty w
dorobku Korpusu rozmawiamy z wokalistą Januszem "Johanem" Stasiakiem i basistą
Cezarym "Dziadkiem" Łostowskim:
Foto: Dariusz Mysłowski
Dawni koledzy z zespołu zareagowali z entuzjazmem,
czy też musieliście ich namawiać do
stania się na powrót rock 'n' rollowcami?
Wioślarze "Czaszka" (Marek Balaszczuk) i
"Witek" (Wiktor Pietrzykowski) od razu załapali
temat i ucieszyło mnie, że są nadal w wybornej
formie… każdy z nich coś tam grał przez
te lata. Marek nawet miał swoją stałą kapelę.
Zmieniło się to, że tym razem większość numerów
napisałem ja i moje propozycje nie od razu
spotkały się z entuzjazmem chłopaków. Z tym,
że ja wiedziałem dokładnie, co chcę osiągnąć i
chyba mi się to udało, oczywiście z ogromną pomocą
"Dziadka" i jego świetnymi aranżacjami
oraz wielką pozytywną pracą naszego klawiszowca
Włodka Tyla "Mariano", zdolnego faceta,
który zrobił przepiękne, rasowe rockowe klawisze.
Jeszcze to się zmieniło, że teraz u nas chórki
ostro pomykają… "Dziadek" i "Mariano".
Oczywiście, gramy również sztandarowe numery,
kompozycje Marka, Wiktora i "Dziadka"…
"Nafta", "Bal żebraków", "As" czy "Imperator"…
trochę w innych aranżacjach niż kiedyś.
Powrotów zespołów sprzed lat nie brakuje, ale
często bywa tak, że z oryginalnego czy dawnego
składu jest w nich raptem lider czy ktoś jeszcze,
a reszta to świeży zaciąg. Tymczasem u
was przeważają muzycy z dawnej ekipy, tylko
perkusistę zwerbowaliście młodego, Piotra
Muszyńskiego. Część waszych dawnych perkusistów
albo już nie żyje, albo wzięła rozbrat
z muzyką, więc ich udział w reaktywacji Korpusu
był niemożliwy. Ciekawi mnie jednak
czemu za bębnami nie zasiadł Nazim Alijew,
skoro nawet jeszcze niedawno był w składzie
twego solowego zespołu Johane's, a w Korpusie
z perkusistów udzielał się najdłużej?
Generalnie to zmarł Piotrek Bańkowski, ale on
grał bardzo krótko w Korpusie. Darek Zdziebłowski
żyje i ma się dobrze, jednak przestał
grać. Nazim dostał ode mnie propozycję na początku
reaktywacji, ale odmówił. Teraz gra bluesa
w profesjonalnej kapeli i to jego wybór. Przyjaźniliśmy
się przez wiele lat, bo mieliśmy
wspólną pasję - rafy koralowe w Egipcie. Cudo!
Kto wie może jeszcze kiedyś razem coś zaszyjemy,
teraz u nas "królem" za bębnami jest "Mucha".
Piotrek Muszyński jest rewelacyjny i bardzo
pracowity, a na sztukach odfruwa: szalony
facet, w pozytywnym tego słowa znaczeniu!
HMP: Tylko dwie nazwy znaczących polskich
zespołów, grających hard rocka przychodzą mi
na myśl w kontekście ogromnego pecha i braku
choćby singla na koncie: Grupy Stress z lat 70.
i właśnie was z kolejnej dekady. Tak jak oni
też mieliście wielki przebój, "Królową balu",
ale nie zdołaliście tego zdyskontować i ostatecznie
rozpadliście się w 1990 roku. Mieliście jednak
poczucie, że było was stać na więcej, marzyliście
o nagraniu płyty, pewnie stąd ten powrót?
No tak nie do końca nie mieliśmy singla, bo w
1985r., oprócz "Królowej balu" na sesji dla Trójki
w ich studio na Myśliwieckiej, nagraliśmy jeszcze
numer "As". Realizatorem tych nagrań był
zaczynający karierę, jeden z najlepszych realizatorów
dźwięku, Rafał Paczkowski. Co ciekawe,
nagrywaliśmy na tzw. "setkę" i nagraliśmy dwa
numery w cztery godziny! Teraz to byłby rekord!
Jeszcze w 1987 roku mieliśmy sesję w Izabelinie
z Andrzejem Puczyńskim i powstały
wtedy studyjne nagrania utworów "Wiara" i
"Wulkan". Te single…no oprócz "Wulkanu",
były grane przez rozgłośnie radiowe. Ale faktem
jest, że żaden singiel nie ukazał się oficjalnie w
sprzedaży na rynku muzycznym w tamtych latach.
Pewnie to, że nie nagraliśmy wtedy albumu,
a powinniśmy i mieliśmy na spoko materiał
na dużą płytę, było jednym z motorów napędzających
naszą reaktywację, ale nie dominującym.
Przyszła taka potrzeba, żeby jeszcze huknąć
i tyle.
Singla w tradycyjnej, 7" formie, jednak nie mieliście,
radiowe nagrania, nawet jeśli stały się
przebojami, to zupełnie co innego... Warto też
oddać tu sprawiedliwość Sławomirowi Orwatowi,
bo to on rzucił pomysł tej reaktywacji?
Zaczęło się od albumu grupy Johane's, płyty
"Skazani na miłość", którą wydała w 2011 roku
Fonografika. Mój autorski projekt został
fajnie przyjęty w mediach i radiach. Były przeboje.
Zacząłem później szykować materiał na
drugą płytę Johanes'a i nagrałem numer "Defilada"
- ostry kawałek. Poszedł na Listę Polisz
Czart do Sławka do Wielkiej Brytanii i on
zareagował konkretnie, wręcz każąc mi reaktywować
Korpus - zauważył niewygaszony we
mnie rockowy ogień z dawnych lat. Skontaktował
mnie z gitarzystą, który zakładał ze mną
Korpus, Romkiem Iwanowiczem, mieszkającym
od lat w Anglii i spotkaliśmy się w Polsce.
Dołączył do nas Darek Olszewski, pierwszy
basmen Korpusu i zaczęliśmy coś pomału szyć
w podziemiach kościoła na Bemowie. Romek
nie został z nami długo, chciał grać ostrzejszy
rock i wtedy ruszyłem do chłopaków z dawnego
Korpusu. Darek grał z nami na basie prawie
rok i zaliczył sporo udanych koncertów, ale również
odszedł… chyba trochę jednak odpuścił
mentalnie i uszanowaliśmy to. Rozstaliśmy się
w przyjaźni. Wrócił basista "Dziadek" czyli
Czarek Łostowski i od tego momentu zaczęła
się prawdziwa zawodowa praca nad repertuarem
i planowanym albumem. Czarek to świetny
aranżer i kompozytor, a poza tym drugi,
obok mnie, gorący duch kapeli. Jest szefem muzycznym
zespołu i trzyma w rękach wszystkie
ruchy koncertowe i zespołowe. Ja jestem tzw.
mózgiem. Ale wszystkie decyzje podejmujemy
Macie też w składzie klawiszowca Włodzimierza
Tyla i jeśli chodzi o Korpus to jest to
zdecydowana nowość brzmieniowa - uznaliście,
że do ballad, etc. to konieczność?
"Mariano" został polecony przez Zbyszka Jędrzejczyka,
znakomitego bluesmana… Nie
chodziło tylko o ballady, lecz o szersze aranżacje…
nagle zjawił się facecik, jakby uszyty na
miarę dla nas i składający się z tym samych elektronów
i atomów… świetny gość! Czasami mamy
z "Dziadkiem" wrażenie, że grał zawsze z
nami. Zdolna bestia. Genialny muzyk. Poza
tym świetnie śpiewa. Wypisz, wymaluj jak dla
nas.
Wiele takich powrotów zaczyna się od dużego
szumu, ale niestety często bywa tak, że przysłowiowa
para idzie w gwizdek. Wy obraliście
inną taktykę: stopniowe zwiększanie liczy
koncertów, potem pierwszy powrotny singel
"Bal żebraków", nagrany wiosną 2014 roku, kolejne
teledyski do "Tajemnic" czy "Esemesa"?
Tak… dobrze to ująłeś! Nam się zbytnio nie
spieszyło i nie chcieliśmy być tylko sezonowym
wybrykiem. Decyzje o pojawianiu się kolejnych
utworów i teledysków były przemyślane.
144
KORPUS
Powrotny "Bal żebraków" nagrany u Winka
Chrósta otworzył puszkę Pandory u nas i w
branży, a potem kolejne fajne koncerty w Progresji,
Remoncie, Voo Doo w Warszawie sporo
zamieszały. Już ludzie z branży i dawni fani
dostali cynę, że nie żartujemy i wracamy na poważnie.
Niejako symbolicznie ta nowa wersja "Balu
żebraków" nagrana w studio Winicjusza
Chrósta, trafiła też na wasz debiutancki album
"Respekt", zarejestrowany w Lord Fader
Studio, będąc takim dokumentalnym zapisem
dokonań zespołu z pierwszych miesięcy po reaktywacji?
"Bal żebraków" jest absolutnie innym numerem
na albumie… w połowie słuchania. Jest to nasz
ukłon w stronę dawnego Korpusu, bez klawiszy
i ostrą jazdą z czasów Jarocina 83! Resztę
numerów ogarnął już finalnie producent muzyczny
albumu Arek Nawrocki. Wielka postać na
rynku realizatorów dźwięku w Polsce… mieliśmy
szczęście. Znakomity fachowiec i świetny
muzyk.
Sięgnęliście też po kilka innych starszych kompozycji:
bodaj najstarszego wśród nich "Imperatora",
oczywiście "Asa" czy "Naftę" - odcinanie
się od przeszłości i dawnych dokonań Korpusu
nie wchodziło w grę, bo i po co?
Tych kultowych, koncertowych numerów było
więcej, ale po selekcji zostawiliśmy tylko kilka.
Okazało się, że w tych nieco zmurszałych łepetynach
siedzi jeszcze sporo dobrego i powstały
znakomite nowe kawałki, które można usłyszeć
na albumie "Respekt".
Dla wielu ludzi pamiętających was sprzed lat
brakuje jednak na tej płycie jednego utworu i
zapewne domyślasz się jaki numer mam na
myśli - uznaliście, że nagranie "Królowej balu"
będzie zbyt oczywistym rozwiązaniem?
Drażliwy temat… Współkompozytor numeru
"Królowa balu" nie wyraził zgody na jego granie!
Graliśmy na początku na koncertach ten numer
i fajnie był przyjmowany… Ale gitarzysta, kiedyś
usunięty z kapeli, teraz pominięty przy reaktywacji,
nie mógł się z tym pogodzić i… cóż
szkoda gadać… miernota i małość jest w człowieku
na zawsze. Przykre to…
Może w takiej sytuacji warto pomyśleć o wydaniu
jakiejś kompilacji z prawdziwego zdarzenia,
nawet jeśli nie wszystkie utwory z lat
Foto: Dariusz Mysłowski
80. i 90. brzmią odpowiednio dobrze?
Pomyślimy raczej o nowych wersjach i nie będziemy
robili kompilacji. Moglibyśmy w tej
chwili nagrać nawet dwa kolejne albumy na bazie
starego materiału. Jednak cały czas powstają
nowe numery i w aktualnym repertuarze koncertowym
jest utwór "Piękna", lecz z całkowicie
zmienioną aranżacją. Pracujemy ostro na próbach.
Klasykę sprzed lat dopełniliście utworami napisanymi
specjalnie z myślą o "Respekcie" - to
pewnie ogromna frajda mieć świadomość, że
wciąż ma się natchnienie, a nowe riffy czy teksty
wciąż pchają się spod palców czy zakamarków
mózgu na światło dzienne? (śmiech)
Jak mówiliśmy wcześniej, okazało się, że mamy
jeszcze sporo do pokazania i jest wena twórcza.
To chyba taka trochę złość, że w tamtych latach
nie zarejestrowaliśmy albumu. Startowaliśmy
razem z Oddziałem Zamkniętym i oni nagrali
płytę, stali się sławni i do dziś odcinają kupony,
są gwiazdami i zarabiają kasę. My graliśmy, graliśmy,
graliśmy koncerty, mieliśmy ogromną ilość
fanów koncertowych, ale nie przekładało się
to medialnie i zarobkowo i rozpadliśmy się!
Foto: Dariusz Mysłowski
Czasem jest to u was praca bardziej zespołowa,
niekiedy jesteś zaś wyłącznym autorem
jakiegoś utworu, np. tytułowego czy "Tajemnic"?
Jest kilka zupełnie autorskich moich numerów,
razem je aranżujemy. We wszystkich kawałkach
każdy z muzyków ma swój kompozytorski
udział. Czyli nazwałbym to raczej pracą zespołową!
Ten ostatni to ponoć utwór zainspirowany
prawdziwą historią, losami człowieka, który
jakoś zatracił się w życiu tak, że trafił na jego
peryferie, stał się takim wyrzutkiem społeczeństwa?
Podobną tematykę poruszasz też
zresztą w "Balu żebraków" i to też utwór oparty
na faktach?
Oba numery "Bal żebraków" i "Tajemnice" mają
odniesienie do prawdziwych wydarzeń.
Czyli teksty o smokach i magicznych krainach
to nie wasza działka: opieracie się na rzeczywistości,
a nie klimatach fantasy i tak już pewnie
pozostanie?
Żyjemy tu i teraz i o tym gramy… no i oczywiście
o miłości, bo bez niej świat nie miałby sensu.
Klimat fantasy lubimy w filmach i niech tak
pozostanie.
Tytuł płyty też zdaje się mieć dodatkowe znaczenie
- "Respekt" dla tych wszystkich, którzy
tyle lat czekali na wasz powrót?
To ważny tytuł i odnosi się mocno do słów numeru
"Respekt" na albumie! To znaczy respekt
do życia, miłości, grania i oczywiście fanów i
wielbicieli… Podchodzimy z ogromnym respektem
do tego, co robimy… naszą pracę ocenią
słuchacze! Pozostajemy z nadzieją, że nasz album
dotrze do ludzi w tych trudnych, zwariowanych
czasach.
Na koncertach macie jednak nie tylko "starą
gwardię" z lat 80., ale też przychodzi na nie
młodzież, tak więc nie macie pod tym względem
powodów do narzekań?
Byliśmy absolutnie zaskoczeni tym, że tak wielu
młodych fanów rock & rolla przychodzi na nasze
koncerty i fajnie się z nami bawi. To jest budujące!
A starsza gwardia naszych wielbicieli
chyba doceniła, że nie rozmieniliśmy się na drobne,
tylko jest raczej grubo. I tak będzie zawsze…
szalona jazda bez trzymanki jak za dawnych
czasów.
KORPUS 145
Rozważacie czasem hipotetyczne sytuacje "co
by było, gdyby", bo przecież mieliście szanse
na sporą karierę, choćby taką, jaką zrobił Bank
czy nieco później Oddział Zamknięty, zaprzepaszczoną
jednak z winy menadżera, który źle
wami pokierował, nastawiając się tylko na
koncerty?
Nasz były manager, Zbyszek Radaj (niestety
już nie żyje) postawił na koncertowy Korpus.
Zagraliśmy ponad 200 koncertów w czasach pojarocińskich
w kraju i za granicą. Były tego dobre
i złe skutki, o których wspominaliśmy wcześniej.
Było, minęło i czasu nie wrócisz, ale można
coś naprawić i właśnie to próbujemy zrobić!
Myślę, że nam się udało i tego potencjału nie
zmarnujemy!
Pierwsza płyta wydana 36 lat po założeniu zespołu
i po 23-letniej przerwie - emocji związanych
z tym wydarzeniem pewnie nie da się opisać?
Emocje ogromne i wielka satysfakcja! Przez te
ostatnie lata otoczyło nas grono fajnych ludzi.
Znakomity realizator i producent Arek Nawrocki,
prywatni sponsorzy, którzy nie żałowali
środków na realizację naszych nagrań i klipów,
świetny PR Grześka Szklarka z firmy Cantara
Music i wydawca albumu Jola Krawczyk, która
wykonała ogromną pracę, żeby album wydany
został w sposób jak najbardziej profesjonalny z
zawodową dystrybucją na rynku. I to się teraz
dzieje! Jeszcze przepiękny projekt
okładki albumu - dostałem go w
prezencie od mojego przyjaciela z
Nowego Jorku, jednego z najlepszych
tamtejszych grafików, Adama
Liptona!
Foto: Korpus
Kolejne utwory promujące "Respekt"
to "As" i "Żądło", tak więc
nie zaniedbujecie tego aspektu działalności.
A jak będzie z koncertami -
ruszycie poza Warszawę w jakąś regularną
trasę, spróbujecie pokazać
się na kilku festiwalach, etc.?
Za moment start albumu w mediach
(15.09) i premiera singla "Żądło" i wideoklipu
do niego! Cała jesień koncertowa
w Polsce… oczywiście z koncertem
promocyjnym w Warszawie! Terminy
i cała robota w z tym związana w
tej chwili wre… Mamy agencję koncertową,
która o to dba. Festiwale i większe znaczące
koncerty w Polsce od wiosny przyszłego
roku. Muszą dowiedzieć się wszyscy, poprzez
nasz album, że Korpus powrócił i jest do dyspozycji.
To oni, organizatorzy mają dzwonić do
nas i my chętnie wtedy dla nich zagramy… Zawsze
się szanowaliśmy i nie rozmienialiśmy na
drobne i chcemy to podtrzymać. Tak jest na całym
świecie, że to organizatorom zależy na występie
wybranych kapel. Jakoś u nas jest to
wszystko postawione do góry nogami… jak zresztą
wszystko. Ale kochamy ten kraj i nauczyliśmy
się w nim godnie żyć… podkreślam… godnie!
Czyli wydanie tej płyty nie jest tylko jednorazowym
spełnieniem marzeń starszych panów?
Korpus wrócił na dobre i to dopiero początek
tego, czego możemy się po was spodziewać?
Człowiek jest stary wtedy, gdy odpuści i tak się
wtedy zaczyna czuć! Wszyscy jesteśmy młodzi
na tyle, na ile się czujemy… Czasami na próbach
mam wrażenie, jakbyśmy się spotkali dopiero
co w jednej piaskownicy… I tak będziemy
trzymać do końca świata i o jeden dzień dłużej…
Wojciech Chamryk
HMP: Możesz przypomnieć Czytelnikom
HMP jak zaczęła się Twoja przygoda z muzyką
rockową w połowie lat 80-tych (a może
wcześniej!?), której pierwszym etapem stało
się założenie Collage?
Mirek Gil: Moja przygoda z muzyką jako gitarzysta,
zaczęła się w szkole podstawowej, tak w
roku 1976, założyliśmy pierwszy zespół, który
właściwie nie miał nazwy, graliśmy przede
wszystkim bluesa. Potem był zespół Complex i
Tris Plus, graliśmy już bardziej rozbudowane
utwory w klimatach Genesis i Pink Floyd, bardzo
fajny czas.
Czy Collage odniósł Twoim zdaniem sukces?
To zależy, kto co nazywa sukcesem, myślę, że
płyta "Moonshine" wejdzie na trwałe do kanonu
rocka progresywnego.
Kolejnymi projektami z Twoją pieczęcią zostały
Mr.Gil oraz Believe. Ten drugi powstał
w zasadzie w momencie zawieszenia działalności
dwóch innych, wymienionych przedsięwzięć.
Czy proces tworzenia projektu Believe,
którego jesteś przecież głównym architektem,
wynikał z czegoś rodzaju "pustki artystycznej",
w której się znalazłeś? Wprawdzie to
już historia, ale mógłbyś powiedzieć kilka słów
na temat pomysłu narodzin Believe?
Zawsze chciałem pisać piosenki od momentu
kiedy zacząłem grać na gitarze i zawsze chciałem
mieć zespół rockowy. Kiedy Collage przestało
działać, chciałem mieć nowy zespół i tak
powstał Mr Gil, a potem Believe. Muzyka dla
mnie jest jak tlen do życia, inaczej nie mogę.
Czy wszystkie założenia - jeżeli takie istniały
- w zakresie stylu, brzmienia, tożsamości artystycznej
Believe, udało się zrealizować? Co
wyróżnia muzykę prezentowaną przez Was na
scenie rockowej?
My muzykę traktujemy bardzo intuicyjnie, nie
mamy żadnych założeń w zakresie stylu, brzmienia.
Rock progresywny daje ogromną możliwość
wędrówki z muzyką w różne strony, style
i brzmienia więc nasza wypowiedź nie ma ograniczeń.
Ale każdy zespół chce osiągnąć swoje
brzmienie, brzmienie które dla słuchaczy jest od
razu rozpoznawalne. W Believe jest to połączenie
brzmienia mojej gitary ze skrzypcami Satomi,
co niewątpliwie nas bardzo wyróżnia.
Believe od narodzin istnieje jako twór demokratyczny,
czy Ty jako założyciel grupy miałeś
od zawsze, bądź masz także dzisiaj, w kwestiach
spornych głos decydujący?
Tak, staramy się w zespole stworzyć takie relacje
ażeby każdy mógł się swobodnie muzycznie
wypowiedzieć, czasami nie jest to proste, ale po
to jest zespół, żeby sobie razem pomagać, ponieważ
za efekt końcowy wszyscy odpowiadamy.
Z szacunkiem należy pochylić się nad dorobkiem
fonograficznym Believe. Regularnie wydawane
albumy studyjne, łącznie z premierowym
sześć, zapis koncertu, dwa dyski wideo.
Trudno narzekać. Believe stał się z biegiem
czasu Twoim artystycznym priorytetem, czy
raczej unikasz takiej oceny, realizując się na
wielu polach?
Jestem z tych czasów, kiedy jeden zespół jest dla
mnie najważniejszy, nie lubię dziś słowa projekt,
projekty. Believe to mój zespół.
Znam zawartość "Seven Widows", miałem
także przyjemność poznać inne Wasze płyty,
mam na półce wszystkie publikacje Mr. Gila i
Collage i po pierwszym wysłuchaniu premierowego
programu, powiem trochę kolo-
146
KORPUS
Dźwięki rockowej poezji
Istniejący od ponad dekady na mapie rockowej progresji Believe, zespół
kierowany od początku przez gitarzystę Mirosława Gila, zaprosił słuchaczy na duchową
ucztę, publikując premierowy materiał zatytułowany "Seven Widows". Nie
tylko ja jestem zdania, że historia "Siedmiu Wdów" ujęta w ramy klasycznego albumu
koncepcyjnego, ma szansę zdobyć umysły licznych odbiorców inteligentnego
rocka swoją spontanicznością, wciągającą nastrojowością i pięknymi, zróżnicowanymi
krajobrazami instrumentalno-wokalnymi. Każdy, kto zdążył już poznać
tajemnice tych opowieści, przyzna, że Mirek Gil i spółka stworzyli wyjątkowe
kompozycje ze ślicznymi melodiami, przestrzennym brzmieniem, prawdziwym tyglem
emocji wyrażanych dojrzałymi partiami instrumentalnymi i kreatywnym wokalem.
kwialnie "uwaliło mnie na amen". Moim skromnym
zdaniem to najlepszy album Believe w
kilkunastoletnim życiu formacji. Dlatego może
tak być, że pytanie, jak przyjąłeś rezultat
końcowy Waszej pracy, okaże się retoryczne.
Zadowolony?
Wiesz, zawsze twórca musi być zadowolony
inaczej nie wydałby płyty. Tak jest, choć wiem,
że to bardzo egoistyczne. Ja jestem bardzo zadowolony,
ponieważ zmiany perkusisty i wokalisty
dały Believe nową jakość, album koncepcyjny
i nowy rozmach. Robert "Qba" Kubajek
i Łukasz Ociepa wnieśli nowe rzeczy, które
brakowały wcześniej Believe.
Największe wrażenie na najnowszym albumie
"Seven Widows" zrobiły na mnie wspaniałe
duety skrzypce - gitara, słyszalne w dosyć licznych
fragmentach. Ciary gwarantowane!
Jak układała się Twoja współpraca z Satomi?
Możesz potwierdzić, że "nadajecie na tych samych
falach" (jestem ciut- to "ciut" to dokładnie
sześć lat - starszy od Ciebie, więc wybacz,
że używam wyrażeń potocznych pachnących
(???) naftaliną)?
"Qby" Kubajka, bo to przecież nowi członkowie
grupy?
Była krótka i panowie od razu z nami się zrozumieli
i podobnie jak my kochają taką muzykę.
Plusem nowych kompozycji i ich wykonania
jest także, według mojej opinii, znalezienie
wręcz idealnej równowagi pomiędzy spokojem,
melancholią i zaraźliwą nastrojowością (wiem,
co mówię, bo należę do grona tych, uzależnionych),
pewnym majestatem, takim symfonicznym
monumentalizmem oraz, myślę, że
nie przesadzam, metalowym powerem w niektórych
partiach. Czy taka interpretacja wydaje
się zgodna z Waszymi zamierzeniami?
Tak, świetnie to odczytałeś, lubimy ażeby słuchacz
był troszeczkę przez nas sterowany, w
tym sensie, że np. z melancholii przechodzimy
w zupełnie inny np. dziki nastrój. To też nas
"kręci". Jeżeli chodzi o metalowy power to zasługa
realizatora Janosika, który bardzo mi pomógł
w nagrywaniu riffów gitarowych, ażeby
były one mocniejsze niż na poprzednich płytach
i udało się, nigdy tak jeszcze nie grałem i nie
uzyskałem takiego brzmienia.
Z lekkim przymrużeniem oka i trochę prowokacyjnie
zapytam, jaki wkład w treść siedmiu
Mam wrażenie, że ta muzyka to prawdziwy
wulkan emocji, bardzo sugestywnie przekazanych
w taki sposób, że chwilami powstaje
intymne złudzenie, że można ich …dotknąć.
Czy emocjonalność to niezbywalny element
kreatywnej działalności każdego artysty, muzyka?
Bez emocjonalności nie można zajmować się żadną
dziedziną sztuki. Myślę, że dla wszystkich
jest to jasne. Tak, ta płyta jest bardzo emocjonalna,
wiele rzeczy powstało i zostało zagranych
za pierwszym podejściem.
Nie uwierzę, jak powiesz, że nie dotarły do
Ciebie pochlebne reakcje słuchaczy, wręcz zachwyty,
nad jakością, klasą muzycznej materii,
którą stworzyliście. Więc zapytam, nie
masz już dosyć wysłuchiwania tych "ochów i
achów" z prawa i lewa?
Tak, recenzje są euforystyczne, ale my tego bardzo
potrzebowaliśmy, byliśmy po bardzo trudnym
i ciężkim okresie w zespole, zmiany członków.
Dlatego chwalcie nas, a my będziemy dalej
pisać muzykę i wydawać płyty.
Skrzypce i Satomi w składzie zespołu to był
Twój pomysł?
Tak, ale nie wiem skąd mi się to wzięło, ale jednocześnie
marzyłem o takim graniu jak w
Wishbone Ash, takie wymiany melodii między
gitarą a skrzypcami. Udało się i jestem z tego
tytułu szczęśliwy.
Niełatwe pytanie, ale porzućmy fałszywą
skromność, jak zdefiniowałbyś swój styl jako
gitarzysty? Możesz podać kilka cech wyróżniających?
Który z gitarzystów inspiruje/
inspirował (niepotrzebne skreślić!) Ciebie jako
artystę rockowego?
Sam nie wiem jaki mam styl, ale jak wcześniej
wspominałem, zawsze chciałem osiągnąć swoje
rozpoznawalne brzmienie jak i zespołu. Spokojnie
można u mnie usłyszeć wpływy Davida Gilmoura,
Roberta Frippa czy Steve Hacketta.
To mistrzowie.
Foto: Believe
Współpraca z Satomi to sama przyjemność, Satomi
jest muzykiem klasycznym, bardzo mało
zna muzyki rockowej, ale jej to nie przeszkadza
w graniu z nami, muzyka dla niej jest całością,
bez podziałów na gatunki i style i dlatego tak
nam się dobrze współpracuje.
Nie chciałbym wyjść na "wazeliniarza", ale
swoje partie solowe, a jest ich multum,
grasz… genialnie. To słychać od pierwszych
dźwięków "Widow I". Łatwo przyszło stworzenie
wciągających, wręcz nostalgicznych,
emocjonalnych i pięknie nastrojowych partii
gitarowych i zespolenie ich w jednolity, spójny
konglomerat z pozostałymi komponentami
instrumentarium?
Dużo na tej płycie solówek powstało spontanicznie,
przypływ chwili i zagrane, dużo improwizacji.
Były też niektóre pieszczone, ale to
mniejszość. Bardzo Ci dziękuję za taki komplement,
jak pisałem wcześniej, potrzebujemy ich.
Jak przebiegła, Twoim zdaniem adaptacja w
nowym środowisku Łukasza Ociepy i Roberta
kompozycji wniósł Mirek Gil? Jak przebiegał
proces twórczy w przypadku "Seven Widows"?
Myślę, że duży, ale byłoby to bardzo krzywdzące
dla reszty zespołu jakbym nie powiedział, że
oni też.
Kolejną zaletą albumu, dotyczącą wszystkich
utworów, jest niezwykle przestrzenne brzmienie.
Wrażenie, że słuchacz został szczelnie
otoczony gęstymi, intensywnymi dźwiękami
jest zasługą…?
Całego zespołu, wszyscy członkowie mieli ogromna
swobodę wypowiedzi muzycznej i to zaowocowało.
Satomi grała jak zwykle, to co
chciała, Qba grał rytmy które wymyślił, podobnie
Przemas basy. Ja gitary. Ale co jest nowe to
Satomi oprócz skrzypiec zagrała "klawisze" i tu
bardzo intensywnie nad tym pracowaliśmy, ale
wyszło tak jak chcieliśmy. Przybycie do zespołu
Łukasza wokalisty było jak cud, przyszedł
chłopak, który nie tylko miał ciekawy głos, ale
był bardzo kreatywny i On ułożył wszystkie linii
melodyczne. W ten oto sposób powstało to
BELIEVE 147
148
przestrzenne brzmienie, brzmienie Believe, to
jest miłe dla Nas, że ludzie od razu nas rozpoznają.
Ale należy wspomnieć też o naszym realizatorze
Pawle "Janosie" Grabowskim i studio
JNS bez niego tego brzmienia by nie było, on to
ładnie złożył do kupy i poukładał.
Skrzypce w składzie instrumentalnym Believe
obecne były od zawsze, ale raczej skromnie, w
ograniczonym zakresie eksponowane. Tym razem
smyczki "wywalczyły" sobie znacznie
więcej przestrzeni, chwilami ich partie stanowią
wręcz motyw wiodący, przykładowo w
kompletnie odjazdowym "Widow IV". Kto był
autorem pomysłu takiego, innego rozłożenia
akcentów instrumentalnych? Jak oceniasz efekt
takiego postępowania?
Tak, po ostatnich płytach mieliśmy z Przemasem
niedosyt skrzypiec i stwierdziliśmy, że Satomi
zasługuje na więcej i się udało. Fajnie, że
to dostrzegłeś i, że słuchaczom też to się podoba.
Zmiana na stanowisku wokalisty zmieniła
charakterystykę tych partii w Believe, nieco
mocniejszych, mniej dramatycznych, bo Karol
Wróblewski występował często w roli aktora
pierwszego planu, ściągając uwagę słuchacza.
Czy Łukasz Ociepa spełnił Twoje oczekiwania,
a w częściowo nowym układzie personalnym
pojawił się od początku "team spirit"?
"Team Spirit" pojawił się właściwie po 15 sekundach,
kiedy Łukasz zaśpiewał trzy słowa, od razu
wiedzieliśmy, że to On. Co ważne, on jest nie
tylko wokalistą, ale jest bardzo kreatywny i takiego
człowieka szukaliśmy. Jest zupełnie inny
niż Karol, bardziej tajemniczy, mroczny i zagadkowy,
na pewno nasze koncerty się zmienią.
Może to nic nie znaczący drobiazg, ale zwróciłem
uwagę na fakt, że na "Seven Widows"
program wypełniają kompozycje niezwykle
rozbudowane, ze złożoną strukturą, wielowątkowe.
To świadome działanie, efekt kreatywności
czy porzucenie ograniczeń twórczych?
Wszystko razem, w muzyce naszej nie kalkulujemy,
jesteśmy spontaniczni, oddajemy się bezwzględnie
dźwiękom. To nasz sposób na muzykę,
myślę, że bardzo fajny, bo wszystkim sprawia
to przyjemność, a to bardzo ważne.
Poszczególne utwory powstawały….no właśnie
jak? Jaką strategię działania przyjęliście,
spotkania w studio i burza mózgów czy raczej
wymiana "elektroniczna" pomysłów?
O nie, nie żadna wymiana elektronicznych
BELIEVE
Foto: Believe
dźwięków, stara zasada, wspólne muzykowanie
i wspólne przeżywanie i tworzenie muzyki , to
nasza droga, zero "copy" i "paste", wszystko zagrane
przez muzyka, wtedy są emocje i nie
brzmi to sztucznie i bezdusznie.
Nowy Believe to także zmiana na newralgicznym
stanowisku, perkusisty. Robert "Qba"
Kubajek jest bardzo wszechstronny, potrafi
grać zarówno spokojnie, delikatnie, nieco wycofany
na drugi plan, ale jak trzeba potrafi także
"przyłożyć do pieca", jak w finałowym "Widow
VII". Jednocześnie perkusyjny puls słyszalny
jest na wszystkich ścieżkach. Co mógłbyś
powiedzieć o swoim współpracowniku?
Qba to wieloletni nasz kolega, a teraz przyjaciel.
Dawno wiedzieliśmy, że to świetny perkusista,
ale nie wiedzieliśmy, że taką samą muzykę
lubi jak my. Pierwsze nasze spotkanie od razu
dało odpowiedź, że możemy razem grać i zrobić
świetny album, Ja osobiście lubię perkusistów i
lubię ich słuchać. To co lubimy w jego grze to
ogromna spontaniczność i świetne rytmy i Qba
dużo słucha, podgrywa pod wokal, gitarę, skrzypce,
to duża umiejętność i dzięki temu cała muzyka
nabiera innego wymiaru, jest bardziej wyrazista
i rytm daje spójność kompozycji, po
czym się chowa i znowu gra. To nasz mocny
punkt zespołu.
W wielu artykułach, recenzjach fonograficznego
dorobku Believe pojawiają się "szufladki
stylistyczne", do których wpychany Wasz styl
otrzymuje miano art rocka, prog rocka. Jesteś
przeciwnikiem klasyfikowania muzyki czy zupełnie
to Tobie nie przeszkadza? Czy koncept
"Seven Widows" spełnia kryteria tzw. progresywności?
Mógłbyś uzasadnić taką tezę?
Nie przeszkadza mi to szufladkowanie, słuchacze
muszą mieć wyraźny sygnał, co to za muzyka,
jest dziś jej tak dużo, że to ważne. "Seven
Widows", tak to album progresywny, po pierwsze
album koncept, długie rozbudowane utwory,
solówki gitarowe i skrzypcowe, efekty poza
muzyczne, jak np. głosy dzieci.
Po raz pierwszy w swojej historii stworzyliście
album koncepcyjny. Kto był pomysłodawcą
ujęcia muzyki Believe w ramy tematycznie
spójnej koncepcji i skąd wypłynął tak rzadko
spotykany i niebanalny temat historii pożegnań
osób bliskich? Inspiracja zrodziła się pod
wpływem…?
To pomysł naszego autora tekstów Roberta
Sieradzkiego. To On po wysłuchaniu muzyki
demo, stwierdził, że będzie to album koncepcyjny
i będzie to siedem historii wdów żegnających
swoich bliskich.
W zapowiedzi nowej muzyki pojawił się atrybut
"oryginalna". Na czym Twoim zdaniem
polega oryginalność koncepcji i jej wdrożenia
w przypadku "Seven Widows".
Myślę, że chodzi tu o pomysł tych siedmiu historii
wdów, że każda jest inna i nie ma takich
samych na świecie.
Chciałbym jeszcze zapytać o jedną istotną
kwestię, mianowicie melodyjności, harmonii
pomiędzy dźwiękami. Album aż skrzy się od
ślicznych, łatwo akceptowalnych, łagodnych
wątków melodycznych. Jak one powstają? Posiadasz
jakiś katalog, bazę danych, zapisujesz
w notesie, czy telefonie komórkowym? W
utworach "Seven Widows" linie melodyczne
prowadzą często gitara i skrzypce.
Miło mi, że zwróciłeś na to uwagę. Kochamy
melodie i oprócz tego całego "anturaż" one są
najważniejsze. Jeśli chodzi o ich powstawanie,
to skontaktuj się z "najwyższym".
W Polsce dosyć rzadko można się spotkać z
taką akcją promowania nowej płyty, jaką zorganizowaliście.
Ta akcja ciągle trwa. Jakie są
Twoje pierwsze wrażenia z jej przebiegu?
Uważasz, że to był marketingowy, przysłowiowy
"strzał w dziesiątkę"?
Tak, to był strzał w dziesiątkę, zainspirowały
mnie do tego dawne czasy. Pamiętasz jak kiedyś
ktoś zdobył płytę, to się spotykaliśmy np. u
mnie w domu i ją razem z koleżankami i kolegami
słuchaliśmy. Był to taki piękny rytuał
wspólnego słuchania. Pomyślałem sobie, że w
dobie tej elektroniki, internetu będzie to bardzo
ciekawe i pod prąd. Ludzie na każdym spotkaniu
podkreślali, że to świetny pomysł i, że swobodnie
mogą ze mną porozmawiać i poznać.
Naturalną niejako koleją rzeczy po wydaniu
płyty studyjnej jest organizacja serii koncertów,
zaprezentowania fanom nowych nagrań
w wersji "Live". Czy istnieją już takie plany?
Coś konkretnego?
Plany są na rok 2018 , konkretów na te chwile
nie ma.
Nasza rozmowa - wywiad przebiega w tak
wazeliniarskiej atmosferze, że Czytelnicy
HMP pomyślą, że "ściemniam" pisząc o pięknych,
eleganckich stronach muzyki z albumu
"Seven Widows". Czy jest taka kwestia związana
z nowym albumem, którą nazwałbyś "łyżką
dziegciu w beczce miodu"?
Nie ma.
Bardzo dziękuję za kilka rzeczy:
-po pierwsze za cierpliwość w udzielaniu odpowiedzi
na tyle pytań,
-po drugie za wartość merytoryczną przekazanych
informacji,
-po trzecie za piękno, którym emanuje muzyka
z płyty "Seven Widows",
-po czwarte za dbałość w muzycznych kreacjach
rockowych o najwyższą jakość ich estetyki,
z bardzo dobrym skutkiem.
Życzę powodzenia w wytyczaniu nowych
ścieżek w sztuce muzycznej, sukcesów na trasach
koncertowych i głęboki szacun, jak to mówi
mój Kolega z radia PiK w Bydgoszczy,
Adam Droździk, za "muzykę podniesioną do
rangi sztuki". Gratuluję szczerze nowej, wspaniałej
płyty.
Dziękuję
Włodek Kucharek
LION SHEPHERD
Fuzja rocka, folku, proga w orientalnych szatach
Oryginalność to znak rozpoznawczy polskiej grupy Lion Shepherd, której
debiutancki album "Hiraeth" (2015) oraz najnowsze wydawnictwo "Heat" (2017)
stanowią istne kompendium wiedzy na temat orientalizmów w dziedzinie muzyki.
Bogactwo instrumentarium Bliskiego Wschodu w połączeniu ze spontanicznością
rocka i wyrafinowana wokalistyka stworzyły różnorodny konglomerat wpływów
muzycznych, przy którym wielbiciele szufladkowania muzyki dostają bólu
głowy. Bo muzyka w wykonaniu Lion Shepherd ma charakter globalny, przenika
lekko i zwiewnie przestrzenie urozmaiconych dźwięków, spajając je w spójny organizm
o zmiennej rytmice oraz chwytliwej melodyce. Kamil Haidar (wokal) oraz
Mateusz Owczarek (gitary, bouzouki irlandzkie), duet artystów występujących w
roli spiritus movens, czyli inspiratorów działania sekstetu, zainspirowani Orientem,
postanowili w kreatywny sposób udowodnić, że muzyka rockowa to przestrzeń,
w której, wykorzystując inteligencję, wrażliwość i emocje twórców, stworzyć
można rock podniesiony do rangi sztuki. A każdy, kto chciałby się o prawdziwości
tego twierdzenia przekonać osobiście, może to uczynić bardzo łatwo, słuchając
kompozycji zarejestrowanych na longplayu "Heat". Muzyka zintegrowana z
elegancją szaty graficznej i sztuki edytorskiej dały wyśmienity efekt. Poniżej na
kilkanaście pytań przedstawiciela HMP odpowiada jeden z architektów projektu,
Kamil Haidar, autor większości partii wokalnych.
HMP: Z czym kojarzy się Tobie (bardzo przepraszam
za cień prowokacji w tym pytaniu)
nazwa Maqama?
Kamil Haidar: Ze świetnymi wspomnieniami,
wieloma przygodami, sukcesami ale też lekcjami
pokory. Naprawdę odrobiliśmy swoją działkę w
tym zespole, graliśmy od najmniejszych pubów
po duże sale koncertowe. Nie było pieniędzy,
trzeba było dokładać. To uczy samozaparcia ale
też weryfikuje ludzi wokół. Ci nastawieni na
szybki sukces, kompletnie nieprzygotowani na
długą i systematyczną pracę, odpadali. Mieliśmy
bardzo dużo wiary w siebie i mnóstwo
energii. Z czasem ona wygasła i wtedy w najlepszym
momencie skończyliśmy tą przygodę.
Wam tak samo waszą. Najlepiej czarną Metallicę
albo "Roots" Sepultury".
Porównując charakterystykę stylu Maqama i
Lion Shepherd w dostępnych źródłach znaleźć
można wiele zbieżności, rock progresywny,
psychodelia, world music, komponenty etniczne.
Czy tak ta kwestia wygląda również z
Twojego punktu widzenia, czy może dostrzegasz
w tym zakresie nieuchwytne dla ogółu
różnice?
To kompletnie inne projekty, mające innych odbiorców
i inne założenia. Media łatwo sobie zaszufladkowały
ogólnikami te dwa zespoły i postawiły
znak równości. Bo jest i Orient i psychodelia.
Ale jest też kompletnie inne brzmienie,
bogatsze, akustyczne, szerokie instrumentarium,
inne rytmy, klimat. Lion Shepherd ma
formę otwartą, czerpie z wielu nurtów. Maqama
to był po prostu rock/metalowy kwartet z
orientalnymi smaczkami tu i ówdzie.
Czy takie składniki wydawnictwa płytowego,
jak szata graficzna, walory estetyczne edycji,
obrazy, treści bookletu powinny zostać tak zaprojektowane,
żeby sugerować odbiorcy charakterystykę
zawartości muzycznej płyty? Bo
podziwiając piękne wydanie "Heat", rodzą się
skojarzenia z niektórymi kierunkami muzyki
rockowej, wymienionymi m.in. powyżej.
Wolna wola autora. Jeśli masz koncept na całość
rób spójnie. Jeśli chcesz bawić się różnymi
formami wyrazu rób muzykę pop i okładki jak
dla płyt metalowych. Oczywiście "spece" od
marketingu zanoszą się teraz śmiechem, ale ja
uważam, że wydawnictwo to koncept złożony i
musi w pełni wyrażać artystę. U nas akurat
wszystko jest bardzo korespondujące, spójne i
ma wiele ukrytych znaków. Ale nie widzę powodu,
by nie wydać płyty i zapakować ją w torbę z
Jak rozumiesz "pełną swobodę twórczą oraz
niezależność w kreowaniu brzmienia"? Takie
deklaracje znalazłem w formie uzasadnienia
dla pracy nad albumem "Maqamat" w studio
Krzysztofa Staluszka.
Chodziło głównie o to, że mogliśmy nagrywać
dziesiątki godzin, kiedy chcemy, o której godzinie
chcemy itp. Nikt nam nie stał nad głową,
praca odbywała się w rodzinnej atmosferze. Później
miksy robiliśmy już z Adamem Toczko w
jego Elektra Studio, ale najważniejszy etap, w
którym trzeba intymności i spokoju, czyli nagrania,
robiliśmy sami.
Jaką naukę bądź refleksje przyniosła Tobie i
innym członkom Maqama współpraca z Chrisem
Sheldonem nad realizacją albumu "Gospel
of Judas"?
Chris Sheldon pracował z największymi artystami
tego globu, ma punkową duszę ale "robił"
Foo Fighters, Skunk Anansie, pracował z Robertem
Plantem i AC/DC. Przede wszystkim
pokazał mi o co chodzi w tym, że zagraniczne
produkcje brzmią jak brzmią a polskie nie dają
rady. Że nie chodzi o sprzęt, do którego dzisiaj
mają dostęp wszyscy, ale o mental. Polscy realizatorzy
mają w studio przynajmniej trzy monitory
full HD. Patrzą na waveformy, analizują
widmo i bóg wie co jeszcze. Sheldon nie miał
żadnego monitora a miksy słuchał na boomboxie
Aiwa z lat 80-tych. Na szczęście nowe pokolenie
polskich producentów, realizatorów i techników
to już kompletnie inna bajka. Starają
się o oryginalność. Już nikt nie zadaje pytania
na wstępie współpracy: "chłopaki, przynieście mi
płytę jaka wam się najbardziej podoba a ja zrobię
Foto: Lion Shepherd
Co stało się powodem Twojej i Mateusza
Owczarka secesji ze składu Maqama i decyzji
o założeniu Lion Shepherd, bo przecież po wizycie
w studio BlackSound w Los Angeles i
współpracy z Dougiem Pinnickiem, basistą i
wokalistą King's X perspektywy na polu rozwoju
artystycznego, z zewnątrz wyglądały rewelacyjnie?
Była współpraca z Pinnickiem, płyta "Gospel
of Judas", trasa po Europie z Riverside. A jednak
coś się wypaliło i nie działało. Po powrocie
z bardzo udanej trasy koncertowej nie byliśmy
w stanie zagrać jednej porządnej próby. A
że twórcza przestrzeń nie znosi pustki… z Owczarkiem
robiliśmy cały czas muzę. Była obopólna
chęć i twórcza jakość. Chcieliśmy też rozwoju.
Wiedziałem, że formuła Maqamy się wyczerpała
i albo wprowadzimy coś nowego albo
przepadnie ten projekt. I miałem rację jak pokazuje
czas.
Ikei, jeśli artysta ma taką potrzebę. Ja na przykład
nie kupuję płyt, bo ich okładki sugerują
zawartość jakiej lubię słuchać. Wręcz zdarza mi
się kupić płytę, bo ma zajebiste opakowanie a
płyty nawet nie wrzucam do odtwarzacza.
Preferowanie barw i odcieni szarości, czerni,
bieli ma jakiś cel? (Tak czyni też m.in. Tilo
Wolff z albumami Lacrimosy). Wskazuje
klucz do odczytania klimatu muzyki, nastrojowości,
sugeruje obecność w krainie mroku i
tajemniczości?
Dla mnie czerń jest po prostu elegancka i najlepiej
mnie charakteryzuje. Mam w zasadzie sa-
LION SHEPHERD 149
me czarne ciuchy, czarny samochód i czarne
gitary (śmiech). I podoba mi się ten kolor na
okładkach. Można go pokazać na wiele sposobów.
Na pewno sugeruje obecność w krainie
tajemniczości, ale nie skazuje wydawnictwa na
bycie melancholijnym i przymusowo depresyjnym.
Interesujesz się mitologią grecką? Jeżeli tak
jest, to jakie inspiracje z niej czerpiesz?
W podstawówce sporo czytałem o tym, interesowałem
się też antyczną historią. Ale nie czerpię
z mitologii greckiej. W zasadzie opieram się
na tym co "tu i teraz".
Powyższe pytanie rodzi się pod wpływem całego
bogactwa nazw widocznych na awersie
dysku z zapisem albumu "Heat", choć decyzja,
co w tym przypadku jest awersem a co rewersem,
jest co najmniej dyskusyjna. Co chciałeś
zawrzeć pod symboliką nazw, między innymi
bogów wiatru, Boreas, Notos, Zephyros? To
Foto: Lion Shepherd
specyficzny klucz do zrozumienia przekazu
muzyki?
To akurat przemycił grafik - Grzegorz Pwinicki.
Jest to klucz to zrozumienia przekazu muzyki
i chciałem takie elementy. Dałem Grześkowi
wolną rękę w projektowaniu uprzednio
nakreślając mu wizję o czym jest płyta tekstowo
i muzycznie. Zaproponował między innymi ten
element i fajne wydało mi się przełamanie stereotypu,
że jak Lion Shepherd to tylko orient.
Muszą być arabska kaligrafia i hinduskie stroje.
Świadomie wprowadzamy zamęt w percepcji
słuchaczy. Twoje pytanie udowadnia, że to dobra
droga. Doceniam też Twoją wnikliwość.
Czy pasjonują Cię brzmienia orientalne, rodem
z Bliskiego Wschodu? Zintegrowanie
brzmienia hinduskich, arabskich czy perskich
składników instrumentarium, jak to ma miejsce
w przypadku albumu "Heat", z rockowym
kanonem, gitarami, perkusją stwarza jakąś
trudność?
Jasne że mnie pasjonują. Na kanwie tych brzmień
zbudowaliśmy swój muzyczny wizerunek.
My kompozytorsko wychodzimy od połamanych
rytmów, używamy już na etapie pisania
piosenek instrumentarium, stamtąd więc późniejsza
implementacja z brzmieniem rockowym
wychodzi nam naturalnie. Trudno się
czasem zdecydować, w którą stronę pójść, ja lubię
grać też zwykłego rocka takiego na 4/4, ale
musimy pamiętać o tym, co ten zespół ma słuchaczowi
przekazać. I wybieramy tą trudniejszą
drogę, mariażu różnych stylów, skal, harmonii.
Długo trwały poszukiwania tabli, santura czy
lutni oud? Nauka gry i osiągnięcie optymalnego
brzmienia zajmuje dużo czasu? Jesteś zadowolony
z efektów pracy Twojej i Twoich
partnerów artystycznych?
Wiele z tych spotkań z muzykami grającymi na
tym instrumentarium to przypadek. Wieść poszła,
że nagrywamy taką i taką muzę i nagle
gdzieś się ktoś pojawia. Np.: perski santur nagraliśmy
kompletnym przypadkiem, bo Jahiar
Irani akurat grał z Kayah w studio obok próbę
i go bezczelnie zaczepiliśmy na korytarzu. Tak
samo było ze Sławkiem Bernym (perkusjonalista),
który robił coś z Tomaszem Stańko i
przechodząc usłyszał nas podczas sesji nagraniowej.
Ogólnie wszystko to wychodzi fajnie i
naturalnie.
Lion Shepherd zaraz po debiucie płytowym
"Hiraeth" upchnięto w szufladce z etykietką
"rock progresywny". Czy materiał muzyczny
"Heat", zespolenie orientalizmów z typowo
rockowym brzmieniem spełnia Twoim zdaniem
kryteria progresywności, niezależnie od
tego, jak rozumiesz definicję (jeżeli takowa istnieje!?)
tego pojęcia?
Progres oznacza dla mnie poszukiwanie, modyfikację
i ciągły ruch. Jeśli tak rozumiesz "rock
progresywny" to mogę się na tą szufladkę zgodzić.
Ale jeśli rock progresywny to hammondy,
niekończące się pasaże i brzmienia lat 60,70 i
80, to nie wchodzę w to. Granie jak Pink Floyd
to nie progres tylko kopia i regres. A mam wrażenie,
że trochę o to w dzisiejszej scenie rocka
progresywnego chodzi.
Jak już otrząsnąłem się ze zdumienia wywołanego
jakością edytorską digipaku z gustownie
tłoczonym tytułem "Heat", "wystartowałem"
z muzyką i mnie dosłownie "zamurowało".
"On The Road Again" i ups!!! Przecież
brzmienie, rytm, melodyka tego kawałka to
bardziej taki "bliskowschodni folk", raczej
dalekie od rockowych standardów. Przełom w
myśleniu słuchaczy już na wstępie czy chęć
zaskoczenia oryginalnością?
Bliskowschodni folk - dobre!!! To może zaczniemy
się określać jako bliskowschodni progressive
folk (śmiech). Jak nagraliśmy ten numer uznaliśmy,
że jest tak "bezkompleksowy i energetyczny",
że świetnie nadaje się na intro do tej jednak
koncepcyjnej płyty. Cel zespołów ambitnych
to zaskakiwać oryginalnością. Chcieliśmy
też, aby słuchacze, którzy polubili nas po
"Hiraeth" doznali szoku. Nie chcieliśmy też by
poczuli się, że próbujemy ich karmić odgrzewanym
kotletem w postaci Hiraeth 2.
Zresztą w podobnej konwencji pozostajecie
także na ścieżkach tytułowego "Heat". Co
możesz powiedzieć o procesie tworzenia tego
bogactwa oryginalnych "wariacji" strunowych?
Mamy pod ręką w naszym studyjku masę dziwadeł
i fajnych gitar, bałałajek oraz lutni i używamy
ich wszystkich na raz (śmiech). Oto cała
tajemnica.
Czy każde zestawienie brzmienia orientalnego
instrumentarium, dosyć dalekiego od europejskiej
kultury muzycznej, z rockowym standardem
daje właściwy efekt, czy niektóre z
tych sekwencji zwyczajnie się wykluczają, bo
trudno połączyć "ogień z wodą"?
Oj na pewno są sekwencje, które się wykluczają,
chociaż czasem można się zdziwić jak fajnie
brzmi rockowy monument w stylu Guns n
Roses z solówką na arabskim oud (śmiech).
Każda praktycznie kompozycja z programu
"Heat" zawiera zapadające w pamięć melodie.
One powstają spontanicznie, w czasie wspólnych
spotkań czy są rezultatem indywidualnej
pracy z dala od zgiełku studia nagraniowego?
Kto z Was dostarcza najwięcej wykorzy-
150
LION SHEPHERD
stanych później pomysłów?
W zasadzie zawsze każdą kompozycję robimy
we dwóch, spotykamy się, jemy obiad, pijemy
po pięć kaw i robimy muzę. Więc atmosfera jest
bardzo przyjemna to i powstają przyjemne melodie
(śmiech).
Wśród muzyków można wyróżnić dwa rodzaje
podejścia do kwestii tworzenia premierowego
materiału muzycznego, część z nich nie
wyobraża sobie innej sytuacji niż "burza mózgów"
i wspólne jamowanie, inni preferują szerokie
wykorzystanie możliwości nowych technologii,
prace w odosobnieniu i elektroniczną
wymianę idei. Do której z tych grup zaliczyłbyś
siebie?
Jak wspomniałem wcześniej nasza metoda to
eksperymenty we dwóch. Robimy kompozycje,
składamy je w pełne aranże-demo z programowanymi
bębnami, nagranym basem etc. Potem
rozgrzebujemy to od nowa w studio i nagrywamy
z żywymi muzykami. Zdziwiłbyś się, jakbyś
usłyszał, jak bardzo potrafią się różnić wersje
demo od tych studyjnych mimo tak zamkniętej
formy jaką my proponujemy.
W których punktach powstawania materiału
na album "Heat" napotkaliście największe trudności"
Z czego one wynikały?
O dziwo nie mieliśmy żadnych trudności. Szło
pięknie w cudnej atmosferze i z naprawdę fajnymi
ludźmi. Mieliśmy kontrolę nad każdym
etapem produkcji, nagrywaliśmy w Krakowie,
Warszawie i Sulejówku. W finale dołączyli Łukasz
Błasiński i Wojtek Olszak i to było najlepsze
co się mogło tej płycie przytrafić.
Odpowiedzialność za harmonie wokalne należała
zapewne do Ciebie? Dodatkowego kolorytu
dodaje im głos Kasi Rościńskiej, stanowiącego
ze względu na barwę, tę jaśniejszą
stronę śpiewu? To łatwe zadanie, zintegrowanie
wokali żeńskich i męskich?
Linie to mój obowiązek, ale harmonie robiliśmy
wspólnie w większości już w studio z Wojtkiem
Olszakiem. On miał bardzo wielki wkład w tą
część pracy, jego wiedza i wielki talent otworzyły
przede mną zupełnie nowe horyzonty. On
też zarekomendował Kasię, która jest po prostu
cyborgiem. Wchodzi, słucha i avista nagrywa, w
dodatku na siedząco. Zazdroszczę!!! (śmiech)
Foto: Lion Shepherd
Czy jesteś zwolennikiem korzystania z kontrastów,
których sporo na Waszej płycie?
Akustyka z brzmieniem elektrycznym, zadziorny
rockowy power z lekkością sekwencji
akustycznych, przykładowo w "Storm Is Coming",
stanowi Twoim zadaniem sile i różnorodności
materiału?
Jak wspomniałem, kontrasty, różnorodność i jeden
wielki miks kultur to nasze znaki rozpoznawcze.
Czy tworząc tak urozmaiconą fakturę dźwiękową,
jak ma to miejsce zarówno na "Hiraeth",
jak też "Heat", myślisz o wyznacznikach
stylu, czy muzyka ujmowana jest przez Ciebie
jako całość, bez "szufladkowania" na kierunki,
subgatunki?
W ogóle tymi kategoriami nie myślę. Pamiętam
jak wydawca albo marketingowcy, którzy biorą
się za promocję pytają nas: "no dobra podeślij mi
zespoły, na których się wzorujecie to napiszemy, Super
nowa płyta w stylu np.: Pink Floyd!!", albo "określmy
konkretnie styl i trzeba zrobić hasło typu najlepszy
progresywny album 2017!!" i tak dalej, bla bla bla.
A my nie jesteśmy w stanie temu sprostać. My
jesteśmy niepowtarzalni i do tego cały czas
dążymy. Dlatego wiele osób może nam zarzucać
niespójność bo trochę rock, trochę folk, trochę
progressive, trochę trans, trochę pop (śmiech).
A problem polega na tym, że to nie my jesteśmy
niespójni tylko ich horyzonty są wąskie.
Wiodącymi autorami muzyki jesteś Ty i Mateusz
Owczarek. W jaki sposób zamierzacie
oddać dźwiękową kolorystykę muzyki, z jej
wszystkimi, tymi orientalnymi odcieniami w
wersji "live"? To zadanie wymaga dodatkowego
wsparcia instrumentalno- wokalnego?
Zagraliśmy z "Heat" już kilkadziesiąt koncertów
i to cały czas ewoluuje. Gramy z muzykami
koncertowymi - to oczywiste. Trzeba przyjść i
się przekonać jak to brzmi. Mogę tylko powiedzieć,
że jest naprawdę nieźle (śmiech).
Nastrój, ekspresja, energia muzyki to także,
tak przypuszczam, między innymi chęć wyrażenia
emocji. Ile w potencjale muzyki Twojej
osobowości?
Oczywiście 100%!! Zarówno mojej jak i Mateusza.
Przecież to na tym polega praca artysty.
Wyrażać własną osobowość i to jest jedyna siła
napędzająca muzykę.
Jak rodziły się decyzje dotyczące instrumentalnych
partii solowych, sporo ich na ścieżkach
utworów? Podam tylko jeden przykład, powalająca
gitara w "Swamp Song".
To nasz kolejny znak rozpoznawczy. Mateusz
Owczarek jest wirtuozem gitary i emocjonalne
sola to jego styl. Więc musi się to zawierać również
w naszej muzyce. Zawsze naciskam na to,
bo chcę pokazywać co mamy najlepsze. Radiowcy
rozpaczają, bo czas "nie radiowy" i chętnie
by nas grali, gdybyśmy robili wersje radio edit
bez partii instrumentalnych i najlepiej trwające
po dwie i pół minuty, ale to nie o to w tym
chodzi.
Plany na tzw. najbliższą przyszłość to…?
Kolejna płyta, koncerty i rozwój. Już mam dreszczyk
emocji na myśl, że zaraz wracamy do
studia i zaczynamy kolejną przygodę o kryptonimie
"Cios nr 3" (śmiech).
Bardzo dziękuję za możliwość "rozmowy", która
być może pozwoli na pozyskanie kolejnych
sympatyków Waszej sztuki muzycznej. Życzę
powodzenia w realizacji zamierzeń artystycznych
i udanej promocji obu albumów Lion
Shepherd, "Hiraeth" i "Heat", zarówno w kraju,
jak również zagranicą, bo są tego warte!
Serdeczne dzięki i do zobaczenia!
Włodek Kucharek
Foto: Lion Shepherd
LION SHEPHERD 151
Do przodu, pod górę, pod prąd!
- Bazą dla naszej twórczości był zawsze thrash
metal, a cała reszta ewoluowała tworząc swojego
rodzaju charakterystyczny i poniekąd
rozpoznawalny dla nas styl - mówi perkusista
Bogdan Kubica. Jego Myopia wydała właśnie
"Transmyopic Interconnection" i ten album w całej rozciągłości potwierdza prawdziwość
powyższych słów - to techniczny thrash w awangardowo-progresywnym
sztafażu, rzecz z najwyższej półki i kosmiczny koncept nie tylko dla fanów zakręconej
twórczości Voivod:
HMP: Jesteście wręcz podręcznikowym przykładem
zespołu niezależnego: istniejecie bez
mała 25 lat, wydaliście w tym czasie pięć płyt
i to - nie licząc okazjonalnej współpracy z Selfmadegod
- bez wsparcia żadnej wytwórni. Wygląda
więc na to, że najzwyczajniej w świecie
uwielbiacie grać i to dla was coś więcej niż
zwykłe hobby?
Bogdan Kubica: No tak, ładnie i precyzyjnie to
wyliczyłeś! Ćwierć wieku w podziemiu, jak jakieś
morloki, ale po tylu latach można się przyzwyczaić
do mroku i do tego, że jeśli chcesz,
żeby twoja muzyka ujrzała światło dzienne, to
musisz wszystko do końca doprowadzić sam
zamiast czekać na zlitowanie jakiegoś wydawcy.
Jest to faktycznie niecodzienne hobby, bo dość
kosztowne, ale każdy w szarej codzienności powinien
mieć jakąś odskocznię bez względu na
"Simultaneous Simulations" ukazała się przed
pięciu laty i już wtedy zapowiadaliście kolejny
album, musicie więc mieć bardzo sprecyzowaną
wizję kierunku w którym podążacie?
Jest to normalna w tego typu wypadkach procedura.
Dopóki zespół istnieje, to po wydaniu jednej
płyty, zawsze zapowiada następną i odgraża
się, że ta kolejna będzie jeszcze lepsza. Nie wiadomo
ile potrwa realizacja takiej obietnicy, ani
jak to wszystko wyjdzie w rzeczywistości, ale takie
nastawienie i podejście nakręca do działania.
Do jednego natomiast muszę się przyznać, zawsze
jeszcze przed wejściem do studia miałem
sprecyzowane koncepcje tekstowe dotyczące już
kolejnej płyty, czyli jeszcze w studiu nie zasiedliśmy
do bieżącego nagrania, a ja już myślałem,
jaką opowieść zaserwujemy za kolejne 3-4
lata, i myślałem wtedy, że dopóki są kolejne pomysły
na nową historię, to musi powstać następne
nagranie. Tym razem też tak było.
Jednak w tej sytuacji o tzw. karierze możecie
zapomnieć, bo nie dość, że nagrywacie muzykę
trudną w odbiorze, to jeszcze są to albumy
koncepcyjne - "Transmyopic Interconnection"
nie jest tu wyjątkiem?
Wszystkie nasze płyty są koncepcyjne i jak na
razie nie planujemy innej formuły. Koncepcyjność
jest fajna, i niekoniecznie musi utrudniać
odbiór całej płyty, pod warunkiem, że poza muzyką,
słuchacz zainteresuje się tekstami i spróbuje
zrozumieć, o co w całej opowieści chodzi.
Tym razem Twór Myopia wychodzi ze swojej
standardowej roli narratora naszych tekstów, i
oprócz narracji zostaje także głównym bohaterem
całej historii. W tekście "Myopia The
Creature" przedstawiamy go, podając informacje,
które były do tej pory dostępne dla super
zainteresowanych tylko na naszej stronie. Zaraz
potem Twór Myopia relacjonuje wybuchy na
Słońcu, normalna rzecz, ale te są większe i o
wiele bardziej intensywne, ogromne chmury
atomów, jonów i elektronów wyrzucone ze
Słońca zmierzają w stronę Ziemi, nasza atmosfera
i osłona magnetyczna nie dają rady, burze
magnetyczne wyłączają zasilanie, padają wszystkie
systemy, dodatkowo dokonuje się, i tak
już wcześniej trwające, odwrócenie ziemskich
biegunów magnetycznych, stopniowo zanika
ziemska atmosfera co sprawia, że z czasem promieniowanie
kosmiczne bez problemu dociera
do powierzchni naszej planety z siłą niewielkiego
promieniowania nuklearnego, co powoli
unicestwia życie na Ziemi. Tu wkracza Twór
Myopia, zabiera cały ziemski materiał genetyczny
ukryty na lodowej, północnej wyspie, w
podziemnym schronie, transportuje go do
znanego już z poprzednich opowieści bliźniaczego
układu planetarnego Abneveroth na planetę
Morth, która przypomina Ziemię sprzed
kilku miliardów lat. Tam, znany nam cykl życia
będzie trwał dalej. Tak w skrócie wygląda obecny
koncept, to tylko zarys, a szczegóły oczywiście
na płycie lub na naszej stronie.
czas i środki, i w naszym wypadku jest to mozolne
wprowadzanie na rynek kolejnych naszych
muzycznych i tekstowych pomysłów.
Foto: Myopia
Wiele zespołów metalowych utożsamia rozwój
ze stopniowym upraszczaniem swej muzyki,
aby stawała się ona bardziej przyswajalna
dla szerszych grup słuchaczy. U was wygląda
to zupełnie inaczej, bo z każdą kolejną
płytą sami podnosicie sobie poprzeczkę coraz
wyżej, pisząc i nagrywając coraz trudniejsze,
bardziej skomplikowane i wielowątkowe kompozycje?
Upraszczanie muzyki i wprowadzanie większej
ilości melodii kojarzy mi się ze stwierdzeniem,
że trzeba by nareszcie pomyśleć o spróbowaniu
zarobienia jakiejś kasy, choć to przecież nie jest
żadna gotowa recepta na sukces. Fajnie byłoby
trochę zarobić, ale pod warunkiem, że ciągle robisz
to, co sprawia największą frajdę. Nie mając
więc szans na większe powodzenie, już wiele lat
temu zdefiniowaliśmy swój rozwój w takim właśnie
kierunku, żeby podnosić systematycznie
poprzeczkę, i powiem ci: jest to docelowo przyjemne,
choć czasami po drodze irytujące. Nieraz
mieliśmy sytuację taką, że nie byliśmy w stanie
przejść jakiegoś motywu, tysiąc prób i ciągle nie
tak. Rzucałem czasami pałkami w kąt, jak dziecko,
które nie dostało ciastka, ale jak już takie
coś jednak zgraliśmy, to była to prawdziwa wisienka
na torcie i smakowała jeszcze lepiej, i całe
dla nas granie, to jest właśnie to: do przodu,
pod górę, pod prąd.
Taka tematyka była zawsze chętnie wykorzystywana
przez metalowe kapele, jednak w waszym
przypadku zawartość tej opowieści dodatkowo
zdaje się podkreślać fakt, że warstwa
tekstowa jest dla was równie ważna co muzyka?
Nie wiem, czy tematyka science-fiction jest aż
tak często wykorzystywana w metalu, ale my
staramy się połączyć więcej pasji w jednym,
czyli właśnie specyficzną muzykę i sci-fi. Warstwa
tekstowa zawsze była bardzo istotna, tworzy
ona jeden spójny obraz z tłem muzycznym
lub stanowi istotne tło dla muzyki, dla każdego
coś innego stanowi większą wagę. Na długo
przed założeniem zespołu zastanawiałem się o
czym chciałbym pisać w tekstach mojego potencjalnego
zespołu, o byle pierdach, ważnych
sprawach, przemycić tam czyjąś poezję? Stanęło
na czymś poważnym, z akcentem fantastyki
naukowej, i tak jak rozmawialiśmy wcześniej, za
każdym razem jest to mini opowieść, jakby nowela,
krótkie opowiadanie, które, w miarę potrzeb
zawsze może ewoluować, zostać rozwinięte,
czy zyskać kontynuację. Możemy tak naprawdę
wrócić do każdego pojedynczego tekstu, do
każdej historii, tak jak wracamy do naszego
układu planetarnego Abneveroth System, budując
tam kolejne planety, światy i system planetarny
sam w sobie. Takie podejście daje nieograniczone
możliwości, więc zachęcamy do zapoznania
się ze wszystkimi naszymi wizjami, być
może znajdziecie coś dla siebie.
Pamiętam sytuację, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem
wasze logo. Pierwsze skojarzenie
było automatyczne: Voivod! Mieliście wywiad
bądź recenzję, w której ta nazwa nie padła?
Logo Voivoda cały czas ewoluowało, i jedynie
na ich dwóch albumach (płyty druga i trzecia)
można mieć pewne skojarzenia z naszym logiem,
które od zawsze wygląda tak samo. Poza
tym, w tych dwóch przypadkach ich logo koja-
152
MYOPIA
rzyło mi się z jakimś technologicznym tworem,
a u nas jest to kanciasty ale abstrakcyjny i asymetryczny
szkic, czy raczej wzór z ukrytym w
tle zapisem/przekazem na poziomej taśmie. I tutaj
muszę przyznać, że ten odwieczny kropkowo-kreskowy
kod zniknął na najnowszej płycie,
więc może został całkowicie, póki co, rozszyfrowany
i odczytany, i to właśnie o tą historię od
początku chodziło!? Czas pokaże. A czy nazwa
Voivod kiedykolwiek nie padła w recenzji, czy
wywiadzie, to nie pamiętam, ale z reguły jest.
No i fajnie, ten zespół jest jednak o wiele bardziej
rozpoznawalny od nas, i ta nazwa zawsze
może kogoś przyciągnąć do naszej muzyki, tak
na przykład dołączył do nas Robert Słonka,
który szukał skojarzeń z Voivodem, a skończył
jako nasz gitarzysta, więc wszystko jest możliwe.
W sumie sami jesteście sobie trochę winni, bo
wymieniając kiedyś ten zespół, obok Death
Angel, w podziękowaniach, niejako zasugerowaliście
te porównania i wtedy zaczęło się na
dobre: polski Voivod, polski Voivod?
Człowiek chciał być szczery i złożyć szczere podziękowania
ówczesnym największym inspiracjom,
a potencjalny recenzent musi mieć swoje
zdanie i nie może się sugerować tym, co zostało
napisane, bo przecież może nie mieć to żadnego
związku. Ja jednak osobiście mocno się tym
podjarałem te piętnaście lat temu, bo ile wtedy
było w skali kraju takich porównań, chyba niezbyt
wiele.
Nie jest to chyba jednak dla was żadną ujmą,
tym bardziej, że ekipa Away'a to faktycznie
jedni z pionierów nieszablonowego, zakręconego
i wymykającego się z szufladek wielbicieli
wszelkiej maści porównań, thrashu?
Nie może być mowy o żadnej ujmie jeśli wymieniłem
Voivod wśród największych inspiracji na
pierwszej płycie w 2002 roku i po tym jak dedykowaliśmy
naszą drugą płytę zmarłemu Piggy'
emu. Do roku 1996 zrobili rewolucję w muzyce
metalowej, bo potem różnie z tym bywało, a jeszcze
w latach 80. wyprzedzili wszystkich o lata
świetlne swoimi wizjami muzyczno-tekstowymi.
Foto: Myopia
Foto: Myopia
Jak więc sami określacie to, co gracie? Techno
thrash, awangardowy metal, a może jeszcze
inaczej?
Jak zaczynaliśmy, to szumnie określiliśmy to
psychodelicznym metalem i byliśmy z tego dumni.
Jedni nam potakiwali i przyznawali rację, a
inni się naśmiewali kojarząc psychodelię z rockiem
lat 70. i mówili, że w tej muzyce nie ma za
grosz psychodelii. Bazą dla naszej twórczości
był zawsze thrash metal, a cała reszta ewoluowała
tworząc swojego rodzaju charakterystyczny
i poniekąd rozpoznawalny dla nas styl.
Wśród recenzentów pojawiały się określenia w
stylu awangarda, metal matematyczny, techniczny,
asymetryczny, dysharmoniczny, kosmiczny
itp. Mnie najbardziej spodobało się określenie
anarchii w thrash metalu albo postmodernistyczny
metal, ktoś się natrudził, żeby to
wymyślić, ale my gramy swoje i nazewnictwem
już teraz się nie przejmujemy.
Ostatnimi czasy zauważalne jest większe zainteresowanie
taką muzyką, ale to raczej w
świecie - w Polsce to była i nadal jest, totalna
nisza, a takie dźwięki docierają do największych
pasjonatów?
W pierwszej kolejności na pewno tak, fani i pasjonaci
jakiejś niszowej muzyki i tak sobie spod
ziemi wygrzebią to, co ich najbardziej interesuje
bez względu na popularność zespołu. Trudno
powiedzieć, czy w obecnych realiach jest gorzej
TAK muzykować w naszym kraju niż gdzie indziej.
Niby duży i bogatszy może więcej, ale
gdzieś tam za oceanem też będą setki czy tysiące
świetnych zespołów, które nigdy nie wypłyną
lub nawet nie wydadzą debiutu. Zawsze potrzebne
jest trochę szczęścia, ewentualnie kasy, żeby
jakiś choćby mały kontrakt z małym nawet
wydawcą podpisać. Jeśli się uda, wydawca chce
produkt sprzedać, więc załatwia recki, wywiady,
radio, TV, klipy, reklamy, trasy itp. Jeśli to załapie,
to przybiera na skali i sile, jeśli nie, to
umiera śmiercią naturalną. Autopromocja też
wchodzi w grę, ale to tak naprawdę praca na
pełny etat na który nie ma czasu w codziennym
zabieganym życiu, i też trzeba raczej kogoś zatrudnić,
żeby było to zrobione porządnie.
W sumie tak było i kiedyś, bo choćby takie
Acrimony czy Rain za długo nie pograły...
Może gdybyście koncertowali wyglądałoby to
nieco lepiej, ale z racji tego, że każdy z was
mieszka gdzie indziej, trudno znaleźć wam
czas na próby, etc., a tłuc się ileś kilometrów,
by zagrać dla garstki ludzi w niewielkim klubie
czy salce domu kultury to też żadna frajda?
Koncerty na pewno w znacznym stopniu promują
zespół, trzeba sporo grać na żywo, jeśli
chce się zaistnieć, bez względu na ryzyko związane
z niedoborem zainteresowanych. My niestety
od dawna jesteśmy zespołem studyjnym,
czyli wirtualnym. Różne miejsca zamieszkania i
codzienna walka w pracy o przetrwanie sprawiały,
że od lat nie było szans na regularne próby
całego zespołu i nie było nawet mowy o ewentualnym
podjęciu rękawicy z napisem trasa koncertowa;
do czegoś takiego trzeba mieć dużo
czasu i jakieś wolne zajęcie, które przynosi dochody.
Nie chodzi tutaj też o granie dla garstki
ludzi, bo zagranie dla małej rzeszy ludzi, ale fanów,
to zawsze fajne przeżycie, ale ważne jest
też niestety wyjście po takim wyjazdowym koncercie
przynajmniej na zero, a to już nie jest
takie łatwe. Marzyło mi się po wydaniu nowej
płyty, bez względu na koszty, zagranie dosłownie
kilku koncertów i nagranie ich, ale to z różnych
powodów przerosło moich kolegów.
Czy ten brak koncertów nie zraża jednak czasem
potencjalnych wydawców? Mamy przecież
w kraju liczne zespoły grające znacznie
ambitniej od metalowej średniej, ale wszystkie
one regularnie występują na żywo, co jednak
przekłada się na ich lepszą promocję i rozpoznawalność,
szczególnie jeśli pojawiają się na
festiwalach czy jako supporty przed zachodnimi
gwiazdami?
Tak właśnie jest, to tak jak mówiliśmy wcześniej.
Jeśli potencjalny wydawca widzi, że zespół
nie pokazuje się na żywo, to po co w niego inwe-
MYOPIA 153
stować, skoro prawdopodobnie jedno z najbardziej
promujących wydarzeń, czyli koncert, nie
dojdzie być może do skutku. Taki wydawca
zatrudni agencję promocyjną, ta załatwi różne
miejsca do pokazania się, a my z powodów
rodzinno-logistyczno-życiowo-pracowniczych
powiemy, że nie dajemy rady, i kicha dla wszystkich,
ale jak już też wspomniałem, na to trzeba
mieć czas, a u nas tego akurat jak na lekarstwo
z różnych przyczyn.
Czyli jest wam dobrze w tej niszy i zmienianie
czegokolwiek na siłę nie wchodzi w grę, tym
bardziej, że sami jesteście w stanie zadbać o
wszystko, począwszy od muzyki, a na szacie
graficznej płyty skończywszy - jak doszło do
tego, że na "Transmyopic Interconnection" wykorzystaliście
prace Anety Barglik?
W tej niszy wcale nie jest nam tak dobrze, nie
jesteśmy tu do końca z własnego wyboru i bardzo
chcielibyśmy wystawić głowę ponad powierzchnię,
pod warunkiem, że byłoby to na naszych
wytycznych, a nie nakazanych uproszczonych
schematach. A będąc tutaj, to tak, musimy
o wszystko zadbać do samego końca, jeśli chcemy,
żeby ktoś jeszcze to zobaczył i posłuchał.
Co do Anety, to Robert "Flakon" Kocoń zadzwonił
do mnie, że jest taka osoba, jakaś dalsza
rodzina, ma fajne prace i można by je obejrzeć,
bo niektóre mogłyby pasować do naszego
klimatu. Jeśli by nam się spodobały, to Flakon
zaczął by negocjować warunki ich udostępnienia.
Przejrzeliśmy stronę Anety i faktycznie
okazało się, że wiele prac by nam odpowiadało.
Ustaliliśmy wspólną listę i basista negocjował.
Aneta staje się coraz bardziej znana i popularna,
więc kompletnie nie wiedzieliśmy na co się
nastawić, czego się spodziewać. Aneta okazała
się jednak być fajną, ciekawą osobą zaintrygowaną
połączeniem jej prac z naszą muzyką i na
szczęście kwota okazała się do przyjęcia i
stwierdziliśmy, że stać nas na zestaw zdjęć kadrujących
kilka z jej obrazów. Tak więc prawdziwa
sztuka trafiła na naszą okładkę i wkładkę.
Podkreślmy, że są to tradycyjne, olejne obrazy,
żadne komputerowe grafiki - można więc i w
tych cyfrowych czasach nawiązać do przeszłości
również w aspekcie oprawy graficznej płyty?
Jak się chce, to się da! Ja osobiście od zawsze
Foto: Myopia
chciałem mieć na płytach ręcznie robione szkice,
rysunki, obrazy, i częściowo to się udawało,
lepiej lub gorzej. Na demie "The Ultra Control"
jest szkic zrobiony ołówkiem, wewnątrz i częściowo
na okładce "Subconsciously Unconscious"
też są ręcznie robione szkice, na "Simultaneous
Simulations" gitarzysta Robert
Słonka całą grafikę narysował ołówkiem, i tylko
przy dwójce, "Enter Insectmasterplan" nie
poszło tak, jak sobie wymarzyłem. Nasz ówczesny
gitarzysta Kamil Smala, zrobił zestaw
ogromnych rysunków na swoją pracę dyplomową,
na jego wystawie-prezentacji zagraliśmy
koncert, a wszystko było okraszone prologiem z
etiudy filmowej, również pracy dyplomowej jego
koleżanki. Po prostu idealne wydarzenie
artystyczne! Prace Kamila były niesamowicie
precyzyjne, mozolnie wykonane, robił je żelowymi
cienkopisami, więc były unikatowe, bo z
biegiem lat bledną, więc trzeba było robić zdjęcia,
kadrować fragmenty, kolorować w programie
graficznym. W ostatniej chwili przed wydaniem
płyty (jak to prawdziwy artysta) Kamil
zmienił zdanie i powiedział, że zrobi to nieco
inaczej. Jak wyszło, widać na wkładce. Na
szczęście kilka zdjęć tych prac mi ocalało i możecie
je u nas na stronie w galerii zobaczyć pod
tytułem tejże płyty. Tak więc, podsumowując
ten punkt, można grać postmodernistyczny metal
science-fiction niekoniecznie ubarwiony grafikami
komputerowymi.
"Transmyopic Interconnection" jest w pewnym
sensie wydawnictwem dla Myopia
przełomowym, bo to pierwsza wasza płyta
nagrana bez udziału Szymona Czecha - jego
przedwczesna śmierć musiała być dla was
ogromnym ciosem i to właśnie jemu dedykujecie
to wydawnictwo?
Nikt takiego scenariusza by nie wymyślił i nie
napisał. Mieliśmy plany na kolejne spotkanie,
kolejne nagranie, nie na Warmii, tylko u nas, w
górach. Szymon cieszył się z tego, mówił, że
technologia tak postępuje, że zabierze walizkę i
to wystarczy za cały sprzęt, że to będzie coś innego,
przyjedzie, wypocznie trochę przy okazji.
Walczył dzielnie, nie powiedziałbyś, że był chory.
Tamtego roku, kiedy odszedł, dzwonił do
mnie w maju, byłem na Węgrzech, a on przez
telefon cieszył się jak dziecko, że są pierwsze
recenzje "Simultaneous Simulations" i są zarąbiste.
Potem rozmawialiśmy jeszcze w czerwcu
o kolejnych recenzjach i wiadomych planach…
Zawiesiliśmy się potem jako zespół w
próżni, nie pamiętam na jak długo, ale na dość
długo, bo najnowsza nasza płyta ukazała się po
dopiero pięciu latach.
Nigdy nie przesadzaliście z długością swych
płyt, ale najnowsza jest wśród nich zdecydowanie
najkrótsza, bo trwa niespełna pół
godziny - uznaliście, że nie ma co przesadzać i
tak intensywny, trudny w odbiorze materiał
nie powinien być godzinnym kolosem?
Naszą najdłuższą produkcją była pierwsza płyta
i trwała aż około 42 minuty, a potem już było
zawsze nieco krócej. Trzymamy się póki co jednego
schematu, czyli 8 utworów i do tego
ewentualnie prolog/epilog czy intro/outro i
wydaje nam się, że to jest taki rozmiar właściwy,
do tego nie planujemy, że kolejny utwór ma
mieć pięć minut, to wychodzi samo z siebie,
grasz i w pewnym momencie stwierdzasz, że to
już jest to, że wystarczy, i robisz to bez spoglądania
na zegarek. Mnie osobiście, zanim jeszcze
cokolwiek w życiu nagraliśmy, w tym sensie
zainspirował Atheist, ich płyty oscylowały w
okolicy 30 minut, a działo się tyle, że mózg tego
nie ogarniał. Bardzo mi się to podobało i ciągle
podoba, są w tej formie absolutnie niedoścignieni.
Mając wspaniałe wzorce, my też wychodzimy
z założenia, że powinno dziać się dużo i
gęsto na stosunkowo niewielkiej przestrzeni, i
lepiej pozostawić raczej niedosyt, niż znużyć
kogoś godzinnym, na siłę przeciągniętym materiałem,
i powiem ci, że tendencja u mnie jest
taka, że wciąż szukam jeszcze krótszej formy,
mam już jeden kolejny utwór na bębnach, który
jest już zamknięty, i trwa jakieś dwie i pół minuty.
Swoją drogą to niby tylko 29 minut muzyki, ale
jakby trochę pokombinować, to z tych riffów i
patentów spokojnie można by stworzyć materiał
na dwie, albo i nawet trzy płyty - czyżbyście
w ten sposób rekompensowali tym najbardziej
wnikliwym słuchaczom ten niezbyt długi
czas trwania krążka?
Wielokrotnie już takie coś słyszeliśmy, i faktycznie
tak jest. Świadczy o tym fakt, że czasami
krótki, 30 sekundowy fragment możemy składać
tygodniami, albo, jakkolwiek to nie zabrzmi,
miesiącami. Powiedział mi to również kiedyś
Jarek Tatarek z Astharoth, w który to zespół
zapatrzony byłem bezgranicznie, i gdyby
powiedział mi to za czasów ich świetności, to
zawał murowany, a tak sprawił nam miły komplement,
mówiąc właśnie, że z jednej płyty można
by wykrzesać trzy, ale on sam był już w trakcie
średniej jakości muzykowania. Ja sam
uwielbiam bardzo intensywne płyty, słuchasz
po wielokroć, i zawsze jest coś nowego, prawie
zawsze coś zaskakuje. My nie wydajemy płyt
zbyt często, więc intensywność każdej z nich
może zainteresowanym faktycznie umilać czas
oczekiwania na następny krążek. Jest więc to
produkt wielokrotnego użytku i wierzę, że będziemy
w stanie dalej takie produkty, z długą
datą przydatności produkować i że nie będą
potrzebne żadne konserwanty, żeby produkt się
obronił.
Wojciech Chamryk
154
MYOPIA
Reminiscencje NWOBHM
Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu (NWOBHM) - każdy
fan ciężkiej muzyki zna ten termin. Nie jest to sprecyzowana stylistyka.
Do jednego worka zostały wrzucone bardzo różne stylistycznie zespoły.
Na hasło NWOBHM od razu przychodzą na myśl: Iron Maiden, Saxon,
Angel Witch, Tygers Of Pan Tang, Diamond Head i kilka innych. Jednak
ten nurt to setki zespołów. Pozostały po nich płyty, single. Niektórym
udało się nagrać tylko taśmy demo. O tych, zapomnianych grupach, którym
nie dane było się przebić, poświęcona będzie ta rubryka. Postaramy
się przedstawić biografie tych "maluczkich", zeskrobać patynę i przybliżyć
ich twórczość. Dzięki internetowi można posłuchać ich nagrań.
Warto poznać te grupy, bo w wielu przypadkach były to znakomite, bardzo
dobre lub dobre nagrania. Na początek trzy zespoły: Tarot (właśnie
ukazała się ich płyta), Gold (wkrótce powinny pojawić się ich nagrania)
oraz Black Pig.
Zygmunt Jot
Gold
Po rozpadzie szkolnego zespołu Graffiti, dwóch nastoletnich gitarzystów:
Jon Dalton (17 lat) i Pete Willey (18 lat) postanowiło założyć swój pierwszy
profesjonalny zespół. Wkrótce do tej dwójki dołączyli basista Andy Scott i
perkusista Steve Dawson. Działo się to wszystko w 1978 roku w Bristol. Zespól
przyjął nazwę Gold. Działalność grupy można podzielić na dwa etapy. Pierwszy
był kombinacją space rocka i glam rocka z heavy metalem. Drugi etap, to już zdecydowanie
bardziej metalowe oblicze zespołu. W 1980 roku na składance "The
Circus Comes To Town" (Circus Records 1981) ukazuje sie ich kawałek "Muscle
Power". Proszę, nie szukajcie tego. To jest okropne. Ten utwór jest nietypowy dla
Gold i można go uznać za wypadek przy pracy. Jest to tym bardziej dziwne, bo w
tym czasie grupa miała na koncie demo z trzema dużo lepszymi utworami: "Mountain
Queen (pt. 1)", "Change For The Better" i znakomita ballada "Is My Love In
Vain". Utwór "Mountain Queen" był planowany jako trylogia, ale nigdy nie nagrano
pozostałych dwóch części.
Jak większość zespołów, Gold również nie ominęły roszady personalne.
Z grupą pożegnał się Andy. Jego miejsce zajął Paul Summerill, którego Rickenbacker
dodał charakterystyczną głębie brzmienia. W tym czasie zespół dużo koncertował
z innymi grupami NWOBHM (Stormtrooper, Jaguar, No Quartet), grając
we wszystkich słynnych klubach w Bristol, takich jak The Granary, Tiffany's, The
Locarno, The Stonehouse, The Hollybush i innych. Pomimo licznych występów
oraz poparcia ze strony popularnego magazynu Sounds, nie mogli doczekać się
ofert ze strony wytwórni płytowych. Ta sytuacja wpłynęła frustrująco na zespół.
Konsekwencją tego było rozwiązanie grupy na początku 1981 roku. Willeyi Summerill
połączyli siły z perkusistą Phil Williams (późnie grał w zespole Shiva). Dalton
w tym czasie zaczął swoją przygodę z muzyką jazzową. Na szczęście rozstanie
nie trwało długo i wkrótce Jon dołączył do wyżej wspomnianej trójki, tworząc w
ten sposób trzecie, ostatnie wcielenie Gold. Ponownie wiele koncertują, grając w
Southend, Norwich, Doncaster, Midlands i Południowej Wali. Po jednym z koncertów
ich furgonetka została okradziona, zginął cały sprzęt. Zespół nie miał ubezpieczenia
i cała ta sytuacja załamała członków grupy. Niestety to był koniec.
36 lat później skontaktowałem się z Jon Dalton a to co z tego wynikło
napisał on na swojej stronie na facebooku:
"Prawie 40 lat temu grałem kosmiczny heavy metal w zespole o nazwie Gold. Szczerze mówiąc,
zupełnie o tym zapomniałem, ale wcześniej w tym roku skontaktował się ze mną Z. J. Nie
mam pojęcia, jak on o nas usłyszał, ale jedna sprawa prowadziła do następnej. Bristol Archive
Records wyraził zainteresowanie wydaniem niektórych z niewielu nagrań, które pozostały z
tamtego czasu, w tym tylko trzy utwory studyjne, które nagraliśmy: "Mountain Queen (pt.
1)", "Change For The Better" i "Is My Love In Vain". Są też dwa dodatkowe utwory: "Dead
or Alive" i "This Place Never Changes", które zostały nagrane na żywo na kasecie i przetrwały
do dziś!. Myślę, że możemy spodziewać się, że zostaną one wydane
na kompilacji w niedalekiej przyszłości. Nigdy bym nie uwierzył
w to co się wydarzy, gdyby powiedziano mi to na początku
roku".
Nam pozostaje wierzyć, że Bristol Archive
Records wyda ten nagrania jak najszybciej.
Gold
Tarot
Black Pig
Black Pig to niewątpliwie najcięższa grupa z nurtu NWOBHM i to dosłownie
(wystarczy spojrzeć na zdjęcie). Powstali w 1980 roku w Hampshire. Początkowo
występowali pod nazwami Deathwish lub Keith Norton's Deathwish. W
skład wchodzili Keith Hibdige- voc, Kevin "Fingers" Lane- lead guitar, Steve
"Horse" Knox- guitar, Gary "Gaz" Codling- drums. W tym czasie w zespole nie było
basisty. Wkrótce grupę opuszcza Kevin. Jego miejsce zajmuje Pete McCarthy- lead
guitar, Pod koniec 1981 roku Deathwish przestaje istnieć. Trzech muzyków zespołu
postanawia dalej kontynuować grę pod nową nazwą: Black Pig. Keith Hibdig, Steve
Knox i Gary Codling werbują dwóch nowych członków do zespołu. Są to Johnny
"Rep" Richards- guitar i Dave "Charles Bronson" Marsh- bass. W kwietniu1984
roku Black Pig jadą do Poole, gdzie w Arny's Shack studio nagrywają demo zatytułowane
"Selection of Fine Truffles". Znalazło się na nim 7 kawałków: 1."Bad
Girl", 2."Devil Worship", 3."Drive Me To Hell", 4."End Of Day", 5."Evil Eye", 6."My
Life Is Torn", 7."Poison Minds". Jak wspomina wokalista: "Tylko siedem utworów zostało
nagrane na setkę w studiu na ośmio-ścieżkowy magnetofon. Jedyna dograna rzecz to mój szept w
"My Life Is Torn" - został zapętlony od końca drugiego refrenu aż do głównej pauzy"*. Po jego
ukazaniu się grupa wyrusza w trasę promującą demo. Trasa odbywała się pod nazwą
"The Flat Earth Tour". Niestety w 1985 roku zespół rozpadł się. Na dalszej drodze
rozwoju grupy stanęła miłość. Jak mówi stare przysłowie: gdzie diabeł nie może, tam
babę pośle. W tym wypadku były to trzy siostry, które rozkochały w sobie Gary,
Keith'a i Steve'a. Wkrótce odbyły się trzy wesela i pod presją rodziny muzycy zrezygnowali
z gry w Black Pig. W 30-tą rocznicę powstania zespołu, w 2011 roku,
odbył się reunion gig. Od tamtej pory występują 3-4 razy w roku. W zespole grają
czterej muzycy z oryginalnego składu Black Pig oraz perkusista Gary Klata. Ich oryginalny
pałker Gary Codling (obecnie znany jako Gaz Norman) grał w tym czasie
w zespole Kiss The Gun wraz z Alan Marsh i Andy Boulton znanymi z Tokyo
Blade oraz z Dave South z innej zapomnianej grupy NWOBHM - Titan.
Tarot
Black Pig
*tłumaczenie: Karol Gospodarek
W 1980 roku nakładem Logo Records ukazała się jedna z pierwszych
płyt kompilacyjnych z zespołami NWOBHM - "New Electric Warriors". Na albumie
znalazł się utwór "Feel the Power" zespołu Tarot (obok takich wykonawców jak:
Silverwing, Vardis, Turbo, Jedediah Strut, Warrior, Oxym, Dawnwatcher, Rhab-stallion,
Colossus, Bastille, Buffalo, Streetfighter, Kosh, Race Against Time). Po ukazaniu
się albumu odbył się mini tour promujący to wydawnictwo. Utwór stał się klasycznym
kawałkiem dla wielu fanów. Niestety, po tym nagraniu słuch o zespole zaginął.
Na początku 2017 roku niespodziewanie pojawiała się płyta "Rough and
Ready" zawierająca osiem utworów i trzy bonusy. Nieskromnie napiszę, że w pewnym
stopniu przyczyniłem się do ukazania tego wydawnictwa o czym można
przeczytać we wkładce. Po wielu latach tajemnicza historia zespołu została wyjaśniona.
A jawi się tak:
Zespół powstał w 1979 roku w Pontefract. Działali do 1982 roku w niezmienionym
składzie: Pete Allenby- vocals, Malcom King- guitar, Brian Redfernbass
i Andy Simpson- drums. Zespół dużo koncertował suportując wiele zespołów
min. Def Leppard w Mayfair Ballroom w Newcastle. W lipcu 1980 grał koncerty
z grupą Limelight, która promowała swój nowy singiel "Metal Man/ Hold Me,
Touch Me" (trzecim zespołem grającym tamtej nocy koncert była kolejna zapomniana,
pochodząca z Doncaster grupa Still Earth). Zespół w czasie swojego istnienia
odbył również trzy sesje nagraniowe. Pierwsza odbyła się w lutym 1980 roku w Halifax,
podczas której w ciągu jednego dnia zarejestrowali pięć utworów. Druga sesja z
czerwca 1980 roku przyniosła trzy kolejne utwory. To właśnie wtedy został nagrany
ich najbardziej znany utwór "Feel the Power". Trzecia i ostatnia sesja odbyła się w
marcu 1981 w Septmeber Studios w Huddersfield i również zaowocowała trzema
kompozycjami. Zespołem była również zainteresowana RSA Records. Ostatecznie
jednak nie doszło do podpisania umowy. Niestety w 1982 roku po tym jak Tarot został
okradziony ze sprzętu (podobna sytuacja, jak w opisywanym gdzieś obok zespole
Gold), zapadła decyzja o rozwiązaniu grupy. Jak wspomniałem na początku, dziś -
na szczęście - możemy cieszyć się płytą "Rough and Ready", zawierającą naprawdę
bardzo dobry materiał. Można ją kupić pod adresem: horacedog@talktalk.net
PS. Jest jedna bardzo dziwna rzecz.. Utwór "Leaving Today" jest dokładnie
taki sam jak kawałek "Need You Today" zespołu Heritage z albumu "Remorse
Code" (Rondelet 1982). Czyżby niespotykany zbieg okoliczności?
REMINISCENCJE NWOBHM 155
Scena heavymetalowa to nie tylko muzycy
i zespoły, to także menadżerowie, promotorzy,
wydawcy, dziennikarze, właściciele
klubów, kolekcjonerzy, itd., ogólnie fascynaci
oddani sercem całemu ruchowi. Właśnie takim
ludziom miała być poświęcona seria artykułów.
Kilka z nich już się pojawiło. Niestety,
mimo naszych żarliwych deklaracji i zapewnień
cykl ten nie ukazuje się regularnie.
Prawdopodobnie wywiad z bohaterem niniejszej
rozmowy też mógł być odłożony na "lepsze
czasy", ale tym razem nic nie stanęło na przeszkodzie. Bart Gabriel - bo o nim
właśnie mowa - od dłuższego czasu prowadzi Gabriel Management i Skol Records.
Jego ostatnie poczynania w ramach tych instytucji są bardzo widoczne. Myślę, że
fani oddani tradycyjnemu heavy metalowi przyznają, że niedawno wydane albumy
podopiecznych Gabriel Management, Crystal Viper, Hexx, Mythra, Savage M-
aster, to porządne kawałki metalu. Bardzo wiele dzieje się również w ramach Skol
Records, a ostatnio realizowany plan tj. seria z replikami na CD kultowych singli
zespołów NWOBHM, to wręcz rewelacyjny pomysł. A przecież to nie wszystko
czym aktualnie zajmuje się Bart Gabriel. Zresztą o wszystkim przeczytacie w poniższej
rozmowie, do czego gorąco zachęcam.
99% samozaparcia i pracy, i 1% szczęścia
HMP: Skol Records zaistniała, gdy w 2009
roku został wydany singiel Crystal Viper
"Stronghold: Under Siege". Czy pomysł na
zachowanie w pamięci szerszego grona fanów
utworu, który promował grę planszową "Stronghold",
był impulsem założenia tej wytwórni,
czy też ten pomysł był w twojej głowie od dawna?
Bart Gabriel: Kiedy wydawaliśmy wspomniany
hełmów z rogami - zgadza się, ale zupełnie niedawno
okazało się, że nosili je wojownicy niektórych
plemion które żyły na terenach skandynawskich
przed Wikingami!
Prowadzenie wytwórni, nawet małej, niszowej,
to nie tylko piękna przygoda ale przede
wszystkim praca, która niesie wiele wysiłku i
wyrzeczeń. Przygotowanie materiału audio i
Foto: Skol Records
Records, to kierują mną dwie zasady. Po pierwsze,
przede wszystkim liczy się dobro zespołu.
Z każdym zespołem jestem do bólu szczery, a
umowy które podpisuję są bardzo proste i przejrzyste.
Przy takim nakładzie mówimy oczywiście
o śmiesznych pieniądzach - nie trzeba być
geniuszem żeby policzyć, ile w ogóle fizycznie
da się zarobić na płycie w powiedzmy 500 sztukach,
która ma grubą książeczkę (a więc gdzie
samo tłoczenie jest bardzo drogie), gdzie trzeba
zapłacić zespołowi, grafikowi który zaprojektował
książeczkę, gdzie trzeba opłacić prawa autorskie
etc., nie wspominając już nawet o dodatkowych
kosztach takich jak mastering czy np.
nowa okładka. Poza tym każdą taką kalkulację
robi się przy pozytywnym scenariuszu, że cały
nakład się wyprzedaje - co w rzeczywistości nie
zdarza się często. Ale bądźmy szczerzy, pieniądze
nie zawsze są najważniejsze i czasem rzeczywisty
zysk trudno określić. Niekiedy dzięki
takiej reedycji zespół zostaje przypomniany fanom
i jest to impuls do reaktywacji, zaczynają
spływać oferty koncertowe. Zasada druga: wydaję
płyty tak, jak sam chciałbym je kupić. Więc
przykładowo, nigdy nie wydam w Skol Records
płyty w popularnych ostatnio eko pakach czy
digipakach, bo po prostu mi się nie podobają, i
bardzo szybko się niszczą. Klasyczny heavy metal
nie jest zbyt popularnym gatunkiem, i w
przypadku nieznanych czy też zapomnianych
zespołów, nawet te 500 sztuk przeważnie wyprzedaje
się przez kilka lat. Tutaj dość istotny
jest fakt, że każda taka płyta momentalnie pojawia
się w Internecie, i każdy może ją ściągnąć
za darmo w kilka minut, i wtedy faktycznie ani
zespół ani wytwórnia nic z tego nie mają. Sumując:
jeśli ktoś zakłada tego typu wytwórnię, ma
zamiar robić wszystko legalnie i uczciwie, i liczy
na zarobek, to bardzo szybko się rozczaruje.
singiel, miał być wyłącznie dodatkiem do gry,
ale stwierdziliśmy, że będzie fajnie, jeśli na krążku
pojawi się nazwa jakiejś wytwórni, żeby nie
wyglądało to jak wydana własnym kosztem demówka.
Miałem wtedy pod ręką płytę Faithful
Breath "Skol", a jako że zawsze fascynowała
mnie historia Wikingów - nazwa pojawiła się sama.
Kiedy dwa lata później miałem już w głowie
konkretny plan jeśli chodzi o wytwórnię, stwierdziłem,
że nazwa Skol Records jest na tyle fajna,
że nie ma sensu szukać nowej. Zresztą samo
logo Skol Records też pasuje do konceptu: zawsze
lubiłem maskotkę Manilla Road i okładkę
Cirith Ungol do płyty "King Of The
Dead" którą malował Michael Whelan, i stąd
rogaty hełm w naszym szyldzie. Zaraz pewnie
ktoś powie, że Wikingowie nie nosili przecież
grafiki, mastering, tłoczenie, druk okładek,
promocja, dystrybucja... Mimo, że to mała wytwórnia,
trzeba dbać aby wszystko było na wysokim
poziomie, bo takie płyty trafiają głownie
do kolekcjonerów, którzy zwracają uwagę na
takie szczegóły. Biorąc pod uwagę to wszystko
co wymieniłem, oraz to, że nakłady takich wydawnictw
są niskie, to zastanawiam się, czy
zespół i wydawca w ogóle coś na tym zyskuje?
No właściwie prawie sam odpowiedziałeś na to
pytanie: niski nakład to niski zysk, a wysoki poziom
to wysokie koszta, więc jeszcze niższy zysk.
Niby można zrobić wszystko taniej i robić
tłoczenie gorszej jakości, prostą wkładkę zamiast
ładnej książeczki, czy po prostu nie płacić zespołom
lub nie opłacać praw autorskich (co zresztą
wiele wytwórni robi), ale jeśli chodzi o Skol
Foto: Gabriel Management
Ze względu na twoją działalność masz wiele
kontaktów i możliwości. Jednak nie szalejesz,
nie wydajesz dziesiątków tytułów rocznie, a
działasz robiąc krok po kroku. Świadczy to o
twojej uczciwości wobec siebie jak i zespołów.
To chyba jedna z podstawowych zasad twoich
działań?
Po części przed chwilą odpowiedziałem na to
pytanie. Cokolwiek robię, czy to w ramach działalności
Skol Records czy Gabriel Management,
zawsze i przede wszystkim liczy się dla
mnie dobro zespołu. Jestem przede wszystkim
fanem, i nic nie wkurwia mnie tak, jak opowieści,
że dany zespół został oszukany w ten czy inny
sposób. Jestem może idealistą, ale mam taki
pogląd, że muzycy i zespoły dają nam coś bardzo
wartościowego, sztukę, coś co czyni świat i
nasze życie lepszym i ciekawszym, więc zasługują
na szacunek i każdy możliwy rodzaj pomocy.
Wyobrażasz sobie świat bez muzyki, koncertów
i płyt? Bo ja nie. A branża jest pełna szumowin
które bardzo chętnie okradają zespoły i
bazują na ich niewiedzy czy naiwności. Wielokrotnie
wchodziłem w jakiś projekt gdzie z góry
wiedziałem, że na nim stracę, lub pomagałem
komuś za darmo, właśnie przez to, że jestem fanem.
Mam też zapewne wrogów w kilku wytwórniach,
bo przy pomocy prawnika udało mi
się rozwiązać kilka kontraktów które były krzywdzące
dla zespołów. Niedawno, na łamach
Heavy Metal Pages zresztą, ktoś zarzucił mi, że
kreuję się na wielkiego fana. Cóż, przede wszystkim
na logikę: co bym zyskał kreując się akurat
na fana heavy metalu? Mówimy o gatunku
który uważany jest za niemodny, niepopularny,
a często wręcz wyśmiewany. Więc pytanie: po
co? Dla pieniędzy? Dla popularności? Przecież
to w absolutnie żaden sposób nie idzie w parze
z byciem fanem heavy metalu. Nie odczuwam
potrzeby kreowania się na kogokolwiek (albo po
156
SKOL RECORDS
prostu jestem na to za stary), jestem szczery w
tym co robię. Ktoś może powiedzieć: jasne, to
tylko słowa. Ale w moim przypadku jest akurat
odwrotnie, są czyny, nie ma słów. Nie angażuję
się w żadne bitwy na forach dyskusyjnych czy
dyskusje na Facebooku, nie mam specjalnej
ochoty na bycie w centrum zainteresowania. Po
prostu robię swoje, a wspomniana szczerość regularnie
przysparza mi wrogów, bo od czasu do
czasu jednak trzeba komuś powiedzieć "nie", a
to jest zawsze słabo przyjmowane, no i potem
czytasz, że Bart to kutas albo pozer.
Katalog Skol Records znakomicie odzwierciedla
twoje zainteresowania. Są w nich rzadkie
albumy z lat osiemdziesiątych, gdzie szczególną
rolę odgrywają płyty zespołów z NWOB
HM, są zespoły współczesne, gdzie kapele z
kobietą na wokalu to tzw. twoje oczko w głowie,
są też różne kompilacje w hołdzie ikon
klasycznego heavy metalu. Jak powstają takie
składanki, czy wyszukujesz zespoły, które
maja już nagrane takie covery, czy też są to
specjalnie wersje nagrań przygotowane wyłącznie
na twoje projekty?
Tutaj nie ma jakiejś zasady, każda taka składanka
powstaje w inny sposób. Przykładowo, składankę
"A Tribute To Riot" zrobiłem po tym,
jak dowiedziałem się, że ojciec zmarłego Marka
Reale choruje, i ma problemy finansowe. Wyliczyłem,
ile teoretycznie mógłbym maksymalnie
wyciągnąć z takiej składanki, zaokrągliłem to
trochę do góry, i nie pytając nikogo o zdanie jeszcze
przed premierą przelałem pieniądze na
jego konto. Do teraz mam kopie tego albumu na
stanie, więc praktycznie jestem cały czas na
minusie, ale absolutnie nie żałuję swojej decyzji.
A same nagrania czasem powstają specjalnie na
robione przeze mnie składanki, a czasem pojawiają
się na wydawnictwach własnych nagrywających
zespołów. Te decyzje należą już do nich,
bo umowy konstruuję w ten sposób, że nie przejmuję
praw do danych nagrań, tylko zostawiam
je zespołom.
Ostatnio przygotowałeś album "Pounding
Metal" w hołdzie Exciter, dlaczego teraz wybrałeś
właśnie ten zespół? Do jakich następnych
tributów się przymierzasz?
Tutaj głównym impulsem był fakt, że po wielu
komplikacjach, z którymi byłem zresztą na
bieżąco, bo od wielu lat przyjaźnię się z muzykami
Exciter (kilka lat temu pomogłem Danowi
wydać płytę jego solowego projektu), zespół powrócił
na scenę w oryginalnym składzie, co
mnie, jako ich starego i oddanego fana, bardzo
ucieszyło. Następna składanka w kolejce to
"Granbretan Invasion", czyli "A Tribute To
NWoBHM", gdzie udział potwierdzili już m.in.
Enforcer, Cauldron, Visigoth, Night Demon i
Twisted Tower Dire. Cieszy mnie też bardzo,
że tytuł składanki który wziąłem z cyklu Runestaff,
został zaaprobowany przez Michaela
Moorcocka, z którym od jakiegoś czasu jestem
w kontakcie. To mój ulubiony pisarz, więc składanka
jest jakby podwójnym tributem.
Bardzo intryguje mnie ostatni twój pomysł, tj.
seria z replikami na CD kultowych singli zespołów
NWOBHM. Aż dziwię się, że nikt
jeszcze na to nie wpadł. Mam nadzieję, że
będziesz ten pomysł kontynuował.
Tak, dość często słyszę, że to bardzo fajny pomysł.
I znowuż, wyszło, że chyba jednak jestem
przede wszystkim fanem: pomysł wziął się stąd,
że te oryginalne single bardzo często osiągają
absurdalne ceny, i dochodzi do sytuacji, że jeśli
ktoś chce mieć w kolekcji legalne wydawnictwa,
i nie satysfakcjonuje go powiedzmy nielegalna
kopia mp3, niektóre nagrania stają się dostępne
Foto: Skol Records
Foto: Gabriel Management
wyłącznie dla osób z bardzo grubymi portfelami.
Teraz może się cieszyć nimi większa liczba
fanów. I tak, seria będzie kontynuowana przez
pewien czas - na razie nie brakuje mi pomysłów.
Z przyjemnością obserwuję rozwój kariery Savage
Master. Niedawno wydałeś ich bardzo
udaną EPkę "Creature Of The Flames". Zespół
ten, to dla mnie przykład, gdzie ambicja
zespołu współgra z działaniami managementu.
Mam podejrzenia, że czasami musisz studzić
ich energię i entuzjazm...
Chyba jeszcze nie doszło do sytuacji, gdzie faktycznie
musiałbym studzić ich energię i entuzjazm.
Obie strony, to znaczy oni jako zespół i
ja jako management, regularnie rozmawiamy i
wymieniamy się pomysłami, i potem staramy
się realizować te które są najbardziej sensowne.
Przy okazji chciałbym zwrócić uwagę na twoją
elastyczność w prowadzeniu wytwórni. Nie
jesteś przysłowiowym psem ogrodnika. Potrafisz
namówić do współpracy inne wytwórnie,
które posiadają większe środki i tak przykładowo
Skol Records zajmuje się wydaniem płyt
na CD, a High Roller Records wytłoczeniem
płyty na winylu. A wszystko to na korzyść kapeli.
To chyba też aktualny trend środowiska,
gdzie ważne jest zaufanie, szczerość i uczciwość.
Ważne są pieniądze ale nie kosztem muzyków.
To akurat idzie trochę dalej, i dość dobrze potwierdza
zasady którymi się kieruję. Wielokrotnie
miała miejsce sytuacja, że jakiś zespół
chciał wydać materiał w Skol Records, ale miałem
świadomość, że ktoś inny jest w stanie zaoferować
im lepsze warunki niż ja, i po prostu
doprowadzałem do wydania danego materiału
w innej, większej wytwórni. Kiedy czuję, że coś
ma szansę sprzedać się trochę lepiej niż w tych
paruset sztukach, to wolę żeby to szło do większej
wytwórni i dotarło do większej ilości fanów.
Tak było w przypadku m.in. zespołów Mythra,
Titan Force czy Quartz, które najpierw wydały
płytę w Skol Records, a później albo reedycje
albo nową płytę właśnie w High Roller Records.
Dochodziło w pewnym momencie do
rozmowy w stylu: "- chcemy wydać płytę w Skol
Records", "- dobra, możemy to zrobić, ale lepiej
dla was będzie jeśli wydacie ją u kogoś innego,
kto ma większe możliwości finansowe, lepszą
promocję i lepszą dystrybucję niż ja". Tak więc
technicznie taki zespół usłyszał "nie" od Skol
Records, ale jednocześnie usłyszał "tak, zajmiemy
się tym" od Gabriel Management, gdzie
A&R, w tym również podpisywanie kontraktów
to dość spora część naszej działalności. To pewnie
dziwne czy wręcz nielogiczne, i chyba
świadczy o tym, że taki ze mnie biznesmenem
jak z koziej dupy lejce, ale nie mógłbym spać
spokojnie ze świadomością, że miałem możliwość
zapewnienia jakiemuś zespołowi lepszych
warunków w innej wytwórni niż moja, i tego nie
zrobiłem.
W katalogu Skol Records jest kilka pozycji z
NWOBHM, w tym ostatnio wydana płyta
"Attack" mało znanego Macaxe, który na początku
lat 80. wydał kasetowe demo właśnie z
tym materiałem. Jednak chciałbym porozmawiać
o innym zespole tego nurtu, Mythra.
Oprócz tego, że wydałeś im w Skol Records
antologie z wczesnymi nagraniami, jesteś też
ich managerem i producentem. Dla mnie ich
nowy album "Still Burning", jest przykładem
jak powinien brzmieć i wyglądać powrót kapel
tego nurtu.
W tym przypadku miała miejsce dokładnie taka
sytuacja, jaką przed chwilą opisałem. Najpierw
wydałem w Skol Records ich składankę, która
wzbudziła takie zainteresowanie, że po pierwsze
pojawiły się oferty koncertów, a po drugie, zespół
zaczął myśleć o nowym albumie. Chcieli go
wydać w Skol Records, ale dałem im jasno do
zrozumienia, że inna wytwórnia jest w stanie
zapewnić im lepsze warunki. W międzyczasie
SKOL RECORDS 157
158
wielokrotnie spotykaliśmy się przy różnych okazjach,
i po prostu się zaprzyjaźniliśmy. W pewnym
momencie członkowie zespołu stwierdzili,
że pierwszy raz spotykają się z takim podejściem,
i szkoda, że nie spotkali mnie na początku
lat 80-tych, bo wtedy ich kariera potoczyłaby
się inaczej. Wtedy z kolei ja stwierdziłem,
że nie mamy właściwie nic do stracenia
i w sumie dlaczego nie, i w ten sposób zostałem
z nimi jako menadżer i producent ich nowej
płyty, którą wydali w innej już wytwórni
(śmiech).
Jesteś producentem "Still Burning", nagrywaliście
ten album w częstochowskim MP
Studio. Nie jest to jedyna twoja współpraca z
tym studiem. Świadczy to o tym, że w Polsce
od dawna można przygotować dobry i dobrze
brzmiący album. Po prostu, polskie studia, inżynierowie
dźwięku, producenci nie odbiegają
wyposażeniem, umiejętnościami i wiedzą od
ogólnych standardów...
Bądźmy szczerzy: 90% brzmienia to zespół.
Muzycy, ich umiejętności, ich styl, ich kompozycje,
ich przygotowanie się do sesji, a przede
wszystkim mentalność i świadomość tego co się
chce osiągnąć. Bardzo często w takiej sytuacji
kluczowa jest właśnie postać producenta - i nie
ma znaczenia czy to osoba z zewnątrz czy też
członek zespołu, ważne żeby wiedział co robi.
Studio to narzędzie które pozwala osiągnąć zamierzony
cel i uchwycić to co robi zespół, ale
ktoś po drodze musi podejmować odpowiednie
decyzje. Zgodzisz się przecież ze mną, że można
zrobić rewelacyjną płytę w pół-amatorskim studio,
jak i fatalny album w najlepszym studio na
świecie. Masz rację, mamy w Polsce świetne studia
i ludzi którzy wiedzą o co w tym wszystkim
chodzi. Weźmy na przykład studio Hertz - to
klasa sama w sobie, ich produkcje znają chyba
wszyscy fani black i death metalu. Niedawno
produkowałem nagrania w nowym studio które
mam praktycznie pod nosem, i okazało się, że
jest rewelacyjne - świetny realizator który zna
się na swojej robocie, świetny sprzęt, czego
chcieć więcej?
Przygotowując się do wydania wznowień lub
innych materiałów archiwalnych, odnośnie
okładek zachowujesz dwie zasady. Zachowana
jest oryginalna okładka albo powstaje
zupełnie nowa. W wypadku nowej grafiki jakie
zachowujecie standardy, z jakimi artystami
najchętniej współpracujesz?
Jedyny standard to taki, że okładka musi się
podobać i mnie i członkom zespołu. Nie jestem
zbyt wielkim fanem nowoczesnych komputerowych
grafik, wolę klasyczne, malowane obrazy,
ale to generalnie jedyne co narzucam. Nie ma
chyba jakiegoś jednego artysty z którym bym
współpracował chętniej niż z innymi, tutaj elementem
decydującym jest raczej wizja zespołu,
i styl w jakim grają. No chyba, że wyraźnie dają
mi do zrozumienia, że wolą żebym sam coś wymyślił.
SKOL RECORDS
Odkąd Cię pamiętam, zawsze starałeś się
propagować zespoły z lat 80. i ogólnie tradycyjny
heavy metal. Dragonight Agency to chyba
był zalążek tego co robisz obecnie?
Przed Dragonight Agency, w latach 90-tych
było jeszcze Bard Music, i gdzieś tam po drodze
jeszcze Bart Gabriel Productions, a później,
kiedy byłem związany przez chwilę z magazynem
Hard Rocker, funkcjonowałem pod
szyldem Hard Rocker Management. Prawda
jest taka, że nigdy nie przywiązywałem wagi do
jakiegoś wizerunku swojej osoby, i nie zależało
mi na reklamie tego co robię, więc nie miało dla
mnie specjalnego znaczenia pod jakim szyldem
działam. To trochę jak z przysłowiem "szewc
bez butów chodzi" - zawsze bardziej koncentrowałem
się na tym co mam do zrobienia, niż na
sobie. Kilka lat temu wszystkie działalności
spiąłem po prostu swoim nazwiskiem, i tak zostało
Gabriel Management.
Zawsze starałeś sie wygrzebać jakiś stary zapomniany
materiał, który wart był przypomnienia.
Wydaje mi się, że dzięki tobie Karthago
Records wydał album "Goliath", Lorda
Vadera. Prawdopodobnie był to pierwszy album,
który dzięki tobie został przypomniany.
Od tamtej pory masz na koncie sporo odświeżonych
materiałów, wiele z nich sam remasterowałeś,
robiłeś to dla swojej satysfakcji, a
także na zamówienie konkretnych wytwórni.
Mógłbyś zrobić krótki bilans jakie płyty wyciągnąłeś
z lamusa i z jakimi zespołami i wytwórniami
w tej kwestii współpracowałeś?
Tak, od czasu wydania płyty Lord Vader "Goliath"
minęło trochę czasu, i obecnie moja dyskografia
liczy około 120 wydanych tytułów,
gdzie byłem producentem, współproducentem
lub które masterowałem. Ciężko o jako taki bilans,
aczkolwiek to dla mnie zawsze przeogromny
zaszczyt i przyjemność, kiedy mogę współpracować
z zespołami których jestem fanem. 20
lat temu nie śmiałbym przypuszczać, że kiedyś
będę współpracował z na przykład Cirith Ungol,
Pagan Altar, Titan Force, Mythra, Hexx,
Avenger, czy Jack Starr's Burning Starr.
Równolegle do Skol Records prowadzisz Gabriel
Management, której niewątpliwie największą
gwiazdą jest Crystal Viper. Pytanie
jednak nie będzie dotyczyło bezpośrednio tej
grupy. Kariera zespołu pokazuje jak ciężko
trzeba pracować aby powoli i z mozołem piąć
się po szczeblach kariery. Jak myślisz, jak długo
w Polsce będzie wśród kapel pokutowało
przekonanie, że to wytwórnia i menadżer muszą
wszystko muzykom podstawić pod nos?
Nie jestem pewien, czy takie przekonanie faktycznie
funkcjonuje, ale jeśli tak, to zespołom które
wychodzą z takiego założenia niestety nie
wróżę zawrotnej kariery.
Obiło mi się o uszy, że nawiązałeś współpracę
z Axe Crazy i Roadhog. Wnioskuję, że zauważyłeś
w nich potencjał. Ze względu, że
wspieramy te zespoły od początku ich kariery
ciekaw jestem, czy wierzysz, że osiągną przynajmniej
taki status jak ma Crystal Viper?
Współpraca to zdecydowanie zbyt mocne słowo,
ale faktycznie, od czasu do czasu rozmawiamy,
i staram się im podpowiedzieć pewne
rzeczy. Bardzo chciałbym, żeby w Polsce była
tak silna heavymetalowa scena jak powiedzmy
w Niemczech czy Szwecji, ale nie uda się to
nawet w minimalnym stopniu, dopóki nie
zmieni się mentalność ludzi, i nie dotrze do
nich fakt, że trzeba sobie wzajemnie pomagać i
grać do jednej bramki, a nie przeciwko sobie.
Trzeba trochę pokory, samodyscypliny i jasnego
określenia co się chce osiągnąć. Oczywiście
łatwiej jest powiedzieć, że "my jesteśmy zajebiści
a oni są chujowi, są pozerami, i sprzedali się
bo odnieśli sukces", niż cieszyć się czyimś sukcesem,
wyjść z założenia "skoro im się udało, to
nam też może", i pracować nad tym co nam nie
wychodzi. Tylko, że to do niczego nie prowadzi,
a negatywna energia zatoczy koło i kopnie Cię
w tyłek. Jeśli pojawi się zespół, który jak właśnie
wspomniane grupy będzie koncentrował się na
graniu zamiast angażować się w spory i konflikty,
i akurat będę miał taką możliwość, to chętnie
mu pomogę, i życzę mu, żeby odniósł sukces
jak Vader czy Behemoth, a nie jak Crystal Viper.
W ogóle ostatnio twoim zespołom powodzi
się. Crystal Viper, Mythra, Hexx, Savage
Master wszystkie wydały bardzo udane albumy,
co dodatkowo wzbudza zainteresowanie
zespołami i twoim managementem. Nie
obawiasz się, że zostaniesz zasypany ofertami
współpracy, ulegniesz i weźmiesz na siebie
zbyt wiele zobowiązań? Zresztą i tak masz ich
nie mało...
Bardzo miłe to co piszesz, jeśli tak rzeczywiście
odbierane są te zespoły i ich twórczość, to
chyba znaczy, że jesteśmy skuteczni w tym co
robimy. Nie obawiam się, że zostanę zasypany
ofertami współpracy, bo jestem nimi zasypywany
od lat - kiedyś próbowałem to liczyć, i
wychodziło, że każdego miesiąca zgłasza się do
nas z różnymi propozycjami między 10 a 20
zespołów lub wytwórni. Większość automatycznie
odpada, bo bardzo często są to albo ocierające
się o spam wiadomości typu "ctrl+c/
ctrl+v", - "cześć, jesteśmy zespołem takim i takim,
fajnie by było współpracować" - które ignoruję,
bo skoro zespół sam nie wie czego od nas
chce, to ja tym bardziej nie będę wiedział, albo
zespoły czy artyści którzy nie mają związku z
naszym profilem. Czasem jest też śmiesznie, bo
okazuje się, że chciałaby z nami współpracować
na przykład znana z MTV gwiazdka pop. Pomijam
sytuacje ekstremalne, kiedy ta sama osoba
regularnie do mnie pisze jak to by było fajnie
gdyby jej zespół pojechał z jednym z zespołów
z Gabriel Management w trasę, albo może nawet
jakby się udało nawiązać współpracę z Gabriel
Management, a jednocześnie wali wpis na
stronie wspomnianego zespołu jacy to są chujowi,
albo wstawia do sieci filmik video gdzie
wyzywa mnie od pozerów, bo i takie kwiatki
miały już miejsce (śmiech). Nie, nie obawiam
się że wezmę na siebie zbyt dużo, mam do tego
raczej trzeźwe podejście, i zawsze zanim zdecyduję
się na współpracę z kimś, rozważam wszystkie
za i przeciw, i bardzo dokładnie sprawdzam
dany zespół, żeby wiedzieć co faktycznie
możemy zaoferować i co robili i z jakim
skutkiem do tej pory. Niekiedy mówię wprost,
że jesteście fajnym zespołem, ale na tym etapie
nie potrzebujecie managementu. Innym razem
współpraca dotyczy jakiegoś jednego konkretnego
projektu lub zadania i trwa bardzo krótko.
Na przykład tak było niedawno w przypadku
amerykańskiego zespołu Heretic, gdzie moje
zadanie ograniczało się do znalezienia wytwórni
która by wydała ich nową płytę, czy kiedy podczas
kilku koncertów zastępowałem tour managera
Sabaton.
Mam wrażenie, że mimo wielu czysto zawodowych
zobowiązań, bezinteresownie wspomagasz
też muzyków, z którymi jesteś po
prostu zaprzyjaźniony...
No coś Ty, przecież ten gość Bart Gabriel tylko
kreuje się na wielkiego fana, jest pozerem i robi
to dla kasy (śmiech).
Prowadząc wytwórnie, management zespołów,
na rynku zgromadziłeś wiele doświadczenia.
Oczywiście zostało to zauważone, i
wytwórnie zaoferowały ci promocję swoich
produktów. Na tą chwilę promujesz tytuły z
High Roller Records, No Remorse Records,
Dissonance Productions, Back On Black Records
i chyba Cult Metal Classics Records.
Ogrom pracy. Większe metalowe wytwórnie
posiadają po kilka osób do samej promocji, a ty
mierzysz się z tym sam. Gdyby nie Internet i
ogólna cyfryzacja, to pewnie ciężko miałbyś z
wywiązaniem się z tych promocyjnych zobowiązań?
Na brak zajęć faktycznie nie narzekamy, ale tak
jak w przypadku zespołów - przy trzeźwym podejściu
da się to wszystko ogarnąć. Poza tym z
każdą wytwórnią współpraca wygląda inaczej,
niekiedy zajmujemy się tylko jednym tytułem,
niekiedy kilkoma naraz, a czasem dzielimy się
obowiązkami z inną agencją.
Pamiętasz Bard Magazine? Wiesz, że ten zin
był głównym impulsem do powstania Heavy
Metal Pages?
Pamiętam, mimo że to era kamienia łupanego, i
czasów kiedy Internet był w Polsce nowinką
dostępną na wybranych uczelniach wyższych
(śmiech). Nie wiedziałem, że mój stary fanzin
był inspiracją do powstania Heavy Metal Pages,
bardzo mi miło.
Wracając do sedna, czyli do pytania o Twoje
dziennikarstwo. Na początku bardzo mocno
naciskałeś na tę dziedzinę działalności, byłeś
znany głównie jako dziennikarz, jednak w
pewnym momencie powiedziałeś dosyć. Nie
korci cię jednak aby wrócić do pisania? Może
nie samego dziennikarstwa muzycznego, ale
jako autor książek tematycznych, np. o
NWOBHM. Myślę, że wiedza, znajomość, a
często przyjaźń z muzykami tego nurtu pozwoliłyby
przygotować ci bardzo ciekawe pozycje.
Wierz lub nie, ale dziennikarstwo nigdy nie
sprawiało mi przyjemności. Wywiady jeszcze,
ale pisanie recenzji to zawsze był dla mnie bardzo
trudny temat. Każda płyta i każdy utwór, to
jakiś ładunek emocjonalny, czyjeś przeżycia,
kompozytor wkłada w to serce i ma jakąś wizję,
i jak mamy efekt końcowy to mogę stwierdzić,
czy mi się to podoba, czy też nie. I to tyle, bo
kim ja jestem, żeby kogoś oceniać...? Mój gust
nie jest żadnym wyznacznikiem tego czy coś
jest dobre czy złe. Książka, kto wie. Za tematy
encyklopedyczne jak np. NWoBHM na pewno
nie będę się brał, bo jest wiele osób które mają
dużo większą wiedzę niż ja. Po tym jak wydało
się, że maczałem paluchy przy kilku zespołach
(niekoniecznie stricte heavymetalowych) które
w ostatnich latach odniosły sukces, niedawno
dostałem ofertę napisania książki na temat managementu
i generalnie prowadzenia kariery zespołu,
coś na zasadzie poradnika "co robić a czego
nie robić", ale nie jestem pewien, czy to dobry
pomysł. Chyba bardziej miałbym ochotę
napisać jakąś książkę w stylu heroic fantasy -
jestem fanatykiem prozy takich autorów jak
Moorcock czy Howard, więc raczej tutaj bym
siebie widział (śmiech).
Wydawca, producent, manager, fan... jesteś
też kolekcjonerem. W Polsce większość ludzi
żyje w małych mieszkaniach. Jak sobie radzisz
z gromadzeniem płyt, masz jeszcze miejsce w
domu na nowe płyty?
Płyty to jeszcze pół biedy, jakiś czas temu ubzdurałem
sobie, że założę coś w rodzaju heavymetalowego
muzeum, zacząłem więc zbierać
różne gadżety i przedmioty - często dość sporych
rozmiarów - no i tutaj zaczynają się schody
jeśli chodzi o miejsce. Poza tym, nabyłem też
duży, dobrze brzmiący zestaw perkusyjny, z
którego korzystają zespoły z którymi pracuję
jako producent, więc sytuacja mieszkaniowa zaczynała
być naprawdę nieszczególna (śmiech).
Na szczęście od jakiegoś czasu Gabriel Management
ma biuro, które trochę "rozładowało"
temat.
Foto: Gabriel Management
Cały wywiad dotyczy Skol Records i Gabriel
Management ale ciągle mówimy o tradycyjnym
heavy metalu, a Ty przecież lubisz też
stary black i death metal...
Dobrze, że zaznaczyłeś "stary", bo faktycznie, w
nowym black i death metalu nie znajduję dla
siebie zbyt wiele. Jestem fanem starej szkoły,
kiedy pod określenie "heavy metal" wchodziło
dużo więcej podgatunków. Równolegle z klasycznym
metalem przerabiałem thrash, black i
death metal, przede wszystkim dlatego, że bardzo
mocno siedziałem w tape tradingu. W każdym
gatunku znajdowałem coś dla siebie, bez
specjalnego zastanawiania się czy to jeszcze jest
heavy metal, czy już może thrash a może death.
Uwielbiam grupy takie jak Possessed, Bathory,
Sarcofago, czy też te uznawane za bardziej ekstremalne,
jak Beherit i Blasphemy z jednej, a
Mortician z drugiej strony. W latach 90-tych
korespondowałem też z wieloma osobami związanymi
ze sceną blackmetalową, trafiały do
mnie demówki takich zespołów jak Marduk czy
Emperor, zresztą wiele z tych przyjaźni trwa do
dzisiaj. Uwielbiam stary death metal, wczesne
płyty Deicide, Cannibal Corpse, Obituary,
Morbid Angel, Malevolent Creation, to dla
mnie mistrzostwo, zresztą to samo ze europejskimi
grupami takimi jak Entombed, Asphyx
czy Grave. Mam też świra na punkcie zespołów
takich jak Nifelheim, Dissection czy Destroyer
666. Można więc śmiało powiedzieć, że
jestem entuzjastą i fanem całej kultury metalowej,
nie tylko heavy metalu. W metalu i muzyce
ogólnie, zwracam uwagę na klimat, atmosferę,
pasję z jaką gra dany zespół, i co chce
wyrazić przez swoją muzykę - miałem odpowiedzieć,
że zwracam uwagę na melodię, ale już
wymieniłem Beherit i Blasphemy, więc to nie
przejdzie (śmiech). W nowym metalu za dużo
jest komputerów, sztuczności, i bezsensownej
pogoni za tym, żeby było szybciej, równiej, i
precyzyjniej, a za mało czynnika ludzkiego, co
dość mocno mija się z tym czego szukam w
muzyce.
Należysz do osób, które umiały przekuć swoją
pasję w zawód. Ile w tym jest samozaparcia a
ile szczęścia?
Jeśli mam odpowiedzieć na to pytanie szczerze,
to 99% samozaparcia i pracy, i 1% szczęścia. Na
przestrzeni lat byłem oszukiwany i okradany,
osoby które obiecywały pomoc znikały, moje
pomysły były podkradane i wykorzystywane
przez inne osoby i firmy, i wiele razy wybierając
honorowe wyjście z sytuacji brałem coś na siebie,
popadając w długi. Kilka razy osoby z którymi
nigdy nie miałem do czynienia, bądź też
osoby którym w jakimś momencie odmówiłem
współpracy, zaczynały oczernianie mnie bądź
też rozpuszczanie plotek na mój temat. Mało
optymistyczny akcent na koniec wywiadu, ale
jeśli mam obiektywnie spojrzeć na swoje życie
zawodowe, to nie widzę w nim zbyt wielu szczęśliwych
zbiegów okoliczności.
Życzę Ci samych sukcesów i liczę, że dzięki
Skol Records i Gabriel Management fani tradycyjnego
heavy metalu będą mogli cieszyć się
z wielu bardzo ciekawych płyt i zespołów.
Bardzo dziękuję za wywiad i fajne pytania.
Michał Mazur
Foto: Skol Records
SKOL RECORDS 159
Wacken Open Air 2017
2 sierpnia (środa)
Strati: Dzień zerowy wszedł już na stałe do kanonu
wielu festiwali, nic dziwnego, że stał się
też częścią W:O:A. W tym roku na deskach sceny
w namiocie w środę pojawili się między innymi
Flotsam & Jetsam, Ugly Kid Joe i Annihilator.
Ten pierwszy koncertował w kwietniu
w Polsce, z dłuższą set listą, ale za to… bez efektownego
przebrania. Zanim opadła kurtyna,
już jakiś mężczyzna w stroju potwora z okładki
pierwszej płyty paradował z przodu sceny. Jakie
było nasze zaskoczenie, kiedy okazało się, że to
sam wokalista, Eric A.C.. Podczas samego występu
zdjął maskę, ale zielone wdzianko zdobiło
go przez cały koncert. Z "okładkowej" płyty zresztą
zespół zagrał dwa utwory. Ponieważ starocie
z "No Place for Disgrace" uzyskały nową
świeżość z postaci ponownego nagrania, grupa
nie obawiała się wypełnić nimi prawie połowy
występu. Ja osobiście bardzo czekałam na…
utwór z nowej płyty, "Iron Maiden", który w
bardzo błyskotliwy sposób wykorzystuje tytuł.
Choć wcale nie opowiada o najsłynniejszym
heavymetalowym zespole na ziemi, jego stylistyka
czerpie z niego garściami. Zresztą przed
wykonaniem "Iron Maiden" Eric A.C. dodał, że
jest to dla niego najważniejszy zespół w życiu.
Cóż, kawałek jest świetny, ale odrobinę "rozjechał
się" chłopakom. Mimo to, ogólne wrażenia
z koncertu mam bardzo pozytywne. Uf, Wacken
bardzo dobrze rozpoczęte!
Marcin Książek: Gdy Ugly Kid Joe mieli
swoje pięć minut, o ich poczynaniach czytałem
w magazynach Bravo i Popcorn. Pamiętam, że
najbardziej w tym wszystkim podobała mi się
wtedy ich maskotka, noszona przez gitarzystę
koszulka reprezentacji Niemiec oraz latające na
koncertach dmuchane lalki. Ale, oczywiście, sama
muzyka też była niczego sobie. Kolejne kasety
gościły w moim magnetofonie na tyle regularnie,
że choć z większością ich dorobku nie
miałem styczności przynajmniej od 20 lat, niemal
cały set Amerykanów, którego miałem okazję
wysłuchać w przerwie pomiędzy występami
Flotsam & Jetsam a Annihilator, brzmiał zaskakująco
znajomo. Nie wiem, co było dla nich
główną motywacją do powrotu (wrócili w
2010), ale gdyby ktoś próbował mnie przekonać,
że chodziło wyłącznie o granie dla samego
grania, po tym koncercie nawet byłbym skłonny
w to uwierzyć. Była w tym energia, była radość,
a z drugiej strony nie było choćby cienia desperackiej
chęci powrotu do dawnego, gwiazdorskiego
statusu. Zupełnie, jakby muzycy w pełni
zdawali sobie sprawę z własnych ograniczeń i
zamiast silić się na cokolwiek (jeden mini album
w ciągu 7 lat to nie jest plan na ponowne zawojowanie
świata), postanowili po prostu dzielić
się tym, co mają najlepsze. Fanów im od tego na
pewno nie przybędzie, ale że kilka rzeczy na początku
lat 90. im wyszło (ze wskazaniem na
"Everything About You" i cover "Cats in the Cradle"),
jeszcze na kilka lat dobrej zabawy powinno
wystarczyć.
3 sierpnia (czwartek)
Strati: Tradycyjnie oficjalnie festiwal otwiera
coverband, zespół Skyline. Tym razem zresztą
grający dwukrotnie, bo wystąpił też na małej
scenie w późniejszym terminie. Choć staram się
za każdym razem zobaczyć ten koncert, tym razem
nie byłam na nim od początku. Będąc w
namiocie prasowym słyszałam te same covery,
które grupa gra niemal co roku. Pod sceną wywabił
mnie nie grany wcześniej cover, a mianowicie
"Gutter Ballet" Savatage zaśpiewany
przez Henninga Basse. Spacer na koncert okazał
się trafiony nie tylko z powodu zupełnie
zgrabnie i z właściwą dla tego kawałka mocą
odegranego coveru, ale też z powodu Doro, która
pojawiła się zaraz po "Gutter Ballet" i zaśpiewała
hymn Wacken "We are the Metalheads", a
zaraz potem, na koniec koncertu, "All we are".
Doro jest związana z festiwalem od lat. Niekiedy,
jak w tym roku właśnie, pojawia się na nim
jako gość, nie grając własnego występu. Dość
wspomnieć, że zaraz po Wacken po Internecie
zaczęła krążyć wspólna fotka Doro z Rolfem.
Gwiazdy metalowej sceny też lubią sobie robić
zdjęcia ze znanymi muzykami.
Ciekawostką miał być dla mnie koncert Rossa
the Bossa. Kiedy z zespołem śpiewał Mike Cotoina,
dochodziły mnie słuchy, że koncerty ekipy
Rossa sięgają wyżyn kultu Manowar, a głos
Mike'a tak łudząco przypomina Erica Adamsa,
że można się poczuć jak w wehikule czasu. Niestety
nie dane mi było zobaczyć koncertu Rossa
w tym zestawieniu, bo wokalista śpiewał z
nim ledwie rok. Mimo to, Marc Lopes, choć absolutnie
nie tak doskonały jak Eric Adams, solidnie
wykonywał klasyki Manowar. Koncert faktycznie
miał sentymentalny posmak. Takich
przeżyć nie dostarczy niestety już i sam Manowar,
głównie z dwóch względów. Po pierwsze
setlista, co zrozumiałe, złożona była ze starych
utworów, których ekipa DeMaio dziś już unika,
po drugie, można było usłyszeć wiele fantastycznych
kawałków z normalnie brzmiącym basem.
To, jak DeMaio obecnie zniekształca
wręcz groteskowo swoim graniem te świetne kawałki,
woła czasem o pomstę do nieba. W
czwartek wczesnym popołudniem na Wacken
można była dostać namiastkę starego, dobrego
Manowar. Dobrze zagranego, porządnie zaśpiewanego
i okraszonego charakterystyczną gitarą
Rossa. Można było rozkoszować się takimi
eposami jak "Blood of my Enemies", "Sign of the
Hammer" czy "Battle Hymn" i bawić się na takich
hitach jak "Hail and Kill". Co ciekawe, ten
klasyk został w początkowej partii ozdobiony
bluesową solówką. Mi się takie swobodne podejście
do coverów podoba, podejrzewam, że
był to znak sygnalizujący dystans Rossa do całego
przedsięwzięcia grania koncertów składających
się z samych kawałków Manowar.
Marcin Książek: Czwartkowy hard-rockowy
akcent tym razem należał do Europe. Szanuję
Szwedów za to, że wrócili z nowym pomysłem
na siebie i w oparciu o ten pomysł sukcesywnie
budują swoją nową pozycję. Pozycję zespołu
dojrzałego, na swój sposób poważniejszego, ale
też nieodcinającego się od własnych korzeni.
Szanuję również za koncertową dyspozycję godną
ikon hard rocka u szczytu formy, dzięki
której każda kompozycja, niezależnie czy pochodząca
z "Wings of Tomorrow", czy z "Bag
of Bones", brzmi wybornie i nie wymaga szczególnej
oprawy. Ten zespół to naprawdę znacznie
więcej niż utwór "The Final Countdown",
którego nie boi się grać na żywo, mimo że aktualnie
jest prawdopodobnie w takim samym stopniu
ich błogosławieństwem jak i przekleństwem.
I za to też ich szanuję. Chociaż dla mnie
najjaśniejszym momentem ich występu był jak
zwykle "Scream of Anger".
Strati: Accept daje znakomite koncerty. Pełne
werwy i mocy. Na każdy z nich cieszę się jakbym
miała zobaczyć Accept po raz pierwszy.
Jedyną drobną wadą koncertów Niemców jest
to, że za każdym razem… w zasadzie grają to
samo. Tym razem była okazja zobaczyć coś innego.
Accept wystąpił w bloku Wacken "A Night
to Remember", dlatego nie mógł przygotować
tak po prostu czegoś zwykłego. Sytuację
znakomicie wykorzystał Wolf Hoffmann, który
rok temu wydał metalowo-symfoniczny album
"Headbangers Symphony", na którym
klasyki muzyki poważnej zaaranżowane były
nie tylko na orkiestrę, ale też na gitarę i perkusję.
Wolf Hoffmann nie mógł znaleźć lepszej
okazji do zagrania ich na żywo. Koncert składał
się zatem z trzech części. W pierwszej Accept
zagrał zwykły set. W drugiej zszedł ze sceny,
pozostawiając na niej jedynie Wolfa z Narodową
Czeską Orkiestrą (ta już ma chyba metalowy
etat, bo chwilę wcześniej widziałam ją
przygrywającą do koncertu Sabaton na Masters
of Rock). Klasyczne kompozycje wzbogacone o
moc rockowego instrumentarium wypadły interesująco
i mimo, że występ nie przewidywał wokali,
te pół godziny nie zakrawały o nudę. Paradoksalnie
najsłabsza była trzecia część koncertu.
Choć zaserwowała nam bonus w postaci nieco
innej niż zawsze kolejności utworów, niestety
nie wykorzystała swoich możliwości. Po pierwsze,
zespół mógł pokombinować i poszukać w
swojej bogatej dyskografii kawałków, którym
orkiestra doda mocy lub świetnie wyeksponuje
partie instrumentalne. Niestety zespół Wolfa
tak nie uczynił poprzestając na zestawie setlisty
tradycyjnym dla ostatnich występów. Po drugie,
aranżacje w wielu miejscach nie były trafione.
Tam, gdzie mogły podkreślić masywność kompozycji
(już uszyma duszy słyszę te basowe doły
w "Teutonic Teror"!), wchodziły w górne, wysokie
rejony snując własne melodie. Przecież aż
160
LIVE FROM THE CRIME SCENE
się prosi, żeby za pomocą orkiestry podbijać to,
co w Accept najbardziej charakterystyczne i
wartościowe. Tymczasem smyczki grały melodie
tam, gdzie w oryginalnym kawałku akurat walcowały
proste riffy. Wiele utworów, jak choćby
wspomniany "Teutonic Terror" czy "Metal
Heart" było zwyczajnie nieudanych. Wielu muzyków
przyznaje, że zagranie koncertu z orkiestrą
jest niezwykle trudne. Czasem myślę, że
najlepiej uczynił kiedyś Rage i od początku zaaranżował
płytę tak, żeby i smyczki znalazły
swoje godne miejsce.
Po tej nie do końca udanej symfoniczno-metalowej
uczcie poszłam do namiotu na wyziewy z
"De Mysteriis Dom Sathanas" Mayhem. W
namiocie panował straszliwy ścisk, a znalezienie
miejsca na obejrzenie sceny graniczyło z cudem.
W końcu jednak udało mi się podejść w nienajgorsze
miejsce. Bardzo dobrze, bo dopiero z
oprawą mogłam docenić to, co widzę i słyszę.
Wynikało to z tego, że fonia zlewała się w jedną
homogeniczną masę. Nie wiem czy jest to
specyfika płyty, którą grał w całości zespół, czy
raczej kwestia nagłośnienia. Dopiero wraz z teatrem,
który odgrywał się na scenie mogłam dostrzec
w tym występie coś interesującego - klimatycznego,
obcego i nieco w stylu wehikułu
czasu. Przyzwyczajona jestem, że na koncertach
w największej mierze odbieram muzykę. Tutaj,
zadadnie miałam dwukrotnie utrudnione (nieznajomość
tematu plus nagłośnienie), dlatego
moją wizytę na występie Mayhem odbieram po
prostu jako intelektualną przygodę.
Marcin Książek: Death metal nigdy nie był mi
szczególnie bliski. Odkąd jednak dwa lata temu,
zupełnie niespodziewanie, koncertowo przekonali
mnie do siebie Szwedzi z Unleashed, w
sprzyjających okolicznościach staram się dawać
szanse kolejnym ekipom. Mając w pamięci poruszenie,
jakie w roku 1998 wywołał album
"Amongst the Catacombs of Nephren-Ka",
tym razem postanowiłem zmierzyć się z Nile.
Kompozycyjnie, wykonawczo, brzmieniowo,
wszystko bez zarzutu, ale growl Karla Sandersa
pozostaje dla mnie absolutnie nie do przeskoczenia.
Dotrwać do połowy seta pomogli mi
wspomagający go wokalnie, a brzmiący nieco
bardziej przyjaźnie basista i drugi gitarzysta
(odpowiednio Brad Parris i Brian Kingsland, tego
ostatniego nawet mógłbym słuchać), ale na
więcej nie miałem siły.
4 sierpnia (piątek)
Przykro patrzeć na Warrela Dane'a. Perspektywa
dużej sceny sprawiła, że nie był to obraz
tak druzgocący jak podczas ubiegłorocznej serii
koncertów klubowych, ale i z odległości kilkudziesięciu
metrów trudno było nie dostrzec jego
nienajlepszej formy ogólnej czy niedostatków
garderoby. Wokalnie było względnie przyzwoicie,
a na pewno lepiej niż można było się spodziewać,
nadal jednak nie mogłem oprzeć się
wrażeniu, że Warrel na scenie zwyczajnie się
męczy. I męczyłem się razem z nim. Dlatego
też, mimo pełnego zaangażowania ze strony
Lenny'ego Rutledge'a i reszty zespołu oraz mimo
tego, że ze sceny przemiennie z utworami z
"The Year the Sun Died" wybrzmiewały takie
klasyki jak "Die for My Sins", "Taste Revenge"
czy "Eden Lies Obscured", sporą część koncertu
spędziłem wpatrując się w zegarek i sprawdzając,
jak długo jeszcze. Wracaj do formy, Warrel.
15 lat temu koncert Grave Digger oparty w
całości na kompozycjach z albumów "Tunes of
War", "Knights of the Cross" i "Excalibur" byłby
dla mnie jednym z głównych wydarzeń festiwalu.
A.D. 2017, po całej serii przeciętnych
albumów oraz kilku równie przeciętnych koncertach,
szedłem pod scenę bez większych
oczekiwań. Liczyłem jedynie, że będzie nieco
lepiej niż ostatnio. Było znaczniej lepiej, choć
zadziałał głównie repertuar. Oceniając obiektywnie
Boltendhal i spółka nie zaprezentowali
niczego ponad niemiecką poprawność. Oceniając
subiektywnie, kupili mnie już przy drugim w
secie "Killing Time" (zaczęli "nieśredniowiecznie",
bo od "Healed by Metal") i dalej starałem
się już czerpać pełną przyjemność z tego co dobre
("Kinghts of the Cross", "Lionheart", "Rebellion")
oraz przymykać oko na to co nienajlepsze
("The Ballad of Mary (Queen of Scots)", dobór
utworów z "Excalibur", mocno odczuwalny
brak drugiej gitary). Udało się na tyle, że wieńczący
koncert "Heavy Metal Breakdown" pojawił
się zaskakująco szybko.
Twórczość Sonata Arctica tak dawno wypadła
z kręgu moich zainteresowań, że ich występ
śledziłem z większej odległości, kręcąc się po
terenie festiwalu. Plus taki, że miałem okazję
posłuchać całkiem poprawnie odegranych "Full
Moon" i "8th Commandment" z "Ecliptica" oraz
"Black Sheep" i "Tallulah" z "Silence". Minus, że
słyszałem też całą resztę. W secie, z rzeczy
wartych odnotowania, był jeszcze "Don't Say a
Word", ale w tym czasie byłem już w drodze do
namiotu na występ Grand Magus. A tam ciekawy
obrazek - kataniarze czekający na Szwedów
zmuszeni słuchać końcówki występu skaczącej
po scenie ekipy Dog Eat Dog. Przetrwali.
Strati: Przeszłe koncerty Grand Magus nie
napawały mnie tak wspaniałymi emocjami jak
ten. Dlaczego? Pamiętam dawniejszą, nieco bardziej
vintage'ową muzyczną stylizację Grand
Magus, która nie do końca odpowiadała mojego
gustowi muzycznemu. Obecnie panowie ze
Sztokholmu coraz to mocniej celują w estetykę
majestatycznego epic heavy metalu. Rzeczy-wiście,
na Wacken, w namiocie zagrali same utwory
od płyty "Iron Will" do współczesności. Mocarnie,
masywnie, przejrzyście, z doskonale słyszalnym
basem, który "tworzył" muzykę. Z muzyką
świetnie korespondowała wizualna strona i
zachowania zespołu, a mocnego kolorytu koncertowi
dodała publiczność. Absolutnie doskonała
publiczność. Przybyła tłumie i śpiewała
wszystko. Takiej kapitalnej interakcji na linii
kapela-publika nie widziałam od czasu warszawskiego
koncertu Manilla Road. Kończący
koncert "Hammer of the North" programowo
zaszczepił wśród ludzi chęć nucenia motywy
przewodniego. Wychodziliśmy z koncertu i
jeszcze przez kilkanaście minut dało się słyszeć
Foto: Rolf Klatt
gromkie "oooo ooo ooo ooo ooo oo oooo".
Emperor dostał dużą scenę, świetny wieczorny
czas i miał zagrać kultową płytę "Anthems to
the Welkin at Dusk". Okoliczności wydawały
się widowiskowe. Tymczasem zespół prawie nie
wykorzystał możliwości, bo prawdopodobnie
postawił na motto "muzyka się obroni" rezygnując
z scenografii i oprawy scenicznej, która tak
bardzo pasowałaby do muzyki. Co więcej, Norwegowie
kontynuują zapoczątkowane kilka lat
temu występowanie bez makijaży, co wywołuje
osobliwy efekt. Wygląda to tak, jakby schludny
pan profesor biologii wyrykiwał potężne frazy w
rytm epickich tonów na wielkiej scenie. Szkoda,
że potencjał został zmarnowany, bo muzycznie
koncert robił bardzo dobre wrażenie.
Marcin Książek: Do trzech razy sztuka. Po
dwóch nieudanych podejściach do Megadeth w
nowym składzie na Masters of Rock (mieli grać
rok temu, ale występ odwołano w ostatniej
chwili ze względu na uraz Ellefsona, mieli powrócić
w tym, ale w kilka miesięcy później organizator
tej deklaracji już nie pamiętał), udało się
na W:O:A. Ostrzyłem sobie na ten koncert zęby
jako na główne danie festiwalu i takie otrzymałem.
Ogromne ekrany z wizualizacjami do poszczególnych
kompozycji, spektakularne światła
i "Hangar 18" poparte "Wake Up Dead" i "In
My Darkest Hour" na dzień dobry. Po takim
wstępie ten występ nie mógł się nie udać, nawet
mimo nienajlepszej tego dnia dyspozycji wokalnej
Mustaine'a. Nowości, w całkiem pokaźnej
liczbie, bo świeżych kompozycji było aż sześć,
wyłącznie z "Dystopia", co mnie osobiście odpowiadało
podwójnie. Raz, że album wyjątkowo
udany, a dwa, że dzięki temu Kiko Loureirio
mógł zaprezentować się w pełni również we
własnym repertuarze, z popisowym, instrumentalnym
"Conquer or Die!" włącznie. I o ile gitarzystą
wybitnym był od dawna, tak w ciągu
dwóch lat w Megadeth dodatkowo stał się również
prawdziwym scenicznym zwierzęciem,
którego ten zespół potrzebował. Kolejne utwory
z "Dystopia" ("The Threat Is Real", "Lying in
State", "Poisonous Shadows", "Fatal Illusion"
oraz "Dystopia") uzupełniały "Sweating Bullets",
"Trust" oraz "Tornado of Souls" (test sprawności
dla każdego kolejnego gitarzysty Megadeth zdany
celująco). Absolutny brak zgrzytów pomiędzy
jednymi a drugim tylko potwierdził klasę
nowego materiału. A dalej były jeszcze "Symphony
of Destruction" (Megadeth! Megadeth!
Aguante Megadeth!), "Mechanix", tym razem
bez jakichkolwiek uszczypliwości pod adresem
kolegów z Metallica w zapowiedzi, "Peace Sells"
z obowiązkowym udziałem Vica Rattleheada
LIVE FROM THE CRIME SCENE 161
oraz już na bis "Holy Wars… The Punishment
Due". Wygląda nieźle? A brzmiało jeszcze lepiej.
Tak się potwierdza status gwiazdy.
Strati: Podczas gdy większość zaciekawionych
uczestników Wacken udała się na osobliwość w
postaci Marlina Mansona (zresztą komentarze
nie były pochlebne po jego występie), my udaliśmy
się do namiotu, zobaczyć na małej scenie
Candlemass. Miałam bardzo pozytywne nastawienie
po ubiegłorocznym występie w Goleniowie
na festiwalu Rock Hard Ride Free. Traf
chciał, że kameralny, nastrojowy, powolny koncert
Candlemass widziałam prosto (dosłownie
było to jak zimny prysznic) po pełnym rozmachu,
dynamicznym występie Megadeth na dużej
scenie. Muszę przyznać, że ten szok kulturowy
wpłynął na mój odbiór koncertu. Zwyczajnie
nie mogłam się skoncentrować. A przecież
zespół grał świetnie, Levén był w znakomitej
formie wokalno-choreograficznej (już nie mówię
o wizualnej, facet wygląda jakby odkrył eliksir
młodości), a sam repertuar oparty był na legendarnej
już płycie "Nightfall". Na scenie wystąpił
też sam Leif Edling, który ostatnio balansuje na
granicy nieuczestniczenia z powodu psychologicznego
i naduczestniczenia z powodu twórczego.
5 sierpnia (sobota)
Foto: Patrick Schneiderwind
Marcin Książek: Dzień świstaka. Pogoda,
scena, set, wszystko niemal identyczne jak niespełna
trzy tygodnie wcześniej na Masters of
Rock. Uśmiech na twarzy po koncercie również,
bo koncertowo Rage w obecnym składzie
to absolutna ekstraklasa. Świetnie skrojony
set płynący niczym dobrze przemyślany album,
zachowujący właściwy balans pomiędzy klasykami
z czasów "Black in Mind" i "End of All
Days" a utworami z "The Devil Strikes Again"
i "Seasons of the Black" oraz pełne zaangażowanie
ze strony stale uśmiechniętych muzyków,
to przepis na koncertowych sukces, który
w przypadku Wagnera, Rodrigueza i Maniatopoulosa
sprawdza się za każdym razem.
Podobnie jak i za każdym razem sprawdza się
"Higher than the Sky" z wplecionym w środek
"Holy Diver" z wokalnym popisem Marcosa.
Rage on!
Strati: Po występie trio udaliśmy się na ich konferencję
prasową. Najbardziej entuzjastycznie
do tworzenia nastawieni byli gitarzysta Marcos
i gitarzysta Vassilios. Opowiadali o swoich nadziejach
na przyszłość i o najnowszej trasie koncertowej
na którą zawitają także do Australii,
gdzie jeszcze Rage nie wywiało. Peavy przyglądał
się ze spokojem temu, co opowiadają jego
koledzy z zespołu, zupełnie jakby chciał dodać
"noo… jak was do tego czasu nie wydalę z zespołu".
To oczywiście tylko moja luźna interpretacja.
W rzeczywistości ogromnie cieszy mnie
entuzjazm nowych muzyków Rage, bo odzwierciedla
się on zarówno na koncertach jak i
na płytach.
O występie Powerwolf mogłabym napisać w zasadzie
to samo, co w zeszłych latach. Za każdym
razem gdy widzę tę niemiecką (czy też
niemiecko-rumuńską) ekipę, ubolewam nad
utratą pierwszych, pompatycznych koncertów
Powerwolf i poddanie się modzie na ludyczność
i festyn. Co prawda klimatycznych, bądź
klasycznie heavymetalowych, osadzonych na
dobrych riffach kawałków na ostatnich płytach
Niemców jak na lekarstwo, coś tam jednak może
się znaleźć. Niestety, nawet jak da się znaleźć,
zespół nie kwapi się, żeby je przedstawić
na koncercie. Wyjątkiem był "Let there be
Night" z "Blessed and Possessed". Tak, pośród
skocznych kawałków w rodzaju "Dead Boys
don't Cry" czy "All we need is Blood" zaplątał się
majestatyczny, odarty z biesiadnego sznytu
utwór. Trzeba jednak przyznać, że Attila znakomicie
czuje się wśród niemieckiej publiczności.
Ma dużo lepszy kontakt i chętniej nawiązuje
"dialog" z publiką u siebie niż kiedy gra w
Polsce lub Czechach. Wynika to najprawdopodobniej
z drobnej bariery językowej. Ja się staram
odrzucić "brzemię ubolewania", zaakceptować
Powerwolf takim, jakim on jest (wiem, że
nigdy już do korzeni zespół nie wróci, acz miałam
cień nadziei, gdy wydawał reedycje pierwszych
krążków) i po prostu dobrze się bawić.
Cóż, niewątpliwie ludyczny charakter obecnego
Powerwolf trafia w gusta festiwalowej publiki,
bo ta, bawi się świetnie. Albo ma takie podejście
jak ja. Ja też w końcu też postanowiłam zaaprobować
to, co słyszę, żeby z koncertu wyciągnąć
to co najlepsze, zamiast nie poddawać się marudzeniu.
Marcin Książek: Mimo stosunkowo wczesnej
pory i ograniczonego czasu, Alice Cooper przywiózł
ze sobą całe przedstawienie. Było więc odcinanie
głowy, było monstrum Frankensteina,
była mordowana tancerka i cała seria innych
obowiązkowych atrakcji. Był też chyba największych
ścisk pod sceną podczas całego festiwalu,
a w trakcie "Poison" prawdopodobnie również
największe zagęszczenie crowdsurferów na metr
kwadratowy. Koncert zaczął się od mocnego
uderzenia w postaci "Brutal Planet", przechodząc
płynnie w "No More Mr Nice Guy". Na
scenie starcie dwóch światów. W jednym klasa i
adekwatne do wieku dostojeństwo w osobie lidera,
w drugim rock'n'rollowe szaleństwo pod
przewodnictwem Nity Strauss. Dziewczyna gra
i wygląda tak, że naprawdę trudno oderwać
wzrok, co, mam wrażenie, dodatkowo motywuję
resztę zespołu, również walczącą o swoje 5
minut. Nową płytę w secie reprezentował wyłącznie
"Paranoiac Personality", a z największych
hitów, oprócz wspomnianego "Poison", usłyszeliśmy
jeszcze m.in. "Feed My Frankenstein",
"Only Women Bleed" i "I'm Eighteen". Nie zabrakło
też, bo zabraknąć nie mogło, "School's
Out" z ładnie wplecionym fragmentem "Another
Brick in the Wall". Całości natomiast dopełnił
odegrany w hołdzie Lemmy'emu cover, a jakże,
"Ace of Spades", odśpiewany, zgodnie ze zwyczajem,
przez basistę. Uwagi? Następnym razem
poproszę o to samo, ale po zmroku, z pełną
oprawą świetlną. Może być bez "Ace of Spades".
Strati: Amon Amarth jest obecnie jednym z
najbardziej atrakcyjnych zespołów live. Mimo,
że grają prosto kompozycyjnie i muzycznie, potrafią
wykreować rewelacyjny show. U nich po
prostu zapunktował sam pomysł na siebie. Dodatkowo,
ostatnimi laty z melodyjnego death
metalu skręcili mocno w kierunku heavy metalu
z "ekstremalnymi" wokalami, co sprawiło, że ich
muzyka mogła zatoczyć szersze kręgi popularności.
To wszystko doskonale było widać na tegorocznym
występie na Wacken. Koncert, podobnie
jak ostatnie, był oparty na utworach z
najnowszych płyt, dzięki czemu zyskał wręcz
"przebojowy" charakter. W połączeniu z mocnym
brzmieniem i efektowną scenografią dał -
jak zwykle - spektakularny efekt. Jako, że ostatnio
wikińskie klimaty cieszą się jeszcze większą
popularnością niż kilkanaście lat temu, zespół
świetnie wpisał się w ten klimat. Była już kiedyś
wielka łódź, była scena na grzbietach smoków…
tym razem scenografia wydawała się w pierwszej
chwili - jak na Amon Amarth - skromna. Dopiero
z czasem rosła w siłę, żeby na końcu wackeńską
scenę oplótł gigantyczny wąż Midgardu.
W trakcie, przed "Father of the Wolf" pojawił się
na niej Loki, a przed "Twilight of the Thunder
God" Johan Hegg tradycyjnie już uderzył wielkim
młotem wywołując deszcz fajerwerków.
Dodawszy do tego wszystkiego wigor muzyków
i niemal nieustające uśmiech wokalisty, dostaliśmy
świetny, mocny, witalny koncert. Próżno
w nim poszukiwać riffowych łamańców. Ale
energii i radości grania, niejeden band może
Amonom pozazdrościć.
Marcin Książek: To miał być koncert wyjątkowy,
bo ostatni w ramach trasy promującej album
"Ghostlights". Gdzieś tam pojawiały się
nawet głosy, że być może ostatni w ogóle, ale
tych chyba nikt nie traktował poważnie. Popularność
projektu jest zbyt duża, a płynność
składu daje zbyt duże możliwości, by nie dopisać
do tej historii kolejnych rozdziałów. Rzeczonej
wyjątkowości jednak nie zarejestrowałem.
Pomijając większą gadatliwość Tobiasa
Sammeta i przekomarzanie z fanami Kreator
zgromadzonymi pod drugą sceną, miałem raczej
wrażenie powtórki z Masters of Rock sprzed
roku. I to w nieco gorszym wydaniu, bo bez
Michaela Kiske. Najlepsze momenty? "The
Scarecrow", "Promised Land", "Runaway Train" i
"Let the Storm Descend Upon You" (Jorn Lande
na żywo jest nie do pobicia!), "A Twisted Mind"
(wyjątkowo udana interpretacja w wykonaniu
Erica Martina) oraz "Seduction of Decay" (Geoff
Tate w zaskakująco dobrej formie). Najgorsze?
Położone przez Herbie'ego Langhansa "Reach
Out for the Light" i "Shelter from the Rain" oraz
okropne od początku do końca "Lost in Space".
Ale całość na plus. Granatowo-biały na czerwonym
tle.
162
LIVE FROM THE CRIME SCENE
Strati: Pędząc na koncert British Lion udało
mi się zobaczyć jeszcze końcówkę Primal Fear,
który grał na sąsiedniej scenie w namiocie. Na
koncert basisty Iron Maiden postanowiłam
przyjść w miarę wcześnie, żeby skorzystać z możliwości
zobaczenia legendy z bliska (nigdy nie
udaje mi się to na Iron Maiden). Choć pomysł
przyjścia wcześniej nie był konieczny (wbrew
pozorom bez problemu można było podejść blisko
barierki), efekt był piorunujący. O ile muzycznie
British Lion nie rzucił mnie na kolana, o
tyle sposób grania i gesty Steve'a Harrisa były
tak dlań charakterystyczne, że ich oglądanie
zrekompensowało mi jakość samej muzyki. Dodatkowym
atutem była ogromna radość z grania,
która emanowała ze sceny. Nie tylko wokalista
wkładał całe serce w wyśpiewywanie tekstów
(przeżywanie widać było także po dynamicznej
gestykulacji), ale też sam Harris bawił
się znakomicie. Sam fakt, że muzyk tak znany,
posiadający zapewne godne zaplecze finansowe
ma ochotę, niczym nowicjusz, grać trasy w małych
klubach. Scena na Wacken, którą dostał
British Lion, doskonale odpowiadała tym realiom.
Mówcie sobie co chcecie, ale mi ostatni Kreator
bardzo przypadł do gustu. Heavymetalowa estetyka
odpowiada mi bardziej, więc nie postrzegam
Kreatora przez pryzmat bagażu przeszłości
tylko cieszę się świetną płytą, na którą wkradł
się zarówno Dissection jak i Running Wild.
Nic dziwnego, że koncert trafił w moje gusta,
wszak zespół grał utwory głównie z ostatnich
płyt. Koncert na W:O:A okazał się w zasadzie
cichszą (!) kopią koncertu na Masters of Rock
2017. Aż dziwne, że na festiwalu reklamującym
się "faster, harder, lauder" pojawiło się tego rodzaju
nagłośnienie, niemniej jednak nie było
ono dla mnie problematyczne. Wręcz przeciwnie,
po czterech dniach "hałasu" moje uszy cichszy
koncert przyjęły z błogosławieństwem.
Obecnie Kreator to koncertowa klasa sama w
sobie. Doskonale gra, przestrzennie brzmi, świetnie
wygląda, scenografia jest bogata i szalenie
efektowna (rozstawione na scenie "witraże" okazują
się ekranami, na których wyświetlane są
obrazy związane z granym właśnie utworem).
Zaskakujące było jednak ominięcie nomen
omen flagowego utworu "Flag of Hate" zarówno
na W:O:A, jak i na wcześniej wspomnianym festiwalu.
Być może treściowo przestał im pasować
do koncepcji? Kreator zakończył nasz koncertowy
maraton na Wacken. Rano wyjechaliśmy
do Polski w samochodzie słuchając zakupionych
płyt. Nawet po kilku dniach intensywnego
słuchania koncertów, nie ma się dość
metalu.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Marcin Książek
Brutal Assault, 9-12.08.2017, Jaromer, Czechy
Czeski Brutal to coroczna obowiązkowa pozycja
na festiwalowej trasie koncertowej. I tak po
roku przerwy dotarłem na 22 edycję. Do Jaromera
wyruszyliśmy dzień przed pierwszymi
koncertami i to był dobry pomysł, gdyż dość
szybko okoliczny wał zaczął się zaludniać.
Pierwszym koncertem, na jaki dotarłem w
środę, był Fleshgod Apocalypse. Włosi grali w
pełnym słońcu, co w połączeniu z dość średnią
setlistą sprawiło, że wybrałem zimne piwo od
ich koncertu. Następnym zespołem, który
chciałem zobaczyć tego dnia, był Gorguts.
Amerykanie wypadli bardzo intrygująco. Żałuje,
że nie miałem okazji ich widzieć jeszcze w klubie.
Taki techniczny death przemawia do mnie.
Lecz nie ma chwili odpoczynku, gdyż na sąsiedniej
scenie meldują się dark metalowcy z czeskiego
Roots. Poważne szaty oraz makijaże lekko
kontrastowały z tekstami po czesku, które
dla nas brzmiały groteskowo. W każdym razie
koncert zaliczam do przyjemnych. Tego już nie
powiem o Wintersun. Jari powinien się skupić
na grze na gitarze i śpiewie, a tutaj postanowił
tylko śpiewać i robić za nadpobudliwego frontmana.
Niestety nie wychodziło mu to, przez co
cały koncert wypadł dość żałośnie. Gorzej niestety
było na Metal Church. Zespół jako jeden
z pierwszych dostał oświetlenie, czego niestety
nie wykorzystał dość dobrze, światła po prostu
nie pasowały. Wokalnie było średnio, a muzycy
sprawiali wrażenie, że grają na festynie, a nie
metalowym festiwalu. Na ten koncert czekałem
bardzo. The Dillinger Escape Plan miałem
okazję widzieć wcześniej tylko raz i to właśnie
dwa lata wcześniej na brutalu. Amerykanie postanowili
zakończyć karierę i występ na brutalu,
był dla mnie ostatnią okazją, by ich zobaczyć.
Totalnie się nie zawiodłem. Szybkie matematyczne
granie połączone z totalnym szaleństwem
na scenie. Gitarzysta co chwila wspinał się na
kolumny tylko po to, żeby zaraz z nich zeskoczyć.
Czeskie Masters Hammer zaprezentował
set złożony ze starego materiału urozmaicony o
widok dwóch pół nagich kobiet na scenie. Koncert
uznaję jednak jak najbardziej na plus i czekam
na jesienne koncerty klubowe. Czas na
amerykański thrash metal w postaci niezniszczalnego
Overkilla. Grupa wypadła jak zawsze,
kiedy to miałem okazję ich widzieć. Jedyne,
do czego można by było mieć pretensje to
krótki set, mimo wszystko był to jeden z najlepszych
thrash metalowych koncertów brutala.
Na zakończenie pierwszego dnia na dużej scenie
pojawiła się rodzima Batushka, która odegrała
całą swoja litanie, pobłogosławiła zgromadzoną
publiczność i opuściła scenę. Koncert
uważam za bardzo ciekawe przeżycie, zwłaszcza
chór robi super wrażenie. Zmęczony postanowiłem
udać się jeszcze na małą scenę zobaczyć
Wolves in the throne room. Tutaj bez niespodzianek,
amerykanie wypadli doskonale a ich
black metal był odpowiednią kołysanką na zakończenie
tego upalnego dnia.
Dzień drugi również był pod znakiem upałów. I
tak w totalnym skwerze udało mi się zobaczyć
dobry koncert Nervosy, Fallujah i Crytopsy.
Bardzo dobrze wypadli również amerykanie z
Havok. Najnowszy techniczny materiał bardzo
dobrze wypada na żywo, a obecność nowego
basisty, który swoją energią rozpierdolił scenę
(turlał się po ziemi, biegał w kółko, czołgał się
pod perkusją) dodała koncertowi więcej ognia.
Na małej scenie tego dnia zobaczyłem tylko
Swans i muszę przyznać, że kompletnie nie
wiem, o co chodzi w tej muzyce i czemu
ludziom tak bardzo się to podobało. Czas na
jeden z tych zespołów, które myślałem, że nigdy
nie zobaczę, wielki Emperor. I po przemyśleniu
wszystkiego tak niestety powinno zostać. Grali
całe Anthems to the Welkin at Dusk plus dwa
oczywiste utwory z debiutu. Puki grali, było
jeszcze ok, mimo licznego wplatania progresywnych
nut przez Ihsahna. Najgorsze były przerwy
między utworami, gdzie wspomniany gitarzysta
przemawiał do publiczności, tak jak by
grał w jakimś wesołym power metalowym zespole,
a nie black metalowej legendzie. Ostatnim
koncertem widzianym przeze mnie w całości
tego dnia był Opeth. Skupili się na swoim starszym
materiale, przez co ten koncert był naprawdę
bardzo dobry. Klimat lekkiego deszczu potęgował
jeszcze odbiór tego koncertu. Żałuję,
że nie widziałem ich nigdy wcześniej w klubie.
Udało mi się jeszcze być na połowie koncertu
Suffocation i tutaj bez niespodzianek, amerykanie
mimo nowego składu wypadli potężnie i
tak jak dotychczas, jak widziałem ich w klubach
bardzo dobrze. Niestety zmęczenie upałem wygrało
nad chęcią zobaczenia reszty koncertu
oraz ostatniego koncertu dużej sceny. W nocy
przeszła burza nad terenem festiwalu co miało
być zwiastunem, tego co się miało dziać dnia
trzeciego.
Dzień trzeci zapowiadał się już dobrze. Nie
było upału, dzięki czemu koncert Crowbara
można było obejrzeć bez ciągłego szukania cienia.
Amerykanie niczym walec przejechali po
tym festiwalu. Nie znam innego zespołu, który
brzmi tak potężnie. Niestety na Secred Reich
spadł deszcze, nie tyle deszcz ile ulewa. Sztorm.
Jebnął prąd, telebim i prawie boki sceny. Koncert
został przerwany, przez co nie poserfowałem
do Nikaragui. Totalnie przemoczony uciekłem
do namioty, gdzie się potem dowiedziałem,
że amerykanie po około pół godziny mogli
wrócić na scenę i zagrać to, co chciałem usłyszeć.
I tak przemoczony i wkurwiony siedząc w
namiocie nie zobaczyłem końcówki Secred
Reich ani Incantatnion, na których mi bardzo
zależało. Nie zobaczyłem ich też następnego
dnia na scenie orientalnej. Tam z kolei zawiniło
to, że za późno się pojawiłem i nie było już
miejsca, żeby co kol wiek usłyszeć i zobaczyć.
Tego dnia udało mi się zobaczyć Possessed na
małej scenie, którzy wypadli identycznie jak
pod koniec roku we Wrocławiu. Na dużą scenę
dotarłem na Carcass. Brytyjczycy z iście chirurgiczną
precyzją niszczyli publikę swoją obrzydliwą
odmianą death metalu. Jeff od czasu do
czasu rzucał żarciki w stronę publiczności. Materiałowo
dostaliśmy przekrój przez całą dyskografię
zespołu z dużym naciskiem na mój ulubiony
Necroticism - Descanting the Insalubrious.
Prawdopodobnie, gdyby nie to, co zaraz
miało nastąpić, to właśnie Brytyjczycy zagraliby
koncert festiwalu. Scena spowija zielony dym i
z niego wynurza się Electric Wizard. Po muzykach
widać, że odpowiednio przygotowują się
do grania takiej muzyki. I tak dostajemy godzinę
totalnych szlagierów tego zespołu w przepięknej
oprawie świetlnej i wizualnej. W tle pojawiają
się najpierw sceny tortur młodej kobiety
przechodzące w seks, a na sam koniec totalnie
psychodeliczne obrazy świetlne. Znikomy kontakt
z publiką nikomu tutaj nie mógł przeszkadzać,
gdyż wszyscy byli w swoim świecie. Jedyne
czego mogę żałować to to, że nie dojechałem
na ich klubowe koncerty jesienią.
LIVE FROM THE CRIME SCENE 163
Ostatniego dnia, ani nie padało, ani nie grzało.
Byłoby idealnie, gdyby nie przemoczone rzeczy.
Koncertowo było dość solidnie. Nucler Vomit
na początek dnia: grindcore, papier toaletowy,
fekalia i obora pod sceną. Tego dnia odbyły się
dobre koncerty Svart Crown i Pronga. Ogromną
porażką był koncert Artillery oraz Tiamat.
Muzycy tych zespołów powinni ograniczyć
używki zwłaszcza przed wyjściem na scenę.
Lekko rozczarowało mnie rodzime Decapitated,
przy którym liczyłem, że zagrają zapowiedziany
set z okazji 20 lecia, a niestety skupili się
na promocji najnowszej, dość średniej płyty.
Inaczej za to śląska Furia, która wprowadziła
małą scenę w psychodeliczny i melancholijny
nastrój. Nihil i spółka nie grają słabych koncertów.
Co innego Norwedzy z Mayhem, którzy
po raz kolejny walczą z odgrywaniem jednej
płyty i po raz kolejny wypada to po prostu średnio.
Najwięcej do życzenia pozostawiają ich
podejście do akustyki. Cóż jest to zespół, który
nie dorasta do pięt swojej legendzie. Najlepsze
koncerty tego dnia zdecydowanie należą do:
Mantar, który po prostu rozniósł małą scenę.
Demolition Hammer amerykanie pokazali, że
grają chory thrash i takiej reakcji oczekują od
publiki. Do tego ogromna radość z grania i genialny
kontakt z publiką. Nie wiem, czy nie
wypadli lepiej niż Overkill, jeśli chodzi o thrashowe
koncerty. Tsjuder za to pokazał, jak
powinno się grać agresywny i skurwiały black
metal bez brania jeńców. Na zakończenie festiwalu
poszedłem na koncert czeskiego Gutalaxa.
Muszę przyznać, że na żadnym z koncertów
nie widziałem tak komicznych tańców, do których
dość szybko dołączyłem. Na tym koncercie
było dosłownie wszystko: świniak na scenie,
dmuchane krokodyle, kutasy, poprzebierani ludzie,
cycki. Idealne zakończenie takiego festiwalu.
Droga powrotna do domu zajęła mi ponda 12
godzin, dzięki pogodzie wracałem z gorączką i
następne kilka dni leczyłem grypę. Nie zobaczyłem
wszystkich koncertów, które chciałem.
Pewne jest to, że za rok znowu się zjawię w
twierdzy Jaromer, zeby zobaczyć: Perturbatora,
Protektora, Carpathian Forest, Dead
Congregation i Whoredom Rife.
Kacper Hawryluk
Dirkschneider + Raven. 6.11.2017. Warszawa,
Progresja Music Zone
"Czas się zatrzymał"
Dawno nie gościłem w warszawskiej Progresji.
Jakoś tak wyszło, że albo nie grał nikt, kto by
mnie zdecydowanie interesował, albo o mojej
nieobecności decydowały względy finansowe.
Gdy jednak dowiedziałem się o tym, że legendarny
Udo Dirkschneider ma zamiar wystąpić
na początku listopada z drugą częścią trasy poświęconej
utworom z ery Accept, wiedziałem,
że mimo wszystko trzeba mieć rękę na pulsie.
Byłem podczas pierwszej odsłony "Back To
The Roots", w marcu 2016 roku, kiedy to jako
gość wieczoru grał kanadyjski Anvil.
Dirkschneider nie zawiódł i tym razem - w roli,
powiedzmy, supportu, mieliśmy spodziewać się
innej niezwykle charyzmatycznej ekipy, angielskiego
Raven.
Gdzie oni schowali ten agregat? Jeszcze chwilę
po zakończeniu występu Raven rozglądałem się
po bokach sceny, czy aby nie wystają jakieś kable
czy coś w tym rodzaju. To nie był koncert,
który mogłem oglądać spokojnie obok konsolety,
notować co ciekawsze zdarzenia sceniczne i
mieć już w sumie ułożony tekst. To był jeden
wielki amok! Miałem sposobność oglądać braci
Gallagher na festiwalu Rock Hard Ride Free
w Goleniowie stosunkowo niedawno i wiedziałem,
czego mogę się spodziewać, ale wczorajszy
koncert przerósł moje najśmielsze oczekiwania!
Furia, energia, spontaniczność, a przede wszystkim
radość z grania heavy metalu - to cechuje.
występujących na żywo, angielskich weteranów.
O żadnej geriatrii nie może być mowy, bo
zarówno John jak i Mark uwielbiają biegać po
scenie, a zrobić im jakiekolwiek ostre zdjęcia to
zmora fotografów. Panowie promują ostatnie
wydawnictwo pod tytułem "Extermination",
chociaż swój set opierają na sporej porcji klasyków.
Z nowej płyty poleciały tylko dwa utwory
- otwierający show "Destroy All Monsters" oraz,
gdzieś w środku, "Tank Treads (Blood Runs
Red)". Zresztą nieważne, ile by grali i z jakich
albumów, to Raven, jak na potężne ptaszysko
przystało, robi użytek ze swoich pazurów i wie,
do czego służy jego dziób. Tutaj było jak u
Hitchcocka - najpierw trzęsienie ziemi, a potem
napięcie cały czas rosło, eksplodując w końcówce,
kiedy chłopaki bezwstydnie sięgnęli po fragmenty
"Rock Bottom" UFO oraz "Symptom of the
Universe" Black Sabbath. Szkoda jednak, że
ograniczony czas uniemożliwił zagranie braciom
Gallagher solidniejszej porcji swoich kompozycji,
ale myślę, że i tak nikt nie miał prawa
narzekać. Według mnie koncert był fenomenalny,
a "Hell Patrol", "Hung, Drawn & Quartered",
"On and On", "All for One" czy "Faster
Than Speed Of Light" wywołały na mojej twarzy
szeroki, szczery uśmiech. W końcu jednak szaleństwo
musiało się skończyć. Może to nawet
dobrze, bo uchroniło mnie to przed, być może,
zawałem serca wywołanym potężną dawką
szczęścia, a że mało się ostatnio ruszam, Raven
w jeden wieczór spowodował, że poczułem się
jakbym wykorzystał karnet na siłownię.
Trochę oddechu pomiędzy koncertami wykorzystałem
na dojście do siebie i wizytę przy stoisku
z merchem. Muszę przyznać, że obie ekipy
solidnie przygotowały się, by w tej kwestii zadowolić
swoich fanów. Udo postawił na dość
ekstrewagancką formę - był duży, kąpielowy ręcznik
z jego podobizną. Oprócz tego, oczywiście,
płyty, pałeczki, naciągi z autografami czy
naszywki. Sporą część ścianki zdobiły koszulki,
których wzory zarówno Raven jak i Dirkschneidera
znalazły wielu chętnych.
Gdy wróciłem już na salę, scena zmieniła się
znacznie. Kiedy występował Raven, była perkusja,
a za nią duże logo grupy. Tym razem zastałem
scenografię przywołująca na myśl kwaterę
najemników. Płachty w moro, okazały zestaw
perkusyjny na podwyższeniu oraz ogromny baner
w tle. Do tego wszędzie światła - z tyłu, z
góry oraz, jak się miało okazać, mała pirotechnika.
Ludzi pod sceną gęsto, chociaż trudno
mówić o ścisku. W końcu jest ten moment - gasną
światła i już tylko chwile dzielą od zabawy,
od utworów byłej formacji Udo. Gdy pojawia
się główny bohater wieczoru, wiadomo było,
kto zdecydowanie przyciągnął do Progresji amatorów
heavy metalu. Mały, krępy, ubrany jak
członek oddziału specjalnego komandosów.
Można powiedzieć, że jest jednym z elitarnych.
Tych, którzy, gdy tylko staną na scenie, biorą
we władanie zgromadzonych pod nią. Jednym
gestem potrafiący zaczarować publikę. No i ten
wokal, przypominający warczenie buldoga bądź
pracę wiertarki udarowej. Z nikim nie można
go pomylić - Udo Dirkschneider. Nie miałem
wątpliwości przez cały, liczący dziewiętnaście
utworów koncert, że czas się zatrzymał. Te same
ruchy i mimika. Ta sama, ponadczasowa
muzyka. Myślę jednak, że ani mi, ani nikomu
innemu tego wieczoru w klubie to w ogóle nie
przeszkadzało. Ba, powiem nawet, że nikt by
nie chciał, by coś było inaczej. Na pewno na
plus był fakt, że Udo postawił na zupełnie inny
set niż w przypadku pierwszej części trasy. Mimo,
że sceptycy mogą oceniać takie wydarzenia
pod kątem czysto marketingowym, to jednak
wykonanie i szczerość bijąca ze sceny daje im
pstryczka w nos. Mogliśmy więc usłyszeć, możliwe,
że dla większości po raz pierwszy, utwory
z pomijanych płyt Accept, takich jak "Death
Row" czy "Predator". Z tego pierwszego były
"Stone Evil" oraz "Beast Inside", a drugi reprezentował
"Hard Attack". Wielkim zaskoczeniem
był kawałek "X-T-C" pochodzący przecież z krążka,
na którym Udo… nie zaśpiewał! No ale
lwią część stanowiły szlagiery. Jak dobrze, że
Dirkschneider postanowił je odkurzyć! Wystrzeliwane
jak z karabinu "Another Second To
Be", "Fight it back" czy "Russian Roulette" dostarczały
mi niezbędnych muzycznych witamin.
Na pewno zdecydowanym, pozytywnym ciosem
było aż pięć kawałków z "Objection Overruled".
Oprócz tytułowego, moje ciało rozszarpał
"Bulletproof", "Protectors of Terror" oraz "Slaves
To Metal" tłumaczący, że wszyscy jesteśmy dziś
niewolnikami jednego człowieka. Klimat uspokoił
"Amamos La Vida". Trzeba też oddać, że
muzycy, którzy towarzyszą Udo na scenie, są
bardzo sprawni. Widać, że to zgrany kolektyw.
Gitarzyści nie raz, nie dwa popisywali się szybkością,
raczyli nas solówkami, byli bardzo
aktywni. Pod sceną zabawa przy każdym utworze
i świetna interakcja z zespołem. Co rusz
wspólne, chóralne śpiewy, klaskanie, pięści w
górze. To było prawdziwe heavy metalowe święto.
A Udo nie miał dla nas litości, jak typowy
najemnik, gdy na bis dobijał "Princess of The
Dawn", "Metal Heart", "Fast As A Shark" i już
definitywnie ostatnim "Balls To The Wall". To
po prostu musiało się pojawić.
Jeszcze długo. w drodze do domu, w uszach grała
muzyka. Szyja i ręce zaczynały pomału boleć.
Cicho, dla relaksu, w głośnikach auta brzmiał
"Ram It Down" Judas Priest. Byłem cholernie
zmęczony, ale również dawno nie odczuwałem
czegoś w rodzaju szczęścia. Bez wątpienia dzięki
takim wieczorom wiem, że heavy metal nie
ma zamiaru składać broni. Śpieszmy się jednak
oglądać takie koncerty, bo czas zatrzymuje się
tylko na scenie…
Adam Widełka
164
LIVE FROM THE CRIME SCENE
Helloween - Hala Koło - 28 listopada 2017
Szok, przyspieszone bicie serca i niedowierzanie
- dokładnie to człowiek odczuwał, gdy pod koniec
zeszłego roku, tak długo wyczekiwany
przez każdego fana heavy metalu powrót Kaia
Hansena i Michaela Kiske do składu Helloween,
stał się faktem! Powtórka z rozrywki nastąpiła
kilka miesięcy później, gdy gruchnęła
wiadomość, że ta wspaniała trasa obejmie również
Polskę! Miejsce? Warszawska Hala Koło.
Czyli miejsce dobrze znane choćby uczestnikom
ostatniego koncertu Kinga Diamonda w naszym
kraju. Hala będąca po prostu, bardzo dużą
salą gimnastyczną z niewielkimi trybunami.
Drabinki, zawieszone siatki, te klimaty. Takie
wrażenie miało się i po ponownym przekroczeniu
jej progu tuż przed godziną 19, w dniu 28
listopada 2017 roku. Na szczęście nie było mowy
o żadnej pomyłce. Duża scena, z wychodzącym
w tłum wybiegiem i zawieszona olbrzymia
kotara z logiem zespołu mówi wszystko. Support
act? Brak. Zresztą… kto przy zdrowych
zmysłach odważyłby się zmierzyć na jednej scenie
z tym, co miało się tutaj rozpętać już za niemal
godzinę?!
I w końcu kilka minut po 20:00 światła przygasają,
a muzyka z taśmy się urywa. Na zasłoniętej
jeszcze scenie rozbłyska znajdujący się z
tyłu ekran, a z głośników rozbrzmiewają znajome
dźwięki, otwierające "Halloween". W międzyczasie
widać też wkraczających na estradę
muzyków. Z chwilą rozpoczęcia właściwej części
numeru, kurtyna opada i oto ukazują się
nam w pełnej krasie ONI! Na środku, za swym
monstrualnym zestawem bębni Dani Loble,
poniżej emanujący jak zawsze wyśmienitymi
humorami Markus Grosskopf i Kai Hansen,
po lewej jakby wyrwany z coverbandu Tokio
Hotel, Sascha Gerstner, zaś na prawo żyjący
we własnym świecie, ale jakże rozbrajający swą
mimiką twarzy Michael Weikath (i w końcu
bez peta na scenie!). No i wreszcie, stojący po
obu stronach perkusji, ubrani w identyczne kurtki
- Michael Kiske i Andi Deris, sprawni dzielący
między siebie kolejne linijki "Halloween".
Właśnie! Otwarcie koncertu prawie 15-minutową
kompozycją jest, trzeba przyznać, posunięciem
dość odważnym… Ale czy faktycznie nie
powinno tak być, w przypadku zaplanowanego
z takich rozmachem tournée i reunion? Wszystkie
minimalne obawy okazały się bezpodstawne,
bowiem kawałek mija nie wiadomo kiedy,
a entuzjazm zgromadzonego 3,5 tysięcznego
tłumu nie słabnie ani na sekundę (i tak już
będzie do końca). Zresztą Helloween nie zamierzali
nam dać ku temu najmniejszego powodu.
Bo już jako druga poleciała historia o pewnym,
szalonym alchemiku, czyli oczywiście
"Dr. Stein". Czy można wyobrazić sobie lepsze
rozpoczęcie?! Następnie krótkie przywitanie
przez panów wokalistów, którzy przy okazji
przedstawili nam dwóch kolejnych bohaterów
"Pumpkins United Tour". Chodzi o Setha i
Doca, czyli dwie dynie grające główne role w
odtwarzanych między poszczególnymi utworami,
zabawnych animacjach. Ich główne zajęcia
to przebieranie się po kolei za każdego muzyka,
czy odtwarzanie motywów z poszczególnych
okładek. Zawsze jakaś dawka luzu i humoru
między jedną petardą a drugą. Żartem w pewnym
momencie błysnął też Michael, opisujący
z dystansem swój aktualny image: "Chciałem
wyglądać jak Elvis Presley, a zostałem Robertem Halfordem".
Nawet zapodał w żartach słynne "breakin'
the what??". Megaszybkie "I'm Alive" zaśpiewane
już wyłącznie przez Kiske'ego, a potem
chwila wytchnienia za sprawą "If I Could Fly".
Jak to trafnie ujął Andi "jedyny jaśniejszy fragment
najmroczniejszej płyty w dorobku", czyli "The Dark
Ride". Po chwili jednak znów grzeją pełną parą
przez "Are You Metal?" i "Rise and Fall". Po
"Waiting for the Thunder" zabrzmiał megachwytliwy
"Perfect Gentleman", jeden z trzech numerów
z ery Derisa, w których na obecnej trasie
dołącza się również Kiske. No cóż, skoro Andi
mógł przez lata "produkować się" w numerach
"keeperowych"… Sam Deris dodatkowo wystąpił
tu w eleganckim cylindrze i czarnej pelerynie.
Uderzenie największego kalibru miało jednak
dopiero nastąpić. Na kolejny kwadrans mikrofon
przejmuje Kai Hansen, co oczywiście
oznaczało wykonanie czegoś z tylko i wyłącznie
mocarnego debiutu "Walls of Jericho"! Była to
miażdżąca niczym rozpędzony czołg wiązanka
złożona ze "Starlight", "Ride the Sky" i "Judas",
skwitowana zagranym już w pełnej wersji
"Heavy Metal (is the Law)". Nie było innej
opcji, po czymś takim musieli zwolnić (usłyszałoby
się co prawda jeszcze choćby "Victim of
Fate…)! Tak też się stało. Na końcu wybiegu
techniczni szybko ustawiają dwa stołki, które
zajmują wokaliści. Czas na dwie ballady. Przepiękne
"Forever and One" i potężne "A Tale
That Wasn't Right", gdzie obaj panowie mogli w
pełni zaprezentować swe możliwości warsztatowe.
Wiadomo, u Michaela latka już nie te (w
końcu w chwili rejestrowania pierwszej części
"Keeper of the Seven Keys" miał zaledwie 18
lat!). Natomiast Andi Deris, to wokalista z gatunku
tych, którzy mają mniej więcej tyle samo
zwolenników, co przeciwników (w tym wypadku,
fanów wyłącznie wczesnego Helloween).
Trzeba jednak przyznać, że swym przygotowaniem
do bieżącej trasy, zamknął miejmy nadzieję
usta nawet najwytrwalszym hejterom! Po "I
Can", z nieco niedocenionego albumu "Better
Than Raw", swoje 5 minut miał Dani Loble.
Wszystkim mocniej serca zabiły dopiero jednak,
gdy po kilku minutach dołączył do niego
na ekranie, zmarły oryginalny bębniarz "Dyń",
Ingo Schichtenberg. Po odbytym "perkusyjnym
pojedynku", wyświetlono jeszcze film upamiętniający
muzyka. Piękny hołd, na tak pięknym
koncercie. Ponownie cofamy się do ery
"Keeperów" za sprawą singlowego "Livin' Ain't
No Crime" zgrabnie przechodzącego w "A Little
Time". Po nich, ostatnie na dziś trzy numery z
ery Andi'ego, z czego dwa z płyty na której
objawił się całemu światu jako nowy wokalista
Helloween, czyli "Master of the Rings". Było
to "Why?" (również z udziałem Kiske'ego), oraz
"Sole Survivor". Potem stały punkt niemal każdego
koncertu Helloween od przeszło 21 lat,
o nazwie "Power", po którym do samego końca,
serwowali już tylko starocie. Zasadniczą część
koncertu zamknęło prawdziwe "grande finale" o
nazwie "How Many Tears", z mistrzowsko podzieloną
partią wokalną między Michaela, Andiego
i Kaia. A przecież jeszcze pozostały trwające
niemal prawie godzinę bisy! Krótka przerwa,
na widowni skandowanie nazwy zespołu
czy nucenie wiadomej, otwierającej pierwsze
wydawnictwo zespołu nutki nie ma końca. W
końcu wracają z Michaelem, a my ponownie
"odlatujemy" wraz ze wspaniałym "Eagle Fly
Free", podsycone przez niesamowitą, rozciągniętą
wersję tytułowego "tasiemca" z drugiej części
"Strażnika siedmiu kluczy"… W samej końcówce
jednak dało już znać osobie zmęczenie u Kiske'
ego, zatem z pomocą musiał przybyć Andi.
Długie zakończenie skwitowało przedstawienie
całego zespołu przez… Saschę. Kolejna przerwa
i kolejne nieustanne nawoływanie ze strony publiczności.
Jako pierwszy tym razem powraca
Mr. Hansen. Zapodał krótką popisówkę, wraz
ze znanym choćby z koncertówki "Live in the
U.K." motywem z "W grocie króla gór", gdzie dołącza
do niego reszta kolegów… A cóż mogło zabrzmieć
jeszcze? Oczywiście dwa numery, bez
których od prawie trzech dekad nie może się zakończyć
żaden koncert Helloween! "Future
World" i "I Want Out", przy których na widownię
najpierw wypuszczono całą serię olbrzymich,
czarnych i pomarańczowych balonów
(rzecz jasna z wizerunkiem zespołowej dynii), a
na sam finał deszcz konfetti, niczym na koncercie
Kiss! Kto z tłumu jeszcze ma siłę, wyśpiewuje
aż do samego końca. W pierwsze rzędy wędrują
kostki i pałeczki. Jeszcze tylko ostatnie
ukłony… i już. Sen się skończył…
Powiem szczerze, musi minąć jeszcze dużo czasu
nim ja będę w stanie myśleć na spokojnie o
tym co przeżyłem przez te 174 minuty. Każdy
zmierzający tego dnia do Hali Koło wiedział, że
będzie uczestniczył w czymś niezapomnianym,
ale efekt ostateczny przerósł chyba najśmielsze
oczekiwania! Tak długo wyczekiwane spełnienie
marzenia każdego kto stał się fanem Helloween
po 1993 roku, odhaczone! Dostaliśmy rewelacyjny
koncert z genialnym setem i przede
wszystkim - przepiękną, wręcz rodzinną atmosferą
bijącą ze sceny. Widok razem śpiewających,
obejmujących się jak najlepsi kumple Michaela
z Andim - coś pięknego! Zapomniałem jeszcze
wspomnieć, że calutki set został wykonany na 3
gitary. Tak, tak!! Mr. Hansen odegrał wraz z
Saschą i Weikim również te numery, które powstały
już, gdy dowodził swoją Gammą i innymi
projektami. Kolejny mega plus. Dzięki temu,
miało się wrażenie, że ogląda się wielkim koncert
jednego zespołu, a nie po prostu koncert
Helloween z gościnnym udziałem dwóch starych
członków. Gdy pomału człowiek zmierzał
do wyjścia, na twarzach i w głosach koncertowych
towarzyszy i innych fanów odczytywał
tylko oszołomienie, duży zachwyt czy wręcz
niedowierzanie, że to się naprawdę stało. Co
prawda, już w internecie były pojedyncze komentarze,
wyrażające choćby lekką dezaprobatę
z powodu pominięcia czegokolwiek z albumu
"Pink Bubbles Go Ape" czy, że skoro to
"Pumpkins United" to czemu nie zaproszono
do udziału również Rolanda Grapowa. Pomimo
dużego szacunku, jakim darzę zarówno jego
osobę, jak i wkład w twórczość Helloween,
uważam że cztery gitary na scenie byłyby już jednak
lekkim przegięciem… Tymczasem, czekam
na kolejny polski przystanek trasy "Pumpkins
United", która przecież ma trwać również
przez cały 2018! To po prostu trzeba przeżyć
jeszcze raz i nie przyjmuję do wiadomości, że to
już nie nastąpi! Tymczasem - Happy, Happy
Helloween, Helloween, Helloween!!!…
Damian Czarnecki
LIVE FROM THE CRIME SCENE 165
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Accept - The Rise of The Chaos
2017 Nuclear Blast
Niech Was nie zmyli tytuł płyty. O żadnym
chaosie mowy nie ma. Accept
znów pokazał pazury, mimo, że w lekko
zmienionym składzie. Nowa płyta powstała
już z nowymi muzykami, którzy
zastąpili Hermana Franka (gitara) i
Stefana Schwarzmanna (perkusja). Ci,
którzy odeszli, byli jeszcze w momencie
kiedy ukazywała się poprzednia płyta
"Blind Rage". W ciągu trzech lat dużo
się więc w obozie Accept zmieniło, jednak
nie ma to wpływu znacząco na nowy
materiał. Warto odnotować, że na
gitarze dziś wtóruje swojemu szefowi,
Wolfowi Hoffmannowi, znany z m.in.
Grave Digger, Uwe Lulis a pałki przejął,
w sumie szerzej nie znany Christopher
Williams. Skład oczywiście uzupełniają
- weteran Peter Baltes na basie
i wokalista Mark Tornillo, dla którego
jest to już czwarty longplay z niemieckim
zespołem. Muzycznie "The Rise
of The Chaos" to solidny heavy metal.
Album został napisany według sprawdzonej
formuły, którą Wolf z kolegami
eksploruje od 2010 roku. Można się trochę
zastanawiać, czy na następną płytę
będzie jeszcze choć część tej energii, ale
nie ma co sobie zaprzątać głowy przyszłością.
Accept serwuje znów mocne i
zapadające w pamięć riffy. Znów mamy
szybkie, melodyjne solówki. Uzupełniające
się gitary. Natchnione wstawki.
Gdzieś w tym wszystkim unosi się duch
klasyki AC/DC, zwłaszcza w pracy sekcji
rytmicznej, ale czy to źle? W sumie
niemieccy wyjadacze stają się trochę takim
AC/DC heavy metalu, bo piszą ciągle
złudnie podobny materiał, okazujący
się jednak każdy osobnym, szalenie
soczystym heavy metalowym dziełem.
Można rzec, że kontynuują dobre imię
tego gatunku, nagrywając kolejną płytę,
którą można postawić obok ich starych,
kultowych już albumów jak "Balls to
The Wall" czy "Russian Roulette". Kto
więc oczekuje po "The Rise of The
Chaos" rewolucji może spokojnie odpuścić
ten materiał. Myślę, że jednak
wśród fanów klasycznego heavy metalu
ten album będzie się kręcić często w
odtwarzaczu, jak czyniły to poprzednie
twory z Markiem Tornillo na pokładzie.
Trzeba uczciwie przyznać, że w
obecnym wcieleniu zespół wyraźnie
skrócił dystans do klasycznych dokonań
w składzie z Udo Dirkschneiderem, a
wspomniany Mark pisze swoją historię
w przebojowy sposób. (5)
Adam Widełka
After Dusk - The Character of Physical
Law
2017 Self-Realesed
Pierwszy motyw jaki usłyszałem na
"The Character Of Physical Law" (będący
częścią utworu tytułowego) niezbyt
przychylnie mnie nastawił do tego
albumu. Dość siermiężne brzmienie, repetytywny,
nieciekawy aranżacyjnie
moim zdaniem motyw. Potem wszedł
wokal. Narzekałeś na wokale Ron'a Rinehart'a
na albumie "Time Does Not
Heal"? No to tu też będziesz miał okazję
do narzekań. Ja osobiście nie narzekałem,
ale i tak do końca mi nie podeszły.
Co do samego albumu, to jest miks
heavy, doom i thrash metalu wraz z organami
Hammonda, The Animals i
swinga w średnich - średnio-szybkich
tempach. No trochę sobie jaja robię z
tym ostatnim, ale tak, coś w tym musi
być jak dla mnie. Trochę motywy są repetytywne,
być może wokalizy są nazbyt
jedno-ekspresywne, jednak klimat i
brzmienie pozwalają odróżnić muzykę
After Dusk od podobnych sobie zespołów.
O czym ta kapela śpiewa? Chyba o
jakichś Świata Mistrzach, Uśmiechniętym
Umarlaku, O wzięciu goryczy od
siebie czy o jakiś Duchowych objawieniach.
Bardzo katolicki zespół, to może
wyjaśnia nadmiar nagrań wrzuconych
do albumu od miejscowego organisty.
Zresztą nawet w logu zespołu macie
gwiazdę betlejemską. Nie wierzycie? To
trudno, też bym nie uwierzył widząc
grafikę albumu, która przedstawia rudowłosą
kobietę pijącą z czaro-czaszki (?).
Myślę, że okładka przykuwa oko, oczywiście
nie ze względu na samą jej treść,
a na dość dobrze dobrany zakres kolorów
obejmujące niebieskości i czerwienie
- czuć, że grafika została stworzona
przez profesjonalistę, przy czym też można
spokojnie ją powiązać z zawartością.
O której muszę powiedzieć, że jednak
pomimo pewnych niedoróbek i
monotonności wokalnych (chociażby na
"A Corpse with a Smile") to jest to
album, który jest wyrazisty. Może on
swoją manierą odrzucić, jak i nią
przykuć uwagę na dłużej. Jednak nie
jest to ten sam poziom wyrazistości, jaki
prezentował Vio-Lence z Sean'em
Killan'em. Album jest dostępny w
całości na kanale zespołu na Youtube,
więc polecam przesłuchać samemu,
szczególnie jeśli jest się fanem bardziej
nowoczesnego podejścia do metalu. Ode
mnie (4,1). Najbardziej wyraziste (i wyróżniające
się) kawałki? "Take The Bitterness
Away" oraz "Masters of Earth".
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Air Raid - Across The Line
2017 High Roller
Wystarczy rzut oka na okładkę najnowszej
płyty Szwedów, żeby odetchnąć
z ulgą, że żadnych rewolucji nie
będzie. Białe adidasy, skóry i liczne tatuaże
zwiastują klasyczne granie głęboko
zakorzenione w latach 80. Kurczę,
jednak wehikuł czasu istnieje! Szczerze
to zetknąłem się z tą kapelą kilkanaście
dni temu. Od razu się polubiliśmy, bo ja
lubię takie szybkie tematy. Najnowszy
album "Across The Line" ma coś około
38 minut, co daje idealny wynik. Człowiek
wszystko pamięta, a i karku nie
nadwyrężymy, a jest do czego machać
głową. Każdy kolejny kawałek to szybkostrzelne
riffy, bardzo chwytliwe wokale
i pracująca jak mała lokomotywa
sekcja rytmiczna. Ach no i te solówki,
przywołujące na myśl pojedynki KK
Downinga i Glenna Tiptona ze złotych
lat Judas Priest. Można wiele razy
uśmiechnąć się pod nosem, złapać za
głowę, że "gdzieś już to słyszeliśmy" ale
słucha się w całości najnowszego materiału
Air Raid bardzo przyjemnie. Widać,
że kultywowanie heavy metalu
sprawia im wielką frajdę. Przepraszam,
że ta recenzja jest taka szybka, krótka i
zwarta ale chciałem oddać klimat płyty.
"Across The Line" to naprawdę energetyczne
granie dla wszystkich maniaków
klasycznej odsłony metalu, a myślę,
że szkoda czasu na czytanie, tylko
czym prędzej warto kupić zimne piwo i
wybrać się na swoistą wycieczkę w przeszłość.
Aha - nie wstydzić się przy tym
grać na "powietrznej" gitarze, a jeśli ktoś
pewny jest wytrzymałości wersalki,
śmiało wskoczyć. (6)
Alice Cooper - Paranormal
2017 earMusic
Adam Widełka
Alice Cooper - im starszy tym lepszy.
Mimo pięćdziesięciu lat na scenie nie
zwalnia, regularnie nagrywając płyty
średnio co trzy - cztery lata. 28 lipca,
tym razem po sześciu latach ukazał się
już dwudziesty siódmy (a dwudziesty w
ramach solowej działalności) album tego
artysty, pt. "Paranormal", który jest
tematem tej recenzji. Sam w wywiadach
zapowiadał, że "to nie jest płyta koncepcyjna,
tylko taka, gdzie masz 12 różnych
historii, 12 bardzo dobrych piosenek,
które chcieliśmy nagrać". I tak faktycznie
jest, to utwory o różnych obliczach,
które łączy jedynie zespół Alice'a
z nim samym na czele. Na samym początku
jednak dostajemy typowy cooperowski
numer, który jest przy okazji tytułowym.
Wszystko jest na miejscu... no
prawie. Pomimo świetnych partii instrumentalnych,
zmian tempa przechodzących
z rocka do funku i klimatycznej
opowieści ten otwieracz ma jedną rysę -
refren. Nie dość, że jest strasznie chaotyczny
i sprawia wrażenie doklejonego
w post-produkcji to jeszcze nagrano go
tak, że bez wpatrzenia w książeczkę nie
zrozumiemy tekstu. Instrumenty zagubiły
się gdzieś w eterze, zwłaszcza perkusja
i to też dlatego całość wydaje się
być rozjechana i rozmemłana, bo brakuje
rytmu. Jednak jak już wspominałem
gra muzyków ratuje ten numer oraz
obecność Larry'ego Mullena z U2 (który
zagrał na całym nowym albumie) i
Rogera Glovera z Deep Purple (jest
współautorem tej kompozycji). Wpasowali
się oni idealnie w cooperowską
atmosferę i brzmią jak pełnoprawni
członkowie zespołu. Znajomy styl zaoferują
nam również "Paranoiac Personality"
oraz "Sound of A". Pierwszy to
potencjalny przebój i jeden z najsilniejszych
fragmentów tego wydawnictwa.
Początkowa solówka na basie wprowadza
nas w trans i lekki niepokój, który
jest wzmacniany przez odgłosy wiertarki.
Następnie wchodzi prosty, hardrockowy
riff, który potem przechodzi w grę
akordową stanowiącą tło dla nośnego
refrenu. Drugi z wymienionych to ballada.
W końcu czym byłby album Alice'a
Cooper'a bez nuty romantyczności? Co
ciekawe powstała ona dawno temu, bo
w 1967r. I to wyraźnie słychać, choć ja
osobiście bym powiedział, że korzenie
sięgają roku 74 lub 75, bo "Sound of A"
brzmi jakby było wyrwane wprost z kultowego
"Welcome To My Nightmare".
Znajome patenty słychać od pierwszej
sekundy. Trzeba przyznać, że Alice
znalazł niezłą receptę na tworzenie dobrych
numerów - wystarczy, że sięgnie
do swojego archiwum po niewykorzystane
materiały, lekko je odświeży, dogra
wokal i voila. Tak samo było przecież
z "A Something to Remember Me
By" z 2011 roku. Dalej mamy różne odmiany
rocka. Są zarówno hendriksowskie
"Dead Flies" (będące kontynuacją
historii "Generation Landslide" z
1973r.), southernowe "Fallen in Love"
(w którym gościnnie zagrał Billy Gibbons
z ZZ Top) jak i typowy rock'n roll
w postaci "Rats". Oczywiście Vincent
Furnier nie byłby sobą, gdyby nie popełnił
muzycznego żartu czy też nie popłynął
w odległe rejony i tak oto dostajemy
swingowe "Holy Water" czy "Dynamic
Road". Największym rarytasem są
jednak dwa utwory stworzone w całości
przez oryginalny skład Alice Cooper
Band, który formalnie nie istnieje od
1975. Proces zjednoczenia zaczął się już
przy okazji "Welcome 2 My Nightmare",
jednak wtedy dawni koledzy asystowali
i jedynie dołożyli kilka swoich
dźwięków, a tu mamy dwa utwory stworzone
całkowicie od podstaw - "Genuine
American Girl" oraz "You and All of
Your Friends". Pierwszy z nich kojarzy
mi się z "Wish I Were Born In Beverly
Hills" z solowego "From The Inside".
Natomiast "You and All of Your Friends"
pasowałby do "Killera" z 1971r. Z jednej
strony jest to dość pogodny numer,
ale z drugiej ma w sobie pazura i melodię
przypominającą "You Drive Me Nervous".
Ponadto starsi panowie dołożyli
swoje "trzy grosze" w utworze "Fireball".
Jest to całkiem solidny twór, który można
odpalić sobie jadąc autostradą. Niestety
ma jedną wadę. Mianowicie nie rozumiem
i nie przepadam za utworami,
w których Alice kryje się za różnego
rodzaju efektami cofając swój głos w tło.
Ognista kula niestety jest taka, że od
strony instrumentalnej jest jak najbardziej
w porządku, ale wokal został nie-
166
RECENZJE
potrzebnie zamaskowany i ciężko zrozumieć
wyśpiewywane słowa. "Paranormal"
mógłby się również obyć bez "Private
Public Breakdown". Tu co prawda
wszystko wyraźnie słychać, ale za to całość
jest nijaka i mdła, przez co po chwili
zapominamy o istnieniu tej propozycji.
Prawdopodobnie zamysł był taki,
aby stworzyć lekką nutkę, która nada
się zarówno do radia jak i na stadionowe
koncerty (dlatego też w połowie utworu
mamy zaśpiew typowy dla komercyjnych
produktów). Niestety piosenka jak
szybko wpada, tak jeszcze szybciej wypada
nam z ucha, no ale taki urok sezonowców.
Mimo, że nie jest to zła rzecz
to na tle całości wypada blado. Na deser
otrzymujemy kilka szlagierów takich jak
"School's Out" czy "Billion Dollar Babies"
w wersji live z koncertu w Columbus,
który się odbył w zeszłym roku.
Według mnie lepszym wyborem byłoby
umieszczenie nagrań z koncertów, podczas
których w kilku numerach zebrał
się cały klasyczny skład Alice'a Coopera,
który de facto miał wkład w jego
najnowszy album. Największym problemem
całości jest natomiast brak
spójności. Owszem, otrzymaliśmy 12
dobrych i bardzo dobrych kompozycji,
lecz ich ułożenie mogłoby być nieco inne,
aby np. klimaty stricte cooperowskie
były zaraz po sobie, następnie te nawiązujące
do rock and rolla, a potem te
hardrockowe etc. Niestety tracklista jest
jaka jest, przez co ciężko albumu słucha
się od początku do końca, gdy tak co
chwila zespół rzuca w nas różnymi stylistykami
i nasze ucho przysłowiowo
"skacze z kwiatka na kwiatek". Lepiej
słuchać "Paranormal" pojedynczo, wybiórczo
lub tworząc własny układ utworów.
Niemniej to chyba najbardziej rockowy
i żywiołowy album tego wykonawcy
od czasów "Hey Stoopid". (4 )
Grzegorz Cyga
Alltheniko - Italian History VI
2017 Pure Steel
Strasznie kiczowata okładka skrywa
trochę mniej kiczowatą muzykę ze słonecznej
Italii. Alltheniko to trio grające
power/speed metal i w sumie nic więcej
mądrego nie mogę napisać bez chwili
dłuższego zastanowienia. No dobrze -
dając szansę ostatniej płycie Włochów
nazwanej "Italian History VI" można
znaleźć na niej jakieś fragmenty mogące
uratować jej obraz w naszych oczach.
Słychać, że panowie o dźwięcznych danych
personalnych jak Dave Nightfight,
Luke The Idol i Joe Boneshaker
uwijają się w pocie czoła młócąc ostro
na prawo i lewo. Świdrująca solówka raz
po raz wleci lewym uchem i wyleci prawym,
a kanonady perkusyjne wyrwą ze
snu nawet umarłego. Czasem nawet słuchając
tej istnej nawały dźwięków
uśmiechałem się pod nosem i tupałem
nogą do rytmu, jednak gdyby płyta była
dłuższa ziewałbym z nudów. Żeby było
jasne - lubię dobry power/speed metal,
ale momentami Alltheniko proponuje
istny obłęd dla słuchacza, bo nie dość,
że jest to dość wtórna muzyka to jeszcze
podana w bardzo krzykliwy sposób. Jedynie
w ostatnim utworze pojawia się
fajne, muzyczne urozmaicenie. Jako całość
"Italian History VI" w ogóle mnie
nie przekonało, by zostać fanem tej włoskiej
formacji. Na pewno są gdzieś ludzie,
którzy mogą się w tym zasłuchiwać,
więc pewnie oni popukają się w
czoło, czytając te słowa. Wszystkich innych
być może po przesłuchaniu ocena
nie zdziwi. (3,5)
Alpha Tiger - Alpha Tiger
2017 Steamhammer/SPV
Adam Widełka
Alpha Tiger kojarzy mi się z samcem
alfa. Nie wiem czemu, ale od razu na
myśl przyszło mi skojarzenie z zwierzęciem
dominującym. Niestety najnowsza
płyta tej niemieckiej kapeli nie spowodowała,
że podkuliłem ogon i zszedłem
jej z drogi. Mimo wszystko z ciekawością
przesłuchałem ten materiał. Mam
zawsze kłopot z takim graniem. Czuć
niby, że chłopaki czerpią garściami z
starych dokonań chociażby Helloween,
ale jakoś moje ucho czuje tutaj pierwiastek
nowoczesności, który zaczyna dominować.
Nie jest jednak to płyta pozbawiona
charakteru - uważam, że stać
Alpha Tiger na ciekawe pomysły, jak
chociażby trochę brzmiące po hiszpańsku
wstawki instrumentalne w niektórych
kawałkach i ciekawe aranże. Zwrócić
uwagę mogą mądrze dodane klawisze,
jakby na mój gust imitujące organy,
więc da się zauważyć, że nie interesuje
chłopaków tylko i wyłącznie "prucie" do
przodu. Do wszystkiego jeszcze można
wychwycić fajne linie melodyczne wokali.
Do dziś Alpha Tiger była kapelą w
ogóle nie znaną, bez której znajomości
też pewnie żył bym długo i szczęśliwie.
Poznanie ich najnowszej płyty "Alpha
Tiger" nie spowoduje, że zacznę nałogowo
jej słuchać, ale te paręnaście razy potrzebne
do tego, by rzetelnie napisać te
parę słów będę wspominać bardzo miło.
(4,5)
Adam Widełka
Amken - Theater Of The Absurd
2017 No Remorse
Ostatnimi laty Grekom żyje się niezbyt
wesoło, bo znacznie biedniej i trudniej
niż wcześniej przywykli. Nic więc dziwnego,
że młode zespoły buntują się
przeciwko takiemu stanowi rzeczy, a jedną
z thrashowych ekip piętnujących
greckie anomalie jest ateński kwartet
Amken. Chłopaki łoją konkretnie - nic
dziwnego, że wydania ich debiutu podjęła
się No Remorse Records, bo to
kawał solidnej, a momentami porywającej
wręcz muzyki. To thrash taki bardziej
amerykański, dość zaawansowany
technicznie, ale i niepozbawiony solidnego
wygaru, do którego przyzwyczaili
nas przez lata choćby Exodus, Dark
Angel czy Vio-lence. Nie ma tu jeszcze
rzecz jasna mowy o najwyższym poziomie
prezentowanym przez w/w zespoły
na swych najlepszych płytach, ale słychać,
że chłopaki z Amken mają tzw.
papiery na granie, na próbach rzeczywiście
ćwiczą, a i komponować też już
potrafią, vide najciekawsze na tym krążku
"Shattered Sanity", "Obedient Dogs"
czy najbardziej szaleńczy z tych ośmiu
utworów "Addicted To Green". Już jest
więc całkiem nieźle, a z czasem może i
powinno być jeszcze lepiej. (4)
Wojciech Chamryk
Ancient Dome - The Void Unending
2017 Punishment 18
"The Void Unending" jest czwartym
pełnowymiarowym albumem, włoskiego
zespołu, określanego terminem cosmic
thrash metal. I rzeczywiście, w muzyce
Ancient Dome, jest jakiś kosmicznofuturystyczny
klimat. Już sam obrazek z
okładki może kojarzyć się z jakąś grą,
lub filmem o określonej tematyce. Mnie
osobiście, dobra okładka zachęca do poznania
zawartości muzycznej. I tak jest
tutaj. Jeśli jeszcze ilustracja współgra z
dźwiękami, to staje się integralną częścią
płyty. Kurcze, ile dobrych płyt pominąłem
przy pierwszym kontakcie, właśnie
ze względu na słabe grafiki... Ale
przejdźmy do rzeczy. Rozpoczynamy
kosmiczną podróż. "Target Unknown",
ciekawe instrumentalne wprowadzenie
spokojną gitarą, trochę podwójnej stopy.
Przejście na bębnach przeprowadza
nas do "Black Passage". Łamańce, zmiany
tempa... i wejście wokalu. Niestety...
ma dość irytującą barwę, kiedy próbuje
głośniej się wydrzeć. Momentami brzmi
to, jakby go ktoś podduszał. Szkoda. Bo
kiedy nie uprawia ekwilibrystyki, brzmi
całkiem dobrze. Instrumentalnie jest
kozacko, szalone gonitwy przeplatane
zmianami rytmu i tempa. Konkretne,
ciężkie riffy. A przy tym jest bardzo melodyjnie.
Brzmienie klarowne, w miarę
głębokie bębny, selektywne gitary i basy.
Z każdym kolejnym utworem, jest
sympatyczniej, chociaż dla mnie prawdziwa
radocha, zaczyna się w drugiej
części płyty. "Rules of Hate", mój pierwszy
faworyt. Szybki, tnący numer, w
którym wokal brzmi chyba najlepiej z
całej płyty. Solidny thrashowy kopniak
w twarz, kaskada solówek. Piękne zwolnienie,
riff i powrót do biegu. Headbanging
w chacie. Kolejny to instrumentalny
"Fift Dimension", zaczynający się
jakby z wyciszenia. Szybko, potem
uspokajający się, by wejść w perkusyjno
basowe łamańce, a'la Mekong Delta.
Dużo się dzieje, ładne solo. Kończy się
również wyciszeniem. Następnie mamy
"D.I.E. (Droids In Exile)", intrygujący
tytuł. Zabawy rytmem i zmianami tempa
ciąg dalszy. Wokalista śpiewa głębiej...
Kurcze, mam wrażenie, że w jednym
utworze skompresowanych jest pomysłów
na co najmniej pięć kompozycji.
To nie zarzut. Utwory są wielowątkowe,
co zapobiega monotonii i nudzie.
Co kilka nut, jakieś przyjemne
zaskoczenie. "Chain Reaction", ostatni
na płycie. Wolny początek, szybko się
rozkręca. Dużo bębnów, przejścia,
akcenty, by niespodziewanie zwolnić i
zakończyć przy wtórze chórku. Dobre.
Fajna, kosmiczna płyta, dla fanów Sacred
Reich, Mekong Delta, oraz gier
fantastycznych. (4)
Antichrist - Sinful Birth
2017 I Hate
Jakub Czarnecki
"Sinful Birth", to drugi album szwedzkiego
Antichrist. Przyznam, że to
mój pierwszy kontakt z tym zespołem.
W czasach, powszechnej digitalizacji i
sterylności brzmienia... wychodzi płyta
o wspaniałym, naturalnym lekko zbrudzonym
soundzie. Już za to ją lubię. W
notce od wydawnictwa wspomniano, że
moglibyśmy sobie wyobrazić tajemne
spotkanie na jakiejś wyspie członków
kilku extremalnych kapel gdzieś ok. roku
1986... którzy zafascynowani szybkością
i bluźnierstwem, stworzyli tego
oto potworka. Trudno się nie zgodzić. Z
tym, że gdyby ten album ukazał się w
roku 1986, miałby dziś status kultowego.
Już sama okładka zachęca do zapoznania
się zawartością muzyczną.
Wyrazisty obrazek w klasycznym klimacie.
Wnętrze jakiejś kaplicy, z witrażami
w oknach i kłębowisko węży na
ołtarzu (krypcie?). I dobre, czytelne,
krwistoczerwone logo. Tu wszystko się
zgadza. Płytę rozpoczyna ciekawe intro,
po czym kanonada bębnów i jazda!
Pierwsze skojarzenie ...thrash, black'n'
roll, czyli bez zahamowań i zbędnej wirtuozerii.
Ale z utworu na utwór robi się
coraz ciekawiej. "Sinful Birth" wciąga
niczym bagno. W tej pozornej prostocie
jest zabójcza energia. Do oldskulowego
łomotu wkraczają świetne melodyjne
solówki i ciekawe riffy. Wokalista wywrzaskujący
niczym świr kolejne wersy,
momentami kojarzyć się może z Tomkiem
Arayą, ale to tylko jeden ślad i nie
do końca. Mógłbym chwalić całą tracklistę...
tylko po co?. Moim numerem
jeden został o dziwo,10 minutowy
utwór instrumentalny. "Chernobyl
1986"... To już jest prawie klasyk!
Zaczynający się tremolem na werblu,
przechodzi w niepokojący riff, w tle
komunikat po rosyjsku o awarii elektrowni.
Zmiany tempa, zwolnienia, znowu
tremolo... Ja mam ciary, bo doskonale
pamiętam w podstawówce picie odtrutki
(tzw. płynu Lugola), kiedy radioaktywna
chmura dotarła nad Europę.
Piekielnie złowieszczy numer... wyobraźnia
przywołuje dziesiątki filmów i
obrazów na temat Czernobyla. Tylko do
cholery dlaczego wszystkie ponuro czarnobiałe?
I to wrażenie martwej pustki...
W tle znowu rosyjskie komunikaty i
brzęczące liczniki Geigera, przy wielokrotnie
przekroczonych normach skażenia.
Końcówka płyty, to pożegnalny kopniak
w twarz, czyli galopada i riffowanie.
Nie wiem, jak Wy, ja jeszcze nie raz
wrócę do tego krążka, a zespół chciałbym
zobaczyć na żywca. (5)
Appice - Sinister
2017 SPV
Jakub Czarnecki
Panowie Carmine i Vinny Appice to
niewątpliwie ikony ciężkiego rockowego
grania. Współpracowali m.in. z Black
Sabbath, Dio, Heaven And Hell (to
Vinny), Vanilla Fudge, Cactus, Ozzy
Osbourne (to z kolei Carmine). Tym
razem postanowili połączyć swoje siły i
RECENZJE 167
powołali projekt Appice. Podeszli do
niego w typowy sposób dla tego środowiska,
a hard rock jest pełen takich pomysłów,
niestety oprócz tego, że naszpikowane
są całym mnóstwem znakomitych
muzyków, to pod względem muzycznym
niczym szczególnym nie wyróżniają
się. Pełno w takich sesjach muzycznych
kalek, klisz i schematów. W zasadzie
dlatego większość z nich nie
przebiła się przez chwilowe zainteresowanie.
Niczego innego nie wróżę płycie
"Sinister". Trzynaście utworów jest pełne
zapożyczeń, co najbardziej słyszymy
w "Monsters and Heroes", który nie tylko
cytuje muzyczne ale także liryczne fragmenty
z dokonań Dio. Dodatkowo
"Riot" to cover Blue Murder, a "Sabbath
Mash" jest medley'em kilku utworów
Black Sabbath. Muzycznie całość
rozbita jest między Whitesnake a Dio,
z pewnymi naleciałościami Def Leppard,
itp. W tym wszystkim najlepiej
słucha mi się "In The Night", reszta niestety
przelatuje beznamiętnie przez
uszy. Pewną ciekawostką są momenty,
gdy obaj bracia grają jednocześnie na
swoich instrumentach, a także to, że
współautorem oraz uczestnikiem jednego
z nagrań był Igor Gwadera ("Brothers
In Drums"). Brzmienia, produkcja,
odegrane partie instrumentów czy też
wokalne, bez większych zarzutów. Jednak
co z tego, jak muzycznie "Sinister"
nie wciąga słuchacza. Owszem
przesłucha płytę ze dwa - trzy razy ale
później o niej zapomni. Dla mnie to zupełnie
przeciętny krążek, szkoda, że Panom
Appice taki stan rzeczy w zupełności
odpowiada. (3)
Arch Enemy - Will To Power
2017 Century Media
\m/\m/
Już trzy lata upłynęły od wydania pierwszej
płyty Arch Enemy z nową wokalistką
znaną z występów w The Agonist
- Alissą White-Gluz. Mimo pewnych
rys "War Eternal" zyskał uznanie
wśród krytyków i fanów. Świadczy o
tym pokaźna liczba reprezentantów na
koncertach po dziś dzień. Po dwóch latach
solidnego promowania materiału
(zwieńczonymi koncertówką "As The
Stages Burn" wydaną pół roku temu)
przyszedł czas na coś nowego. W wywiadach
Michael Amott mówi o tym,
że tworząc nowe utwory chciał iść w
wyznaczonym przez poprzednika kierunku
i mimo przyjścia Jeffa Loomisa z
Nevermore, praktycznie wszystkie
kompozycje są autorstwa jego oraz perkusisty
zespołu. "War Eternal" można
było zarzucić zbyt dużą melodyjność
zbliżającą Arch Enemy niebezpiecznie
w stronę komercji. Przez to następujące
po sobie kawałki brzmiały bardzo podobnie.
Na szczęście nowy krążek, choć
wciąż dysponuje chwytliwymi melodiami
taki nie jest. Już nawet początkowa
miniatura jest od pierwszych chwil dużo
agresywniejsza od "Tempore Nihil Sanat
(Prelude in F Minor)", gdzie chóry
zostały zastąpione dynamicznym legato
w maidenowskim stylu, by w połowie
przejść w dostojny motyw. Następny,
pierwszy pełnowymiarowy, "The Race"
uderza w nas wściekłym growlem Alissy,
choć nie można tutaj odmówić solidnych
riffów i solówek, które prawdopodobnie
sprawdzą się na koncertach. Jednak
w rzeczywistości dzieje się tam
niewiele. Ściana dźwięku przysłania zarówno
wokalistkę jak i przejrzystość gitar.
W efekcie po kilku minutach całkowicie
wylatuje nam z głowy. Wrażenia,
że został on napisany i zarejestrowany
na kolanie nie pozbawia nas sam Michael,
który zdradza, że drugi na liście
numer był jednym z ostatnich jakie
stworzył. Na szczęście w trzecim jest już
zdecydowanie lepiej. Choć moje ucho
wyłapało riff podobny do "Benzin" od
niemieckiego Rammsteina to zasługuje
na słowa uznania. Jest budowa nastroju,
a zarazem ciężar i dynamika. Podobne
zdanie mam o "First Day in Hell", który
oparty jest na skali frygijskiej, co oczywiście
dodaje kolorytu. W parze z mocnym
tekstem, bazującym na drugowojennych
przeżyciach krewnych wokalistki
(którzy są polskiego pochodzenia)
otrzymujemy jeden z wyrazistszych numerów.
Jeśli chodzi o singlowe "The
World is Yours" i "The Eagle Flies Alone"
to nie pasują one zbytnio do całości.
Pierwszy z nich powinien znaleźć się na
poprzednim krążku. Ba, brzmi jak zmodyfikowany
tytułowy hit z dziewiątego
albumu. Niemniej jednak są to wciąż
dobre piosenki, ale w ogólnym rozrachunku
są one zbyt delikatne, podczas
gdy pozostałe to dość mocne granie.
Zwłaszcza odczuwalne jest to w "The
Eagle Flies Alone", ponieważ w wersji
płytowej ten singiel został rozbudowany
o klawisze, które moim zdaniem są nużące
i psują klimat. Jak dla mnie przejście
do następnej kompozycji powinno
nastąpić po ostatnim refrenie. A mowa
tu o "Reason to Believe", która jest powerballadą.
Jest to zarówno pierwsza
tego typu piosenka w dorobku Arch
Enemy jak i pierwsza, w której Alissa
pod banderą tej kapeli śpiewa w pełni
czystym głosem. Dla tych, co nie znali
dogłębnie twórczości The Agonist
może to być porządne zdziwienie. Trzeba
przyznać, że to dość odważny eksperyment
ze strony Michaela Amotta i
jego brata, Christophera. Dokładnie
tak, ten utwór powstał jakiś czas temu,
gdy bracia, którzy założyli ten zespół
spotkali się ponownie w Szwecji i podczas
wspólnego grania wyszła im właśnie
ta ballada, którą zdecydowano się
umieścić w repertuarze Arch Enemy. W
moim odczuciu efekt finalny jest niesamowity.
Nie dość, że Alissa zaprezentowała
tutaj spory wachlarz swoich możliwości,
co swe zwieńczenie znajduje
na końcu, gdzie słyszymy połączenie
czystego wokalu z majestatycznym growlem,
to jeszcze partie gitarowe idą podobnym
tokiem myślenia. Gdy Alissa
śpiewa czysto słyszymy grę na cleanie.
Jak tylko rozpoczyna wydobywać ze
swego gardła diabelskie dźwięki, gitara
jej agresywnie wtóruje. Jedynym słabszym
elementem tej kompozycji są słowa.
Jeśli szukalibyście czegoś dla zdesperowanych
nastolatków, którzy rozpoczynają
swą przygodę z cięższymi
brzmieniami to wystarczy, że pokażecie
im liryki tej pieśni. Pełen patosu refren
zwraca na siebie uwagę wyświechtanym
zwrotem, że wciąż mamy powód, aby w
siebie uwierzyć i walczyć o swoje marzenia.
To prawdopodobnie reakcja na
ostatnie samobójstwa Chrisa Cornella i
Chestera Bennigtona. I nie zdziwię
się, jeśli "Reason to Believe" w najbliższej
przyszłości stanie się singlem. Z jednej
strony mamy świetną grę instrumentalną,
z drugiej przekaz idealnie nadający
się do radia. Natomiast "Murder Scene"
wraca na wytyczone tory. To trzy i półminutowa
dawka ostrego grania pełna
agresywnych riffów i pokazu możliwości
technicznych gitarzystów. Do tego rolę
poety po raz kolejny przejęła Alissa, a
ta nie stroni od bezpośredniego wyrażania
myśli. Niestety od strony muzycznej
ten kawałek stoi w rozkroku. Sama
wokalistka przyznaje, że gdy dołączyła
do muzyków, którzy pracowali
nad nim to próbowali zmieszać ze sobą
kilka różnych pomysłów i przez dłuższy
czas nie mogli zdecydować w jakim kierunku
efekt finalny powinien zmierzać.
To wszystko słychać, bo z jednej strony
mamy thrashową szybkość, a z drugiej
nagłe zwolnienia i próby zaimplementowania
melodii. Ostatnie trzy propozycje
dzieli kolejna instrumentalna miniatura
"Saturnine", która wprowadza w
nas niepokojący nastrój. Słychać chórki,
dzwony, klawisze rodem z Kinga Diamonda.
Podobny klimat mieliśmy na
początku poprzedniej płyty, natomiast
tutaj jest prawie na jej końcu. Po tej minucie
straszenia wracamy do meritum.
"Dream of retribution" i "A Fight I must
win" to najdłuższe pozycje na tym wydawnictwie.
Obie trwają ponad sześć
minut. Pierwszej z nich blisko do progresywnego
metalu. Mimo, że czas trwania
jest długi to zlatuje dość szybko. Różnorodne
riffy (z czego główny przypomina
nieco "Nemesis" lub "Ravenous"),
solówki, przejścia sprawiają, że nie
sposób się nudzić i nim się spojrzymy
jest już po wszystkim. Nawet obecność
klawiszy nie drażni tak jak w przypadku
"The Eagle Flies Alone". Ale to akurat zasługa
Jensa Johanssona, który stworzył
właśnie ten fragment(ale również maczał
palce w kilku innych numerach).
Natomiast ten, który pełni rolę kody
mimo epickiego początku jest bardziej
zwarty, prosty w swej konstrukcji. Czyni
go to jednym z najlepszych momentów
na "Will to Power". Tu Amott nie
potrzebował super szybkich riffów, aby
zakończyć album porządnym ciosem w
twarz. "A fight I must win" jest utrzymany
w średnim tempie. Potwierdza to
też inspiracje Michaela latami 80.,
który w połowie czwartej minuty wplótł
riff grający melodię refrenu, jednakże na
nieco lżejszym presecie wzmacniacza
brzmi on jak cytowanie "Rock And Roll
Ain't Noise Pollution" . Dowodzi to tylko
temu, że gdyby zmienić nieco
brzmienie gitar mielibyśmy sztandarowy
hardrockowy przebój. Przedostatni
"My Shadow and I" to metalowe "mięso"
w czystej postaci. Ciekawa jest historia
jego powstania. Najpierw stworzono tekst,
który był wyrazem frustracji Alissy.
Do niego powstały jedne z najszybszych
riffów na "Will to Power". Moim zdaniem
to właśnie on powinien wieńczyć
krążek, bo ten skondensowany walec
trwa 4 minuty bez zbędnego rozciągania.
Jeśli oczekujecie od Arch Enemy
porządnego gitarowego grania to tutaj
właśnie go otrzymacie. Była wokalistka,
Angela Gossow określiła "Will to Power"
najcięższym albumem od czasów
"Doomsday Machine" i ciężko się z nią
nie zgodzić. Po części jest to też zasługa
znanych patentów. Fani bez problemu
dopatrzą się podobnych dźwięków np.
w "First day in Hell" słychać echa "My
Apocalypse". Jednakże dlaczego Michael
Amott nie miałby korzystać ze swoich
sztandarowych patentów, jeśli wychodzą
z tego smakowite nowości? Jeśli
chodzi o teksty i ich tematykę to na tym
polu jest widoczny rozłam. Co prawda
wszystkie kręcą się wokół władzy, nietzscheanizmu
tudzież darwinizmu. Jednakże
jeśli spojrzymy na to jak zostały
one napisane to zauważalne jest, za które
odpowiada Alissa, a za które Michael.
Liryki wokalistki są mroczne, brutalne,
bezpośrednie, podczas gdy te od
Amotta są skrojone pod typowego komercyjnego
słuchacza - pełne patosu,
nadziei, pozytywnej energii. Trzeba się
pogodzić, że po tylu latach ciężko zmienić
swoje nawyki. Jednak zespół się nie
poddaje i wciąż tworzy. A to, że w nieco
odmiennym, bardziej przyswajalnym
klimacie, to poniekąd znak czasów. Muzycy
Arch Enemy wiecznie młodzi nie
będą, więc trudno oczekiwać, żeby grali
z taką agresją jak dawniej. Ale najnowszej
dziesiątej płycie w dyskografii
Szwedów znacznie bliżej do korzeni niż
poprzednikowi. Warto znaleźć te pięćdziesiąt
minut wolnego czasu na jej
przesłuchanie. (4,5)
Argus - From Fields Of Fire
2017 Cruz Del Sur Music
Grzegorz Cyga
Nazwa Argus kojarzy mi się jednoznacznie
z dwoma zespołami: polskim, znanym
z utworu "Bal masek" i amerykańskim,
firmującym w tym samym okresie
wczesnych lat 80. zaledwie jedną EP-kę.
Ten Argus jest również "made in USA",
ale powstał stosunkowo niedawno, bo w
2005 roku, a "From Fields Of Fire" jest
czwartym albumem w jego dyskografii.
Zespół tworzą doświadczeni muzycy, z
charyzmatycznym, naprawdę świetnym
wokalistą Brianem Balichem na czele,
tak więc nie ma tu mowy o żadnym niewypale,
a firma Cruz Del Sur Music
może być pewna każdego zainwestowanego
w zespół dolara. Nabywcy tej
płyty też nie powinni zgłaszać jakichkolwiek
pretensji, bowiem "From Fields
Of Fire" to kawał niezwykle udanego
metalu, zakorzenionego w US power,
NWOBHM i doom. Ten ostatni słyszalny
jest przede wszystkim w długich,
rozbudowanych i wielowątkowych kompozycjach
w rodzaju "No Right To
Grieve", panowie fajnie łączą też epicki
klimat z surowością wczesnych Iron
Maiden w 11-minutowym, jednym z
najlepszych na płycie, numerze "Infinite
Lives Infinite Doors". Szybsze, zadziorne
granie spod znaku Nowej Fali Brytyjskiego
Metalu to z kolei "You Are The
Curse", majestatyczny doom/heavy najwyższej
próby mamy w "Devils Of Your
Time" i "As A Thousand Thieves", a w
"216" zespół idzie z kolei w ślady Candlemass,
proponując mocarną kompozycję
z okazjonalnymi, ale dość intensywnymi
przyspieszeniami. (5)
Attic - Sanctimonious
2017 Van
Wojciech Chamryk
King Diamond powrócił! Co prawda
używa teraz zupełnie innego pseudonimu,
brzmiącego Meister Cagliostro,
również jego zespół zowie się jakoś inaczej,
bo żadne tam Mercyful Fate, a po
prostu Attic, ale fakt jest faktem, a tych
charakterystycznych wokali nie można
pomylić z żadnymi innymi. Naprawdę
zaś "Sanctimonious" to drugi album
168
RECENZJE
niemieckiego zespołu, grającego "toczka
w toczkę" w stylu obu zespołów słynnego
Duńczyka, a wspomniany już pan
Cagliostro perfekcyjnie naśladuje jego
popisowe falsety i inne trademarkowe
patenty. Można by więc w takiej sytuacji
nawet po pobieżnym zapoznaniu
się z tą płytą, wydać wyrok, że Attic to
pozbawieni talentu imitatorzy, jednak
cała ta sprawa ma drugie dno. Owszem,
naśladują - muzycznie bliżej im do Mercyful
Fate, tekstowo i wokalnie do solowego
Kinga Diamonda - ale mają też
pewne atuty. Czerpią bowiem nie tylko
od w/w grup, ale też od Iron Maiden z
pierwszych płyt czy innych grup
NWOBHM, charakterystyczna, mroczna
atmosfera zawdzięcza zaś wiele black
metalowi, dzięki czemu zawartość
"Sanctimonious" jest naprawdę udana i
może się podobać. Trzeba też docenić
ogrom pracy włożonej przez muzyków
w stworzenie mrocznego, wielowątkowego
konceptu, traktującego o prześladowaniach
zakonnic przez ksienię - oczywiście
tu też nie byli zbyt oryginalni z
pomysłem, ale trzeba przyznać, że Diamentowy
Król znalazł w nich wyjątkowo
pojętnych i utalentowanych uczniów.
Jeśli więc ktoś lubi jego klasyczne
płyty, bez większego ryzyka może sprawdzić
"Sanctimonious" w celu wyrobienia
sobie własnego zdania na temat tej
płyty - mało oryginalnej, ale udanej.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Azyl P. - Azyl P. i przyjaciele
2017 Polskie Radio
Po rozpadzie Azylu P. zespół pozostał
w sercach niewielu fanów, po prostu kapela
popadała w niepamięć. Od czasu
do czasu gdzieś w radio mignęła "Mała
Maggie" lub "Och Lila". To wszystko.
Dopiero gdzieś na przełomie wieków
dotarła do mnie informacja, że Andrzej
Siewierski ciągle pisze, że muzycy po
latach spotkali się, że chcą reaktywować
Azyl P. i nagrać płytę. Niestety nikt na
poważnie nie chciał zainteresować się
poczynaniami muzyków. Być może w
ten sposób straciliśmy szansę na dobre
rockowo/hard rockowe albumy. Czego
dowodem jest kawałek "Czerwone buty",
który prawdopodobnie pochodzi z okresu
reaktywacji i jest bardzo zbliżony do
tego co robił Azyl P. na albumie "Nalot".
W 2007 roku Andrzej Siewierski
wydaje własnym sumptem solowy album
"Samotny żagiel", muzyka bardziej
akustyczna, pop-rockowa lub jak
kto woli w stylu polskiego radiowego
rocka. Teksty typowo utrzymane w jego
manierze, choć gorzkie i przepełnione
smutkiem. Niewiele się pomylę, stwierdzając,
że zainteresowanie tą płytą było
znikome. Smutne... Smutniejsze, że w
tym samym roku dochodzi do tragedii,
która zabiera nam Andrzeja. Okazało
się wtedy, że jednak Andrzeja słuchało
wielu fanów. Nie poddali się także
muzycy Aylu P., Dariusz Grudzień i
Marcin Grochowalski, którzy zorganizowali
koncert "Rock na zamku" w
2015 roku w Szydłowcu, poświęcony
pamięci Andrzeja Siewierskiego. Wtedy
po raz pierwszy wystąpił Ayzl P. i
przyjaciele. Obok wymienionych muzyków
zagrali Jacek Perkowski i Marcin
Czyżewski, jako podstawowy wokalista.
Jako przyjaciele zaśpiewali wtedy
Muniek Staszczyk, Marek Piekarczyk
oraz Krzysztof "Jary" Jaryczewski. Impreza
chwyciła i była powtórzona rok
później. Natomiast w tym roku przypadło
35-lecie powstania Azylu P., więc
koncert zorganizowano w radiowej
"Trójce", a dokładnie w studiu im.
Agnieszki Osieckiej (22 czerwca). Z rejestracji
tego koncertu/programu powstała
właśnie omawiana płyta. Na niej
znalazło się piętnaście kompozycji,
które zdecydowanie były mi znane, automatycznie
przypominały się po kilku
taktach. Co dobrze o nich świadczy,
oraz o tym, że kompozycje zdecydowanie
przetrwały próbę czasu. Pewne wątpliwości
miałem tylko przy dwóch
utworach, nie rozpoznałem wspominanych
"Czerwonych butów" oraz "Co ja
wiem". Jak wokaliści w "trójkowym" koncercie
udział wzięli Marek Piekarczyk,
Krzysztof "Jary" Jaryczewski, Juan
Carlos Cano, Tomasz "Titus" Pukacki,
Anna Brachaczek oraz Maciej
Silski. Każdy w tych muzyków dał od
siebie wszystko, co miał najlepszego, ale
co tu dużo mówić, nikt z nich nie mógł
zastąpić Andrzeja Siewierskiego. Jak
dla mnie najlepiej wypadli Titus i Marek
Piekarczyk. Nie ma sensu pisać,
kto w tym wypadku był najgorszy, bo
nie o to chodzi. Tym razem Dariuszowi
Grudniowi i Marcinowi Grochowalskiemu
towarzyszyli gitarzyści Bartek
Jończyk oraz Piotr Zając. Znakomicie
dali sobie radę i zupełnie nie odczuwało
się braku "Perkoza" czy Andrzeja.
Dzięki gitarom kompozycje również
otrzymały trochę mocniejszą
oprawę niż było to w latach osiemdziesiątych
(zeszłego wieku). Nie dziwi,
więc, że nieliczna publiczność zgromadzona
w studio bawiła się znakomicie.
Nie była to przypadkowa publiczna, a
raczej ludzie, którzy znakomicie znali
dokonania Azylu P. Myślę, że zdecydowanie
większa publika równie dobrze
bawiła się przed odbiornikami, a teraz
pozostali mogą bawić się przy płycie.
Trzeba też oddać część realizatorom
"trójkowym", bowiem całość zabrzmiała
naprawdę nieźle. Jedynie co mnie trochę
irytowało, to konferansjerka Marka
Wiernika. No ale cóż, to nie był typowy
koncert rockowy, a audycja radiowa,
więc prowadzący musiał być. Mała niedogodność,
ale da sie przeżyć. Do minusów
zaliczyłbym też okładkę. Różowy
i hard rock? Chyba grafik zupełnie
nie pomyślał. Wydaje się, że panowie
Dariusz Grudzień i Marcin Grochowalski
znaleźli złoty środek na podtrzymanie
popularności Azylu P. Mnie jednak
ciekawi, czy są w stanie dobrać nowych
muzyków i nagrać z nimi nową
muzykę, która byłaby godną kontynuacji
Azylu P. z Andrzejem Siewierskim.
(-)
Battle Raider - Battle Raider
2017 Fighter
\m/\m/
US power/epic metal w meksykańskim
wydaniu - takie połączenie nie brzmi
może szczególnie zachęcająco, ale Battle
Raider dają radę. Osiem numerów,
45 minut muzyki, okładka w klimatach
fantasy, czyli reszta też się zgadza,
wszystko jest jak w latach 80. Chłopaki
wymiatają więc w tych krótszych, ostrzejszych
utworach, jak "Flying Fingers",
"Hard Flyer", "Atlanteans Of
Gold" czy "Early Fantasy", różnicując
tempa, zapewniając solidne riffy i konkretne
solówki, a Steve Scheepers potwierdza,
że nie na darmo zapożyczył
część swego pseudonimu od pewnego
wokalisty, pewnie wyciągając karkołomne
górki, niekiedy zaś wchodzą w
niższe rejestry i rejony zarezerwowane
zwykle dla Bruce'a Dickinsona. Ciekawsze
są jednak te znacznie dłuższe
utwory. "Battle Raider" i instrumental
"Tartan Piper Alpha" to surowe, pełne
rozmachu i mrocznego klimatu miarowe
numery - czasem może i nieco nieporadne,
bo zbyt dosłownie odwołujące się
do klasyków pokroju Manowar, ale czadu
i metalowej energii odmówić im w
żaden sposób nie można. Rozwalają za
to dwa ostatnie utwory: 9-minutowy
"Commander" i dwie minuty krótszy "A
Sioux Prayer". Pierwszy to epicka perełka,
łącząca metalowe uderzenie z z etnicznymi
dźwiękami, kojarzącymi mi się z
flamenco, kolejny zaś jest balladą kończącą
się solidnym przyspieszeniem, w
której też nie zabrakło odniesień do muzyki
ludowej. Fani Manowar, Cirith
Ungol, Omen czy innych amerykańskich
ekip z pierwszej połowy lat 80.
mogą więc "Battle Raider" sprawdzić
bez większego ryzyka, inni sięgając po
ten album też wiele nie stracą. (4,5)
Beast In Black - Berserker
2017 Nuclear Blast
Wojciech Chamryk
Wydawało by się, że epoka melodyjnego
power metalu dawno już minęła.
Nad Wisłą znaleźli się nawet tacy, co
tryumfalnie obwieścili upadek tego
nurtu. Nowe tytuły ciągle jednak pojawiają
się, choć nie sprawiają już takiego
wrażenia jak kiedyś. Przynajmniej na
mnie. Niemniej niedawno doznałem
szoku, bo okazało się, że ta scena prosperuje
pełnią życia. Pojawia się wręcz
niesamowita ilość nowości. Nie ma to
nic wspólnego z komercją, bo nie widzę
aby o tych zespołach mówiło czy też
pisało się, kapele nie mają wielu koncertów
tym bardziej tras koncertowych,
a o podboju list sprzedaży w ogóle nie
ma mowy, bo nawet na takowe się nie
łapią. Zdaje się, że jest to głębokie internetowe
podziemie, które ma niewielką
ale oddaną grupę fanów. Zmianę do tematu
można zauważyć także w dużych
wytwórniach, bowiem co jakiś czas pojawia
się u nich team wyłowiony z melodyjnego
power metalu. Stosunkowo
niedawno Nuclear Blast zaczęło promować
chociażby takie Battle Beast i
Twilight Force. Nie są to zespoły, które
znalazły u mnie jakieś szczególne
uznanie. Prawdopodobnie to samo będzie
tyczyło się Beast In Black. Sama
podstawa ich muzyki nie jest zła, jej inspiracje
można odnaleźć gdzieś w mocniejszych
dokonaniach Powerwolf i
Sonata Arctica. Finowie opierają się
głównie na łatwo wpadających w ucho
melodiach, a także mocy melodyjnego
power metalu. Niestety momentów
gdzie szala przechyla się w stronę mocy
jest zdecydowanie mniej. Na pewno takim
jest kawałek "Zodd The Imortal",
który w porywach zahacza o Grave
Digger. Częściej jednak napotkamy fragmenty
zdecydowanie bardziej melodyjne,
są nawet takie, które można przyrównać
do dokonań Epica czy też
Within Temptation ("Blind And Frozen",
"Ghost In The Rain"). Nie jest to
jednak najgorsze w muzycznej wizji
Beast In Black. Prawdopodobnie pod
wpływem Battle Beast muzycy tego
zespołu również chętnie sięgają po elementy
wykorzystywane w muzyce disco.
Przejawia się to głównie w antraktach
klawiszowych, które chętnie stylizowane
są na syth-popowe ornamenty.
Jest to jeszcze do przeżycia. Jednak bywa,
że zespół idzie zdecydowanie dalej i
w takim "Eternal Fire" rytm bardziej
kojarzy się z dyskoteką, a takiego "Crazy,
Mad, Insane" nie powstydziliby się
artyści synth-popu a nawet space-synth
(jeżeli coś wam to mówi). To zaś jest
trudne do przełknięcia. Od czasu do
czasu słucham "Berserker", chyba dlatego,
że nie do końca dowierzam, iż z inspiracjami
można zajść aż tak daleko.
Mam nadzieję, że muzycy w porę się
opamiętają i wrócą do korzeni, a taki
"Zodd The Imortal" wytoczy im odpowiedni
kierunek kariery. Co do reszty
trudno się doczepić. Brzmienia, aranżacje,
odegranie partii muzycznych są na
bardzo dobrym poziomie, ale czego innego
spodziewać sie po Finach? Niemniej
na wyróżnienię zasługuje głos
Yannis'a Papadopoulos'a, którego znamy
już z płyt Wardum czy Crosswind.
Na tę chwilę Beast In Black dołącza do
zespołów ze stajni Nuclear Blast, czyli
Battle Beast i Twilight Force. Wiem,
że istnieją, działają, ale ich dokonania
mało mnie interesują.
Beasto Blanco - Beasto Blanco
2017 El Puerto
\m/\m/
"Beasto Blanco is a Rock Band! Featuring
Chuck Garric from Alice Cooper"
czytamy na oficjalnym profilu grupy, ale
słowa to jedno, fakty drugie. Pamiętam,
że zachęcony okładką, na której lider
naśladował pozę Teda Nugenta z LP
"Free For All", sprawdziłem debiut Beasto
Blanco "Live Fast Die Loud", ale
zniechęcony "szlagierami" w stylu
"Breakdown" szybko dałem sobie z nią
spokój. Kolejny w dyskografii grupy
"Beasto Blanco" jest jeszcze słabszy,
powielając najgorsze schematy współczesnego,
bazującego na elektronice i
plastikowym brzmieniu, grania. Nie
wiem do kogo Chuck Garric i Tiffany
Lowe adresują swoją muzykę - raczej
jednak do fanów tych wszystkich koszmarków
z wierzchołków list przebojów,
niż zwolenników konkretnego rocka, bo
RECENZJE 169
ani z nim, ani tym bardziej z metalem,
nie ma to nic wspólnego. Zamordowali
nawet tak znany numer jak "Feed My
Frankenstein" szalonej Alicji, mimo
obiecującego, kojarzącego się z bluesem,
wstępu. Zapamiętam więc z tej płyty
tylko świetne, gitarowe solówki, szczególnie
tę z mrocznego, kojarzącego się z
Pink Floyd, utworu "Dark Matter" i
odegrany z ogniem cover "Born To Raise
Hell", Motörhead, ale jako całość drugi
długograj Beasto Blanco to lipa do
kwadratu. (1)
Bell - Tidecaller
2017 High Roller
Wojciech Chamryk
Są młodzi, zdolni i z ogromnym zapamiętaniem
eksplorują ścieżkę archetypowego
hard & heavy i doom metalu.
Czyli albo Szwecja, albo Niemcy, ale
Bell pochodzą z Gothenburga, czyli
swoistej stolicy szwedzkiego - i w sumie
nie tylko - metalu. "Tidecaller" to ich
debiut i materiał w każdym calu przedni,
bez słabych punktów czy niepotrzebnych
dłużyzn, mimo tego, że większość
utworów przekracza tu barierę pięciu, a
niekiedy nawet siedmiu minut. Chłopaki
fajnie balansują w nich pomiędzy soczystym
hard rockiem a tradycyjnym
heavy, zbaczając niekiedy w bardziej
progresywne rejony, bazując przede
wszystkim na mocarnym, monumentalnym
doom metalu, że ręce same składają
się do oklasków, a stopa mimowolnie
zaczyna wystukiwać rytm. Akurat
mnie najbardziej spodobały się majestatyczny
"Cross In The Sky", mroczny,
surowy i dla odmiany bardzo dynamiczny
"Reach Out" i finałowy, najbardziej
progresywny "Dawn Of The Reaper", ale
"Tidecaller" jest godny najwyższej rekomendacji
jako całość. (5,5)
Wojciech Chamryk
Beyond Description - The Robotized
World
2017 Punishment 18
Najnowszy krążek Beyond Description
to kolejna porcja porządnie wykonanego
gatunku zwanego crossover. Japońscy
samurajowie tną swoimi katanami
solidnie przez dwanaście, tylko pozornie
podobnych utworów. Całość
utrzymana w zaledwie 27 minutach.
Czasem pozwalają sobie na dość widoczne
urozmaicenia. Widać, że nie interesuje
ich tylko i wyłącznie tak zwana
przez laików "młócka". Słychać ciekawe
linie melodyczne oraz znalazło się
miejsce na mini solo perkusyjne. Gdzieniegdzie
zachęcają nas do wejścia w
kompozycje poprzez natchnione, można
powiedzieć, wstępy. Szczerze to zabieg
godny pochwały - chwila oddechu
zawsze się przyda, nawet tym najbardziej
zagorzałym fanom gatunku. Album
"The Robotized World" to, trzeba
przyznać, kawał dobrego grania. To dopiero
piąty długograj od roku 2002, a
przecież grupa działa od początku lat
90. Doświadczenie jednak robi swoje i
słucha się tego dość, jak na taki rodzaj
muzyki, przyjemnie. To oczywiście zasługa
przemyślanych kompozycji, odpowiedniego
rozłożenia ciężaru na ucho
słuchacza. Jest naprawdę przyzwoicie.
(5)
Adam Widełka
Blackfinger - When Colors Fade
Away
2017 M-Theory
Zespoły uprawiające klasyczny doom
metal stykają się z podobnym problemem,
jak wykonawcy bluesowi: ramy
gatunku są bardzo sztywne, nie pozwalają
na eksperymenty, dlatego tym trudniej
o wypracowanie własnej muzycznej
tożsamości. Jeden fałszywy krok, a nie
grasz już klasycznego doom metalu.
Trwasz w bezruchu, a jesteś jednym z
tysięcy bezpłciowych klonów Black
Sabbath. Dlatego ukazanie się albumu,
który nie tylko jest wierny tradycji, ale
ma też swój unikalny charakter, a przy
tym wszystkim oferuje najwyższej próby
muzykę, możemy uznać za prawdziwe
święto. Taki właśnie jest "When
Colors Fade Away", pod którym podpisał
się legendarny Eric Wagner i jego
nowi towarzysze z Blackfinger. Swoją
drogą nie wiem, gdzie ich wyszukał, ale
są fenomenalni! Sekcja rytmiczna pracuje
ze swadą, a gitarzyści krzeszą znakomite
solówki jedną za drugą. Ich klasa
wychodzi zwłaszcza w licznych zwolnieniach,
przez które przebija tak kojarzony
z Wagnerem duch Beatlesów.
Ewidentne jest, że pisał te kompozycje
na akustyku. Mimo doom metalowej
otoczki, mają w sobie dużo przestrzeni i
swoistego ciepła. Poza tym miłośnicy
doom metalu w wersji czystej znajdą na
"When Colors Fade Away" wszystko,
czego szukają: mocarne riffy, betonowe
brzmienie, niepodrabialny głos Wagnera
(w jego stosownej do wieku wersji,
rzecz jasna), a także dużo, bardzo dużo
emocji. Bo jest to niesłychanie osobista
płyta, autorstwa człowieka, który u progu
swoich sześćdziesiątych urodzin
zmaga się z własnym przemijaniem. Została
wspaniale napisana i z sercem wyśpiewana.
Momenty, w których Wagnerowi
łamie się głos, czynią ją tym
bardziej… ludzką. Obcowanie z nią
przypomina rozmowę z udręczonym
przyjacielem, który postanowił zwierzyć
się ze swoich egzystencjalnych udręk.
Słuchając go dreszcz przebiega po plecach,
bo wiesz, że kroczycie tą samą
drogą i nawet jeśli nie dziś, to za kilka
lat będziesz dokładnie na jego miejscu.
Jesień to znakomity moment na takie
refleksje. Nawet, jeżeli nie odkryliście
jeszcze na głowie pierwszego siwego
włosa. Ale wierzę, że nie tylko miłośnicy
ponurych dźwięków odkryją niesłychany
urok "When Colors Fade
Away". To przepiękna płyta. Na każdą
porę roku. (6)
Adam Nowakowski
Blazing Rust - Armed To Exist
2017 Pure Steel
Jeśli ktoś pamięta takie zespoły jak
Aria, Awgust czy Master, to wie doskonale,
że Rosjanie mają smykałkę nie
tylko do baletu czy muzyki klasycznej.
Blazing Rust jest jednak reprezentantem
najmłodszego pokolenia metalowej
sceny tego kraju, bowiem tworzący ten
zespół z Petersburga muzycy mieli po
kilka lat, bądź nawet nie było ich jeszcze
na świecie, gdy w/w grupy wydawały
swe pierwsze albumy. Chłopaki
mają jednak zacne wzorce, czerpiąc
zarówno od klasyków europejskiego,
tradycyjnego metalu, ze szczególnym
uwzględnieniem brytyjskich kapel nurtu
NWOBHM przełomu lat 70. i 80., jak i
lżej grających grających grup, ze Scorpions
na czele. Efekt to ich debiutancka
płyta "Armed To Exist", idealny prezent
dla każdego fana surowego, archetypowego
grania na najwyższym poziomie.
Poszczególne utwory są długie, rozbudowane
i wiele się w nich dzieje.
Gitarowy duet Roman Dovzhenko/
Serg Ivanov rządzi i dzieli na wzór
swych znacznie starszych idoli z Maiden
czy Priest, czujna sekcja nie odstaje
ani na milimetr, a wokalista Igor Arbuzov
faktycznie potwierdza, że ma kawał
głosu, lokując się gdzieś pomiędzy
Dicknsonen, Alanem Marshem i
Kiske. Rozpędzony "Hellbringer" na początek,
tęgi "Shimmering Dawn" według
najlepszej szkoły Accept, dynamiczny,
wręcz pulsujący przebojowością dzięki
wejściom gitary solowej "Almighty Lord"
czy epicki, zamykający płytę "Under
The Spell" są najciekawsze, ale pozostała
piątka też zrobi dobrze fanom wczesnego
Iron Maiden, Cloven Hoof czy
Tokyo Blade. (5)
Wojciech Chamryk
Bloody Times - Destructive Singles
2016 Self-Released
Lubię sporo płyt Iced Earth, w tym
drugą w ich dyskografii "Night Of The
Stormrider" z 1991 roku, na której
śpiewał John Greely. Nie zabawił on w
zespole Jona Schaffera zbyt długo, później
zresztą też nie zrobił jakiejś oszałamiającej
kariery, ale dowiedziawszy
się o jego udziale w tym przedsięwzięciu
spojrzałem na EP-kę niemieckiego projektu
Bloody Times nieco przychylniej.
"Destructive Singles" okazało się jednak
niestety niestrawnym gniotem, istną
parodią klasycznego i epickiego
metalu. Aż boję się pomyśleć, jak te
utwory zabrzmiały w pierwotnych wersjach,
zaśpiewane przez lidera, gitarzystę
Simona Pfundsteina, skoro amerykański
zawodowiec tak się w nich męczy...
Obecna forma Johna Greely'ego
nie jest już bowiem zbyt wysoka, jego
zdarty głos nie ma mocy ani głębi, co
szczególnie doskwiera w częściowo balladowym
"Pursuit Of Destruction".
"Conflict-Introduction To War" jest niewiele
lepszy - po co, swoją drogą, zamieszczono
tu również dokładnie taką samą,
tyle, że instrumentalną, wersję tego
utworu - komuś marzyło się metalowe
karaoke z Bloody Times? Nie z tym
poziomem, panowie... Mamy też inny
bonus, wersję demo utworu "Day Of
The Collapse", gdzie perkusja brzmi
niczym biedniutki automat, mimo tego,
że zasiadł za nią prawdziwy perkusista,
mający za sobą również epizod w Iced
Earth, Raphael Saini. Podsumowując:
"Destructive Singles" to idealny prezent
dla znienawidzonego wroga lub
maniakalnego fana Iced Earth. (1)
Wojciech Chamryk
British Steel - The Rising Force Of
British Heavy Metal
2017 Dissonance
Od jakiegoś czasu na brytyjskiej scenie
dzieje się coraz więcej, co rusz pojawia
się jakiś młody zespół, które preferuje
tradycyjny heavy metal. Niektóre z nich
zaczynają przebijają się na oficjalną scenę.
Taki Dark Forest ma już cztery albumy
studyjne. Ledwo co poznany
przeze mnie Neuronspoiler wydaje
drugi krążek. A Amulet, Seven Sisters
czy Wytch Hazel są po debiutach i z
pewnością pracują nad ich następcami.
Składanka "British Steel - The Rising
Force Of British Heavy Metal" w jakimś
stopniu porządkuje i przybliża
nam to co dzieje się obecnie na tej scenie.
Odsłuchując kolejno kawałki natrafiamy
praktycznie na każdy odcień klasycznego
heavy metalu. Przedrostki traditional,
heavy, old-school, retro, epic,
speed, power a nawet thrash pojawiają
się w różnych konfiguracjach. Oprócz
wymienionych i znanych przeze mnie
kapel moją uwagę zwracają jeszcze dwa
zespoły Eliminator i Toledo Steel.
Oba są przedstawicielami tradycyjnego
heavy metalu i wydają się godne aby
zadebiutować z pełną studyjną płytą.
Niczego nie brakuje heavy/speed metalowemu
Vuil. Nieźle zaprezentowały się
też speed/thrashowe Dungeon, Insurgency
czy Aggressive Perfector. Na tą
chwilę większa część utworów, która
znalazła się na tej kompilacji, to nagrania
nowe lub jeszcze niepublikowane.
Może za jakiś czas zmieni się to, a to
dlatego, że prawdopodobnie są to zapowiedzi
nowych wydawnictw, tak jak jest
w wypadku Neuronspoiler, który właśnie
wydaje album "Second Sight". W
historii heavy metalu były już składanki,
które spełniły bardzo ważną rolę,
może "British Steel" dołączy do tego
grona. Niewykluczone, że właśnie dzięki
niej scena Brytyjska skonsoliduje się i
zapoczątkuje ruch, który za parę lat będzie
można porównać z NWOBHM.
Jak na razie na płycie znalazło się parę
zespołów, które mogą być zaczątkiem
takiego nurtu.
Broken Teeth - 4 On The Floor
2017 EMP
\m/\m/
52-letniego obecnie Jasona McMastera
usłyszałem po raz pierwszy z debiutan-
170
RECENZJE
ckiego albumu Dangerous Toys. Później
przyszły kolejne, a ten znakomity
wokalista udzielał się też w wielu innych
zespołach, jak chociażby Watchtower
czy Ignitor. Od lat ma też z
kumplami własny Broken Teeth, w
którym grają archetypowego hard rocka,
bluesa i southern rocka. "4 On The
Floor" jest już siódmą płytą w ich dorobku
i te 31 minut muzyki mogę bez
wahania polecić każdemu fanowi
AC/DC, Rose Tattoo czy Molly Hatchet.
Nikt tu nie sili się bowiem na jakąkolwiek
oryginalność, liczy się dobra
zabawa i stary, dobry rock w porywającym
wykonaniu. Dynamiczne riffy i
galopująca sekcja płynnie przechodzą tu
więc w bardziej korzenne, bluesowe granie,
surowość sąsiaduje z całkiem fajnymi
melodiami, a McMaster jawi się niczym
prawdziwy mistrz. Najczęściej
blisko mu do nieodżałowanego Bona
Scotta (utwór tytułowy i kilka innych),
niekiedy brzmi, jakby wychował się w
delcie Mississipi ("All Or Nothin'"), by
po chwili śpiewać czyściej, niczym w
pionierskich dla rock 'n' rolla latach 50.
ubiegłego wieku ("House Of Damnation").
Efektownie wypada też hołd dla
Motörhead "Never Dead", brzmiący
idealnie niczym Motöry z najlepszych
lat, z wszystko mówiącym refrenem "I
believe in Motörhead". Tak więc chociaż
może i momentami panowie za bardzo
inspirują się stylem AC/DC ("Getcha
Some"), ale trudno odmówić tej
płycie wdzięku i swoistej szlachetności,
tak więc: (4,5)
Wojciech Chamryk
Burning Shadows - Truth In Legend
2017 Self-Released
Kiedy David Spencer i Tim Regan
mieli już dość grania tylko ekstremalnego
czy viking metalu, założyli Burning
Shadows. W roku 2000 tradycyjny
US power/heavy metal nie był w Stanach
Zjednoczonych gatunkiem szczególnie
hołubionym przez krytyków i publiczność,
obecnie też nie jest pod tym
względem jakoś znacząco lepiej, ale od
tego czasu zespół zdołał wydać kilka
krótszych materiałów i trzy albumy.
Najnowszy "Truth In Legend" wstydu
swym twórcom nie przynosi, bo to kawał
potężnego, soczystego grania w starym
stylu. Wielu wykonawców z tamtych
lat, zamiast katować siebie i nas
zupełnie niepotrzebnymi powrotami i
nijakimi płytami, powinno posłuchać
"Truth In Legend" raz czy drugi, wyciągnąć
odpowiednie wnioski i wrócić
na zasłużoną emeryturę. Gdyby tylko
Burning Shadows zadebiutowali ciut
wcześniej, tak maksymalnie 35 lat, to
pewnie dziś mieliby spore szanse na
znalezienie się w różnego rodzaju leksykonach
czy podsumowaniach jako
wiodąca grupa tamtego okresu. Grając
tu i teraz muszą zadowolić się statusem
niezależnego zespołu znanego nielicznym,
ale w każdym kolejnym utworze
z "Truth In Legend" potwierdzają, że
nic sobie z tego nie robią, łojąc tradycyjny
metal z pasją i klasą godną gigantów
gatunku. Dowodów jest na tej płycie
bez liku, szczególnie przekonywujące
są zaś: archetypowy od A do Z, cudownie
surowy "Southwind", rozpędzony
"The Last one To Fall" z drapieżnym
śpiewem Toma Davy'ego i epicki, 13-
minutowy kolos "Deathstone Rider". (5)
Wojciech Chamryk
Ceaseless Torment - Forces Of Evil
2017 BWK
"Forces Of Evil" to trochę ponad półgodziny
szorstkiego, dość obskurnego
speed/thrash metalu. Mimo, że trochę
zalatuje siarką, to black/thrashem czy
też death/thrashem tego bym nie nazwał.
Choć są tacy, którzy tak klasyfikują
muzę z tej płytki. Poza tym wszystkie
osiem kompozycji jest na równym,
solidnym poziomie wykonawczym, jakkolwiek
same w sobie nie epatują jakąś
szczególną złożonością. Niemniej w wypadku
Finów jest to jednak atut. Mimo
braku jakichś wyróżników, to kawałki
od początku porywają słuchaczy agresją,
złem oraz prostotą i nie odpuszczają aż
do końca. Spora część maniaków właśnie
takiego thrashu oczekuje. Ave satanas
i do przodu! Zwarty materiał, mimo,
że nie powala na kolana, może się
podobać. (4)
Chainsaw - The Last Crusade
2017 Self-Released
\m/\m/
Po 4 latach bydgorska kapela Chainsaw
powraca z nowym albumem. "The Last
Crusade". To już szósty krążek studyjny
w ich dorobku, a jeśli doliczyć akustyczne
"Acoustic Strings Quarter", to
nawet siódmy. Zatem można stwierdzić,
że to całkiem niezły sposób obchodzenia
20-stych urodzin istnienia! Tak,
korzenie Chainsaw sięgają właśnie lipca
roku 1997, a jedynym stałym
członkiem zespołu od samego początku
istnienia zespołu, jest wokalista Maciej
"Maxx" Koczorowski. Wśród muzyków,
którzy wzięli udział w nagraniu
wszystkich dotychczasowych wydawnictw,
plasują się także gitarzysta Rygiel
(wł. Arek Rygielski) oraz perkusista Sebastian
Górski. Pomimo dwóch dekad
obecności na polskiej, heavy metalowej
scenie, Chainsaw jednak nigdy nie
przebił się do większego mainstreamu w
obrębie tegoż środowiska, aczkolwiek
na brak zainteresowania całkiem sporego
grona fanów band ten narzekać nie
może. Wielu fanów Iron Maiden zapewne
pamięta Bydgoszczan ze wspólnej
trasy po naszym kraju wraz z Paulem
Di' Anno, pod szyldem "Metal Marathon
2", która miała miejsce w listopadzie
2006r. Tu jeszcze jako ciekawostkę
można dodać fakt, iż pół roku później
w trzeciej odsłonie tejże trasy,
można było razem z Chainsaw zobaczyć
ostatnie koncerty Turbo z Grzegorzem
Kupczykiem w roli wokalisty. No
dobrze! Dosyć tej historii, przyjrzyjmy
się nowemu wydawnictwu zespołu. Pierwszą
rzeczą, jaka zwraca uwagę, jeszcze
nawet przed wrzuceniem płyty do odtwarzacza,
jest okładka. Pamiętając, że
dotychczasowe okładki Chainsaw były
utrzymane raczej w ciemnej i mrocznej
kolorystyce, tutaj mamy wyłącznie biel i
czerń, z grafiką kojarzącą się nieco z tymi,
które możemy obejrzeć na "frontach"
późniejszych płyt Candlemass
(przynajmniej w mojej opinii). A cóż
kryje w sobie znajdujący się w środku
120 milimetrowy, poliwęglanowy krążek?
No cóż, akurat w przypadku
Chainsaw standard i rutyna nigdy nie
były czymś współgrającym z artystyczną
wizją zespołu. Na każdej płycie
chłopaki starali się wprowadzić coś
nowego, świeżego. Przykładowo, na
przedostatniej "War of Words", ku
zdumieniu niektórych, pojawiły się elementy
elektroniki i sampli! Tych bardziej
ortodoksyjnych wyznawców heavy
metalu mogę tutaj uspokoić - "The Last
Crusade" będzie dla was nagrodą, bowiem
w zamieszczonych tu 50 minutach
muzyki, nie znajdziecie żadnych
tego typu, "dziwnych" zabiegów. Całość
stanowią przede wszystkim mocna,
bezkompromisowa praca gitar. Od fajnie
napędzanych riffów, poprzez nierzadko
nieoczekiwane zwolnienia, aż do
fantastycznie pieszczących nasze uszy
solówek. Garowy Sebastian zresztą też
nie pozostaje w tyle, tylko podkręcając
swoją szybką grą już i tak dużą ilość lejącego
się żaru. A przecież mamy jeszcze
fenomenalny, prezentujący niezwykle
szeroką skalę wokal Maćka, który niewykluczone,
że właśnie tutaj nagrał
swoją "płytę życia", udowadniając, że
czuje się swobodnie zarówno przy typowych
dla tego podgatunku muzycznego
zadziornych partiach, ekstremalnych
wycieczkach w górę, aż do czysto
deatho-blackowych growlów. Zresztą,
bliski osiągnięcia etykiety drugiego z
tych ekstremalnych odłamów metalu,
jest piąty numer na płycie - "Czarne
chmury". Początkowo dość spokojny,
klimatyczny, by później nagle zmienić
się o 180 stopni! Maxx zapodaje soczysty
growl, są perkusyjne blasty, a my z
każdą chwilą coraz bardziej przenosimy
się w najbardziej złowrogie zakątki
skandynawskich lasów lat 90-tych. Coś
niesamowitego! Drugim i ostatnim polskojęzycznym
utworem na płycie, jest
otwierająca na dobre całość "Zaraza".
Ostra, z ponownie ukazującym swe bardziej
agresywne oblicze Maxxem i często
padającym pytaniem "Gdzie Twój
Bóg?". Kolejnym mocnym punktem jest
już, można powiedzieć, typowo chainsawowy
czad o nazwie "Broken Promises",
a także jeszcze jeden z pozoru
spokojniejszy fragment płyty "Cross on
Your Shields", gdzie chłopaki znienacka
tak przywalają, że byliby w stanie
poderwać na nogi nawet "kującego" po
nocach przez cały tydzień studenta
Politechniki! Adrenalinka z pewnością
słuchaczowi podniesie się również w
końcówce płyty, którą stanowią wyborny
"Sword and Faith". Utrzymany w
średnim tempie, z dość nietypowo
brzmiącą partią chóru przy refrenach i
już zdecydowanie szybki "Farewell of
the Damned", nie po raz pierwszy pokazujący,
że od strony instrumentalnej
Bydgoszczanie z pewnością lubią komplikować
sobie życie. Podsumowując całość,
szósty krążek Chainsaw z premierowym
materiałem z pewnością możemy
wpisać do kategorii tych bardziej
udanych. Oczywiście nie zawsze jest
niedziela, także i tu miejscami mamy
numery nic szczególnie godnego uwagi
nie przynoszące ("These Eyes of Hate",
"Eternal Rest"), ale i tak możemy być
dumni z jeszcze jednych, dobrze prosperujących
rodaków, w tej, co by nie
mówić, ciężkiej branży. Mamy tu mnóstwo
doskonałego metalu, doskonale
zagranego, w dodatku przepuszczonego
także przez naprawdę fachową produkcję
(żeby wszystkie nasze "wałki" z
przełomu lat 80 i 90-tych mogły tak
brzmieć…). Nie dość, że pasjonaci (20
lat na estradzie - to przecież nie mało),
to jeszcze w każdym calu profesjonaliści.
Jak każdy, ciekaw jestem, co przyniesie
przyszłość dla naszej polskiej,
heavy metalowej sceny. Jeśli chodzi o
Chainsaw… chyba nie mamy powodów
do obaw. Pozostaje zatem tylko czekać,
czym bydgoski kwintet zaskoczy nas
jeszcze w następnych latach. Bo co do
tego, że zaskoczy wątpliwości nie mam!
(4,8)
Damian Czarnecki
Chastain - We Bleed Metal '17
2017 Pure Steel
Sytuacja, że artyści nie są w pełni zadowoleni
z brzmienia bądź ostatecznego
kształtu swych płyt nie jest żadną nowością,
szczególnie kiedy nie mieli na
nie większego wpływu. Jednak lider
Chastain David T. Chastain od wielu
lat dysponuje przecież własnym Leviathan
Studios, gdzie nie tylko nagrał,
ale też sam zmiksował i zmasterował
"We Bleed Metal", kolejny album z
oryginalną wokalistką Leather Leone,
wydany raptem niecałe dwa lata temu.
Był też wyłącznym autorem muzyki na
tej płycie i miał nad nią pełną kontrolę,
dlatego też nie pojmuję, dlaczego postanowił
ją wznowić w kompletnie zmienionej
wersji. Z tej pierwotnej poostały
tylko partie wokalne oraz perkusji, cała
reszta, z okładką włącznie, została
zmieniona oraz nagrana na nowo. Zabieg
to o tyle dyskusyjny, że pierwsza
wersja "We Bleed Metal" była, nie
tylko według mnie, naprawdę udaną
płytą, będąc jednym z najlepszych wydawnictw
grupy od czasu rozpadu oryginalnego
składu. Brzmienie tegorocznej
wersji jest zupełnie inne: zimne,
syntetyczne, bez mocy, chociaż według
głównego sprawcy zamieszania ma przypominać
koncertowy sound zespołu.
Panie Chastain: jeśli rzeczywiście obecnie
tak brzmicie na koncertach, to nad
Wisłę nie ma się co fatygować, bo ta
garstka wiernych, starych fanów Chastain
pewnie odpuści ten występ, tak
jak też nabycie "poprawionej" w taki
sposób edycji "We Bleed Metal". Ta
nowa wersja to według wokalistki jej
ulubiona płyta Chastain od wydania
"Mystery Of Illusion" w 1985 - niestety,
ani do tego, nieco jeszcze surowego,
debiutu, ani też do kolejnych, klasycznych
LP's z tamtych lat, owa płyta nie
ma żadnego startu. Może znajdą się jacyś
manikalni fani, chcący np. porównywać
czym różnią się solówki w starych/
RECENZJE 171
nowych odsłonach "I Live For Today"
czy "Warrior", ale ja tego gniota w koszmarnej
okładce na pewno nie kupię.
Poprzedniej wersji dałem (5), nowa: (1)
Chronosphere - Red n Roll
2017 Punishment 18
Wojciech Chamryk
Właśnie wpadła mi w ręce nowa, trzecia
już, płyta greckiego Chronosphere
zatytułowana "Red n Roll". W sumie
wszystko się zgadza - uszy krwawią na
czerwono (czyli "red") a generalnie czuję
się wyrollowany. Dawno nie słuchałem
płyty tak mocno bez wyrazu, bez tożsamości,
wreszcie - bez jaj. Począwszy od
dziwnego, żeby nie powiedzieć dosadniej,
intra, na które zespół zmarnował
trochę ponad dwie minuty taśmy, obcujemy
z czymś w rodzaju thrash-podobnego
tworu. Nie wiem, czy nikt im
tego nie powiedział, ale w połowie kawałków
słychać karykaturę Metalliki.
Nawet wokalista zaciąga w podobny
sposób co pan Hetfield. Kompozycyjnie
to w sumie przedszkole muzyczne,
mam wrażenie, że gra przede mną zespół
ze szkolnych przeglądów podniecony
faktem występu przed jury złożonym
z ich kolegów i koleżanek. Utwory
są nieszczęśliwie wtórne, chociaż czasem
starają się urozmaicić je jakimś, niby
złowieszczym, wstępem na basie.
Czasem pojawi się jakaś solówka, o której
i tak nikt nie będzie pamiętać. Obcując
z "Red n Roll" miałem cały czas
nieodparte wrażenie czegoś w rodzaju
mało śmiesznego żartu. Prują chłopaki
przez ten album na złamanie karku,
kompletnie bez ładu, składu i jakiejś
wyobraźni muzycznej. Ja rozumiem, że
thrash metal, ale historia gatunku zna
jednak przypadki czegoś naprawdę wartościowego.
Tylko do tego trzeba mieć
charakter, a tego na tej płycie w ogóle
nie ma. Nie wiem, czy takie słowo znają
chłopaki z Chronosphere, ale to nic już
nie zmieni. Może dałbym jeszcze szansę
tej płycie ale obawiam się, że nie przeżyłbym
kolejnego odsłuchu tego materiału.
(2 - za chęci grania na instrumentach)
Condor - Unstoppable Power
2017 High Roller
Adam Widełka
Co może grać zespół z Norwegii? Jasna
sprawa, jakąś odmianę metalu. Condor
na swym drugim albumie łoi więc solidny
black/thrash starej szkoły, zostawiając
daleko w tyle debiutancki "Victims
Of Burning Death". Osiem numerów
z "Unstoppable Power" faktycznie
kopie i kosi bezlitośnie, niczym za
najlepszych lat Destruction, Sodom
czy Outrage. Za pierwszym razem aż
musiałem sprawdzić, że autorami tych,
tak zakorzenionych w latach 80. dźwięków,
są faktycznie tak młodzi, liczący
niewiele po 20-ce ludzie, ale to fakt. Jak
widać stary, prawdziwy metal wciąż
przemawia do młodego pokolenia, co
przekłada się na bezkompromisowe ciosy
w postaci "Embraced By The Evil",
"Riders Of Violence" bądź "Malevolent
Curse". Pojawiają się też nawiązania do
bardziej tradycyjnego heavy ("83 Days
Of Radiation"), speed metalu ("Unstoppable
Power"), nawet całkiem melodyjne
fragmenty ("Chained Victims") lub
nawet całe utwory ("Horrifier"), tak więc
36 minut z drugim longiem Condor to
rendez-vous bardzo intensywne, ale i
całkiem przyjemne. (4)
Wojciech Chamryk
Corners Of Sanctuary - Cut Your
Losses
2017 Exquisite Noise
Corners Of Sanctuary to zespół nie
tylko muzycznie hołdujący starej szkole
tradycyjnego heavy metalu: Amerykanie
są też bowiem ogromnymi zwolennikami
krótszych, kiedyś tak bardzo rozpowszechnionych,
wydawnictw, które wydają
regularnie pomiędzy poszczególnymi
albumami. Najnowszym jest więc
czteroutworowa EP-ka "Cut Your
Losses", zapowiadająca przygotowywany
właśnie do wydania świeżutki
longplay "The Galloping Hordes". Po
wysłuchaniu poprzedzających jego premierę
utworów mogę śmiało ogłosić, że
fani US power/heavy metalu mogą brać
ten album w ciemno, bowiem jego zajawka
jest najwyższych lotów. Bowiem
bez względu na to, czy Frankie Cross i
jego muzyczni partnerzy uderzają w tony
bardziej surowego, klasycznego metalu
z przełomu lat 70. i 80. ("Wild
Card"), typowo powermetalowe w amerykańskim
stylu Helstar, Attacker czy
Omen ("My Revenge"), nawiązują do
przebojowego rock 'n' rolla, a przy okazji
i Judas Priest circa 1980 ("Tonight
We Roll"), bądź też idą w stronę ostrego
thrash/speed metalu ("Mind's Eye"),
czynią to doprawdy w wyśmienitym
stylu. Faktycznie, z takiej jakości nagraniami
można zacząć wierzyć, że podkreślane
przez muzyków odrodzenie
The New Wave Of American Heavy
Metal stało się faktem i oby tylko potrwało
nieco dłużej niż tamtejsza moda
na metal w latach 80... (5)
Wojciech Chamryk
Corvus Noctis - Tenebrarum
2017 Self-Released
Po rozpadzie Cámara Obscura byli
członkowie tej formacji założyli kolejny
zespół, również grający tradycyjny, oldschoolowy
metal. Nie wiem jak silne są
w Meksyku tradycje takiego grania, ale
debiutancki album tego tria potwierdza,
że przynajmniej w przypadku Corvus
Noctis jest całkiem nieźle. "Tenebrarum"
to koncept traktujący o miłości,
rozczarowaniu, gniewie i zemście
w kontekście czarnej magii, muzycznie
zaś brzmi tak, jakby jego twórcy nagrali
go maksymalnie w 1980 roku. Dodatkowo
podkreśla to jeszcze surowe, równie
klasyczne brzmienie: surowe, ale
klarowne i bardzo dynamiczne, bez żadnych
wycieczek w cyfrową nowoczesność.
Dzięki temu poszczególne utwory,
a jest ich łącznie aż 12, wybrzmiewają
po kolei, łącząc najlepsze cechy
hard rocka i wczesnego heavy metalu,
nie unikając też czasem nieco progresywnego,
słyszalnego zwłaszcza w wykorzystaniu
instrumentów klawiszowych,
sznytu. Zachwycają zwłaszcza te najdłuższe
utwory, w których dzieje się naprawdę
wiele, syntezatorowe pasaże są
tłem do efektowych solówek gitary
("Corvus Noctis", "Muriendo Después
de Ti"), a mroczne partie chóralne i specyficzna
melodyka dodają całości szczególnego
wymiaru ("Hechizo"). Nie brakuje
też udanych, bardziej zwartych
utworów w dość nawet przebojowej
formie ("Sueyo", "Llévame"), tak więc
fani mrocznego heavy rocka w staryms
tylu będa mieć z debiutu Corvus Noctis
sporo frajdy. (4,5)
Cripper - Follow Me: Kill!
2017 Metal Blade
Wojciech Chamryk
Najpierw okładka. Czarnobiała, jakby
przybrudzona. Surowizna. Żadnego tytułu,
ani logo. Granat umieszczony na
mównicy, umieszczonej jakby nad planetą
Ziemia. Jakby autor chciał uchwycić
ten moment kompletnej ciszy, zanim
nastąpi eksplozja... Piąty duży album
niemieckiego Cripper, jest konsekwentną
kontynuacją drogi wytyczanej
kolejnymi krążkami... Co to znaczy? W
moim rozumieniu krystalizowanie się
charakterystycznego stylu zespołu, który
zaczynał jako band grający thrash
metal... I tu nastąpiła swoista ewolucja.
Thrash co prawda jest, ale jest też więcej
ciężaru i groove. Mnóstwo ciężkich
zwolnień i nietypowych dla thrashu zagrywek.
W przypadku tego zespołu wyszło
na plus. Bo pomimo przesunięcia
balansu i proporcji... nikt nie ma wątpliwości,
że to ten sam zespół, który nagrał
album "Hyena". Britta Gortz, wydaje z
siebie chyba jeszcze potężniejsze ryki i
growle. Tak, że jeśli ktoś kiedyś jeszcze
powie, że kobiety nie powinny śpiewać
metalu... to niech sobie wrzuci "Follow
Me: Kill!". Kapcie mu spadną, a szczena
uderzy o glebę. Cripper nie bierze
jeńców. No i naprawdę soczyste brzmienie,
selektywne, pełne bębny. Na przywitanie
bardzo szybki cios, "Pressure",
potem mocarne "Into the Fire", świetna
praca gitar (Jonathan Stenger i Christian
Brohenhorst). Następnie kroczący
z ciekawymi chórkami, "World Coming
Down" (ta solówka, jaki klimat). "Shoot
or Get Shot", znakomita sekcja (Dennis
Weber, bębny i Lomer, bas), szalone sola...
Spokojny wstęp do "Comatose" daje
chwilę oddechu,by za chwilę wgniótł
nas w glebę ciężar riffu... Dalej mamy
fragmenty, niemal czystego śpiewu Britty
(nie do wiary), splątane growlem.
Ciekawe wrażenie. "Pretty Young Thing"
zaczyna się od poklaskiwania i okrzyków
"tancerki"? Jakiś taki orientalny klimat.
Potem bomba między oczy i nie
ma zmiłuj. W "Running High" niepokojące
melodeklamacje Britty... brzmi,
jak ktoś niespełna rozumu, super gitarki
z powtarzanym motywem... Czyściuteńki
śpiew w środku. Ale to ma moc. Chyba
najbardziej bujany numer na płycie,
a jednocześnie mający specyficzną atmosferę,
jakiegoś lęku. Zamykający,
"Menetekel" dokańcza bezlitosnej rzezi,
chłostając niedobitki... "Follow Me:
Kill!", to znakomity kawał cholernie
ciężkiej i precyzyjnej muzyki. Tu nie ma
pitolenia. No to od początku, jeszcze
raz... Follow me... into the fire... (6)
Jakub Czarnecki
Cursed Dream - The Ghost Of Times
2017 Self-Released
Założycielami zespołu są gitarzyści
Zbigniew Langer i Jacek Rybczyński.
Ich znajomość sięga lat osiemdziesiątych.
Jednak zawiązanie planu nastąpiło
dopiero w 2013 roku. Panowie są niczym
lewa i prawa półkula, które tworzą
mózg Cursed Dream. To ich muzyczne
pomysły, a przede wszystkim ich gra,
stanowi o atrakcyjności zespołu. No
właśnie, czy mamy do czynienia z muzyczną
grupą w dosłownym znaczeniu.
Owszem jest wokalista Sebastian "Bob"
Mazurowski, jest perkusista Michał
Łysejko. Ba, jest też nadworny tekściarz
Piotr Stypik. Niestety nie ma basisty
(w studia te partie nagrywa Jacek
Rybczyński), a Łysejko to wiadomo
podstawowy perkusista Decapitated i
ogólnie muzyczny obieżyświat, wspierający
głównie formacje ekstremalne.
Ogólnie muzycy chętnie udzielają się w
różnych muzycznych inicjatywach. Także
podejrzewam, że Cursed Dream
egzystuje jedynie na próbach i w studio
nagrań. A szkoda, bo muzycznie prezentuje
się bardzo godnie. Niestety nie kojarzę
pierwszej EPki zespołu, ale przypuszczam,
że "The Ghost Of Times"
jest rozwinięciem pomysłów z tamtej
płytki. Ogólnie muzyka oscyluje w klimatach
heavy metalowych. Muzycy
często korzystają ze zmian tempa, nieraz
wpadając w szybkie, speedowe tempa,
a riffy tylekroć zaczynają brzmieć
bardziej thrashowo. Gitary są przy tym
bardzo gęste, wprowadzają do obiegu
jeden temat za drugim, solo za solem.
Nie inaczej jest z sekcją rytmiczną, a
szczególnie z perkusją. Takie granie może
kojarzyć się z bardziej progresywnymi
wcieleniami Iron Maiden czy też z
bardziej heavy metalowym Dream Theater.
Muzycy nie zapominają o melodii,
która jest w wypadku muzyki tego zespołu
bardzo ważna. Ogólnie muzyka
ma też dość mroczną aurę, co fajnie zamyka
muzyczną całość. Być może ten
zabieg znany jest wśród bardziej współczesnych
formacji, niestety nie jestem z
nimi obyty, więc nie spodziewajcie sie
jakichś odniesień. Pewnym odstępstwem
jest ostatni utwór, więcej w nim
jest prostszych riffów hardrockowych,
ale nie myślcie, że muzycy zupełnie zrezygnowali
ze swoje tożsamości. Wręcz
odwrotnie. Ogólnie muzyka stanowi pewną
całość i tak powinno słuchać "The
Ghost Of Times". Niemniej, jak kto
172
RECENZJE
chce, to może doszukiwać się swojego
ulubionego kawałka, a może być nim,
każdy z ośmiu utworów. Wcześniej
wspomniałem o melodyjności. Dużą
rolę odgrywa tu wokalista Sebastian
"Bob" Mazurowski, który swoją barwą
i liniami melodyjnymi służy za przewodnika
po zawiłym i mrocznym, a zarazem
pięknym świecie heavy metalowej
muzyki Cursed Dream. Poniektórzy
mogą Sebastiana kojarzyć z innego
gdańskiego zespołu Bad Taste,
więc wiedzą, że gwarantuje on śpiewanie
na pewnym poziomie. "Bob" Mazurowski
nie śpiewa też po próżnicy, bowiem
korzysta z ciekawych tekstów Piotra
Stypika, choć mam wrażenie, że ten
ostatni potrafi też puścić oko do słuchacza.
Wcześniej wspominałem o mrocznej
aurze płyty, wpływa to również na
brzmienie albumu. Co prawda grupa
identyfikuje się z klasycznym heavy metalem
(thrashem też), ale w studio nie
próbuje brzmieć oldschoolowo, a raczej
w pełni wykorzystuje współczesną technikę
nagrywania do zachowania tradycyjnego
metalowego brzmienia. Całość
domyka grafika, która także dopasowuje
się do klimatu albumu. W sumie jestem
zaskoczony Cursed Dream i ich
"The Ghost Of Times". Pozytywnie zaskoczony.
(5,5)
David Gilmour - Live At Pompeii
2017 Sony Music
\m/\m/
W roku 1972 Pink Floyd wypuszcza
film zatytułowany "Pink Floyd At
Pompeii". Zawierał on rejestrację "koncertu"
zespołu z ruin amfiteatru w Pompejach,
który odbył się rok wcześniej. W
ówczesnych czasach film cieszył się
dużą popularnością, bowiem uchwycił
świetnie zagrana muzykę, a i popularność
zespołu ciągle wzrastała. No cóż,
muzycy byli młodzi i w wyśmienitej dyspozycji.
Po 45 latach w to samo miejsce
powraca David Gilmour. Już nie jest
taki młody, a i kondycja coraz słabsza.
Ale o tym za chwilę. "Live At Pompeii"
zawiera rejestrację z dwóch dni (7 i 8
lipca 2016 roku), bo akurat tyle koncertów
zagrał wtedy David i towarzyszący
mu zespół. W obu wydarzeniach
uczestniczyła już publiczność, która
pojawiła się tam po raz pierwszy od ponad
dwóch tysięcy lat. Scena, nad sceną
duży okrągły ekran, do tego świetna
oprawa światłami, w pewnym momencie
pojawiły się również fajerwerki, no i
muzyka. Do set listy David wybrał muzykę
ze swoich solowych dokonań i wymieszał
ją z wybranymi kompozycjami
z repertuaru Pink Floyd. I tutaj następuje
pierwszy poważny zgrzyt. Ale
nie mój, a znawców tematu, największych
fanów Pink Floyd i całej jego
rodziny. Ponoć jest to repertuar po wielokroć
powielany przez co trudno było
opanować nudę owym fachowcom przy
oglądaniu czy słuchaniu "Live At Pompeii".
Według nich nie najlepiej zaprezentował
się sam David, głównie wokalnie,
bo jeśli chodzi o grze na gitarze to
wszyscy znawcy gremialnie piali z zachwytów.
Dostało się też ekipie towarzyszącej,
że ogólnie nie zawsze sobie
dawali radę i jedynie rzetelnie odegrali
swoje partie. Takie krytykanctwo nie
bardzo mi odpowiada. Może ci muzycy
nawet niedawno zagrali lepsze koncerty,
może David zaśpiewał lepiej, ale nie
wierzę, że podczas tych koncertów w
Pompei, nie dali z siebie wszystkiego na
co było ich stać. Owszem może mieli
wahnięcie kondycji, ale granie i koncertowanie
zawsze wyzwala energię, dzięki
której zaangażowani muzycy starają się
dać z siebie jak najwięcej. Moim zdaniem
nie inaczej było na tych dwóch
przedstawieniach. Sami krytycy Davida
pewnie zapomnieli, że ten pan w tej
chwili ma ponad siedemdziesiąt lat i
raczej trzeba sie cieszyć, że w ogóle jeszcze
śpiewa, że jeszcze mu się chce.
Poza tym przysłuchiwałem się zespołowi
i Davidowi przez jakiś czas ze
wzmożoną uwagą i stwierdziłem, że ten
krytycyzm wobec nich nie jest zasłużony,
co więcej, owe nadmierne skupienie
na wyłapywaniu błędów, mocno przeszkadzało
mi i pozbawiało radości ze
słuchania i oglądania zarejestrowanych
wydarzeń. Owszem David czasami odstaje
od tego co znamy ze studyjnych
wersji, czy też koncertowych, w czasie
rejestracji których miał lepszy dzień.
Ale teraz na zarejestrowanym materiale
"Live At Pompeii", moim zdaniem śpiewa
całkiem solidnie. Pozostali muzycy z
zespołu Davida również są w pełni zaangażowani
w oba performanse. Nie widziałem
aby ktoś, starał się cokolwiek
odpuścić. Poza tym pewne rzeczy wydarzają
się raz w życiu, chociażby wokaliza
Clare Torry z "The Great Gig In The
Skye". No właśnie, jedynie za co jestem
wdzięczny owym krytykom, to za pełny
wykaz fragmentów, które rozmijały się z
pierwotnymi wersjami. Nie wszystkie
zdołałem sam wyłapać, a porównanie
nowych wariacji ze znanymi mi wersjami,
naprawdę sprawiła mi frajdę. Bawiłem
się przy tym wyśmienicie, a nie tak
jak wspominani cyniczni cenzorzy, którzy
wszelkie odstępstwa wykorzystywali
do umartwiania się. Ponowny występ
Davida Gilmoura w ruinach amfiteatru
z Pompei to dla mnie duże wydarzenie,
myślę, że również dla wszystkich innych,
którzy tam się znaleźli. Poza tym
na obu występach nie widziałem osób
przypadkowych, wyglądali na doskonale
zorientowanych i po prostu zadowolonych.
Jestem przekonany, że dla tych
ludzi był to bardzo miły wieczór. Repertuar
obu koncertów był doskonale mi
znany, więc czemu nie miałem być zadowolony,
przecież każdy Polak najbardziej
lubi znane mu piosenki. Wbrew
wszystkim tym utyskującym wykonanie
muzyki Gilmoura również sprawiło mi
radość. W sumie cieszę się, że do "Live
At Pompeii" podszedłem jak najzwyklejszy
fan i z uśmiechem słuchałem i
oglądałem każde kolejne dźwięki i kadry.
Może nie wszyscy mi uwierzą ale
muzyka i dokonania panów Davida
Gilmoura, Rogera Watersa, Syda Barretta,
Richarda Wrighta i Nicka Masona
bardzo wiele dla mnie znaczą. Nic
tego też nie zmieni, czy to słabsza forma
muzyków, czy nie do końca dobrany po
mojej myśli repertuar. Zresztą ci muzycy
nie z chodzili poniżej pewnego poziomu,
był on zawsze wysoki. Mam nadzieję,
że wielu z was podobnie podejdzie
do tego wydawnictwa, podejrzewam,
że da wam tyle miłych chwil co
mnie. Po prostu warto sięgnąć po "Live
At Pompeii". A jak to ostatnio bywa, to
jest początek problemu, bo takie wydawnictwa
wychodzą w przeróżnych formatach.
W tym wypadku do wyboru są
m.in. 2CD, 2DVD, Blu-ray, 4LP,
CD+Blu-ray, a w specjalnym boxie (2
CD+2 Blu-Ray) dodatkowo znalazł się
wybór utworów z koncertu we Wrocławiu,
w tym wykonanie "The Girl In The
Yellow Dress" z Leszkiem Możdżerem.
\m/\m/
Dead Lord - In Ignorance We Trust
2017 Century Media
Z jednej strony można by potraktować
tych młodych Szwedów jako bezwstydnych
imitatorów czy pozbawionych talentu
epigonów Thin Lizzy i na podstawie
zawartości ich trzeciego albumu
byłby to osąd naprawdę uzasadniony.
Zważywszy jednak fakt, że Hakim
Krim i jego trzej kumple podchodzą do
zagadnienia z ogromną estymą, grają z
sercem i mają do takiego szlachetnego
hard rocka naprawdę wyjątkowy dryg,
to sprawa nie jest już tak oczywista.
Dead Lord naprawdę mają to coś, co
odróżnia ich od setek innych, totalnie
bezpłciowych i sezonowych wyrobników
tzw. retro rocka, konsekwentnie od
2013 roku pielęgnując swój styl. Nie
jest on więc w żadnym razie oryginalny,
ale naprawdę wolę sytuację, kiedy za takie
dźwięki biorą się młodzi, pełni pasji
ludzie, a nie wypaleni weterani, vide dokonania
ostatnich wcieleń Thin Lizzy
czy Black Star Riders. Co istotne
Szwedzi nie ograniczają się tylko do bałwochwalczego
naśladownictwa stylu
grupy i maniery wokalnej Phila Lynotta,
czerpiąc też choćby od Wishbone
Ash ("Leave Me Be") czy wczesnego
Iron Maiden ("The Glitch") czy z klasycznego,
balladowo podanego bluesa
("Part Of Me" z harmonijkowym wstępem).
Próbują też niekiedy odchodzić
od tej sprawdzonej formuły w mniej
oczywistych utworach ("Never Die"), ale
to jednak numery w stylu Thin Lizzy,
jak singlowy "Too Late", "Kill Them All"
czy "They!" są na tej płycie zdecydowanie
najlepsze - sami oceńcie czy to atut,
czy wada. (4)
Wojciech Chamryk
Demon Eye - Prophecies and Lies
2017 Soulseller
Demon Eye to młody stażem amerykański
zespół grający hard rocka/doom
z przełomu lat 60. i 70. minionego wieku,
preferując starą szkołę heavy rocka.
W ostatnich latach owo określenie przeżywa
swoisty renesans popularności,
głównie dzięki istnemu wysypowi najróżniejszych
grup grających tak jak przed
wielu, wielu laty. Pamiętam, że gdy zaczynałem
interesować się muzyką, w
polskiej prasie przełomu lat 70. i 80.
grające ciężej zespoły często określano
tym mianem, w czym przodowały "Na
przełaj" i "Magazyn muzyczny Jazz" -
termin hard rock pojawiał się stosunkowo
rzadziej, stopniowo zastępowany
heavy metalem. Jak zwał tak zwał, tym
bardziej, że do zawartości "Prophecies
and Lies", już trzeciego albumu w
dorobku grupy, szyld hard/heavy rock
pasuje idealnie. W sumie gdyby nie dość
czytelne brzmienie, pozbawione typowej
dla nagrań sprzed 40 i więcej lat
surowości, to pewnie można by zastanawiać
się, czy nie jest to czasem jakaś perełka
sprzed lat. Demon Eye potrafią
bowiem w bardzo przekonywający sposób
nawiązać do czasów największej
świetności ciężkiego rocka, zapuszczając
się też niekiedy w zdecydowanie metalowe
rewiry. Zaczynają jednak od swoistego
hołdu dla Black Sabbath w miarowym,
ale i siarczystym openerze "The
Waters And The Wild", a do twórczości
Tony'ego Iommiego i spółki nawiązują
jeszcze wielokrotnie, choćby w surowym
"In The Spider's Eye", "Politic Devine"
czy "Dying For It". Słychać też, że panowie
nie ograniczali się w swych fascynacjach
wyłącznie do Sabbs, bo potrafią
też uderzyć z doomwą mocą niczym
bardziej współczesna kapela ("Vagabond"),
z powodzeniem też biorą się za
bary z dłuższą, bardziej rozbudowaną
kompozycją ("Morning's Son") oraz
bardziej transowym, hipnotycznym
graniem w utworze tytułowym. Słychać,
że zespół dobrze odnajduje się w takich
dźwiękach - dlatego, chociaż w 99 %
materiał ten bazuje na znanych i w sumie
ogranych już patentach sprzed lat,
słucha się tej płyty Demon Eye bardzo
dobrze; w dodatku "Prophecies and Lies"
nie nuży z czasem, tak jak wiele innych
wydawnictw utrzymanych w podobnej
stylistyce i chce się do niej wracać. (5)
Wojciech Chamryk
Eden's Curse - Eden's Curse - Revisited
2017 AFM
Zespół melodic metalowy Eden's Curse
z Wielkiej Brytanii istnieje na rynku
muzycznym już od jedenastu lat. Członkowie
grupy pochodzą z różnych rejonów
Europy, jednak łączy ich jeden
wspólny mianownik - miłość do ciężkiego
brzmienia. Swoją karierę zaczęli
wydanym w 2007r. albumem "Eden's
Curse". Po dziesięciu latach postanowili
nagrać go ponownie w ulepszonej wersji
i z nowym wokalistą. Na płycie "Eden's
Curse - Revisited" znajduje się także
zapis DVD koncertu kapeli w Glasgow,
który odbył się 28 listopada 2014 r. W
klimat krążka wprowadza nas intro
"Book of Life", które ma wręcz filmowy
charakter (burza, kroki i tajemniczy
przerażający głos). Podobny kinowy klimat
czujemy również w kawałku nr 12
czyli "The Bruce". "Book of Life" świetnie
łączy się z szybkim i chwytliwym
"Judgement Day", w którym Nikola
Mijić udowadnia, że doskonale sprawdza
się jako nowy wokalista. "Eyes of
the World" ma w sobie z kolei wpadający
w ucho refren, a instrumentalne
początki "Stronger Than the Flame" i
"What Are You Waiting For" wręcz
przyprawiają słuchającego o ciarki.
Utwór "Stronger Than the Flame" jest
zarazem jednym z najlepszych na płycie,
a wokalista wspina się w nim na
wyżyny swoich możliwości. Po serii
ostrzejszych utworów zespół zaskakuje
nas melodyjnym i emocjonalnym "The
Voice Inside". Potem zaś tempo zostaje
podkręcone i w "After the Love Is Gone"
czy "Fly Away" kapela znów daje czadu.
Tytułowy "Eden's Curse" jest odrobinę
lżejszy, choć zarazem świetnie wybrzmiewają
w nim poszczególne instrumenty.
W dynamicznym "Don't Bring
RECENZJE 173
Me Down" słyszymy z kolei świetną pracę
perkusisty (jak również genialny
refren), w "Heaven Touch Me" pełen
emocji wokal, w "Fallen King" zaś płynne
przejście między delikatnym początkiem
i ostrym gitarowym uderzeniem.
Na tym albumie nie ma złych utworów,
są tylko dobre albo bardzo dobre. Bardzo
dobre jest i zakończenie w postaci
piosenki "We All Die Young". Tworząc
reedycję krążka zawsze isnieje obawa,
że wyjdzie z tego mało strawny odgrzewany
kotlet - na szczęście Eden's Curse
uniknęli tego rodzaju sytuacji. Album
pełen jest gitarowych solówek i różnego
rodzaju muzycznych zwrotów akcji, a
całość przypomina nieco twórczość legendarnego
Iron Maiden. Nikola ma
kawał świetnego głosu, a cały zespół
naprawdę wysoko stawia poprzeczkę,
jeśli chodzi o melodic metal. Do najlepszych
utworów na płycie należą "Stronger
Than the Flame", "The Voice Inside",
"Fly Away", "What Are You Waiting
For" i "Don't Bring Me Down". Jeżeli jeszcze
nie zapoznaliście się z twórczością
Eden's Curse, to warto zacząć od tego
albumu. W końcu od niego zaczęła się
muzyczna przygoda zespołu, a w nowym
wydaniu brzmi jeszcze lepiej niż
oryginał. (5.5)
Marek Teler
Elvenking - Secrets of the Magick
Grimoire
2017 AFM
Włosi zaczynali jako folk metalowy zespół
z krwi i kości, prezentując odrobinę
mocniejszą wersję Skyclad. Wraz z
wydaniem "The Scythe" ruszyli w mniej
folkową podróż, zarówno pod kątem
kompozycji, aranżacji jak i tekstów. Dopiero
wraz z przedostatnią płytą o znaczącym
tytule, "The Pagan Manifesto"
wrócili konkretnie do korzeni. Kolejna
płyta zapowiadała się na kontynuację
"pogańskiego manifestu". Pojawiła się
magiczna okładka z postacią w rodzaju
celtyckiego Vertumnusa i ramką przywołującą
na myśl płytę "Wyrd", a zapowiedzi
krążka mówiły o "najbardziej
epickim dziele Włochów". Nic dziwnego,
że pierwszy odsłuch płyty wprawił
mnie w zdumienie. Nic z tych
rzeczy! Płyta naturalnie nie jest tak "nowoczesna"
jak "The Scythe" lub "Red
Silent Tides", ale na pewno nie jest kolejnym
krokiem naprzód po folkowym
"The Pagan Manifesto". Jest wręcz
krokiem w tył, ponieważ sama stylistyka
przywołuje raczej "Erę" niż pierwsze
krążki. Oczywiście są na "Secrets of the
Magick Grimoire" kawałki o folkowym
sznycie, są piękne folkowe motywy, są
nawet tu i ówdzie "oldskulowe" growle,
ale są też miękkie kawałki, których popowość
przejawia się głównie w liniach
wokalnych. Niewątpliwie jednak są na
tej płycie podniosłe fragmenty, które
wyjątkowo dobrze Elvenkingowi wychodzą
(aż szkoda, że nie sięga po nie
często!), tym razem efektownie wzmocnione
chórami. To one sprawiają, że
zapowiedzi wytwórni o epickości wydają
się sensowne. Utworem, który zawiera
wszystkie składniki dobrego, folkowo-epickiego
Elvenking jest "At the
Court of the Wild Hunt". Jest w nim
czarodziejska melodia na skrzypcach, są
growle niczym z pierwszych płyt, są
chóry i świetny, dynamiczny refren. Dodatkowym
elementem działającym na
korzyść tradycyjnego Elvenking są teksty,
w większości związane z magią i
wierzeniami, sam tytuł płyty (grimoire
to prawdziwe księgi czarów) ten temat
zresztą sugeruje. Płyty słucham z dużą
przyjemnością, ale gdzieś w środku
czuję niedosyt i rozczarowanie stylistyką.
(4)
Enclave - New Age Disorder
2016 Self-Released
Strati
Personalne uważam, że większość obecnego
thrash metalu jest zdeczka cliche.
No bo gdzie się nie spojrzysz na ten
gatunek muzyczny, tam wyskakuje na
ciebie zło, szmatan, czy n-ta reinkarnacja
odniesień do Cthulhu lub Necronomiconu
(od których to też pewnie Lovecraft
dostaje już pierdolca w swoim grobie),
bądź też tematyka polityczna, społeczna,
lub śmieszko-piwna ubrana w
riffy wzięte z Wschodniego Wybrzeża
albo z Niemiec czy też Kanady. Jednak
wydaje mi się że Enclave poszedł trochę
dalej i zamiast wmawiać wszystkim, jacy
to nie są oryginalni, pozwolił sobie po
prostu zaprezentować drugi długograj, z
liryką zawierającą ewidentne odniesienia
do własnych inspiracji. Dobra, dość,
nie chce mi się gadać o tym jak bardzo
dany zespół jest nieoryginalny, nie będę
go przyrównał do Destruction, Metalliki
czy Anthrax, skupmy się na ich muzyce
w oderwaniu od tych wszystkich
porównań. Jest ona chwytliwa, w całym
spektrum temp, zagrana prosto, o dość
dobrym brzmieniu z flażoletami, przeplatającymi
się motywami gitarowymi,
podciągnięcia w solówkach (całkiem fajne
przyznać muszę), oczywiste kwinty i
kwarty wraz z trochę mniej oczywistym
przerywaniem sygnału gitarowego (na
"Mediocy"). Sekcja perkusyjna została
całkiem dobrze zrealizowana, co można
usłyszeć chociażby na "Cannibal Cops".
Bas też całkiem przyzwoicie. Wokal nie
jest może tak nośny czy charakterny, ale
czuć w nim zapał, jak i w chórkach.
Brzmienie? Dobre, klarowne, urozmaicone
przestrzennie (chociażby na "Mediocy"
mamy zabawę kanałami lewyprawy).
Czym jest ten album? Jak dla
mnie przyjemną apoteozą tego gatunku.
Jeśli ktoś chce dość dobrze wykonaną
płytę, nie będącą przesadnie skomplikowaną,
która podsumowuje w jakiś
sposób część tego obszernego gatunku,
jakim jest thrash metal, to powinien
wziąć do ręki "New Age Disorder" i
puścić chociażby z niej "Austrian
Thrash Command". Następnie poszukać
reszty porównań, które ja, leniwy recenzent
nie wytłuściłem. Za to wytłuszczam
ocenę (4,2).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Epica - The Solace System
2017 Nuclear Blast
Na siódmym albumie Epiki "The Holographic
Principle" znalazło się dwanaście
piosenek z nagranych osiemnastu.
Pozostałe były jednak zdaniem zespołu
zbyt dobre, aby tak po prostu odłożyć je
na półkę. 1 września 2017r. ukazała się
zatem EP-ka grupy "The Solace
System", która pozwoliła nam wysłuchać
nieznanego wcześniej materiału.
Czy wydanie płyty z tak zwanymi
"odrzutami" było dobrym posunięciem
kapeli Marka Jansena? O pracach nad
"The Solace System" Jansen poinformował
po raz pierwszy w lutym 2017r.
w wywiadzie dla Metal Rules. "To byłoby
słabe, gdyby te utwory skończyły
jako bonus tracki, które tylko niewielu
ludzi mogłoby kupić" - tłumaczył artysta.
Rzeczywiście, sześć utworów, które
Epica oferuje nam w "The Solace
System" reprezentuje bardzo wysoki
poziom i tworzy ze sobą spójną całość.
Połowę z nich mieliśmy zresztą okazję
poznać jeszcze przed wydaniem EP-ki:
"Fight Your Demons" sprzedawano na
amerykańskich koncertach razem z
pakietem VIP, "Immortal Melancholy"
znalazło się na wersji deluxe "The Holographic
Principle", a "The Solace
System" było pierwszym singlem promującym
wydawnictwo. "The Solace System"
otwiera tytułowy utwór, rozpoczynający
się śpiewem chóru, który
przeplata następnie wokalne partie
Simone Simons. Wokalistka nadal jest
w świetnej muzycznej formie, czemu
daje wyraz szczególnie w melodyjnym
refrenie. W piosence nie brakuje również
charakterystycznego growlu Marka
Jansena w tle, a gitarowa solówka
Isaaca Delahaye dodaje kompozycji
metalowego pazura. W kolejnym utworze
"Fight Your Demons" wokal Marka
wybrzmiewa już w pełni i doskonale
współgra z partiami Simone. Jest to jeden
z lepszych utworów na płycie - kiedy
pojawił się w sieci, wielu fanów żałowało,
że nie pojawił się na "The Holographic
Principle". Podniośle rozpoczyna
się również "The Architect of
Light", trzecia piosenka z albumu. Ten
utwór również zasługuje na wyróżnienie
- zawiera w sobie wszystko co najlepsze
w Epice: wspomnianą już syntezę growlu
i mezzosopranu, ostre gitarowe riffy
i podniosłość chórów. Gitary i perkusja
otwierają nagranie numer cztery, dynamiczny
"Wheel of Destiny". W nim już
nie tylko Mark, ale i Simone pokazują
pazury - wokal artystki jest silny, a zarazem
pełen emocji, potęgowanych przez
dźwięki perkusji Ariëna van Weesenbeeka.
Docenić należy też filozoficzny
przekaz utworu: "Musimy podźwignąć
ciężar prawdy, / Musimy poradzić sobie
z naszym własnym poczuciem moralności,
/ Takie jest życie, / Spróbujmy
obrócić koło przeznaczenia". Mark
Jansen jak zwykle pokazuje, że jest nie
tylko świetnym muzykiem, ale i bardzo
inteligentnym człowiekiem. Piąty utwór
na "The Solace System" to znany już z
deluxe edition "The Holographic Principle",
"Immortal Melancholy", drugi
singiel promujący wydawnictwo. Jest to
delikatna akustyczna ballada, których
nie może zabraknąć na żadnym z albumów
Epiki. Tutaj pole do popisu należy
już wyłącznie do Simone i jej hipnotyzującego
wokalu. Płytę zamyka silne
uderzenie w postaci "The Decoded Poetry".
W nim, podobnie jak w "The
Architect of Light", pojawiają się śpiewane
przez chór łacińskie fragmenty,
przywodzące na myśl chorał gregoriański.
Wraz z wokalami Marka i Simone
tworzą one spójną i przyjemną dla ucha
całość. Trudno jest stworzyć z "odrzutów"
wybitną EP-kę. Epice ta sztuka
udała się na szóstkę z plusem. Może
właśnie dzięki swojej krótkości "The Solace
System" jest albumem całkowicie
wyzbytym z jakichkolwiek "zapychaczy",
a każdy utwór stanowi odrębne, w
pełni doszlifowane dzieło. Teraz pozostaje
nam tylko z nadzieją czekać na
ósmy album grupy, nad którym już
wkrótce rozpocznie pracę zespół Marka
Jansena. W wywiadzie dla Heavy Metal
Pages muzyk wyznał, że jego główną
osią tematyczną będzie nieskończoność.
Liczymy więc na to, że Epica podniesie
już i tak wysoko postawioną poprzeczkę
wśród zespołów grających metal symfoniczny.
(6)
Epitaph - Claws
2017 High Roller
Marek Teler
Zawarcie znajomości z włoskim Epitaph
popchnęło mnie do rozważań na
temat tego, ilu skarbów metalowego
podziemia wciąż nie odkryliśmy, chociaż
w dzisiejszych czasach wywleka się
na powierzchnię niemal wszystko pamiętające
lata osiemdziesiąte, niezależnie
od jakości produktu. Bo, nie uwierzycie,
mamy tu do czynienia z zespołem,
któremu w tym roku stuknęła
okrągła trzydziestka! Ot, po prostu
przez większość tego czasu funkcjonował
w głębokim podziemiu, nagrywając
tylko demówki. W 2014 wreszcie
ukazał się jego debiut, stosownie zatytułowany
"Crawling Out of the
Crypt". Teraz przyszła zaś pora na
"dwójkę". Co prezentuje sobą Epitaph?
Wysokiej próby i daleką od sztampy
muzykę silnie zainspirowaną Black
Sabbath, ale… tym z lat osiemdziesiątych!
Nawet bardziej z Tonym Martinem
niż z nieodżałowanym Ronniem
Jamesem Dio! A to, przyznacie, rzadkość
niebywała. Fani heavy metalu z
doomowymi inklinacjami znajdą na
"Claws" bardzo dużo pożądanego przez
siebie materiału. Włosi mają swoją
tożsamość, nikogo nie kopiują, a za to
bawią się swoją muzyką. Utwory nie są
zbudowane na jednym riffie, lecz ciekawie
się rozwijają. Sprawiają wrażenie,
jakby były owocem jam sessions, co tym
bardziej przydaje im unikalności i
umożliwia popisy wszystkim instrumentalistom.
A ci nie mają się czego wstydzić.
Interesująco wypada wokalista,
Emiliano Cioffi, którego koneserzy
epickiego doom metalu skojarzą ze
świetnego All Souls' Day (mam do nich
osobisty sentyment, bo ich jedyna płyta
była pierwszą, jaką zrecenzowałem dla
HMP). Włoch dysponuje głosem czystym
i mocnym, a do tego jego interpretacja
jest bardzo teatralna. Może kojarzyć
się z tym, co Robert Lowe zrobił
w "Elysium" Solitude Aeturnus.
Podsumowując, "Claws" to porządna
płyta, która zadowoli zarówno poszukiwaczy
jakościowego klasycznego doom
metalu, jak i miłośników twórczości
Black Sabbath z lat osiemdziesiątych i
dziewięćdziesiątych. Ma na tyle dużo
charakteru, że zmusza do zastanowienia
się, dlaczego Epitaph dopiero teraz doczekał
się pełnoprawnych wydawnictw.
(5)
Adam Nowakowski
174
RECENZJE
Evil Invaders - Feed Me Violence
2017 Napalm
Lubicie amerykański thrash metal? Lubicie
Exodus, OverKill, czy Flotsam &
Jetsam z okresu "No Place For Disgrace"?
No to dobrze trafiliście, i w zasadzie
to powinno wystarczyć za rekomendację
tego albumu. Bo Evil Invaders
gra właśnie taki thrash, z młodzieńczą
werwą i pasją. Głowa sama
rwie się do machania. Sęk w tym, że zespół
jest z Belgii, a płyta z tego roku.
Wszystko brzmi znakomicie i oldshoolowo,
jak to tylko możliwe. "Feed
Me Violence", jest kontynuacją drogi
obranej na pierwszym albumie, pod tytułem
"Pulses of Pleasure". Świetna
praca gitar, sekcji i wokale w wysokich
rejestrach. Joe z doskonałym wyczuciem
operuje swoim głosem, urozmaicając
wysokie partie niższymi krzykami...
Tak, jak nie przepadam za wysokim
śpiewaniem, tak tu mi się podoba. Od
pierwszego utworu dostajemy kopa w
twarz. "Mental Penitentiary", to zapowiedź
niezłej demolki. Potem nie jest
wcale łatwiej, "As Life Slowly Fades".
Nie ma żartów. Jest bardzo szybko, ze
zmianami tempa i kontrastami. Kaskady
solówek przeplatane galopadami
perkusji i basu. Miód na uszy każdego
thrashera ze starej szkoły. Wśród tych
ciosów, wyróżnia się spokojny, króciutki
instrumental, "Suspended Reanimation".
Zaraz po nim mamy "Broken
Dreams Isolation", który niepostrzeżenie
się rozbiega. Tytułowy "Feed Me
Violence" to już strzał w ryj, po którym
ciężko się otrząsnąć... "Oblivion", fajny
nastrojowy wstęp, z solówką, ale to
zmyłka... znowu jest szybko i szybciej.
W "Shades of Solitude", słychać syntezator
i gitarę klasyczną, jest klimat... To
drugi i ostatni całkiem wolny utwór na
płycie. Dalej już przepiękna młócka. Do
ostatniego tchnienia... Pewne skojarzenie
z Testament z okolic "New Order",
luźne. Uff... ale jazda. Jeśli macie jakiegoś
żyjącego kumpla ze Starej Gwardii,
puśćcie mu ten album, nie mówiąc z
którego jest roku. Zobaczycie, jak
zareaguje. Właśnie się dowiedziałem, że
Evil Invaders mają grać w listopadzie w
Krakowie. Jeśli na żywo są tak dobrzy,
jak na płytach... to będzie miazga. (6)
Exist - Get Your Own
2017 Self-Released
Jakub Czarnecki
Słyszeliście o Exist? No o tym polskim,
stworzonym przez grupę nastolatków ze
środkowej Polski. Tak? To z pewnością
pochodzicie z Torunia. Nie? To wtedy
jesteście z jakiegokolwiek innego rejonu
Polski. Zasadniczo powinienem postawić
bardziej znaczące pytanie: czy warto
o Nich cokolwiek wiedzieć? Jako recenzent
mam obowiązek odpowiedzieć na
to, dość zwięźle i obiektywnie. Jednak
wierzcie (lub nie), jest to dość trudne.
Gdyż jest to balansowanie na granicy
subiektywności, wyrażanej wieloma,
często zbyt metaforycznymi emocjami,
przy czym jest to również na krawędzi
nudy, przy wymienianiu rozlicznych
cech, które dany zespół zawarł w swoim
dziele. Pisząc to odpowiadam. Tak.
Rozwijając zaś odpowiedź: jeśli jesteś
fanem thrash metalu, podanego raczej w
starym stylu, w średnich i prędkich tempach
oraz metalu, który nie jest do końca
poważny, powinieneś przesłuchać
debiutancą EPkę tego zespołu. No przynajmniej
w tej części, w której podmiot
liryczny wzywa do zakupu własnego
wibratora, karcąc kradzież owych osobistych
przedmiotów rozkoszy. Spowodowało
to moją kilkuminutową zadumę
nad tym, po co dziewczynie podmiotu
lirycznego wibrator. Nie zamierzam
kontynuować jednak przemyśleń na
temat podbojów materacowych (ani
żadnych innych tapczanowych) fikcyjnej
postaci, zaś proceduję dalsze streszczenie
strony tekstowej albumu. Następnie
możemy poznać zdanie na temat
pewnego ustroju politycznego (ciekawych
odsyłam do "Lawlessness"), by
potem przejść do smutnej historii o osobach,
przez niektórych zwanych "piwniczakami".
Zaś na koniec zostaniemy
przywitani autobiografią samego zespołu
pt. "Exist". Nie wygląda to na poziom
warstwy lirycznej Sabbat'u, jest całkiem
kliszowa, aczkolwiek jestem pewien, że
ten album pod względem lirycznym jest
produktem nastolatków i tak powinien
być oceniany (w pewien sposób). Posiada
przebłyski jeśli chodzi o warstwę
liryczną, momenty, w których zwykle
kamienne oblicze me zostało pokryte
lekkim uśmieszkiem. Nie mocnym, nazbyt
wulgarnym śmiechem. jednakże
uśmieszkiem jak najbardziej pozytywnym
dla zespołu. Kończąc już opis tekstów,
powiem, że są niczym samo życie,
miesza parę zabawnych chwil z
wieloma normalnymi, codziennymi,
smutnymi, balansując na rozpiętości
dwóch sprzecznych sobie cech, niczym
wspomniany na początku recenzent. O
ile warstwa tekstowa jest przyzwoita w
wielu wypadkach, tak prawdziwe gratulacje
należą się za riffy, które są inspirowane
takimi zespołami jak Annihilator,
Helstar, Kreator, czyli parę motywów
nastawionych na melodię, duża
ilość tryli (niczym ten cały Fryderyk
Wielki w tej swojej symfonii D Dur),
solówki, które zostały podane całkiem
dosadnie i posiadają ten emocjonalny
ładunek, choć nie są wybitne oraz za
dość przyzwoite brzmienie (standardowo
gitary są na przedzie z wokalem,
reszta akompaniuje). Myślę, że szkalowaniu
mógłbym poddać trochę wydźwięk
wokaliz, ale nie zrobię tego. Jeśli
miałbym porównać tembr wokalisty, to
bym porównał go do debiutu pewnego
zespołu, który się właśnie na tym debiucie
skończył (choć ma się świetnie i
wciąż robi forsę). Mógłbym również
przywalić się za pewną odtwórczość, o
której wspomniałem wcześniej. Też tego
nie zrobię. Również nie dam tej EPce
oceny, gdyż myślę że tym chłopakom
raczej przydałoby się, jeśli jesteś zainteresowany
tematem, to żebyś Ty przesłuchał
ten album, wyraził opinię, a jeśli
go polubisz, to żebyś poszedł na ich
koncert i pogadał z nimi. Jak dla mnie
do poprawy głównie postawa obecnego
basisty (jak mniemam), choć to już czepialstwo.
A dobra, mam jeszcze coś. Kaczka
nie jest fajna. Nie lubię. Wolę kurczaki.
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Extravasion - Origins of Magma
2017 Self-Released
Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie jestem
pewien dalszej przyszłości tego
zespołu oraz tego jaką drogę obierze - ze
względu na roszady personalne, które
odbyły się w składzie Extravasion. Również
według zapewnień mojego rozmówcy
(wywiad powinien znaleźć się w
tym samym numerze co ta recenzja),
kolejny album ma być trochę inny od
debiutanckiego "Origins of Magma".
Mogę tutaj jednak z całą świadomością
powiedzieć, że debiutancki album tego
francuskiego zespołu jest całkiem udanym
zestawieniem inspiracji zespołami
takimi jak Obliveon, Atheist, Dissection
oraz Sadus. Personalnie pomimo
widocznych inspiracji pewnym rosyjskim
zespołem (Aspid) w nazwie zespołu
nie słyszę jednak tylu odniesień do
niego w samej muzyce. Jeśli miałbym
przypisać temu albumowi gatunek, to
najbliżej byłoby mu do technical thrash/
death metal, zagrany głównie w szybkich
tempach, jednak czasami zwalniający
do średniej prędkości. Instrumentalny
"Castle" rozpoczyna poniższy
album, odsłaniając już pewne inspiracje
członków zespołu rewelacyjnym albumem
"Piece of Time", by przejść do
thrashowego, bezpośredniego "Flames
Of Industry". Następnie dostajemy udaną
syntezę twórczości Obliveon i
Atheist w postaci utworu tytułowego.
Motywy gitarowe przypominają mi
tutaj "From This Day Forward", zaś
bas tutaj jest echem "Unquestionable
Presence". Tu pozwolę na chwilę zatrzymać
się przy instrumentarium, które
jest dla mnie trochę nierówne brzmieniowo.
Bardzo mi się podoba brzmienie
basu i gitar, aczkolwiek werbel jest
trochę nazbyt jak dla mnie uwypuklony.
Co do wokaliz, można tutaj wyciągać
skojarzenia z Dissection (z drugiego
LP), choć również część motywów gitarowych
może przypominać o tym zespole.
Aczkolwiek sam w sobie wokal jest
w porządku i tylko w porządku. Wydaje
mi się, że w pewnych momentach przesadza
z ekspresywnością. Dalej są kolejne
utwory, które potwierdzają wcześniej
ustalone inspiracje, dodając nowe smaczki.
Na przykład utwór "Bankster", który
jest rozpoczęty udaną instrumentalnie
parodią obrazu pewnego polityka,
która łączy się z dalszą częścią kompozycji.
Warto tutaj również powiedzieć,
że jest to album dość zróżnicowany
kompozycyjnie, od krótki instrumentalów,
przez thrashowe petardy, przez
motywy wzięte żywcem z "From This
Day Forward" debiutu Obliveon, aż
do długiego wschodnio-egzotyczno rozpoczętego
i szeroko instrumentalnie
rozpiętego (bardziej klasyczne i to bardziej
trybalne środki przekazu częstotliwości
dźwiękowych), inspirowanego
Atheist'em "La Nuit". Co jest problemem
tego albumu? Trochę męczy bułę
(jak moje rozległe opisy), nie wszystkie
motywy porywają (i częściowo nie są
spójne ze sobą), wokalizy nie są klarowne
w akcencie, co jest kwestią wcześniej
wspomnianej ekspresywności, a zakończenie
jego jest tak pretensjonalnie
nietrafione - aż po zakończeniu tego albumu
zadajesz pytanie, co ma ten pierdolony
piernik do wiatraka? No poważnie,
i jeszcze te motywy na organach…
Serio? Parodia jest dobra, wtedy kiedy
stanowi zrozumiałe odniesienie do czegoś,
a jakie odniesienie ma ten dodatek
na końcu płyty? Poza tym, ten album
jest fajny, techniczny, ale na pewno nie
jest on rewolucyjny, a tym bardziej nie
jest to album roku 2017. Ode mnie
(4,4).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Fogalord - Masters of War
2017 Limb Music
Najnowszy album włoskiego Fogalord
zdaje się doskonale wpisywać w ramy
melodyjnego power metalu z owego
kraju. Szybkie tempa, podniosłe melodie
i elementy symfoniczne. Niestety
jest to również największa bolączka
"Masters of War". Najnowszy album
Włochów można podzielić na klasyczne,
szybkie i raczej monotonne utwory
i te bardziej zróżnicowane. Tych drugich
więcej uświadczyć można dopiero
w drugiej połowie. Pierwsza kategoria
nie ma nic szczególnego do zaoferowania.
Jest to po prostu poprawnie zagrany
power metal. Druga wprowadza trochę
świeżości, ale obnaża też największy
problem pomysłu: brak elastyczności.
Najlepszym tego przykładem są wokale
w utworze "The Gift of the White Lady".
Frontman Fogalord daje sobie radę w
energicznych metalowych hymnach,
jednak w tej balladzie wypada zwyczajnie
słabo. Wszystkie partie są wręcz wykrzyczane,
jakby głos nagrywany był
pod kompletnie inną wersję utworu.
Eric Adams to, to nie jest. Wrażenia
nie robi również produkcja. Perkusja
jest mocno schowana, a gitarom brakuje
ciężaru. Skojarzenia z power metalowym
miksem z końca lat 90-tych są jak
najbardziej na miejscu. Na plus należy
zaznaczyć instrumentalne przerywniki,
wykraczające poza standardową formę
metalowego intra do albumu. "Masters
of War" jest albumem głównie dla zatwardziałych
miłośników europower metalu,
którzy przesłuchali już absolutnie
wszystko. Dla całej reszty istnieją znacznie
bardziej interesujące albumy w
tym nurcie. (3)
Fateful Finality - Mankind
2017 Fastball
Adam Wilkans
Fateful Finality to wciąż młody zespół,
który powstał w 2007 roku w Weil der
Stadt w Niemczech. Do tej pory ma
dwa wydawnictwa opublikowane własnym
sumptem oraz dwie oficjalne publikacje.
Jedną z nich jest niniejszy krążek,
wydany w tym roku przez Fastball
Music. Niemcy hołdują thrash metalowi
i jak to bywał z młodymi kapelami,
trudno określić ich inspiracje, bowiem
RECENZJE 175
ich muzyka to zlepek staroszkolnych
stylów, amerykańskiego i europejskiego
thrashu, w dodatku z pewnym współczesnym
sznytem a'la Machine Head.
Jakby ktoś chciał się uprzeć i szukać
wpływów, to na pierwszy rzut powinien
wziąć się za m.in. Kreator, Suicidal
Tendencies, Destruction, Testament,
Tankard, Havok itd. Propozycja Niemców
jest bardzo dynamiczna i intensywna.
"Mankind" w zasadzie popyla od
pierwszego do trzynastego utworu,
wręcz ciężko o jakiś oddech. Mimo
świetnego, mocnego i selektywnego
brzmienia, ciężko zapamiętać jakiś kawałek,
bowiem ciurkiem przechodzą z
jednego do drugiego. Jest to wada ale i
zaleta, bo krążek "ciągnie" od początku
do samego końca. A między innymi chyba
o to chodzi w thrashu. Koniec to bonusowy
upragniony oddech, a jest nią w
zasadzie rockowa ballada "Plaque In
The Rain". Niemniej człowiek z niecierpliwością
czeka aż tylko się skończy,
aby na nowo odpalić album i poczuć na
pysku thrashowy cios za ciosem. Fateful
Finality wyróżnia się znakomitymi
partiami gitar oraz mocną sekcją, co w
thrashu jest standardem. Do tego dochodzą
pojedynki wokalne Patricka i
Simona, co jest pewną cechą własną kapeli,
która jednocześnie mocno wciąga
w bardziej nowoczesną estetykę. Aktualnie
ciężko prorokować, która z młodych
thrashowych kapel dołączy do
panteonu, ale na tę chwilę Fateful Finality
dzięki "Mankind" dołącza do sporego
grona pretendentów. A przynajmniej
tak mi sie wydaje. (4)
Fireforce - Annihilate The Evil
2017 Limb Music
\m/\m/
Zawsze ceniłem Double Diamond, tak
więc jak mam okazję chętnie sprawdzam,
co nowego dzieje się w zespole
dawnego wokalisty oraz gitarzysty tej
grupy. Fireforce wciąż łoi więc swój bitewny
power metal, a trzeci album "Annihilate
The Evil" jest jednocześnie
najciekawszym w ich dorobku. Zawsze
podobało mi się w tym zespole, że grając
melodyjny, na wskroś współczesny
power metal, nie unikają odniesień do
konkretniejszych, zdecydowanie metalowych
dźwięków. Brzmią dzięki temu
zdecydowanie mocniej, mogą też zainteresować
również fanów speed czy tradycyjnego
heavy. Na najnowszej płycie
też nie brakuje surowych, speedmetalowych
petard w rodzaju singlowego "The
Boys From Down Under", "Fake Hero"
czy "Thyra's Wall", a nawet więcej, bo
momentami zespół rozpędza się, na
przykład w "Dog Soldiers", do thrashowej
łupanki na najwyższych obrotach.
Być może jest to zasługą nowego, znanego
z Pro-Pain, perkusisty Jonasa
Sandersa, ale fakt faktem, żadnego
sztampowego P2P2 na "Annihilate The
Evil" nie uświadczymy. Mocy poszczególnym
utworom dodaje też surowy,
drapieżny głos Filipa Lemmensa - może
tylko czasami jest tylko jakoś dziwnie
zduszony, jak w "Oxi Day", ale jednak
wystarczająco agresywny. Mamy też bonus,
dostępny tylko w wersji CD "Gimme
Shelter" The Rolling Stones w
ostrej, acz niepozbawionej melodii wersji
- zwolennicy czarnych płyt będą więc
mieli pewien dylemat, którą wersję
wybrać, ale obyśmy zawsze mieli tylko
takie "problemy". (5), bez dwóch zdań.
Forsaken - Pentateuch
2017 Mighty Music
Wojciech Chamryk
Maltański Forsaken to zdecydowanie
jeden z najlepszych zespołów, o których
mało kto słyszał. Co tym bardziej bolesne,
nie wykluczając nawet fanów doom
metalu. Przynajmniej takie odnoszę
wrażenie na podstawie swoich rozmów.
Wielka szkoda, bo Albert Bell i jego
towarzysze na każdym albumie wznoszą
się na osiągalne tylko dla nielicznych
wyżyny profesjonalizmu oraz
artyzmu. Sięgając po ich wydawnictwa
zawsze wiesz, że usłyszysz dzieło skończone,
z najwyższej półki, tylko że…
wydane przez zespół w zasadzie podziemny.
Świeżutki "Pentateuch" również
wpisuje się w tę prawidłowość.
Przy czym od swoich poprzedników
znacznie różni się brzmieniem, bardziej
piwnicznym niż dotychczas. Piwnicznym
nie tyle w kwestii jakości, co
głównie charakteru - jest mroczne, naturalne,
dalekie od cyfrowej sterylności.
Ciekawy eksperyment (?), ale do mnie
nie przemawia. Osobiście zdecydowanie
wolę to, jak zmiksowane są wcześniejsze
albumy Forsaken. Choćby z uwagi na
wspaniałą grę Seana Vukovica, być
może najlepszego gitarzysty prowadzącego
doom metalu, którą klarowne
brzmienie dodatkowo uwydatnia. Tymczasem
na "Pentateuch" jakby ginie
ona, zlewa się z hałasem sekcji rytmicznej.
Wśród nowych kompozycji nie
zabrakło typowo doomowych walców.
Kapitalnie wypada zwłaszcza wwiercający
się w podświadomość "Serpent
Bride", który nosi wszelkie znamiona
klasyku. Świetne są także potężne wykopy,
takie jak "Primal Wound" z fenomenalną,
ponad minutową solówką
Vukovica. Kawałek bez wątpienia będzie
siać zniszczenie na koncertach!
Ciekawostką jest wieńczący album
"Apocryphal Winds" - najdłuższy utwór
w karierze Maltańczyków, trwający ponad
kwadrans. Zgodnie z tradycją ukutą
na wcześniejszych płytach, pełni on
funkcję epickiego zamknięcia. Wokalista
Leo Stivala wkłada całe serce w tę
długą opowieść, a Vukovic znowu tworzy
cuda w partiach solowych, tym razem
wielokrotnie. Niemniej jednak kawałkowi
trochę brakuje do majestatu
doskonałego "Resurgam" lub "Metatron
and the Mibor Mytho" z dwóch poprzednich
płyt. Chyba zabrakło głównie dobrego
refrenu. Mimo to, ostateczna ocena
musi być jak zwykle bardzo wysoka.
Forsaken nie opuszcza się do poziomu
mniej niż bardzo dobrego. Niemniej jednak
w moim odczuciu "Pentateuch"
jest pozycją nieco słabszą, przynajmniej
od swoich dwóch znakomitych poprzedników.
Nie podoba mi się brzmienie, a
też końcówka albumu mogłaby być lepsza.
Nie zmienia to faktu, że dla miłośników
gatunku "Pentateuch" to mus
absolutny (5,5).
Adam Nowakowski
Grindpad - Sharkbite!
2017 Self-Released
Grindpad uznał, że poza graniem ciężkiej
muzyki odda przysługę filmom tak
złym, że aż zabawnym. Stąd ten
"Sharkbite" (z tym teledyskiem na kanale
zespołu). Mamy już genezę tytułu
tego albumu. No, teraz dodajmy do tego
to, że wkręcili w produkcję okładki tego
albumu Repkę, który jest znany z tworzenia
mnóstwa przeciętnych okładek
dla zespołów grających często równie
przeciętnie. No i już mamy mniej więcej
to co widać. A co słychać? Całkiem porządny
thrash/crossover, który łączy cechy
S.O.D, M.O.D, Municipal Waste
i Destruction z paroma małymi wstawkami
z rejonów death metalu. Posiada
bardzo przyzwoite brzmienie, zaś solówki
są na wystarczającym poziomie.
Całkiem brutalny, bez zahamowań,
dość dobry pod względem technicznym,
odtwórczy i krótki album od zespołu,
który na koncie ma tylko EPki. Czy jest
to album, który zmieni coś w muzyce
thrash metalowej? Nie sądzę. Ale miło,
że jest, bo jest całkiem w porządku i Ci,
którzy mają ochotę posłuchać trochę
świeżego ale nie do końca crossoveru
powinni wejść na YouTube na kanał
New Wave of Old School Thrash Metal,
lub wpisać nazwę tego albumu. Reszta
raczej nie musi, ale może wejść w te
rejony. Z powodu, że jest to łatwo dostępna
i krótka płytka, to oceny nie daję
- sprawdźcie jeśli chcecie sami.
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Gross Reality - Escaping Gravity
2017 Divebomb
Zakładanie w Stanach Zjednoczonych
A.D. 1991 zespołu thrashowego mogło
być przejawem totalnej aberracji czy też
nieznajomości muzycznego rynku, ale ja
postrzegam u muzyków Gross Reality
raczej chęć grania tego, co lubi się najbardziej,
bez oglądania się na całą resztę.
Determinacji starczyło im na pięć
lat i w końcu rozpadli się bez większych
osiągnięć, ale po 13 latach hibernacji
powrócili w roku 2009, by z coraz większą
skutecznością nadrabiać stracony
czas. Był więc debiutancki "Overthrow",
a po trzech latach pojawia się
akt II, "Escaping Gravity". Panowie
zdołali więc wykorzystać szansę regularnej
działalności, tym bardziej, że mają
kontrakt z Divebomb Records - wytwórnią
może i niszową, ale też i zasłużoną
w przypominaniu perełek sprzed
lat oraz promowaniu premierowych wydawnictw.
"Escaping Gravity" bez
dwóch zdań zasługuje na uwagę, jest to
bowiem nieszablonowy thrash z technicznym
zacięciem, coś na styku wczesnych
dokonań Annihilator, Forbidden
czy Testament. Pojawiają się też odniesienia
do bardziej awangardowych
dźwięków Voivod (tytułowy "Escaping
Gravity") czy bardziej tradycyjnego
speed metalu ("The Incomplete"),
akcenty balladowe w "Invitation" czy
tradycyjnie metalowe w "Into The Vault"
- jest więc konkret na najwyższym
poziomie i płyta godna polecenia. (5)
Hades - Kraina cienia
2017 New Wave Promo
Wojciech Chamryk
Niewiele można dowiedzieć się o zespole
z Internetu. Niemniej Hades powstał
w 2014 roku w Mińsku Mazowieckim, a
za jego zainicjowanie odpowiada wokalista
Matt "Iron" Bartnicki. Obecnie
wspierają go Dominik "Czarny" Sosiński
- gitara, Patryk Makać - gitara, Adriana
"Estera'' Malicka - bass i Adam
"Kevyn" Bartnicki - perkusja. "Kraina
cienia" jest debiutem fonograficznym
zespołu. W trakcie jego nagrywania nie
było basisty, więc jego partie odegrał
Patryk Makać. Matt i Patryk współtworzą
również inny zespól hard'n'
heavy z Mińska, SteelFire. Jednak Hades
jest bardziej hard i niesie ze sobą
mroczną aurę. Kapela powołuje się na
inspiracje artystów typu Danzig, The
Cult, Sisters of Mercy, a także na
wpływy gotyckiego rocka i doom metalu.
OK, pewne elementy wymienionych
wzorów można odszukać się, ale generalnie
w muzyce Hades rządzi archetypowy
hard rock. Ciężko w tym stylu wymyśleć
coś intrygującego. Zespoły sięgający
po ten rodzaj muzyki przeważnie
korzystają z schematów, kalek i klisz.
Mało tego większość muzyków nie potrafi
przebić się przez kanony tego gatunku.
Nie inaczej jest w przypadku
Hadesu. Niemniej, wydaje się, że ich
inwencja i talent są na tyle prężne, że
słuchacz nie pozostaje obojętny na ich
muzykę. Kapela ma też atut w postaci
warsztatu muzyków. Dzięki ich umiejętnością
materiał na "Kraina cienia"
uzyskuje niezły poziom. Uwagę głównie
zwracają gitary, ale tak powinno być w
hard rocku. Przeważają tu kompozycje
dynamiczne, typu "Nic do stracenia",
"Obezwładnij mnie", "Gotowy na śmierć"
i "Płonę". Choć hard rock cechuje pewna
prostota, to w wypadku Hadesu, kawałki
nie są tak bardzo bezpośrednie, a i
aranżacjom poświęcono więcej uwagi
niż standardowo to bywa. W środku albumu
mamy bardziej stonowany fragment.
Rozpoczyna go krótka patetyczna
miniatura, którą pilotuje fortepian. Potem
następuje najdłuższa kompozycja
"O nic więcej nie proszę", balladowy
utwór o gorzkim, mrocznym a zarazem
zajmującym klimatem. Ostatni część
tego bloku stanowi kawałek "Inka", który
można porównać do ballad pokroju
IRA czy Oddziału Zamkniętego.
Jednak wydźwięk tego z pozoru błahego
utworu jest zupełnie inny, bowiem jest
to hołd dla Danuty Siedzikówny.
Podobny temat porusza "Gotowy na
śmierć", który dotyczy Rotmistrza Pileckiego.
Natomiast "O nic więcej nie proszę"
zawiera bardzo osobisty tekst, a tyczy
się rozrachunku wokalisty po śmierci
ukochanej osoby. Krążek wieńczy
"samplowana" wersja "Nic do stracenia".
Podejrzewam, że grupa chciała pokazać
swoje szerokie muzyczne horyzonty. Jednak
jest to mocno chybiony pomysł,
176
RECENZJE
zupełnie niepotrzebny. Hard rock na
ogól sprzyja imprezowaniu, ale nie tym
razem. Zespół ma na siebie pomysł,
dość zgrabnie go realizuje. Daje fanom
produkt do posłuchania i do pomyślenia.
Stara się aby wszystko zaplanować
i dopieścić, np. nazwa zespołu, tytuł
debiutanckiej płyty i jej okładka, bardzo
mocno są związane ze sobą. Liczę na to,
że z materiału na materiał, będą coraz
bardziej profesjonalni. Niemniej nie
wierzę, że są w stanie dotknąć geniuszu
hard rocka, jednak niech próbują, mają
potencjał i może sami się zaskoczą, nie
mówiąc o mnie. (3,7)
\m/\m/
Hands Of Orlac/The Wandering
Midget - Split
2017 Cruz Del Sur Music
Dwa obiecujące europejskie zespoły grające
doom metal połączyły swe siły na
splicie. To inicjatywa godna pochwały,
bo właśnie dzięki takim łączonym wydawnictwom
mniej znane grupy mają
szansę na zdobycie nieco większej popularności,
szczególnie, gdy tak jak w
tym przypadku, wydawcą jest bardziej
znana firma. Hands Of Orlac to Włosi,
ale obecnie stacjonujący w Szwecji, ze
składem pół na pół włosko-szwedzkim,
z kolei The Wandering Midget pochodzą
z Finlandii i utwór z tego splitu jest
ich najnowszym dokonaniem po kilku
latach milczenia. Zaczynają jednak
Hands Of Orlac, którzy swą stronę
płyty zagospodarowali aż czterema
utworami, w tym dwoma krótkimi, mrocznymi
instrumentalami "Per Aspera" i
"Ad Astra". Utwory właściwe to surowe,
mroczne i melancholijne granie z majestatycznymi
riffami, pełne nawiązań do
hard rocka/progresu wczesnych lat 70.
13-minutowy "Curse Of The Human
Skull" wydaje mi się jednak zbyt rozwleczony,
mimo ożywiających go niekiedy
wejść fletu, na którym gra wokalistka
The Sorceress - sześciominutowy
"From Beyond The Stars" robi znacznie
lepsze wrażenie. 18-minutowy kolos
"Where We March The Vultures Follow"
w wykonaniu The Wandering Midget
jest znacznie ciekawszy od długiego
utworu Hands Of Orlac - posępne,
majestatyczne riffy płynnie przechodzą
w nim w dynamiczne przyspieszenia,
mamy efektowne, gitarowe solówki, surowe
brzmienie całości i finałową kodę z
organowymi brzmieniami. Nie zmienia
to jednak faktu, że ten split będzie łakomym
kąskiem nie tylko dla fanów
doom metalu, ale też occult czy retro
rocka. (4)
Wojciech Chamryk
Hellhaim - Slaves Of Apocalypse
2017 Self-Released
Powoli, mozolnie, ale z zauważalną
konsekwencją warszawski (i okoliczny)
Hellhaim buduje swą pozycję w metalowym
światku. Na początek nie kombinowali,
grając gdzie tylko się dało,
dwa lata temu wydali EP "In The Dead
Of The Night", a teraz przyszła pora na
debiutancki album. "Slaves Of Apocalypse"
powinien zainteresować przede
wszystkim fanów rasowego, tradycyjnego
heavy metalu z lat 80. ubiegłego
wieku. bowiem za mikrofonem mamy tu
Mateusza Drzewicza, obecnie śpiewającego
również w Divine Weep, a gitarowy
duet to dwaj wyjadacze, znani
choćby z Holocaust, Piotr Konicki i
Albert Żółtowski. Nie brakuje więc
czytelnych nawiązań do Judas Priest z
czasów genialnego "Painkillera", bardziej
tradycyjnego heavy czy ognistego
power metalu w amerykańskim wydaniu,
a wszystko to zagrane jest z klasą i
ogromną werwą, tak więc o jakimś
archeologicznym wykopalisku nie ma tu
mowy. Jest to słyszalne tym bardziej, że
Hellhaim wzbogacił niektóre kompozycje
odniesieniami do death czy black
metalu, ale dzięki temu "Decimator" czy
"Ghost Of Salem" jeszcze zyskały na
intensywności, prując do przodu niczym
bezlitosna, metalowa machina. Nie można
też nie zauważyć, że Mateusz -
wspierany czasem kobiecymi głosami -
prezentuje na tej płycie pełną paletę wokalnych
barw, płynnie przechodząc od
wysokiego, typowego dla metalu śpiewu
do groźnego growlingu, aranżacje, jak
na tę stylistykę, są naprawdę urozmaicone,
a całość opatrzono surowym, idealnie
tu pasującym, brzmieniem. Konkret
na: (5).
Wojciech Chamryk
Hell Patrol - From Ruins Into Ashes
2017 Tales From Crematoria
W przyszłym roku ta warszawska formacja
obchodzić będzie 10 urodziny,
tak więc była już najwyższa pora do zaakcentowania
długiego już stażu czymś
więcej, niż tylko kolejną demówką. Debiutancki
album "From Ruins Into
Ashes" ukazał się co prawda już w ubiegłym
roku, ale wydany na płycie CD został
niedawno, dzięki inicjatywnie Tales
From Crematoria Records. I dobrze
się stało, bo słuchanie tych totalnie oldschoolowych
dźwięków w "cyfrowobandcampowej"
wersji to jednak nie
było to. Z krążka ten opętańczy black/
thrash Hell Patrol brzmi znacznie lepiej,
jakoś naturalniej, chociaż nie da się
też nie zauważyć, że są jeszcze nośniki
znacznie bardziej adekwatne dla charakteru
tego wydawnictwa: LP i MC. Póki
co cieszmy się jednak z tego co mamy,
bo tych dziewięć utworów, łącznie niewiele
ponad 30 minut muzyki, to solidny
cios i porcja totalnie bezkompromisowych
dźwięków. Niektóre mają już na
karku kilka ładnych lat, gdyż "Desecration",
"Obedience" i "Chariots Of Oblivion"
pochodzą jeszcze z demówek wydanych
w latach 2010 i 2012, ale kopią
jak trzeba, ani na cal nie odstając od
swych nowszych współbraci. Cieszy też,
że Steyr z kumplami nie ograniczają się
tylko do samej jazdy na najwyższych
obrotach, wplatając tu i ówdzie efektowne
solo ("Chariots Of Oblivion"), decydując
się na mocarne zwolnienia, niekiedy
mające w sobie coś z tradycyjnego
heavy samego Ronniego Jamesa Dio
("Satanic Storm) czy patenty potwierdzające,
że skrajne uproszczenie tych
dźwięków to świadomy wybór muzyków
(tytułowy "From Ruins Into
Ashes"). Niezgorzej brzmi też wieńczący
to dzieło zniszczenia cover "Seven Churches"
Possessed, w wersji krótszej i jeszcze
bardziej intensywnej od oryginału.
(5)
Wojciech Chamryk
Heretic - A Game Yoy Cannot Win
2017 Dissonance Productions
Lubicie Metal Church, Reverend, Hirax?
Tak, to ta muzyczna półka. Zresztą
muzycy Heretyka pogrywali w również
w tych bandach. Heretic, zespół tyleż
znany wśród fanów wyżej wymienionych
grup, co i nieco zapomniany, a nawet
niedoceniany. Na szczęście, po latach
hibernacji i wskrzeszeniu Heretic,
w roku 2011, chłopaki obiecują grać i
nagrywać regularnie, a co najważniejsze,
koncertować. To w tym zespole terminował
niejaki Mike Howe (zaśpiewał
na debiucie z 1988, pt. "Breaking Point"),
zanim dołączył do Metalowego
Kościoła. W roku 2011, nagrali drugi
album, "A Time Of Crisis". Po niemal
sześciu latach otrzymujemy trzeci krążek,
"A Game You Cannot Win". Wymowna,
sugestywna a zarazem dość
ascetyczna okładka. Przestrzelona czacha
w cierniowej koronie. Wokół niej
wszystko, co sprawia, że ludzkość dąży
do samozagłady. Od pierwszego dźwięku
słychać, że mamy do czynienia z
marką samą w sobie. Tu wszystko jest
przemyślane, nie ma gówniarskiego nieokrzesania,
przypadkowości, czy przerostu
formy. Dostajemy solidną dawkę
heavy/thrashu. Dobre, mocne granie, w
starym stylu, ale z brzmieniem na miarę
naszych czasów. Selektywny dźwięk,
ciężkie gitary, tnące solówki, dobrze
osadzone basy i pełne bębny. To po prostu
hula... Spróbujcie później posłuchać
jakiejś nowej Metalliki. Na osobną
uwagę zasługuje wokal Juliana. To śpiewanie
wypośrodkowane gdzieś pomiędzy
Davidem Wayne (R.I.P.), a Mikem
Howe. Choć moim zdaniem, ciut
bliżej tego pierwszego, z czym chłopaki
się nie zgodzili, he, he... Bo uważają, że
Julian ma większą kontrolę nad swoim
głosem. Zresztą oceńcie sami. Razem z
Intro i Outro, na płycie znalazło się w
sumie 13 kompozycji. Ciężko na gorąco
wyróżnić jakąkolwiek, bo takie krążki,
odsłuchuję zazwyczaj od początku, do
końca. Każdorazowo. Taki starodawny
nawyk z XX wieku. Kiedyś ludzie nie
"przesłuchiwali" dyskografii kapeli, w 10
minut, za pomocą przerzucenia plików
mp3. Tym bardziej nie oceniali czyjejś
twórczości, na podstawie takich powierzchownych
oględzin. Heretic przywodzi
mi na myśl te stare, może lepsze,
pod tym względem czasy. Po którymś
odsłuchu stawiam na tytułowy "A
Game You Cannot Win", "Master At
Her Game" i "Annihilate". "Gra której
nie możesz wygrać", jest wciągającą,
muzyczną opowieścią, o kondycji człowieka
i otaczającego go Świata. A ta nie
jest za ciekawa. Świat chyli się ku upadkowi,
ludzie gotują sobie prawdziwe piekło.
Ale dzięki muzyce Heretic, piekło
może stać się całkiem znośnym miejscem.
(6)
Hexx - Wrath of the Reaper
2017 High Roller
Jakub Czarnecki
Czekajcie chwilę, muszę wyszukać zbiór
wszystkich idiomów i przysłów związanych
z kośćmi. Mam już parę! "Kości
zostały rzucone". "Pan Bóg nie gra w kości".
Albo może to: "Za ojców, braci kości
bielejące". Dobra, może już przestanę
się wydurniać i przejdę do sedna, powstając
"niczym mściciel z cudzych kości".
Dobra, przysięgam, to już ostatnie.
Dlaczego zacząłem tak gadać o tym wapniu,
zaraz zapytacie. Ja zaś już śpieszę
z odpowiedzią: nowy album Hexx. Tak,
tego Hexx. Kojarzycie tę kapelę, która
w latach osiemdziesiątych grała power/
heavy, by następnie przejść do thrash/
death metalu? Nie? No, a kojarzycie
Sadus? Jeśli tak, to mieli okazję ze sobą
grać pod koniec lat osiemdziesiątych,
więc jak oglądaliście jakieś ich koncertówki
z tamtego okresu, to z pewnością
mogliście ich zauważyć w adnotacjach.
Jeśli nie, to myślę, że jeden z ich bardziej
kojarzonych utworów pt. "Edge of
Death" możecie spokojnie posłuchać na
YouTubie, zarówno tej wersji heavy/
power jak i thrash/death. No, ale co ma
to wszystko z tymi wszystkimi kośćmi?
No to usiądźcie sobie wygodnie i zaraz
wszystko omówimy dokładniej. Zacznijmy
od tego, jaki gatunek jest reprezentowany
przez ten album. Myślę, że najbliżej
mu do power/heavy z elementami
speed metalu. Sami twórcy tego albumu
oświadczają, że powracają do korzeni
Hexx, czyli do albumów "Under The
Spell" oraz "No Escape", w których wokalistami
byli Dan i Dennis. Z pewnością
widać to na najnowszej okładce.
Tak, widzicie dość żwawego kościotrupa,
który swoim zwiewnym odzieniem
zasłania parę ludzkich głów, zaś na tle
dostrzegamy wir, z którego wydobywają
się łańcuchy. Elementem łączącym tę
okładkę z pierwszymi długograjami jest
kolorystyka. Mroźny niebieski, który
zajmuje większość obrazu. Okładka sama
w sobie ma parę wad, chociażby źle
umiejscowiony tytuł krążka. Przez podobny
koloryt, zarówno tytuł jak i tło
zlewają się, nie dając jednoznacznego
przekazu. Aczkolwiek grafika sama w
sobie jest całkiem w porządku, choć nie
są to wyżyny oryginalności i brakuje jej
do moich faworytów (jak seria okładek
Coroner, z tym paskiem rozciągającym
się po prawej stronie.) Pewnie zniecierpliwieni
tym opisem grafiki, zadajecie
sobie pytanie, czy Hexx rzeczywiście
powraca do korzeni? Odpowiem: tak!
Teraz tę odpowiedź rozwinę. Tak, ten
zespół wraca do korzeni gatunkowych,
jednak z częściowo zmienionym składem.
Spuściznę wcześniej wymienionych
wokalistów przyjął Eddy Vega,
który w Hexx przeszedł chrzest bojowy,
nagrywając ścieżkę wokalną na "Wrath
of the Reaper". Jego udział na tym albumie
chciałbym najpierw krótko podsumować
cytatem z utworu otwierającego
album, czyli "Macabre Procession Of
Spectres". "Yeaa!". W mojej ocenie jego
RECENZJE 177
wokal w rejestrach rozpinających się od
średnich do wysokich, całkowicie pasuje
w nawiązaniu do pierwszych dwóch albumów
tego zespołu. Jest on czytelny i
gdybym miał go do czegoś porównać, to
najpewniej byłby to wokalista Grim
Reaper, chociaż, też bym się zastanowił
nad wokalistą Judas Priest. Kończąc
już temat wokaliz zespołu, a zostając jeszcze
przy porównaniach i przy Judas
Priest, samym w sobie, to jeśli będziecie
mieli okazję, to przesłuchajcie sobie
"Dark Void Of Evil" czy "Voices" z obecnie
omawianego albumu, i zestawcie je z
"A Touch Of Evil" z "Painkiller". Następnie
odpowiedzcie sobie na pytanie, czy
widzicie jakieś podobieństwa między
tymi utworami? Ja je widzę, jednak nie
uważam tego za cechę, która skreśla ten
album. Poza tym można się doszukiwać
pewnych podobieństw do innych zespołów
(mnie, na przykład, ten album kojarzy
się też z Saxon) i z pewnością znajdą
się mnogie skojarzenia, bowiem obecnie
ciężko grać heavy/power, nie łącząc
elementów znanych z poprzednich
dokonań. Generalnie ten temat zostawiam
wam.Zajmę się teraz cechami
utworów, tematyką albumu i jakością
warstwy lirycznej. Jak wcześniej mogliście
się dowiedzieć, album jest utrzymany
w estetyce power/heavy, więc nie zaskoczy
was, gdy powiem, że jest on
utrzymany zarówno w marszowych jak i
w szybkich tempach lecz zwykle jest w
podstawowym metrum. No, standardzik.
Motyw zła i szkieletów? Również
standardzik. Warstwa liryczna z pewnością
nie jest tą, która jest przykładem
terminu "wybitna", jednak jest to wciąż
całkiem parę fajnych motywów i cytatów.
Na przykład: "Just remember This
My Friend, If You Play With Fire, You'll
Burn in The End*" z utworu "Voices". No
dobra, przyznaje się, ten zwrot idiomatyczny
chwycił mnie za serduszko. Tak
bardzo, że aż pozwoliłem sobie nawiązać
do tego we wstępie. Kompozycyjnie
album jest złożony z riffów opartych na
kwintach oraz na motywach zawierających
między innymi tryl (czy jak by to
gitarzyści powiedzieli, hammer on i pull
off). Skoro już wzrokiem jesteście tutaj,
a znaleźliście odpowiedź na nurtujące
was pytanie dotyczące wstępu, to pozwólcie,
że zadam kolejne. Co z wykonaniem
albumu? Całkiem dobre
brzmienie, osobiście nie mam się do
czego przyczepić. Słyszałem gorsze
brzmieniowo kompozycje, które broniły
się klimatem i tematem, więc nie uważam
wcale brzmienia album za ostateczną,
wartościującą kwestię, szczególnie,
że ona jest mocno subiektywna. I
mogę napisać z pewnością, że jest ona
klarowna i przystępna dla słuchaczy nie
mających wcześniej kontaktu z tego
typu muzyką, aczkolwiek nie trąci ona
zbytnią szklanką. Wykonanie? Myślę,
że wystarczającym dowodem na jakość
wykonania jest już część składu zespołu,
czyli dwóch byłych członków zespołu
oraz gitarzysta Brocas Helm. Nawiasem
mówiąc, słyszę na tym albumie inspiracje
tym zespołem, jednak w niewielkich
ilościach. O wokaliście wspomniałem
już wcześniej, zaś basista całkiem
sprawnie podąża za motywami gitarowymi.
Poza kawałkiem "Swimming
The Witch", gdzie raczej nie wychodzi
na przód. Co do solówek, są dobre. Wystarczająco
dobre. Co do wad: to myślę,
że pewne inspiracje - jak dla mnie - są
zbyt oczywiste. Innych nie słyszę. A, jedną
widzę - tak, kompozycja okładki,
konkretniej umiejscowienie tytułu. Ale
to już czepialstwo z mojej strony. Dla
kogo ten album? Myślę, że fani szeroko
pojętego heavy metalu powinni go posłuchać.
Czy jest to album kapeli, na
który wszyscy fani muzyki ciężkiej czekali?
Nie. Bo niestety, tę kapelę zna i
słucha dość niewielkie grono ludzi, które
dzień spędza na słuchaniu takich klasyków
jak Omen, Manilla Road czy
Cirith Ungol. A powinno być jednak
trochę inaczej, choć wątpię, że ten pięćdziesięciominutowy
album to zmieni.
Tak więc, myślę że album wcale nie zawodzi,
wprawdzie nie jest to nic nadzwyczajnego.
Bardzo dobrze wykonany,
zróżnicowany lecz nie do końca oryginalny.
Ode mnie (5).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
* To odpowiednik "Kto mieczem wojuje,
ten od miecza ginie". Chociaż w sumie
"Nie baw się ogniem, bo będziesz
sikał w nocy" też pasuje.
Highrider - Roll for Initiative
2017 The Sign
Już okładka zwiastuje, że będzie bez
kompromisów. Pachnie tutaj na kilometr
klimatem lat 80. To białe tło i ten
narysowany komiksową kreską rycerz z
upaćkanym krwią toporem. Znów podróż
w czasie? No niekoniecznie…
Szwedzki Highrider to ciekawe granie,
bo nie do końca chcące ślepo brnąć w
kalkowanie już dawno napisanych kawałków.
Nie ma tutaj mowy o odgrzewaniu
już pięć razy tego samego mięsa.
Jest to własna strawa, choć przyprawiona
z paczuszki z napisem "Oldschool".
Brutalna jest to muzyka, szybka i ostra
jak topór jegomościa z okładki. Niby
heavy metal ale pachnie też thrashem,
plugawym i brudnym. Słuchało mi się
"Roll for Initiative" bardzo dobrze, bo
to porządnie zagrana płyta. Na początku
napisałem, że niekoniecznie jest to
podróż w czasie, bo faktycznie tak to
odczułem. Highrider brzmi trochę
współcześnie, a bardzo sprawnie zaaranżowane
klawisze (tak, tak!) mogą spowodować
zdziwienie na wielu twarzach.
Chwilami to trochę jak Uriah Heep ze
swoich najlepszych lat. Tylko ten wokal…
Ech, moim uszom naprawdę było
ciężko znieść takie trochę straszydło.
Mnie nie pasował, wolałbym coś zdecydowanie
w opozycji do agresywnej
muzyki, połączenie mogłoby bardzo intrygować.
A tak otrzymaliśmy po prostu
porządny kawał ociekającej mocnymi
riffami muzyki. Proszę się jednak nie
czuć zbitym z tropu - jest dobrze. (5)
High Spirits - Escape
2017 High Roller
Adam Widełka
Historia muzyki metalowej nie raz pokazała,
że mini albumy, tak zwane EP,
zawierały lepszy materiał niż pełnowymiarowe
płyty. Można uznać, że to paradoks,
ale sam doświadczyłem kilka
takich przypadków na własnej skórze, a
do grona szczęśliwców dołączyła właśnie
"Escape" High Spirits. Co ciekawe,
High Spirits to teatr jednego aktora,
pana Chrisa Black. Muszę przyznać, że
uzdolniony człowiek z niego, bo sam
stworzył już wcześniej trzy albumy oraz
single i dwie EP. Ta, która wpadła w
moje ręce to trzecia a druga nagrana w
roku 2017. Płodny artysta nawet rzekłbym.
Kompletnie nie znałem wcześniej
ani zespołu High Spirits (tak, bo na
żywo towarzyszą Chrisowi stali muzycy
od 2009 roku) ani muzyki podpisanej
przez Chrisa, jednak te czternaście
minut i dwanaście sekund z "Escape"
zachęciło mnie do poszperania więcej w
jego twórczości. Nie jest to tak dobry
zestaw czterech utworów jak chociażby
liczący sobie tyle samo "Wild Animal"
Running Wild (który uwielbiam!!!), ale
mogę śmiało powiedzieć, że słucha mi
się tego z niekłamaną przyjemnością.
Dominują tutaj szybsze tempa, z wyjątkiem
ostatniego utworu, utrzymanego
w wolniejszych klimatach. Wszystko
osadzone jest w klasycznym graniu spod
znaku szybszego hard rocka i heavy
metalu. Wprawne może ucho dojdzie,
że to bardzo zgrabnie "zlepione" instrumenty
w studio, że jednak gra tutaj
jedna osoba, ale całościowo brzmi to
całkiem nieźle. Kompozycje, mimo, że
to przywodzące na myśl dźwięki spod
znaku lat 80. nie są żadną bezmyślną
kalką. Nie jest to odkrywcze, jednak nie
takie ma być. Szczerze polecam "Escape"
wszystkim, którzy cały czas zakochani
są po uszy w klasycznym graniu,
unikającym nowych trendów i nie przejmującym
się, że ktoś określa to mianem
sztampowego. Ja jestem daleki od takich
słów w przypadku tej EP High Spirits.
(5)
Iced Earth - Incorruptible
2017 Century Media
Adam Widełka
Iced Earth to zespół, który działa już
prawie trzydzieści lat. Z różnym skutkiem
regularnie nagrywają od 1990 roku
albumy, które mają swoich zagorzałych
fanów. Mnie jakoś nigdy on nie
przekonywał. Nie wiem, może przez to,
że jakoś nie zwracałem na nich specjalnej
uwagi? Widziałem ich kiedyś przed
Saxon na żywo i było całkiem poprawnie.
Może też na kształt ich płyt, a
przez to odbiór, wpływa to, że bardzo
często zmieniał się skład. Tak czy siak w
moje ręce wpadło najnowsze dzieło
amerykanów, "Incorruptible", które to
dzielą od poprzedniczki aż trzy lata.
Nie słuchałem w sumie żadnych wcześniejszych
albumów specjalnie z okazji
tego, że miałem zająć się tą płytą. Potraktowałem
ją po prostu jako zbiór kompozycji
spod znaku Iced Earth. Muszę
przyznać, że słucha się "Incorruptible"
przyjemnie. Na pewno ma w sobie duży
potencjał. Jednak nie jest to dla mnie
muzyka, która przekonuje mnie na sto
procent. Wszystko, mam wrażenie,
opiera się na jakimś rodzaju patosu, będącym
niestety trochę męczącym.
Gdzieś coś kiedyś słyszałem, na czymś
oparte są te riffy czy praca sekcji. Z jednej
strony przyczepić się nie ma do czego,
z drugiej można mieć wrażenie, że
bardzo poprawna to płyta. Po prostu.
Tyle i aż tyle. Po zespole z takim stażem
oczekiwałbym jednak czegoś więcej.
Trochę też karykaturalnie wypada fuzja
thrashu z power metalem. Nie przemawia
do mnie takie prężenie muskułów.
Poza tym trochę przewidywalne są
pewne zwolnienia, niby nastrojowe, siłą
rzeczy poprzedzające galopowanie. Duży
plus należy się za rzetelne i wręcz
perfekcyjne wykonanie muzyki. Widać,
że panowie nie na darmo spędzają mnóstwo
czasu w studio, dopieszczając każdy
szczegół. Tak jak wspomniałem
wcześniej, płyta ma potencjał, sporo się
dzieje i może się podobać. Myślę, że
wielkim fanem Iced Earth z powodu
"Incorruptible" nie zostanę. Nie uważam
jednak bym stracił czas na odsłuchiwanie
tego materiału. Nie pasuje mi
w całości po prostu takie granie, chociaż
krzywdząco było by napisać, że to słaba
płyta. Co to, to nie. Utrzymane jest to
na przyzwoitym poziomie i nie pozwala
się nudzić słuchaczowi przez te pięćdziesiąt
pięć minut. Jeśli jeszcze jest to
fan takich rytmów, na pewno będzie w
pełni usatysfakcjonowany. (4,5)
Ice War - Ice War
2017 Shadow Kingdom
Adam Widełka
Ice War to jednoosobowy projekt Jo
Capitalicide pochodzącego z Kanady.
Wcześniej działał on pod nazwą Iron
Dogs i wydał dwie płyty w latach 2012-
2013 z towarzyszeniem basisty Dana
Lee. W 2015 roku postanowił wziąć
wszystko w swoje, tylko swoje, ręce i w
efekcie otrzymujemy długogrający debiut
ostatniego z wcieleń Jo. Tyle tytułem
krótkiego wprowadzenia. Jak więc
sprawa ma się z muzyką? Historia metalu
zna wiele przypadków muzyków, którzy
samodzielnie nagrywali swoje albumy.
Z różnym skutkiem. Trzeba przyznać,
że Ice War nie przynosi wstydu.
To bardzo przemyślany krążek, stworzony
według sprawdzonej, oldschoolowej
receptury. Te półgodziny muzyki
to pomieszanie typowej galopady, sprawnych
solówek, fajnych melodii i naturalnego
wokalu. Czuć tutaj faktycznie
powiew zimna, gdzieś na myśl przywodzi
to granie klasyczne podejście do gatunku
chociażby według Manilla Road.
Trochę siermiężne, trochę toporne, ale
takie właśnie ma być. Jo nie sili się na
jakieś wydumane pomysły, na jakieś
mydlenie oczu wystrzeliwanymi z prędkością
światła riffami. Jest solidnie i
zwięźle. Można zwrócić uwagę na ciekawą
"sekcję rytmiczną", która w wykonaniu
naszego bohatera podaje rytm
bardzo sprawnie i nie odczuwamy w
ogóle, że zrealizował to jeden człowiek.
Wiadomo, nie są to jakieś straszliwie
połamane tematy, ale też mam wrażenie,
nie o to tutaj chodzi. "Ice War" to
płyta taka, jakie lubię. Krótka i bez
zbędnych zawiłości. Takie proste w wyrazie
granie, stawiające bardziej na emocje
niż na aspekt techniczny. Miałem
też na początku przygody z nią mały
problem, bo nie znalazłem w niej na
tyle chemii, by cokolwiek ciekawego napisać.
Kilkanaście przesłuchań jednak
dały zmianę podejścia i "Ice War" dostało
ode mnie szansę. Nie jest to wprawdzie
coś, co spowodowało chwilowe
migotanie serca, ale szczerze polecam
178
RECENZJE
wszystkim zorientowanym na gatunek
heavy/speed metal. (5)
Adam Widełka
Impalers - The Celestial Dictator
2017 Evil Eye
Okładka może nieco zmylić... dość nowoczesny
obrazek. Kosmos, jakieś trzy
gigantyczne, stawonogie kreatury, wbijające
swoje odnóża w planetę (w domyśle
Ziemię). Już po odpaleniu intro, które
przechodzi w "Terrestrial Demise",
dostajemy solidnego thrashowego kopa.
Skojarzenia z Kreatorem są nieuniknione.
I to tym ze "złotego okresu",
czyli "Extreme Aggression" i "Coma of
Souls". Ta motoryka, akcentowanie i
brzmienie. No i tempo. Soren pluje wyrazami
tak szybko, że Mille Petrozza
mógłby zaniemówić z wrażenia. Zresztą
Mille dziś już tak nie wymiata... Uczeń
przerósł mistrza. Pierwsze trzy utwory
to dawka bezlitosnej masakry. Znakomity
krzyk godny Toma A. w "Angel of
Death", otwiera "Color Me White". Do
tego utworu nakręcono dość kontrowersyjny
klip. A może, to mnie się tak wydaje,
ze względu na mój negatywny stosunek,
do substancji wziewnych, zmieniających
świadomość. Piąty na liście
utwór "Into Doom"... to kompletny
zwrot akcji. Zaczyna się spokojnie, niemal
balladowo. Łagodne gitarki. Jeśli tu
nadal śpiewa Soren, to szacun dla gościa,
za znakomite operowanie głosem.
Czysty i klarowny śpiew. Muzyka przyśpiesza,
ale nie jest już kretoropodobna.
Od następnej pieśni ("What is One"),
wokale już są mieszane, co nadaje dodatkowego
kolorytu. Dzięki temu muzyka
nie nuży po kilku utworach. Mam wrażenie,
że śpiewają dwaj różni wokaliści.
I nawet mi się to podoba. Tytułowy
"Niebiański Dyktator", zaczyna się dość
tajemniczo... i zaraz nabiera rozpędu.
Tempa średnie i szybkie, bardzo szybkie...
Soren znowu bez litości dla
swoich strun głosowych. W środku
ciekawe basowe zwolnienie i melodyjna
solówka płynąca z rytmem. A potem
dalej galopada. Ogromnie żałuję, że nie
mogłem być na ich koncercie, niestety
za późno się dowiedziałem. Dawka
energii i adrenaliny jest naprawdę potężna.
"Anthitesis" dokonuje finalnego
zniszczenia. Płyta przelatuje niemal z
prędkością światła przez uszy i nagle się
kończy. Pozostaje niedosyt. Brawo chłopaki!
(6)
Jakub Czarnecki
Indian Nightmare - Taking Back the
Land
2017 Iron Shield
Przy okazji tego zespołu wystąpiło
określenie speed metal punk... I to dość
trafnie oddaje wrażenia po odsłuchu debiutu
"Tacking Back The Land" niemieckiego
Indian Nightmare. Ciekawostką
jest to, że wokalista ukrywający
się pod ksywką Poison Snake, pochodzi
z Meksyku, a gitarzysta, Dodi
Nightmare, z Indonezji. Pozostali muzycy
(Butch Maniac - gitara, Lalo - perkusja,
Cedro - bas) są prawdopodobnie
Niemcami. Na okładce szkielety w indiańskim
rynsztunku, plus jakieś totemy z
kości. Podoba mi się ta grafika. Intro
brzmi rzeczywiście jak fragment indiańskiego
rytuału... A potem dostajemy
tomachawkiem między oczy. Otwierający
album "Mengapa" zaczyna się zbrudzonym
basem, by przejść w potupajki.
Co ta muza ma z punkiem? Pewną prostotę
kompozycji (nie prostactwo, prostotę),
zamulone, niechlujne brzmienie i
dziką energię. Niemal oiowe rytmy, ja
np. nie słyszę podwójnej stopy. Są tu i
melodie, ale grane jakby od niechcenia,
bez spiny... Konkretne riffy, bez udziwnień,
choć są i dobre solówki. "Circles
of Fire" zaczyna się dość megadethowato,
a potem kolejny kop w plecy. Wokalista
Dodi fajnie łączy śpiew w stylu
Cronosa (Venom), z bardzo wysokimi
frazami a'la King Diamond, co na początku
brzmi dość ekscentrycznie, ale w
efekcie urozmaica wokale. Facet sprawia
momentami wrażenie opętanego. Mnie
podoba się bardzo. "War Metal
Punks"... Tu naprawdę jest blisko Venomu.
Ale to bynajmniej nie zarzut o plagiaty.
Po prostu ta sama energia, diabeł,
i syfiaste brzmienie. Już lubię. Mam
tylko nadzieję, że chłopaki nigdy nie
będą remasterować swoich płyt i nie
zrobią takiego gówna, jak Mustaine z
pierwszymi albumami Megadeth. Bo tu
nie chodzi o klarowny sound, czy wirtuozerię...
a o "rokendrolową" petardę. I
to dostajemy w dziesięciu kompozycjach.
Kark boli, było dobrze. (4)
Jakub Czarnecki
Inner Axis - We Live By The Steel
2017 Fast Ball
Historia tego zespołu rozpoczyna się w
1999 roku. Wtedy to powstaje zespół
Midgard. Ponoć grali epicki metal z
kobietą na wokalu. W 2008 roku grupa
rozpada się. Pozostawia po sobie dwa
dema oraz singiel. Na gruzach Midgard
powstaje Inner Axis. Zespół debiutuje
pełnym albumem w 2011 roku, jego tytuł
to "Into The Storm". Na jego
następcę, kapela czekała długie sześć
lat, a jest nim właśnie omawiany "We
Live By The Steel". W pierwszych odsłuchach
Niemcy skojarzyli się z Brytyjczykami
z Monument, którzy nawiązują
do klasycznego heavy metalu ale
nie silą się na oldschoolowe brzmienie, a
w pełni korzystają z środków dostępnych
w spółczesnych studiach nagraniowych.
Jednak Monument nie kryje
swojej fascynacji ziomkami z Iron Maiden,
za to Inner Axis choć nie odżegnuje
się od Maidanów, to ich muzyczne
preferencje są zbliżone do tego co
robią z kolei ich ziomale z Majesty,
Wizard czy Pargaon, a zatem inspiracje
też są ciut inne. Niestety dzielenie fascynacji
z innymi niemieckimi kapelami
sprowadza muzykę Inner Axis do poziomu
rodzimej sceny, który w głównej
mierze zamyka się w słowie: solidny. No
cóż Niemcy tak mają, choć jest kilka
scen, które chciałby mieć ten potencjał i
poziom. Z tego powodu trudno wyróżnić
na "We Live By The Steel" poszczególne
kawałki. Ogólnie dobrze słucha
się całości płyty, ba parę razy złapałem
się, że po jej zakończeniu bezwiednie
odpaliłem ją ponownie. Słowem
Niemcy z Inner Axis mają papiery na
granie, potrafią wyśmienicie wyprodukować
swoja muzykę, świetnie opakować
(okładka w typowym kiczowatym
heavy metalowym stylu), ale na jakieś
fajerwerki nie ma co liczyć. W sumie
cenię sobie takie granie, bowiem daje to
czego człowiek spodziewa się, tradycyjny
heavy metal z nutką power metalu
nagrany w sposób współczesny, także z
chęcią sięgnę po kolejny krążek tego zespołu,
nawet gdy wydadzą go za kolejne
sześć lat. (3,5)
Insatia - Phoenix Aflame
2017 Pitch Black
\m/\m/
Amerykańsko-kanadyjska grupa powermetalowa
Insatia już w 2013r. wydała
nakładem własnym debiutancki album
"Asylum Denied", jednak dopiero ich
najnowsze dzieło "Phoenix Aflame" ma
szansę przynieść im naprawdę spory
rozgłos na rynku muzycznym. Zespół,
którego wokalistką jest solidnie muzycznie
wykształcona Zoë Federoff, zaangażował
bowiem do współpracy artystów
związanych niegdyś z takimi grupami
jak Arch Enemy, Firewind czy
Beyond the Black. Płytę otwiera przepiękne
melodyjne intro "Land of the Living",
po którym już wiemy, że za sukcesem
zespołu stoi utalentowana chórzystka.
Już w drugim kawałku "Act of Mercy"
Zoë pokazuje swoje ostrzejsze oblicze,
a sam utwór przywodzi na myśl
Within Temptation w czasach największej
świetności (albumy "The Silent
Force" i "The Heart of Everything").
Niestety wokal frontmenki Insatii nie
jest aż tak mocny jak u Sharon. W "Memory
of the Sapphire" bardzo podoba mi
się za to fragment, w którym popis swoich
umiejętności dają gitarzysta i perkusista.
Jednym z najlepszych utworów na
płycie jest niewątpliwie "Sacred" - wokal
Zoë brzmi w nim najwyraziściej, słyszymy
też w tle budujące napięcie
skrzypce. W "We are the Grey" urzeka
wspaniała gitarowa solówka, w "Not My
God" zgrany duet Zoë i Apollo Papathanasio,
w "Velvet Road" akustyczne
brzmienie - w każdym utworze można
znaleźć jakiś ciekawy i wyrazisty element.
Tytułowy "Phoenix Aflame" jest
najbardziej powermetalowy ze wszystkich
utworów z albumu, tutaj dopiero
tempo naprawdę przyspiesza i instrumenty
pokazują w pełni swoją moc.
Obok "Sacred" i "Velvet Road" (wokal
Zoë świetnie sprawdza się w balladach
jak ta) to najmocniejszy punkt płyty.
Album zamyka mocne uderzenie w postaci
"Healer of Hatred", w którym jednak
niestety wokal frontmentki znika
gdzieś wśród mocnych gitarowych riffów.
Generalnie słuchając albumu mam
trochę mieszane uczucia. Z jednej strony
utwory są naprawdę chwytliwe i
wpadają w ucho, nie ma na płycie żadnych
klasycznych "zapychaczy", z drugiej
jednak głos wokalistki momentami
wydaje się nieco infantylny i piskliwy.
Nie ma w nim tej siły i iskry, którą możemy
usłyszeć chociażby u Simone Simons
z Epiki czy Floor Jansen z
Nightwish - a to właśnie z twórczości
tych kapel Insatia czerpie inspiracje.
Mam jednak nadzieję, że z kolejnym
krążkiem kapela nabierze wigoru, bo
oferuje ciekawy materiał. (4.5)
Marek Teler
Ironflame - Lightning Strikes The
Crown
2017 Divebomb
Jednoosobowe projekty to zdaje się forma
typowa raczej dla black metalu, tymczasem
i w bardziej tradycyjnym graniu
zdarzają się takie inicjatywy, co potwierdza
casus amerykańskiego Ironflame.
Pomysłodawcą i multiinstrumentalistą
jest tu Andrew D'Cagna:
ogromny miłośnik starego metalu z lat
80., zadeklarowany fan Judas Priest,
Iron Maiden, Riot, Savatage i wielu
innych wspaniałych zespołów z tamtych
lat. Dał temu wyraz na swej debiutanckiej
płycie "Lightning Strikes The
Crown", nagrywając osiem (na LP) i 10
(wersja CD) utworów nawiązujących i
czerpiących do dokonań w/w formacji.
Można je śmiało określić mianem niezwykle
udanego hołdu dla czasów największej
świetności gatunku, kiedy w latach
1982-85 przeżywał on największy
rozkwit artystyczny, odnotowując przy
tym ogromny sukces komercyjny. Andrew
wskrzesza tamtego ducha, serwując
porywające numery utrzymane w stylistyce
tradycyjnego/US power metalu, z
licznymi nawiązaniami zarówno do
NWOBHM, jak i germańskiej szkoły
spod znaku wczesnego Accept. Aż dziwne,
że tak nośne i klasyczne zarazem
numery wyszły spod ręki kogoś, kto dotąd
był kojarzony ze sceną ekstremalną,
ale jak widać stara miłość nie rdzewieje.
Warto też zauważyć, że to niby one
man band, ale gościnnie udziela się aż
czterech gitarzystów grających solówki,
w tym Jim Dofka, tak więc pod tym
względem też jest nieźle. Na okładkach
takich płyt wytwórnie dawały kiedyś reklamowe
slogany w stylu "Play it loud!"
i jest to słuszna opcja, bo "Lightning
Strikes The Crown" warto słuchać
głośno i często. (5)
Wojciech Chamryk
Jack Starr's Burning Starr - Stand
Your Ground
2017 High Roller
Jack Starr to gitarowy wirtuoz jakich
mało. Profesjonalną karierę zaczynał na
pierwszych płytach Virgin Steele, a z
Davidem DeFeisem współpracował
później jeszcze wielokrotnie. Grał też w
Devil Childe, Phantom Lord, gwiaz-
RECENZJE 179
dorskim projekcie Thrasher czy Strider,
by od 1984 roku zacząć karierę solową.
Przebiega ona dwutorowo, ponieważ
Starr część płyt, np. bluesowe, firmuje
tylko swym imieniem i nazwiskiem,
a te mocniejsze nazwą Jack
Starr's Burning Starr. Najnowszy
album tej formacji (w składzie sami wyjadacze,
znani z Manowar, Pentagram,
Riot V i wielu innych zespołów) to porywający
US power metal lat 80. o epickim
rozmachu. Pewnie gdyby "Stand
Your Ground" ukazała się tak w 1984
roku, to dziś wymienialibyśmy ją obok
największych klasyków Omen, Liege
Lord, Chastain czy Attacker, a tak będzie
to pewnie rzecz dla wtajemniczonych.
Nie zmienia to jednak faktu, że
wśród tych 12 utworów nie ma słabej
kompozycji, głos Todda Michaela
Halla brzmi wspaniale, a lider czaruje
gitarowym kunsztem. W wyrównanej
stawce szczególnie wyróżniają się: najdłuższy
w dotychczasowym dorobku zespołu,
trwający ponad 10 minut utwór
tytułowy, mijający jednak jakby był o
połowę krótszy, zwarta, powerowa petarda
"Stronger Than Steel" i rozpędzony,
idealny na singla "The Enemy", ale
bez dwóch zdań "Stand Your Ground"
warto poznać (i mieć) w całości, najlepiej
na winylowym krążku. (5,5)
Wojciech Chamryk
Jag Panzer - The Deviant Chord
2017 SPV
Pewnie nie brakowało takich, którzy postawili
już na tych amerykańskich weteranach
przysłowiowy krzyżyk, ale Jag
Panzer nie dość, że mają się dobrze, to
jeszcze wracają w naprawdę niezłym
stylu. Nie wiem, czy podeszli do swego
dziesiątego, było nie było jubileuszowego
albumu jakoś szczególniej, a może
sprężyli się dodatkowo z racji powrotu
do składu Joey'a Tafolli, ale fakt faktem,
od ładnych kilku-kilkunastu lat nie
wydali tak dobrej płyty. Już opener
"Born Of The Flame" nader dobitnie pokazuje,
że panowie wciąż potrafią stworzyć
żywiołowe, zakorzenione w US power,
a zarazem urozmaicone kompozycje.
Na dalszych pozycjach też ich nie
brakuje, bo jak tu nie docenić choćby
porywającego "Salacious Behavior", równie
energetycznego "Fire Of Our Spirit"
czy nośnego "Far Beyond All Fear"?
A mamy tu jeszcze przecież tytułowego
killera z balladowym wstępem, zainspirowaną
klasycznym walcem balladę
"The Long Awaited Kiss" oraz zaskakującą
przeróbkę "Foggy Dew". Jeśli już
nagrywać covery, to właśnie tak: z szacunkiem
do oryginału, ale i po swojemu,
dzięki czemu ta stara, irlandzka pieśń
brzmi niczym klasyczny numer Jag
Panzer. Cieszy też, że nie tylko instrumentaliści,
ale i wokalista Harry Conklin
jest w formie - przecież nierzadko
znacznie młodsi od niego śpiewacy, by
wymienić tylko Sebastiana Bacha,
brzmią znacznie słabiej, a tu piąty krzyżyk
z okładem na karku i głos wciąż jak
dzwon, tak jak na przykład w "Blacklist"
czy "Dare". Fani amerykańskiego - prawdziwego
- metalu nie powinni więc
przegapić tej udanej płyty. (5)
Wojciech Chamryk
Jeff Lynne's ELO - Wembley Or Bust
2017 Sony Music
Electric Light Orchestra założona została
w 1970 roku zaczynając dość ambitnie,
odnajdując się w stylistycznie
rocka symfonicznego. Z czasem coraz
bardziej uciekając w stronę komercji,
czyli pop rocka, popu, a nawet disco. Jednak
największe osiągnięcia zyskała
dzięki przebojowym pop rockowym piosenkom,
które charakteryzowały się ciepłymi
"beatlesowskimi" melodiami oraz
bogatymi aranżacjami, przeważnie imitującymi
symfonie lub orkiestracje. Druga
połowa lat siedemdziesiątych w wykonaniu
ELO to istny nokaut. Nie sposób
wymienić wszystkich przebojów,
które stworzył wtedy zespół. Niestety
lata osiemdziesiąte to rozdrabnianie się
na drobne, choć taki krążek "Time"
wspominam bardzo dobrze. No właśnie,
w czasie ich prosperity nie byłem wielkim
zwolennikiem Elektryków. Za to
ich przeboje oraz płyt znakomicie znałem,
bowiem mimo niewątpliwie komercyjnej
strony ich muzyki, grupa miała
spore wsparcie części fanów ambitnego
rocka, z której to, kilku jej przedstawicieli
usilnie chciała mnie przekonać
do tej grupy. Wtedy im się to nie udało,
lecz ziarenko zasiali, a z biegiem lat moje
zdanie o ELO zdecydowanie zmieniło
się. Tym czasem w drugiej połowie lat
osiemdziesiątych historia Electric Light
Orchestra dobiegła do końca. Jeff Lynne
lider zespołu zajął się pracą producenta
i songwritera oraz zaangażował sie
w mniej absorbujący projekt The Traveling
Wilburys. Pozostali muzycy
próbowali kontynuować karierę jako
Electric Light Orchestra Part Two,
mimo wydania dwóch albumów i sporej
liczby koncertów nie wiele udało sie im
zwojować. Zespół prowadził drugi w
ważności po Jeff'ie, Bev Bevan (w porozumieniu
z Lynne'em), który w końcu w
1999 roku wycofał się ze branży, jednocześnie
odsprzedając swoje prawa
Jeff'owi. Od 2000 roku Jeff Lynne
próbuje powrócić z Electric Light
Orchestra. Robi to powoli, mozolnie
ale idzie mu coraz lepiej. Już w 2001 roku
ukazuje się album "Zoom", który
wtedy firmowany jest jako album solowy
ale w sumie to powrót zespołu.
Wskazuje na to chociażby kolejne DVD
"Zoom Tour Live", które firmuje już
logo Electric Light Orchestra. Pokazują
się także wspominkowe kompilacje,
koncerty na CD i DVD. W 2012
roku Lynne wypuszcza kolejny album
solowy "Long Wave" z coverami piosenek,
które miały wpływ na muzyczną
edukację samego artysty. Rok później
ponownie ukazują się wznowienia
"Zoom" i pierwszego solowego albumu
"Armchair Theatre", a także wspominana
koncertowa płyta ale ze zmienionym
tytułem "Electric Light Orchestra
Live". Ale takim prawdziwym powrotem
- przynajmniej dla mnie - jest
bardzo dobry krążek "Alone in the
Universe" z 2015 roku. Jest to zapowiedź,
że fanów Jeffa czeka jeszcze parę
ciepłych chwil. Na pewno jest nią wydany
dopiero co, koncertowy album
"Wembley Or Bust". Niesamowite wydawnictwo,
które zawiera ponad dwadzieścia
utworów znanych lub bardzo
znanych w nowej, współczesnej odsłonie.
A to dlatego, że Jeff'owi towarzyszą
nowi muzycy, którym dowodzi Mike
Stevens, kiedyś w Take That. Nie ma
co się obawiać, muzyka nic nie straciła
na swojej wartości, a muzycy towarzyszący
Lynne'owi na scenie, to więcej niż
profesjonaliści, to muzycy z wielkim sercem.
Przeboje ELO wciągają publiczność
od samego początku, wystarczy
wyłapać przebitki, które znajdują się na
DVD. Zresztą dają one mi wrażenie, że
w ten wieczór na Wembley ściągnięto
pensjonariuszy sanatoriów Ciechocinków
całego świata. A, że spora część tej
publiczności stanowiły kobiety, więc o
wieku zamilczę. Z rzadka zdarzały się
jednak osobniki, które mogłaby być
dziećmi, a nawet wnukami większości,
która zameldowała się na ten koncert.
Repertuar tego występu to kolaż sporej
części przebojów z całej kariery Jeff'a
Lynne'a. Jednak najwięcej wybrano z
"Out of the Blue". Do tego doszedł
przebój z ostatniego albumu "When I
Was a Boy" oraz jeden z przebojów
The Traveling Wilburys, "Handle with
Care". Dosłownie ponad półtorej goziny
ekscytacji. W dodatku dobór kompozycji
jest ułożony perfekcyjnie, także
koncert trzyma w napięciu to ostatniej
nutki. Sam album wydany jest w kilku
wersjach. Bardzo fajnie ogląda się DVD
(lub BluRay) ale muzyka przerywana
jest, a to komentarzem Jeff'a Lynne'a a
to wypowiedziami muzyków czy samych
fanów, dlatego wolę dyski audio,
które znakomicie się słucha i to bez żadnych
przerywników. Teraz takie
kapele jak Electric Light Orchestra nie
wydają co roku albumów studyjnych,
częściej wykorzystują rejestracje sporych
wydarzeń. I nie mam nic przeciwko
temu, bo jak zawsze będą podchodziły
tak, jak w wypadku "Wembley Or
Bust", gdzie repertuar jest znakomity,
wykonanie rewelacyjne, a scenografia
oszałamiająca, to żaden z fanów nie
oprze się i z wielką chęcią zapozna się z
nowym wydawnictwem. A "Wembley
Or Bust" powinien zobaczyć i usłyszeć
każdy fan Electric Light Orchestra.
Magia wróciła.
Jenner - To Live Is To Suffer
2017 Inferno
\m/\m/
Nie wiem na ile miejsce pochodzenia
zespołu może powodować jego wyrazistość,
ale w przypadku Jenner czuć to aż
nadto. Fakt, że podobnych grup było i
może jest całkiem sporo, jednak "To
Live Is To Suffer" powstał w gorącym,
serbskim obszarze. Pochodzący z Belgradu
Jenner to cztery dziewczyny, które
wydały właśnie swój długogrający debiut.
Album zawiera osiem dość zwartych
i szybkich strzałów. Czas całości
również przypomina stare, dobre czasy
dla tak ostrej muzyki - raptem 37 minut.
W sumie muzycznie Jenner proponuje
coś, co już jest znane i nie za bardzo
odkrywcze, chociaż minuty upływają
w zaskakująco pozytywnej atmosferze.
Na pewno trzeba oddać dziewczynom,
że grają z szaleńczą pasją i zaangażowaniem.
Prędkie tempa, szatkujące
riffy i kontrastujący trochę z tym
wszystkim wokal, który stara się być jak
najbardziej naturalny. I dobrze, bo
szkoda by było silić się na jakieś demoniczne
wrzaski lub dziwne zmiany barwy
kiedy jest po prostu dobrze. Album
brzmi zaskakująco świeżo, chociaż jak
wspomniałem utrzymany jest w dość
przewidywalnej stylistyce. Utwory są
kompozytorsko ciekawe, nie można powiedzieć,
że obcujemy z jakąś bezmyślną
speed/thrashową sieczką. Długość
pojedynczych numerów nie wzięła się
też znikąd, bo słychać, że dziewczyny
lubią trochę pokombinować i nawet nieźle
im to wychodzi. Tu i ówdzie pojawi
się bardzo sprawna solówka, a to dalej
usłyszymy intrygujący melodyjny fragment.
Widać, że to zgrany zespół. Na
pewno "To Live Is To Suffer" może się
podobać nie tylko maniakom machania
głową. Fajnie, że nawet w tak egzotycznych
zakątkach świata dla muzyki
metalowej powstają takie zespoły. Plus
wielki jest taki, że jest to twór żeński, a
mimo wszystko tych jest stanowczo
mniej. Warto poznać, posłuchać i posmakować
tej strawy prosto z bałkańskiego
kotła. Myślę, że nasyci się nią nawet
najbardziej wybredny amator soczystych
prędkości. (4)
Jorn - Life on Death Road
2017 Frontires
Adam Widełka
Ostatnimi laty Jorn przyzwyczaił nas
do nagrywania płyt z coverami, grania
coverów na koncertach albo grania własnych
kawałków, ale bez dostatecznej
mocy. Rok 2017 to przełamanie passy.
Jorn ma obecnie bardzo heavymetalowy
zestaw muzyków (prawie cały Primal
Fear), co odbija się szczęśliwie w twórczości.
Ostatni krążek Norwega jest dynamiczny,
pełen mocnych, ale rozkołysanych
melodii hard'n'heavy. Mimo stylistyki
słychać stricte heavymetalowe
wykończenie, co więcej, wręcz słychać
rękę Matt Sinnera i słychać gitarę Alexa
Beyrodta. Płyta była promowana
przez "Man of the 80s" - lekki, rockowy,
chwytliwy numer. Płyta jako całość wydaje
się być mocniejszą wersją tego właśnie
kawałka. Do przyjemności słuchania
przykłada się rewelacyjne brzmienie
- czytelne, miękki, ciepłe, przestrzenne i
wbrew pozorom w ogóle nie odbierające
mocy muzyce. Na dokładkę, Jorn jest w
znakomitej formie. Nie jest to może
mocarne śpiewanie znane z jego występu
w Beyond Twilight, ale śmiało można
powiedzieć, że dawny (wręcz bardzo
dawny!) Jorn powrócił. Słuchanie
tej płyty to naprawdę przyjemność! (4)
Korpus - Respekt
2017 Self-Released
Strati
Płyta Korpusu... Jedna z największych
białych plam w historii polskiego rocka,
180
RECENZJE
coś, do finalizacji czego nie doszło w latach
80. ubiegłego wieku, wreszcie
ujrzało światło dzienne - bagatela, 36 lat
po założeniu zespołu i ponad 20-letniej
przerwie w jego działalności. Po iluś odsłuchach
"Respektu" mam jednak mieszane
uczucia, bo najzwyczajniej w
świecie spodziewałem się czegoś lepszego.
Tymczasem tych 10 utworów nie
dość, że niczym nie zaskakuje, ale co
gorsza też nie porywa. Spodziewałem
się konkretnego, przebojowego hard 'n'
heavy: dźwięków, które pamiętałem z
czasów największych sukcesów Korpusu,
kiedy to "Królowa balu" i kilka innych
utworów nieźle namieszały na
Telewizyjnej Liście Przebojów i nie tylko,
a grupa była objawieniem większości
rockowych festiwali. Tymczasem zawartość
tej płyty to przyjemne, ale w
większości mające niewiele wspólnego z
mocnym graniem dźwięki - więcej tu
niestety wygładzonego, kojarzącego się
z banalnym pop-rockiem grania niż
heavy. Nie dziwi też, że bronią się jeszcze
te starsze utwory: "Bal żebraków" -
chociaż brzmiący niczym wersja demo
w porównaniu z resztą materiału, przebojowy
"As", szlachetnie hardrockowy
"Imperator" z organowymi brzmieniami
i syntezatorową solówką czy ostrzejsza,
surowa brzmieniowo "Nafta", ale nowsze
utwory nie są już tak udane. Zespół
najwyraźniej stara się za ich sprawą
nie stracić dawnych fanów - ostali się
jeszcze jacyś? - a jednocześnie przypodobać
obecnym słuchaczom, przyzwyczajonym
do lżejszych brzmień. Szczególnie
razi to w sztampowych balladach
"Esemes" (nawiązania do "Snu o Victorii"
Dżemu) i "Nienasyceni" (wokalna
maniera Jarosława Kisińskiego ze
Sztywnego Pala Azji plus ugładzony do
maksimum Perfect, później mix Budki
Suflera i Van Halen), ale ugrzecznione
popowe numery w rodzaju "Poste restante",
gdzie utemperowane brzmienie
gitar aż poraża in minus, też nie są lepsze.
Tymczasem choćby numer tytułowy
czy "Żądło" aż proszą się o konkretny,
gitarowy sound, podkręcenie mocy
na wzmacniaczach do maksimum. Mogła
to więc być naprawdę udana płyta, a
wyszło coś w stylu Wieka, taki ugrzeczniony
hard rock starszych panów...
(3)
Last Bullet - 80-69-64
2017 Self-Released
Wojciech Chamryk
Kanadyjczycy z Last Bullet proponują
na swej ostatniej EP-ce swoistą hybrydę
klasycznego hard rocka i bardziej nowoczesnego,
zakorzenionego przede
wszystkim w grunge, grania. Brzmi to
całkiem profesjonalnie, zastanawiam się
jednak czy jest tak naprawdę komuś potrzebne,
bo oryginalności nie ma w tym
za grosz. Mnie tych sześć krótkich
utworów, w których zespół miota się
pomiędzy klasycznym stylem AC/DC
czy Aerosmith ("Southern Lips"), siarczystym
grzaniem Slashowego Velvet
Revolver ("Bright Lights") czy nowocześniejszymi
dźwiękami w stylu Stone
Temple Pilots ("Little Miss Filthy",
"Sin") niczym do siebie nie przekonało,
ale być może ktoś z czytelników w nich
zagustuje... (2)
Wojciech Chamryk
Leider - Alloys
2017 Self-Released
Meksykańska ciekawostka. "Alloys" to
trzeci album istniejącego od kilkunastu
lat Leider, wątpię jednak po wysłuchaniu
tej płyty, by zdołali nią zainteresować
kogoś więcej niż garstkę lokalnych
fanów. Sztampowy, poprawny technicznie
i tak sobie brzmiący tradycyjny
heavy metal, bez cienia jakiegokolwiek
przebłysku to bowiem wszystko, na co
stać zespół braci Trejo. Jeśli gdzieś robi
się ciekawiej to tylko dlatego, że zapożyczyli
się nieco bardziej u Iron Maiden
("Dust From Hell") czy wczesnego
Savatage ("Phoenix"). Z własnych propozycji
grupy można posłuchać ballady
"High Flying Bird" czy "Blood Heroes" z
partiami kobzy, cały czas trzeba mieć
jednak świadomość, że to średniaki z
drugiej, jeśli nawet nie trzeciej, ligi światowego
metalu. (1,5)
Liv Sin - Follow Me
2017 Despotz
Wojciech Chamryk
Po rozpadzie Sister Sin Liv Jagrell była
początkowo w dołku i perspektywa solowej
kariery była dla niej sporym wyzwaniem.
Przemogła się jednak, znalazła
odpowiednich muzyków i nazwą Liv
Sin firmuje swój debiutancki album.
Niedaleko mu w sumie do tego, co proponowała
jej poprzednia grupa, jednak
"Follow Me" jest też potwierdzeniem
sporych ambicji wokalistki. Liv nie
ogranicza się tu bowiem w żadnym razie
do kopiowania ogranych patentów, stara
się sięgać głębiej, proponując bardzo
urozmaicony, wielowymiarowy materiał.
Po części jest to też pewnie zasługa
producenckiego duetu Stefan Kaufmann
- Fitty Wienhold (Accept,
U.D.O.), stąd liczne nawiązania do tradycyjnego,
melodyjnego, ale i surowego
brzmieniowo, metalu (rozpędzony
"Black Souls" z drapieżnym śpiewem
Liv, równie ostre "Endless Roads" czy
"Emperor Of Chaos"). Sporo tu też przebojowego,
nieco lżejszego grania (singlowe
"Let Me Out" i "Killing Ourselves
To Live", równie chwytliwy, początkowo
balladowy "The Beast Inside"), a
dopełniają je mniej oczywiste utwory. I
tak w openerze "The Fall" pobrzmiewają
echa thrashu, "Hypocrite" jest nowocześniejszy,
z rapowanymi partiami, rwany,
mocarny riff stanowi też o sile "Godless
Utopia", a "I'm Your Sin" ma w sobie coś
z rytmiki industrialnego metalu. Mamy
też ciekawostkę: przeróbkę "Immortal
Sin" Fight, z udziałem Jyrki 69 (The 69
Eyes), tak więc dla każdego coś miłego,
zwłaszcza osób lubiących konkretne
granie z kobiecym wokalem. (4,5)
Wojciech Chamryk
Lonewolf - Raised On Metal
2017 Massacre
Podczas gdy statek pod banderą Running
Wild osiadł na mieliźnie bez szans
na ponowne wypłynięcie na pełne morze,
pojawiło się kilka znaczących z biegiem
czasu fregat. Jedną z nich jest francuski
Lonewolf. Właśnie wydaje swój
dziewiąty album pod tytułem "Raised
On Metal". Można śmiało powiedzieć,
że od dłuższego czasu na wodach heavy
metalu jest niespokojnie. Teraz tym bardziej
strach wypływać niedoświadczonym
żeglarzom! Soczyste, pędzące do
przodu, napędzane podmuchami wiatru
kawałki tylko zachęcają do tego, by
spoglądać przez lunetę na wrogie statki.
Energiczne, inspirowane klasycznymi
dokonaniami kapitana Kasparka riffy i
wściekły abordaż perkusyjny pozwala
poczuć się jak w centrum prawdziwej
morskiej bitwy. Przepity rumem wokal
Jensa Börnera przypomina, że z piratami
nie ma żartów! W każdej chwili mogą
zaatakować i złupić jakąś samotną
jednostkę wiozącą kosztowności. Przez
46 minut Lonewolf patroluje wody, a
bandera z dumą łopoce na wietrze. Jest
ostro, do przodu i z widocznymi echami
Running Wild czy Iron Maiden.
Jednak nie jest to kwadratowe i wtórne
granie. Czuć, że załoga Lonewolf przez
te wszystkie lata okrzepła, podając słuchaczom
rzetelny album. Mimo, że faktycznie
jest to wycieczka, pardon, morska
wyprawa w przeszłość to przeżywa
się ją naprawdę kapitalnie. Dla fanów
gatunku absolutny mus. Ahoj! (4 )
Adam Widełka
Lux Perpetua - The Curse of the Iron
King
2017 Underground Symphony
Chociaż zespół Lux Perpetua istnieje
na rynku muzycznym już od 2009r.,
dopiero w lutym 2017r. ukazał się ich
debiutancki album "The Curse of the
Iron King". Warto jednak było czekać
na krążek osiem lat, bowiem jest on
dziełem dojrzałym i dopracowanym, a
nowy wokalista grupy Artur "Rosa"
Rosiński ma naprawdę kawał świetnego
głosu. Twórczość Lux Perpetua oficjalnie
klasyfikowana jest jako power metal,
poszczególne utwory są jednak mocno
zróżnicowane pod względem brzmienia.
Jak zresztą stwierdza założyciel kapeli
Paweł Zasadzki, nie narzucają tak szybkiego
tempa jak czołowi przedstawiciele
powermetalowej sceny. Znajdziemy
na krążku oczywiście dynamiczne
utwory jak "Curse of the Iron King", "The
Legend" i "The Werewolf", ale również
kilka ballad w klimacie średniowiecza -
"Eversong" czy początek "An Old Bard"
(potem jednak mamy mocne przyspieszenie
tempa). W obydwu wydaniach
wokal Rosy, który umie śpiewać zarówno
barytonem jak i tenorem, sprawdza
się znakomicie. Pozytywnym
aspektem albumu jest spójność, jeśli
chodzi o warstwę liryczną kolejnych kawałków.
Tematy poruszane w utworach
oscylują wokół wątków związanych z
historią wieków średnich i przestrzeni
fantastyki, która była przecież mocno
powiązana z ówczesnymi wierzeniami.
Lux Perpetua zabiera nas niejako w
podróż do tego niezwykłego świata, pokazując
zarazem swój świetny muzyczny
warsztat. Do najlepszych jego
przykładów należą choćby gitarowa
solówka w "Army of Salvation", popis
zdolności perkusisty w "Curse of the Iron
King" oraz instrumentalny początek w
"The Legend". Fajnym zabiegiem było
również umieszczenie na początku i
końcu płyty utworu instrumentalnego -
"Celebration" na wejście oraz "Consolation"
na wyjście tworzą doskonałą klamrę
kompozycyjną. Jako bonus track zamieszczono
kawałek "Straight Back to
Hell", inspirowany serią książek z uniwersum
"Metro 2033". Szkoda, że nie
umieszczono na płycie polskiej wersji
piosenki, "Pociąg do piekła bram", która
brzmi chyba nawet lepiej niż anglojęzyczny
odpowiednik. W moim odczuciu
najciekawsze utwory z albumu to:
"Army of Salvation" ze względu na
chwytliwy refren, "Eversong" za klimatyczność
i świetny wokal Rosy oraz najdłuższy
na płycie demoniczny "The
Werewolf", oferujący nam mnogość niesamowitych
muzycznych wrażeń. Grupa
Lux Perpetua coraz częściej pojawia
się na muzycznych festiwalach, zyskując
coraz szersze grono fanów. Mnie również
swoim brzmieniem kupili - nie
dam jednak "szóstki", bo wierzę, że zespół
stać na jeszcze lepsze albumy w
przyszłości. (5,5)
Marek Teler
Madame Mayhem - Ready For Me
2017 Headball
Dość szybko uwinęła się z produkcją
kolejnego albumu niejaka Madame
Mayhem. Z muzyków wspomagających
ją pozostał jedynie basista Corey Lowery.
Obecnie resztę składu uzupełniają
perkusiści Ryan Benetti i Bevan Davies,
gitarzyści Clint Lowery (Sevendust)
i Troy McLawhorn (Evanescence).
Pani Mayhem nadal preferuje
współczesnego hard rocka z pewnymi
naleciałościami. W odróżnieniu do debiutu
na "Ready For Me" mniej jest odniesień
do groove i grunge, za to więcej
do alternatywnego rocka czy metalu.
Niewątpliwie jest to kwestia zmiany towarzyszących
muzyków Pani Mayhem.
Jednak główna przyczyna tego stanu
rzeczy wynika z tego, że pisanie większości
materiału, nagrywanie oraz produkcja
albumu spoczęła na barkach jednego
człowieka, wspomnianego już
Corey'a Lowery. Nie jestem jakimś
wielbicielem współczesnego hard rocka,
tym bardziej alternatywnego metalu czy
też rocka. Odniosłem jednak wrażenie,
że przynajmniej w kwestii kompozycji,
Lowery nie udźwignął ciężaru. Niewątpliwie
poprzedni krążek Pani Mayhem
"Now You Know" słuchało mi się
trochę lepiej. "Ready For Me" nudzi
mnie od samego początku, więc dotrwać
do końca tego albumu jest nie lada wyczynem.
Mam wrażenie, że z takim pro-
RECENZJE 181
blemem staną także fani takich dźwięków
i raczej u nich ten album też się nie
obroni. Bo to, że ktoś nagrał i wyprodukował
dobrze jakieś dźwięki, to raczej
nikogo nie zainteresuje. Nie pomaga też
sama Madame, która tym razem wydaje
się bez formy. Niestety jestem przeświadczony,
że tym razem Madame
Mayhem pikuje zdecydowanie poniżej
przeciętności. Jeszcze w formie pewnego
uzupełnienia. Opisując "Now You
Know" byłem przekonany, że to debiut
Mayhem, ale wszystko wskazuje na to,
że to nie była prawda. Tym gorzej dla
tej niewiasty oraz wspierających ją muzyków
i ludzi z branży.
Mahakala - The Second Fall
2017 Supreme Music Creations
\m/\m/
Grecy mają jakiś wyjątkowy dar tworzenia
mrocznej, melancholijnej i zarazem
ciężkiej muzyki, co drugi album
Mahakala potwierdza w całej okazałości.
"The Second Fall" jest nie tylko
kontynuacją dobrze przyjętego debiutu
"Devil's Music", ale też jednocześnie
nawiązuje do kilku epok ciężkiego rocka
i doom metalu. Słychać tu bowiem zarówno
wpływy mistrzów i protoplastów
takiego grania, to jest Black Sabbath z
wczesnych lat 70., doprawione jednak
bardziej progresywnymi patentami takich
Blue Öyster Cult, zdecydowanie
lubujących się w lżejszym brzmieniu i
wyrazistszych melodiach od Tony'ego i
jego kumpli. Mahakala jednak nie są
żadnymi "Veterans Of The Psychic
Wars" z tak odległej przeszłości - to
młodzi ludzie, dlatego dorastając słuchali
też choćby Trouble czy innych
kapel z lat 80., nieobce są im również
dokonania współczesnych grup pokroju
Grand Magus. Wszystko daje to prawdziwą
mieszankę piorunującą w postaci
dziewięciu utworów: mocarnych,
surowych i majestatycznych niczym najcięższy
ołów, ale też niekiedy fajnie rozpędzających
się w duchu NWOBHM,
czy generalne tradycyjnego heavy lat
80. ("Wrath Of Lucifer (Infidels)" z
wokalnym udziałem Sakisa Tolisa z
Rotting Christ), urozmaicanych psychodelicznymi
brzmieniami ("Better to
Reign in Hell (Than Serve in Heaven)"),
partią skrzypiec w gościnnym wykonaniu
muzyka Septicflesh Babisa Paritsisa
("Darkness in Their Eyes"), czy nawet
quasi jazzową wstawką ("War
Against Mankind"). Tekstowo też jest
ciekawie, bowiem "The Second Fall" to
koncept oparty na dziełach Dantego,
Johna Miltona i... Neila Gaimana. (5)
Wojciech Chamryk
Manilla Road - To Kill A King
2017 Golden Core
Wydawałoby się, że szacowni jubilaci z
Manilla Road - 40-lecie istnienia to
przecież nie byle co - mogliby już spokojnie
skupić się na tzw. odcinaniu kuponów,
tym bardziej, że nigdy nie zeszli
poniżej pewnego, zwykle wysokiego poziomu.
A tu zaskoczenie, bo na swym
już 18 albumie studyjnym, weterani epickiego
metalu naprawdę zaskakują, potwierdzając
naprawdę wysoką formę.
Zadziwia już opener "To Kill A King" -
oczywiście takie długie, rozbudowane
numery to dla ekipy Marka Sheltona
nie pierwszyzna, ale 10-minutowy, monumentalny
utwór na rozpoczęcie pojawia
się na krążku Manilla Road po raz
pierwszy. Co istotne jest to na pewno
jeden z najciekawszych epików tego zespołu:
oparty na majestatycznym riffie,
ze zmianami klimatu i temp, z licznymi
gitarowymi popisami lidera - po prostu
klasyka. Dalej jest nie gorzej, tym bardziej,
że utwory są bardzo zróżnicowane,
od szybkiego, niespełna czterominutowego
strzału "Conqueror" czy całkiem
chwytliwego "Ghost Warriors", aż
do typowych dla Manilli, bardziej epickich
sześciominutowców. Zwykle rozwijają
się one stopniowo, by później
konkretnie przyspieszyć (singlowy "In
The Wake", "Never Again"), nie brakuje
też w nich jednak ostrzejszych zrywów
("The Arena") i perkusyjnego konkretu
("Blood Island"). Shelton tradycyjnie
już czaruje solówkami; sporo też śpiewa,
chociaż wciąż wspierany przez Bryana
Patricka, zwłaszcza w tych ostrzejszych,
wymagających jednak wokalnego
wygaru, momentach. Jeśli więc ktoś ceni
Manilla Road za płyty sprzed lat, jak
choćby "Crystal Logic" czy "Open The
Gates", a poprzedni album "The
Blessed Curse" wydał mu się zbyt lekki,
nawet eksperymentalny, to "To Kill
A King" zdecydowanie ów stan rzeczy
naprawi. (5)
Wojciech Chamryk
Mastermind - Strange Aggression
2013 Self-Released
Mastermind to kapela, która pochodzi
z Paragwaju i może być przykładem tego,
że nowa fala thrash metalu dotarła
wszędzie. Z zespołem Paragwajczyków
jest ten sam problem, jak z resztą tego
całego nurtu i to obojętnie z jakiego
miejsca na globie pochodzi. Thrash Mastermind
jest niewątpliwie oldschoolowy,
ale trudno odnaleźć odniesienia.
Nie chodzi o to, że ich muzyka jest jakaś
oryginalna, ale o to, że inspiracje są
tak wymieszane, że natura ich thrashu
rozpływa się i brakuje jej charakteru.
Owszem, można poszczególne fragmenty
jakoś skonfrontować, ale ogólnie jest
bez wyrazu. W wypadku "Strange Aggression"
czasami można doszukać się
Metalliki, Testament, Exodus czy
Nuclear Assault. Ogólnie w ich muzyce
jest moc, raz jest szybciej, raz jest wolniej,
umiejętnie wprowadzają klimatyczne
zwolnienia i wyciszenia. Podobnie
jak w wypadku pierwszych kapel thrashowych
nader często nawiązują do klasycznego
heavy metalu i NWOBHM. Bardzo
mocno słychać to w solówkach.
Wokal nie wyróżnia się niczym szczególnym,
jest solidny jak wszystko w tym
zespole. Kompozycje urozmaicone, dość
ciekawe oraz sporo w nich technicznego
grania. Mogą się podobać, ale z czasem
nudzą, a człowieka nachodzą myśli, że
to już wszystko słyszał oraz, że stare
zespoły są zdecydowanie lepsze. Do
produkcji i brzmienia nie ma co się czepiać.
Choć dźwiękowi puryści zapewne
znajdą jakieś uchybienia. Mnie bardzo
podoba się wysunięty bas, czego na kolejnej
płycie nie ma. Ot, solidne nowofalowe
thrashowe granie. (3)
\m/\m/
Mastermind - Unstoppable Drunks
2015 Self-Released
Dwa lata po debiucie Paragwajczycy wypuszczają
kolejny album, zatytułowany
"Unstoppable Drunks". Do tego co
zaprezentowali na "Strange Aggression"
dołożyli parę elementów. Tym razem
mamy do czynienia z muzyką rozstrzeloną
między thrashem a speed metalam.
Dzięki temu drugiemu podgatunkowi
bardzo fajnie zabrzmiał cover
Venom, "Black Metal". Niemniej to nie
jedyne zmiany, bo na nowym krążku
często słyszymy również odniesienia do
punk rocka i hardcora, a od czasu do
czasu, słychać wyraźniejsze wpływy tradycyjnego
heavy metalu, doom metalu,
bluesa czy technicznego thrashu. Muzycy
Mastermind nadal dbają o różnorodność
i charakter każdej kompozycji.
Być może dlatego ten krążek tak szybko
nie nudzi się. Jednakże autorskie kawałki
i podejście do nich, nie zapewniały
czegoś charakterystycznego i zapadającego
na dłużej w pamięci. Dlatego
wspomniany cover Venom zdecydowanie
błyszczy na tle pozostałych kawałków.
Nie znaczy, że jest jakoś źle, po
prostu jest typowo jak przystało na nową
falę thrashu. Młodzi mają swoje spojrzenie
na thrash i robią to po swojemu.
Trochę lepiej jest z brzmieniem na tej
płycie, źle jednak wpłynęło to na bas,
który został cofnięty do tyłu. Wolałem
jak był trochę bardziej wysunięty, tak
jak na debiucie. Przez jakiś czas słuchanie
takiej płyty jak "Unstoppable
Drunks" daje nawet satysfakcje, później
człowiek przypomina sobie, że już to
gdzieś słyszał, w dodatku zagrane było
lepiej. Takich obciążeń nie ma najmłodsze
pokolenie metalheads, po prostu
bawią się przy takiej muzie jaką grają
ich rówieśnicy. Dla nich to nasza Metallica,
Megadeth, Testament, Slaeyr,
Exodus, itd. I to chyba jest kluczem do
tego nurtu, młodzi widzą i słyszą thrash
inaczej i mają swoich bohaterów. Zaś
który z nich będzie przez następne lata
wspominani jak nasi herosi, to już pewna
zagadka, ale prawdopodobnie Mastermind
nim nie będzie, bo jak na razie,
prezentują solidną środkową stawkę
tego nurtu. (3,5)
Masterplan - PumpKings
2017 AFM
\m/\m/
Helloween jednoczy siły z Kiskem i
Hansenem, dwaj muzycy Gamma Ray
zakładają The Unity…. Jednym słowem
pulę zgarnia Nucelar Blast, trochę
zyskuje też Steamhammer. Najwyraźniej
i AFM chciało skorzystać z helloweenowej
fali. Nic trudnego, mają u
siebie wszak Rolanda Grapowa i jego
Masterplan. Grapow zagrzał miejsce w
Helloween prawie 10 lat, w tym czasie
zdążył zagrać i skomponować kawałki
na aż na siedem płyt. W tym na dwie
odstające od charakterystycznego helloweenowego
stylu, ale za to z Kiskem.
Jego działalność zwieńczyła świetna
"Dark Ride", moja ulubiona płyta z Derisem.
Cóż, znakomite jest to, że na
kompozycyjnym koncie Rolanda Grapowa
są tak znakomite kawałki Helloween
jak "Music" czy "The Time of the
Oath". I choć pomysł na ponowne nagranie
"swoich" kawałków może wydawać
się zbyteczny, nietrudno zrozumieć
dlaczego Grapow tak chętnie znów
wziął je na warsztat. Grapow ma swoje
złote miejsce w historii Helloween, może
z niego korzystać do woli. Na płytę
"PumpKings" trafiły zatem na nowo
zagrane wybrane utwory z grapowego
okresu Helloween. Jeśli chodzi o muzykę,
są one zbliżone do oryginałów, odbiór
zmienia jednak realizacja kawałków
i brzmienie, które jest bardziej
suche. W roli wokalisty wystąpił aktualny
śpiewak Masterplan, Rick Altzi.
Skądinąd bardzo dobry wokalista. Co
ciekawe, dobrze się sprawdził w utworach
Kiskego, słabiej w utworach Derisa.
Jest to o tyle dziwne, że wokal Kiskego
jest dużo bardziej wszechstronny
i wymagający niż drugiego wokalisty
Helloween. Być może kwestia wiąże się
z samymi liniami wokalnymi, a może z
faktem, że Deris jest tak specyficznym
wokalistą, że tylko on potrafi sensownie
odśpiewać swoje utwory. Nie jestem miłośniczką
jego wokali (w całości udane,
bo bez wysokich rejestrów, są moim
zdaniem tylko na "Dark Ride"), ale eksperyment
"PumpKings" wykazał zaskakujący
rezultat. Prawdę powiedziawszy
nie wiem czy będę do tej płyty wracała.
Może i jest to trafna kompilacja grapowowej
ery Helloween. A może zupełnie
niepotrzebny krążek wydany tylko z
wiatrem reunionu Helloween. Na pewno
w pamięci pozostanie mi wyśpiewane
"time machine" w "Music", które w
wersji Ricka Altziego w ogóle nie brzmi
jak fragment wyjęty z Bathory, co zawsze
przywołuje mi oryginał. Bez oceny.
Za same utwory należałoby dać wysoką
notę. Pomysł ponownego nagrania
nie mi oceniać.
Matrekis - Kill Your Captor
2017 Self-Released
Strati
Debiutancki album Matrekis to płyta z
gatunku wody na młyn przeciwników
metalu, zarzucających mu schematyzm,
brak jakichkolwiek twórczych pomysłów
czy całkowitą wtórność. "Kill Your
Captor" składa się z dziewięciu utworów
i na dobrą sprawę tylko dwa nadają
182
RECENZJE
się do słuchania: będący totalną zżynką
z Led Zeppelin, ale i tak najlepszy na
tej płycie "I'm Solitaire" oraz akustyczna
ballada "Brother". Reszta to jakaś parodia
i amatorszczyzna, co dziwne w wykonaniu
doświadczonych przecież muzyków
- z takim graniem tradycyjnego
metalu w USA na pewno nie wskrzeszą.
Aż dziwne, że sami nie dostrzegli nijakości
"Road Grime" i pozostałych
utworów, pozbawionego mocy brzmienia
czy wysilonego, fatalnego śpiewu
Mike'a Annisa. Kilka sensownych riffów
poutykanych w niestrawnych gniotach
to zdecydowanie zbyt mało, chociaż
gitarzystę Micka Rotellę stać na
niezłe solówki i słychać, że jest znacznie
lepszym muzykiem od kolegów, ale
całość na: (1)
Wojciech Chamryk
Mausoleum Gate - Into A Dark Divinity
2017 Cruz Del Sur Music
Mausoleum Gate zadebiutowali przed
trzema laty udanym, eponimicznym albumem,
by teraz powrócić z jego jeszcze
ciekawszym następcą. "Into A Dark Divinity"
bez dwóch zdań zachwyci bowiem
zwolenników tradycyjnego, archetypowego
metalu starej szkoły, grania
typowego dla przełomu siódmej i ósmej
dekady ubiegłego wieku. Czerpiącego
więc jeszcze pełnymi garściami od gigantów
hard rocka jak: Black Sabbath,
Deep Purple, Led Zeppelin, Rainbow
czy Uriah Heep, ale zorientowanego również
na tworzący się już wówczas
heavy metal, zwłaszcza w brytyjskim
wydaniu. Te ostatnie wpływy są szczególnie
słyszalne w krótszych, dynamicznych
numerach "Burn The Witches At
Dawn", "Solomon's Key" i "Horns", z
kolei bardziej hardrockowa, a często też
progresywna strona inspiracji muzyków
daje o sobie znać w trzech pozostałych
trwających od 9 do 11 minut, utworach.
"Condemned To Darkness" za sprawą
klasycznych, organowych i klawiszowych
brzmień, ma w sobie najwięcej ze
stylu art/prog rocka lat 70., "Apophis"
jest mroczniejszy, cięższy i monumentalny,
finałowy utwór tytułowy to rzecz
bardziej balladowa i klimatyczna, z partiami
melotronu i syntezatorową solówką,
zaś całość "Into A Dark Divinity"
jest godna najwyższej rekomendacji.
(5,5)
Wojciech Chamryk
Myopia - Transmyopic Interconnection
2017 Self-Released
Myopia to polski Voivod - ta opinia
jest już nierozerwalnie związana z tym
zespołem. Oczywiście nie jest ona
bezpodstawna, jednak przypięcie zespołowi
z Bielska-Białej łatki tylko li bezmyślnych
imitatorów stylu sławniejszych
Kanadyjczyków byłoby zwyczajnym
nadużyciem i zbytnim uproszczeniem.
Co innego bowiem naśladować,
co innego zaś czerpać natchnienie od
jednego z najciekawszych zespołów zakręconego
thrashu i proponować równie
trudną i urozmaiconą muzykę. Myopia
zaś para się tym od połowy lat 90.
ubiegłego wieku, z każdą kolejną płytą
podnosząc poprzeczkę coraz wyżej i
wyżej. "Transmyopic Interconnection"
jest kolejnym, kosmicznym konceptem
w dyskografii grupy, muzycznie
zaś to również wyprawa do gwiazd, w
sensie umiejętności, aranżacyjnego rozmachu
i nieszablonowości podejścia.
Pomiędzy tradycyjnymi "Introh" i
"Outroh" mamy tu bowiem osiem właściwych,
totalnie zakręconych, technicznych
numerów ze znakiem najwyższej
jakości - kiedyś o każdym z nich pewnie
by powiedziano, że z zawartych w nich
riffów mniej utalentowani muzycy skleciliby
co najmniej kilka utworów. Obecnie,
przynajmniej w Polsce, jest to niestety
muzyka całkowicie niszowa, jeśli
jednak wśród czytających te słowa trafił
się fan wspomnianego już Voivod,
Death Angel, Coroner, czy też mocniejszych
Atheist bądź Cynic, to
"Transmyopic Interconnection" jest
dla niego. (6)
Necrytis - Countersighns
2017 Pure Steel
Wojciech Chamryk
Necrytis to amerykańskie trio, "Countersighns"
to ich debiutancki album.
Już okładka sugeruje przygodę z fantastyką,
a ja lubię fantastykę i historie o
obcych cywilizacjach. Utrzymana w
zielonych tonacjach, co też lubię. W
centrum długopalczasta istota z dużą
głową i ponurym wejrzeniem. Kosmita
skupiony nad jakąś szklaną kopułą, pod
którą widać płaską Ziemię, wraz z księżycem
i słońcem. Czyżby bóg z kosmosu?
Za kosmitą na widać na ekranie godło
ONZ... Aha, i nie sugerujcie się zdjęciami
zespołu. Tych trzech wyglądających
niczym "pikniki" gości, wycina
naprawdę konkretną muzę. To nie jest
płyta, którą można sobie puścić w tle,
do sprzątania chaty... To dobrze skomponowana
muzyka, ze zmianami tempa
i metrum, nietuzinkowymi gitarami i
ciekawymi liniami wokalu. No właśnie...
Słysząc pierwsze wersy, bałem się, że
będzie baaardzo wysoko. Otóż nie jest.
Wokal osadzony gdzieś w rejestrach
Belladony, co w połączeniu z instrumentarium,
daje spójną całość. Na
szczęście nie szybuje powyżej swoich
możliwości. Riffy są ciężkie i mięsiste.
Fajne głębokie brzmienie. Muzycznie
Necrytis porusza się gdzieś między
heavy, power, czy nawet thrash metalem.
Mam lekkie skojarzenia z Mekong
Delta... te instrumentalne, kombinowane
fragmenty. Wszechobecna melo-
dia. Solówki nie są z przypadku... chociaż
czasem słychać inspirację Iron
Maiden ("Palace of Agony"). Ale skoro
wszystko razem współgra, to co z tego?
Jest ciekawie i przestrzennie, wielowymiarowo.
Nie ma przypadkowych
dźwięków, wszystko dobrze siedzi...
Momentami jest nawet epicko ("Sentry's
Scream"). "God as Eletric" zaczyna
się werblowym tremolo i łagodnym wokalem,
by ładnie się rozwinąć w kroczący
rytm i zakończyć również tremolkiem.
Bębny! Też na plus... Dajcie
Larsowi posłuchać, jak powinna
brzmieć perkusja!!! Niech zremasteruje
cholerny "St.Anger" i "Death Magnetic".
"Dawn's Aurora", skrzeczą kruki...
chwila oddechu, delikatne bębny, wokal
i piano... sympatyczny utwór bez gitar...
jedynie bas. Ale już następny numer
sprowadza nas z powrotem na Ziemię, a
raczej w kosmos. Powiem tak, słucham
po raz kolejny tego krążka i mam
ochotę jeszcze raz, bo za szybko się
kończy. Tu nie ma wypełniaczy, każdy
utwór jest co najmniej dobry. Więcej
takich debiutów... a metal się odrodzi.
(6)
Neuronspoiler - Second Sight
2017 Dissonance Productions
Jakub Czarnecki
Zespół powstał w 2009 roku w Londynie,
wydał EPkę "No One Safe"
(2010) i duży debiut "Emergence"
(2013). Niestety nic z tych rzeczy do
nas nie trafiło. Świadczy to o tym, że
nie ma siły, wszystkiego, co aktualnie
dzieje się na rynku nie ogarniemy, zawsze
będzie coś do odkrycia. W sumie
Neuronspoiler jest takim małym odkryciem.
Kapela nawiązuje bezpośrednio
do nurtu NWOBHM, a najbardziej
do Iron Maiden. Czego najlepszym
przykładem jest dynamiczny
"Slay The Beast". Jednak konstrukcja
większości utworów Angoli należy do
bardziej rozbudowanych - ale bez przesady
- co przypomina Maiden ale ten
bardziej epicki i progresywny, albo
Queensryche, ale tylko z okresu debiutu
"The Warning". To jednak nie jedyne
odniesienia. W takim "Murder
City" wyraźnie słyszę aurę starego UFO
(szczególnie w refrenie). Natomiast
"Heart Of The Lion" w jakimś tam stopniu
kojarzy się z tym co robili muzycy z
hard rockowego Thunder, nie byłoby w
tym nic dziwnego, gdyby nie to, że to
kawałek Judas Priest. Gra gitarzystów
Pierre Afoumado i Dave'a Del Cid'a
głównie przypomina Maiden, ale są fragmenty
chociażby w "Reclaim Your
Path", które kierują nas do innych wirtuozów
typu Yngwie Malmsteen czy
Joe Satriani. Basista Erick Tekilla jest
równie wyrazisty co Harris. Ale są też
różnice, chociażby perkusista Matthew
Monroe nie gra tak gęsto jak Nicko
McBrain, a JR nie jest Dickinsonem.
Za to należy do ludzi obdarzonych dobrym
głosem i umiejętnościami, co nie
jest regułą wśród współczesnych młodych
kapel z kręgu tradycyjnego heavy
metalu. Natomiast brzmienie i produkcję
"Second Sight" umiejscowiłbym
gdzieś pomiędzy "Seventh Son Of A
Seventh Son", a "No Prayer For The
Dying" ale z uwzględnieniem, że minęło
od tego czasu parę ładnych latek. Ogólnie
muzyka Neuronspoiler ma swoje
korzenie, ale naznaczona jest cechami,
talentem i umiejętnościami muzyków
tworzących tę kapelę. W piękny sposób
dokumentuje to właśnie omawiana płyta,
zaznaczmy dobra płyta, choć z pewnością
nie jakaś przełomowa. Niemniej
fani tradycyjnego heavy metalu,
przynajmniej przez jakiś czas, chętnie ją
będzie wałkowali. Tym bardziej, że czas
jej trwania też jest old-schoolowy i nie
przekracza czterdziestu minut. (4)
Night - Raft Of The World
2017 The Sign
\m/\m/
Ten szwedzki kwartet z każdą kolejną
płytą udowadnia, że idzie do przodu i
coraz bardziej odstaje od metalowo/
retrorockowej średniej. "Raft Of The
World", trzeci album w dorobku formacji,
potwierdza też, że chłopaków w żadnym
razie nie interesuje tylko rola epigonów
czy imitatorów, zadowalających
się kopiowaniem stylu gigantów rocka z
lat 70. i 80. Owszem, od skojarzeń z
Iron Maiden, UFO, Thin Lizzy, Demon,
Riot czy Blue Öyster Cult nie
uciekną, zresztą pewnie nawet nie przeszłoby
im to przez myśl, ale co innego
nieporadne zżynanie, a co innego twórcze
inspirowanie się dokonaniami wymienionych
wyżej oraz wielu innych zespołów.
Hard'n'heavy Night jest więc
pełen mocy, urzeka nieszablonowością i
zachwyca melodiami, szczególnie w
"Fire Across The Sky", "Under The
Gallows" i balladowym "Coin In A
Fountain", ale to niejedyne atuty grupy.
Mamy tu przecież jeszcze cudownie
archaiczny, brzmiący niczym jakiś zapomniany
numer z końca lat 60. "Surrender",
szlachetnie hard rockowy
"Winds" z organowymi tłami czy balladę
"Strike Of Lightning" z porażającą końcówką,
a wieńczy dzieło "Where Silence
Awaits", rzecz na styku surowego hard i
progresywnego rocka. Jeśli więc jakiś fan
takich dźwięków skompletował już co
ciekawsze pozycje zespołów z tamtych
lat i rozgląda się za czymś nowym, to
"Raft Of The World" wydaje się idealnym
rozwiązaniem, bo to najlepsza jak
dotąd płyta Night: klasyczna, ale w żadnym
razie nie retro. (5)
Wojciech Chamryk
Nocny Kochanek - Przystanek Woodstock
Live 2017
2017 Złoty Melon
Są tacy, którym specyficzne poczucie
humoru i spektakularne sukcesy Nocnego
Kochanka spędzają sen z powiek
i wpędzają w kompleksy. Nie można
jednak nie dostrzec tego, że zespół doskonale
odnajduje się w rejonach tradycyjnego
heavy/power metalu lat 80., ma
wyśmienitego wokalistę i do tego trafił
w punkt, jeśli chodzi o zapotrzebowanie
na taką właśnie muzykę z jajcarskimi
tekstami. Osobiście nie uważam ich za
coś szczególnie interesującego, ale w
przecież w "poważnych" utworach wielu
zachodnich zespołów też poruszane są
podobne tematy, tylko z podejściem
serio, a słucha się Kochanka świetnie,
zarówno z płyt, jak i na koncertach. Co
istotne w wydaniu live zespół brzmi
zdecydowanie mocniej i bardziej dynamicznie,
co potwierdza też album zarejestrowany
podczas 23. Przystanku
Woodstock. To CD/DVD z 70-minutowym
występem na dużej scenie w
dniu 5 sierpnia, z tego co słyszę rzetelny
zapis scenicznej akcji, bez dogrywek
i poprawek. Widać i słychać, że ogromnej
publiczności zespół jest doskonale
znany, bo już podczas zapowiedzi Jurka
Owsiaka podchwytuje ona bez pudła
słowa "Poniedziałku", później też dzielnie
wtóruje Krzyśkowi Sokołowskiemu,
i to nie tylko w tych najbardziej
znanych numerach. Mając na
koncie dwie płyty studyjne zespół wybrał
z nich wszystko co najlepsze, łącznie
13 utworów, w tym połączone w
jeden "Dziabnięty"/Diabeł z piekła" z
gościnnym udziałem Zenka z Kabanosa.
Mamy tu więc taki swoisty the
best of Nocny Kochanek live, jednak z
zastrzeżeniem, że chociaż teksty są żartobliwe,
podszyte ironią czy świadomie
przewrotne bądź nawet pastiszowe, ale
cała reszta to już muzyczny i wokalny
konkret, co szczególnie efektownie
brzmi w podszytym AC/DC "Pierwszego
nie przepijam", powerowym "Smoki i g-
ołe baby" oraz sztandarowych hitach zespołu
"Zdrajca metalu" i "Wielkim wojowniku".
Dynamiczny montaż i liczne
ujęcia z kilkunastu kamer, w tym zamontowanych
na gryfach gitar, też robią
swoje, pozytywnie wpływając na
ogólną ocenę całości. Można tego zespołu
nie lubić, ale nie można nie docenić
jego umiejętności, scenicznej charyzmy
i klasy, co jest szczególnie ważne w
czasach, kiedy nawet gwiazdy metalu
uciekają się do korzystania z playbacku/
półplaybacku, a "koncerty" hologramów
zdają się być przyszłością muzyki. (6)
Wojciech Chamryk
Nuclear Warfare - Empowered By
Hate
2017 MDD
Germańscy thrashers powracają z piątym
albumem. W składzie nie ma już
perkusistki Miriam, która grała w zespole
ponad 10 lat, ale do Floriana i Sebastiana
dołączył nie byle kto, bo znany
choćby z Andralls Alexandre Brito.
Zapewne miało to wpływ na miejsce powstania
tej płyty, bowiem, "Empowered
By Hate" zarejestrowano w Papiris
Studio zlokalizowanym w Sao Paulo,
zespół pokusił się też o wykonanie jednego
utworu w języku portugalskim.
"Hata Com Faca" kopie jednak jak trzeba,
również pozostała dziewiątka świeżutkich
numerów to oldschoolowy
thrash w najlepszym stylu lat 80. Jeśli
więc ktoś lubi niemiecki thrash Sodom,
Kreator czy Destruction oraz nieobce
są mu dokonania amerykańskich mistrzów
takiego grania z Bay Area, to najnowsze
dokonania grupy ze Stuttgartu
przypadną mu do gustu. Wśród thrashowej
łupanki na najwyższych obrotach
z wokalami w szczekliwej manierze
Mille'go wyróżniają się opener "After
The Battle", singlowy, opatrzony teledyskiem
"Let The Hate Begin" oraz
"Warlust" z efektownymi solówkami.
Mamy też dłuższe, bardziej zróżnicowane
utwory, z "A Nice Day" oraz najdłuższym
w dotychczasowym dorobku
grupy, trwającym ponad siedem minut
"Nuclear Warfare", tak więc o monotonii
nie ma tu mowy. Finałowy "Thrash
To The Bone" bodaj najtrafniej definiuje
podejście zespołu do grania, podobnie
zresztą jak "Just Fucking Thrash" z poprzedniej
płyty, tak więc fanom thrashu
nie pozostaje nic innego jak sięgnąć po
"Empowered By Hate", albo wybrać się
na koncert zespołu chętnie i często grającego
w Polsce. (5)
Wojciech Chamryk
Old Season - Beyond the Black
2017 Pure Steel
Kto lubi stary Kamelot, Angrę i Warlord
powinien polubić Old Season.
Wiem, że to odległe inspiracje, ale wszystkie
one znalazły swoje odzwierciedlenie
w tym irlandzkim zespole. Muzyka,
którą prezentuje nam Old Season jest
spokojna, pozbawiona agresji (lecz nie
mocy), oparta na średnich tempach,
przejrzyście brzmiąca i okraszona plamami
klawiszy w tle (niekiedy przeobrażającymi
się w klasyczne pianino).
Na pierwszy plan wysuwa się jednak
wysoki, klarowny głos Johna Bonhama.
Mimo, że opis może sugerować
cukierkowy zespół, irlandzka formacja
jest daleka od lukru. Kompozycje są
złożone, linie melodyczne wręcz musicalowe,
a gitary wciąż to kreują bogactwo
różnorodnych riffów, to snują się
tworząc solówkowe podkłady, tu i ówdzie
wychodzące do przodu (kwestia
miksu i konstrukcji kawałków). Na pewno
nie można zarzucić Irlandczykom
ucieczki w banał. Zespół jakiś czas temu
grał na festiwalu Hammer of
Doom. Rzeczywiście, w pewnym sensie
można dopatrzyć się motywów doomowych
w Old Season. Na pewno nie w
materii riffów, którym bardzo daleko od
sabbathowych walców, ale w epickim,
melancholijnym sznycie, klimacie i
oczywiście w kwestii tempa, które rzadko
ulega rozpędzeniu. "Elegy" brzmi
wręcz jak epos z płyty włoskiego Domine.
Drugi krążek Irlandczyków to
ciekawa pozycja, zwłaszcza w dobie dzisiejszych
"mód" wydawniczych. (4)
Osyron - Kingsbane
2017 Self-Released
Strati
W latach 2004 - 2012 działała kapela
Morbid Theory, która parała się graniem
melo-deathu. Pozostawili po sobie
EPkę "Chaos Breed" (2006) i długograja
"Harbringer" (2010). Od roku 2012
część muzyków kontynuuje karierę jako
Osyron. Pierwszy album tej kapeli to
prawdopodobnie ten sam materiał, który
znalazł sie na debiucie Morbid
Theory, bo to te same tytułu kompozycji
i ten sam tytuł płyty. Okładka też ta
sama, no, jedynie inne nazwy i loga ją
firmują. Drugi album Osyron to właśnie
omawiany i wydany w tym roku,
184
RECENZJE
"Kingsbane". Jedne źródła określają
Osyron jako kapelę prog-metalową, innym
razem jako najzwyklejszy metal
symfoniczny. Zaś po przesłuchaniu całego
krążka zespół muzycznie jawi się
jako konglomerat wszystkich wymienionych
do tej pory odłamów metalu.
Przede wszystkim jest to melodyjny power
metal zaaranżowany na symfoniczną
modę. O dziwo typowych klawiszowych
orkiestracji ciężko znaleźć na
tym krążku. Jedynie wstępna miniatura
"From Ashes", która pełni rolę intro, jest
bogato zaaranżowaną symfoniczną orkiestracją
opartą na klawiszach, a zarazem
najbardziej wyeksponowaną taką
formą muzyczną. Niemniej keyboardy
są, jedynie przemykają gdzieś w tle. Najmocniej
słychać je przy wstępach czy
przy muzycznych wyciszeniach. Niemniej
w muzyce Osyron rządzą mocne
i gęste gitary, oraz taka sama sekcja, jednak
jest tak zaaranżowana, że poczucie
wsparcia orkiestry nie zanika. A całe
to bogactwo muzyczne i aranżacyjne ma
możliwości wręcz barokowego rozpasania.
Albowiem najkrótszej kompozycji
brakuje raptem kilku sekund do sześciu
minut, a najdłuższej kilkanaście do
dziesięciu minut. Kanadyjczycy nie
szczędzą na pomysłach muzycznych, w
tym wypadku, można pokusić się o progresywne
odniesienia. Niemniej muzycy
starają się aby ten strumień dźwięków
był jak najbardziej zrozumiały dla słuchacza.
Jedynie czasami instrumentaliści
zapominają się i zapamiętują się w
technicznych patentach, tak jak jest to
w "Viper Queen". Wspominałem już, że
instrumentaliści stawiają raczej na mocne
granie, spierają ich w tym brzmienia,
które kojarzą się z współczesnymi,
bardziej nowoczesnymi prog-metalowymi
preferencjami, a także z tym jak muzykę
postrzegają zwolennicy melodyjnego
death metalu. Osyron nie brakuje
również, kontrastów, wyciszeń, czy bardziej
wymownych i subtelnych klimatów.
Gra instrumentalistów jest oparta
na wysokich standardach, co czyni ich
muzykę jeszcze bardziej atrakcyjną.
Muzykę wspiera bardzo dobry wokalista,
który po prostu wykorzystuje swoje
niemałe umiejętności i swoją opowieścią
prowadzi nas przez obfity dźwiękowy
pejzaż Kanadyjczyków. A historia równie
jest bogata, co muzyka i idzie w
klimaty fantazy charakterystyczne dla
power metalu. A mianowicie mimowolny
bohater staje do walki z tyranem,
który ciemięży jego ojczyznę. Jest też
motyw psychologiczny - co z kolei bardziej
dotyczy się progresywnych odmian
- o wpływie zewnętrznych impulsów
na wewnętrzne zmiany człowieka.
Ogólnie Osyron prezentuje nam coś, co
jest doskonale znane tym, co słuchają
muzyki od lat, trochę w odświeżonej
formie i z pewną dozą oryginalności, jednak
nie sądzę aby zawartością "Kingsbane"
kogoś oszołomił. Po prostu, to
jedna płyta z wielu, dobra do kilkukrotnego
przesłuchania z możliwością powracania
od czasu do czasu. (3,7)
\m/\m/
Outrage - And The Bedlam Broke
Loose
2017 Metal On Metal
Niemieccy weterani nie spuszczają z
tonu. Wciąż łoją oldschoolowy black/
thrash, żywcem wyjęty z połowy lat 80.
ubiegłego wieku, mając za nic jakieś
sezo-nowe mody czy stylistyczne
nowinki. Mamy tu 13 utworów, poza
nielicznymi wyjątkami trwających zwykle
nie więcej jak trzy minuty: ostrych,
surowych, wręcz chropowatych, ale i
niepozbawionych też specyficznie dozowanych,
ale jednak melodii. W dodatku
żaden z nich nie odstaje in minus, kiedy
na współcześnie wydawanych płytach
zdarza się niestety coraz częściej, że
prawdziwe killery sąsiadują z nijakimi
wypełniaczami. Tu mamy sam konkret,
100 % teutońskiego metalu najwyższej
jakości - jeśli więc ktoś lubi Venom,
Slayer, Sodom czy Hellhammer, a jakimś
dziwnym trafem nie słyszał jeszcze
Outrage, to po "And The Bedlam
Broke Loose" musi sięgnąć koniecznie.
(5)
Wojciech Chamryk
Pagan Altar - The Room Of Shadows
2017 Temple Of Mystery
Pagan Altar jest niczym stare, dobre
wino: z wiekiem nie tylko nie traci na
jakości, a wręcz przeciwnie, zyskuje.
Niestety, wszystko wskazuje na to, że
piąty album grupy będzie jej ostatnim
wydawnictwem, gdyż to płyta nagrana
przed laty, a dokończona niedawno, po
śmierci wokalisty Terry'ego Jonesa.
Trudno wyobrazić sobie ten zespół bez
jego charakterystycznego, pełnego melancholii
głosu; tym większa to strata, że
na tle wcześniejszych płyt Brytyjczyków
"The Room Of Shadows" jest niewątpliwie
jedną z najciekawszych. To
wciąż ten sam, archetypowy i cudownie
staroświecki heavy/doom metal z przełomu
lat 70. i 80. ubiegłego wieku, kiedy
to Nowa Fala Brytyjskiego Metalu z
każdym miesiącem przybierała na sile,
by wreszcie eksplodować w pamiętnym
roku 1980. Siedem utworów z tej płyty
brzmi tak klasycznie i ponadczasowo,
że spokojnie mogłyby być skomponowane
i nagrane właśnie wtedy, nie będąc
przy tym w żadnym razie jakąś tanią
imitacją - tak grać mogą tylko ludzie
wciąż zakorzenieni muzycznie w tamtej
epoce. Skończyła się ona niestety wraz z
odejściem Terry'ego Jonesa, ale wystarczy
włączyć takie perełki jak: "Rising Of
The Dead", "The Room Of Shadows" czy
10-minutowy "The Ripper", by jego
duch powrócił. (5)
Wojciech Chamryk
Pagandom - Hurt as a Shadow
2016 Self-Released
Takie pytanko, widzieliście nowego wokalistę
i gitarzystę Morbid Saint w
akcji? Ja tak. Powiem, że całkiem dobrze
wkomponowali się w ten zespół.
No i te łyse głowy okraszone mocnymi
brodami. Dlaczego o nich mówię? No
żeby tak nawiązać do basisty Pagandom,
który podobnie się stroi, co jest
ukazane na ich jednym z nowych teledysków
(i najnowszym w momencie pisania).
Aczkolwiek na tym podobieństwa
omawianego zespołu do wcześniej
wymienionego się już raczej kończą.
Jeśli spodziewaliście się morderczo szybkiego,
brutalnego thrashu, to się przeliczyliście.
Raczej tutaj będzie bardziej
modernistyczne podejście do thrash metalu.
Aczkolwiek wciąż w pewnych jest
momentach zespół nadaje swoim kompozycjom
pędom i agresji, chociażby na
"An Entity, a Ghost" czy "Bridges Burn".
Jednak częściej są wolniejsze, średnie
tempa. Jeśli miałbym porównać do czegoś
muzykę tego zespołu, to pewnie to
byłoby przemieszanie "Grin" Coroner'a
z groove metalem. Tak, jest to album
dość "nowoczesny". Posiada przyzwoite,
brzmienie w średnio-niskich rejestrach.
Gitara basowa zanika pośród gitar,
perkusji i wokalów. Sam wokalista operuje
na średnich rejestrach, wyśpiewując
kolejne zwrotki, czasami towarzyszą mu
też chórki i szepczące refreny. Na albumie
pojawia się również parę przyzwoitych,
dość "pokornych" technicznie
motywów, na których jednak czasami
można usłyszeć echa wcześniej wspomnianego
"Grin". Czasami solówki nawet
przeplatają się z wokalami ("Terminal
Narcissist"). Tematyka albumu? Wydaje
mi się, że tematy średniowieczne są
tłem dla tematów psychologicznych,
uczuć postaci, emocji. No ale jest to usytuowane
w pewien sposób w średniowieczu.
Gdybym miał krótko scharakteryzować
"Hurt as a Shadow", to jest
album, który możesz puścić bez obaw
koleżance, która chce zapoznać się z
"cięższymi brzmieniami", a nie specjalnie
ma ochotę słuchać kapelek takich
jak Linkin Park czy Coma. Oceniam
na (4,1 + (sin30stopni - 2!/4)).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Pandemic Outbreak - Rise Of The
Damned
2016 Self-Released
Nowa fala thrashu ponoć jest już coraz
mniejsza, tymczasem wciąż powstają
kolejne zespoły łupiące staromodne, totalnie
archetypowe dźwięki w stylu lat
80., na brak nowych wydawnictw fani
gatunku też nie mogą narzekać. Istniejący
od trzech lat gdański kwartet Pandemic
Outbreak debiutuje EP-ką
"Rise Of The Damned" i zawsze cieszy
mnie, kiedy młodzi ludzie podchodzą
do grania z takim entuzjazmem, prezentując
też całkiem niezłe już umiejętności.
Pięć autorskich utworów to już niezła
próbka możliwości zespołu, tym bardziej,
że chłopaki nie czerpią tylko z
jednego źródła, inspirując się w równej
mierze klasykami zarówno europejskiego,
jak i amerykańskiego thrashu,
nie unikając też nawiązań do speed metalu
czy crossover. Co istotne są równie
przekonywający i wiarygodni zarówno
w szaleńczych, crossoverowych petardach
(utwór tytułowy), bardziej rozbudowanych
formalnie utworach (kojarzący
się z Anthrax "Gates Of Hell"), jak i
bezkompromisowej, thrashowej nawalance
("Fuck Off And Die)". I chociaż
nie wszystkie elementy tej muzycznej
układanki są już na najwyższym poziomie,
bo partie wokalne są najsłabszym
elementem "Rise Of The Damned", to
jednak Pandemic Outbreak mają to
coś co sprawia, że warto uważnie śledzić
ich dalsze poczynania. (4)
Wojciech Chamryk
Phear - The Curse Lives On
2017 Self-Released
Wypełniając lukę pomiędzy debiutanckim
a przygotowywanym drugim albumem
Kanadyjczycy z Phear wydali EPkę.
Ponieważ zespół tworzą zawodowi
muzycy, znani choćby z Rampage czy
Eidolon, poziom "The Curse Lives
On" jest generalnie wysoki. Nie wiem
tylko czy taka, sprawiająca wrażenie
dość przypadkowej zbieraniny, kombinacja
studyjnych i koncertowych utworów
ma szanse powodzenia w streamingowych
czasach, bo o jakiejś zwartej
artystycznie, całościowej koncepcji tego
materiału nie ma tu najwyraźniej mowy.
Panowie zaczynają więc z grubej rury,
od "Rime Of The Ancient Mariner" Iron
Maiden. Jest to ponoć pierwszy cover w
ich dorobku i wypada całkiem nieźle,
zarówno muzycznie, jak i wokalnie, bowiem
Patrick Mulock ma wysoki, silny
głos, więc śpiewanie w stylu i z manierą
zbliżoną do Dickinsona przychodzi mu
bez trudu. Różnic w porównaniu z oryginałem
za bardzo nie ma, poza dodanymi
deklamowanymi partiami i czasem
jakimś growlingiem w tle oraz
mniej wyrazistym pulsem basu. Mulock
również w premierowym "Dirty Work" i
trzech koncertowych wersjach numerów
z debiutanckiego CD "Insanitarium" pozwala
sobie na jakieś bardziej ekstremalne
wejścia, są to jednak na szczęście
okazjonalne historie. W wydaniu live
utwory Phear są niestety jednak jeszcze
bardziej rozwleczone niż w wersjach
studyjnych, co szczególnie doskwiera w
"Heaven", gdzie choćby monotonnie i po
wielokroć powtarzany refren można
było sobie spokojnie darować - wtedy
ten surowy, acz nie pozbawiony melodii
heavy/power w stylistyce lat 80.
brzmiałby nieporównanie ciekawiej. (3)
Pokerface - Game On
2017 M&O Music
Wojciech Chamryk
Kojarzycie Korrozia Metalla? Wiecie
co? Ja też nie. Zasadniczo to jakoś nie
zamierzam tego zmieniać. Kojarzę tylko
tyle, że są mocno na prawą stronę jeśli
RECENZJE 185
chodzi o poglądy społeczne. Na pewno
byli w latach 90… ale co ma to do
Pokerface? Myślę, że jedno z niewielu
powiązań jest osoba wokalisty, czy raczej
wokalistki, oraz to, że oba zespoły
grają szeroko pojęty thrash. Coś tam
piszą na swojej stronie na FB, że najnowszy
"Game On" jest dla fanów Arch
Enemy, Holy Moses i Kreator.* Myślę.
że w sumie ten album ma jakieś części
wspólne z podanymi zespołami. Może
nawet dużo. Od razu piszę, jeśli nie lubicie
kobiecych wokaliz operujących
zwykle niżej niż wyżej to sobie odpuśćcie.
Jak oczekujecie czegoś, co jest tak
agresywne i dosadne jak "Finished With
The Dogs", to już prędzej… o wiele prędzej.
Zresztą Aleksandra Orlova nie
tylko potrafi się zaprezentować od
strony wizualnej, ale również urozmaicić
swoje wokalizy, od niskiego charczenia
aż do średniowysokiego śpiewu.
Myślę, że jest ona jedną z tych lepszych
rzeczy na tym albumie, poza paroma
fajnymi motywami gitarowymi, dość
wyrównanym, prędkim graniem, ogólnie
przyzwoitym brzmieniem. Tymi
gorszymi, choć nie całkiem złymi, jest
pewna prostota motywów perkusyjnych,
oraz wkradająca się po którymś
przesłuchaniu monotonia. Teksty nie
tworzą spójnej całości albumu koncepcyjnego,
są pewnym zlepkiem utworów
mających za główny temat zło, hazard i
relacje damsko-męskie polane małą ilością
gore. Ale kurde, po tym co miałem
okazję usłyszeć z okresu, zanim wyżej
wymieniona wbiła, to trzeba docenić pewną
zmianę w tej sztampie maniery wokalnej
byłej wokalistki i braku suspensu
(mówię po przesłuchaniu utworu "Divide
and Rule"). Ogólnie i krótko streszczając,
jest to dość dobra, rzemieślnicza
robota, która część osób porwie dość
prostym (choć i nie do końca…) wykonaniem.
Wydaje mi się, że przebąkiwania
dla kogo ten album jest są w miarę
słuszne, no może z adnotacją, że chodzi
o Kreatora z początków działalności.
Jak dla mnie (4,4).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Portrait - Burn the Word
2017 Metal Blade
"Dark heavy metal" jest specyficzny.
Jeśli gra się go od początku jak w przypadku
Portrait czy RAM, fani z oddaniem
kupują płytę za płytą. Kiedy zaczyna
się go grać znienacka, jak w przypadku
SteelWing, zmiana stylu okazuje
się finansową klapą kończąca dzielność
grupy (a "dark heavy metalowy"
album SteelWing jest naprawdę dobrym
kawałkiem muzyki). Potrait w tej
materii radzi sobie wciąż znakomicie.
Łączy wokalne patenty zaczerpnięte ze
świata Kinga Diamonda z riffami w
stylu to szwedzkiego klasycznego heavy
metalu, to amerykańskiego epic sprzed
trzech dekad. W międzyczasie zaplątują
się tu i owdzie smaczki w rodzaju wręcz
nieco blackmetalowych motywów muzycznych
jak w kawałku "Burn the
World", organowe solówki wykonane
przez samego Kevina Bowera (jak w
"Likfassna") czy gitary niczym w Iron
Maiden. Same kompozycje są ciekawe i
wciągają słuchacza zarówno urozmaiconymi
liniami wokalnymi, jak i różnorakimi
riffami czy zmianami tempa (we
"Flaming Blood" pojawia się wręcz specjalne
łamanie rytmu) w obrębie jednego
utworu. Choć kawałki raczej nie są banalne,
znalazł się na płycie numer "Martyrs",
który swoją linią melodyczną
sprawia wrażenie, jakby był jakimś coverem
starego popowego numeru. Być
może celem Szwedów było stworzenie
czegoś w rodzaju cięższego przeboju
Ghost? Wielką zaletą zespołu jest kreowanie
nastroju, który spina wszystkie
utwory. Zespół osiągnął go nie tylko
brzmieniem, czy aranżacjami wykorzystującymi
efekty, ale przede wszystkim
samymi utworami. Nie wolno zapomnieć
jednak że, "Burn the World" to też
masa wpadających w ucho melodii,
które pojawiają się czasem w zupełnie
zaskakujących momentach. Płyta stylistycznie
przypomina poprzedni krążek
"Crossroads", spodoba się więc fanom
drugiej fazy Portrait. Kto pamięta pierwszą,
rozwrzeszczaną pytę Portrait i
nie sięgnął dalej, niech spróbuje posłuchać
"Burn the World"... Zwłaszcza że
zespół umieścił cały nowy album na
YouTube! (4,5)
Strati
Primal Fear - Angels of Mercy: Live in
Germany
2017 Frontiers
Lubicie koncerty Primal Fear? Ich
energię, ciężar i brzmienie? Najnowsza
koncertówka Niemców powinna przypaść
Wam do gustu. W całości zarejestrowana
w Stuttgardzie, dobrze oddaje
klimat ostatnich koncertów Primal
Fear. Zespół promuje zwłaszcza ostatnie
płyty, ale na krążku pojawiły się także
nieśmiertelne klasyki Niemców, takie
jak "Metal is Forever" i "Nuclear Fire",
rzucone jakby trochę na ochłap fanom.
Można by tej płycie zarzucić zbyt wyszlifowane
brzmienie, zbyt dopracowane
wokale i ogólnie podejrzanie selektywny
sound… ale koncerty Niemców w zasadzie
tak brzmią. Być może jest to wierne
zarejestrowanie występu, zwłaszcza, że
Sinner zapewniał, że bardzo niewiele
poprawiali po nagraniu i tylko w sferze
brzmienia. Cóż, dzięki temu, płyty słucha
się świetnie. Brzmieniu sprzyja
setlista. Jeśli ktoś (jak ja) woli ostatnie,
nieco wracające do korzeni płyty od
okresu "Seven Seals" - "Unbreakable",
powinien być usatysfakcjonowany. Dodatkowym
atutem jest fakt, że chyba
wycięto kilka pogadanek między kawałkami,
bo nie pojawia się drętwa przemowa
Sinnera w rodzaju "bądźcie głośniejsi
niż Praga" znana z polskiego koncertu.
Scheepers zresztą przemawia po angielsku
specjalnie z myślą o nagraniu,
mimo, że koncert odbywa się w jego rodzinnym
kraju. Płyta wydaje się być
podsumowaniem ostatniej działalności
Primal Fear. Dla miłośników koncertów
kapeli oraz twórczości ostatnich lat.
Strati
Quayde LaHue - Day of the Oppressor
2017 High Roller
Drogie dziewczęta, drodzy chłopcy!
Proszę wszystkich o uwagę, bo nie będę
powtarzać! Wszyscy zapinamy pasy, będziemy
odbywali podróż w czasie. Kto
chce, może nie wracać… Świetna jest to
płyta! Od pierwszego odsłuchu, mimo,
że tak naprawdę jest to zbiór dwóch EP
Quayde LaHue, pod tytułem drugiej z
nich, porwała mnie ta muzyka. Może
dlatego, że lubię klasyczne hard rockowe
granie? Bo więcej tutaj czystego
hard rocka niż, powiedzmy chłoszczącego
po twarzy heavy metalu. Pierwsza
część płyty to najnowsza EP zespołu.
Kto lubi brzmienie z pierwszych dwóch
longplayów Ozzy'ego Osbourne'a, wystąp!
Momentami czułem się jakbym
był zanurzony w świat muzyki z lat 70.
i początku 80., z tymi kapitalnymi riffami
i zapadającymi w ucho melodiami.
No i na swój sposób jest ostro ale chwytliwie.
No i ten damski wokal, który nic
a nic mi nie przeszkadza. Wyprzedzając
już pytania, jest to mniej medialny twór
niż np. Blues Pills, mniej tutaj bluesa,
więcej trochę psychodelicznych dźwięków,
ale to kwestia już indywidualnych
gustów. Druga część tej płyty nie gorsza,
bo mamy dostęp do pierwszej EP pod
tytułem, po prostu, "Quayde LaHue".
Dalej mamy do czynienia z bardzo świadomym,
choć mocno inspirowanym
"starym" graniem zespołem. Jednak dalej
jest to muzyka porywająca, myślę, że
nie tylko fanów gatunku. Może komuś
uda się dorwać te EP osobno. Warto
przyjrzeć się zwłaszcza okładce "Day of
The Oppressor" w oryginale - tylko litery,
ale zwiastujące swoim charakterystycznym
krojem, skąd będą czerpane
inspiracje. Co tu więcej pisać - naprawdę
w potoku wielu bezbarwnych kapel
Quayde LaHue wyróżnia się warsztatem
i ekspresją. Solidne kompozycje, w
których kompletnie nie przeszkadza
przenikający je duch przeszłości. (6)
Quiet Riot - Road Rage
2017 Frontiers
Adam Widełka
Kiedyś Quiet Riot to był zespół znany
z tego, że grał w nim legendarny Randy
Rhoads, mimo, że na dwóch pierwszych
płytach z jego udziałem nie zrobił
nic nadzwyczajnego. Co było dalej z
słynnym gitarzystą każdy fan heavy metalu
wie, a jego dawna kapela odbudowała
skład i coś tam w połowie lat 80.
ciekawego nagrała. Zapału starczyło na
dwa albumy, z których paradoksalnie
największymi przebojami były… przeróbki
utworów Slade. A potem było coraz
gorzej, chociaż wszystko zależy od
gustu słuchaczy. Dobra, o przeszłości
można gadać podobno długo, przypominać
(niech będzie) lata świetności, ale
co dziś zespół Quiet Riot ma nam do
zaproponowania? Moim zdaniem - nic
szczególnego. Ciężko w ogóle było mi
parę razy dobrnąć do końca materiału.
Jestem pełen wątpliwości czy to, co nagrał
jedyny "stary" członek kapeli Frankie
Banali powinno w ogóle mianować
do tego, żeby stawiać to w zakładce
heavy metal. Brzmi to wszystko jak
skrzyżowanie Aerosmith z Led Zeppelin,
typowy amerykański sos do paćkania
półnagich panienek ale, niestety,
długo po terminie. Zresztą na wokalu
jest tutaj bezimienny zupełnie nastolatek,
o którym tak naprawdę wiadomo
tyle, że był czwarty w którejś tam edycji
programu American Idol. Może chłopaka
się bezsensu czepiam, może to jego
starsi kompani są po prostu odpowiedzialni
za napisanie tak miałkiego i
bezpłciowego materiału. Naprawdę starałem
się wyciągnąć z tej płyty coś ciekawego.
W sumie można powiedzieć, że
jakieś tam momenty są, chociaż przynajmniej
ja o nich szybko zapomniałem.
Może komuś, kto lubi po prostu takie
granie ta płyta przypadnie do gustu, ja
szczerze jednak przestrzegam przed robieniem
sobie nadziei na jakąś wyborną
ucztę. Trudno, bywa i tak. Chociaż w
tym wszystkim jeszcze jako tako można
dać plus za okładkę, która przywołuje
skojarzenia z filmem Mad Max. Jednak
powtórzę raz jeszcze - muzyka nie jest
"max" ani tym bardziej "mad". (2)
Adam Widełka
Rabid Bitch Of The North - Nothing
But A Bitter Taste
2017 Hostile Media
Wydawałoby się, że tzw. Nowa Fala
Brytyjskiego Metalu to już odległe
wspomnienia i nikt już w Wielkiej Brytanii
nie kultywuje jej tradycji. Jednak
nic bardziej mylnego, bowiem trzech zapaleńców
z Belfastu już od kilkunastu
lat gra niczym na przełomie lat 70./80.
ubiegłego wieku, mając za nic nowomodne
trendy i nieuchronny upływ czasu.
Dlatego też ich debiutancki album
"Nothing But A Bitter Taste" brzmi
niczym jakieś wykopalisko z czasów największej
świetności NWOBHM, a każdy
z ośmiu utworów jest dowodem nie
tylko nieprzemijającej mocy takich
dźwięków, ale też ogromnej fascynacji
nimi muzyków Rabid Bitch Of The
North. Musieli oni katować płyty Holocaust,
Raven, Tygers Of Pan Tang,
Saxon czy Thin Lizzy całymi latami,
bo echa ich dokonań wyzierają praktycznie
z każdego utworu. Nie wszystkie
są równie udane: w "Gilded Men" mamy
zdecydowanie za dużo chaosu, mimo
skromnego instrumentarium i takiej też
aranżacji, również "Demon Mind" pędzi
momentami donikąd - wygląda na to, że
po włączeniu do programu płyty dwóchtrzech
starszych utworów, zamiast sięgania
tylko po nowości, zyskałaby ona
jako całość. Nie znaczy to oczywiście,
że wspomniane numery trzeba spisać na
straty, ratuje je bowiem zadziorny, wysoki
głos Joe McDonnella, który najwyraźniej
zamierza być godnym sukcesorem
Jessa Coxa czy Gary'ego Let-
186
RECENZJE
tice'a. Warto więc posłuchać tej nowejstarej
płyty. (4,5)
Wojciech Chamryk
Rage - Seasons Of The Black
2017 Nuclear Blast
W lutym 2015 roku zakończyła się dla
Rage pewna era, bo z zespołem pożegnali
się Victor Smolski i Andre Hilgers,
wieloletnie filary grupy. Oczywiście
zmiany składu to dla tej grupy żadna
nowość, od początku też jej niezaprzeczalnym
liderem jest Peter "Peavy"
Wagner, ale obaj byli muzycy zespołu
byli dla niego niezwykle istotni, szczególnie
gitarzysta Smolski. Jednak jak
widać nie ma ludzi niezastąpionych:
Peavy szybko zwerbował Marcosa
Rodrigueza i Vassiliosa Maniatopoulosa,
po czym wciąż działa na najwyższych
obrotach, bowiem "Seasons Of
The Black" jest już drugą płytą tego
składu w ostatnich dwóch latach. I chociaż
muzycy nie ukrywają, że po premierze
poprzedniego krążka "The Devil
Strikes Again" zostało im trochę niewykorzystanego
materiału, to jednak i
tak przygotowanie kolejnego - udanego
- albumu w takim tempie zasługuje na
szacunek. Już uderzający z siłą jakieś
Katriny czy innego kataklizmu tytułowy
opener dobitnie pokazuje, że zmiana
składu dodała Wagnerowi mnóstwo
animuszu i werwy, a to niejedyny taki
cios na nowym krążku Rage - zwolennicy
ich speed/power metalu znajda tu bez
wątpienia kolejne takie perełki, choćby
"Serpents In Disguise", singlowym
"Blackened Karma" czy "All We Know Is
Not". Zespół popisał się też w dłuższej
formie, przygotowując na finał albumu
czteroczęściową suitę "The Tragedy Of
Man". Rozpoczyna ją oniryczna miniatura
"Gaia", później mamy uderzenie w
trademarkowym dla Rage "Justify", zróżnicowany,
thrashowo - balladowy
"Bloodshed In Paradise" i finał w postaci
"Farewell". Tu niestety najbardziej słychać,
że Peavy nie ma już takiego głosu
jak 20-30 lat temu, ale sam patetyczny
utwór ze smykami może się podobać.
Swoją drogą ciekawe. jak podejdą do tej
płyty przedstawiciele jakiejś obcej cywilizacji,
gdy już wieszczony w tej suicie
koniec rodzaju ludzkiego stanie się faktem...
(5)
RAM - Rod
2017 Metal Blade
Wojciech Chamryk
Harry'emu Granrothowi i Oscarowi
Carlquistowi udało się nagrać jedną z
najlepszych płyt RAM. Płyta jest dynamiczna,
świetnie brzmi, Oscar jest w
kapitalnej formie wokalnej - palce lizać.
Tym bardziej lizać, że ostatnia płyta,
"Svbversvm" była słabsza i uciekała w
świat bliższy Portrait niż RAM. RAM
wciąż wciąga nas w niepokojąca historię
Ramroda (zaczyna się ona wraz z piątym
kawałkiem "Anno Infinitus" i trwa
do końca płyty), jednak nie spowalnia
energii płyty. Krążek rozpoczyna energiczny,
okraszony wrzaskliwymi liniami
wokalnymi (nieco w stylu Wolf) i ciekawą
zmianą tempa "Declaration of Independence".
Drugi numer to galopujący
"On Wings of No Return" z refrenem
niemal wdartym niemieckiemu Warlock
i jazgotliwą solówką. Kawałek jest
zresztą jak na ostatnie wizje RAM bardzo
"luzacki". Zmianę klimatu zapowiadają
pierwsze dźwięki "Gulag". Ten
utwór w zasadzie można by oprawić w
ramkę i postawić jako wzorzec "jak
stworzyć świetny kawałek samym klimatem
i pomysłem". W "Gulag" nie ma
cienia wirtuozerii i popisów wokalnych.
Numer jest tak prosty, zarówno w kompozycji
jak i w obszarze riffów czy
(wręcz prostackiej) perkusji, że trudno
wychwycić co właściwie stanowi o jego
mocy. Jednak jego nastrój sprawia, że
jest jedyny w swoim rodzaju. Teledysk z
motywami rodem z gier komputerowych
lat 80. i zdjęciami zespołów (także
naszych!) zza Żelaznej Kurtyny paradoksalnie
potęgują atmosferę odhumanizowania,
rozpaczy i izolacji. Kolejny kawałek
to powrót do dynamicznego
heavy metalu, którego energię podkreślają
"falsetowo" wyśpiewane refreny
(moje skojarzenia wędrują do "Dystopii"
Iced Earth). Zaraz po tej skomasowanej
dawce podróży w czasie rozpoczyna się
futurystyczna, choć też na oldschoolową
modłę, wędrówka w świat Ramroda.
Ta część nie tylko jest udekorowana
preludiami, interludiami etc. ale
też bardziej podniosła niż pierwsza. Odnoszę
wrażenie, jakby Szwedzi z Europy
sprzed trzech dekad wskoczyli do Stanów
tejże epoki. Obie części doskonale
spaja analogowe, ale przestrzenne
brzmienie ze zbalansowanym ciepłym
soundem sekcji i ostrymi gitarami. Taką
samą rolę pełnią wokale Oscara, nie
tylko błyskotliwie rozpisane, ale też
świetnie zaśpiewane - różnorodnie i nastrojowo.
Ja jestem krążkiem zachwycona.
Sądzę, że każdy miłośnik tradycyjnego
metalu też będzie. (5)
Strati
Ravage - Return Of The Spectral Rider
2017 Self-Released
Nagrywanie na nowo albumów sprzed
lat zawsze wydawało mi się całkowicie
bezsensownym i wielce dwuznacznym
procederem. Rozumiem jednak sytuacje,
kiedy ktoś nie miał wpływu na
ostateczny kształt swego dzieła, jego
brzmienie, bądź osoby trzecie spaprały
końcowy miks czy mastering, wypaczając
ostateczny kształt wymarzonej
płyty. Taka sytuacja miała też miejsce w
przypadku debiutu Ravage "Spectral
Rider", bowiem muzycy tej amerykańskiej
formacji od początku nie byli zadowoleni
z jego brzmienia, aż w końcu
ponownie wzięli tę płytę na warsztat,
gdy okazało się, że ponowny miks czy
inne ingerencje w oryginalny materiał
nie wchodzą w grę. W nowej wersji,
płyta z nieco zmienioną listą utworów i
dodanym na finał "Father Of The
Atom", utworem powstałym oryginalnie
ponad 15 lat temu, robi jednak znacznie
lepsze wrażenie niż dawny pierwowzór.
Okładka jest znacznie ciekawsza, po
prostu efektowniejsza, a już sama muzyka
robi niesamowite wrażenie - to US
power/epic/tradycyjny heavy metal najwyższej
próby. Omen, Attacker, Manilla
Road, Jag Panzer, Iron Maiden
czy Judas Priest mniej lub bardziej
przyczyniły się do powstania każdego z
tych utworów, jednak całość została tak
ciekawie zaaranżowana, i z takim czadem
zagrana, iż chapeau bas! Tak więc,
chociaż nie przepadam za takimi powtórkami
z rozrywki, to jednak "Return
Of The Spectral Rider" zrobił na mnie
wrażenie i zafunduję sobie tę płytę -
może nawet na winylu, bo okładka też
warta jest posiadania w 12" formacie.
(5)
Wojciech Chamryk
Red Raven - Chapter Two: DigitHell
2017 Fastball/Q-Phonic
"Chapter Two: DigitHell", jak sam tytuł
wskazuje mamy do czynienia już z
drugim albumem Red Raven. Niestety
wcześniejszego dokonania nie słyszałem.
Nie słyszałem również Frank'a
Beck'a z Gamma Ray i pewnie przez
jakiś czas go nie usłyszę. Całe szczęście
jego umiejętności mogę skonfrontować
wraz z omawiana płytą. Muzycznie Red
Raven, to coś na granicy melodyjnego
metalu i hard rocka, podane w bardziej
nowoczesnej formie. Kompozycyjnie,
jak w takim wypadku bywa, to korzystanie
z ogranych patentów. Jednak nowocześniejsze
brzmienie, przykuwający
uwagę mroczny klimat, świetnie zagrane
instrumentalne partie, oraz wpadające
w ucho melodie, sprawiają, że krążek
słucha się nawet z zainteresowaniem.
Muzykę można określić jako bardzo solidną,
a zdarzają się nawet lepsze momenty,
chociażby utwór "Proud", oparty
na hiszpańskim gitarowym patencie czy
też tytułowy "DigitHell", prawie power
metalowy i prawie epicki kawałek, takie
połączenie Jorn'a z Primal Fear. Natomiast
na głównego bohatera wyrasta
Frank Beck, który czaruje swoim mocnym
i klasycznym rockowym głosem.
Nie dziwię się, że Hansen wybrał go
aby wspierał Gamma Ray. Beck znakomicie
radzi sobie w dynamicznych
utworach, ale to w wolnym, patetycznym
"On My Way" jego głos został
najlepiej wyeksponowany. Także bardzo
dobrze pasuje do mrocznego hard'n'
heavy granego przez Red Raven, oraz
do futurystycznej opowieści, którą opowiada
ten krążek. "Chapter Two: Digit
Hell" nie jest czymś, co winduje ciężkie
granie na niewiadomo jaki poziom, ale
też nie jest straconym czasem. Jak trafi
do was ta płyta, posłuchajcie, może
wpadnie wam w ucho. (3,7)
Resistance - Metal Machine
2017 No Remorse
\m/\m/
Nie do końca pamiętam z którym amerykańskim
zespołem o tej nazwie ma tu
do czynienia, ale nie ma to w sumie większego
znaczenia, gdyż "Metal Machine"
to naprawdę kawał solidnego metalu.
Słychać, że panowie pogrywają już
od lat 80., bo ich surowy power/thrash
bez dwóch zdań zakorzeniony jest w
tamtej dekadzie ("Some Gave All", przebojowy
opener "The Metal Machine",
równie szybki "Dirty Side Down"), ale
mamy tu też odniesienia do bardziej
tradycyjnego heavy (dedykowany Dio
"Hail To The Horns" czy archetypowy
dla przełomu lat 70. i 80. "Time Machine"
- jak dla mnie najlepszy utwór na
tej płycie. Nie brakuje też na niej fajnych
melodii, efektownych solówek duetu
Burke Morris/Dan Luna, a wokalista
Robert Hett ma drapieżny, ostry
głos o charakterystycznej barwie, co najbardziej
efektownie potwierdza w "Rise
And Defend". I chociaż nie do końca
przekonuje mnie zbyt współczesne brzmienie
perkusji, które najbardziej doskwiera,
w skądinąd udanym, "Heroes",
to jednak siarczysty cover "Blackout"
Scorpions jest na tyle udany, że nie będę
do tego przykładać aż takiej wagi. (4)
Wojciech Chamryk
Rhapsody Of Fire - Legendary Years
2017 AFM
Alex Staropoli nie ma ostatnimi czasy
łatwo. Ledwo Fabio Leone opuścił szeregi
zespołu, gdy na horyzoncie pojawiła
się trasa koncertowa Rhapsody Reunion,
w której biorą udział wszyscy
członkowie "klasycznego" składu Rhapsody,
bez Alexa. Mimo, iż klawiszowiec
został sam na placu boju, wciąż
zdaje się niewzruszony przeć do przodu.
Dowodem tej postawy ma być kompilacja
"Legendary Years", zawierająca na
nowo nagrane kompozycje z pierwszych
kilku albumów Rhapsody. Czy warto
sięgnąć po nową odsłonę klasycznych
utworów pionierów symfonicznego power
metalu? Ciężko jest oceniać same
kompozycje. Są to sprawdzone szlagiery
z repertuaru Rhapsody, z "Dawn of Victory"
i "Emeral Sword" na czele. Utworów
nie poddano znaczącym zmianom,
można wręcz zarzucić, że nowe nagrania
są całkowicie odtwórcze. W warstwie
brzmieniowej gitary zostały znacznie
bardziej wysunięte do przodu, co
zdaje się pozostawać w zgodzie z ostatnimi
albumami Rhapsody of Fire, na
któych Alex bardziej stawiał na riffy,
niż klawiszowe brzmienia. Same klawisze
są czasem wręcz schowane, a rozpoznawalne
motywy symfoniczne przytłacza
ściana dźwięku. Płyta jest zmiksowana
zdecydowanie bardziej nowocześnie.
Chociaż oryginalne nagrania
Rhapsody z czasów świetności europejskiego
power metalu brzmią jak produkt
swoich czasów, ma to swój urok. Włosi
nigdy nie stronili od patetycznych, czasem
wręcz przaśnych melodii i aranżacji,
ale to właśnie nadawało charakter
ich utworom. Nowe wersje brzmią cię-
RECENZJE 187
żko i czysto, ale też po prostu zbyt sterylnie.
Nowy wokalista grupy - Giacomo
Voli, sprawdza się całkiem nieźle i
jest w zasadzie jedynym elementem,
który mógłby usprawiedliwić istnienie
tej płyty. Nie można mu odmówić warsztatu,
a jego głos dobrze wpasowuje się
w stylistykę power metalową. Fanom na
pewno zabraknie bardziej egzaltowanego,
emocjonalnego wokalu Fabio.
Brak tu bardziej charakterystycznych
momentów, śpiew Giacomo jest zachowawczy
i po prostu podąża za wyznaczoną
melodią. Podsumowując, "Legendary
Years" raczej nie zadowoli starych
fanów Rhapsody. Być może będzie to
dobry początek dla nowych fanów, jednak
moim zdaniem lepiej sięgnąć po
starszą kompilację - "Tales From The
Emeral Sword Saga", aby faktycznie
poczuć klimat nagrań z tamtych lat.
"Legendary Years" nie wnosi nic nowego,
a każdy utwór ma więcej do zaoferowania
w swojej oryginalnej wersji. (2)
Rift - Super Killer Fragile
2017 Self-Released
Adam Wilkans
Simon Jones i Jay Graham spotkali się
przed wielu laty w projekcie Return To
The Sabbat, będącym próbą reaktywacji
legendarnego Sabbat. Zgodnie z
przewidywaniami nic z tego nie wyszło,
również późniejsza reaktywacja Sabbat
też była krótkotrwała, ale obaj panowie
już wtedy postanowili stworzyć wspólnie
coś w thrashowych klimatach. Doszło
do tego stosunkowo niedawno, ale
zawartość ich debiutanckiego longplaya
"Super Killer Fragile" potwierdza, że
warto było poczekać i dać im kredyt zaufania.
Brytyjski thrash metal zawsze
miał dobrą markę: wspomniany Sabbat,
istniejący do dziś Onslaught, Slammer,
Xentrix, Re-Animator i wiele innych
tamtejszych kapel łoiły na najwyższym
poziomie, odbiegając przy tym
znacząco od swych kontynentalnych
czy amerykańskich pobratymców. Rift
też jest niezły w te klocki, podsuwając
słuchaczom kolejne, pełne energii, ale
też efektownie zaaranżowane, konkretne
numery. Gdzieś tak w 1988 roku
dzięki "Super Killer Fragile" mogliby
marzyć o sporej karierze; teraz nie ma
już na takową szans, mimo wciąż sporej
popularności thrashu w metalowym
światku, ale "Rift - Abomination Of Desolation",
"Flames Of Hate", "The Day
The Sky Exploded" i "Fear God" zachwycą
każdego fana ostrego i zarazem technicznego
łojenia. (5)
Wojciech Chamryk
Rock Goddess - It's More Than Rock
And Roll
2017 Self-Released
Zawsze miałem słabość do tego zespołu,
który nie zdołał co prawda jakoś silniej
zaznaczyć swej pozycji w czasach świetności
NWOBHM, ani tym bardziej
przebić Girlschool, dość powszechnie
uważanych za najlepszą dziewczęcą grupę
brytyjskiego metalu lat 80. Rock
Goddess sióstr Turner miał jednak
znacznie mniej szczęścia od starszych
koleżanek, a debiutancki "Rock Goddess"
oraz "Hell Hath No Fury" to bez
dwóch zdań ścisła czołówka schyłkowego
okresuo NWOBHM lat 1983-84.
Wielka szkoda, że później zespół pogubił
się artystycznie, wydając sympatyczny,
ale mający się nijak do wcześniejszych
dokonań trzeci LP "Young &
Free", by krótko po tym zamilknąć,
bagatela, na... 30 lat. Reaktywacja w
oryginalnym składzie: Jody Turner,
Tracey Lamb i Julie Turner dawała
jednak od czterech lat nadzieję, że jego
dyskografia nie zamknie się na trzech
albumach i ewentualnych, kolejnych
kompilacjach, i tak się w istocie stało.
EP-ka "It's More Than Rock And Roll"
zawiera trzy premierowe utwory i jest
zapowiedzią nowego albumu Goddess.
Z radością mogę donieść, że Jody Turner
nie zapomniała jak komponuje się
surowe, motoryczne i wpadające w ucho
utwory, daje też spokojnie radę wokalnie.
Nie brzmi już oczywiście tak żywiołowo
i świeżo jak na początku kariery,
bo w końcu 19-20 lat ma się raz w życiu,
ale jej głos jest wciąż pełen werwy,
a koleżanki wspierają ją w chórkach.
Najciekawszy i zarazem najbliższy stylistyce
grupy z lat 80. jest konkretny
"Back Off", ale dwa pozostałe utwory też
trzymają poziom - szans na karierę za
bardzo tu już nie dostrzegam, ale wygląda
na to, że dziewczyny mają świetną
zabawę znowu grając razem i mogą nas
niebawem znowu bardzo pozytywnie
zaskoczyć. (5)
R.U.S.T.X - T.T.P.M.
2017 Self-Released
Wojciech Chamryk
Fajnie gra ta cypryjska komanda. Czujnie,
z nerwem, świetnie wyczuwając klimat
starodawnego hard 'n' heavy z
przełomu lat 70. i 80. minionego wieku,
kiedy to po okresie pewnego zastoju
ciężkiego rocka heavymetalowa bestia w
Anglii, Niemczech czy USA znowu
zaczynała podnosić swój łeb. Ich kompozycje
nie są może jakimś szczytem
wirtuozerii, aranżacje też nie rzucają na
kolana, ale słychać, że heavy naprawdę
ich kręci i wkładają w to co robią maksimum
energii oraz zaangażowania.
Czasem bardziej na plan pierwszy wysuwa
się hard rock (ballada "Treason",
bardziej czadowy "Journey Arrives"), ale
to jednak klimaty NWOBHM są tu
najbardziej słyszalne, tak jak choćby w
wyraźnie zainspirowanym Saxon "Brothers
And Sisters" czy "Fire At Will". W
tych najdłuższych utworach, jak tytułowy
instrumental czy "Kalikantzaroi"
R.U.S.T.X śmiało sięga też do skarbnicy
progresywnego rocka i cypryjskiej
muzyki ludowej, co jest niewątpliwym
urozmaiceniem. Podobnie mogę ocenić
fakt udziału w tej płycie czworga wokalistów,
mimo tego, że - grająca również
na instrumentach klawiszowych - Katerina
nie sprawdza się w ostrzejszych numerach,
jak wspomniany już choćby
"Brothers And Sisters" i powinna pozostać
tylko przy śpiewaniu ballad. Mimo
tego mankamentu jest jednak nieźle,
tak więc: (4)
Wojciech Chamryk
Satan Worship - I'm the Devil
2017 Iron Shield
Brazylijskie trio Satan Worship (w
składzie jest trzech muzyków, natomiast
płytę nagrywało dwóch z nich).
Ich debiut, "I'm the Devil" rekomendowany
jest jako satanic black metal. I
znowu mam do czynienia z old-schoolem
w pełnym tego słowa znaczeniu,
choć to świeża rzecz. Ciemne tło okładki,
płonący kościółek z diabłem na dachu...
a całość osadzona na odwróconej
do góry zębami czaszce. Przy odrobinie
wyobraźni, zęby wyglądają jak wierzchołki
gór. W porównaniu z dopicowanymi
obrazkami wielu nowych albumów,
ten jest wspaniale brzydki. Myślę,
że gdybym projektował okładki, to właśnie
takie... Płyta zaczyna się podniosłą
partią chóru (cokolwiek to znaczy), w
tle słychać narastający łoskot gitary
("Holy Blasphemy")... To już wróży
(nie)dobrze. Błyskawica i się zaczyna,
"Im the Devil"!... Czarny rock'and'roll
pełną gębą. Czyli topornie, momentami
powolnie, doomowo wręcz, a momentami
z kopytem. Tu wszystko jest cudownie
obskurne. "Satanik Possession", zaczyna
się ciekawym riffem i kroczącym
rytmem, w tle słychać dzwony. "Under
the Sign of the Reaper", świetnie będzie
się nadawał do wspólnego porykiwania
refrenu. "Zodiac Overkill" to oczywiste
nawiązanie do Motorhead. Ten bas na
początku... Zresztą widzę pewną wspólną
płaszczyznę dla Motorhead, Venom
i Satan Worship... I nie chodzi o
trio, a o podejście do szeroko pojętego
rock'and'rolla. Ta płyta na pewno przypadnie
do gustu fanom starego Venom
i Sodom, choć tu muzyka jest momentami
wolniejsza... ale jest ten sam diabeł.
Dwa dość kontrowersyjne tytuły:
"The Girls of Manson Family" i "The last
Days of John Paul Knowles", nawiązujące
do seryjnych morderców... Ciekawostką
na tle tej bezlitosnej rzezi, jest
muzyczna miniaturka "Black Flame", z
pianinem w tle, przypominająca klimatem
stare horrory... Cieszy mnie ogromnie,
że w XXI wieku wychodzą płyty,
które nie brzmią, jak komputerowe studio...
Że mam wrażenie, jakby zespół
nagrywał wszystko na setkę, na żywioł.
To jest kwintesencja prawdziwego czarnego
metalu. I te bębny, lekko kartonowe,
też! (4)
Savage Blood - Savage Blood
2016 Self-Released
Jakub Czarnecki
Wydawałoby się, że w czasach streamingu
i internetowych singli wydawanie
MCD czy EP-ek to już przeżytek, tymczasem
wciąż ukazują się również takie
krótsze wydawnictwa - mamy wręcz
istny ich wysyp, nawet jeśli część z tych
materiałów objawia się tylko w wersji
cyfrowej. Savage Blood to co prawda
debiutanci pod tą nazwą, ale zespół
tworzą doświadczeni, znani przede
wszystkim z Enola Gay, Purid czy
Sudden Death, muzycy. Nie przekłada
się to niestety na jakość tego materiału,
bo wiadomo nie od dziś, że same nazwiska
nie grają. Panowie Diersmann,
Steinhake, Luttenberg, Weckermann
i Könnecke mają zaś do zaoferowania
przeciętny speed/thrash w typowo
niemieckim wydaniu. Jest więc owszem,
solidnie, ale też tylko poprawnie, a spośród
pięciu tworzących "Savage Blood"
utworów żaden nie wywołuje żadnego
poruszenia. Ot, przelatują jeden za
drugim, napakowane mechanicznie
brzmiącymi riffami, z syntetycznie
brzmiącą perkusją... Gdyby nie bardziej
charakterystyczne momenty, jak bluesowy
wstęp do "Kingborn" czy balladowe
partie w "Killing The Disease" to
wręcz ciężko byłoby je od siebie odróżnić.
Owszem, wokalista jest dobry, instrumentaliści
sprawni, ale zupełnie nic
z tego nie wynika. (2)
Wojciech Chamryk
Savage Master - Creature Of The
Flames
2017 Skol
Kiedy zaczynałem interesować się
muzyką na poważnie, takie granie było
w USA ekscytującą nowością, swoistą
przeciwwagą dla bardziej komercyjnego
hard 'n' heavy i pomostem między klasycznym
metalem a thrashem. Minęło
"raptem" 35 lat i okazuje się, że coraz
więcej młodych zespołów wraca do tradycyjnego
heavy, kultywując jego tradycje
i sprawiając, że prawdziwa muzyka
jest wciąż żywa. Amerykanie z Savage
Master grają niczym Taist Of Iron,
Bitch, Riot czy Cirith Ungol za swych
najlepszych lat. Dwie pierwsze nazwy
nie pojawiają się tu przypadkowo również
z tego powodu, że wokalistka
Stacey Peak śmiało i bez kompleksów
idzie w ślady swych sławnych poprzedniczek
Lorraine Gill czy Betsy; w jej
zadziornym, ostrym głosie pobrzmiewają
też agresywniejsze tony Wendy
O. Williams z Plasmatics. Najnowszy
MLP zespołu z Kentucky to cztery kąśliwe,
zadziorne utwory autorskie. Jeśli
są one zapowiedzią kolejnego po "With
Whips And Chains" albumu Savage
Master to ja jestem na tak, szczególnie
po wysłuchaniu siarczystego, totalnie
oldschoolowego openera "Child Of The
Witch" i trwającego blisko sześć minut
utworu tytułowego - jak dotąd najdłuższego
w dorobku zespołu. Mamy też
tzw. wisienkę na torcie, dynamiczny cover
"Death Or Glory" Holocaust, jednej
z legend NWOBHM, tak więc w ten oto
sposób na liście zakupów pojawia się kolejna
pozycja... (5)
Wojciech Chamryk
188
RECENZJE
Scanner - Galactos Tapes
2017 Massacre
Są takie zespoły, które pamiętają najwytrwalsi
maniacy gatunku. Jednym z
takich właśnie zespołów jest niemiecki
Scanner, który wydając pierwsze w
karierze "best of", świętuje 30-lecie istnienia.
W sumie ciężko jest recenzować
składanki. Nie lubię takiej formy wydawnictw,
mimo, że zwykle zawierają największe
"hity" danej kapeli. W sumie w
przypadku Scanner mogłoby się tak
skończyć ale chłopaki z obecnego składu
postanowili również na drugim
dysku zarejestrować na nowo stare kawałki.
Tym bardziej nie lubię takiej formy
przypominania o swojej twórczości.
Poza tym historia metalu pamięta swoiste
banialuki, jakie z takiego ponownego
nagrywania wychodziły. Scanner
nie znam na tyle, żebym mógł się
do czegoś bardzo przyczepiać, więc pozostanę
przy zdaniu, że nie było to konieczne.
Na pierwszym z dwóch dysków
mamy przecież to, z czego fani heavy
metalu znają ten dość mało popularny
w szerszym gronie zespół. Można posłuchać
przekroju twórczości Scanner
oraz jednego coveru, nie byle jakiego, bo
jest to "Innuendo" Queen. Żeby zabierać
się za takie utwory trzeba być szalonym
albo po prostu mieć jaja. Widać, że zamieszczając
tą przeróbkę na swoim
"best of", 21 lat od jego nagrania, zespół
Scanner pokazuje, że w dalszym ciągu
je ma. (4)
Adam Widełka
Scorpions - Born To Touch Your Feelings
2017 Sony Music
Wydawcy dość szybko dostrzegli komercyjny
potencjał ballad Scorpions.
Pojawiały się więc na singlach czy kompilacjach
niemieckiej grupy, a już w
1985 roku ukazała się składanka "Gold
Ballads". Co do listy utworów zestawmarzenie,
bo same pewniaki z lat 1979-
84, ale było to raptem pięć piosenek.
Późniejsze wydawnictwa w rodzaju
"Best Of Rockers 'n' Ballads", "Hot &
Slow" czy "Still Loving You" też nie
wyczerpywały tematu, oferując zwykle
tylko pewną część balladowych majstersztyków
grupy. Wydawałoby się, że najnowsza
składanka będzie tą najbardziej
kompletną, a w tym przekonaniu
utwierdziła mnie lista zawartych na
niej, aż 17, utworów. Okazało się jednak,
że nie jest to typowa kompilacja,
ponieważ zawiera też nowsze wersje
znanych od lat utworów. Owszem ich
dobór jest znakomity, wręcz reprezentatywny,
jednak w żadnym razie nie
przekonuje mnie wykorzystanie choćby
krótszej o ponad trzy minuty, pozbawionej
wdzięku studyjnego oryginału,
"Born To Touch Your Feelings" w wydaniu
unplugged, albo "Still Loving You"
oraz "Wind Of Change" nagranych ponownie
na potrzeby "Comeblack". Dobrze
przynajmniej, że "Always Somewhere",
"Holiday", "When The Smoke Is
Going Down" i "Lady Starlight" ostały
się w zremasterowanych, ale jednak doskonale
znanych, albumowych wersjach
sprzed lat. Najwidoczniej jednak ta
kompilacja ma trafić przede wszystkim
do najmłodszych fanów zespołu, nieznających
oryginałów, a poszukujących
nowości. Stąd te zmiany, inne wersje,
etc. - jeśli to komuś nie przeszkadza,
"Born To Touch Your Feelings. Best
Of Rock Ballads" będzie dla niego
świetnym wyborem. Dla starszych będzie
to raczej ciekawostka do postawienia
na półce, tym bardziej, że premierowe
"Melrose Avenue" i "Always Be With
You" są całkiem przyjemne, ale do klasycznych
ballad Scorpions startu nie mają...
(3,5)
Sea - The Grip Of Time
2017 Mighty Music
Wojciech Chamryk
Ci młodzi Duńczycy zrobili sporo zamieszania
już swym debiutanckim albumem
wydanym przed trzema laty, a
teraz stawiają kropkę nad i. Nic dziwnego,
że ich wydawca Mighty Music promuje
ich bardzo aktywnie, bo nie dość,
że w katalogu tej firmy Sea są jedną z
nielicznych perełek, to jeszcze moda na
tzw. retro-rock wciąż trwa. A Sea lokują
się w tej samej lidze co The Answer, Rival
Sons i wiele innych zespołów, zakochanych
w retro brzmieniu i muzyce z
wczesnych lat 70., mających za nic nowomodne
wynalazki ostatnich dekad
czy lat. Kilka przesłuchań "The Grip Of
Time" stawia sprawę jasno: ich ulubione
zespoły to Thin Lizzy, Thin Lizzy i
Thin Lizzy. Niepowtarzalne melodie,
gitarowe solówki i charakterystyczne solówki
słychać praktycznie w każdym
utworze z tej płyty, ale jak ci młodzi ludzie
to grają! Tylko dzięki tej ogromnej
pasji uznaję, że nie są żadnymi klonami
Lynnota i spółki, ale ich dozgonnymi
wielbicielami, takimi fanami die hard do
kwadratu. Na szczęście znają też inne
zespoły/style muzyczne: w openerze
"Rust" Lizzy przeplata się więc z Maidenami,
"Time Will Let You Know"
pobrzmiewa zarówno mocą Black Sabbath,
jak i bardziej orientalnymi klimatami
Led Zeppelin, a "Back To The
Ground" i "Sing For Your Right" są równie
archetypowe, tak jakby powstały
góra w 1972 roku. Zawartość tego udanego
krążka dopełniają bluesujący hard
rock "Dust Will Fall" i balladowy, oniryczny
instrumental "Sea". Spisali się
chłopaki, warto dać im szansę! (5)
Wojciech Chamryk
Semblant - Lunar Manifesto
2017 EMP
Brazylijski zespół Semblant grający
melodic death metal istnieje od 2006 r.,
ale dopiero od kilku lat zaczyna robić
karierę na światowym poziomie. Po zeszłorocznej
trasie koncertowej po Stanach
Zjednoczonych muzyka Semblant
trafiła w końcu i na polski rynek. W
maju 2017r. ukazał się w naszym kraju
nagrany przed trzema laty album grupy
"Lunar Manifesto", zawierający trzynaście
niezwykłych kompozycji. Krążek
rozpoczyna się mocnym uderzeniem w
postaci utworu "Incinerate", w którym
growl Sergio Mazula przeplata się z
mocnym wokalem Mizuho Lin. Dalej
jest już tylko lepiej. Utalentowana sopranistka,
która współpracowała wcześniej
z brazylijskimi kapelami Ankhy i
Lords of Aesir, pokazuje, że doskonale
odnajduje się w ciężkim brzmieniu. Jej
wokal przywodzi na myśl głos takich
artystek jak choćby Alissa White-Gluz
(Arch Enemy) czy Floor Jansen (Nightwish).
Nieco delikatniejsze oblicze wokalistki
możemy usłyszeć w utworze
"Bursting Open", ale i tak jest w tym wokalu
dużo emocji. W "Selfish Liar" popis
swoich wokalnych możliwości daje z
kolei Sergio Mazul - jego przechodzenie
od "zwykłego" wokalu do growlu jest
naprawdę zjawiskowe! Całość zamyka
"Scarlet Heritage", w którym Mazul
również pokazuje swoje "dwa oblicza".
Zespół mógł jednak wybrać ciekawszy
utwór kończący płytę. Kilka utworów
na płycie "Lunar Manifesto" zasługuje
na szczególne wyróżnienie. Ostre gitarowe
riffy na początku "What Lies Ahead"
przyprawiają słuchacza o ciarki, a w
refrenie "The Shrine" wokale Sergio i
Mizuho doskonale ze sobą współgrają,
wraz z perkusją potęgując podniosłą
atmosferę. Pełne emocji są również
"Mists Over the Future" (mocnym
akcentem jest w nim też gitarowa solówka)
i "The Hand That Bleeds" (chyba
najlepszy utwór z albumu), zaś najmocniejszy
akcent stanowi demoniczne
"Selfish Liar". Rozwijająca się międzynarodowa
kariera Semblant nie może
dziwić. Zespół prezentuje bowiem naprawdę
wysoki poziom, a każdy z jego
członków na albumie dał z siebie wszystko.
"Lunar Manifesto" to krążek z
pazurem, pasją i energią, w którym każdy
utwór jest perfekcyjnie doszlifowany
i ma swój indywidualny charakter.
(5,5)
Serious Black - Magic
2017 AFM
Marek Teler
Serious Black to zespół, w którego
szeregach znaleźli się członkowie tak
znamienitych składów, jak Blind Guardian,
Helloween, Bloodbound czy
Masterplan. Poprzeczka jest zatem
ustawiona bardzo wysoko. Co Serious
Black ma więc do zaoferowania na swoim
najnowszym albumie "Magic"? Porządnie
zagrany, przebojowy pop-power
metal. Fani bardziej progresywnego
podejścia do gatunku mogą sobie tę
płytę odpuścić. Dominują tu utwory o
prostej budowie, z wpadającymi w ucho
refrenami, ale jednocześnie nienudzącymi
przerwami instrumentalnymi.
Postawiono tu przede wszystkim na
chwytliwość i klimat. Wspomniany klimat
budują tu często stosowane chórki i
teatralny charakter wokalu Urbana
Breeda, przywodzące na myśl upiorny
musical. Wiele zagrywek i melodii zdaje
się sugerować inspiracje młodszymi
wykonawcami gatunku, jak Sonata
Arctica i Powerwolf, z którym właśnie
Serious Black stara się dzielić klimat
ponurego teatru. Bolączką albumu są
utwory, które ze swą przebojowością zaszły
nieco za daleko i z metalem nie mają
zbyt wiele wspólnego. Piosenki pokroju
"Now You'll Never Know" czy "Serious
Black Magic" są pozbawione charakteru
i próżno szukać w nich momentów,
które mogą zaskoczyć słuchacza.
Nie zmienia to faktu, że "Magic" jest
całkiem niezłym albumem. Nie znajdziemy
tu nic odkrywczego, jednak nie
można Serious Black odmówić umiejętności
pisania nośnych metalowych
przebojów. Świetna odskocznia od bardziej
poważnych wydawnictw. (4)
Seven Thorns - Black Fortress
2017 Self-Released
Adam Wilkans
Neo power metal w wydaniu tego duńskiego
zespołu brzmi całkiem zacnie, ale
w sumie jakoś mnie to specjalnie nie
dziwi, skoro Seven Thorns mają prawie
20-letni staż. "Black Fortress" to singlowa
zapowiedź ich czwartego albumu.
Podstawą są dwa nowe utwory. "Black
Fortress" czaruje całym arsenałem środków
typowych dla współczesnej europejskiej
sceny powermetalowej, warto też
docenić wirtuozerię gitarzysty Gabriela
Tuxena i klawiszowca Asgera W. Nielsena
- szczególnie w partiach solowych
czy granych unisono. "Last Goodbye"
jest szybszy, typowo już powerowy i
niestety bardziej plastikowy brzmieniowo,
chociaż riff kąsa z należytą mocą, a
Tuxen i Nielsen znowu grają tu pierwsze
skrzypce w partiach solowych. Nowości
dopełnia nagrany ponownie "Eye
of the Storm", oryginalnie utwór z poprzeniego
albumu "II". Pierwotnej wersji
nie słyszałem, ale to szybki, melodyjny
numer z ponownie wiodącymi partiami
gitary i klawiszy - w sumie nie byłoby to
nic nadzwyczajnego, gdyby nie głos
Björna Askinga: ostry, drapieżny, czasem
niższy, zdecydowanie odstający od
nienajwyższej, chociaż czasem nadmiernie
wysokiej w sensie skali, powermetalowej,
wokalnej normy. Frontman
Seven Thorns jest równie perfekcyjny
w dwóch wcześniejszych utworach, tak
więc chociaż muzycznie nie jest to nic
nadzwyczajnego, to jednak z ciekawości
sięgnę po nowy materiał Duńczyków z
racji nietuzinkowego wokalisty. (3,5)
Sinner - Tequila Suicide
2017 AFM
Wojciech Chamryk
Matt Sinner jest jednym z najbardziej
zapracowanych muzyków w Niemczech.
Mimo to, wciąż znajduje czas na
swój ukochany zespół sygnowany własnym
pseudonimem - Sinner. Trudno
uwierzyć, ale jest to… osiemnasta płyta
tej formacji. Na basie niezmiennie gra
sam Mat Sinner, na gitarze od roku gra
RECENZJE 189
znany z Primal Fear Tom Naumann
(zresztą nie jest to absolutnie jego debiut
w Sinnerze), na drugiej gitarze od
pięciu lat gra Alex Scholpp. Pozostali
muzycy, podobnie jak Naumann trafili
do Sinnera rok temu, jednak w przeciwieństwie
do niego, nigdy wcześniej nie
mieli okazji współpracować w tym
bandzie. Cóż, skład jest raczej świeży i
to odzwierciedla charakter zespołu.
Sinner jest najważniejszym dzieckiem
samego Mata Sinnera, który przez lata
po prostu dobiera innych muzyków do
tworzenia płyt i… grania koncertów.
Tak, Sinner znajduje też czas na kilka
występów promujących najnowsze wydawnictwa
zespołu. "Tequila Suicide"
to hard'n'heavy poprzeplatane mocniejszym
heavy metalem i łagodniejszym
hard rockiem. Są na niej utwory z
lekką folkowo-wyspiarską nutą takie jak
"Battle Hill" (odnoszę wrażenie, że to
ukłon w stronę "Over the Hills and Far
Away"), są dynamiczne i mocne, takie
jak "Go Down Fighting" czy tytułowy, są
i ballady, niekiedy składające hołd klasycznym
balladom Whitesnake. Płyta
bardzo poukładana, przejrzyście brzmiąca
i… banalna. Utwory są proste i
przewidywalne, wokal stonowany, a
riffy zdają się być stworzone głównie do
tego, żeby odmalowywać tło. Płyty słucha
się zupełnie przyjemnie, zwłaszcza
jako "uprzyjemniacza" podczas codziennych
czynności. Jednak nie jest to niestety
krążek do którego będę wracać.
(3,5)
Skinflint - Chief Of The Ghosts
2017 Pure Steel
Strati
To dość pozytywny objaw, że w Botswanie
też grają tradycyjny heavy metal.
Co ciekawe Skinflint czyni to już od
dobrych 10 lat, a "Chief Of The
Ghosts" jest już piątym albumem w
dyskografii grupy, w dodatku wydanym
nakładem Pure Steel Records. Nie
wiem co kierowało łowcami talentów z
tej firmy, bo samo egzotyczne pochodzenie
wydaje mi się dość słabą kartą
przetargową w kontekście faktu, że tych
dziewięć utworów to słabiutkie, zaledwie
poprawne granie. Heavy/epic metal?
Owszem, ale w najsłabszym, możliwym
wydaniu, gdzie skromność aranżacyjna i
surowość brzmienia nie wynikają z
przyjętych założeń i trzyosobowego
składu, ale są raczej efektem niezbyt
wysokich umiejętności. Wydawca podkreśla
w materiałach promocyjnych wykorzystywanie
przez Skinflint elementów
tradycyjnej, afrykańskiej muzyki
ludowej, ale te etniczne wpływy mają się
nijak do takich dźwięków generowanych
przez zespoły specjalizujące się w
takich dźwiękach - tym bardziej, że perkusistka
Sandra Sbrana jest najsłabszym
ogniwem grupy. Można posłuchać
jako ciekawostki "Borankana Metal"
czy "Anyoto Aniota", ale nic ponadto.
(2)
Soen - Lykaia
2016 UDR
Wojciech Chamryk
Tak się złożyło, że z Soen'em nie było
mi po drodze. Lubię progresywny metal
w stylu Dream Theater, Fates Warning,
Vanden Plats itd. Niestety wieść
gminna niosła, że w muzyce grupy jest
pełno odniesień do alternatywnego metalu
i rocka, pokroju zespołu Tool. Nie
był to wabik skierowany do mnie, poza
tym nie chciałem sprawdzać jak to na
prawdę jest, mimo, że od samego początku
Soen określono kultową tudzież
super grupą. Przypadek sprawił, że mogłem
posłuchać ich najnowszego dzieła
"Lykaia". To co usłyszałem, to na pewno
progresywny metal zestawiony z
klimatycznym progresywnym rockiem,
w stylu Opeth czy Riverside. Owszem
jakieś echa tool'owskiego spojrzenia muzycznego
odnajdziemy na tym albumie,
ale to nastrojowy rock z lekko psychodeliczną
aurą oraz nutką modnego ostatnio
retro przejął kontrole nad całą muzyką
Soen. Całą tę melancholię trzyma
w ryzach wyjątkowy wokal Joela Ekelöfa,
który na chłodno wyśpiewuje przepiękne
melodie. Tę atmosferę zadumy
podkreśla również ciepła gitara Marcusa
Jidella oraz subtelne organowe formy
Larsa Ahlunda. Nie dziwię się, że
Soen bardzo mocno przypadł do gustu
polskim fanom rocka progresywnego.
Polacy właśnie takiego zaaferowanego
rocka uwielbiają. Zresztą sam zostałem
takim graniem uwiedziony, bo jak inaczej
skomentować to, że z tego albumu
najchętniej słucham onirycznej ballady
"Lucidity". Równie dobrze słucha się
utworu "Jinn" z orientalną ornamentyką,
czy najdłuższego, wręcz epickiego
"God's Acre". Ogólnie, tak jak w progresywnym
rocku bywa, muzyka z albumu
stanowi pewną integralną całość.
Słuchanie całej "Lykaia" daje taką samą
satysfakcję, jak degustacja poszczególnych
utworów. Koncept dotyczy się również
strefy lirycznej, który dotyczy
starożytnego greckiego rytuału kultywowanego
na Wilczej Górze, a związany
był z kanibalizmem i wiarą w transformację
w wilkołaka. Muzyka zebrana na
tym albumie, świadczy o tym, że mamy
do czynienia z dojrzałym zespołem, z
muzykami, którzy umiejętnie kreują
swój własny muzyczny świat. Za sprawą
charakterystycznych brzmień prowadzą
nas po bardzo emocjonalnej i klimatycznej
muzyce. Może nie jest to moja
ulubiona odmiana progresywnego
rocka/metalu ale wiem, że muszę wysłuchać
ich dwóch poprzednich albumów
"Cognitive" (2012) i "Tellurian"
(2014). "Lykaia" to mocna pozycja dla
fanów progresywnego rocka. (5)
\m/\m/
Sorcerer - The Crowning of the Fire
King
2017 Metal Blade
Druga pełna płyta Szwedów to nieco
inna bajka niż poprzednia. Kiedy dwa
lata temu zespół powrócił z longplayem,
zaprezentował nam to, co zbierał przez
cała lata istnienia od lat 80. Epicki,
heavymetalowy doom, w którym gościły
też mocne, a nawet dynamiczne (jak
"The Gates of Hell") kawałki o dużym
potencjale przebojowym. Nowa płyta
jest oczywiście zbliżona do poprzedniczki,
są na niej nawet takie same riffy
(jak w przypadku "Crimson Cross") i
podobne linie wokalne. Nie jest to jednak
syndrom "drugiej takiej samej płyty".
Zespół postanowił wyeksponować
swoją subtelniejszą, bardziej progresywną
stronę. Wiele utworów poza ciężką
kanwą doomowych riffów opiera się na
lekkich, niemal rockowych aranżacjach.
Nie można mimo to powiedzieć, że jest
to płyta "lekka". Mocy dodają jej zarówno
głębokie, przestrzenne wokale
Andersa Engberga jak i wyraziste
brzmienie, a sam odbiór płyty nie jest
bardzo łatwy. Zniknęła dawna przebojowość
na rzecz rozbudowanych, "snujących"
się utworów. Atutem płyty jest jej
nastrój i efektowne linie wokalne, które
kapitalnie podkreślają wokale Engberga.
Rzecz jasna można żałować braku
petard w rodzaju "In the Shadow of the
Inverted Cross" czy "Sumerian Script" z
poprzedniej płyty. Ważne jest jednak
to, że zespół znalazł sposób na uniknięcie
pożarcia własnego ogona i wyłuskał
ze swojej twórczości to, co zdaniem zespołu
najbardziej wartościowe. (4)
Sorrows Path - Touching Infinity
2017 Pure Steele
Strati
Grecki Sorrows Path po trzech latach
przerwy od ostatniego krążka "Doom
Philosophy" oddaje w nasze ręce swoje
nowe dzieło - "Touching Infinity".
Szczerze to ta załoga do teraz była mi
zupełnie obca, może kiedyś nazwa
mignęła mi wśród wielu podobnych.
Rzadko też sięgam po fuzje power/
doom metalu, więc może to było powodem
słabej znajomości tej, sięgającej połowy
lat 90. grupy. No ale siłą rzeczy
musiałem poświęcić Sorrows Path trochę
czasu. Wiecie co? Nie był to czas
stracony. Czym więcej razy odsłuchiwałem
materiał z "Touching Infinity",
tym mocniej ta płyta mnie do siebie
przekonywała. Może nie zostaliśmy
wielkimi przyjaciółmi, ale sprawiła mi
na pewno przyjemność. Jest bardzo
przyzwoita, mogę nawet napisać, że to
dobre, rzetelne granie. Sprawnie połączona
szybkość z ciężarem. Są w tym
wszystkim melodie, ciekawe instrumentalne
wstawki. Całość spina klamra w
postaci instrumentalnych intra i outra,
co nadaje pewnej dozy tajemniczości.
Fajny zabieg, dający poczucie wejścia w
jakąś historię, o której chce nam opowiedzieć
zespół. Muzycznie panowie radzą
sobie całkiem nieźle, słychać, że pozytywnie
kombinują, by muzyka nie nużyła
monotonią. Jedynym, dla mnie, minusem
płyty jest wokal. W pewnych
momentach przynajmniej brzmi bardzo
patetycznie. Rozumiem, że akurat być
może taka barwa pasuje do tematów
proponowanych przez Sorrows Path,
ale na moje ucho odrobinę trąci karykaturą.
To jednak takie czepianie się,
zwykłe szukanie dziury w całym z mojej
strony. Album jest naprawdę udany. Jak
na coś zupełnie nie z mojej bajki, a
przynajmniej z tych historii, do których
sięgam rzadko, grecki zespół zrobił na
mnie pozytywne wrażenie. Absolutnie
nie odczułem tutaj jakiegoś dyskomfortu
słuchania, te niecałe czterdzieści minut
daje poczucie rzetelnego potraktowania
nas przez muzyków. Dla fanów
gatunku pewnie będzie to obowiązkowy
przystanek w roku 2017. Dla tych, którzy
lubią czasem odskocznię od "swoich"
dźwięków, "Touching Infinity" da radę
ich zaciekawić. (5)
Adam Widełka
Space Vacation - Lost in the Black
Divide
2017 Pure Steel
Wakacje to najbardziej oczekiwany czas
w roku. Chociaż każdy interpretuje go
inaczej, łączy wszystkich jedna myśl,
żeby spędzić go z dala od trosk codzienności.
No i chyba każdy przeżył te jedne,
kosmiczne wakacje. Powiem szczerze,
że słuchając ostatniej płyty Space
Vacation nie odczułem, żeby był to dla
mnie czas szczególny. Muzyka, którą
proponuje amerykański zespół to bardzo
sprawnie zagrana mieszanka hard
rocka i heavy metalu. Bardzo zróżnicowany
materiał, mający w sobie i szybkie
tnące riffy, jak i skoczne melodyjki.
Czasem wręcz zanurzamy się w świat
jakby muzyki z jakiegoś zwariowanego
serialu właśnie traktującego o młodzieżowych
wakacjach. Z jednej strony
chłopaki brzmią rasowo, z drugiej nie
mogą opanować się by nie zaprezentować
po prostu piosenki. Mogliby nawet
z nią wygrać jakąś Eurowizję czy coś.
Serio. No a chwilę wcześniej słyszymy
zaśpiewy a la Iron Maiden. Ogólnie
wprawne ucho wychwyci dużo "inspiracji"
a nawet dosadnych riffów czy motywów.
Dla przykładu - pierwszy i ostatni
utwór czerpią gęsto, aż za gęsto, z dorobku
Dio. Słucha się tego przyjemnie,
chociaż jest to żaden odkrywczy materiał.
Przyzwoite, osadzone w latach 80.
granie, z melodyjnymi refrenami. Momentami
zabierają nas na wycieczkę w
tematy speed metalu. Naprawdę złego
słowa nie jestem w stanie napisać po
kilkunastu odsłuchach "Lost in the Black
Divide", ale też nie zamierzam piać z
zachwytu. Szkoda tylko, że taką w sumie
pozytywną i dość przyzwoitą muzykę
skrywa tak beznadziejna okładka.
(4 )
Speedclaw - Iron Speed
2017 Shadow Kingdom
Adam Widełka
Fajnie, że również młode pokolenie dostrzega,
że speed/ thrash metal w najbardziej
surowej formie ma jeszcze
190
RECENZJE
wciąż sporo do zaoferowania. Chorwacki
Speedclaw istnieje raptem od
dwóch lat, a EP-ka "Iron Speed" jest
jego fonograficznym debiutem: w roku
ubiegłym wydali ją własnym sumptem
na CD, niedawno zaś doczekała się edycji
kasetowej nakładem Shadow Kingdom
Records. Jako całość materiał ten
niestety niczym szczególnym nie porywa
- piątka autorskich numerów ma
sporo niezłych momentów, jednak generalnie
jest tylko poprawna, bazując na
najbardziej ogranych schematach. Co
ciekawe Speedclaw lepiej niż w programowym
speed metalu wypadają w
bardziej, tradycyjnym, inspirowanym
NWOBHM, graniu, co potwierdzają w
"Mistress Of The Night" i "Gospodar
tame i zla". Problemem zespołu jest również
to, że trzy pierwsze utwory trwają
zbyt długo - zamiast skoncentrować się
na esencji, tak jak choćby w następującym
po nich, trwającym dwie i pół
minuty, znacznie dzięki temu ciekawszym
"Razaraè", rozwlekają ponad
miarę "Speedclaw", "Mistress Of The
Night" i "Power From Hell", chociaż akurat
ten ostatni utwór zyskuje dzięki
ostrym, thrashowym akcentom. Na koniec
chłopaki zapodają "Heavy Metal
Maniac" Exciter w niezłej, ale też niczym
nie wyróżniającej się wersji - dodany
na koniec dźwięk otwierania puszki
piwa to chyba jedyna zmiana w ich wersji.
(3)
Wojciech Chamryk
Spirit Adrift - Curse Of Conception
2017 20 Buck Spin
Nathan Garrett zdaje się być kolejnym
pracoholikiem w metalowym światku:
mija rok z niewielkim okładem, a kolejna
płyta Spirit Adrift stała się faktem,
a przecież jeszcze w tzw. międzyczasie
ukazał się też album Gatecreeper, w
którym też się udziela. Ta spora aktywność
nie wpłynęła jednak w żadnym
razie na spadek artystycznej formy mózgu
Spirit Adrift, bo to wciąż doom
metal na najwyższym poziomie. Nowe
utwory są nieco krótsze od tych z debiutu,
nie ma już 10-minutowych kolosów,
ale wciąż jest posępnie, surowo i piekielnie
ciężko - zwolennicy ołowianych riffów
Black Sabbath czy melancholijnych
pasaży Candlemass czy znajdą tu
sporo dla siebie, szczególnie w utworze
tytułowym i "Spectral Savior". Więcej w
nich też przestrzeni, specyficznego klimatu,
znanego choćby z płyt Cathedral
("To Fly On Broken Wings"), pojawiają
się też bardziej stonerowe patenty ("Onward,
Inward"), tradycyjnie metalowe
akcenty ("Starless Age (Enshrined)")
oraz nawiązania do folku (instrumentalny
"Wakien"). Tę ze wszech miar udaną
płytę zdobi równie ciekawa okładka,
dzieło samego Joe Petagno, tak więc
warto mieć "Curse Of Conception" na
fizycznym nośniku również ze względu
na nią, najlepiej w 12", winylowym formacie.
(5)
Stallion - From the Dead
2017 High Roller
Wojciech Chamryk
W czasach, w których w zasadzie wszystko
można pobrać z Internetu, Stallion
postanawia udostępnić całą swoją płytę
na YouTube. Nie świadczy to jednak o
jakiejś "nowoczesności" Niemców. Swoje
najnowsze wydawnictwo panowie wypuścili
także na kasecie i płycie winylowej,
a YouTube'owy wybryk wynika z
założenia, że ci, którzy kupują kasety i
winyle i tak je nabędą zamiast zadowolić
się garścią "pikseli". Nie tylko forma
wydawnictwa jest oldskulowa. Stallion
swoim imagem, a przede wszystkim
graniem przywołuje speed i heavy metal
lat 80. Na krążku "From the Dead" można
spotkać mocno i czytelnie ale ostro
brzmiące utwory podkreślone krzykliwym
głosem Paula. To właśnie jego jazgotliwe
wokale dominują nad muzyką.
Jako skrzyżowanie Vinca Neila, Davida
Wayne'a i młodego Jona Olivy sprawia
wyraziste wrażenie i nadaje charakteru
muzyce, która obraca się rejonach
tradycyjnego heavy i speed metalu,
odrobinkę skręcając w kierunku hard'n'
heavy (brzmienie i konstrukcja riffu w
"Hold the Line" brzmi jak Mötley Crüe,
a "Waiting for the Sign" to rzecz wręcz
wyjęta z hard rocka lat .80) i odrobinkę
w stronę thrashu (arcykrótki "Kill fascist").
Nie jest to tak dobre jak ostatnia
płyta Enforcer, niemniej jednak,
niewątpliwie jest to krążek, który powinien
spodobać się miłośnikom wspomnianej
grupy, ale także Steelwing czy
nawet Portrait. (4)
Starsoup - Castles Of Sand
2017 Metalism
Strati
Starsoup to rosyjska grupa, która karierę
rozpoczęła w roku 2011 i zaliczana
jest do szeroko pojętego progresywnego
metalu/rocka. W 2013 roku ukazał się
ich debiut "Bazar of Wonders" (Sublimity
Records). Wydaje mi się, że było
coś o tym albumie w naszym magazynie,
ale mogę go mylić z płytą innego
projektu Alexeya Markova (lidera
Starsoup), a mianowicie z Distant Sun.
Bowiem dokonania Markova kojarzę z
thrash/powerowym graniem z pewnymi
progresywnymi dodatkami. Takie granie
na "Castles Of Sand" znajdziemy jedynie
w utworze "Brother's Plea", który
zaczyna się klimatem przypominającym
muzykę z westernów napisaną przez
Ennio Morricone. Natomiast w środku
mamy folkową akustyczną wstawkę o
orientalnej ornamentyce zagarną na flecie.
Temat tej muzycznej dygresji wykorzystany
jest jeszcze na końcu, wpleciono
go w lekką orkiestrację, która
zmieniła się w wątek znany z początku
kompozycji. W pozostałej części płyty
te thrashowe wpływy w większości
zdominowane są przez brzmienia progresywnego
metalu i bardziej nowoczesne
odmiany typu nu-metal. Tak jak jest
w openerze "The Catcher In The Lie"
oraz w kawałku "Escapist", które są dynamiczną
mieszanką dopiero co wspomnianych
inspiracji. Jednak najbardziej
charakterystyczne na "Castles Of
Sand" są bardzo melodyjne piosenki
takie jak, "Into The Woods" czy "Winter
In Shire". Pierwsza z nich to w zasadzie
rock-popowy, a wręcz popowy song, coś
pomiędzy O.M.D. a naszym Stachursky,
ale bez elektroniki, gdzie oba podmioty
artystyczne są niedościgłymi
wzorcami. Druga natomiast to pretensjonalna,
banalna, a wręcz infantylna
piosenka, jakby wyjęta z programu dla
dzieci. Echa takiej wizji artystycznej
znajdziemy w innych odsłonach tego
albumu, chociażby w takich zwykłych,
folkowych, akustycznych piosenkach z
pewnym progresywnym zacięciem, jak
"Rumors Of Better Love" i "The World
That Has Moved On". Pierwsza z nich
oparta jest bardziej na akustycznej gitarze
i wielogłosowej harmonii w końcu
piosenki, zaś druga na akompaniamencie
fortepianu i współgraniu śpiewu
kobiecego i męskiego. Nie inaczej jest w
najzwyklejszej piosence z fortepianem
"Road To Sunset", czy też w świetnym
pop-rockowym "Light Up The Star" z
pewnym progresywnym sznytem. Wizji
tej, nie zmieniają też instrumentalny
"Moon On The Shore". W tym wypadku
mamy do czynienia z samym fortepianem
na tle szumu morza. Pewnym łącznikiem
między tą zwykłą, bardziej
akustyczną większością, a dynamiczną
mniejszością jest folkowo rockowo/metalowy
"You World Is Dead", w którym
mieszają się oba wpływy, mocne i klimatyczne.
Niemniej coraz trudniej rozpatrywać
"Castles Of Sand" jako dokonania
progresywnego rockowo/metalowego
zespołu, bowiem jest w nim wszystko,
ale patenty z progresywnej muzyki zawsze
są tylko pewnymi dodatkami i to
nie najważniejszymi. Progresja to również
wielowątkowość, ale jak podana
jest w trywialny piosenkowy sposób, to
raczej nie ma co liczyć aby albumem zainteresowali
się fani progresywnego
rocka czy metalu. Gdyby większość albumu
stanowiły utwory takie jak "Castle",
który co prawda jest instrumentalną
kompozycją, ale jest zbudowana w
rozpoznawalnym progresywnym stylu,
na pograniczu dynamicznych odmian
heavy metalu, thrashu i prog-metalu, a
czasami nu-metalu i progresywnego
rocka. Oprócz świetnych muzycznych
tematów, posiada, wspaniały klimat,
który zmienia się wraz z brzmieniowymi
kontrastami. Przysłowiowa truskawka
na torcie... to z pewnością niejeden
prog-maniak chętnie przesłuchał by w
całości "Castles Of Sand". No, a tak...
Zanim jednak dojdziemy do podsumowania,
wspomnę jedynie, że brzmieniowo,
instrumentalnie, wokalnie, pod
względem producenckim i wydawniczym,
album prezentuje się dobrze. Muzyka
to emocje, każdy z kompozytorów
wyraża je zupełnie inaczej, do tego dochodzi
talent oraz umiejętności gry na
instrumentach itp, itd. Fani wrażliwi na
muzykę, też reagują emocjami ale w
swój i niepowtarzalny sposób, przez co
dokonania artystów oceniają również
niejednakowo. Muzycy z progresywnych
odmian potrafią zaskakiwać, wykorzystują
do tego również bardzo pretensjonalne
formy przekazu, niech za
przykład posłuży Daniel Gildenlow
(Pain Of Salvation). Podobnie można
rozpatrywać wizje Alexeya Markova,
która zawarł na "Castles Of Sand". Jak
dla mnie, Alexey przesadził z prostotą
przekazu, przez co jego muzyka mnie
nie przekonała, poza fragmentami. Nie
jest to powód aby czynić mu dyshonor,
bo on przedstawił swój muzyczny świat
tak jak go widzi i jak potrafił najlepiej.
Niemniej każdy może odnieść się do
propozycji artysty i ocenić ją przez swój
pryzmat wrażliwości. A własna opinia w
takich wypadkach jest najważniejsza.
Moja w wypadku "Castles Of Sand" to
- (3)
\m/\m/
Sue's Idol - Hypocrites And Mad
Prophetes
2014 Crushing Notes Entertainment
W powstanie zespołu Sue's Idol wplątany
jest Shane Wabcaster, perkusista,
który swojego czasu grał w amerykańskim
heavy metalowym Pandemonium.
Shane po latach powrócił do grania
i tak się rozochocił, że obecnie gra w
Sue's Idol i Necrytis, a przymierza się
także do innych projektów. Sue's Idol
poznaliśmy stosunkowo niedawno dzięki
niezłemu albumowi "Six Sick Senses".
"Hypocrites And Mad Prophetes"
jest natomiast pierwszą próbą
stworzenia solidnego amerykańskiego
heavy metalu made in Sue's Idol. Jak
sam Wabcaster sam to określił przymiarka
wyszła tak sobie, bowiem kompozycje
są dość kwadratowe, a sama
produkcja ma też sporo do życzenia.
Jakby nie było Shane eksperymentował
z świeżo nabytym domowym sprzętem
do nagrywania oraz wiedzą o nagrywaniu
nabytą z sieci. Mimo ewidentnych
błędów i niedoróbek, to nie było mowy
aby muzycy próbowali jakichś sztuczek
aby nagrać krążek tanim kosztem. Każdy
muzyk jest maksymalnie zaaranżowany,
czuć to przy kompozycjach, tekstach,
produkcji, grafice itd. Muzyka
utrzymana jest w tradycji heavy metalu,
jednak nie ma w niej jakiegoś błysku, za
to jest solidnie granie. W utworach nie
ma jakichś zrywów, a raczej celują w
średnie i wolne tempa. Być może podyktowane
jest to pewnymi progresywnymi
ciągotkami muzyków. Ta skłonność
oraz sam produkcja powoduje, że pewne
fragmenty dłużą się, a wręcz stają się
monotonne. Niemniej odnajdziemy na
albumie utwory, które wyróżniają się i
zdradzają pewien potencjał w samym
zespole. Jak dla mnie są to rozpoczynający
"American Nation", "Parabellum
Bonecrusher" czy "We Are The Blood".
Ten drugi nawet staje się pierwszym
przebojem Sue's Idol. "Hypocrites And
Mad Prophetes" to solidna podstawa do
dalszego rozwoju. Potwierdzenie mamy
po przesłuchaniu kolejnego krążka "Six
Sick Senses", ale z pewnością nie jest to
ostatnie słowo tych amerykańskich muzyków.
Stać ich na to aby nas zaskoczyć
i dać nam album z bardzo dobrym
heavy metalem. Oby tak się stało przy
okazji następnej płyty. (3,5)
\m/\m/
RECENZJE 191
Tales of Gaia - Hypernova
2017 Fighter
Czasem dzieje się tak, że jeden słaby
element potrafi zawalić cała konstrukcję.
Tak jest niestety z albumem hiszpańskiego
Tales of Gaia - "Hypernova".
Z początku wydawałoby się, że ma
zadatki na przeciętną płytę europower
metalową. Jest moc, są orkiestrowe
aranżacje, ale wtedy pojawia się wokal.
Podejrzewam, że tak wyobrażają sobie
power metal jego najwięksi przeciwnicy.
Wokal jest ekstremalnie nosowy i
przeegzaltowany, a do tego jakimś cudem
zupełnie płaski. Kompletnie nie liczy
się, co wyznacza dynamika utworu.
Każdy utwór zaśpiewany jest w ten sam,
irytujący sposób, pozbawionym tchu,
wysokim głosem. Oszczędźmy Hiszpanom
więcej wstydu. Intencje były
dobre, jednak wykonanie pozostawia
wiele do życzenia. Instrumentalistom
nie można zbyt wiele zarzucić, poza
całkowitą przeciętnością. Niestety płyta
ze względu na swoją śmieszność nie
nadaje się nawet jako muzyka tła. (1)
Adam Wilkans
Temperance - Maschere-A Night At
The Theater
2017 Scarlet
Założony w 2013r. włoski zespół melodic
metalowy Temperance ma już na
swoim koncie trzy albumy: "Temperance",
"Limitless" i "The Earth Embraces
Us All". W chwili założenia grupy
wszyscy artyści mieli już jednak co
najmniej kilkuletnie doświadczenie w
graniu ostrej muzy. 8 września 2017r.
ukazał się krążek "Maschere - A Night
At The Theater", będący zapisem koncertu
grupy w Teatro Sociale w Albie.
Chociaż koncert otwiera instrumentalna
kompozycja, w której słyszymy między
innymi dźwięki skrzypiec, Temperance
energetycznym utworem "A Thousand
Places" od razu daje nam do zrozumienia,
że nie będzie to spokojny wieczór w
teatrze. Orkiestrze towarzyszą bowiem
silne wokale Chiary Ticarico i Marca
Pastorino oraz gitary i perkusja. Początek
ścieżki numer dwa czyli "At The
Edge Of Space" przywodzi na myśl epicką
kompozycję "Ghost Love Score" w
wykonaniu Nightwish, któremu zresztą
Temperance towarzyszył podczas trasy
koncertowej. Dalej może być już tylko
lepiej. Pierwszych dziewięć utworów
wykonanych na koncercie pochodzi z
najnowszego albumu kapeli "The Earth
Embraces Us All". Większość z nich
wpada w ucho i naprawdę przyjemnie
się ich słucha. Szczególnie wyróżnić można
tu utwór "Empty Lines", w którym
poszczególne instrumenty doskonale
harmonizują się z wokalami Marca i
Chiary. Pięknym akcentem na płycie
jest też "Maschere", czyli kompozycja w
języku włoskim, w którym wokal Ticarico
dopiero może w pełni wybrzmieć.
Szkoda, że na koncercie zagrany został
tylko jeden włoski utwór. W piosence
"Fragments of Life" uwagę zwraca świetna
gitarowa solówka, zaś w "Revolution"
operowa partia utalentowanej wokalistki
oraz wprowadzające posmak Orientu
skrzypce. Ciekawy jest też utwór
"Advice From A Caterpillar", dzielony
przez instrumental niejako na dwie
części. Ostatnim utworem z "The Earth
Embraces Us All" jest "The Restless
Ride", najdłuższa i najbardziej złożona
kompozycja z płyty. Wszystkie instrumenty
mają w nim okazję zabłyszczeć,
błyszczą też wokale Chiary i Marca,
które na zmianę możemy usłyszeć w
ostrzejszym i delikatniejszym wydaniu.
Podniosłości utworowi dodają również
śpiewające po łacinie chóry. Zdecydowanie
jest to najlepszy utwór z zagranych
na koncercie. Kolejna część występu
to już starsze utwory grupy z płyt
"Temperance" i "Limitless". W "Oblivion"
(otwierającym "Limitless") Chiara,
nomen omen związana wcześniej z grupą
Lust For Oblivion, pokazuje swoje
dwa oblicza - ostry metalowy wokal i
równie emocjonalne operowe brzmienie.
W "Hero" z pierwszego krążka grupy
uwagę zwraca chwytliwy refren i fragment
z demonicznym growlem. "Mr.
White" i "Me, Myself & I" przywodzą na
myśl twórczość takich zespołów jak
choćby Brother Firetribe, szczególnie
jeśli chodzi o wokal Marca i warstwę
melodyczną. Strzałem w dziesiątkę było
zamknięcie koncertu świetnym utworem
"Dejavu" z albumu "Temperance".
Jeśli chodzi o sam koncert, mocnym
akcentem "Maschere - A Night At The
Theater" jest perfekcyjnie czysty wokal
Chiary Ticarico, którzy brzmi nawet
lepiej niż na płycie. Każdy z muzyków
pokazał na koncercie swój kunszt, a całość
generalnie jest przyjemna dla ucha.
Setlista mogła być jednak trochę bardziej
urozmaicona - dziewięć piosenek z
rzędu z jednego albumu to dużo. Po
cichu liczę też na to, że Temperance
będzie więcej nagrywał po włosku, bo to
naprawdę melodyjny język. (5)
Marek Teler
The Dark Element - The Dark Element
2017 Frontiers
Kiedy była wokalistka Nightwish i gitarzysta
Sonata Arctica łączą swoje siły,
wiadomo, że należy się spodziewać naprawdę
mocnego uderzenia. I niewątpliwie
"The Dark Element" pod żadnym
względem nie zawodzi oczekiwań. Płyta
"The Dark Element", stanowiąca owoc
współpracy byłej wokalistki zespołu
Nightwish Anette Olzon i byłego gitarzysty
grupy Sonata Arctica Janiego
Liimatainena ukazała się 10 listopada
2017r. nakładem wytwórni Frontiers
Records. Zawiera jedenaście oryginalnych
utworów, a oprócz wokalu Anette
i gitarowych riffów Janiego możemy
usłyszeć również na nim bas Jonasa
Kuhlberga i perkusję Janiego Huruli.
Album otwiera energetyczny tytułowy
utwór "The Dark Element", który był zarazem
pierwszym promującym projekt
Anette i Janiego. Od pierwszych nut
albumu możemy usłyszeć, że bliżej mu
do "Dark Passion Play" Nightwish niż
delikatnego brzmienia "Shine", solowego
albumu Anette z 2014r., a nazwa
The Dark Element wcale nie jest
dziełem przypadku. "My Sweet Mystery"
ze znakomitą solówką Liimatainena
tylko podtrzymuje moją opinię, a powtarzany
przez Anette jak mantra refren
piosenki z każdym powtórzeniem brzmi
coraz lepiej i bardziej emocjonalnie. Jednym
z mocniejszych akcentów na płycie
jest utwór trzeci czyli "Last Good
Day", będący zarazem ulubioną piosenką
Anette Olzon. Brawa dla Janiego za
piękny przekaz, by cieszyć się każdym
dniem, tak jakby był naszym ostatnim i
dla Anette za to, że naprawdę czuje to,
co śpiewa. Po tak dobrym utworze,
"Here's To You" wydaje się nieco sztampowy,
choć i tak nie odbiega mocno poziomem
od pozostałych. Prawdziwy
ładunek emocji zapewnia nam z kolei
"Someone You Used to Know", który z
delikatnego brzmienia (przywodzącego
nieco na myśl pierwszą kapelę Anette,
Alyson Avenue) stopniowo przeistacza
się w naprawdę ostry kawałek. Wisienką
na torcie zwanym "The Dark Element"
jest jednak "Dead to Me", najostrzejszy z
utworów z albumu (z growlem Niilo Sevänena
z Insomnium). Nie przesadziłbym
chyba mówiąc, że jest to najlepszy
utwór w karierze Anette, w którym
wznosi swój głos na wyżyny i pokazuje,
że odgrywała i nadal odgrywa w metalu
symfonicznym ważną rolę. Idealnie ze
sobą zgrane perkusja, gitary i wokal
tworzą prawdziwe muzyczne arcydzieło!
Po siódmym kawałku czyli "Halo" z
ostrymi gitarowymi riffami na wejście
zaczynam już wątpić, że znajdę na tej
płycie jakiś zły lub chociaż średni
utwór. "I Cannot Raise the Dead" i "The
Ghost and the Reaper" prędzej mogą
odebrać mi mowę niż pozytywne wrażenie
na temat krążka. Na szczególną
uwagę zasługują z lekka elektroniczny
początek pierwszego i końcówka drugiego
z wymienionych utworów, w której
głos Anette nagle się urywa. Przedostatnia
piosenka "Heaven of Your Heart" to
lekka ballada, w której w tle delikatnego
wokalu możemy usłyszeć pianino
(dzieło Jarkko Lahtiego), wprowadzające
trochę światła do koncepcji
"mrocznego elementu". Całość zamyka
"Only One Who Knows Me" - całkiem
fajne zakończenie ze świetną solówką,
chociaż pozostałe piosenki nieco przyćmiewają
ten utwór. Nie ukrywam, że
Anette Olzon była moją ulubioną
wokalistką Nightwish, a albumy "Dark
Passion Play" i "Imaginaerum" to moje
ulubione albumy tej grupy, ale nawet
sceptyczni wobec piosenkarki fani metalu
nie powinni przejść obok tej płyty
obojętnie. Cały zespół zapracował sobie
na jej sukces i mogę z całą odpowiedzialnością
stwierdzić, że zasłużyli na
szóstkę - czekałem na ten album i ani
trochę się nie zawiodłem. "The Dark
Element" momentami pobudza, momentami
wzrusza, ale cały czas wspaniale
gra nam na emocjach. Czekam na
więcej - Jani i Anette wyciągnęli wnioski
z przeszłości, aby razem budować
metalową przyszłość. (6)
The Ferrymen - The Ferrymen
2017 Frontiers
Marek Teler
Ronald Romero, wokalista śpiewający
w reaktywowanym Rainbow. Magnus
Karlsson, multiinstrumentalista znany
chociażby ze współpracy z Michaelem
Kiske i Primal Fear. I wreszcie Mike
Terrana, perkusista mający na koncie
występy w Masterplan, Axel Rudi Pell
czy Savage Circus. Czy tak wybuchowa
mieszanka poskutkowała równie wybuchowym
albumem? "The Ferrymen"
łączy w sobie najlepsze elementy przebojowego
power metalu i klasycznego
heavy. Wokale Romero są bardzo zadziorne,
nawet w wyższych rejestrach i
nadają życia wszystkim utworom. Refreny
są bardzo chwytliwe, jednak nie
przesadzają z mnogością ścieżek wokali
czy syntezatorów. Czuć, że za kompozycje
są odpowiedzialni doświadczeni
muzycy. Każdy element spełnia swoje
zadanie. Instrumentalnie nie można nikomu
nic zarzucić. Gitary zdecydowanie
są na pierwszym planie, a popisom
solowym poświęcono dokładnie tyle
czasu, by nie stały się nudne. Gra perkusisty
nie jest może szczególnie wirtuozerska,
ale spełnia swoją najważniejszą
funkcję. Sprawia, że muzyka pulsuje i
akcentuje elementy, na które słuchacz
ma zwracać uwagę. The Ferrymen
stworzyli album zupełnie nieodkrywczy,
ale przy tym niezmiernie przyjemny do
słuchania. Szczególnie przypadnie fanom
brzmień takich zespołów, jak
Helloween, Axel Rudi Pell, czy Primal
Fear. (5)
Adam Wilkans
The Lamp Of Thoth - This Is Not A
Laughing Matter
2017 Metal On Metal
The Lamp Of Thoth to pierwszy projekt
Simona i Emily z Arkham Witch,
ale to właśnie ten drugi zespół zyskał
znacznie większą popularność. The
Lamp Of Thoth istnieje więc jakby w
cieniu młodszego brata, doczekawszy
się przez ponad 10 lat tylko jednego albumu
i kilku krótszych wydawnictw.
"This Is Not A Laughing Matter" nie
jest pełnoprawnym następcą debiutanckiego
"Portents, Omens & Doom", bo
to kompilacja, zawierająca utwory z EP
"Not Laughing Matter" i demo "This
Is Not Doom!", ale jakość, czas trwania
i stylistyczna spójność nie pozwalają
traktować tej płyty jako zwykłej składanki.
11 utworów, blisko godzina mrocznego
occult/doom metalu z licznymi
odniesieniami do tradycyjnego hard
rocka czy NWOBHM - fani Black
Sabbath, Saint Vitus, Pentagram czy
Pagan Altar spokojnie mogą wziąć ten
krążek na celownik. Warto tym bardziej,
że zespół jest równie przekonywający
w dłuższych, rozbudowanych
numerach pokroju blisko dziewięciominutowego
"Dark World", jak i w znacznie
krótszych, bardziej dynamicznych
utworach - czasem nawet żartobliwych,
jak "This Is Not Doom!". (4,5)
Wojciech Chamryk
192
RECENZJE
The Winery Dogs - Dog Years: Live in
Santiago and Beyond 2013-2016
2017- Loud'n'Proud
Kolejne oficjalne wydawnictwo, upamiętniające
koncerty Zwycięskich
Psów. Pierwsze, "Unleashed in Japan
2013", było zapisem występów w kraju
Kwitnącej Wiśni, po wydaniu debiutanckiego
krążka. Tutaj mamy koncert
promujący drugi album. Tym razem padło
na Santiago w Chile. Tak, jak w
przypadku tamtego albumu live, tak i
tutaj dostępnych jest kilka wersji. Standardowa
zawiera płytę Blu-Ray ze 100-
minutowym koncertem, osiem teledysków
z dwóch albumów zespołu, oraz
"Dog Years" EP na płycie CD (czyli 5
niepublikowanych dotąd utworów, w
tym, "Criminal" który był już grany na
żywo na "Unleashed in Japan 2013").
Wersja De Luxe, składa się z dysku Blu-
Ray, DVD koncertowego i ośmiu teledysków,
"Dog Years" EP na CD, a także
dwóch płyt CD, z koncertem audio.
Cóż można napisać odkrywczego o
Winery Dogs? Toż to rock'and'roll w
najlepszej jakości i wykonaniu, jakie
można sobie wymarzyć. Istny tygiel
wszystkiego, co lubimy w takiej muzyce.
Wyobraźcie sobie mix Van Halen, Led
Zeppelin, Whitesnake, Soundgarden,
Deep Purple, plus trochę funkowania
ala stare Red Hot Chili Peppers. Nikt
tu prochu nie wymyśla, bo nie o rewolucję
muzyczną tu chodzi, a o feeling i
zabawę. I to słychać również w wersjach
live, utworów znanych z albumów "The
Winery Dogs" i "Hot Streak". Wszystko
bardzo fajnie i klarownie brzmi.
Osadzone na rytmach bębnów Mike
Portnoya i basie Billego Sheehana,
numery, dopełniane są gitarą i głosem
Richiego Kotzena (który raz brzmi, jak
Sammy Hagar, kiedy indziej, jak skrzyżowanie
Chrisa Cornela z Davidem
Coverdalem, a czasem nawet jak Lenny
Kravitz). Wychodzi bardzo energetyczna
i przyjemna dla ucha, mikstura
dźwięków. Tym, co wyróżnia koncertowe
wykonania tych piosenek, są przeróżne
wariacje muzyków, w poszczególnych
utworach. Koncert zaczyna
żywiołowo wykonane "Oblivion" z
"dwójki", gdzie od początku słychać gorącą
reakcję publiki. Publiczności nie
trzeba dwa razy zachęcać do wspólnej
zabawy w "Captain Love", co zresztą
słychać w trakcie basowo, gitarowych
popisów, panów Sheehana i Kotzena...
Skandowane przez tłum "Hot Streak"... i
tak już będzie do końca. 17 utworów, z
czego dwa, to popisy solowe Portnoya i
Sheehana. Mamy tu więc najlepsze
hiciory z obu albumów. Oglądając ten
gig, naprawdę żałuję coraz bardziej, że
nie zobaczyłem Winery Dogs w ubiegłym
roku w Warszawie. Niestety za
późno dowiedziałem się o terminie. Jeśli
choć w połowie było tak, jak w Santiago...
Publika śpiewająca z Kotzenem
"Fire", moc. Ta niesamowita atmosfera
gigu w zadymionym klubie. Pomimo, że
grają w średniej wielkości hali. Czegoś
takiego nie da się podrobić w studio.
Sala szczelnie wypełniona fanami, przypomina
widoki znane z koncertów Iron
Maiden, za żelazną kurtyną w latach
1984-1986. Gadki Portnoya z publicznością...
i ten specyficzny luz, pomimo
pełnego profesjonalizmu. Solo
Mike'a to coś, co naprawdę chciałbym
zobaczyć na żywca. To przez tego faceta,
zacząłem kolekcjonować albumy
Dream Theater, potem Transatlantic,
czy Liquid Tension Experiment... a
teraz The Winery Dogs. Gość udowadnia,
że nadal jest najlepszy. Tradycyjna
już wycieczka wokół bębnów i pod barierki
do fanów. Cały czas grając... Przy
okazji okazuje się, że można pukać pałkami
na każdym przedmiocie. Na podeście
kamerzysty, kablach przy statywie
mikrofonu, czy na barierkach... Podobnie
Sheehan... jego popis skojarzył
mi się po części, z Joeyem DeMaio z
Manowar, który również lubi sobie
powymiatać solówki live. Niestety dobre
wrażenie psują odrobinę wszędobylskie
telefony, nagrywające występ i podwójna
fosa z barierkami. Przez to,
odległość od sceny wydaje się ogromna,
co z reguły nie sprzyja interakcji. W
pierwszej fosie, jeździ jedna z kamer,
rejestrujących występ... Heh, dopiero
teraz zauważyłem, że Richie Kotzen
gra palcami, gościu nie używa kostek!
Mało znam takich gitarzystów... a w
zasadzie wcale. Po obejrzeniu "Live in
Santiago", czekam na to, że może ktoś
chłopaków znowu ściągnie do Polski.
Osobnym temat, to pięć premierowych
utworów studyjnych, zamieszczonych
na osobnej płycie. Wspomniany wcześniej
"Criminal" ma z...sty groove, bombastyczne
bębny i lekko zbrudzony bas,
funkującą gitarę i sola Richiego. Czyli
niby nic nowego, ale radocha totalna.
Bo niezależnie od tekstów, ta muza ma
potężną dawkę pozytywnej energii. "The
Game" zaczyna się niczym jam zespołu
na próbie, a potem pulsuje rytmicznie
niemal identycznie, jak "Hot Streak".
Richie leci Coverdalem... Tradycyjne
już, charakterystyczne chórki i totalny
luz. "Solid Ground", przez gitary akustyczne,
przeszkadzajki i pianino, brzmi
jak Mr.Big (Billy S. jakby nie było), ze
starym Queen. Pewnego rodzaju ewenement
stanowi fakt, że każdy z muzyków
śpiewa. I to nie tylko partie chórków,
ale i solówki. Oczywiście najwięcej
Richie, bo jednak to on jest tu wokalistą.
"Love is Alive", gitarka z wah wah...
bas niczym z Red Hotów, a dalej po
prostu klasyczny Winery Dogs. Czyli
wariacja na temat bębnów, basu i gitary.
Red Hot z Hendrixem... Miód na uszy.
Ostatni z palety, "Moonage Daydream"
otwiera się dość zaczepnie, by przejść w
balladowy nastrój i pobujać. Szkoda, że
już koniec, pozostaje odpalić całość od
początku jeszcze raz. (6)
Jakub Czarnecki
Thiago Bianchi's Arena - Arena
2017 Metalville
Album "Arena", który ukazał się 1 lutego
2017r., to album założonego w
2000r. projektu Thiago Bianchi's Arena,
grającego power metal. Twórcy projektu
Thiago Bianchi i Tito Falaschi
prezentują na płycie dwanaście oryginalnych
kompozycji i dwa covery:
"Nova Era" grupy Angra oraz "Woman
in Chains" Tears for Fears. Do pracy
nad albumem zaangażowali wielu
przedstawicieli brazylijskiej sceny metalowej
oraz kilku muzyków z innych
państw. Od samego początku muzycy
zadziwiają nas swoją oryginalnością
utworem "Rising Voices", który jak nazwa
wskazuje jest serią narastających
dźwięków, przypominających trochę
afrykańskie rytualne obrzędy. Kiedy to
osobliwe preludium przechodzi w utwór
"The Scar Is the Pay Off" wiemy już, że
słuchamy jednak całkiem dobrego albumu
powermetalowego. Silny wokal doskonale
łączy się z równie mocnymi
uderzeniami perkusji i gitarą basową.
Do kolejnej kompozycji "Trust Me"
wprowadzają nas energetyczne gitarowe
riffy, a w samym środku możemy usłyszeć
gitarową solówkę. Te dwa utwory
są szybkie i krótkie - trwają łącznie
niecałe sześć minut. Album rozkręca się
przy ścieżce numer cztery. Cover "Nova
Era" Angry wyszedł Arenie znakomicie,
uwagę przykuwa w nim również świetny
wokal oraz znakomite brzmienie basu w
rozbudowanej części instrumentalnej.
Podoba mi się również pełen emocji
refren "I Live" oraz przyjemne i delikatne
dźwięki perkusji na początku
"Woman in Chains". Po serii szybkich
utworów cover Tears for Fears to naprawdę
miła odmiana, a Arena pokazuje
w nim zupełnie inne, balladowe
oblicze. Z kolejnych utworów na "Arena"
do najciekawszych pod względem
kompozycji i wokalu należą "Glance"
(gitarowe solo - znakomite!), z lekka demoniczne
"Mr. Caretaker" oraz "Adore"
z efektami dźwiękowymi w tle i chwytliwym
refrenem. Za najlepszy utwór na
płycie uznałbym "Hear", ponieważ wokal
i muzyka są w nim na najwyższym
poziomie, a całość jest jednocześnie
mocna i przyjemna dla ucha. Album zamyka
krótki i szybki "Life Is…", tworząc
niejako pewną kompozycyjną klamrę -
początek i koniec albumu są równie
energetyczne. Generalnie album Thiago
Bianchi's Arena jest klasycznym przykładem
powermetalowego krążka - dynamiczne
i energetyczne utwory z gitarowymi
riffami i pełnym emocji męskim
wokalem. Fani tego rodzaju muzyki na
pewno nie powinni przejść obok projektu
Thiago obojętnie. Osobliwy początek
krążka dawał nadzieję na bardziej
oryginalne muzyczne rozwiązania w
dalszej części płyty, chociaż i tak muzycy
włożyli w projekt sporo serca i ciężkiej
pracy. (5)
Marek Teler
Thrash Bombz - Master Of The Dead
2017 Iron Shield
Czy kojarzycie jakąś wystającą z szeregu
włoską kapelę thrash metalową? Muszę
przyznać, że ja tak raczej nie za bardzo.
Czy Thrash Bombz to kapela, która
wystaje spoza wytartych szlaków muzyki
przez ich krajan? Czy jest to kapela
nie warta uwagi? To już jest kwestia
sporna, chociaż myślę, że fani sztampowego
i poprawnie zagranego speed/
thrash metalu spokojnie znajdą te 53
minuty. Mogę nawet się założyć o rację,
że spędzą je całkiem przyjemnie, i nie
będą ząłować poświęconego czasu na tę
muzykę, która czerpie między innymi z
Agent Steel, Whiplash czy Vio-lence.
Mówiąc to przechodzę do szerszego opisu
albumu. Co możemy wpierw zauważyć,
to okładka, dość przerysowana w
odcieniach monochromatycznych polana
dozą topionego sera gouda, na której
jest przedstawiona scena godna bardzo
brutalnych gier wideo (wręcz rwących
kręgosłup swą brutalnością - śmiech z
magnetofonu). Jak sztampowa jest owa
grafika, tak musi też wiać kliszą również
w rejonach muzycznych. No wieje, ale
to całkiem przyjemny wiaterek. Mniei
tam nie przeszkadza ten repetywny charakter
album. Wokalizy są całkiem w
porządku, są żywe, trzymają się dość
jednostajnej maniery. Z tego co kojarzę,
to brzmienie względem poprzedników
uległo poprawie - nadal jest to thrash z
mocnym nastawieniem na gitary i
wokal. Nie ma tu zbędnych odniesień
do innych, bardziej ekstremalnych gatunków
metalu, przewija się parę już
ogranych motywów, gra perkusyjna jest
zadowalająca (choć czasami aż nazbyt
przewidywalna). Popisy solowe są przyzwoite,
a sam album w ogólnej ocenie
jest wart przesłuchania. Ode mnie (4.1).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
ToJa - V
2017 Pure Rock
Przy ilościach obecnie "przerabianych"
przeze mnie płyt, zarówno tych, po które
sięgam z powodu obowiązków recenzenckich,
jak i słuchanych już bardziej
dla przyjemności, bywa, że niektóre zapominam
naprawdę szybko. Pamiętam
jednak, że poprzedni album tego niemieckiego
zespołu, wydany przed czterema
laty "(Sad) Songs Of Hope", był
całkiem interesującym połączeniem
hard rocka i AOR, wzbogaconych progresywnymi
elementami. Spodziewałem
się więc kontynuacji tegoż na kolejnym
albumie, jednak Niemcy zaskoczyli
mnie znaczącym spadkiem formy. Zespołowi
z 20-letnim stażem coś takiego
przytrafić się nie powinno - OK, dwa
czy trzy wypełniacze mogą zdarzyć się
nawet największym, ale na "V" są niestety
tylko utwory o takim charakterze:
mdłe, sztampowe, przeraźliwie wtórne i
pozbawione mocy. Oczywiście trafiają
się w wśród nich przebłyski w rodzaju
fajnie rozkręcającej się ballady "Love Is
Like A Sin" czy szybszego, instrumentalnego
"Senza Cantata". Niezły jest też
podszyty bluesem "Ashes To Ashes", ale
jako całość "V" to kwadratowy, niczym
nie zaskakujący i przewidywalny, typowo
niemiecki rock - wystarczy włączyć
najnowszą płytę starszych panów z
Deep Purple, by poczuć tę kolosalną
różnicę pomiędzy toporną solidnością a
prawdziwym geniuszem... (2,5)
Wojciech Chamryk
Tony Mills - Streets Of Chance
2017 Battlegod
Mam sentyment do kilku pierwszych
płyt Shy, szczególnie debiutanckiej,
najbliższej NWOBHM, "Once Bitten...
Twice Shy". Te bardziej komercyjne
krążki też trzymają poziom, a ówczesny
wokalista grupy Tony Mills jest wciąż
aktywny. Współpracował, bądź czyni to
nadal, z różnymi zespołami, wydaje też
płyty solowe. "Streets Of Chance" jest
najnowszą z nich i całkiem udanym materiałem,
utrzymanym w stylistyce hard
'n'heavy/AOR. Co istotne, 55-letni
Mills jest wciąż przy głosie, co potwierdza
już w bardzo udanym, chwytli-
RECENZJE 193
wym openerze "Scars" - ten refren zapada
w pamięć już po pierwszym przesłuchaniu
i trudno się od niego uwolnić.
Takich melodyjnych i bardzo przebojowych
numerów jest na tej płycie
więcej, nie znaczy to jednak, że Mills i
spółka poszli w totalną komercję, bo
znajdą tu coś dla siebie również zwolennicy
ciut mocniejszego, opartego na
konkretniejszych riffach, grania. Przeważają
jednak klimaty Journey, Damn
Yankees czy China Blue co akurat nie
dziwi, skoro w nagraniu "Streets Of
Chance" brało udział kilku muzyków
tej formacji, z frontmanem włącznie.
Mills zadbał też o wzbogacenie brzmienia
albumu, zapraszając wielu innych
gości, w tym gitarzystów solowych tej
klasy, co: Joel Hoekstra (Whitesnake),
Tommy Denander (Alice Cooper, Paul
Stanley), Robby Boebel (Frontline,
Evidence One) czy Neil Frazer (Rage
Of Angels, Ten), co jeszcze bardziej
przekłada się na jakość poszczególnych,
i tak już przecież niezłych, kompozycji.
I tak, jak dość sceptycznie podchodzę
do tych wszystkich "gwiazdorskich" projektów
weteranów z lat 70. i 80., to
"Streets Of Chance" wyróżnia się
wśród nich zdecydowanie. (5)
Tower - Tower
2016 The End Records
Wojciech Chamryk
Nazwa Wieża z pewnością nie jest najbardziej
oryginalną, jaką można odnaleźć
w historii muzyki ciężkiej. Zasadniczo,
zarówno ich nazwa jak i muzyka
mają tą pewną cechę wspólną - nie
silą się na oryginalność, jednak na sprawdzone,
celne w punkt motywy. Twórczość
tego zespołu mogę odnieść do muzyki
z lat 80. i 90., jako hołd młodego
aspirującego zespołu do klasyków takich
jak Dio (chociażby "Mountains").
Zespół jest kwintetem złożonym z
wokalistki, dwóch gitar elektrycznych i
sekcji rytmicznej. Standard. Nie jest to
może hołd wybitnie techniczny pod
względem kompozycyjnym, chociażby
"Flames", które również brzmi jak
odniesienie do innego utworu, czy pod
względem brzmieniowym - tutaj wokalizy
szczególnie, reszta instrumentów
jest okej, tak jak na muzykę, którą ten
zespół gra. Tematycznie odnosi się do
zagadnień takich jak imprezowanie czy
relacje międzyludzkie. Ten album na
pewno nie jest dla każdego. Z pewnością
nie jest dla mnie. Trochę to ZZ Top
zmieszane z glam metalem i hard rockowymi
inspiracjami, co mnie nie przekonuje.
Bez oceny. Czy Ciebie przekona?
Na kanale wytwórni na YouTube są
dwa kawałki tego zespołu, "Flames" oraz
"Elegy". Powtarzając za wokalistką, chyba
nie jestem gotowy by ich docenić.
Albo, że oni nie są gotowi by wyjść/ odejść/
cokolwiek...
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Tytan - Justice Served
2017 High Roller
Tytan to jeden z zespołów NWOBHM
powstały już w schyłkowym okresie tego
nurtu. Dlatego też, chociaż przez
grupę przewinęli się byli muzycy choćby
Angel Witch, A II Z czy Judas Priest,
a inni zdobyli później sławę w AC/DC
lub Lion, to Tytan nie zdołał się przebić.
Skończyło się więc na EP-ce "Blind
Men And Fools" z 1982 roku i wydanym
trzy lata później LP "Rough
Justice", który to przeszedł już całkowicie
bez echa, chociaż w żadnym razie
nie zasługiwał na taki los. I gdy wydawało
się, że zespół to już tylko i wyłącznie
historia jego lider Kevin Riddles
reaktywował Tytan. Początkowo tylko
na koncerty, ale koniec końców grupa
weszła też do studia, by w niemal całkowicie
reaktywowanym składzie nagrać
następcę kultowego w pewnych
kręgach debiutu. Pewnie jeśli utrzyma
się ten trend tak długich przerw pomiędzy
wydawnictwami różnych zespołów,
to niebawem doczekamy się kolejnego
rekordzisty, jakiegoś zespołu z lat 60.,
który wyda kolejną płytę po 50 latach
przerwy - Tytan potrzebował na to
"tylko" 32 lat, w sumie niewiele mniej
od również wracającego po latach
Quartz. Żarty jednak na bok, bo "Justice
Served" jest bez dwóch zdań kontynuacją
"Rough Justice" i naprawdę
udaną płytą. Minęło tyle lat, ale Tytan
wciąż gra surowy, mroczny metal
według najlepszych brytyjskich wzorców:
niekiedy szybszy i mocniejszy, czasem
bezpośrednio odwołujący się do
klasycznego hard rocka, ale w każdym
wydaniu interesujący. Czas łaskawie
obszedł się również ze strunami głosowymi
Riddlesa - oczywiście słychać, że
ma już sześćdziesiątkę na karku, ale jest
w formie, bez trudu radząc sobie również
z wysokimi partiami. Najjaśniejsze
momenty tego albumu to bez wątpienia
"Love You To Death", "Hells Breath"
i nagrany ponownie klasyk z 1985
roku "Forever Gone", ale "Justice Served"
jest godny polecenia jako zwarta
całość, nie tylko dla zadeklarowanych
fanów NWOBHM. (5)
Wojciech Chamryk
Vanish - The Insanity Abstract
2017 Fastball
Ich poprzedni album "Come to
Wither" w roku 2014 wydała niemiecka
Massacre Records. Nie bardzo mogę
skojarzyć sobie tego faktu, więc oprę się
wyłącznie na omawianej właśnie, "The
Insanity Abstract". Vanish to niemiecki
zespół grający melodyjny power metal
z progresywnym sznytem. Może nawet
to za dużo powiedziane, ale muzycy
tej kapeli pewną muzyczna ambicję
zdradzają. Niemniej wszystkie cechy (i
grzechy) melodyjnego power metalu
znajdziemy na tej płycie. Pewnym wyróżnikiem
są brzmienia instrumentów,
które bardziej kojarzą się z progresywnymi
odmianami. Tam ostatnio gitarzyści
bardzo chętnie stroją gitary nisko,
bardziej nowocześnie. Tak właśnie jest
w tym przypadku. Swoją moc ma również
sekcja rytmiczna. Na korzyść -
choć niewielką - brzmią też klawisze.
Sporo jest partii w estetyce progresywnego
grania ale w zdecydowanej przewadze
są to typowe dla melodyjnego power
metalu syntezatorowe plamy dźwięków.
Największym plusem jest wokal
Bastiana Rose, ma mocny, głęboki, a
zarazem bardzo ciepły głos, bez problemu
śpiewa również wysoko. Niestety jego
partie są zbyt jednostajne i niekiedy
trochę nużą. Pochwalić można tez solowe
popisy gitarzystów. Niezłe są kompozycje,
choć nie porywają, to są urozmaicone
i próbują rekonfigurować nastrojami
i emocjami. Trochę ciekawiej
jest z aranżacjami, to znowu te ambitniejsze
ciągotki Niemców. Część muzyki
jest rozpędzona ale zespół najlepiej
czuje się w bardziej statecznych, dość
mocno patetycznych fragmentach.
Brzmienie dopracowane, bardziej nowoczesne,
ostatecznie może być. Najwięcej
pozytywów - jak dla mnie - muzycy gromadą
w utworze "Make-Believe (Sleepstream
Part1)". "The Insanity Abstract"
trwa ponad godzinę, choć muzyka
Vanish jest bezpośrednia, to dla
słuchacza jest jej za dużo. Najbardziej
odczuwalne jest to w ostatniej ponad
dziesięciominutowej kompozycji. Trudno
wytrzymać do jej końca. Przesłuchałem
całe mnóstwo albumów z melodyjnym
power metalem, "The Insanity
Abstract" na ich tle nie jawi się
jako ten najgorszy ale do samej czołówki
dość daleko mu. Album zyskuje
po wielokrotnym przesłuchaniu, dla fanów
takiego grania nie będzie to czas
stracony, moim zdaniem powinni Vanish
i jego nowemu albumowi dać
szanse. (3,7)
Venom Inc. - Ave
2017 Nuclear Blast
\m/\m/
Kiedy w roku 1979 trójka kolegów
rozpoczęła próby nowo powstałego zespołu,
prawdopodobnie mogli tylko
przeczuwać, że powstanie z tego coś
genialnego. Za to kiedy w 1981 wydali
światu słów pierwszy album, mogli być
tego pewni. Postanowili być mroczni i
źli, opisując tematy satanistyczne. Nie
zapomnieli mimo wszystko o młodzieńczym
humorze, czego dowodem jest numer
o marzeniach chyba każdego nastolatka,
czyli namiętnym seksie z nauczycielką.
Fani do dziś są podzieleni czy
Venom skończył się na dwóch, czy
może ta trzecia płyta też jednak jest tak
dobra, jak pierwsze dwie. Pionierzy
black metalu zaliczyli kilkukrotny rozpad,
co spowodowało wreszcie powstanie
osobnego tworu czepiącego z czarnego
dorobku grupy. Mantas, Abaddon
oraz Demolition Man w 2015 roku
postanowili powołać do życia Venom
Inc. I tak po dwóch latach grania
koncertów tylko z klasycznym materiałem,
na półki sklepowe ma trafić album
sygnowany logiem tego tworu. Płyta,
która nigdy miała nie być nagrana, jednak
powstała i jest hołdem dla fanów,
dzięki którym ta kapela istnieje. Ave.
Album otwiera mroczne intro przechodzące
płynie w "Ave Satanas", utwór będący
bliźniaczo podobny do "In Nomine
Satanas". Powolna kompozycja z refrenem,
który idealnie sprawdzi się do
skandowania na koncertach. Na albumie
mamy zresztą utwory, które idealnie
pasowałyby do tego złotego okresu
Venom, czyli pierwszych dwóch płyt.
Mowa tutaj o "Forged in Hell" i "Metal
We Bleed". Ten ostatni swoim refrenem
przypomina lekko "Black Metal". Następnie
na albumie mamy chyba największą
niespodziankę w postaci "Dein
Fleisch". Utwór będący skrzyżowaniem
Venom z industalną muzyką spod znaku
Rammstein. Czy jest to zły utwór?
Szczerze nie wiem. Ma on dość ciekawy,
mroczny klimat i głębokie przesłania,
ale nie jest to tym, czego się można było
spodziewać po tej kapeli. Czy album by
zyskał bez niego? Nie, idealnie wkomponowuje
się on w całe przesłanie tego
krążka. Mantas postanowił również nagrać
jeden z najszybszych utworów w
swoje karierze "Time to Die". Na uwagę
zasługują również "Preacher Man" za
genialny tekst oraz "The Evil Dead". Całość
albumu zamyka utwór będący hołdem
dla wszystkich zespołów, które zainspirowały
to angielskie trio. Utwór również
jest czystą definicją gatunku, jakim
jest metal, jak i rock. Mówię tutaj o
"Black N Roll", bo czy nie jest prawdą,
że jest to diabelska muzyka. Pewnie dla
tego jest tak cholernie intrygująca. Przesłuchanie
albumu zajmuje ponad godzinę
i jest to dużo. Momentami czułem
się znudzony i traciłem koncentrację.
Mimo to nie wykreśliłbym z tego albumu,
żadnego utworu, bo wszystkie w całości
idealnie się dopełniają tworząc
koncept, całej tej opowieści. A uwierzcie
mi Venom Inc., ma dość sporo do przekazania.
Jeśli chodzi o porównanie studyjne
macierzystego Venomu do tworu
jego byłych członków to Mantas i
Abaddon pokonali dwa ostatnie twory
Cronosa. Ocena: Nie umiem ocenić tej
płyty. Polecam przesłuchać i ocenić samemu.
Vulture - The Guillotine
2017 High Roller
Kacper Hawryluk
Vulture na swym debiutanckim albumie
kroczą ścieżką wypracowaną na
pierwszym demo/EP "Victim To The
Blade", łojąc surowy, ostry, ale też niepozbawiony
melodii speed/thrash metal
starej szkoły. Nawiązując więc do epokowych
dokonań klasyków jak: Judas
Priest, Exciter, Agent Steel, Exodus
czy wczesna Metallica proponują osiem
szybkich, konkretnych numerów. Czasem
dłuższych i bardziej rozbudowanych,
jak choćby singlowy opener "Vendetta",
wykorzystujący klawiszowe brzmienia
"Adrian's Cradle" z gościnnym
udziałem Olofa Wikstranda z Enfoncer
czy "Cry For Death" z basowym
intro i licznymi zmianami tempa, ale
194
RECENZJE
prym wiodą tu krótsze i pełne bezkompromisowego
pędu utwory w rodzaju
"Clashing Iron" czy "Electric Ecstasy", a
nawet jeśli taki zaczyna balladowoklawiszowy
wstęp, to i tak jest to tylko
wstęp do wrzucenia najwyższych obrotów
w dalszej części utworu. Nie jest to
może propozycja jakoś szczególnie oryginalna,
ale Vulture z klasą i pasją nawiązują
do najlepszych metalowych
wzorców z lat 80., tak więc warto się z
"The Guillotine" zapoznać. (5)
Wojciech Chamryk
White Skull - Will of the Strong
2017 Dragonheart
Włoski White Skull istnieje na scenie
metalowej nie od dziś. Ich najnowsze
dzieło jest dowodem na to, że bez problemu
są w stanie pokazać młodszym zespołom,
jak grać heavy metal. "Will of
the Strong" to album czerpiący z bardzo
wielu źródeł. Z jednej strony mamy
bardziej klasyczne, heavy-spead metalowe
elementy, przywodzące na myśl
takie zespoły, jak Running Wild czy
Grim Reaper. Z drugiej zaś strony
White Skull dzieli patenty z bardziej
współczesnymi przedstawicielami europejskiego
power metalu. Mamy więc solówki
na klawiszach, przerywniki instrumentalne
wypełnione dramatyczną melorecytacją
i galopujące podwójne stopy.
To, czego udaje się jednak White Skull
uniknąć, to przesadny kicz. Na albumie
znajduje się kilka utworów, które
mógłby zagrać taki Freedom Call, jednak
Włosi robią robią to na swój własny
sposób, nie tracąc charakteru. Album
jest utrzymany w podniosłym, mitologicznym
tonie, ale wciąż zachowuje metalowy
pazur. Gitary zdecydowanie wychodzą
tu na prowadzenie. Wokale
Federiki De Boni są kwestią gustu. W
niższych rejestrach posługuje się bardziej
chropowatą barwą, zaś w wyższych
partiach brzmi już bardziej typowo
dla etosu power metalowego. Nieznającym
zespołu może bardzo przypominać
wokalistkę kanadyjskiego Unleash
The Archers. I mimo że nie ma
może takiej skali, jak młodsza koleżanka
po fachu, nie można jej wykonaniom
odmówić emocji i solidnego warsztatu.
"Will of the Strong" to naprawdę świetny
album, pełen wzniosłych metalowych
hymnów, zagranych z polotem i
ciekawymi aranżacjami. Gratka dla miłośników
metalowych wokalistek, które
niekoniecznie podążają za operowym
trendem, a także wielbicieli epickiego
metalu. (5)
Wizard - Fallen Kings
2017 Massacre
Adam Wilkans
Choć ten zespół z reguły nie planuje
dokładnie jak będzie brzmiała nowa
płyta, tym razem odwołuje się do
przeszłości. Niemcy postanowili wrócić
do tradycji swoich najlepszych płyt.
Postawili na klasyczny heavy metal,
brak ballad i zminimalizowanie ilości
klawiszy. Na krążek trafił nawet "Frozen
Blood", kawałek w stylu amerykańskiego
"power metalu" z icedearthowską gitarową
tarką. Nie znaczy to oczywiście, że
wraz ze stylistyką przywędrowała najlepsza
jakość Wizard. "Fallen Kings" jest
sympatyczną płytą, której słucha się
bardzo przyjemnie, ale na pewno nie
jest to magnum opus Niemców. Jedenasta
"jak ten czas leci" płyta Wizard to
garść dynamicznych kawałków poprzeplatanych
hymnicznymi, akcentowanymi
na modłę klasycznego Manowar,
spiętych typowym dla Niemców mocnym
i jednocześnie suchym brzmieniem.
Motywem przewodnim są nie tyle
sami "królowie upadli", ale wszelkie
emocje i działania, które na przestrzeni
dziejów doprowadzały władców do
wzlotów i upadków. Paradoksalnie takie
zdarzenie nie przytrafi się ekipie Svena
D'Anny. Wizard nigdy nie trafił do
panteonu germańskich bandów. Nie jest
królem, nie upadnie i nie dozna chwały.
Ten zespół solidnie, w miarę regularnie
nagrywane porządne, przemyślane płyty.
Zapewne będzie tak do końca jego
istnienia. (3,5)
Wraith - Revelation
2017 Ice Rain
Strati
Pewnie nawet najwierniejsi fani Wraith
już nie pamiętają, ile ten zespół ma na
koncie falstartów, obiecujących początków
i pechowych wpadek, ale fakt jest
niestety niezaprzeczalny: w 30 roku istnienia
grupa Gregga Russella znana
jest tylko nielicznym. Być może ten
smutny stan rzeczy zmieni się po niedawnej
premierze najnowszego, już piątego
w dorobku tej brytyjskiej formacji,
albumu, bowiem "Revelation" to hard
'n'heavy na najwyższym poziomie. Czasem
kojarzący się z najlepszymi utworami
"zamerykanizowanego" Whitesnake
("Leaving Me Again"), gdzie indziej
prący do przodu w mocarnym stylu niczym
Accept ("Dream Steeler"), generalnie
jednak na wskroś brytyjski, tak jak
w surowym openerze "Lifeline", rozpędzonym
"Human Eater" czy odświeżonym
rockerze "Under The Hammer" z
debiutanckiej EP-ki, wydanej w 1989
roku. Słychać w nim, tak jak przed laty,
grę legendarnego basisty UFO Pete'a
Way'a, a inni, nie mniej znaczący goście
na "Revelation" to Steevi Jaimz
(Tigertailz) i Tony Mills (Shy, T.N.T),
dzięki czemu Ryan Coggin, swoją
drogą też śpiewak wysokiej klasy, zyskał
niebagatelne wsparcie w chórkach. Chociaż
więc nie zanosi się na powtórkę z
rozrywki w postaci kolejnego, tak masowego
nurtu jak NWOBHM przed laty,
to jednak póki będą ukazywać się tak
udane płyty jak "Revelation" o losy brytyjskiego
metalu możemy być spokojni.
(5)
Wojciech Chamryk
Ace Frehley - Anomaly (DeLuxe)
2017/2009 SPV
Ace Frehley jako Space Ace - jeden z
czwórki KISS - dawno zapewnił sobie
nieśmiertelność, przez co, nie musi
nikomu cokolwiek udowadniać. Mimo,
że nie był jakimś szczególnym wirtuozem
gitary, to zawsze miał swoje oddane
grono wielbicieli. W ogóle do tej
pory gitarzyści tego nowojorskiego zespołu
są dziwnie hołubieni przez młodsze
pokolenia gitarzystów, teraz szczególnie
przez tych co tworzą tzw. Nową
Falę Tradycyjnego Heavy Metalu. Ace
po opuszczeniu KISS grał i tworzył w
Frehley's Comet, a później jako solowy
twórca. Niestety jego zamiłowanie do
napojów wyskokowych i ogólnie rozrywkowy
charakter, skutecznie uniemożliwiło
kontynuowania kariery. "Anomaly"
to album wydany po dwudziestoletnim
milczeniu, a było to 2009 roku.
Teraz po latach Steamhammer/SPV
przypomina go w trochę odświeżonej
wersji, czyli z dodatkowymi nagraniami.
Frehley na tej płycie niczego nie odkrywa,
wręcz skupił się na tym co umiał
najlepiej, czyli w miarę prostych, trochę
"kwadratowych" ale nośnych hard rockowych
kawałkach, które niosą również
wyczuwalny klimacik jego dawnego
zespołu. Trzeba przyznać, że Ace sprawił
się nieźle i zaaplikował nam sporą
dawkę niezłego ostrego rocka. Najbardziej
pasują mi właśnie te dynamiczne
kawałki, jak "Foxy & Free", "Outer
Space", "Pain In The Neck" czy "Sister".
Tak w ogóle, trzy z wymienionych wraz
z coverem The Sweet, "Fox On The
Run", tworzą wręcz piorunujący wstęp.
Niestety następny kawałek "Genghis
Khan" rozpoczyna kolejny blok czterech
utworów, ale bardziej sztampowych.
Dopiero ostatnia czwórka wraca na
właściwe tory. Jest w niej wymieniony
zadziorny kawałek "Sister", oraz dwa
wyśmienite, wolne, balladowe, bardziej
akustyczne utwory "A Little Below The
Angels" i instrumentalny "Fractured
Quantum". Tegoroczna edycja albumu
zawiera trzy dodatkowe kompozycje.
"Hard For Me" choć to standartowy
utwór, to brzmi nawet nieźle. Nieco
wolniejsza wersja niczego nie ujmuje
"Pain In The Neck". Za to "The Return
Of Space Bear" to z pewnością kontynuacja
lub inna wersja kawałka "Space
Bear". Niestety obie wersje mi nie pasują.
Ci co mają już "Anomaly", wiedzą,
że płyta warta jest tego aby stała na ich
półce. Ich mogę zapewnić, że nie muszą
zabijać się o nową wersję. Natomiast
innych, którzy do tej pory nie słyszeli
tej płyty, namawiam do zapoznania się
z nią. Fani klasycznego hard rocka nie
zawiodą się, tym bardziej, że to album
jednej z ikon tego gatunku Ace'a
Frehley'a.
\m/\m/
Arbitrater - Balance of Power/Darkened
Reality
2017 Divebomb
Arbitrater gra amerykański thrash,
lekko skręcający w stronę ulicznego HC.
Taki szczegół, bo zespół jest angielski. Z
tym materiałem jest trudna sprawa... To
kompilacja dwóch wydawnictw "Balance
of Power" z 1991 roku oraz "Darkened
Reality" z 1993 (plus utwory z
demo). I fajnie, że na jednej płycie dostajemy
dwa albumy... Grafiki obu
okładek są dobrze narysowane, choć każda
w innym stylu. Tu nie ma zastrzeżeń.
Tak jak i nie można przyczepić
się do sprawności muzyków. Są co najmniej
dobrzy technicznie. "Balance of
Power" zaczyna się piękną gitarą klasyczną,
naprawdę interesującą... i już następuje
zgrzyt. Kostropate wejście instrumentów
nijak się ma do tej gitary.
To nie jest, jak na "Ride Lightning",
czy "Master of Puppets". Ale nie czepiajmy
się. "Aliegnance", pierwszy utwór.
Jedziemy... Luźne skojarzenia z Suicidal
Tendencies czy Body Count.
Skandowane refreny i melodeklamacje.
"Graveyard of Fools", ciężka krocząca
sekcja (ten bas)... wokalizy a'la Ice T i
solówki... Może się podobać. Gdyby to
dobrze nagrać, dociążyć jeszcze. "Time
for Destiny", tu z kolei mam wrażenie,
że śpiewa Mike Muir, ale jakby miał
zasłabnąć... W "Deadly Assassin" jakby
lekko ożył, utwór znakomity, szybki, ze
zwolnieniami... Im dalej, tym bardziej
przekonuję się, że ten całkiem dobry i
ciekawy album, został położony przez
dwa kluczowe elementy. Wokale i bębny.
Bębny brzmią po prostu źle. Za
płasko, zamiast blach, słychać ciągły
szelest... dotyczy to także dźwięku werbla.
Wokale bardzo nierówno nagrane.
Raz jest prawie ok, innym razem za cicho.
Przez efekt lekkiego pogłosu, mam
wrażenie, jakby wokalista wracał do
domu, przez śnieżną zamieć. I w tym
wszystkim świetnie tnące gitary. Państwo
wybaczą, ale w roku 1991 taka
produkcja nie powinna mieć już racji
bytu... Co ciekawe, na utworach z demo,
wokal brzmi lepiej. Także perkusja
jest bardziej wyrazista. "Darkened
Reality" zaczyna się od razu konkretnym
przyłożeniem, bez intra. I kurde
jest prawie ok! Lubię posłuchać czasem
M.O.D, czy Suicidal T., a to jakoś mi
tak się kojarzy. "Judge and Jury", to
mocne riffy i skandowane wersy. Tu już
nawet nie ma prób śpiewu. Wokale odpowiednio
z przodu, perkusja nieźle...
Ale do cholery, gitary i bas ciszej! Riff z
"Suicide Comercially" może kojarzyć się
z pewnym Rudzielcem, co mi nie przeszkadza.
"Racist Nation", to chyba o
wzajemnej sympatii białych i czarnych...
kończy się strzelaniną na tle policyjnych
syren. W "Deadline" słychać
jeszcze echo tej strzelaniny... utwór szybko
się rozbiega w anthraxowym stylu...
Jestem w rozterce, bo za trzecim odsłuchem,
ten materiał mi się naprawdę
podoba, ale zły dźwięk psuje połowę
przyjemności słuchania. Niemniej polecam
się z nim zapoznać, bo warto.
Assorted Heap - Mindwaves
2017/1992 Vic
Jakub Czarnecki
Ręka w górę, kto pamięta ten materiał z
pirackiej kasety "firmy" MG? Jak by nie
patrzeć, to w czasach przed rozpowszechnieniem
się szerokopasmowego internetu
te, tanie niczym przysłowiowy
barszcz, taśmy były - obok wypożyczalni/przegrywalni
płyt CD - naszym swoistym
oknem na świat, umożliwiając po-
RECENZJE 195
znawanie na bieżąco wielu nowości.
Niemiecki Assorted Heap istniał jednak
raptem pięć lat, wydał dwie płyty
i rozpadł się nie zrobiwszy większej
kariery. Z perspektywy czasu wydaje mi
się, że jak na początek lat 90. za dużo
było w ich muzyce surowego, oldschoolowego
thrashu, gdy prym zaczynały
wieść bardziej ekstremalne nurty, a jednocześnie
na okładkach metalowych
magazynów zaczęły pojawiać się Nirvana
czy Pearl Jam. Dlatego, chociaż niemiecka
ekipa miesza na "Mindwaves"
owo solidne, thrashowe łojenie z death
metalem, to jednak wtedy nie trafili z
taką propozycją. Teraz słucha się tego
całkiem przyjemnie, szczególnie dłuższych
utworów, gdzie nieposkromiona
agresja i maniakalny ryk Dirka Schiemanna
sąsiadują z bardziej urozmaiconymi
partiami ("Dealing With
Dilemma"), a solidna łupanka przechodzi
w mocarne, iście doomowe zwolnienie
("What I Confess"), ale to jednak
cały czas tylko II liga. Tegoroczne, pierwsze
od 25 lat wznowienie "Mindwaves"
dopełniają cztery koncertowe
bonusy w bootlegowej jakości, w tym
dostępny tylko na tym wydawnictwie
"Terrorized Brains". (3,5)
Azyl P. - Nalot
2012/1986 Polskie Radio
Wojciech Chamryk
Polski hard rock miał od samego początku
pod górkę. U nas zawsze słuchało
się tylko prawdziwego metalu, a
pozerów glanowało. A kogo w tym wypadku
można byłoby wziąć za główny
cel, jak nie muzyków grających w kapelach
hard rockowych? Przecież wszystkie
radia i telewizje grały tylko ich kawałki,
a każdy rockowy koncert przelewał
się od nadmiaru tychże kapel... W
ten właśnie sposób polska scena nie
może pochwalić się ani jakąś specjalna
dyskografią, ani też oszałamiająca ilością
zespołów hard rockowych. Z tego
powodu od początku mocno hołubiłem
studyjny debiut Azylu P. album
"Nalot". Już rozpoczynający "Już lecą"
informuje nas, że będziemy mieli z kontynuacją
obranego kierunku przez zespół,
ale nieco z jego dojrzalszą wersją.
Oczywiście muzycy nie wymyślili prochu,
swoja muzykę oparli na wymyślonych
patentach, jednak ich riffy czy
melodie były na tyle nośne i chwytliwe,
że można pomyśleć o jakiejś indywidualności.
Ten tok myślenia uwiarygodnia
także charakterystyczny skrzeczącowrzaskliwy,
ale pełen melodii, wokal
Andrzeja Siewierskiego. Praktycznie
walor nie do podrobienia i ciężki do
zastąpienia. Nie pamiętam, który z tych
kawałków stał się przebojem, prawdopodobnie
"Och Alleluja", choć dla
mnie powinien to być "Praca i dom".
Zresztą każdy kawałek z tego albumu
mógłby stać się przebojem. Można
wybierać między balladowym "Zwiędle
kwiaty", bluesowym "Tysiące planet",
czy rock'n'rollowym "Rock'n'Roll Biznes"
itd. Niestety tak sie nie stało. Prawdopodobnie
mainstreamowe media
oraz fani oczekiwali kolejnych przebojów
w stylu "Och Lila" i "Mała Maggie".
Niestety hard rock a'la Slade nie znalazł
dużego wsparcia. Być może wyjściem
byłoby granie polskiej odmiany rocka
radiowego w stylu Oddział Zamknięty
czy IRA. Jednak nie dowiemy się o
tym, bo po wydaniu albumu zespól rozpadł
się. Dzięki czemu pozostała nam
hard rockowa perełka na miarę polskiej
sceny rockowej, jaką jest niewątpliwie
płyta "Nalot". Na koniec trochę historii.
Azyl P. powstał w roku 1982 w
Szydłowcu. W 1983 roku otrzymał drugą
nagrodę na Ogólnopolskim Turnieju
Młodych Talentów. Była to furtka do
rozpoczęcia ogólnopolskiej kariery,
bowiem nagrodą była możliwość zarejestrowania
czterech utworów w profesjonalnym
studio. Azyl P. nagrał wtedy
"Chyba umieram", "Twoje życie", "Kara
śmierci" i "Och Lila". Oprócz tego, że
wszystkie stały sie przebojami, to też
był to już zalążek stylu zespołu, czyli
charakterystyczny przebojowy hard
rock, z lekkim punkowym posmakiem.
Tu trzeba dodać wątek gitarzysty Leszka
Żelichowskiego, który współtworzył
na samym początku kapele, a także
muzykę i teksty wymienianych już
"Chyba umieram", "Twoje życie", "Kara
śmierci", "Dajcie mi azyl". Dzięki Żelichowskiemu
teksty dotykały ówczesnego
PRL-owskiego życia. O czym
wiedzieli nieliczni, bo w momencie
nagrywani utwory podpisywane były
jako dokonania zespołu. W 1984 roku
kapela zarejestrował swój największy
przebój "Mała Maggie" wtedy drugim
gitarzystą został Jacek "Perkoz" Perkowski,
a rok później jeszcze "Nic więcej
mi nie trzeba" oraz "I znowu koncert".
To były już konkretne hard rockowe
ciosy. Wszystkie te nagrania są dodatkiem
do albumu "Nalot" wydanego w
2012 roku przez Polskie Radio. Co z
pewnością jest pewną atrakcją dla audiofilów
i innych kolekcjonerów. Dodam
jeszcze, że prze krążkiem "Nalot"
wydanym przez Klub Płytowy Razem
(1986), ta sama wytwórnia wydała
także album "Live" (1985), który charakteryzował
się koszmarna jakością
nagrań. Mimo wszystko fani polskiego
hard rocka powinni mieć oba krążki.
\m/\m/
Bad Karma - Death Has No Calling
Card
2017 Shadow Kingdom
Bad Karma to kolejni debiutanci w
okolicach wieku przedemerytalnego i
zarazem kolejny z pechowych amerykańskich
zespołów z lat 80. Brak sukcesu
był jednak w ich przypadku nie tylko
wypadkową braku szczęścia czy upartym
trwaniu przy metalowej stylistyce,
gdy dookoła wiodły prym grunge i jego
pochodne - zespół stracił kilka lat po
paskudnym wypadku motocyklowym
lidera. Alec Dowie nie dał jednak za
wygraną i jest obecnie jednym z nielicznych
jednorękich gitarzystów, kiedy
okazało się, że nigdy nie odzyska już
pełnej sprawności w prawym ramieniu.
"Death Has No Calling Card" to kompilacja
nagrań demo z lat 1988-1999,
potwierdzających, że już na początku
kariery Bad Karma byli zespołem nieźle
rokującym, a i później nie stracili
impetu. Power/thrash z konkretną pracą
gitar i wokalem zbliżonym do maniery
Mustaine'a, słyszalne wpływy Testament,
Sanctuary czy Meliah Rage -
zespołu zresztą z grupą zaprzyjaźnionego
i powiązanego personalnie za sprawą
perkusisty Stuarta Dowiego - czegoż
chcieć więcej? Owszem, "Shadows
Of Yesterday" jest zdecydowanie zbyt
rozwleczony, ale już "Tame The Beast"
to pokaz nieskrępowanej mocy w trzyminutowej
pigułce. Utwory nowsze,
szczególnie te pochodzące z roku 1999,
są bardziej zróżnicowane: słychać, że
muzycy nabrali przez te lata doświadczenia
i umiejętności ("Twist Of Fate"),
ale potwierdzają też, że nie zapomnieli,
jak dołożyć do pieca ("Unsane"), całość
zamyka zaś siarczysta wersja klasyka
"Billion Dollar Babies" Alice'a Coopera.
Nie wiem czy zespół zamierza jeszcze
nagrać premierowy materiał, ale
nawet jeśli tak by się nie stało, to i tak
zdołali wymknąć się z szufladki zespołu
tylko z demówkami na koncie.
Bugzy - Plan B...
2017 Divebomb
Wojciech Chamryk
Bugzy to kolejna nieznana mi dotąd nazwa
z prawdziwych otchłani amerykańskiego
show-biz. Powstała z założonej w
roku 1983 grupy Pentagon, której lider
William "Bugsy" Boyer marzył o
prawdziwej karierze, pisaniu przebojów
dla innych wykonawców i innych
mrzonkach, tak typowych dla planów
19-latka. Po pięciu latach zespół okrzepł
na tyle, by zainteresować swą muzyką
producenta Tony'ego Bongiovi,
czego efektem była pierwsza sesja
nagraniowa w słynnym studio Power
Station oraz dalsza współpraca z kolejną
grubą rybą, Johnem Ryanem, czego
efektem były kolejne sesje nagraniowe
oraz zainteresowanie zespołem fonograficznych
gigantów RCA, Polygram i
EMI. Skończyło się jednak tylko na jednym
singlu i udziale w promocyjnych
składankach, a 17 utworów grupy z
różnych sesji ukazało się na płycie dopiero
w tym roku nakładem Divebomb
Records. Fani jakichkolwiek odmian
metalu mogą śmiało "Plan B..." odpuścić,
bo to lekkie, przebojowe granie w
typowym dla lat 80. amerykańskim
stylu AOR/hair. Nic dziwnego, że zespół
nie zdołał przebić się w latach 90., bo
przecież wtedy takie dźwięki były już
dawno przebrzmiałą sprawą. Obecnie
jednak, przy zauważalnym wzroście popularności
melodyjnego rocka rzecz powinna
zainteresować fanów Survivor,
Bad English, The Hooters czy Night
Ranger, chociaż "Plan B..." nie jest w
żadnym razie jako całość materiałem
tak udanym jak najlepsze płyty w/w zespołów.
Wojciech Chamryk
Chained Lace - Morbid Fascination
2017/1985 Heaven And Hell
Chained Lace to kolejne, amerykańskie
odkrycie sprzed lat. W ósmej dekadzie
ubiegłego wieku dorobili się tylko kaset
demo, których zawartość została obecnie
wznowiona razem z innymi utworami,
niepublikowanymi dotąd w żadnej
formie. I chociaż jako całość "Morbid
Fascination" niczym szczególnym nie
powala, to jednak to dobry przykład
amerykańskiego, totalnie obskurnego i
podziemnego heavy/doom metalu. Nie
da się też nie zauważyć, że najsłabszym
punktem tej formacji była wokalistka
Cheri Blade (R.I.P.). Porównywano ją
czasem do Wendy O. Williams z The
Plasmatics, ale to zdecydowanie nie
ten poziom, zarówno co do możliwości
głosowych, jak i interpretacyjnej histerii.
Cheri śpiewała znacznie lżej, a ponieważ
nie dysponowała głosem o mocy
choćby Pat Benatar, to czasem
brzmiała dość nijako ("Prophet Of
Doom"), niekiedy też ograniczając się
wręcz do beznamiętnej, nieco nowofalowej,
deklamacji ("Can't Close Your
Eyes"), gdy koledzy łoją w najlepsze
numer w stylu The Plasmatics. Odniesień
do takiego grania czy surowego
punka mamy też sporo w innych utworach,
choćby "No Recourse", ale jednak
najciekawsze wydają mi się utwory o
iście doomowym ciężarze, surowe i
mroczne: "Last Chance", tytułowy,
"Fortress" i "You Never Stop", bo instrumentaliści,
w tym znany z Bitch i Hellion
gitarzysta Norman Lawson, byli
naprawdę nieźli. Zespół nie zdołał jednak
przebić się ze swoją muzyką i szybko
dał za wygraną, pozostawiając jednak
muzykę: nieco naiwną, ale też będącą
świadectwem tamtych czasów.
Wojciech Chamryk
196
RECENZJE
Clockwork - Kill in Time
2017 Divebomb
Clockwork jest projektem perkusisty
Petera Haasa (Mekong Delta, Poltergeist,
Calhoun Conquer) Peter na początku
lat 90. zaczął tworzyć materiały
dla nowego zespołu. W składzie znalazł
się gitarzysta Coroner, Tommy Vetterli
i Lui Cubello, techniczny Coronera.
Do grupy dołączył basista, Peter
Waelty. Niestety w 1996 roku Clockwork
zakończył żywot, pozostawiając
po sobie jedyne oficjalne demo, nagrane
w 1994 roku. Po 23 latach wytwórnia
Divebomb Records postanowiła wydać
dwa dema pod wspólnym szyldem "Kill
in Time", co daje w sumie osiem
utworów, czyli jak pełny album. I w
sumie tak też się tego słucha. Zaletą obu
materiałów jest pewna jednorodność.
Może po trochu dlatego, że dzieli je
zaledwie rok. Pierwsze cztery utwory są
z 1994 roku, cztery kolejne nagrano
pierwotnie w 1995 (choć te nie były do
tej pory wydane oficjalnie). W nocie
informacyjnej napisano, że Clocwork
zainspirowany jest metalowymi dźwiękami
swojej epoki - od Suicidal Tendencies,
Slayer, Machine Head, przez
Panterę, Prong, do Cro-Mags. I rzeczywiście
muzyka zespołu stanowi
tygiel różnorodnych nut. Choć o ile zgadzam
się co do inspiracji muzą Prong,
to Pantery, czy Slayera niekoniecznie.
Nie ma tu ani jednego ultra szybkiego,
ba nawet szybkiego numeru... Jest za to
fajny groove, kroczące riffy, mieszanie
basem, lekko połamane rytmy, ze zmianami
i przejściami. No i są solówki, też
bez ponaddźwiękowych ejakulacji, ale
odpowiednio stonowane. Ta muzyka i
dzisiaj brzmi dość nowocześnie. A to
ogromna zaleta, dla materiału sprzed
ponad dwu dekad. Pierwszy utwór
"Push", wprowadza nas w uliczno gangsterski
klimat. Bębny Petera zamiatają.
Skandowane, krzyczące melodeklamacje
Lui (śpiewu tu nie uświadczysz), basowe
klangi i ciekawa solówka. Gdy zaczyna
się "Perfect Victim", słyszymy
cytat z fimu: "Ladies and gentleman,
welcome to violence" i wchodzi ciężki,
ołowiany riff... moc. Jakieś samplowane
dźwięki w środku, nadają dodatkowo
klimat. Mocarne riffy są w zasadzie
podstawą całego "albumu", to one prowadzą
poszczególne utwory. Zaraz, jest
i slayerowaty riff w "Killing Time", ale
tylko na początku. Policyjne komunikaty
na tle czystej gitary... ciekawy nastrój.
Time to kill... It's killing Time. Szalone
wrzaski Lui i tremola na werblu.
Trochę funku w "Peacemaker", dociążonego
riffem. "Stronzo" wyróżnia się
językiem. Kto zidentyfikuje? Nie wiem,
czy to portugalski, czy hiszpański. Ale
jest egzotycznie. Solo w stylu Satrianiego.
Pulsujący bas i bębny. Naprawdę
mam zawsze radochę, kiedy słyszę, że
basista nie jest tylko leszczem, grającym
zadane nuty podkładowe, a perkusista
wchodzi z nim w interakcje. Miód na
uszy. Gwałcił ktoś dinozaura? Nie? No
to jedziemy. "Rape the Dinosaur"...
Szarpana gitara i zwrotka w stylu Body
Count. Zniekształcony wokal, funkowanie,
fajny klimat. Wszystko kończy
się we mgle, "The Fog". Ekstra numer.
Już wiem, trochę czuć Henry Rollinsem.
Nie słucham codziennie takiego
grania, ale kiedy już mi się zdarzy, to
chciałbym, żeby zawsze było na takim
poziomie. Nie są to dźwięki, dla fanów
tradycyjnego heavy metalu, czy nawet
power metalu, ale jeśli masz otwarte
uszy... Spróbuj.
Cloven Hoof - Cloven Hoof
2017/1984 Dissonance
Jakub Czarnecki
Gdyby ktoś chciał zliczyć wszystkie grupy
muzyczne z Anglii z tak zwanej
Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu
to postawiłby przed sobą zadanie dość
karkołomne. W końcówce lat 70. oraz
do połowy lat 80. powstało wiele zespołów
niosących ze sobą ogrom świetnej
muzyki. Niektóre są do dziś bardzo
popularne i można powiedzieć, że
zrobiły ogólnoświatową karierę. Takie
Iron Maiden, Saxon, Diamond Head,
Raven są rozpoznawalne dla szerszej
publiczności. Jednak już Angel Witch,
Tysondog, Witchfynde czy Cloven
Hoof nie każdy kojarzy. Jest jednak
szansa by to zmienić za sprawą wznowień
firmy Dissonance Productions. A
dokładniej - digipakowego wydania
pierwszych dokonań ostatniej z tych
kapel. Cloven Hoof powstał w 1979
roku w Wolverhampton. W 1989 roku
zawiesili działalność aż do roku 2000.
Debiut długogrający nazwany po prostu
tak, jak zespół, wydany został w 1984
roku. Oryginalnie zawiera siedem kompozycji
utrzymanych w charakterystycznym,
brytyjskim brzmieniu. Reedycja
przynosi nam trzy dodatkowe kawałki,
nagrane dla BBC (Friday Rock Show).
Cóż można powiedzieć o "Cloven
Hoof"? W sumie jest to bardzo klasyczne
granie. Dziś już trochę niemodne,
ale w tamtym czasie na porządku dziennym.
Dlatego można wyłapać jakieś
podobieństwa do konkurentów, ale raczej
wynikające z oddychania tym samym
powietrzem niż bezmyślnego kopiowania
pomysłów. Tak naprawdę jest
to porcja solidnego heavy metalu. Moim
zdaniem ciężko to też do czegoś konkretnie
porównywać, bo ma Cloven
Hoof swój klimat. Właśnie to było
wtedy w Anglii niesamowite - tysiące
grup brzmiących typowo szorstko, po
brytyjskiemu, ale zachowujące swój styl.
Są tutaj zapadające w pamięć riffy i
chwytliwe solówki. Są też zmiany rytmu.
Czysty, charyzmatyczny wokal. W
sumie wszystko, co może być mieszanką
dającą sukces. Warto nadstawić uszu na
"Cloven Hoof". To jedna z takich już,
mam wrażenie, dziś zapomnianych pozycji.
Tym bardziej należy przyklasnąć
Dissonance Productions za pomysł
odkurzenia tej grupy.
Adam Widełka
Cloven Hoof - Fighting Back-Live
2017/1986 High Roller
Album koncertowy to nie lada wyzwanie.
Zarówno dla zespołu, jak i dla
realizatora. Historia muzyki zna przypadki
genialnych wydawnictw, ale też
strasznych gniotów. Wszystko zależy
od tego jak dobrze wyważy się energię
sceniczną wykonawcy z klimatem występu.
Jeśli chodzi o kapele heavy metalowe
na porządku dziennym była rejestracja
takich nagrań, z uwagi na to, że
była to muzyka stricte żywiołowa,
sceniczna, a studio po prostu gdzieś tę
moc upychało w swoich czterech ścianach.
Dlatego każdy, od "wielkich" po
"niszę" starali się uchwycić koncertowy
żar. Nawet tak mocno zapomniana dziś
kapela jak Cloven Hoof miała swój
album live w najlepszym okresie. Płyta
"Fighting Back", która ukazała się w
roku 1986, a więc dwa lata po debiucie,
jest bardzo ciekawą pozycją. Zespół prezentuje
tutaj bowiem zupełnie świeży
materiał. Nie należy się też dziwić,
wszakże od studyjnego krążka dzieli ich
sporo czasu, na pewno, czego dowód
mamy, pisali nowy materiał. Utwory,
które otwierają tę kompilację nagrań
live, "Reach for the Sky" oraz "The Fugitive",
znalazły się w lekko zmienionej
wersji na drugiej płycie "Dominator".
Słychać, że zaszły już małe zmiany w
stosunku do wcielenia ze studia. Więcej
gęstości brzmienia i zdecydowany krok
w stronę heavy metalu. Dużo melodyjnych
refrenów, nośnych szybkich zagrywek.
Ciekawe, jak potoczyłaby się historia
Cloven Hoof gdyby ten skład się
ostał? Słychać, że "Fighting Back" nie
posiada w sobie takiego pierwiastka
wściekłości jak chociażby wczesne Diamond
Head, Raven czy Iron Maiden,
ale portretuje grupę w ciekawym dla
nich momencie. Zresztą pod względem
realizacji można się tu faktycznie czepiać,
bo brzmi to wszystko trochę dziwnie
jak na nagrania live, ale przymknę już
na to oko. Nie będę przecież wytykać te
dziwne wyciszenia utworów czy cięć
pomiędzy, bo muzycznie słucha się tego
bardzo znośnie. Może faktycznie sporą
robotę wykonali w studio, ale mamy
przed sobą zbiór kompozycji, których
Cloven Hoof nie wydał nigdzie potem.
Oprócz "Eye of the Sun", który posłużył
za tytułowy późniejszej studyjnej płyty.
Ale "Fighting Back" to nie tylko inżynier
dźwięku - ktoś musiał też to zagrać,
a wykonawczo stoi to na bardzo przyzwoitym
poziomie. Mimo drobnych
mankamentów, ten album może się podobać.
Nie jest to dla mnie koncertówka
wybitna. Na pewno jednak odciśnięty
na niej jest znak czasów dla tego zespołu,
przez co chociażby powinno się
odszukać tą pozycję na sklepowych półkach.
Tak, już teraz można - nakładem
High Roller Records w listopadzie
2017 wyszło wznowienie. Widzimy się
w sklepach?
Cloven Hoof - Dominator
2017/1988 High Roller
Adam Widełka
Warto przygodę z Cloven Hoof zacząć
od debiutu. Powinno się generalnie
starać słuchać dokonań jakiegokolwiek
zespołu od początku, ponieważ czasem
można się srogo rozczarować. Albo zdziwić.
Wszystko jedno - mimo wszystko
jednak poznawanie chronologiczne daje
możliwość przyjrzenia się na progres lub
regres grupy. W przypadku Cloven
Hoof można uznać, że druga płyta to
zdecydowany krok naprzód. Album
"Dominator" to zupełnie inna muzyka
niż na "Cloven Hoof". Zmieniło się w
zasadzie wszystko. Z pierwotnego składu
został tylko basista, Lee Payne co
spowodowało, że w sumie przed grupą
była znów czysta karta. No i ładnie ją
zapisali. Chociaż z tego brudnego,
szorstkiego, dusznego hard 'n' heavy nic
nie zostało. Na drugiej płycie zespół
proponuje mocniejsze i bardziej heavy
metalowe granie. Brzmienie zyskało
swoisty "połysk" i jest więcej przestrzeni.
Znów mamy ciekawe melodie,
sprawny warsztat muzyków i charyzmatyczny
śpiew. Moim zdaniem ciężko
porównywać te dwie płyty do siebie, bo
zarówno debiut, jak i "Dominator"
mają w sobie kawał dobrych kompozycji.
Fakt, że takiego grania było na pęczki,
niejako powoduje swoisty dystans,
ale w czym Cloven Hoof był gorszy od
tych, którym się po prostu udało?
Materiał jest ostrzejszy, zawiera w sobie
więcej czystego heavy metalu. W refreny
wkrada się coraz więcej zapadających
w głowie motywów. Nic tylko podkręcić
potencjometr głośności. Tak! Oczywiście
najlepiej samemu przekonać się jak
wypadł odświeżony Cloven Hoof na
tym albumie. Okazja do tego nadarza
się pierwszorzędna, bo dość niedawno
ukazała się reedycja nakładem Classic
Metal. Bardzo ładnie wygląda - w stosunku
do pierwotnego projektu okładki
pokoszono się tylko na rozjaśnienie kolorów
oraz dodanie logo znanego z debiutu.
Również nie wciskano na siłę
dodatkowego materiału, ale uraczono
nas współczesnym, bo nagranym w
2009 roku na Keep It True XII, koncertowym
medley "Highlander", "Road
of Eagles" i "Laying the Law".
Cruella - Vengeance Is Mine
2017/1989 Heaven And Hell
Adam Widełka
Pamiętam, że gdy przeprowadzaliśmy
wywiad z Roger'em DeCarlo, gitarzystą
Cruelli, zapowiadał on rychłe wydanie
nowego albumu. Od tamtej pory
minęła dekada, a o nowej płycie nikt już
nie mówi. Wtedy też, Roger mocno narzekał,
że nikt nie jest zainteresowany
reedycjami ich płyt. Sytuacja o tyle dziwna,
że wówczas istniało już kilka wyspecjalizowanych
firm, z którymi można
było się dogadać. Może, jednak
inwestycja w wydany przez siebie CD z
obiema płytami (okrojona z jednego
nagrania), miała na to decydujący
wpływ i dopiero teraz, gdy znowu muzyka
Cruelli jest niedostępna, znalazł
się chętny na wydanie obu płyt i to na
osobnych dyskach. Heaven And Hell
Records przystąpiło do tych reedycji z
głową, przygotowali bowiem nowa poprawioną
grafikę, dołożyli kilka kawałków
oraz wykonali remastery. Ci, co nie
po raz pierwszy słuchają debiutanckiego
albumu "Vengeance Is Mine" pewnie
kolejny raz zachodzą w głowę, jak ta
płyta nie przebiła się i nie utorowała ka-
RECENZJE 197
riery muzykom tego zespołu. Niestety
Cruella nie była jedyną taką amerykańską
kapelą, która nie znalazła się o
odpowiedniej porze, w odpowiednim
miejscu i z odpowiednimi partnerami
biznesowymi. Na tym krążku band
przedstawia się jako znakomity amerykański
zespół power/speed metalow.
Utwory są głównie szybkie, dynamiczne,
rozbudowane, we fragmentach nawet
zawiłe. Muzycy nie zapomnieli
również o dysonansach, zwolnieniach
czy bardziej klimatycznych fragmentach.
Gitara atakuje ostrymi riffami oraz
wwiercającymi się w głowy solówkami,
sekcja miażdży, nawet basista ma swoje
chwile chwały. Zespół również nie zapomina
o melodii, która gra bardzo ważną
rolę w każdej z kompozycji. Na pochwały
zasługuje również wokalista,
Rick Nolan, który nie ma problemów
ze śpiewaniem w tak szybkim repertuarze.
I to jest śpiew, może czasami wrzaskliwy,
ale ciągle śpiew. Melodyjny i zadziorny,
znakomicie oddający charakter
i klimat muzyki Cruelli z "Vengeance
Is Mine". Gdyby nie końcówka albumu
to byłby problem, ze wskazaniem najlepszego
utworu. "About Face" to najdłuższa
kompozycja na tym krążku.
Rozpoczyna się al'a balladową gitarą,
poczym przechodzi w speedową melodyjną
furię, ze świetnymi solówkami,
aby w końcowej fazie zmienić tempo i
przejść w znakomity klimatyczny fragment,
gdzie obok gitary rządzi bas. To
dzięki właśnie tej końcówce uważam, że
to wyróżniający się utwór "Vengeance
Is Mine". Poza tym całość krążka jest
na wysokim poziomie i wielka szkoda,
że nie jest to w ogólnie znana i szanowana
pozycja z US metalu. Cruella zaprezentowała
na nim swój duży potencjał
oraz sporą oryginalność.
Cruella - Shock The World
2017/1990 Heaven And Hell
\m/\m/
Drugi krążek przynosi kilka zmian.
Przede wszystkim zabrakło znakomitego
wokalisty Rick'a Nolan'a. Jego rolę
przejął perkusista Dave Hval i... Zespół
zmienił się również pod względem muzycznym.
Ich kawałki są nadal dynamiczne
ale zdecydowanie prostsze, rytmiczniejsze
i bezpośrednie, choć trafiły
się też przebłyski bardziej techniczne.
Mniej jest szybkości, choć muzycy nie
odżegnują się od speed metalu, może
jedynie tylko trochę zwolnili. Poza tym
poszli w stronę bardziej szorstkiego i surowego
thrashu. Nadal ważna jest melodia,
choć tym razem jest bardziej okrojona.
Myślę, że fani Exciter odnajdą się
na "Shock The World" bez większego
trudu. Ogólnie muzyka może podobać
się fanom amerykańskiego heavy metalu.
Jednak fani poprzedniego albumu
"Vengeance Is Mine" mogą mieć z tym
problem, nawet spory. Tym bardziej, że
Dave Hval nie wytrzymuje porównań z
Rick'iem Nolan'em. Na jego tle jest po
prostu słaby i ma więcej wad niż pozytywów.
Niemniej w zestawieniu z nową
muzyką Cruelli nawet daje radę, jest na
pewno niższy i bardziej agresywny, choć
lepiej byłoby gdyby był bardziej plastyczny
i miał więcej w sobie jakiegoś
konkretnego charakteru. Może "Shock
The World" nie jest perełką wśród US
metalu, ale z pewnością wielu chętnie
posłuchałoby kontynuacji takiego stylu.
Mnie zdecydowanie bardziej pasuje
debiut Cruelli ale z drugiego krążka również
czerpię sporo radości. Edycję
Heaven And Hell uzupełniają jeszcze
trzy nagrania demo z 1993 roku. Niestety
wytwórnia rozsyłając zdigitalizowane
promo nie dołączyła tych utworów,
więc trudno cokolwiek o nich powiedzieć.
Miejmy nadzieję, że chociaż
pasują stylistycznie.
\m/\m/
Deadly Blessing/ Optimus Prime -
Psycho Drama (Deluxe Edition)
2017 Divebomb
W 1988 roku Deadly Blessing wydał
świetny debiut "Ascend From The
Cauldron", wkrótce potem EP-kę
"Deadly Blessing", jednak zespół wciąż
pozostawał w swoistej niszy, a sprawy
nie ułatwiał fakt, że ówczesny wydawca
grupy, New Renaissance Records wokalistki
Hellion Ann Boleyn, ograniczał
się tylko do wypuszczania płyt,
totalnie zaniedbując kwestie promocji -
aż dziwne, że takie podejście do sprawy
mogła mieć osoba znająca od podstaw
realia funkcjonowania muzycznego biznesu.
Jednak fakt faktem, że Deadly
Blessing po nagraniu dwóch kolejnych
demówek mieli dość walenia głową w
mur i zespół rozpadł się. Wokalista
Larry Betson z gitarzystami i perkusistą
szybko założyli jednak kolejny zespół,
Optimus Prime. Ta grupa też nie
miała szczęścia w czasach supremacji
grunge i alternatywnego rocka, dlatego
też jej kariera skończyła się równie szybko,
po nagraniu "Demo 1991" i innych,
równie nieoficjalnych, materiałów.
Demówkowy dorobek obu powiązanych
ze sobą personalnie zespołów
przypomniała właśnie na podwójnej
kompilacji "Psycho Drama (Deluxe
Edition)" Divebomb Records. Materiał
Deadly Blessing trwa ponad godzinę,
nagrania Optimus Prime 48 minut,
a łącznie mamy tu aż 28, w większości
dotąd niepublikowanych, utworów
power i thrash metalu w solidnym
wydaniu. Fakt, że są to tylko nagrania
demo nikogo nie powinien zrażać, bowiem
technologia studyjna w Stanach
Zjednoczonych lat 80. i wczesnych 90.
była już naprawdę zaawansowana -
wiele polskich płyt wydanych tak do roku
1995 brzmi gorzej od tych próbnych
nagrań Amerykanów. Podstawą tego
materiału jest demo "Psycho Drama" z
roku 1990 - siarczyste, konkretne granie
w sześciu odsłonach, niczym nie ustępujące
materiałowi z debiutanckiego LP
grupy. Kolejne, dotąd niewydane demo
"Mechanical Solutions" z tego samego
roku nie jest gorsze. Słychać, że zespół
w tych najnowszych utworach szedł bardziej
w stronę bardziej zakręconego, technicznego
thrashu, co potwierdza
choćby "Nothing To Fear" - wielka szkoda,
że nie było im dane zrealizować drugiego
albumu z tymi utworami. Sześć
utworów koncertowych nie poraża może
jakością, ale powodów do narzekań
nie ma, tym bardziej, że dźwięk
pochodził pewnie z magnetofonu czy
kasetowego dyktafonu. Jedyne demo
Optimus Prime to z kolei zauważalna
próba odświeżenia technothrashowej/
powermetalowej formuły: utwory są
znacznie dłuższe niż w przypadku kompozycji
Deadly Blessing, wiele się w
nich dzieje, chociaż jednocześnie nie są
już tak ostre i bezkompromisowe. Czasem
też dają w nich o sobie znać czasy
w których powstały, bowiem "Eye Can't
See" ma na przykład fajne, bluesowe
intro, które przechodzi w coś w stylu
alternatywnego rocka/grunge. Oniryczny
"Sometimes" to też lekkie, rockowe
granie; dobrze przynajmniej, że w utworach
koncertowych Optimus Prime
wciąż dawali czadu. Myślę jednak, że
pomimo zauważalnych niekiedy mankamentów
tego materiału fani Deadly
Blessing nie mogą "Psycho Drama"
przegapić, gdyż ta płyta ciekawie dopełnia
skromną dyskografię Amerykanów.
Wojciech Chamryk
Dementia - Recuperate From Reality
2017/1991 Heaven And Hell
Rok 1988. Thrash święci artystyczne i
komercyjne triumfy na całym świecie,
łowcy talentów z Elektry, Atlantic czy
Island szukają więc następców Metalliki,
Anthrax czy Magadeth, a młodzi
ludzie marzą o tym, by pójść w ślady
tych zespołów. Również w Onalaska
(Wisconsin) znalazło się kilku takich
maniaków: Brian Ericson, Mike Walz
i Skylar Kennedy zdołali przetrwać
okres zmian składu i pierwszych nagrań
demo, by w roku 1991 wydać swój jedyny
album. "Recuperate From Reality"
nie zrobił furory z oczywistych
względów, bo nie dość, że akurat data
jego premiery zbiegła się w czasie z
niesłychanym boomem grunge i alternatywnego
rocka, to jeszcze jego zawartość
niczym szczególnym nie porywa.
Owszem, to thrash solidny, na niezłym
poziomie, ale jednak zbyt monotonny.
Doskwiera to tym bardziej, że
panowie lubują się w długich kompozycjach
i miarowych, walcowatych, iście
doomowych tempach, przyspieszając
tylko okazjonalnie - zapomnijcie o
thrashowej łupance na najwyższych
obrotach, to nie ten zespół. O tym, że
szybsze tempo fajnie urozmaica dany
utwór przekonują jednak "Terminal
Ecstasy", "Face To Fate" czy "Insane",
niestety to jednak nieliczne przykłady
takich zrywów. Zdarza się też chłopakom
nadmierne zapatrzenie w Metallikę
("Sight Unseen"), ale nie da się też
nie zauważyć, że ten ich doom/thrash
bywa niekiedy całkiem interesujący
("Funeral March"). Tegoroczne, pierwsze
od 26 lat wznowienie "Recuperate
From Reality", dopełniają dwa utwory
z "Demo 1993": brzmiące słabiej od
materiału podstawowego, ale muzycznie
znacznie od niego ciekawsze, bo
szybsze, lepiej zaaranżowane i z ostrym,
histerycznym wokalem. Nie ma tu więc
jakiejś totalnej wtopy, ale jako całość
"Recuperate From Reality", jedyny
album rozwiązanego ostatecznie w
1996 zespołu, zainteresuje tylko najbardziej
oddanych thrash maniaków.
Wojciech Chamryk
Diamond Head - Death And Progress
2017/1993 Dissonance
Diamond Head to jeden z filarów tak
zwanej Nowej Fali Brytyjskiego Heavy
Metalu. Grupa, która nagrała kapitalny
pierwszy album ("Lightning To The
Nations"), odrobinkę słabszy drugi
("Borrowed Time") oraz… dość kontrowersyjny
trzeci ("Canterbury"). Na
przestrzeni lat 1980-1983 można powiedzieć,
że odbyli podróż z nieba do
piekła. Ze szczytu na dół. Może nie na
samiutki dół, ale było blisko. Dali sobie
przerwę, która trwała aż dziesięć lat.
Powrócili krążkiem "Death And Progress".
I na pewno zaskoczyli. Trzon
zespołu, panowie Sean Harris (wokalista)
oraz Brian Tatler (gitarzysta),
nagrali świeży album. Pachnący latami
dziewięćdziesiątymi, ale silnie nawiązujący
do klasyki hard rocka. Wiele tutaj
melodii, nawet przywołujących jakieś
klimaty Whitesnake. Nie razi to jednak.
Ta dziesięcioletnia przerwa zrobiła
dla Diamond Head bardzo dużo.
Widać, że bije z tej płyty jakaś radość
grania. Słucha się go naprawdę przyjemnie,
mimo, że do heavy metalu tutaj
daleko. Troszkę podróżujemy między
Anglią, gdzie ewidentnie są korzenie
grupy, a Ameryką, gdzie bardzo chcieliby
widać być. Stąd te wszystkie tematy
a la późne dokonania Davida Coverdale'a.
Tak gęsto mieszają ten sos,
długo i wytrwale, że jest zjadliwy. Co
ważne - ma smak! Chwała, że Tatler i
Harris nie chcieli nagrywać płyty na
zasadzie by coś komuś udowodnić.
Myślę, że poszli po prostu umiejętnie z
duchem czasu. Nie dali się jednak
stłamsić jakimiś dziwnymi trendami.
Chociaż silnie słychać złagodzenie i
kierunek bardziej przebojowy prowadzony
wprost na Statuę Wolności.
Mimo wszystko spod tego amerykańskiego
kocyka można wyczuć bicie brytyjskiego
serca. To decyduje o sile
"Death And Progress". Nie jest to płyta
wybitna ale kompletnie nie przynosząca
wstydu. Szkoda tylko, że panowie nie
poszli za ciosem tylko po raz kolejny
zamilkli. Tym razem, jak się okazało na
długich dwanaście lat… Album "Death
And Progress" to bardzo smaczny
posiłek dla wszystkich spragnionych
melodyjnego grania niepozbawionego
jednak swoistej zadziorności i, można
powiedzieć, hard rockowego sznytu.
Broń Boże nie można porównywać tej
płyty z jakąś z trzech klasycznych spod
znaku Diamond Head. Zwyczajnie
zrobimy jej wtedy krzywdę, na którą w
ogóle nie zasługuje. Dzięki wznowieniu
przez firmę Dissonance Productions
teraz każdy może na własne uszy sprawdzić,
jak brzmi jedyna płyta grupy
nagrana w latach 90.
Diamond Head - Evil Live
2017/1994 Dissonance
Adam Widełka
To musiał być koncert! Milton Keynes
piątego czerwca 1993 roku musiało
przysłowiowo pękać w szwach. Nie
dość, że główną gwiazdą była w apogeum
swojej popularności Metallica, to
jeszcze jako zespoły poprzedzające
miały zagrać The Almighty, Megadeth
i Diamond Head. Odrodzone Dia-
198
RECENZJE
mond Head, które chwilę wcześniej wydało
"Death And Progress", podeszło
do sprawy bez jakichś kompleksów. I to
słychać! Złowieszczo nazwana płyta
koncertowa to dość nietypowe wydawnictwo.
Jest to podwójny album zawierający
na jednym krążku zapis występu
z Milton Keynes, a drugim odrzuty
z ostatniej, wtedy, płyty oraz przeróbki
innych wykonawców. Sam koncert
zagrany jest na dużym luzie. Słychać,
że muzycy, którzy rejestrowali
"Death And Progress", już się dotarli.
Mimo tego, że dostali gdzieś około
czterdziestu minut, wykorzystali je bardzo
dobrze. Tłum dostał zarówno porcję
nowości jak i żelazną klasykę. Można
oczywiście narzekać, że krótko, że
mogło być więcej z "Lightning To The
Nations", że coś… Właśnie nie - widać,
że nie wstydzili się tutaj pokazać z innej
strony, że te promowane kawałki naprawdę
dobrze zgrały się z starociami.
Można jedynie żałować, że faktycznie
nie mogli mieć trochę minut więcej.
Brzmi to wszystko nieźle, da się odczuć,
że to album "live", nie ma tutaj żadnych
niepotrzebnych poprawek. Naprawdę
słucha się "Evil Live" z niekłamaną
przyjemnością. Co do płyty numer dwa
to w sumie jak dla mnie mogłoby jej…
nie być. Nie przepadam za coverami.
Chociaż wszystko w wykonaniu Diamond
Head jest w porządku. Sięgnęli
po dość nieoczywiste wybory - na warsztat
poszły kawałki Montrose, Nazareth
i Bad Company. Do tego dołożyli
odrzuty z sesji do "Death And Progress",
chociaż utwory, które się tutaj
znalazły nie zachwycają. Są poprawne
ale nic ponadto. Nie wiem, co decydowało,
że akurat te nie weszły na regularny
album, bo być może właśnie tam
zyskałyby coś więcej. Jednak wyciągnięte
jako typowe "bonus tracks" nie
robią żadnego wrażenia. Przynajmniej
na moich uszach. Reasumując - warto
nabyć "Evil Live" bo to kawał historii i
nie mniejszy kawałek ciekawostek.
Chwała, że Dissonance Productions
zabierają się za wznowienia tak zacnych
pozycji!
Fatal Opera - Fatal Opera
2017/1995 Divebomb
Adam Widełka
To już kolejny zespół z serii spóźnialskich
i mało płodnych w albumy, a sama
nazwa mało komu coś mówi. No gdyby
nie bębnił na nim ex- muzyk znany nam
z kapeli Megadeth czyli Gar Samuelson,
który nagrał z Rudym dwa pierwsze
albumy. Debiut Fatal Opera
wyszedł pierwotnie w 1992 roku ale tylko
na kasecie. Trzy lata później Massacre
Records wypuściła go ponownie w
formacie CD. A że ostatnio mamy bardzo
dużo reedycji, to w 2017 roku i chłopaki
z miasta pomarańczy na Florydzie
także się jej doczekali. Gar wraz z bratem
Stew'em Samuelson'em dokooptowali
jeszcze dwóch innych grajków i
wydali prawie godzinę pokręconej jak
baranie rogi muzyki. Akurat pierwszy
najbardziej przystępny numer "Dead
By 1998" z nośną zagrywką jest prosty i
bardzo miło się go słucha. Ale później
już mamy łamańce typowe w stylu...
Psychotic Waltz i późniejszego New
Eden. Choć Fatal Opera porównywana
jest też do Damn The Machine ale to
chyba z racji grania tam także ex- gitarzysty...
Megadeth - Chrisa Polanda,
który... też z bratem stworzyli w tym
samym czasie podobną stylowo kapele.
Widać, że ex- członkowie Megadeth
lubili sobie po jazz'ować. Czyli suma
sumarum mamy tu do czynienia z progresywnym
metalem ale nie w melodyjnym
stylu Dream Theater czy Symphony
X. Gitara Samuelsona produkuje
tu gęstą masę riffów, a przeciągły
śpiew Dave'a Inman'a doprowadza do
obłędu, np. w "Moving Underground"
śpiewanym pod solówke Stewe'a. W
tym całym chaosie podoba mi się najbardziej
wolny ciężki lekko "dream'owy"
balladowy "Overshadowed". Na koniec
14 minutowa psychodeliczna ballada/
cover Jima Hendrixa "Moon Turns The
Tides". W o wiele bardziej przystępnej
wersji niż hipisowski oryginał. Ale klimat
tamtych lat pozostał wciąż w tym
utworze. Sekcja nawala niczym z kapeli
Jimi'ego, i można zapalić sobie przy
tym śmiało skręta. Do omawianej reedycji
dołożono jeszcze dwa bonusy - "Not
Lost" z drugiego demo "Preproduction
1994" oraz "Fusion Masters" z demo '91
i już wtedy wiadomo było, jaką kapela
wytyczyła sobie pokręconą ścieżkę
dźwięków. Solówki basowe Travis'a
Karcher'a są imponujące! Zresztą mamy
tu do czynienia z zawodowcami,
tym bardziej trudno się słucha tak pogmatwanej
mało melodyjnej muzyki. Z
tego powodu nie opisywałem reszty
utworów, bo są podobne do siebie strukturą
i budową. Choć wolę trochę inny
rodzaj progresu w stylu Bad Salad,
Mind's Eye, Vanden Plas czy mistrzów
z Dream Theater i Symphony X, to
jednak warto się zapoznać z fatalną
operą braci Smuelson'ów...
Mariusz "Zarek" Kozar
Fatal Opera - The Eleventh Hour
2017/1997 Divemomb
Drugi album Florydyjczyków jest znacznie
dojrzalszy niż debiut, i słychać to
w konstrukcjach zbudowanych utworów
jak i w dużej ilości melodii. Wszystkiego
jest tu więcej, choć początek płyty nie
wróży najlepiej bo pierwsze cztery
utwory ciągną się tu wolno jak flaki z
olejem. Za to kolejny "Inside/Outside" to
przepiękna 5 minutowa ballada z świetnymi
solówkami duetu Samuelson/
Bremhe. Perkusja drugiego z zakręconych
braci Samuelson'a też nie idzie tu
prosto jak w balladach Scorpionsów.
Kolejny numer to chyba najgorszy jaki
mogli wziąć na warsztat, cover The
Beatles -"Lucy In The Sky With
Diamonds" i... jest rewelacyjnie przerobiony!
Oryginał jest nudny, tutaj jest
dynamicznie zmodyfikowany szczególnie
w zwrotkach. Kolejne pieśni to typowe
łamańce, które szybko wychodzą z
głowy. Dopiero przy balladowym "Calling
Of Lotar" z niepokojącym nastrojem,
można przyjemnie odlecieć. Podobnie
jak przy ciężkim połamanym
"Guilded Sprinters" z fajną, krótką, zagraną
pod koniec solówką w stylu country.
I to by było tyle jeśli chodzi o pierwszy
dysk. Drugi zaś to remixy wszystkich
utworów z dysku nr.1 plus bonusowy
wolny trochę psychodeliczny
"Swept Away" w sam raz do zajarania
przy nim skręta. Utwory pochodzą częściowo
z demo "Preproduction 1994"
czyli przed wypuszczeniem na CD debiutu.
A 13 sierpnia 2017 Divebomb
Record postanowiła to wszystko od
nowa zarejestrować i mamy tu stare lecz
świeżo odnowione zakręcone kawałki.
Dlatego oprócz wymienionych tu kompozycji
reszta nagrań przelatuje przez
głowę niczego w niej nie pozostawiając.
Pomimo rewelacyjnej pracy gitar i kapitalnej
sekcji, brakuje tu czegoś co by
porwało słuchacza i zmusiło go do ponownego
włączenia tego albumu. Ale
warto mimo wszystko zapoznać się z
kolejnym dziełem braci Samuelson'ów,
szczególnie, że dwa lata po wydaniu
"dwójki" Gar zmarł i tylko kilka płyt po
nim pozostało...
Geordie - The Albums
2016 7T's
Mariusz "Zarek" Kozar
Jakiś czas temu miałem możliwość posłuchania
trzech pierwszych płyt Geordie.
Teraz przesłuchałem jeszcze czwarty
album "No Good Woman" oraz
płytę, która jest sygnowana Brian Johnson
and Geordie, a zatytułowana "Revisited".
Wszystko to znalazło się w
boksie "The Albums" wydanym w zeszłym
roku. Jeżeli dobrze pamiętacie muzyka
Geordie, to taki specyficzny
mariaż glam rocka z hard rockiem, ale
też było w nim pełno odniesień do bluesa,
rhythm'n'bluesa, rock'n'rolla, a także
folku i muzyki tradycyjnej. W jednym
momencie kapela potrafiła nieźle przyłoić,
aby za chwilę uraczyć nas żenującą
popową szmirą. O dwóch pierwszych
krążkach "Hope You Like It" i "Don't
Be Flooled By The Name" można powiedzieć,
że to solidne granie. Natomiast
o "Save The World" już nie sposób
tak powiedzieć. Prawdopodobnie
wtedy zespół i wydawca, za wszelką cenę
szukali wielkiego przeboju. Dopuszczono
różnej maści songwriterów, co
nie przyniosło oczekiwanych rezultatów,
a wręcz zachwiało karierą zespołu.
To moje wrażenie, ale musiało być coś
na rzeczy, bo właśnie wtedy Brian
Johnson, zaczął próbować działać na
własną rękę. "No Good Woman" to album
nagrany z nowym wokalistą Dave'
em Ditchburn'em. Wyczytałem jednak,
że niektóre nagrania na tym krążku
były zarejestrowane jeszcze z Brian'em
Johnson'em. Niestety w boksie znalazły
się a'la repliki longplayów, na których
nie ma szczegółowych opisów. Niemniej
w takim "Going To City" czy w
bonusowych kawałkach, tak jakby
pobrzmiewał głos Johnson'a. No chyba,
że Ditchburn potrafił w ostrzejszych
kawałkach umiejętnie podszyć się pod
Brian'a. Ogólnie kwestia do sprawdzenia.
Muzycznie jest lepiej niż na "Save
The World", to powrót do tego co było
na dwóch albumach czyli specyficznego
połączenia glam rocka z hard rockiem z
różnymi naleciałościami. W tym z
umiłowaniem do kiczowatych popowych
odchyłów, takim jakim jest niewątpliwie
instrumentalny kawałek "Victoria",
który przypomina mi dokonania
francuskiego szansonisty Jo Dassin.
Muzycy Geordie nie mieli smykałki do
prawdziwych hitów, tychże nie ma też
na "No Good Woman". Ba, ogólnie
muzyka na tym krążku nie jest też tak
dobra jak na wyróżnianych przeze mnie
"Hope You Like It" i "Don't Be Flooled By
The Name". Z drugiej strony niema też
tragedii. Nowe utwory, takie jak "No
Good Woman" czy "Wonder Song" mają
specyficzny posmak hard rocka i progresu,
ciągle jednak pozostając w glamowej
estetyce. Niemniej, mnie bardziej pasuje,
gdy grupa przeskakuje na ostrzejszego
rocka z rock'n'rollowym sznytem,
jak w wspomnianych już "Going To
City" czy też bonusach z "Dollars
Deutsche Marks Silver & Gold" na czele.
W tym samym czasie co muzycy Geordie
pod komendą Vic'a Malcolm'a
wydali "No Good Woman", Brian
Johnson próbował solowej kariery.
Znalazłem też informację, że działał
pod szyldem Geordie II. Jak wiemy nie
podziałał zbyt długo, bo w 1980 roku
zastąpił Bon'a Scott'a w AC/DC.
Jednak zanim to się stało, zdążył nagrać
z zespołem kilka nagrań. Były to wyselekcjonowane
utwory z pierwszych
trzech albumów Geordie. Utwory nabrały
zdecydowanie brzmienia heavy ale
było to znowu coś pomiędzy, glam rokiem,
a Van Halen i ZZTop. Zastrzegam,
to tylko moje odczucia. Jednak co
by nie mówić, ten materiał, który opublikowano
jako Brian Johnson and
Geordie, "Revisited" pasuje mi zdecydowanie
najbardziej. Aby całkowicie poznać
dokonania tego Brytyjskiego zespołu
pozostało mi odnalezienie i wysłuchanie
albumu "No Sweat" wydanego
w 1983 roku przez Neat Records,
oraz jedynego krążka kapeli Powerhouse
z 1986 roku. Co do muzyków
tworzących ten sympatyczny glam rockowy
zespól, to Brian Johnson reaktywował
swój odłam zespołu w 2001 roku
jedynie na parę koncertów, a były lider
kapeli, Vic Malcolm w 2014 roku powołał
kapelę Dynamite, z którą nagrał
album, "Rock Til You Drop". Ogólnie
uważam, że warto zapoznać się z muzyką
tego zespołu, chociażby ze względu
na Brian'a Johnson'a. W sumie
próbował robić fajne rzeczy i warto o
tym wiedzieć.
\m/\m/
Hydra Vein - Rather Death Than
False of Faith
1988 Metalother
Istnieją takie zespoły, które zyskują masę
fanów, tworzą kolejne płyty i są ogólnie
taką definicją gatunku. Jak już możecie
się domyślić, Hydra Vein do tego
typów zespołów nie należy. No co najwyżej
okładka może być definicją niezamierzonego
(acz przyjemnego jak dla
mnie) turpizmu w odcieniach purpur
oraz zieleni. No i warto tu wspomnieć,
RECENZJE 199
że tutaj można odnaleźć podręcznikowy
przykład inspiracji takimi zespołami jak
Slayer i S.O.D. Czy to sprawia, że cały
album powinien zostać strącony w
otchłań zapomnienia? Nie. A to, że postanowiłem
napisać o nim wspominkę,
zostało podyktowane tym, jak dobry
materiał został zapewniony przez tą
grupę za pośrednictwem ich debiutu. Co
mogę powiedzieć na początek o muzyce
tego zespołu? Brutalna mieszanina dość
prostego, lecz konkretnego riffowania
okraszająca teksty o tematyce z filmów
grozy (w tym wypadku można ich przyrównać
do Rigor Mortis), przez religię
aż do problemu samobójstwa. Już nie
wspominając o - jak dla mnie - klasycznym
utworze tytułowym, którego
tekst jest może jednym z bardziej złożonych
i chwytliwych, jakie miałem w
ostatnim czasie okazję słuchać.
Niby niepozorne:
Rise against the force of hate. Rather death
than false of faith
Besiege the world without restraint. Rather
death than false of faith
Turn around the curse of fate. Rather death
than false of faith
Rise against the force of hate. Rather death
than false of faith
Ale wykonane z wystarczającą gracją
aby mieć cechy, które przedstawiłem
powyżej. Tempa od szybkich, niczym
jazda na rowerku bez hamulca z góry o
60 stopniowym pochyle, aż do bardziej
wolnych, niczym wsiowe objazdówki
wozów konnych w Pcimiu dolnym.
Kompozycje, jak już wcześniej wspomniałem
są proste, jednak nie nudzą i w
połączeniu z wokalizami dają całkiem
wybuchową mieszankę. Co do dalszych
podobieństw, mogę tutaj przywołać
Destruction, Sabbat oraz Possessed,
oczywiście są one mniej lub bardziej
słyszalne. No i brzmienie tego albumu
jest powiedziałbym, bardzo chałupnicze,
jednak każdy, kto zjadł zęby na
demach wcześniej wymienionych zespołów
będzie w mojej opinii kontent.
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
komercyjną wtedy Amerykę. Natomiast
w Polsce każdy metalowiec mógł poznać
ten album z kasety wydanej przez Metal
Mind Records... Co do albumu, mamy
tym razem aż 13 utworów, czyli regularną
ósemkę plus pięć bonusowych
live z oficjalnego "Chaos In Copenhagen
2000". Płytę otwiera od razu
tytułowy numer z klasycznym ciężkim
rozpoznawalnym brzmieniem. Perkusista
nie szczędzi tu, jak i na całym albumie,
dwóch kopyt oraz zakręconych rytmów,
gitarzystom bliżej jest tu do zagrywek
death metalowych niż klasycznych
thrash'owych riffów. Wokal
Bayley'a też brzmi death'owo, więc można
śmiało tu powiedzieć że to thrash/
death tylko bardziej rozciągnięty i w
średnich tempach. Więcej tu zmian rytmów,
zakrętasów, niż ultra szybkiego
młócenia. Każdy utwór trwa ponad 4
minuty, więc jest się nad czym skupiać.
Taki "Black Infernal World" to taki
ciężki walec, który wolno przejeżdża po
przykutym do ziemi człowieku, zaczynając
od stóp, by dopiero po czterech i
pół minutach skończyć miażdżyć mu
głowę. Za to mój ulubiony "Roman
Song", którego tekst bynajmniej nie
dotyczy mojego sąsiada Romana, to już
szybsza jazda z kapitalnym melodyjnym
refrenem. Podobne są i następne kawałki,
jak szybki o wymownym tytule
"Where Is Your God" z galopującymi jak
suchoty u Chopina riffami. Album
kończą dwa numery już nie takie szybkie
lecz dalej w średnich mięsistych
ciężkich tempach. Kolejne bonusowe
pięć piosenek pokazuje nam jak Kanadyjczycy
świetnie odgrywają na żywo
swoje ciężkie, połamane kawałki. Infernal
Majesty różniło tyle od swoich
ziomków z Sacrifice czy Razor, że
Infernal postawiło na ciężar i mięsiste
brzmienie, a nie na szybkość i suchą
barwę. Inną sprawą jest też to, że drugi
album ukazał się dopiero 11 lat od wydania
debiutu, a muzyka zbytnio się nie
zmieniła. Wtedy prawdopodobnie zespół,
jak to się potocznie mówi, "wypadł
z branży". Choć wolę pierwszą płytę to
warto mieć w swojej kolekcji i tą drugą.
Omawiana reedycja zbiegła się też z
wydaniem w tym samym roku nowej
płyty Kanadyjczyków "No God", więc
zespół postanowił mocno o sobie przypomnieć,
że oprócz Annihilator'a i
Bryan'a Adamsa są w Kanadzie i inni
rzeźnicy... A już tak na całkiem poważnie
to polecam całą dyskografie
omawianej kapeli, bo to thrash o innym
cięższym niż reszta charakterze, tylko
dla cierpliwych i wytrzymałych...
1983 roku wręcz nie było chwili, żeby
nie ukazywała się jakaś świetna płyta.
To były piękne czasy dla heavy metalu,
dla kapel pokroju Iron Maiden, Saxon,
Raven, Def Leppard, Satan, Diamond
Head i wielu innych. Właśnie wtedy do
stawki dołączył ten potężny muzyczny
kocur. Zrobili to w iście przeszywającym
stylu. Album "Power Games" zbudowany
jest na wzorcach wcześniej
debiutujących zespołów, jednak kreśli
swój styl. Wtedy wszyscy grali dość podobnie,
co nie znaczy, że wtórnie, każda
z płyt ukazujących się wtedy była jasno
przyporządkowana do wykonawcy. Tak
samo jest z Jaguar. Grupa wtedy zaatakowała
mocnym, soczystym brzmieniem,
odpowiednio gęstym, nawet trochę
dusznym. Charyzmatyczny wokal
pozwalał na stworzenie chwytających za
gardło linii melodycznych idealnie
współgrających z pracą gitary. Ależ w tej
płycie jest wściekłości, dźwięki pędzą na
nas niczym dziki kot. Sama słodycz brytyjskiej
muzyki metalowej. Kapitalnie
zgrana, kapitalnie zagrana. Można
oczywiście dociekać, że tu i tam są jakieś
niedociągnięcia, może inaczej dałoby
się coś zaaranżować, ale trzeba mieć
świadomość, że mamy do czynienia z
debiutem kapeli w 1983 roku. Wtedy
mieli czymś innym zaprzątnięte głowy -
chcieli wejść na szczyt. Co na chwilę się
udało. Album "Power Games" jednak
postawił tak mocno poprzeczkę, nie
tylko dla konkurencji, ale też dla samej
grupy Jaguar. Wydany rok później
"This Time" niestety nie udźwignął
mocy poprzedniczki. Dobrze, że takie
płyty jak "Power Games" wracają do
obiegu w reedycjach. Dobrze, że są
jeszcze firmy, chcące ponownie wydawać
takie, można powiedzieć, lekko
zapomniane już krążki. W przypadku
najnowszego wznowienia, tym razem
przez Dissonance Productions, mamy
dodane trzy utwory bonusowe w stosunku
do oryginalnego wydania. Również
odświeżona jest okładka - co dla mnie
nie jest koniecznym zabiegiem. Dano
więcej "życia" w kolory, również zaznaczono
wyraźniej rekwizyty w postaci
rakiety, czołgu, żetonów czy karty do
gry. Czcionka również została odrobinę
zmieniona. To oczywiście tak na marginesie,
najważniejsze jest to, że znów
można regularnie nabyć taką istną
perełkę NWOBHM.
Adam Widełka
ianej przez dany zespół stylistyki, liczyło
się jak najbrutalniejsze granie na
najwyższych obrotach i taka jest też
muzyka z tej kasety, przez samych
muzyków określana jako "aggressive
thrashcore". Część z tych utworów
Leviathan nagrał też na oficjalne demo
"Memento Mori" podczas sesji w lutym
1990 roku w studio Akademickiego
Radia Wrocław. Dźwięk stał się oczywiście
znacznie lepszy, a do wyraźnych
thrashowych naleciałości - kłaniają się
tu choćby stary Kat czy Hellias - doszły
też wpływy death metalu co nadało
całości jeszcze brutalniejszego charakteru.
Nic dziwnego, że kaseta szybko
doczekała się bardziej oficjalnej edycji
dzięki firmie Phonex, a zespół - w ponownie
nieco zmienionym składzie -
nagrał kolejny materiał. "C'est La Vie"
powstało latem 1991r. w tym samym
studio, przynosząc jeszcze ostrzejszy i
ciekawszy muzycznie materiał, thrash/
death bardzo intensywny, chociaż nie
pozbawiony też nawiązań do bardziej
tradycyjnego metalu. Prężnie wówczas
działająca firma Baron nie przegapiła
szansy: nie dość, że wiosną 1992 roku
wydała "C'est La Vie", ale wznowiła też
"Memento Mori", a zespół stał się już
doskonale znany fanom w całym kraju -
również dzięki kolejnym koncertom
oraz pojawianiu się na łamach zinów
oraz w podziemnej rubryce oficjalnego
"Metal Hammera". Niestety Leviathan
nie zdołał pójść za ciosem, a liczne
problemy, w tym zmiana wokalisty,
miały znaczący wpływ na status zespołu.
Jego nowe wcielenie nagrało co
prawda w roku 1994 kolejny materiał
długogrający, ale "Massive Project"
nigdy nie ukazał się oficjalnie. Może to
i dobrze, skoro pod wpływem ówczesnych
trendów grupa poszła bardziej w
kierunku groove thrash metalu i modnych
brzmień z Brooklynu, nie unikając
też wypraw w rejony szeroko rozumianej
alternatywy... "Memento Mori"/
"C'est La Vie" to jednak Leviathan
taki, jaki warto zapamiętać: pełen mocy
i agresji, z utworami, które zniosły próbę
czasu - kompaktowa wersja tych demówek
powinna więc znaleźć się w kolekcji
każdego fana prawdziwego metalu.
Klasyka, czyli ocena jak zawsze: najwyższa.
Wojciech Chamryk
Infernal Majesty - Unholier Than
Thou
2017/1998 Vic
Mariusz "Zarek" Kozar
Każdy thrash maniak pamięta Infernal
Majesty z ich debiutu "None Shall
Defy" z 1987 roku, który torpedował
wtedy wszystkie kanadyjskie, jakże inne
od tych amerykańskich thrash'owych
kapel. A to już trzecia wersja ich drugiego
też świetnego albumu, który pierwotnie
ukazał się w 1998 roku, czyli w
niekorzystnych dla thrash metalu czasach.
Wtedy Ameryka żyła Korn'em,
Machine Head i Fear Factory, nikt nie
był zainteresowany muzyką Manowar
czy Virgin Steel, tylko Iced Earth wypłynął
na szersze wody. Choć gotyk
oraz death i black metal miały się dobrze.
W Europie zadziwiała wtedy Anathema
czy Nightwish, nie wspomnę o
zabójczym Meshuggah. A klasyczny
heavy metal dopiero co odradzał się z
popiołów (Hamerfall, Edguy Rhapsody,
Primal Fear), mimo, że Grave Digger
czy Rage wciąż wydawały wspaniałe albumy.
Nie dziwi więc, że Kanadyjczycy
nie mieli szans przebić się przez wielką
Jaguar - Power Games
2017/1983 Dissonance
Jaguar. Tak dumny i potężny wielki
kot, że nie tylko dał logo jednej z najsłynniejszych
firm motoryzacyjnych ale
posłużył za nazwę dla jednej z ciekawszych
brytyjskich kapel. Nie należy się
dziwić - zwierzę dysponuje mocarną budową
i silnym zgryzem, potrafiąc przedziurawiać
skorupy gadów, a płyta
"Power Games" była zdolna do podobnych
rzeczy na uszach słuchaczy. Debiut
Jaguar przypadł na złote lata Nowej
Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. W
Leviathan - Memento Mori/C'est La
Vie
2017/1991/1990 Thrashing Madness
O tym wrocławskim zespole pamiętają
obecnie najstarsi/najwytrwalsi maniacy
rodzimego podziemia przełomu lat 80. i
90., ale w owym czasie Lewiatan - Leviathan
był jednym z naszych najciekawszych
zespołów, mając na koncie liczne
koncerty i trzy kasety demo. Dzięki
Thrashing Madness można ich już
posłuchać z kompaktowego krążka i jest
to jednocześnie premiera tych materiałów
na cyfrowym nośniku. Zespół zaczynał
od surowego thrashu, czego potwierdzeniem
jest zawartość debiutanckiego
"Demo 1989", zamieszczonego
na końcu wydawnictwa jako bonus. Nie
było wtedy takich podziałów i maniakalnego
szufladkowania według upraw-
Metal Mirror - The Dingwalls Tapes -
Live in London 1981
2017/1981 High Roller
Ten koncertowy album nie jest żadną
nowością dla fanów i kolekcjonerów,
bowiem kilkanaście lat temu ukazał się
już w dwóch częściach na winylu. Teraz
High Roller Records pokusiła się
również o wydanie wersji CD, zbierając
całość koncertu Metal Mirror z londyńskiego
Dingwalls Club z czerwca
1981 roku na jednym dysku. Wbrew
pozorom jest to dobrze brzmiący, nie
ustępujący niczym oficjalnym wydawnictwom
live z tamtych czasów, koncert,
składający się z 12 utworów. Mamy tu
więc nie tylko oba numery z jedynego
singla grupy czy "Hard Life" z kompilacji
"Heavy Metal Heroes Vol. 1" oraz
przeróbkę "One Night" Elvisa, ale też
solidny przegląd nie gorszych od nich
utworów - znanych tylko z nagrań de-
200
RECENZJE
mo, bądź nigdy nie zarejestrowanych.
Muzycznie Metal Mirror było wówczas
najbliżej do Tygers Of Pan Tang z
okresu debiutanckiego LP, mamy tu
więc do czynienia z dynamiczną, surową
brzmieniowo, ale też całkiem przebojową
odmianą NWOBHM. Czasem
zakorzenioną jeszcze w hard rocku lat
70. ("Running For A Living"), częściej
jednak już nowocześniejszą, typowo
metalową (siarczysty opener "Tiger Of
The Street", "Midnight Eyes" czy kilka
innych utworów). Sama rejestracja tego
koncertu też jest oldschoolowa, pozostawiono
bowiem wszystkie, niekiedy
dość długie, zapowiedzi wokalisty Camerona
Vegasa, są też tradycyjne,
gitarowe solówki Paula Butterwortha i
Chrisa Haggerty'ego, wieńczące odpowiednio:
11-minutowy "Getting Higher"
i "Crazy". Dla zwolenników Nowej Fali
Brytyjskiego Metalu nie uznających gramofonów
zakup "The Dingwalls Tapes
- Live in London 1981" na CD wydaje
się więc wręcz obowiązkowy.
Wojciech Chamryk
Onslaught - In Search Of Sanity
2016/1989 Dissonance
Trzecia płyta Anglików, trzeci wokalista
i trzecia zmiana... stylu! To bardzo kontrowersyjny/nielubiany
album, więc tym
bardziej chcę go w paru słowach opisać.
Tym bardziej, że Onslaught zmienił
wytwórnie z metalowej Under One
Flag na nieznany nikomu London Records!
Po rewelacyjnym debiucie jakim
był świetny "Power From Hell" gdzie
gęste riffy były połączeniem Venom i
Possessed, w dodatku z dobrym wokalistą
Paul'em "Mo" Mahoney'em.
Potem Onslaught albumem "The Force"
zmienił muzyczny kurs na a'la Slayer,
z mało przekonującym mnie wtedy
wokalistą Sy Keeler'em i jego wrzeszczącym
wokalem wyjętym prosto z
"Show No Mercy" Slayer'a. Rok później
wydali jeszcze koszmarnego singla
"Let There Be Rock" z mało udaną wersją
coveru AC/DC i przyszedł czas na kolejne
zmiany! Mało znana wytwórnia
London Records mocno "zasugerowała"
kapeli zmianę wokalisty, zmianę
muzyki i skrajnie wypolerowaną produkcję
w zamian za sukcesy w przyszłości
i kapela złapała przynętę! Usunęła
Sy Keeler'a i na jego miejsce powołała
nowego wokalistę o wysokiej,
chropowatej barwie głosu Steve'a
Grimmett'a, znanego z Grim Reaper,
co akurat - jak dla mnie - było dobrym
posunięciem. Do składu dołączył też
nowy gitarzysta Rob Trotman, który
zajął miejsce ponoć słabego Jase'a
Stallarda, który był wcześniej basistą.
Inna sprawa w całym tym zamieszaniu
miała tu się sprawa z suchym wypolerowanym
brzmieniem "In Search Of
Sanity" podobnym do "And Justice For
All" Metalliki czy "When The Storms
Come Down" Flotsam And Jetsam".
Analogiczna sytuacja jak z Onslaught
(choć ekipie Hetfield'a nic a nic to nie
zaszkodziło). A muzyka... to wciąż
rasowy thrash metal ale już nie z pod
znaku trzech szóstek i pentagramu, tylko
w stylu Metalliki czy Anthrax. Zespół
całkowicie odciął się od swojego
szatańskiego oblicza, nawet logo kapeli i
okładka jest inna niż zwykle. Zaskakujący
album otwiera długie pięcio-minutowe
intro "Asylum", po którym od razu
atakuje nas ciętymi riffami tytułowy "In
Search Of Sanity". Kapitalny numer,
brakuje mu tylko, brzmienia z "The
Force". Słychać tu dojrzałe przemyślane
aranżacje i przede wszystkim solówki, a
nie tylko prymitywny łomot z poprzednich
albumów. Dalej jest podobnie, singlowy
"Shellshock" to świetny ciężki numer,
ale najbardziej ze strony A. podoba
mi się szybki skoczny "Lightning War" z
przepięknymi solówkami. No i pierwsza
stronę płyty kończy cover AC/DC "Let
There Be Rock" o wiele lepiej zrobiony
niż dwa lata wcześniej z Sy Keeler'em!
W dodatku o ponad minutę krótszy i
mniej podobny do oryginału niż jego
poprzednia wersja. Za to bardzo podobny
do stylistyki... omawianej płyty,
szczególnie na samym końcu utworu.
"Blood Upon The Ice" to także ciężki
kawałek mięcha, a kojarzy mi się z
Anthrax'em, jak w ogóle i cała płyta. Po
tym następuje piękna nastrojowa... ballada,
trwająca tylko dwanaście i pół
minuty. Chłopaki pozazdrościli Amerykanom
"One", ale kawałek jest bogaty w
solówki, jak i w stopniowanie napięcia.
Mnie wtedy jako siedemnastolatkowi
podobało się, tak jak i teraz. Jest tu nawet
solówka na basie James'a Hinder'a,
który podobnie jak nowy gitarzysta,
przyczynili się do skomponowania większości
materiału na ten albumu. Na
koniec mamy tu szybki "Powerplay" z
świetnymi ciętymi riffami i w samym
finale, z dodonałymi solówkami a'la
Iron Maiden granymi w duecie. I cóż
mogę powiedzieć o całym albumie?
Świetne zaaranżowane kompozycje,
świetny wokal, wciąż jest to thrash ale
trochę złagodzony, nie taki diabelsko
szaleńczy, jak na poprzednich dwóch
albumach. Płyta traci tylko na produkcji
i brzmieniu Sama nazwa zobowiązywała,
więc nie dziwi fakt, że starzy fani
od kapeli odwrócili się. Ziomkowie z
Xentrix też na trzeciej płycie złagodzili
brzmienie ale wciąż był to ten sam Xentrix.
Co do Onslaught, to w końcu również
Grimmet odszedł z kapeli, a
wytwórnia London Records nie przedłużyła
kontraktu i Onslaught zakończył
działalność. Ciekaw jestem jakby
brzmiała ta płyta z Sy Keeler'em pod
skrzydłami Under One Flag, ponoć
były plany na ponowne nagranie "In
Search Of Sanity" z Sy'em... Jak kogoś
drażnił śpiew Steve'a Grimmett'a już w
Grim Reaper to na pewno w Onslaught
też mu sie nie spodoba, szczególnie
z takim strasznie płaskim brzmieniem
gitar. Ale album jest godny polecenia
nawet po 28 latach od jego wydania...
Mariusz "Zarek" Kozar
Prosecutor - Krew czarnej ziemi
2017/1992 Thrashing Madness
Po 25 latach od premiery debiutancki i
zarazem jedyny album bytomskiego
Prosecutor doczekał się kompaktowego
wznowienia nakładem Thrashing
Madness. Wcześniej "Krew czarnej
ziemi" dostępna była tylko na kasecie
Baron Records - przypomnę, że firma
z Piekar Śląskich w pierwszej połowie
lat 90. była prawdziwym monopolistą
na naszym rynku, wydając na taśmach,
a niekiedy też na płytach CD, wiele polskich
zespołów thrash, black i deathmetalowych.
Prosecutor ukazał się tyko
na kasecie i fajnie, że po latach można
posłuchać tego materiału również z
CD, tym bardziej, że w żadnym razie
nie jest to jakieś archaiczne wykopalisko
dla muzycznych archeologów, ale świetny
thrash wysokich lotów. Dlatego
tylko w tym, że akurat wtedy takie granie
nie było już zbyt popularne upatruję
przyczyn, że "Krew czarnej ziemi"
przeszła praktycznie niezauważona,
docierając tylko do najzagorzalszych
maniaków - inni preferowali już death
czy black metal. Tymczasem Prosecutor
łoił szybki thrash w germańskiej
odmianie: surowy, intensywny i piekielnie
dynamiczny. Brutalności poszczególnym
utworom dodają też agresywne
wokale Pawła Piekarskiego, któremu
blisko było do deathowego ryku Co
istotne zespół nie unikał też dłuższych,
zróżnicowanych aranżacyjnie kompozycji,
vide "Lód" czy "Embrionalna śmierć";
mamy tu również partie bardziej
melodyjne, liczne solówki oraz klimatyczne
zwolnienia - niekiedy z melodeklamacją
czy czystym śpiewem, chociaż ten
ostatni nie brzmi zbyt pewnie. Nie
zmienia to jednak faktu, że "Krew czarnej
ziemi" to już klasyk rodzimego metalu,
a do tego album nagrany w schyłkowym
okresie pierwszej fali thrashu,
więc tym bardziej warto go docenić. A
ponieważ zespół od kilku lat jest znowu
aktywny, to być może doczekamy się
też kolejnego albumu? Póki co jest
wznowienie debiutu, wzbogacone utworami
koncertowymi z roku 1992: trzema
w niezłej jakości z festiwalu jarocińskiego
oraz pięcioma bardziej bootlegowymi
z ZDK "Filar" w Bytomiu-Miechowicach.
Wojciech Chamryk
Rick Derringer - Joy Ride - Solo Albums
1978 - 1980
2017 HNE/Cherry Red/Sony
W sumie dość niedawno poznałem
część dokonań Rick'a Derringer'a były
to albumy jego kapeli Derringer nagrane
w latach 1976 - 1978. Teraz przyszła
pora aby zapoznać się z jego dokonaniami
solowymi. Box "Joy Ride" zawiera
cztery studyjne albumy. Dwa wydane
przed okresem zespołu Derringer ("All
American Boy", "Spring Fever") oraz
kolejne dwa, które powstały po rozwiązaniu
się wspomnianej grupy ("Guitars
And Women", "Face To Face"). Rick
kojarzony był przeze mnie, jako gitarzysta
blues-rockowy, a jego dokonania
w Derringer oceniałem dość wysoko, w
każdym razie warte były swojego odkrycia.
Z tego powodu śmiało sięgnąłem po
solowe dokonania Derringer'a. Jego
debiutancki album "All American Boy"
(1973), zaczyna się wyśmienicie. "Rock
And Roll Hooche Koo", to właśnie
zadziorny blues-rockowy kawałek, który
Rick napisał na potrzeby Johnna
Wintera i został umieszczony na albumie
"Johnny Winter And" z roku
1970. W wersji Derringer'a odnajdziemy
pewne odniesienia do rock'n'
rolla, boogie, hard rocka i odrobinę
soulu, no i ma klimat lat siedemdziesiątych,
co niektórzy określają jako hipisowskie
nawiązania. Właśnie ten klimat
jest bardzo ważny na tej płycie. Jednak
reszta krążka nie jest wypełniona bluesrockiem,
znajdziemy tam zupełnie inne
brzmienia. Zaskakuje już drugi utwór,
"Joy Ride", który jest cudowną instrumentalną
miniaturą, świetnie zrównoważona
klimatycznie, bazująca na rocku
ale z większą dozą rocka progresywnego
oraz lekką latynoską rytmiką. Jest ona
wstępem do rockowej ballady, "Teenage
Queen", napisanej i zagranej na tyle ze
smakiem, że nie można posądzić jej o
komercję. Choć w tle smyki też słychać.
Inaczej jest w przypadku "Chip Tequila",
skocznego przebojowego kawałka,
w którym góruje country, choć lekki
rock'n'roll też przebija. Zaś "Uncomplicated"
to rasowy wysoko oktanowy rock.
Podobnych kompozycji jest jeszcze
dwie, "Teenage Love Affair" i "Slide On
Over Slinky". Pierwsza jest bardziej
rock'n'rollowa, druga zaś bardzie rhythm'n'bluesowa.
Nie ukrywam, że wolałbym
aby właśnie takie utwory przeważały
na albumach Derringer'a, ale
niestety tak nie jest. Po "Uncomplicated"
mamy do czynienia z balladową piosenką
"Hold", która jest typowym radiowym
produktem tamtych czasów. Nie
inaczej jest z "The Airport Giveth (The
Airport Taketh Away)", która przynajmniej
ma udany finał w postaci epickiego
soulowego chóru. Do tego grona z pewnością
należy piosenka "It's Raining",
tej to chyba Bee Gees by sie nie powstydził.
Mamy jeszcze instrumentalny znakomity
utwór "Time Warp", wręcz z
"santanowską" sekcją rytmiczną oraz
zamykającą album mainstreamową balladą
"Jump, Jump, Jump", lecz z świetnym
jazzowym fortepianem. Generalnie
mam mieszane uczucia co do tego solowego
albumu Rick'a Derringer'a. Muzycznie,
jak w przysłowiowym od sasa
do lasa, no i sporo ówczesnej komercji.
Ogólnie, to zmieszanie będzie towarzyszyło
mi także przy kolejnych albumach,
które znalazły się w tym boxie.
Następny album "Spring Fever" (1975)
rozpoczyna się dość zadziornym bluesrockowym
kawałkiem "Gimme More".
Jak już napomknąłem takie kompozycje
najbardziej mi odpowiadają, a mamy
jeszcze "Still Alive Amd Well", czy
kończący album "Skyscraper Blues".
Jednak wraz "Gimme More" przychodzą
pewne zmiany. Po pierwsze, znika duch
lat hipisowskich. Po drugie, muzyka pozostaje
w kręgu mainstreamowym, ale w
pojęciu takim, jak rock grany przez
Bruce'a Springsteen'a czy Tom'ego
Petty, gdzie wyróżnikiem dla kompozycji
Derringer'a są właśnie wspominane
blues rockowe korzenie. Całe szczęście
nie ma krążku radiowych piosenek, chociaż
znalazł się tu cover "Hang On
Sloopy" zespołu The McCoys, który był
numerem jeden w Stanach w roku
1965. No, ale wybór tej piosenki zdaje
się całkowicie zrozumiały, jakby nie
było, Rick współtworzył The McCoys.
Dla fanów Springsteen'a czy Petty'ego
to "Spring Fever" z pewnością bardzo
solidne granie. Za to dla zwolenników
hard rocka, tym bardziej dla fana heavy
metalu, to muzyka, która raczej nie
przykuwa uwagi. Po dwuletnim epizodzie
z grupą Derringer, Rick powraca z
płytą "Guitars And Women" (1979), a
wraz z nią wraca do grania typowego
amerykańskiego rocka. Najwidoczniej
właśnie w takiej muzyce czuje się najlepiej.
Zastanawiam się, czy fani w
Stanach czy Europie czuli się z nim
również dobrze. Bo w Polsce to chyba
raczej nie. Generalnie krążek "Guitars
And Women" jest bez historii, nie bardzo
wiem nawet, która z kompozycji
mogłaby przypaść do gustu fanom
RECENZJE 201
Springsteen'a czy Petty'ego. Solidne
rockowe granie ale ciężko wskazać na
jakiś przebój. Za to fanom hard'n' heavy
może spodobać się zadziorny "It Must
Be Love", ale wiadomo to margines w
solowej twórczości Derringer'a (przynajmniej
tej wczesnej). Ostatni album z
boxu "Face To Face" (1980), muzycznie
kontynuuje drogę obrana przez
Rick'a. Niemniej pewna zmian wkracza,
a mianowicie dochodzą elementy, które
znane są m.in. z twórczości Jeff'a Lynne'a.
A chodzi o pewne muzyczne ciepło
i melodyjność. Nawet wyobrażam
sobie, że takie "Burn The Midnight Oil"
mogło być przebojem. Także "Face To
Face" to całkiem pozytywna płyta. Zaskakują
jednak dwa kawałki. Pierwszy
to "Jump, Jump, Jump", utwór znany z
pierwszego albumu, ale tu znalazł się w
wersji "live" i zaaranżowany na modę
dość ciężkiego blues-rocka, dzięki czemu
ta ballada zabrzmiała bardzo elektryzująco.
Drugi zaś to cover "My My,
Hey Hey (Out Of The Blue)" Neil'a
Young'a, również w ciężkiej i koncertowej
wersji. Mimo, że te wersje bardzo
przypadły mi do gustu, to ogólnie za
bardzo odstają na tle reszty albumu i na
pewno nie są wyznacznikiem solowych
dokonań Rick'a Derringer'a. Podsumowując
box "Joy Ride - Solo Albums
1978 - 1980" solowe dokonania Rick'a
są zdecydowanie z dala od blues-rocka,
którym intrygował w kapeli Derringer,
przez co są niewielkie szanse aby interesował
się nim ktoś, kto jest zwolennikiem
hard rocka. Za to fani takich wykonawców,
jak Bruce Springsteen,
John Cougar Mellencamp, Tom
Petty, Don Henley czy Bob Segar,
mogą brać go w ciemno. Tak mi się wydaje.
Rock wykonany przez Rick'a Derringer'a
jest na solidnym poziomie, ma
wiele fajnych momentów, więc ma spore
szanse aby zainteresować właśnie takich
słuchaczy.
\m/\m/
Riot - The Official Bootleg Box Set
Volume 1. 1976-1980
2017 HNE
Znam ludzi, którzy z zamiłowaniem kolekcjonują
bootlegi. Mają je w przeróżnych
formatach. Wśród nich widziałem
przepięknie wydane cacka, których
nie powstydziliby się oficjalni wydawcy.
Jakość tych nagrań jest przeróżna, ale
nie mają co równać się do oficjalnych
koncertowych wydawnictw. Jednak mogę
to zrozumieć, sam przecież swego
czasu zasłuchiwałem się kasetami z nagraniami
z prób przeróżnych zespołów,
a to też był sport ekstremalny. Niemniej
cała sprawa dawno mnie minęła i nie
przepadam ani za bootlegami, ani za
rehersalami. Dlatego do "The Official
Bootleg Box Set Volume 1. 1976-
1980" nie podchodziłem z entuzjazmem.
Na sześciu dyskach, zebrano różne
materiały z różnych okresów czasu i
miejsc. Pierwsze z nagrań odbywały się
w małych klubach, a ostatni występ,
zarejestrowany został na Monsters Of
Rock w Castle Donington w 1980 roku.
Pierwsze są marnej jakości, a ostatni z
wymienionych materiałów dźwiękowych
jest zdecydowanie najlepszy. Mimo
wad brzmieniowych, nagrana muzyka
w prawdziwy sposób relacjonuje nam
jak brzmiały pierwsze koncerty tego
zespołu. Możemy zorientować się także,
jak zmieniał się ich repertuar wraz z wydawanymi
kolejno albumami. Większość
nagrań wykorzystywanych w
koncertowym secie pochodzi z dwóch
pierwszych krążków "Rock City" i
"Narita". Jak wiadomo bardzo ważnych
dla historii heavy metalu. Na początku
muzycy uzupełniali swój repertuar coverami
np. "Shoot Shoot" (UFO), "Fox On
The Run" (The Sweet) czy "Higway
Star" (Deep Purple). Mieli także specjalnie
przygotowany medley czy też popisy
solowe. Można też wyłapać iż z
początku ich muzyka była inspirowana
nie tylko NWOBHM* ale hard rockiem,
blues rockiem i rockiem pokroju
Cream, Montrose czy Ten Years
After. Z łatwością można też zorientować
się, że na gitarzystów mieli wpływ
ówczesne tuzy gitary, Eric Clapton,
Ronnie Montrose czy Rick Derringer.
Z czasem muzycy swoja muzykę przekuli
w heavy metal, power metal czy też
speed metal. Co jest już do wychwycenia
właśnie na wspomnianych albumach
"Rock City" i "Narita". Ze względów
nostalgicznych i historycznych ten box
ma rację bytu, na nowo możemy nacieszyć
się grą nieodżałowanych Mark'a
Reale'a czy też wokalami Guy'a Speranza.
Co więcej, tym co z głowy dawno
uleciał kawałek "Rock City", gwarantuję,
że po przesłuchaniu tego wydawnictwa
na nowo w niej zagości. Natomiast na
pocieszenie tym co za mało Riot, dodam,
że powinni spodziewać się kolejnej
części tego boxu. Sugeruje to "Volume
1" w tytule. Hear No Evil/Cherry Red
charakteryzują się dużą jakością swoich
poczynań. Ci co przygotowali te wszystkie
materiały do wydania, włożyli w to
dużo czasu i serca. Jednak coraz mniej
podobają mi się ich poczynania estetyczne.
Okładki płyt z tego wydawnictwa
jak dla mnie są słabe. Grafiki nie ratuje
nawet pomysł, że układając po kolei
płyty otrzymujemy logo Riot. W tym
wypadku przydąłby się grafik z dobrymi
pomysłami, takimi estetycznie nawiązującymi
do hard'n'heavy, ogólnie zdecydowanie
lepszymi niż tymi proponowanymi
nam teraz. Niemniej "The
Official Bootleg Box Set Volume 1.
1976-1980" to ważna pozycja dla fana
tego zespołu, lecz żaden mus.
\m/\m/
* Porównanie muzyki wczesnego Riot
do NWOBHM bardzo mi pod pasowało,
ale trzeba zauważyć, że to jednak
Riot bardziej mógł inspirować ten nurt,
jakby nie było, Riot rozpoczynał karierę
w 1975 roku, a ich pierwsze płyty ukazywały
się kolejno, w 1977 i 1979 roku.
Skid Row - Skid / 34 Hours
2017/1971/1970 BGO
Irlandzki Skid Row to do niedawna był
dla mnie "mitycznym" zespołem. Od
momentu gdy Gary Moore trafił do
Thin Lizzy wiedziałem, że wcześniej
grał we wspomnianym Skid Row. Jednak
nigdy nie miałem okazji aby posłuchać
tego zespołu. Tak się złożyło.
Trwało to aż do tego roku. Niedawno
BGO Records wznowiła dwa pierwsze
albumy Skid Row "Skid" (1970) i "34
Hours" (1971) i po raz pierwszy mogłem
posłuchać ich muzyki. Wymienione
albumy pochodzą z pierwszego okresu
zespołu. Trwał on od października
1967r. do sierpnia 1972r. Wtedy grupa
działała w składzie Gary Moore (vocal,
guitar), Brush Shiels (vocal, bas) i
Noel Bridgeman (perkusja). Kolejny
etap tego zespołu to lata 1973-1976.
Już bez Gary Moore'a, który przeszedł
do Thin Lizzy. Najnowszy etap rozpoczął
się w 2012 roku. Uzupełnieniem
pierwszego szczebla kariery to album
"Skid Row" z 1984 roku, na którym
zgromadzono nagrania demo z 1969
roku. W 1989 roku wyszedł kolejny
krążek "Skid Row", tym razem znalazł
się na nim trzeci studyjny album zarejestrowany
w 1971r., lecz wcześniej nigdy
nie wydany. Natomiast w 2006 roku
wydano "Live And On Song", gdzie
umieszczono nagrania z dwóch pierwszych
singli wydanych przez Song
Records oraz nagrania z BBC zarejestrowane
w 1971 roku. Nagrania "live"
zostawiło po sobie również drugie wcielenie
kapeli, płyta nosiła tytuł "Alive
And Kicking", a wydana została w
1976 roku. Natomiast ostatnie nagrania
pochodzą z 2012 roku, wtedy to ostatnie
wcielenie bandu nagrało album
"Bon Jovi Never Rang Me" (Bruised
Records). Z tego co zauważyłem, to
Skid Row ma swoje tajemnice i ciekawostki.
Niech za dowód posłużą fakty,
że z zespołem przez jakiś czas byli związani
nie byle jacy muzycy m.in. Phil
Lynott, gitarzyści Eric Bell (Thin
Lizzy) i Paul Chapman (UFO), a także
perkusista John Wilson (ex-Them,
Taste). Wróćmy jednak do zawartości
płyt "Skid" i "34 Hours". Znalazła się
na nich muzyka typowa dla tamtych
czasów, był to ciężki blues grany przez
białych młokosów, ale za to bardzo
urozmaicony. Raz był on zagrany na luzie
("Virgo's Daughter" z pierwszego albumu),
innym razem z pewnym wyrafinowaniem
("The Man Who Never Was"
ze "Skid"), raz w bardzo bezpośredni
sposób ("First Thing In The Morning" z
"34 Hours") innym razem dość zawile
("The Love Story" z drugiego krążka), a
we wszystko wpleciono duch improwizacji,
zdaje się, obecnie mocno zapomniany
sposób muzykowania. A to chyba
jedna z ważniejszych cech muzyki przełomu
lat 60/70. W swoje improwizacje i
bardziej rozbudowane formy, muzycy z
dużą łatwością wplatali również, elementy
jazzu czy też jazz-rocka. Od czasu
do czasu, w muzyce Irlandczyków
pojawia się też rozluźniający kawałek, w
postaci piosenki zbliżonej do country
czy też folku ("Heaping Home Again" z
"Skid", czy "Lonesome Still" z "34
Hours"). Taki zabieg dość dobrze rozładowuje
napięcie i skupienie przy słuchaniu
dość gęsto granej muzyki przez
Skid Row. W swoim czasie, Irlandczycy
nie byli zbytnio wyróżniającym
się zespołem, ale ich muzyka po latach
broni się, i wystawia dobrą opinię muzykom,
którzy nie do końca chcieli się
poddać mainstreamowym regułom rynku.
Myślę, że ci co uwielbiali ostatni
bluesowy okres Gary Moore'a, to chętnie
przygarną omawiane płyty. Ja swoja
ciekawość zaspokoiłem, lecz nie przerodziła
się ona w wielką ekscytację, więc
specjalnie nie będę szukał pozostałych
albumów wymienionych na początku
recenzji. Niemniej, gdy przydarzy sie
okazja, to nie będę unikał z nimi kontaktu.
Irlandzki Skid Row to głównie
propozycja dla fanów rocka przełomu
lat 60./70., a także białego bluesa i
rhythm'n'bluesa.
\m/\m/
Tempory Insanity - Final Walk
2017 Divebomb
Ten band powstał w Bostonie w połowie
lat 80. Początkowo zajmował się
graniem coverów Rush, Iron Maiden,
Metalliki, i wielu innych znanych kapel.
Skład zespołu ustabilizował się w
roku 1987, kiedy do Michaela Lucantonio
(gitara) i Randy'ego Odierno
(perkusja) dołączyli basista Steve
Cloutman i wokalista Glen Rice.
Wtedy też zaczęli komponować własny
materiał. Dwa lata później światło dzienne
ujrzała jedyna oficjalna kaseta
demo, "T.I.D.C." Po dokooptowaniu
drugiego gitarzysty, Jeffa Kody, Tempory
Insanity zarejestrował kolejne
utwory w studio. W tym też czasie grali
koncerty między innymi u boku Flotsam
and Jetsam, Wargasm i White
Zombie. Zainteresowała się nimi wytwórnia
Maze Records, niestety finalnie
nie doszło do podpisania umowy. W
efekcie nagrań nie wydano przez wiele
lat. Minęło ponad ćwierć wieku i materiałem
zainteresowała się Divebomb
Records, wydając trzy demówki na
płycie, pod wspólnym tytułem "Final
Walk" (to również tytuł jednej z kompozycji,
na pierwszym demo). W sumie
18 utworów. Grafika z okładki przypomina
uliczny styl grafficiarzy i w sumie
pasuje do muzyki. U wylotu ulicy ogromna
czacha, czeka na połknięcie zmierzającego
w jej kierunku thrashera. Kolo
w jednej ręce dzierży zgrzewkę piwa, w
drugiej puszkę. Jego drogę znaczą porzucone
puste puszki. Od pierwszego
dźwięku, słychać przede wszystkim
świetną zabawę. Ja wyobrażam sobie
mały, duszny klub, moshujący tłum i
stage diving. Tu nie ma silenia się na
artyzm, jest konkret podany z wykopem.
Te 18 utworów, stanowi swoisty
monolit, jeśli chodzi o brzmienie. A w
zasadzie 16, bo dwa songi mamy w
dwóch wersjach. To ultra szybki "Toxic
Spawn" i "Zoof". Czyli znowu na upartego
mamy album, tylko dość obszerny.
Za wiele o takiej muzyce napisać się nie
da. Bo i nikt tu prochu nie zamierzał
wymyślać. To jest coś bardzo solidnego,
pomiędzy hard corem a thrash metalem.
Znienawidzicie mnie za ciągłe porównania,
ale muszę się do czegoś odnieść, żeby
ułatwić klasyfikację tych dźwięków.
Wyobraźcie sobie taką hybrydę: S.O.D.
- Metallica z okresu "Kill'Em"All" -
M.O.D. Zwłaszcza niektóre solówki
przywodzą na myśl pionierskie czasy
thrashu. Jest szybko, bardzo szybko, a
momentami wolno. Do tego wszędobylskie
basowe wstawki i wgniatające w
glebę riffy. Wokal Glena, przypomina
Billego Milano i frontmana Green
Jelly. Melodeklamacje urozmaicone
wrzaskiem. Ciekawostką jest "Telephone
Rot", najkrótszy na płycie, trwa chyba
niecałą minutę. Ta płyta to krążek dla
fanów D.R.I., S.O.D., M.O.D., czy
Napalm Death.
Titan Force - Titan Force
2017/1989 High Roller
Jakub Czarnecki
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem płytę
"Ample Destruction" Jag Panzer zespół
już nie istniał. Od razu doceniłem
jednak nie tylko klasę muzyki amery-
202
RECENZJE
2003 roku. Nie powala na kolana, wolę
wersję studyjną z 1992.
Jakub Czarnecki
kańskiej formacji, ale też jej frontmana,
Harry'ego "The Tyrant" Conklina, bez
dwóch zdań jednego z najlepszych
wokalistów tamtejszej sceny. Po zawieszeniu
działalności przez Panzer Conklin
szybko dogadał się z innymi muzykami,
z którymi założył Titan Force.
Formacja zadebiutowała w roku 1989
eponimicznym "Titan Force" i chyba
tylko faktowi, że jego wydawcą była niemiecka,
mimo nazwy, firma U.S. Metal
Records, zespół "zawdzięcza", że nie
zdobył większej popularności, bo dziewięć
zamieszczonych na tym krążku
numerów to najwyższa półka US poweru
o nieco metalowo-progresywnym
posmaku. Jeśli jakimś cudem jest na
tym łez padole jakiś fan wczesnych dokonań
Queensryche, Crimson Glory,
Fates Warning, Heir Apparent, Liege
Lord bądź Vicious Rumors, to debiut
Titan Force należy do tej samej ligi,
płyt łączących techniczne patenty z surowością
brzmienia i niezgorsze melodie
z dynamiką godną mistrzów speed metalu,
a całość spina jeszcze, niczym wyjątkową
klamrą, niepowtarzalny głos
Tyranta.
Titan Force - Winner/Loser
2017/1991 High Roller
Wojciech Chamryk
Na następcę debiutu Titan Force czekałem
więc dość niecierpliwie, tym bardziej,
że w tzw. międzyczasie, mimo
tego, że tradycyjny metal był w coraz
większym odwrocie, wciąż pojawiały się
świetne płyty, choćby "Empire"
Queensryche czy "Programmed" Lethal.
Firmowana już przez firmę-matkę,
to jest Shark Records, płyta "Winner/
Loser" jako całość nie porywa może aż
tak jak wcześniejsze wydawnictwo
grupy, ale to wciąż tradycyjny heavy na
najwyższym poziomie. Zdecydowanie
bardziej dopracowany aranżacyjnie, częściej
wykorzystujący balladowe czy
lżejsze, w tym klawiszowe, brzmienia
("One And All") ale też potrafiący
wspaniale dać po uszach fenomenalnymi
czadami w rodzaju "Eyes Of The
Young" czy tytułowego, a Conklin był
wtedy w niewątpliwej czołówce najlepszych,
metalowych krzykaczy, lokując
się w tej samej lidze co Halford czy
Tate. Niestety "Winner/Loser" okazała
się łabędzim śpiewem formacji, która na
dobrą sprawę niczego już nie nagrała i
rozpadła się w połowie lat 90. Na
szczęście płyty pozostały: nie tylko te
studyjne, ale też składanki, w tym "Force
Of The Titan" z nagraniami demo,
tak więc zawsze można do nich wrócić.
Wojciech Chamryk
Triphammer - Years in the Making:
1992-1995
2017 Divebomb
Ilustracja z okładki to ogromne stalowe
logo zespołu, spawane w jakiejś industrialnej
hali, przez postacie w zielonych
kombinezonach. Całość wygląda na
montowaną w komputerze, przez co
bardziej przypomina reklamę jakiejś
gry, niż cover art płyty, metalowego zespołu.
Z noty wydawnictwa możemy
dowiedzieć się, że zespół powstał w
1990 roku, w Brockton (Massachusetts,
USA). Niestety nie udało im się podpisać
umowy z Noise Records, mimo zainteresowania
ze strony wytwórni. W
roku 1996, po zmianach personalnych,
zmieniono również nazwę zespołu na
Every Second. Nie wyjaśniono w notce,
czy Every Second nadal funkcjonuje.
Natomiast chłopaki pomyśleli, o wydaniu
dwóch pierwszych demo Triphammer,
co dało okazję do kilku okazjonalnych
koncertów, w roku 2003. Materiał
czekał długo, aż w końcu za sprawą
Divebomb Records, ukazał się na płycie.
"Years in the Making:1992-1995",
to trzy demówki , plus jedno nagranie
live, z 2003 roku. W sumie 13 utworów.
Zaczynamy od pierwszego dema, "It's
About Time Demo-1992". Otwierający
"The Life That Left" zaczyna przyjemna
gitara klasyczna. Coś w stylu intro z
drugiego albumu Metalliki, potem
wchodzą gitary i powoli się rozpędza.
Mamy thrashowe, balladowe granie, z
wokalem w stylu skrzyżowanego Erica
A (Flotsam and Jetsam) z Michaelem
Kiske (ex-Helloween). Z tym, że na
szczęście gość nie nadużywa wysokiego
C. Jeśli lubicie takie śpiewanie, to będzie
się Wam podobało. Mnie trochę
wadzi lekki pogłos, jakby zespół grał w
kościele, lub pustej hali. Utwór "The
Real World", nasuwa skojarzenia z
Testament z płyty "New Order". Fajny,
pulsujący bas, trochę niższe wokalizy.
Muzycznie, dalej tym tropem, w
kolejnych utworach. Na przemian ciężko,
walcowato, potem szybko, z solówkami,
których nie powstydziłby się Alex
Skolnick. Natrętne bzyczenie muchy
oznacza początek utworu "Flies" z "Demo-1994".
Zaledwie dwa lata ,a słychać
zupełnie inne podejście do grania.
Pierwszy wers jaki wyrzuca z siebie wokalista
to: Fuck You!, powtarzane zresztą
co jakiś czas. W muzyce słychać
lekki wpływ grunge, ale nie tylko. Dość
ciężko. Następny utwór już jest zupełnie
inny, jakby grał i śpiewał inny zespół.
Tu słyszę wpływy Anselmo i
Mike Pattona. Brzmi nieźle. Taka niby
ballada. Mimo to mi się podoba. Pearl
Jam? Odnoszę wrażenie, że muzycy
trochę nie mogli się zdecydować, co
chcieliby grać. To jest ciekawe muzycznie.
Pomieszanie kapel i stylów...
Gdzieś i stoner rock się obija... No, na
"Demo-1995" już mamy niemal klon
Pantery. Zarówno wokalnie, jak i muzycznie.
Phil Anselmo ma brata?
"Breakdown", miażdży uszy. Generalnie
nie ma się do czego przyczepić. Bo
brzmienie wgniata (jak na demo), kompozycje
są dynamiczne, wokalizy mocne.
Dobre basy. Więc o co mi chodzi?
O to, że król jest jeden. Tak grała Pantera.
Na koniec utwór live, "The Real
World", z pierwszego demo, zagrany w
Unreal Terror - Hard Incursion
2014/1986 Jolly Roger
W 1985 roku włosi wydają swój debiut,
jest nim EPka zatytułowana "Heavy
And Dangerous". Zawierała cztery
heavymetalowe utwory utrzymane w
typowym europejskim stylu. Krótkie,
szybkie i zadziorne "Unreal Terror" i
"Headbenger", wolniejszy, z ciekawym
klimatem, trochę bardziej rozbudowany,
"The Voice In The Darkness" oraz
metalowa ballada obdarzona dynamicznym
zakończeniem, "Freedom Be
Your Law". Niestety owa ballada jest
dość nijaka. Po części przypomina mi to
sytuację z kawałkiem "Ordinary King" z
najnowszej płyty Unreal Terror. Poza
tym owa płytka ma charakterystyczne
brzmienie zespołów, które nie mogły
pozwolić sobie na lepsze studio, czyli
płaskie i suche. "Heavy And Dangerous"
było podstawą do tego, co nastąpiło
na dużym krążku. Na nim odnajdujemy
tradycyjny heavy metal bazujący
na bogatym dorobku europejskiego
hard rocka i NWOBHM z wiadomymi
odniesieniami. Włosi wykorzystują ciągle
dość szybkie i konkretne kawałki np.
rozpoczynający, "Fighter", ale ogólnie
spora część kompozycji jest w średnich
tempach. Jednak największym zaskoczeniem
jest fakt, że Włosi w pewnym
stopniu zapatrzyli się na dokonania
amerykańskich kapel typu Queensryche
i Fates Warning. Najwięcej tych
inspiracji można odnaleźć w aranżacjach,
ale bywają też w niektórych pomysłach
muzycznych, w gitarach oraz w
śpiewie wokalisty. Zapowiedzią tej rewolty
jest już drugi utwór "Topkapi". Pozostałe
kompozycje oscylują gdzieś
między oboma wpływami, europejskim i
amerykańskim, co tylko nadaje muzyce
Unreal Terror jakości. Nowością są gitary
akustyczne, odnajdziemy je na początku
utworu tytułowego, a zarazem
instrumentalnego "Hard Incursion" oraz
w "At The End Of The Last Chapter",
gdzie w zasadzie jest podstawowym instrumentem.
O dziwo ta ostatnia kompozycja
trwa ponad siedem minut,
utrzymana jest w balladowej konwencji
i zupełnie nie nudzi, wręcz można
uznać, że jest jedną z ciekawszych na
tym krążku. Bardzo dobrze wypadają na
tym albumie gitary oraz wokalista. W
stosunku do EPki jest lepiej z brzmieniem,
ale do produkcji takiego "The
Warning" nie ma co się równać.
Ogólnie uważam, że "Hard Incursion"
bardzo solidne granie i dobry reprezentant
europejskiego grania z lat 80-tych.
Wydanie Jolly Roger Records rozszerzone
są o cztery nagrania. Pochodzą one
z 1987 roku i nie odbiegają one za bardzo
od tego, co znaleźliśmy na longplayu.
Utrzymane są w podobnej stylistyce
oraz pod względem muzycznym mają
podobne przesłanie. W tej grupie najciekawszym
wydaje się najbardziej urozmaicony
i rozbudowany "Ship Of Fools".
Fani starego europejskiego grania powinni
przesłuchać ten album, a może
przypadnie im do gustu i stanie się ważną
częścią waszej kolekcji.
\m/\m/
Vendetta - Go And Live...Stay And
Die
2017/1987 Massacre
Bawarska Vendetta sporo namieszała w
niemieckim thrash metalu. Wiadomo,
że w 1987 roku twardo na piedestale
stali Kreator, Destruction, a o trzecie
miejsce na podium walczyli Sodom
wraz z Necronomicon. A za nimi
pchali się kolejni - Tankard, Deathrow,
Holy Moses, to i Vendetta też pokazała
pazury! Debiut bawarczyków zbiegł
się z debiutami innych ziomków z
Accusser, Paradox, Exumer, Darkness,
Violent Force oraz groźnych Protector
czy Assassin. Nie wspominając
tu o najlepszym debiucie w całych
Niemczech - Mekong Delta. Ale to "Go
And Live..." wprowadził świeży powiew
na niemiecką scenę, bo reszta goniła
czołówkę ścigając się, kto zagra szybciej
i wścieklej. Już otwierający album "Suicidal
Lunacy" pokazuje dynamiczne
tempo, szybkie riffy, świetny wokal
Homerlein'a i przede wszystkim dużo
zmian tempa i melodyjnych solówek duetu
Homerlein/Wehner. Zresztą perkusja
Samonil'a też robi tu dużo zamieszania.
I tak jest przez pierwsze trzy
utwory, bez przerwy. Trochę oddechu
daję nam akustyczne intro do kolejnego
wojennego utworu "System Of Death",
który powoli się rozpędza nabierając
swojego tempa i miażdżąc minuta po
minucie, słuchacza swoimi ciężkimi ciętymi
riffami. Kolejny z głupawą zagrywką
na początku "Drugs And Corruption",
to minutowa sieczka jaką tygryski
lubią najbardziej. Album kończy "On
The Road" z melodyjnym, wpadającym
w ucho refrenem. I na deser mamy
speed metalowy bonus "And the Brave
Man Fails" z kapitalnymi solówkami,
wydany pierwotnie na składance
Doomsday News vol 1 i na splicie
wraz z Sabbat. Rok później został w
końcu dołożony do wersji kompaktowej.
10 lat później dołożono jeszcze
wraz z nim koncertowy numer "Brain
Damage" i te dwa kawałki wędrowały
na kolejnych reedycjach tegoż świetnego
albumu w 2010 i 2017 roku. Cóż
mogę powiedzieć - bardzo udany debiut
szczególnie, że nawet amerykańska
Combat Records i kanadyjski Maze
Music wydały Niemców u siebie. Jest tu
wszystko co w thrash/speed metalu być
powinno czyli energia, zaskakujące zrywy,
techniczne wygibasy i świeża krew,
jaką przelali tu Bawarczycy. Większość
kawałków ma długie wstępy zanim pojawi
się wokal i za każdym razem ma się
wrażenie, jakby miały być to instrumentalne
numery. Album wciąż świeży nawet
po 30 latach od jej wydania. Vendetta
ostro deptała po piętach Tankardowi
i gdyby nie 10 letnia absencja, nie
wiem czy Vendetta nie zagroziła by
nawet tej wielkiej germańskiej trójce...
Vendetta - Brain Damage
2017/1988 Massacre
Mariusz "Zarek" Kozar
Kolejny album Bawarczyków skonstruowany
jest wg podobnego przepisu
co fenomenalny debiut czyli stara dobra
receptura - energicznie i zaskakująco.
Więcej jest tu melodii, zakręconych rytmów
i dużo wyeksponowanego... basu,
RECENZJE 203
od pierwszych sekund trwania albumu.
W końcu gra na nim sam lider Klaus
"Reiner" Urlich, który jako jedyny pozostał
z oryginalnego składu. Przypomnę,
że w 1988 roku podobne techniczne
popisy pokazały Sieges Even,
Deathrow, czy mistrzowska Mekong
Delta, czyli i Vendetta też zaliczała się
do technicznych wyczynowców. Już
pierwszy kawałek, "War", ukazuje nam
z kim mamy do czynienia, ze starą techniczną
szkołą łojenia, sporo tu zawiłych
rytmów przeplatanych szybkimi tempami.
Są i melodyjne solówki, a także melodyjne
refreny, jak w następnym tytułowym
"Brain Damage". Kapitalny refren
i styl śpiewania Homerlein'a podobny
jest do Peavy Wagner'a z Rage.
Ależ tu się dzieje! Ciągłe zmiany temp i
galopady. Szybki "Conversation" pędzi
jak szalony nie zatrzymując się ani na
chwile i dopiero przy balladowym "Precious
Existance" Vendetta wyhamowuje,
sypiąc melodyjnymi solówkami a'la Iron
Maiden. Gdyby zamienić tu wokalistę
na Kimball'a to pomyślałbym, że to
kawałek Omen. Ot taka 6 minutowa
odskocznia od technicznego młócenia.
Potem Niemcy znów zasypują nas gradem
szybkich riffów, jak w "Never Die".
Niespełna minutowy "Love Song", w
którym znajduje się tylko jedna linijka
tekstu, w chóralnie odśpiewywanym
refrenie, daje spore poczucie niedosytu.
Za to w instrumentalnym prawie 7 minutowym
"Fade To Insanity", zaczynającym
się świetnym basowym preludium,
to już mistrzostwo świata. Też słychać
tu echa Iron Maiden, oblane
speed metalowym germańskim sosem,
aż miło się tego słucha. Na koniec dynamiczny
na dwa kopyta "Metal Law"
wieńczący ten świetny album Bawarczyków.
Cóż mogę powiedzieć - drugi
album Niemców na pewno nie nudzi
słuchacza. Należy tu zwrócić szczególną
uwagę nie tylko na pracę gitar ale na
sekcję, szczególnie perkusista gra tu niebanalne
patenty. A, że "Brain Damage"
nie przebija wspaniałego debiutu, to już
inna sprawa. Więcej tu speed metalu niż
zadziornego thrash'u z "jedynki". Melodyjne
riffy podobne są do tych z Paradox
ale agresywność gitar wciąż podobna
do tego co wyprawiał wtedy Tankard.
Dlatego Vendetta wraz z omawianymi
kapelami tworzyła trochę inny
świeższy rodzaj thrash/speed metalu niż
wielka trójka brutalnych rzeźników.
Tak czy siak, płyta, jak i zespół nieszablonowy,
nie ma tu typowego schematu
zwrotka refren/zwrotka refren. Jest tu
sporo mieszania, dlatego aż dziw, że
zespół się rozpadł, a gitarzyści później
założyli zespół o nazwie... Brain Damage.
Później Bawarczycy powrócili do
żywych ale tylko z oryginalnym basistą/
liderem w składzie. Album wciąż godny
polecenia nawet po 29 latach od jego
wydania i lektura obowiązkowa dla
thrash maniaków...
Venom - Assault!
2017 Dissonance
Mariusz "Zarek" Kozar
W latach 1985-1987 ukazywała się seria
EP Venom pod tytułem "Assault".
Wszystkich pojawiło się sześć sztuk,
każda z innego kraju. Jednak tylko trzy
z nich - Canadian, American i Japan -
zostały namaszczone przez zespół. Pozostałe,
czyli Scandinavian, German i
French, wypuszczone zostały jako pozycje
nieoficjalne. Dziś, dzięki firmie
Dissonance Productions, możemy
znaleźć je razem w boksie nazwanym po
prostu "Assault!". Srebrne krążki zostały
odświeżone i znów, tym razem bez
ścisłego limitu kopii, mogą siać zniszczenie
w domach fanów metalu! Każda
z tych EP to zapach siarki. Zawierają
one zarówno dobrze znane maniakom
nagrania studyjne, ale również
rzadkie wersje koncertowe. Utwory co
jakiś czas się powtarzają, jednak myślę,
że nikomu nie będzie to przeszkadzać,
bowiem obcowanie z Venom zawsze
jest szatańsko inspirujące! Żelazne klasyki
Cronosa, Mantasa i Abbadona to
są te kawałki, do których wraca się z
niekłamaną przyjemnością. Ten brud,
szorstkość i, nadający wszystkiemu
powiew złowieszczości, lekki archaizm,
składają się na prawdziwą wycieczkę do
piekła i z powrotem. Z pozycji kolekcjonera
"Assault!" to też nie lada gratka,
bo przecież znaleźć dziś wszystkie
EPki osobno na pewno jest zadaniem
bardzo ciężkim. Zresztą tutaj mamy
większość (oprócz Japan) w wersjach na
compact disc, co też czyni to wyjątkowym.
Nic nie zastąpi trzasków czarciego
ogona z czarnej płyty, ale nie bądźmy
aż tak wybredni - wszakże przy
odpowiedniej głośności będzie można
spokojnie przenieść się w czasie.
Warrior - Warrior
2017 HNE
Adam Widełka
Ile znacie zespołów działających pod tą
nazwą? Myślę, że przynajmniej kilka.
Ten, o którym właśnie skreślę parę słów,
powstał w 1982 roku w Bostonie (powiedzmy).
Wcześniej jednak klawiszowiec
Jimmy Waldo, basista Gary Shea
i perkusista Hirsh Garden, działali w
kapeli New England, która miała już
trzy longplaye na koncie. Niestety,
niespodziewanie opuścił ich gitarzysta
John Fannon. Dzięki wspólnemu managementowi
z Kiss, na zastępstwo został
polecony im, gitarzysta Vincent
Cusano. W ten sposób narodził się
wspomniany zespół Warrior. Grupa
zdążyła przygotować sześcio-utworowe
demo nagrane w studio i zniknęła ze
sceny. Bowiem Vincent Cusano, to
nikt inny, tylko Vinnie Vincent, który
został w końcu zaproszony na stałe do
zespołu Kiss. Wtedy nagrał z nimi
"Creatures Of The Night", a później
działał pod szyldem Vinnie Vincent
Invasion. Natomiast Jimmy Waldo i
Gary Shea dołączyli do Alcatrazz, a
Hirsh Garden wrócił do Bostonu i
rozpoczął pracę jako producent. HNE
Records właśnie dostarczyło nam wspomniane
demo, wzbogacone o nagrania z
prób, jedna jest w całości instrumentalna,
druga z Fregie Frederiksen'em na
wokalu. Po prostu kawałek historii
hard'n'heavy - w dodatku mało znanej -
zaklęty na małym srebrnym dysku.
Zawartość tej płyty muzycznie nie odbiega
od tego co wówczas się grało. Hard
rock z mocno słyszalnymi elementami
AOR, mniej z heavy metalowymi. Ze
względu, że główne nagrania tej płyty to
demo, to muzyka brzmi dość szorstko
(szczególnie gitara). Jest to największy
atut tych nagrań. Z pewnością przy
ostatecznej produkcji zespół uzyskał by
wypolerowane, bardziej AORowe brzmienie.
Na próbach jest jeszcze ciężej,
szczególnie sekcja jest mocno osadzona.
To niedoskonałe brzmienie okazuje się
naprawdę sporym atutem tego wydania.
Nagrania typowe, z pewnością byłyby
wtedy często grane w radio, niemniej
nie powaliliby nikogo na kolana. Ogólnie
płyta cenna tylko ze względu na
walory historyczne. W miarę znani -
wtedy - muzycy z potencjałem i umiejętnościami
pracowali nad materiałem, z
którym mogli spróbować zaistnieć na
rynku. Niestety los nie dal im takiej
szansy. Duża ciekawostka dla fanów
hard rocka i wszelkiej maści kolekcjonerów.
Warrior - Resurrected
2016 High Roller
\m/\m/
Pamiętam swą radość lata temu, kiedy
udało mi się zdobyć MLP "For Europe
Only" brytyjskiego Warrior, nie była to
bowiem płyta powszechnie dostępna, a
jej nakład pewnie nie był zbyt duży, jak
to w przypadku samodzielnych wydawnictw
bywało. Ukazała się w roku
1983, kiedy to NWOBHM może nie
dogorywała, ale zdecydowanie miała już
za sobą okres największej popularności i
prosperity. Dlatego też ta grupa z Newcastle,
po EP-ce wydanej rok wcześniej
przez Neat, kolejne materiały wypuszczała
już własnym sumptem, by rozpaść
się w roku 1984. Kiedy jednak
przed trzema laty wznowiła działalność
pojawił się pomysł przekrojowej kompilacji
i tak oto "Resurrected" ujrzała
światło dzienne via High Roller Records,
jako 2LP i CD. Niestety nie jest
to wydawnictwo kompletne, bowiem
brakuje trzech utworów z debiutanckiej
7" dla Neat - na szczęście swój największy
"szlagier" "Kansas City" Warrior
nagrali wkrótce potem ponownie, tak
więc jego akurat tu nie zabrakło. Są też
oczywiście pozostałe numery z "For Europe
Only": surowe, dynamiczne i cudownie
archaiczne "Prisoner" i "Suicide",
wzbogacony... perkusyjną solówką, zainspirowany
Black Sabbath "Warrior"
oraz rozpędzony "Flying High". Co ciekawe
niczym im nie ustępują, szczególnie
zadziorny "Stab You In The Back",
cztery kolejne utwory, które w epoce nie
wyszły poza etap nagrań demo. Sporą
ciekawostką są też trzy utwory z kolejnej
małej płyty "Breakout". Powstała
ona po zmianie wokalisty: Eddy'ego
Smitha Hallidaya zastąpił, obdarzony
znacznie wyższym głosem Martin Clerkin
i płytka ta miała być zapowiedzią
LP "Invasion Imminent". Owa płyta
nigdy jednak nie powstała, a szkoda, bo
"Breakout", "Dragon Slayer" i "Take Your
Chance" potwierdzają, że Warrior miał
szanse wybić się ponad drugą ligę Nowej
Fali Brytyjskiego Metalu. Zawartość
"Resurrected" dopełnia koncertowy album
"Live In A Dive!" z 1983 roku.
Może akurat słowo album w przypadku
tej kasety jest pewnym nadużyciem, ale
zespół nie miał środków na wytłoczenie
LP, a jakość tego materiału nie ustępuje
innym koncertowym wydawnictwom z
tego okresu. Mamy tu więc 10 numerów,
głównie te sztandarowe w dorobku
grupy, ale też dostępne tylko na tym
wydawnictwie, jak choćby "The Troops".
Są też zaskoczenia, bo "Warrior" w wersji
live pozbawiony jest perkusyjnego
sola, zaś niektóre utwory, jak "Stab You
In The Back" czy "Prisioner" zdecydowanie
zyskały w koncertowych wersjach -
ale nie tylko dlatego warto mieć "Resurrected".
Wolf - Edge Of The World
2017/1084 High Roller
Wojciech Chamryk
Mam do tej płyty jakiś swoisty sentyment,
mimo tego, że nie jest to żadne
arcydzieło, a i wśród drugiej ligi zespołów
NWOBHM znajdzie się sporo
znacznie lepszych formacji od Wolf.
Ma to pewnie jednak związek z faktem,
że poznałem "Edge Of The World" stosunkowo
wcześnie, bo wydawnictwa
Mausoleum Records docierały do tej
komunistycznej Polski jakoś łatwiej niż
choćby LP's z USA czy Anglii. Belgijska
firma przygarnęła w 1984 roku sporo
brytyjskich grup, np. Chariot, Chinawhite,
Witchfynde czy Wildfire, ale z
racji rychłego bankructwa właściwie
ograniczyła się tylko do wydania ich
płyt. "Edge Of The World" świata więc
nie zawojowała, zresztą przy panujących
wówczas trendach prawdopodobieństwo
jej powodzenia było i tak mało
prawdopodobne, jednak obecnie ten
album broni się znacznie lepiej niż wiele
innych płyt z tego okresu i z tej firmy.
Wolf postawili bowiem na surowe,
archetypowe granie, NWOBHM zainspirowane
mocarnym hard rockiem -
wtedy było to niemodne, dziś brzmi
ponadczasowo i klasycznie. Szczególnie
wybornie słucha się tych tęgich, kroczących
numerów z gitarowo - klawiszowymi
pasażami: niekiedy wręcz mrocznych
i klimatycznych ("A Soul For The
Devil"), gdzie indziej zaś bardziej przebojowych,
ale w dobrym znaczeniu tego
słowa ("Edge Of The World"). Nie
znaczy to oczywiście, że Wolf to jakieś
doomowe smutasy, bo ostro przyspieszyć
też potrafią ("Red Lights",
"Highway Rider"), potwierdzając, że generalnie
mieli potencjał. Nie trafili jednak
w czas z tą debiutancką płytą, a kolejnej
już nie było - być może gdyby
zdołali wydać coś poza EP-kami we
wcześniejszych wcieleniach, bo najpierw
grali jako Leviathan, później Black Axe
(część utworów z LP pochodzi z tego
okresu), ich kariera rozwinęłaby się jakoś
pomyślniej.
Wojciech Chamryk
204
RECENZJE
Kiedy Nuclear Blast wydawała "A
Twist in the Myth", Blind Guardian
miał już na koncie siedem regularnych,
studyjnych płyt, masę mniejszych wydawnictw
oraz ciekawostkę w postaci
"Forgotten Tales" wydawanych przez
inne wytwórnie, głównie No Remorse i
Virgin Records. Dziś, kiedy okres
"przednuclearblastowy" (18 lat) stał się
dłuży tylko o kilka lat od tego pod
skrzydłami Nuclear Blast, wytwórnia
postanowiła patronować całej dyskografii
Blind Guardian. Od jesieni 2017
mamy dostępne stare krążki Niemców
wydane na nowo. Jest to okazja, że w
skrócie przypomnieć sobie cały ten klasyczny
okres, który - co ciekawe - różni
się od nowego nie tylko opieką wytwórni,
ale także stylem.
"Battalions of Fear", oryginalnie wydany
został w 1988 roku. Możnaby pompatycznie
powiedzieć, że płyta zbudowana
została na zgliszczach zespołu Lucifers
Heritage, choć prawdą jest, że
Lucifers Heritage był po prostu poprzednią,
mniej trafioną nazwą Blind
Guardian. Niektóre kawałki, takie jak
"Majesty", "Trial by the Archon", "Battalions
of Fear", "Gandalf's Rebirth" czy
"Run for the Night" pochodzą jeszcze z
demówki Lucifers Heritage "Battalions
of Fear", której nazwa przeniosła
sie potem na cały album. Na szczęście
zespół zrezygnował ze starej nazwy zespołu,
ponieważ niesłusznie podejrzewany
był o satanizm. Wyobrażacie sobie
co by było, gdyby pozostał przy starym
mianie? Na przykład "Blood Tears"
w wykonaniu "Dziedzictwa Lucyfera"?
Być może fatum nazwy pokierowałoby
w przyszłości ekipę Kürscha, Olbricha
i Siepena na inne wody. Tak się nie stało.
Na tym agresywnym, speedowym debiucie
pojawiają sie już jego bardzo charakterystyczne
solówki, a sam krążek
doskonale zapowiada to, jak niemiecka
ekipa będzie brzmieć i jakim klimatem
będzie szafować w przyszłości. Reedycja
zawiera dodatkowe utwory z dema Lucifers
Heritage "Symphonies of
Doom": "Brian", "Halloween (The Wizard's
Crown)", eponimiczny "Lucifer's
Heritage" i tytułowy "Symphonies Of
Doom".
Następca debiutu "Follow the Blind",
oryginalnie wypuszczony był już chwilę
później, bo wiosną 1989 roku. Szybkie
tempo wydania krążka i podobieństwo
stylistyczne wynikało z nagromadzenia
przez zespół pomysłów. Co ciekawe, dynamikę
pisania kawałków i dynamikę
samej płyty podkręciła fascynacja chłopaków
z Blind Guardian rodzącym się
własnie thrashem. Trudno byłoby nie
kuć żelaza, póki gorące, zwłaszcza w
czasach, kiedy wydanie płyty były mozolnym
finansowym przedsięwzięciem.
Drugi krążęk Blind Guardian okazał
się jednak strzałem w dziesiątkę, do dziś
uchodzi za klasyk niemieckiego heavy
metalu, a z niego pochodzą tak charakterystyczne
dla Niemców hity jak "Valhalla"
czy "Banish from Sanctuary".
Dzięki producentowi, Kallemu Trappowi,
na krążku gościnnie wystąpił Kai
Hansen. Występ zaowocował przyjaźnią,
która z kolei, jak wiadomo, zaskutkowała
niemal regularnymi gościnami
Hansena na płytach Blind Guardian.
Na reedycję jako bonus utwory z
demowki Lucifer's Heritage z 1986
roku - "Battalions of Fear": "Majesty",
"Trial By The Archon", "Battalions Of
Fear", "Run For The Night".
"Tales from the Twilight World", oryginalnie
wydany był już w roku 1990.
Mimo, że zespół pracował jednym
tchem i nie brał "urlopu", trzecia płyta
Niemców wydaje się dostać nowego
kopa inspiracji. Nadal jest to wypracowany
na pierwszych plytach speed metal,
jednak nabiera charakterystycznego dla
późniejszego Blind Guardian epickiego
sznytu, zawiera też wiekszą dawkę śpiewnych
melodii oraz chórów. Pojawiają
sie zwolnienia, zmiany tempa słyszalne
już w "Traveller in Time", które za kilka
lat staną sie znakiem firmowym Blind
Guardian. Od tej płyty nie tylko mocne
i agresywne utwory w typie "Majesty"
czy "Valhalla" będą hitami grupy (na
tym albumie odpowiednikiem wydaje
sie być "Welcome to Dying") ale tez
utwory porywające pięknie zbudowanymi
refrenami jak "The Last Candle". Poza
rosnącymi w siłę melodiami, których
szukamy Blind Guardian do dziś,
ważnym novum jest pojawienie sie akustycznej
ballady ("The Lord of the
Rings"). Ona już na zawsze zdefiniuje
atmosferę płyt zespołu i już zawsze
będzie archetypem, do którego będziemy
odnosić każdą kolejną balladę grupy.
Na płycie niemalże "z rozpędu" gościnnie
wystąpił tez Kai Hansen oraz
Piet Sielck, który rozsiewa swoje muzyczne
ziarna w niemal każdym większym
niemieckim heavy metalowym zespole.
Na reedycję trafiły bonusy pochodzące
z demowki wydanej w roku 1990, "Lost
In The Twilight Hall" i "Tommyknockers".
Wydany w 1992 roku "Somewhere Far
Beyond" to jedno z magnum opus zespołu,
płyta która jest wisienką na torcie
składającym sie z warstw poprzednich
płyt. Do dziś Marcus Siepen mówi, że
odkrył ją na nowo po latach i sam
zaskoczył się jak doskonała jest. Można
na niej znaleźć wszystkie pomysły, pieczołowicie
rozwijane od początku istnienia
zespołu - i speed i melodie i chóry,
perfekcyjnie dobrane zmiany tempa,
melodie i oczywiście specyficzne, czarodziejskie
ballady, które na dobre zagościły
w estetyce
zespołu. Od nich też wziął się przydomek
muzyków Blind Guardian -
"bardowie", chyba nigdy wcześniej
niestosowany względem heavy metalowego
zespołu. Termin ten, ballady,
okładka wykreowała obraz Blind
Guardian jako orędownika magicznego
świata z literatury Tolkiena. I choć jest
w tym duża słuszność, warto pamiętać,
że utwory na płycie zainspirowane były
także science-fiction - "Time what is
Time" nawiązuje do "Łowcy
Androidów". Nowością na krążku jest
zupełnie inny niż dotąd (zarówno w
nastroju i aranżacji) utwór utrzymany w
średnim tempie, wzbogacony
dodatkowymi instrumentami - "Theater
of Pain". Wydaje sie że koresponduje on
ze stylem amerykańskich heavy metalowych
ballad z przełomu lat 80. i 90.
Na reedycje trafiły m.in. bonusy
pochodzące z wersji demo "Ashes To
Ashes" i "Time What Is Time".
Gdyby cofnąć się w czasie i w latach 80.
postawić wydany w 1995 roku
"Imaginatios from the Other Side" z
pierwszymi płytami, prawdopodobnie
otrzymalibyśmy zgrzyt. Wydaje sie, ze
Blind Guardian ewoluował powoli. Do
swojego w zasadzie niepowtarzalnego
stylu "dobór naturalny" pchał go systematycznie,
ale niespiesznie.
Niespiesznie do tego stopnia, że
słuchając płyt po kolei można nie
wyczuć żadnego nagłego tąpnięcia.
Tymczasem zestawienie "Imaginatios
from the Other Side" z debiutem
naprawdę jest uderzające. Sami muzycy
poskreślają, że jest to największy krok w
historii zespołu. Oczywiście Blind
Guardian stworzył rozpoznawalny, oryginalny
styl, można jednak zauważyć,
ze śpiewność tej płyty może wiązać się z
dalekimi wpływami zarówno
amerykańskiego heavy metalu jak i generalnie
typowego dla tego czasu
rozluźnienia "spiny" na agresję heavy
metalu. Co ciekawe, mimo pozornej
lżejszości tej płyty, posiada ona
mroczniejszy klimat niż poprzednie
wydawnictwa Blind Guardian (zwróćcie
uwagę na podobne zjawisko w tym
samym czasie, na "Heart of Darkness"
Grave Digger). O ile "Somewhere far
Beyond" był zwieńczeniem drogi, którą
zespół szedł wydając poprzednie płyty,
o tyle "Imaginations from the Other
Side" to krok na kolejny poziom. Blind
Guardian AD 1995 to zespół, który nie
pozbywa sie ciężaru, ale go w swoim
zakresie na nowo definiuje. To też
zespół, który stawia na kreowanie nastroju.
Choć plytę kończy doskonale
pasujący zamykacz "And The Story
Ends", na reedycji pojawiają sie trzy
bonusy z demówek: "A Past And Future
Secret", "Imaginations From The Other
Side" i "The Script For My Requiem".
Jakby na przekór mrokowi
"Imaginations…", wydany pierwotnie
rok później "The Forgotten Tales" to
mydło i powidło. Trochę powagi, trochę
dowcipu. Covery, inne wersje kawałkow
Blind Guardian oraz nagrania koncertowe.
Na reedycji znajdują sie
dodatkowo rovery Deep Purple
("Hallelujah"), Judas Priest (kapitalny
"Beyond The Realms Of
Death") i Dio
("Don't Talk To Strangers").
"Nightfall in Middle-Earth" wydany w
1998 roku to dla jednych magnum opus
Blind Gurdian, dla drugich początek
końca tego zespołu. Nie da sie ukryć, że
jest to płyta, która otworzyła wrota do
nowej ery zespołu. Podejście całościowe,
epickie, na kolejne lata wytyczyło estetyczną
drogę zespołowi, a drobne ziarenka
progresywności bujnie zakwitły
na kolejnych krążkach (nie bez kozery
queenowe, teatralne motywy zostały
później uhonorowane na kolejnym wydawnictwie
także tytułem płyty). Tolkienowskie
motywy w Blind Guardian
od dawna cieszyły się popularnością
nie tylko u samych twórców muzyki,
ale też u fanów, którzy niejako właśnie
z tym światem łączyli "bardów".
"Nightfall in Middle-Earth" oparty w
całości na książce "Silmarillion" Tolkiena,
z tańczącą Luthien na okładce i
masą interludiów rodem ze słuchowiska
- był wyjściem naprzeciw oczekiwaniom
fanów "bardowskiej" strony Blind
Guardian. Choć płyta jest doskonałą
całością i aż się prosi, żeby ją zakończyć
"Final Chapter", na reedycji znalazł się
bonus w postaci "Harvest of Sorrow" -
kawałek napisany w okresie "Nightfall
in Middle-Earth", ale... nie pasujący
muzykom do tej płyty. Utwór miał
trafić na EP poprzedzające wydanie albumu,
jednak z powodu niedyspozycji
Hansiego grupa musiała odwołać swoje
plany. "Harvest of Sorrow" trafił na EP
poprzedzającą kolejne pełne wydawnictwo
i - chichot losu - wrócił do
"Nightfall in Middle-Earth" jako
bonus. Co ciekawe, wokalnie brzmi raczej
jak nagrywany w tym samym czasie
przez Hansiego materiał dla Demons
and Wizards.
Po wydaniu w 2002 roku "A Night at
the Opera" wielu fanów wiernych
speedowej estetyce u Blind Guardian
rzekło "stało się". Zespół nie tylko pożegnał
się z agresywnym galopem ale
też w pewnej mierze z tradycyjną konstrukcją
heavymetalowych kawałków.
Album ze swoją złożonością, nałożonymi
na siebie ścieżkami, wokalami i
chórami zyskał jedyne w swoim rodzaju
brzmienie. Jest to prawdopodobnie
szczyt "pokręcenia" muzyki w dotychczasowej
karierze Blind Guardian.
Na kolejnych płytach zespół utrzymywał
swoją nową stylistykę, ale nie komplikował
już tym stopniu swoich aranżacji,
brzmienia czy nawet kompozycji.
Z jednej strony płyta ta była eksperymentem,
z drugiej zaś stała drogowskazem,
mówiącym w którą stronę zespół
podąża. To ostatni studyjny krążek
ponownie wydany przez Nuclear Blast
w postaci reedycji. Zanim zespół wydał
pierwszy album pod szyldem nowej
wytwórni, "A Twist in the Myth", zdążył
jeszcze wypuścić wraz z Century
Media koncertówkę o skromnym tytule
"Live" i bardzo klasycznej i pomysłowej
okładce. Płyta ta chcąc nie chcąc okazała
się podsumowaniem pewnego etapu
w historii zespołu. Nuclear Blast
dziś przybliża nam etap poprzednich
wydawnictw, wypuszczanych dotychczas
na rynek przez inne wytwórnie.
Katarzyna "Strati" Mikosz
RECENZJE 205