HMP 72 Enforcer
New Issue (No. 72) of Heavy Metal Pages online magazine. 68 interviews and more than 180 reviews. 172 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Enforcer, Myrath, Destroyers, Stos, Turbo, Doro, Herman Frank, Tyr, Possessed, Protektor, Usurper, Bewitcher, Empheris, Evangelist, Monasterium, Smoulder, Spirit Adrift, Exumer, I.N.C., Xentrix, Savage Messiah, Hunter, Ruthless, Steel Prophet, St. Elmos Fire, Attica, Ritual, Wretch, Zarpa, Rock Goddess, Twisted Tower Dire, Metal Inquisitor, Paragon, Icarus Witch, Traveler, Chevalier, Riot City, Booze Control, Skull Fist, Vultures Vengeance, Leathurbitch, Bat, Sanhedrin, Pulver, Ironflame, Pounder, Ravager, Critical Defiance, Fabulous Desaster, Quiet Riot, Iron Fire, Emerald, Astral Doors and many, many more. Enjoy!
New Issue (No. 72) of Heavy Metal Pages online magazine. 68 interviews and more than 180 reviews. 172 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Enforcer, Myrath, Destroyers, Stos, Turbo, Doro, Herman Frank, Tyr, Possessed, Protektor, Usurper, Bewitcher, Empheris, Evangelist, Monasterium, Smoulder, Spirit Adrift, Exumer, I.N.C., Xentrix, Savage Messiah, Hunter, Ruthless, Steel Prophet, St. Elmos Fire, Attica, Ritual, Wretch, Zarpa, Rock Goddess, Twisted Tower Dire, Metal Inquisitor, Paragon, Icarus Witch, Traveler, Chevalier, Riot City, Booze Control, Skull Fist, Vultures Vengeance, Leathurbitch, Bat, Sanhedrin, Pulver, Ironflame, Pounder, Ravager, Critical Defiance, Fabulous Desaster, Quiet Riot, Iron Fire, Emerald, Astral Doors and many, many more. Enjoy!
- No tags were found...
You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
Najnowszy nasz numer (72) ma swoich dwóch
głównych bohaterów. Pierwszym jest znany
szwedzki zespół wywodzący się z nurtu NWO
THM. Oczywiście chodzi o Enforcer. Już przy
poprzednim albumie "From Beyond" z 2015
roku zastanawiałem się, czy nie zaryzykować
dla nich okładki. Pomyślałem jednak, że dopiero
przy kolejnej płycie wrócę do pomysłu.
Niestety, a może wcale nie, muzycy Enforcer
zrobili psikusa. Wraz z najnowszym, albumem
- "Zenith" - postanowili wprowadzić pewne
zmiany. Do tej pory kapela była kojarzona z
oldschoolowym speed metalem oraz tradycyjnym
heavy metalem. Gdzieniegdzie w ich muzyce
pojawiały się różne odnośniki, a to do bardziej
melodyjnych odmian heavy rocka, hard
roka, a nawet glam metalu. W sumie fajne smaczki.
Tym razem to speed metal i heavy metal
są takim smaczkami. Szwedzi tłumaczą zmiany
obawą przed zjadaniem własnego ogona, jednak
od dawna wiadomo, że zwycięskiej drużyny nie
zmienia się... A tu bach! Daleki jestem jednak
od obrzucaniem błotem najnowszej płyty Enforcer.
Ba, nawet często ją sobie słucham. Z
drugiej strony rozumiem zawód tych, którzy
oczekiwali kontynuacji obranej drogi na wczesnych
albumach przez ten zespół. Niemniej wierzę
w Enforcer i ufam, że muzycy przy okazji
tworzenia kolejnych dźwięków, dokonają odpowiednich
wyborów.
Drugim zespołem z okładki jest tunezyjski Myrath.
Ich muzyka początkowo inspirowana progresywnym
metalem w stylu Dream Theater
ewoluowała w stronę ambitnego melodyjnego
power metalu a la Kamelot. Do tej pory oba
kierunki przenikają się i wzajemnie uzupełniają.
Jednak główną cechą Myrath jest wykorzystywanie
elementów muzyki orientalnej, bezpośrednio
z ich rodzimego podwórka oraz zbliżonych
regionów. Jak dla mnie muzyka ciekawa i
intrygująca, dlatego z zapartym tchem czekam
na ich kolejne krążki. Niestety mam wrażenie,
że taka zbitka stylistyczna pasuje tylko mnie,
chociaż może się mylę, bowiem już niedługo
Tunezyjczycy ze swoim show pojawią sie w Polsce
po raz trzeci.
Równie ważne są dla mnie wywiady z trzema
weteranami polskiej sceny Destroyers, Stos i
Turbo. Turbo w wybornym stylu bije kolejne
iluś tam lecia, a i u Wojtka Hoffmanna dzieje
się pod względem artystycznym i nie tylko,
więc ma o czym opowiadać. Z okazji drugiej
edycji Hellicon Metal Festival reaktywowały
się stare wygi z Stos i Destroyers. W wypadku
tego drugiego są duże szanse na kontynuacje,
co oldschoolowców powinno cieszyć. No i w sumie
dzięki temu wydarzeniu mogliśmy porozmawiać
z dawno niesłyszanymi muzykami.
Intro
Pozostałe materiały z nowego magazynu zostały
przygotowane według doskonale znanego
schematu, a jego kierunki wyznaczały tradycyjny
thrash i heavy metal. Jednak na wyróżnienie
zasługują dwa tematy. Pierwszym z nich dotyczy
się muzyki z pogranicza thrash metalu i
ekstremy. Zawsze staramy się aby jakiś ciekawy
przedstawiciel tego stylu znalazł się w kolejnym
numerze, jednak tym razem została wyeksponowana
ich spora gromadka. Niech wymienię
tylko: Possessed, Protektor, Usurper, Bewitcher
czy nasz rodzimy Empheris. Drugi motyw,
na który warto wskazać, to przedstawiciele
doom metalu charakteryzującego się sporą dozą
epiki i klasycznego heavy metalu. Dużą przyjemnością,
a nawet dumą, jest fakt, że ich najważniejszymi
przedstawicielami są nasi rodacy z
Evangelist i Monasterium. A przecież takie
Smoulder czy Spirit Adrift mimo również niewielkiego
doświadczenia potrafiły zwrócić na
siebie uwagę.
Choć stosunkowo w bieżącym numerze jest niewiele
thrash metalu ale prawie na samym początku
znajdziecie rozmowy z muzykami Exumer,
I.N.C. (Indestructible Noise Command) i
Xentrix. W dalszej części odnajdziecie artykuły
o Ravager, Critical Defiance czy Fabulous
Desaster. Jest także rozmowa z Dave'em Silverem,
którego power/thrashowy Savage Messiah,
na ostatnim albumie "Demons" trochę
poeksperymentował z melodią. Do tego grona
trzeba również zaliczyć kolaborującego z nowoczesnością
West Of Hell czy też naszego bardziej
alternatywnego ale ambitnego Hunter.
Zespołów ze sceny tradycyjnego heavy metalu
w nowym magazynie znajdziecie na prawdę
sporo. Jednak najbardziej imponujące jest nie ta
ilość ale różnorodność tych zespołów. Wystarczy
spojrzeć na starych wiarusów z Ruthless,
Steel Prophet, St. Elmos Fire, Attica, Ritual,
Wretch, Zarpa czy ladies z Rock Goddess.
Jeszcze więcej stylistycznych zawirowań odnajdziecie
wśród młodzieży, które ciągle dobija się
o zainteresowanie, a są to Traveler, Chevalier,
Riot City, Booze Control, Skull Fist, Vultures
Vengeance, Leathurbitch, Bat, Sanhedrin,
Pulver, Ironflame, Pounder, itd. A przecież
są jeszcze zespoły, którym daleko do wiarusów
a żółtodziobami dawno przestali być,
chociażby Twisted Tower Dire czy Metal Inquisitor.
Nietaktem byłoby, abym nie wspomniał
choćby słowem, o królowej metalu Doro.
Cieszy taka aktywność na tej scenie. Oby trwała
jak najdłużej.
Nie zapominamy o bardziej melodyjnym power
metalu. W tym numerze będziecie mogli
poczytać artykuły z Paragon, Icarus Witch,
Iron Fire, Emerald, Astral Doors itd. Tak naprawdę
miało być tych zespołów trochę więcej.
Pomyślałem sobie o małym bloku wywiadów
aktualnie działających kapel ze sceny melodyjnego
power metalu. Niestety ostatecznie zainteresowanie
taką formą promocji wyraziła tylko
kilka zespołów. Trochę to dziwne, bo ostatnimi
czasy niewiele poświęca się im uwagi. Odnajdziecie
także kila rozmów z grupami reprezentującymi
scenę hard rockową. Przede wszystkim
na uwagę zasługuje artykuł o Quiet Riot,
ale mamy też wywiad z polskimi młodziakami z
Lady Killer czy też króciutki interview z Jamesem
Kottakiem o jego nowym projekcie A
New Revenge.
Miłośnicy progresywnego rocka z pewnością
chętnie przeczytają obszerne wywiady z Lion
Shepherd i Amarok. Oba wywiady wcześniej
znane były z oficjalnej strony naszego magazynu,
ale myślę, że nasi czytelnicy są już przyzwyczajeni
do takiej formy dostępności naszych
materiałów.
I tak oto, mniej/więcej wygląda zawartość nowego
72. numeru naszego magazynu. Co do
szczegółów całej treści proszę o jej przewertowanie.
Jak zawsze liczę, że odnajdziecie dla
Siebie drodzy czytelnicy coś do poczytania. Z
taka nadzieją, życzę Wam miłej lektury.
Michał Mazur
Spis tresci
3 Intro
4 Enforcer
6 Myrath
10 Destroyers
12 Stos
14 Turbo
16 Exumer
18 Indestructible Noise Command
20 Xentrix
22 Twisted Tower Die
23 Metal Inquisitor
24 Possessed
26 Protector
28 Usurper
30 Evangelist
32 Monasterium
34 TYR
36 Doro
38 Herman Frank
40 St. Elmos Fire
42 Attika
44 Ritual
46 Steel Prophet
47 Booze Control
48 Ruthless
49 Traveler
51 Pulver
52 Chevalier
54 Pounder
56 Ironflame
58 Savage Messiah
60 Hunter
62 Ravager
64 Bat
66 Empheris
68 Critical Defiance
70 Bewitcher
72 West Of Hell
74 Paragon
77 Icarus Witch
80 Riot City
81 Powergame
82 Sanhedrin
83 Skull Fist
84 Vultures Vengeance
86 Chainbreaker
88 Spirit Adrift
90 Smoulder
92 Leathurbitch
93 Vanik
94 Zarpa
96 Rock Goddess
97 Devil’s Gun
98 Wretch
100 Fabulous Desaster
102 Diabol Boruta
104 Emerald
106 Iron Fire
107 Cryonic Temple
108 Astral Doors
109 Sinbreed
110 Frozen Land
112 Fatal Curse
114 Madog
115 A New Revenge
116 Quiet Riot
118 Lady Killer
120 Lion Shepherd
123 Amarok
126 Reminiscencje NWOBHM
127 Zelazna Klasyka
128 Decibels` Storm
160 Old, Classic, Forgotten...
3
liśmy zapełniać albumu przewidywalnymi
utworami.
Wysoka poprzeczka i wiele skrajności
Wywiad rzuca trochę światła na to, dlaczego i jak zmienił się Enforcer.
Zespół obawiał się syndromu Motörhead i AC/DC, kapel, których
urok wciąż opiera się na kilku wczesnych płytach. Szwedzi z piątą płytą
kombinowali przez cztery lata. Co wyszło, już wiemy, a jak wychodziło -
dowiecie się z naszej rozmowy.
HMP: Zapowiadając nowy album mówiliście,
że pragniecie stworzyć coś naprawdę
wielkiego. Jak trudno pracuje się pod presją
narzuconego celu?
Olof Wikstrand: Dobre pytanie. Chcieliśmy
zrobić coś wielkiego. Nie po prostu "kolejny
album". To nie miał być przypadkowy zestaw
piosenek, ale utwory, które stworzą udaną
całość. Jak nam się to udało? Myślę, że bawiąc
się różnego rodzaju ekstremami, tworząc
bardzo zróżnicowane utwory. Żaden kawałek
na albumie nie powinien brzmieć jak
poprzedni, wszystkie powinny służyć nadrzędnemu
celowi. Jednocześnie całość powinna
być dobrze napisana, chwytliwa, a każdy
utwór powinien być hitem.
Mötley Crüe. Wybierając ten utwór do promowania
nowej płyty chcieliście zaznaczyć
nowy kierunek Enforcer?
Z jednej strony tak, ale z drugiej strony już
wcześniej bawiliśmy się tego typu brzmieniem,
jak np. na "Diamonds" z 2010 roku,
który zawiera wiele takich rockerów. Podążanie
w tym kierunku jest dla nas naturalne.
Tym razem jednak nie chcieliśmy jedynie sygnalizować
inspiracji, lecz wykorzystać to
brzmienie na 100%. Iść na całość.
Słychać, że nadal chętnie czerpiecie z muzyki
lat 80. Na "Zenith" poza riffami słychać
też popularną w tamtym okresie perkusję z
efektem pogłosu - na początku "The End of
the Universe" czy inspirowane latami 80.
klawisze w "One Thousand Years of Darkness".
Na jakieś zasadzie dobieracie te efekty
lat 80. do swojej muzyki? Jak długo zastanawiacie
się nad ich użyciem, tak, żeby
dodać klimatu a jednocześnie nie przesadzić?
Nie da się ukryć: jeśli grasz metal, to będziesz
się inspirował latami 80., bo to była złota era
dla tego typu muzyki. Do swojej twórczości
możesz dodawać różnego rodzaju rzeczy. Nie
mam żadnego problemu z używaniem klawiszy.
Dodajemy je, aby trochę podkolorować
utwory, aby wykreować atmosferę. Tego typu
zabiegi zmieniają "zwyczajny" riff w coś, co
ty, jako słuchacz, zapamiętasz. Taka dodatkowa
szczypta przyprawy. Metallica zrobiła
sporo takich zabiegów na swoim "Czarnym
albumie". Mają tam masę dogrywek, efektów
dźwiękowych, o których tak naprawdę nie
myślisz, gdy słuchasz tej płyty po raz pierwszy.
Jednak gdy już je zauważysz, to stwierdzisz,
że dodają one głębi każdemu riffowi.
Ciężko pracowaliśmy, aby uzyskać podobny
efekt; stworzyć atmosferę nie tylko samą
przesterowaną gitarą, ale dodać do niej sporo
smaczków. Fundamentem oczywiście nadal
powinna być gitara, perkusja i bas, wciąż
przecież jesteśmy zespołem metalowym, czy
też rock'n'rollowym. Kiedy przesuwasz ciężar
w stronę keyboardów, wtedy stajesz się
czymś innym, my natomiast używamy ich
jako dodatku.
Niezwykle rzadko zespoły są niezadowolone
z najnowszej płyty. Wy postawiliście
sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Czujesz,
że udało Wam się sprostać Waszym wymaganiom?
Wiąże się to po części z faktem, że wydanie
albumu zajęło nam tak dużo czasu. Zawiesiliśmy
poprzeczkę zajebiście wysoko. Zdaje
się, że robiliśmy tak w przypadku każdego
albumu. Robimy to, ponieważ chcemy stawać
się lepsi i za każdym razem lepiej robić
każdą rzecz. Powiedziałbym, że postaraliśmy
się najlepiej, jak było możliwe spełnić te wymagania.
"Die for the Devil", kawałek, którym promujecie
nową płytę nawiązuje stylistyką do
hard'n'heavy lat 80, choćby do wczesnego
Foto: Nuclear Blast
Pomysł na zmianę estetyki przyszedł spontanicznie,
czy rzeczywiście uznaliście, że
dobrze jest kiedy zespół się rozwija, zmienia
i wdraża nowe pomysły?
Nie uważam, żebyśmy zmienili naszą estetykę,
a przynajmniej nie było to intencjonalne.
Naprawdę myślę, że wciąż jesteśmy tacy
sami. Udało nam się jednak wstrzyknąć trochę
różnorodności w ten album. Jedyna zmiana
to fakt, że odważyliśmy się zamieścić na
nim wiele skrajności.
Fakt, oczywiście nie porzuciliście swoich
korzeni. Oba speedowe kawałki na Waszej
płycie, "Thunder and Hell" i "Searching for
You" są w klasyczny dla Was stylu. Pochodzą
z jakichś sesji nagraniowych z przeszłości
czy nagraliście je celowo na "Zenith"?
Nie, to są nagrania pod nowy album. Wiedzieliśmy,
że będziemy chcieli nie tylko odkrywać
nowe lądy dla Enforcer, ale również
pokazać, że się nie zmieniliśmy, że wciąż mamy
takie same pomysły, przy czym nie chcie-
"The End of an Universe" kryje jakąś symbolikę?
Zaczyna się podobnym stylu jak kawałek
Queensryche o tytule... "En Force".
To pewnie nie przypadek?
To czysty przypadek. Nigdy nie słuchałem
zbyt dużo Queensryche szczerze powiedziawszy.
Z tym kawałkiem wiąże się jeszcze jedno
skojarzenie. Motoryka i budowa kompozycji
kojarzy się z "For Whom the Bell Tolls"
Metalliki. To celowe nawiązanie?
Nie, tak naprawdę to nie, a przynajmniej ja o
tym w ten sposób nie myślałem. Jak w ogóle
idzie ten kawałek? (zaczyna nucić pierwsze
takty Metalliki). To chyba inne tempo, jakieś
6/8 (nuci dalej).
Bardzo ciekawa jest aranżacja, zwłaszcza
sekcji rytmicznej, w "Sail on". Skąd pomysł
na tak nietypowy dla Was kawałek?
Masz na myśli wykorzystanie shakerów?
Używaliśmy ich właściwie w każdym utworze
na płycie, żeby podbić hi-hat, nadać mu
trochę więcej wyrazistości. Ten pomysł też
wzięliśmy od Metalliki z "Czarnego albumu",
przy czym tam shakery są nałożone na
hi-hat przez cały czas. Sprawia to, że jest on
bardziej słyszalny a rytm bardziej buja, kiedy
stosujesz ten efekt w tle. Nie powinieneś tego
jednak słyszeć, lecz poczuć.
Innym zupełnie zaskakującym połączeniem
jest zaaranżowanie kawałka o mrocznym
4
ENFORCER
tytule "Forever we Worship the Dark" w
zupełnie lekki sposób - mam na myśli chwytliwy
wręcz taneczny refren i chóralne ozdobniki.
Celowo chcieliście zaskoczyć słuchacza
takim zderzeniem światów? Ostatnio
z takich zabiegów słynie Ghost. Byli
Waszą inspiracją w tej materii?
I tak i nie. Tzn. wyrażamy siebie głównie
przez mroczne teksty, zawsze tak było, więc
jest to jakby normalne. Muzycznie ten utwór
może wydawać się inny, ale… Teraz jak o
tym wspomniałeś, to naprawdę podoba mi
się ten kontrast: wyrażasz jedno muzyką, a
co innego tekstem. Gdybyś miał radosną muzykę
i taki sam tekst, wyszłaby z tego niemal
parodia czy też kalka. Można z tym jednak
zrobić coś bardziej oryginalnego. Tak to po
prostu u nasz wyszło, całkiem naturalnie.
Zupełnie inną stronę płyty prezentują takie
kawałki jak "Zenith of the Black Sun" i
"Ode to Death", które uderzają w majestatyczną
epicką nutę. Na poprzedniej płycie
tego typu utworem był znakomity "Mask of
Red Death". Po cichu liczyliśmy, że właśnie
ten typ kawałków rozwiniecie na nowej płycie.
Jak się czujesz w takiej estetyce? Mimo,
że nowa płyta jest bardziej rock'n'rollowa
niż poprzednia, umieściłeś dwa tego typu
kawałki.
Tu znów chodzi o zróżnicowanie i kontrast
pomiędzy utworami. Uważam, że warto mieć
tego typu kawałki jako przeciwwagę dla pozostałej
zawartości płyty, która jest taka, jak
wspomniałeś - bardziej rock'n'rollowa. Tak
jak mówiłem na początku, chcieliśmy zrobić
album, który składałby się z różnych ekstremów.
Co więcej, na krążku jest też numer zaaranżowany
na pianino. Jego użycie też wiązało
się z "chęcią zrobienia czegoś nowego"?
To kolejny element, który sprawia, że album
staje się dobry. Jeśli wszystko brzmi inaczej,
to staje się lepsze. Tak uważam. Są zespoły,
które się nie rozwijają, nie dojrzewają. Na
przykład Motörhead czy AC/DC zawsze
grają to samo. Grają bezpiecznie. Przy czym
oczywiście są to wielkie zespoły. Motörhead
przebił się swoim pierwszym czy drugim albumem
i od tamtego czasu zbytnio się nie
rozwinął. Wszyscy chcą słuchać utworów
głównie z ich drugiej płyty. To samo tyczy się
AC/DC: rozwijali się jakoś tak do 1980 a potem
już osiadli. Po "Back in Black" nie stworzyli
nic nowego, wiesz co mam na myśli?
Tak. Mimo umieszczenie na "Zenith" wielu
różnych stylistyk, temp i aranżacji, brzmienie
albumu jest znakomite i - co ważne - bardzo
spójne. Jak udało Wam się tak dobrze
nagłośnić tak różnorodny album?
Staramy się mieć otwarte umysły. Nie mówimy
sobie, że nie możemy czegoś zrobić, bo
nie jest wystarczająco heavy metalowe; to nie
jest nasze podejście. Wręcz przeciwnie - każdy
pomysł uważamy za dobry i tworzymy z
niego utwór, w jakimkolwiek stylu nam wyjdzie.
Przy czym w tym wszystkim nadal
brzmimy jak Enforcer.
Tym razem Jonathan Nordwall dołączył do
zespołu na stałe. Pamiętam go jak grał gościnnie
na Waszym koncercie w Berlinie.
Jego wybór na gitarzystę był zatem naturalny?
Tak, ponieważ i tak znał już wszystkie kawałki.
My go znaliśmy, a on wiedział, w jaki
sposób pracujemy. Wiele razem graliśmy,
więc wszystko odbyło się bezproblemowo.
Kiedy wypuściliście klip do "Die for the Devil"
w wersji hiszpańskiej wyglądało to tylko
na jeden ukłon w stronę hiszpańskojęzycznych
fanów. Zaskoczyliście nas, kiedy
okazało się, że wydaliście całą płytę w tym
języku. Wydajecie ją z myślą o rynku Ameryki
Południowej?
Zgadza się, zrobiliśmy to głównie dla fanów
w Ameryce Południowej, ale każdy kto
chciałby posłuchać tej wersji albumu, oczywiście
może to zrobić. Wyszło to całkiem
Foto: Nuclear Blast
nieźle.
Jak trudno było przetłumaczyć tekst tak, żeby
pasował do linii melodycznych i żeby te
nie straciły mocy? Zdarzało Wam się zamieniać
zdania miejscami lub wprowadzać
inny tekst?
To właściwie niemożliwe. Nie tłumaczyliśmy
tekstów, lecz napisaliśmy je na nowo. Inaczej
się nie dało; ten język działa zupełnie inaczej,
zdania są zdecydowanie dłuższe, więc
napisaliśmy je ponownie.
Fani w Szwecji nie czują się zawiedzeni, że
nie powstała wersja w Waszym rodzimym
języku?
Nie jesteśmy rozpoznawalnym zespołem w
Szwecji, ludzie nas za bardzo tu nie znają.
Szwecja to nie jest dobry kraj dla ciężkiej
muzyki.
Jak zawsze Waszej muzyce towarzyszą
przemyślane grafiki na wysokim poziomie.
Okładkę do "Zentith" zaprojektował Velio
Josto. Domyślam się, że koresponduje ona z
takimi kawałkami jak "Zenith of the Black
Sun" i być może "Forever we Worship the
Dark". Co kryje się za tą koncepcją? Daliście
Josto konkretne wytyczne czy sam narysował
tak ciekawy obraz?
W większości to była jego koncepcja. Dałem
mu jakieś wskazówki, surowe pomysły, ale to
właściwie jego wizja.
Co będzie po "Zenith"? Pisząc tę płytę
chcieliście osiągnąć coś wielkiego. Masz już
plany na to, jak ustawić sobie poprzeczkę po
tej płycie?
Zbyt wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć
na ten temat. Nawet nie wiem czy zrobimy
kolejny album (śmiech). Póki co dobrze mi z
tym uczuciem, że udało się zrobić "Zenith" i
mogę już o tym nie myśleć.
Na fanpage'u Enforcer widnieje wiele zdjęć
fanów z tatuażami z okładką "From Beyond".
To chyba najczęściej tatuowana Wasza
okładka. Zastanawiacie się czy "Zenith"
też trafi na ciała fanów? Może można
po tatuażowych statystykach oceniać popularność
Waszych płyt?
Okładka "From Beyond" doskonale się sprawdza
jako tatuaż. Jest bardzo prosta i bezpośrednia.
"Zenith" jest bardziej złożony, ma
więcej kolorów. Może też się nada, nie wiem
w sumie. Nie jest to zbyt oczywisty wzór.
Myślałem o tym, ale nie wiem. Zobaczymy
najpierw jak ludzie przyjmą album. Może go
znienawidzą?
Maciej Uba, Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Paweł Izbicki
ENFORCER 5
HMP: Wasz nowy album "Shehiki" promują
single "Dance" i "No Holding Back". Do
każdego z nich nakręciliście teledysk.
Utrzymane są one w konwencji przygodowych
filmów fantasy. Oba filmy to kontynuacje
teledysku do utworu "Belive" z poprzedniego
krążka "Legacy". Czy ta swoista
trylogia to zamknięta księga czy możemy
spodziewać się jej kontynuacji?
Zaher Zorgati: Zawsze staramy się pozostawiać
rzeczy otwarte. Zdecydowanie, zrobiliśmy
trylogię, ale kto wie - może będziemy
mieli nowy materiał w niedalekiej przyszłości.
Z "Believer", "Dance" i "No Holding Back"
...nic nie jest niemożliwe...
Moja znajomość z tym, zespołem trwa od albumu "Desert Call" z roku
2010. Muzyka utrwalona na nim zdobyła mnie szturmem. Był to pomysłowy i
melodyjny prog-power z dużą dawką muzyki orientalnej, rozpalającą wyobraźnie
słuchacza. Wraz z kolejnymi płytami mój szacunek do poczynań muzyków Myrath
wzrastał. Zdaje się, w ten sam sposób reagowali fani w Europie i Japonii.
Mimo, że Myrath w Polsce był już dwa razy, to takiej pewności nie mam, jeśli chodzi
o polskich fanów ambitnego power metalu. Z przekonaniem i chęcią zmiany
takiego stanu rzeczy zachęcam do poznania najnowszego dokonania Tunezyjczyków
płyty "Shehiki". Jej jakość wzbudza wśród muzyków Myrath nadzieję zdobycia
kolejnego szczebla drabiny na szczyt kariery. Natomiast we mnie, że wszelkie
dotychczasowe realne i wyimaginowane bariery polskich fanów w zaakceptowaniu
Myrath zostaną wyeliminowane, pozostawiając jedynie szczere zainteresowanie
muzyką tego zespołu.
innym - o ludzkości, wojnie, wierze, nadziei i
naszym spadku. Jak chodzi o teksty, to byliśmy
bezpośrednio inspirowani przez same kawałki,
ich tempo, radość, którą w nie włożyliśmy.
Właśnie dlatego, jak na razie, nigdy nie
mieliśmy chęci, by zrobić album koncepcyjny.
Różnie to bywa u muzyków. Jedni piszą
najpierw muzykę a później starają się dopasować
teksty. Drudzy najpierw piszą historie,
które mają opowiedzieć na płycie a następnie
muzykę. Jak to jest w waszym wypadku?
Zawsze zaczynamy od muzyki. W ten sposób
jak najbardziej zaangażowani. To pierwszy album
Myrath, przy którym pracował Hiba.
Aymen jest naszym tekściarzem od początku,
a Perrine działa z nami od czasu "Legacy".
Napisanie tekstów do całego albumu zajęło
prawie cały miesiąc pracy.
Co ogólnie inspiruje was w czasie pisania
tekstów. Czy są to wydarzenia z codzienności,
czy raczej refleksje po obejrzeniu filmu
czy też przeczytaniu książki?
Zwykle po obejrzeniu filmu, tak jak w przypadku
paru kawałków z "Legacy". Na przykład
"The Unburnt" był o Khaleesi z "Gry o
Tron", "Nobody's Lives" czerpało inspirację z
"Mister Nobody". Jak chodzi o "Shehili", album
zainspirowały nasze własne uczucia:
szczęście, smutek i rozpacz, ból, żal, dzieciństwo.
W waszej muzyce słuchacza uderza jej bajkowość.
Pewne aspekty bajkowości można
zobaczyć też w Waszych ostatnich teledyskach.
Czy lokalne tunezyjskie baśnie miały
na Was jakiś wpływ?
Oczywiście, w Tunezji się urodziliśmy
(śmiech). Ale jak chodzi o klipy, zainspirowały
nas "Baśnie tysiąca i jednej nocy", które
zaadaptowaliśmy na potrzeby naszego onirycznego
świata. To tak bogata historia, że
masz dzięki niej tysiące pomysłów! My zrobiliśmy
z tego coś nieco bardziej osobistego.
Nie wiem, czy zauważyłeś, ale w "No Holding
Back" wpletliśmy też trochę World of Warcraft,
kiedy mag Elyes zmienia żołnierza w
owcę.
próbowaliśmy zmienić podejście do promowania
muzyki, łącząc naszą muzykę z silną
wizualną historią. Będziemy tak robić dalej,
nawet jeśli zmienimy samą historię, czy nawet
cały zamysł.
Utwory "Dance" i "No Holding Back" integruje
treść. Czy pozostałe kompozycje z
"Shehiki" łączy ta sama opowieść? O czym
opowiadacie na nowej płycie?
"Shehili" nie jest albumem koncepcyjnym,
"Dance" i "No Holding Back" są ze sobą połączone,
ponieważ musieliśmy zrobić do nich
dobrą historię wizualną. Teksty nie są ze sobą
połączone. Każdy utwór opowiada o czymś
Foto: earMusic
komponuje Myrath. Zaczynamy śpiewać fonetycznie
do riffów, refrenów itp., a potem
staramy się wydobyć z tego mocny motyw
przewodni z silnym przesłaniem. Ale to musi
pasować do rytmu flow. Nigdy nie próbowaliśmy
zaczynać od tekstu.
Jak długo pracowaliście nad tekstami na
"Shehiki"? Kto jest ich głównym twórcą?
Kto w ogóle pisze je za zwyczaj?
Mamy na tym albumie trzech tekściarzy: Aymen
Jaouadi, Perrine Perez-Fuentes i Hiba
Ghanem. Każdy z nich wybrał sobie utwór
według upodobania i w ten sposób mieliśmy
pewność, że będą mocno zainspirowani oraz
Zachód uwielbia orientalne baśnie. Nie ma
chyba na świecie dziecka, które by nie znało
przygód Aladyna... Jak myślicie, co bardziej
przyciąga zachodnią kulturę, orientalizm
tych historii czy raczej uniwersalny język
awanturniczej przygody ich bohaterów?
Myślę, że chodzi o obydwie rzeczy. Orientalizm
to dla wielu ludzi magia i dawne, mistyczne
czasy. To ze względu na unikalność orientalnej
architektury i cywilizacji, ale też
przez sposób, w jaki Disney zaadaptował go
pod wyobraźnię dziecięcą. I nawet nie będąc
z kraju zachodu, podoba nam się sposób, w
jaki jest prezentowany światu.
Jak długo pisaliście muzykę na nową płytę?
Czy macie swój sposób na pisanie kompozycji?
Dopracowaliście się jakiegoś specjalnego
kodu muzycznego?
Nie mamy żadnego kodu. Najlepszy sposób
na zrobienie czegoś to myślenie nietuzinkowe,
bez zasad - właśnie tak robi to Myrath.
Każdy z nas komponuje, nawet producent
Kevin Codfert, który jest jednym z głównych
kompozytorów. Jeśli coś jest dobre, to bierzemy
to, jeśli złe - usuwamy: bez ego, pracy w
kilka osób. Komponowanie zajęło pół roku,
ale aranżacja trwała ponad rok. Staramy się
zachować prostotę: czy dany utwór brzmi dobrze
z jedna gitarą akustyczną? Tak? Bierzemy.
Na początku wasza muzyka mocno nawiązywała
do progresywnego metalu i dokonań
takich zespołów jak Dream Theater czy
Symphony X. Te inspiracje są nadal słyszalne
ale moim zdaniem swoją muzykę skierowaliście
bardziej w rejony ambitnego power
metalu typu Kamelot. Dobrze to zaobser-
6
MYRATH
wowałem?
Szczerze mówiąc, "Shehili" nie jest inspirowane
przez Dream Theater, Symphony X
czy Kamelot, słuchaliśmy dużo muzyki andaluzyjskiej,
berberyjskiej i francuskiej muzyki,
ale nic z tego nie było zespołem metalowym.
Ale masz rację, na początku, zwłaszcza
na pierwszych albumach, musieliśmy odnaleźć
własną osobowość, tak jak każdy nowy
zespół, więc jako fani progresywnego metalu,
przełożyliśmy nasze inspiracje do naszej muzyki,
a to główny powód, dla którego w przeszłości
można było słyszeć takowe inspiracje.
Skąd u Was zainteresowanie właśnie takimi
stylami muzycznymi? Jakie zespoły Was
najbardziej inspirowały?
Kiedy miałem 13 lat, mój kuzyn przyniósł mi
taśmę, na której było mnóstwo metalowych
zespołów, typu Metallica, Pantera, WASP,
itd. Wtedy też pierwszy raz w życiu słuchałem
metalu. Wzorowaliśmy się wieloma zespołami,
ale, jako wokalista podjąłem decyzję
dzięki Dio.
Pochodzicie z Tunezji czyli z kraju, które nie
kojarzy się z rockiem a tym bardziej z heavy
metalem. Gdzie i w jaki sposób można poznać
w Tunezji muzykę rockową czy też metalową?
Ojciec Maleka był metalem. Może jednym z
pierwszych w Tunezji (śmiech). Odkrył tę
muzykę kiedy kończył studiować w USA. No
i sam wiesz, że metal jest muzyką viralową,
nie potrzebuje wcale silnej promocji… Ale jest
jednak bardzo słabo znana w Tunezji.
Czy bycie fanem albo muzykiem heavymetalowym
w Tunezji to jakiś problem?
Niespecjalnie, znaczy - to nie jest niebezpieczne.
Dużo ludzi łączy to z Satanizmem, ale
nikt w Tunezji nie został zabity podczas słuchania
metalu.
Domyślam się, że tunezyjska scena metalowa
jest niewielka. Co możesz o niej
powiedzieć?
Tak, metalowa scena jest mała, nie mamy żadnej
platformy dla metalu, żadnej wytwórni,
wydawców. Jest parę dobrych zespołów, ale
przez brak rynku prawie niemożliwym jest
zrobić cokolwiek dla nich. Jednakże, mogę cię
zapewnić, że tunezyjscy metale i fani są najlepsi
na Ziemi. Powinieneś sprawdzić na Youtube
koncert, który daliśmy dla 7000 fanów
Myrath w amfiteatrze Carthage, zrozumiesz
o co mi chodzi (śmiech).
Kolejnym ważnym elementem Waszej twórczości
jest muzyka orientalna, a raczej
muzyka regionalna. Czy ta muzyka wsiąkła
w Was od małego czy też na potrzeby zespołu
studiujecie ten temat, wyszukując coraz
to nowe źródła wiedzy o niej?
Tunezyjska muzyka płynie w naszej krwi,
Myrath urodzili się z nią. Nie musimy głowić
się nad wplataniem tych wpływów, bo one są
już w naszej głowie kiedy komponujemy. Nie
znaczy to oczywiście, że nie szukamy nowych
źródeł wiedzy. Na przykład, coraz bardziej
interesują nas marokańskie i indyjskie rytmy.
Nasza muzyka będzie ewoluowała wraz z każdym
kolejnym albumem.
Czy te fragmenty orientalizmów to oryginalna
muzyka pochodząca z Waszego kraju,
czy tylko wasza interpretacja?
Tunezyjska muzyka to nie do końca muzyka
orientalna (śmiech). To jeden z powodów, dla
których musieliśmy stworzyć nowy styl muzyczny
nazwany Blazing Desert Metal,
który jest nowym gatunkiem. Orientalna
dźwięczność oczywiście jest częścią tunezyjskiej
muzyki, ale to nie jedyny składnik. Nasza
Ojczyzna miesza sporo różnych wpływów,
jak berberyjska czy andaluzyjska muzyka.
Czy w swojej twórczości wykorzystujecie
również muzykę z innych regionów arabskich?
Chcielibyśmy wmieszać rytmy muzyczne z
regionu Gnawa (w Maroku), uwielbiamy tamtejszą
muzykę, ale nigdy nie mieliśmy okazji
Foto: earMusic
eksperymentować z nią w kontekście Myrath.
Do nagrania tych partii używacie oryginalnych
instrumentów i muzyków, czy raczej są
to sample i sami je aranżujecie?
Przeważnie współpracujemy z prawdziwymi
muzykami. Pracowaliśmy z wiolinistami tunezyjskiej
orkiestry symfonicznej, prawdziwych
klarnecistów, darbokistów, itp… Głównym
powodem jest to, że to oczywiście
brzmi lepiej, ale też prawie niemożliwym jest
odtworzenie prawdziwego wiolonczelisty
przy zwykłym VST czy samplach!
Niektóre partie wokalne śpiewane są w Waszym
rodzimym języku, robicie to dla jeszcze
większej ekspresji, różnorodności... no
właśnie, dlaczego?
Łatwiej jest mi śpiewać ćwierćtony i arabskie
fleksje w moim ojczystym języku. Zależnie od
aranżacji wokalnej, jestem pewien jakiego języka
użyję.
Jestem ciekaw jak w ogóle Europejczycy odbierają
Wasz pomysł na muzykę, a szczególnie
na wspomniane ornamenty orientalne?
Bywają osoby, które negatywnie reagują na
mocno wyeksponowaną o Was muzykę regionu
śródziemnomorskiego?
Zdarzało się to w przeszłości. Na przykład na
albumie "Desert Call" było dużo ćwierćtonów
w utworach, ale niestety doszły do nas
opinie metali, którzy tego nie rozumieli, a nawet
uznawali to za potknięcia. Szczerze mówiąc,
nieco zrezygnowaliśmy z ornamentów,
które dla Europejczyków były zbyt skomplikowane.
Trzecia cecha Waszej muzyki to melodia. W
zasadzie z każdym albumem tej melodii w
Waszej muzyce jest coraz więcej...
Tak, to prawda. Kiedy komponujemy utwór,
chcemy żeby dobrze brzmiał w najmniejszej
konfiguracji: wokalista i gitara. Chyba właśnie
dlatego wychodzą nam mocne melodie.
Jak już wspomniałeś, swoją muzykę określacie
sloganem Blazing Desert Metal, co
według Was on oznacza, Jak to maja rozumieć
Wasi fani?
Blazing Desert Metal to gatunek muzyczny
Myrath. Wpletliśmy w naszą muzykę tyle
inspiracji, że głupio byłoby teraz nazywać ją
"oriental" czy "prog", czy nawet "symfoniczną".
Nasza muzyka przywodzi na myśl
Płomienną Pustynię, dlatego tak ją nazwaliśmy.
Każdy Wasz album to spotkanie z niesamowicie
nasyconą i bogatą muzyką. Dzięki
czemu mozolnie i powoli zdobywacie coraz
większa popularność. Nie inaczej jest z
"Shehiki". Jak myślicie czy Wasz najnowszy
album będzie przełomowy i dobijecie do
pułapu zespołów typu Kamelot czy Symphony
X, bo chyba na szczyt, jaki osiągnął
Dream Theater, to w dzisiejszych czasach
nikt nie ma szans wspiąć się tak wysoko...
Osiągnęliśmy pewien poziom popularności
bez żadnej promocji. Dzisiaj jest pierwszy
raz, kiedy pracujemy z prawdziwą wytwórnią
z prawdziwą promocją. Trzymajmy za to mocno
kciuki... A na marginesie, nic nie jest niemożliwe,
osiągnięcie poziomu Dream Theater
wydaje się możliwe, nawet jeśli będzie to
bardzo trudne (śmiech).
Uwielbiam takie albumy jak "Shehiki",
słucha się je od pierwszej nuty do ostatniej z
zapartym tchem. Promujecie go singlami
"Dance" i "No Holding Back" ale w
MYRATH 7
zasadzie każda kompozycja może być takim
singlem. Będziecie wypuszczali kolejne single/teledyski
z tej płyty?
Bardzo byśmy chcieli. "Monster In My Closet"
zdaje się być dobrym kandydatem na czwartego
singla (śmiech).
Jesteście niesamowitymi muzykami, czy grę
na instrumentach i sztukę śpiewania uczyliście
sami czy też pobieraliście prywatne
nauki u nauczycieli lub szkołach muzycznych.
Jacy muzycy są dla was wzorami i
idolami?
Malek i Morgan byli w tej samej szkole:
MAT, która jest słynna rockową szkołą muzyczną
we Francji, Anis sam nauczył się grać
an basie, Elyes skończył konwersatorium, ja
jestem autodydaktyczny, a Kevin Codfert,
nasz producent, jest absolwentem konserwatorium,
gdzie w wieku 12 lat otrzymał złote
wyróżnienie.
Gdzie i z kim nagrywacie swoją muzykę? Są
to Wasze domowe studia czy też wyspecjalizowane
i profesjonalne studia? Macie
swoich ulubionych techników dźwięku i producentów
muzycznych?
Nagraliśmy niemal wszystko z Kevinem
Codfertem, poza perkusją, za to odpowiadał
Eike Freese. Kevin z nami komponuje i produkuje
naszą muzykę, ale po raz pierwszy,
przy "Shehili", współpracował z dwoma innymi
producentami (Eike Freese i Jens Bogren).
W sumie trzech producentów, jedna wizja.
Ogólnie dość często koncertujecie... jak odbierane
jest Wasze show przez fanów w Europie?
Każdy koncert jest dla nas jak impreza. Na
scenie gramy z orientalnymi tancerkami,
które tańczą taniec brzucha. Europejskim fanom
bardzo odpowiada, że chcemy uszczęśliwiać
ludzi. Atmosfera jest generalnie bardzo
gorąca jak chodzi o Myrath (śmiech).
Kilka razy graliście w Japonii, jak bardzo
różni się tamtejsza publiczność?
Uwielbiamy Japonię, ich kulturę i fakt, że
tamtejsi fani są pokorni wobec muzyków i
bardzo ich szanują. Publika jest nieco inna
niż we Francji, ponieważ japońscy fani zdają
się przywiązywać większą wagę do szczegółów.
Chcą wiedzieć wszystko o zespołach, a
to coś naprawdę wyjątkowego.
Gracie koncerty klubowe i duże festiwale,
gdzie czujecie się lepiej?
Osobiście wolę małe kluby, bo jest się bliżej
publiki.
W Polsce wystąpiliście dwa razy. Pod
koniec roku 2017 w Krakowie i na początku
2016 roku w Warszawie. Jakieś miłe wspomnienia?
Oczywiście. Wiesz, zasadniczo publika jest
tym, co pamięta muzyk, a ja pamiętam, że
tłum był fantastyczny. Bardzo chciałbym
Foto: earMusic
mieć czas na odwiedzenie Polski, żeby dowiedzieć
się czegoś o jej kulturze!
Opowiedz o trasie promującej "Shehiki",
czego możemy spodziewać sie w najbliższym
czasie?
Właściwie, to aktualnie nad tym pracujemy.
Niedługo ogłosimy daty koncertów. Naszym
celem jest grać jak najwięcej koncertów promujących
"Shehiki".
Od jakiegoś czasu współpracujecie z
earMusic. Jak oceniacie tę współpracę, macie
ich wsparcie, czujecie, że są wstanie zapewnić
Wam dużą promocję?
"Shehili" to tak naprawdę pierwszy album,
nad którym pracowało earMusic. Ufamy im,
odwalają dobrą robotę: okładki magazynów,
setki wywiadów, promocje, itp… Tak, uważamy,
że dają nam naprawdę dużą promocję.
Nadal stacjonujecie w Tunezji czy
przeprowadziliście się już do Europy?
Elyes i Morgan mieszkają we Francji, Anis w
Gruzji, Malek i ja dalej mieszkamy w Tunezji,
ale naszym celem jest przeprowadzić się do
Europy. Ale musimy mieć sprzedaż na dobrym
poziomie, żeby mieć okazję na przeprowadzkę
(śmiech).
Jak żyje się w Tunezji?
Życie jest OK. Znaczy, nie jest tak dobrze jak
wcześniej, przed rewolucją, jeśli chodzi o
ceny. Wszystko jest teraz strasznie drogie, ale
jak chodzi o bezpieczeństwo, wszystko gra.
Ostatnie lata Europę nęka bardzo duży
napływ ludności z Azji Mniejszej i Afryki.
Jakie jest wasze zdanie dotyczące tej migracji?
Czy słusznie są niepokoje tych ludzi,
że napływowa arabska ludność nie jest w
stanie zintegrować się w Europie i jest dużym
problemem, a nawet zagrożeniem dla
europejczyków?
Ogromna populacja nieprzygotowana na integrację
może być potencjalnym zagrożeniem.
To nie kwestia bycia z Azji Mneijszej czy
Afryki. Edukacja i tolerancja są kluczowe.
Obecne migracje to tylko początek, w najbliższej
przyszłości świat będzie musiał się
zmierzyć z olbrzymimi migracjami z powodów
klimatycznych. Musimy nauczyć ludzi
tolerancji. Europejczycy też mogą w najbliższej
przyszłości zacząć emigrować do innych
państw - one też muszą być gotowe na odpowiednie
przyjęcie Europejczyków.
Zaczęliśmy od teledysków i na nich skończymy.
Wyprodukowanie takich teledysków
to są konkretne koszty. Wy w dodatku zaangażowaliście
wielu aktorów i statystów, a
także postawiliście na nie tak tanią technikę
cyfrową. Ogólnie zespoły uciekają od tej formy
promocji, dlaczego Wy mimo wszystko
postawiliście na nią?
Jedynym sposobem na przekazanie naszych
szalonych historii było użycie 3D i post produkcji.
Współpracowaliśmy z ekipą Icode,
która jest świetną firmą z Serbii, do tego nie
tak drogą, jak ludzie sobie to wyobrażają.
Oczywiście, to jest drogie, ale na przykład
zrobienie tego samego we Francji wyniosłoby
pięć razy tyle.
Choć do produkcji hollywoodzkim trochę im
brakuje, ale zachwycają pomysłowością i
rozmachem. Wy też lubicie serie filmów z
Indiana Jones, Lara Croft czy Jacka Sparrowa?
Tak, uwielbiamy te filmy! Poziom klipów wideo
Myrath jest oczywiście daleko od Hollywood,
ale najważniejsza jest historia. Przy dobrej
historii, ludzie są dużo bardziej pobłażliwi
co do "kwestii technicznych".
W Polsce mówi się, że w każdym dorosłym
mężczyźnie drzemie mały chłopiec. Wy też
macie w sobie takiego małego chłopca?
Bycie dorosłym oznacza stratę mnóstwa kreatywności.
Zaryzykowałbym stwierdzenie, że
to nasza praca - mieć w sobie takie małe dziecko.
To właśnie ten wewnętrzny dzieciak
tworzy historie i komponuje utwory.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Karol Gospodarek
8
MYRATH
Myrath - Hope
2007 Brennus Music
Gdzieś w 2010 roku w moje ręce wpadła
płyta Myrath "Desert Call". Co tu dużo
mówić. Zachwyciłem się nią. Wtedy
myślałem, że mam do czynienia z debiutem.
Jednak dość szybko okazało się,
że parę lat wcześniej - bo w 2007 roku -
Tunezyjczycy wydali swój pierwszy album
zatytułowany "Hope". Krążek rozpoczyna
się intro, które od razu wyjaśnia
w czym tkwi wyjątkowość tego zespołu.
A chodzi o wykorzystywanie znakomicie
zaadaptowanych orientalnych
melodii, basenu śródziemnomorskiego,
a najpewniej, bezpośrednio z ojczyzny
muzyków Tunezji. Owe orkiestracje są
niezwykle barwne i bajkowe, do tego z
wykorzystaniem oryginalnego instrumentarium.
Nie chodzi tylko o same
wstawki ale także o melodie, które nierzadko
są głównymi tematami poszczególnych
utworów. Same orkiestracje,
bogato zaaranżowane, na razie są dość
dyskretne, choć przez swoją specyfikę
intensywnie wyróżniają się na tle całej
muzyki. Znakomicie można to zaobserwować
w tytułowej kompozycji "Hope".
Niemniej prawdziwą istotą Myrath na
debiucie to znakomitej jakości progresywny
metal, w stylu Dream Theater,
Symphony X czy Pagan's Mind. Wielowątkowością,
wielobarwnością, emocjonalnością,
klimatycznością, bogatą
strukturą, techniką czy niezwykle tajemniczą
aurą Tunezyjczycy od samego
początku dorównują swoim idolom. Na
polu wykonawczym też nie słychać jakiejś
różnicy. Jak to bywa w wypadku
muzyków grających procesywny metal
ociera się on o wirtuozerię. O ich rozmachu
i braku respektu do wielkich i
mocno rozbudowanych form, niech za
przykład posłuży ponad jedenasto-minutowy
"Confession". Choć pod względem
melodyjności zdecydowanie wolę
równie pokaźny "Seven Sins". W kwestii
kompozycji zdarzają się również wpadki,
a w zasadzie na "Hope" miało miejsce
jedno takie potknięcie, a jest nim
słabo wymyślona końcówka "My Inner
War". A może to tylko moje odczucie...
Kontynuując wytykanie słabych stron
debiutu Myrath trzeba wspomnieć o
produkcji i brzmieniu. Jeśli ktoś myśli,
że teraz obrzucę błotem muzyków tego
zespołu to jest w błędzie. Ogólnie jest
dobrze, jednak trochę brakuje do perfekcji,
którą charakteryzuje się ich muzyka
na następnych płytach. Przez co
czasami zawartość "Hope" brzmi trochę
szorstko i topornie. Ten efekt podkreślają
z rzadka pojawiające się mocne
szarpane i lekko nowoczesne gitarowe
riffy. Chociażby te z "All My Fears". Następną
różnicą względem kolejnych krążków
jest wokal. Na debiucie śpiewa
klawiszowiec Elyes Bouchoucha. Ma
on mocny acz melodyjny głos, jednak
do klasy Zahera Zorgati jednak mu
brakuje. Pod względem melodii i śpiewu
na "Hope" jest zacnie, nie ma co drzeć
szat. Niemniej dobrze, że na "Desert
Call" pojawił się już Zaher. W sumie
niezły debiut, z niezgorszą muzyką, w
świetnym świetle prezentujący ten naprawdę
oryginalny progresywny band.
(4)
Myrath - Desert Call
2010 XIII Bis/Amro
Wszystko zaczęło się właśnie od tej płyty.
Zrobiła na mnie duże wrażenie i w
sumie trzyma mnie tak do dziś. Na tej
płycie - w stosunku do poprzedniej -
zmieniają się szczegóły, ale właśnie w
tym tkwi diabeł, dzięki któremu tak
bardzo polubiłem "Desert Call". Progresywny
metal wymyślony przez Tunezyjczyków
nabiera na tej płycie niesamowitej
płynności. Obojętnie czy to są
ciężkie gitarowe momenty czy zdecydowanie
bardziej subtelne muzyczne fragmenty,
czy też zupełnie inne kontrasty,
typu; zestawienie technicznego "szarpanego"
progresywnego metalu z wysublimowanym
progresywnym rockiem,
wszystko nie tylko brzmi świetnie ale
jest natychmiast przyswajane przez odbiorcę.
Starsi koledzy z Dream Theater
czy z Symphony X nie tylko powinni
być dumni, że mają tak wybitnych naśladowców,
ale też zazdrościć im talentu,
dzięki któremu potrafią w tak ekscytujący
sposób zinterpretować ten konkretny
styl. Tym bardziej, że muzycy
Myrath na tym albumie śmielej rozwinęli
również wpływy ambitnego melodyjnego
power metalu czy nawet symfoniki.
Dzięki czemu w muzyce tego zespołu
jest więcej przestrzeni oraz akcentów
takich zespołów jak Angra czy
Heavenly. A przecież są jeszcze fragmenty
inspirowane muzyką orientalną
tak wyśmienicie zinterpretowanej przez
tunezyjskich muzyków. Wprowadzone
są w całość "Desert Call" zdecydowanie
śmielej oraz przygotowane z dużo większym
rozmachem, równocześnie zachowują
precyzję i umiar. Piękne jest to,
że te partie nie odgrywane są wyłącznie
przez rokowe instrumentarium ale również
za pomocą oryginalnych arabskich
instrumentów. Te wschodnie
brzmienie wnika również w melodie
oraz rytm. Jego obecność odczuwalna
jest praktycznie na każdym kroku. Te
wszystkie składowe na wzajem bardzo
płynnie przenikają się i jest to prawdopodobnie
tajemnica sukcesu baśniowych
dźwięków Myrath. Dodatkowo
muzyczny efekt podkreśla świetna narracja
nowego wokalisty Zahera Zorgati.
Jego wokal jest czysty, melodyjny a zarazem
pełen mocy. Po prostu rockowo
klasyczny. Że Tunezyjczycy trafili akurat
na niego, to trzeba wręcz domniemywać
boską interwencję. Ogólnie
rzecz ujmując, muzycy stanowiący ten
zespól należą do jednostek wybitnych,
ich talent i umiejętności mogą wielu
wpędzić w kompleksy. Takie albumy
słucham w całości, nie ma w nim miejsce
na wyróżnienie, bowiem całość jest
wyjątkowa. Zawiera, znakomite pomysły
muzyczne, iskrzące różnorodnością
kompozycje, przenikające się wieloma
wpływami, gdzie najbardziej wyraziste
są dźwiękowe wycieczki na Bliski
Wschód. "Desert Call" trwa ponad siedemdziesiąt
minut, a za każdym razem
mam wrażenie, że to zbyt krótka chwila.
(5)
Myrath - Tales Of The Sands
2011 XIII Bis/Amro
Już tak jest, fani jak dostaną dobry produkt,
to następny chcą jeszcze lepszy.
Muzycy, gdy uda się im nagrać dobrą
muzykę przy następnej produkcji starają
się napisać jeszcze lepszy materiał.
Tylko, gdy ta sztuka się nie uda, to fani
mają kolejna radość i mogą dopiec
swoim pupilom, a muzycy jedynie mogą
próbować wymigać się od dostawania
razów po głowie czy innych zadów. Bywa
też, że zespół w ramach "rozwoju"
zmienia wypracowane przez siebie regułom,
nie raz dokonując ogromnej stylistycznej
rewolty. Co przeważnie nie daje
dobrych efektów, ani dla kapeli ani
dla jej zwolenników. Całe szczęście Myrath
nic takiego nie uczynił. "Tales Of
The Sands" to w prostej linii kontynuacja
"Desert Call". W podstawowym
czasie (45 minut), to nadal wyśmienity,
wielowątkowy i niezwykle barwny progresywny
metal przepełniony emocjami
i tajemniczą aurą wschodniej kultury.
Kapela nadal pozwala zachwycać się bogactwem
pomysłów ale także ich czytelnością,
mimo programowej złożoności
muzyki. W wypadku tego albumu nacisk
na przystępność i komfort odbioru
muzyki wydaje się głównym założeniem
tej sesji. Podobnie jest z orientalnymi
ornamentami, choć nadal wykorzystywane
jest oryginalne arabskie instrumentarium,
to więcej ich opracowań
wtłoczone jest w klasyczne orkiestracje.
Ogólnie rzecz biorąc na tym krążku
orkiestracji jest sporo ale wiele z nich
stanowi bardzo dyskretne tło dla całości
muzyki. I właśnie jedynie powyżej wymienione
elementy stanowią pewne novum
w dokonaniach Tunezyjczyków.
"Tales Of The Sands" to ciągle wysoki
pułap muzyczny choć nie aż tak porywający
jak na "Desert Call". Oczywiście
najlepiej słucha się tej płyty jako całości.
Aczkolwiek w jej wypadku szczególnie
lubię wracać do utworu "Braving The
Seas". Tej harmonii nie zaburzają nawet
dodatkowe dwa utwory. Potwierdza to
przypuszczenie, że muzycy tego zespołu
nie schodzą poniżej swoich kompozytorsko-wykonawczych
wysokich standardów.
W dodatku jeden z nich "Apostrophe
For A Legend" zapowiada śmielsze
postawienie muzyków na trochę
prostszy ale za to ambitny melodyjny
power metal. Muzykom Myrath nie
udało się przeskoczyć jakości "Desert
Call" ale w żaden sposób nie dali powodów
aby nad nimi wyzłośliwiać się.
(4,5)
Myrath - Legacy
2016 Verycords
"Legacy" błyszczy w podobny sposób co
"Desert Call" ale w trochę inny sposób.
Zespół zachowuje swoje muzyczne
DNA ale zaczyna przeważać w nim
wcielenie ambitnego melodyjnego power
metalu czy jak kto woli melodyjnego
prog-poweru. Przed wczesne inspiracje
Dream Theater, Symphony X,
Pagan's Mind przedzierają się wpływy
Kamelot, Angra i powiedzmy Orden
Ogan. Jednakże ta ewolucja to nie przejęcie
wzorów od innych, a po prostu wewnętrzna
i naturalna potrzeba muzyków
z Myrath. Przepięknie obrazuje to
bajkowe i zagadkowe orientalne intro
"Jasmin" oraz następujący po nim, dynamiczny
i ekscytujący niczym "filmowy
hit", "Believer". To ostatnie porównanie
nie jest przypadkowe, bowiem
utwór zaopatrzony jest w doskonały
teledysk zrealizowany niczym "hollywoodzki"
film przygodowy w stylu
"Król Skorpion". Kolejną cechą "Legacy"
jest pewien podział. Pierwsza część
albumu jest bardziej dynamiczna niż
druga. W drugiej połówce kompozycje
są bardziej rozmarzone, zadumane, tkliwe
oraz pełne liryzmu. Nie jest to jakaś
szczególna nowość bo takimi emocjami
Tunezyjczycy raczą nas na każdej płycie.
Jednak nie na taką skalę jak tym razem.
Przy czym osiągają pewien pułap
doskonałości. Nie wiem, jak wielu zespołom
pokroju Myrath udało się w
ostatnim czasie napisać tak piękne, a zarazem
nie kujące uszy banałem, przesiąknięte
melancholią kompozycje. W tym
bloku niewątpliwie rządzi "I Want to
Die". Niemniej jakich by standardów
nie udało się im osiągnąć na tej niwie, to
jednak zdecydowanie wolę, gdy w muzyce
Tunezyjczyków przeważa wigor,
witalność, energia, dynamika i moc
skrząca się wielobarwnością. I właśnie
tego najbardziej zabrakło na "Legacy".
Mimo tego potknięcia trudno powiedzieć
o tej płycie, że jest słaba. (4)
Myrath - Shehili
2019 earMusic
Tunezyjczycy od dłuższego czasu dążyli
do takiej muzyki jaka znalazła się na
"Shehili". Pełnej energii melodyjnego
progresywnego power metalu z orientalnymi
wpływami muzyki Bliskiego
Wschodu, gdzie bogate muzyczne konstrukcje
naszpikowane są wieloma tematami
muzycznymi, całą paletą emocji,
kontrastów oraz klimatyczną i tajemniczą
aurą ocierającą się o fantastyczne
baśniowe opowieści. Jednak całość miała
być tak zaaranżowana aby potencjalny
słuchacz nie miał problemu z przyswojeniem
muzyki. W moim mniemaniu
tą sztukę muzycy Myrath osiągnęli już
dawno, nawet w momencie gdy ich muzyka
była bardziej skomplikowana i bardziej
akcentowała elementy progresywnego
metalu. Przede wszystkim rezultat
ten uzyskali dzięki niesamowitej
zdolności do pisania znakomitych melodii,
którymi przesiąknięte są ich utwory.
Wszystkie te melodie znakomicie podkreśla
wyśmienity głos Zahera Zorgati.
Niemały wpływ mają także wszelkie
wtręty arabskiego folkloru aranżowane
na modę oryginalnej muzyki basenu
śródziemnomorskiego, ewentualne
przetworzone na wielobarwne orkiestracje.
Zresztą owe orientalizmy przemycane
są w szerszym muzycznym
znaczeniu, bowiem przenikają i melodie,
rytm, konstrukcje utworów czy też
klimat, który przekazuje album, a także
poszczególne kompozycje. Nie można
zapomnieć o konstrukcjach kompozycji,
to one w dużej mierze pracują na przychylność
słuchaczy. Taka jest zdecydowana
większość zawartości "Shehili". W
ten trans i pląs wprowadza już intro,
oczywiście teleportując nas w gorące i
baśniowe rejony Tunezji, za to zupełnie
porywają i wytrącają z poczucia czasu
oraz rzeczywistości pierwsze kompozycje
"Born To Surview" i "You've Lost
Yourself". Reszta kompozycji też nie odpuszcza,
wystarczy przytoczyć utwory
singlowe "Dance" czy "No Holding
Back". Należy tu nadmienić, że obrazy
do tych kawałków nagrano w stylu teledysku
"Believer" i w sumie stanowią one
całość filmowej przygody, która dodaje
kolejny wymiar do muzyki Myrath. Każdy
utwór na "Shehili" to w zasadzie
wielowymiarowa i wielobarwna dynamiczna
kompozycja. Jednak w drugiej części
pojawiają się tracki, w które wkrada
się pewna doza melancholii i zadumy.
Należą do nich "Lili Twil", "Stardust" i
"Mersal". Niemniej ukoronowaniem tej
części jest zamykający płytę oraz z niezwykłą
melodią i klimatem utwór tytułowy,
w specyficzny sposób podsumowuje
on cały album, ale też jest zaproszeniem
do zainteresowaniem się następnym
krążkiem Myrath. Jestem przekonany,
że jeżeli ktoś jest fanem melodyjnego
i ambitnego power metalu, a
także progresywnego metalu i nie przeszkadzają
mu interpretacje muzyki orientalnej,
z pewnością tak uczyni. Tym
bardziej, że Tunezyjczycy jak do tej pory
nie obniżyli swoich standardów co do
kompozycji, połączenia melodii z mocą,
wykonania czy ogólnie produkcji. Fantastyczny
muzyczny świat Myrath czeka
na Was. (5)
\m/\m/
MYRATH 9
Powrót legendy
- W ogóle nie wiedziałem czego się spodziewać, bo chodząc wcześniej na
koncerty zaliczałem i takie, na które przychodziło kilka osób i to właśnie z tego
powodu nigdy nie myślałem o koncertowej reaktywacji. Nie przypuszczałem, że
będziemy grali w pełnym klubie - mówi o powrotnym koncercie Destroyers podczas
Helicon Metal Festival wokalista Marek Łoza. Bytomska grupa została tak
dobrze przyjęta, że zamierzony jako jednorazowy występ stał się zaczątkiem pełnej
reaktywacji, a poza kolejnymi koncertami planowana jest też płyta - pierwsza
w dyskografii Destroyers od 1991 roku:
HMP: Niemożliwe stało się faktem: po
ponad ćwierć wieku niebytu w ubiegłym roku
wróciliście do pełnej aktywności, ale zdaje
się, że myśl o reaktywacji zespołu chodziła za
wami już od kilku lat?
Marek Łoza: Tak! Ja myślałem od jakiś
dwóch-trzech lat o zebraniu składu i nagraniu
kilku starych utworów w nowych wersjach i
skomponowaniu kilku, tj. dwóch-trzech nowych
nagrań, nagraniu tego w studio, wrzuceniu
do netu, ot tak, dla własnej satysfakcji. Z
jednej strony żeby umożliwić też starym kawałkom
"nowe życie", gdyż muzycznie wydaje
Z jednej strony mieliście pewnie sygnały od
fanów, że czekają na wasz powrót, z drugiej
zaś takie sytuacje jak choćby nagła śmierć
Grzegorza Fredyka, gitarzysty pierwszego
składu Destroyers, uświadamiały wam, że
nie ma co z tym zwlekać, bo kolejnej szansy
może już po prostu nie być?
Nie do końca miałem sygnały. Wiesz, ja osobiście
nie mam FB, więc nie miałem pojęcia, że
ktoś może chcieć nas jeszcze na scenie. Jak
wspomniałem, bardziej chciałem coś nagrać
dla własnej satysfakcji, żeby zobaczyć czy potrafię
coś jeszcze skomponować, napisać i co z
tego wyjdzie, ale o takiej formie pełnej reaktywacji
z nową płytą i serią koncertów nawet nie
śniłem. Odkładałem ten pomysł o kolejne miesiące.
Ja chciałem, ale Waldek, który pracuje
za granicą, wyjechał i nie było go chyba prawie
pół roku, więc wszystko się opóźniało i
przesuwało w bliżej nieokreśloną przyszłość, a
tak jak wspomniałeś w pytaniu kilka dobrze
Pewnie początkowo podeszliście do tej propozycji
dość nieufnie, bo praktycznie wszyscy
przez długi czas nie mieliście do czynienia z
profesjonalnym graniem, ale kiedy okazało
się, że propozycja jest poważna, a Atrej to
człowiek godny zaufania, przestaliście się
wahać i zaczęliście próby?
Tu z kolei było odwrotnie. Jakoś podświadomie
od razu poczułem pozytywną energię do
tego projektu i bez kalkulowania na zimno zapaliliśmy
się jak małolaty. Ja, jak wspomniałem
wcześniej, w najśmielszych snach nie marzyłem
o ponownym wystąpieniu na scenie i to
na scenie, gdzie ludzie przychodzą żeby zobaczyć
właśnie ciebie. Pojęcia nie miałem, że
fani będą śpiewać nasze teksty, jak ja sam ich
nie pamiętałem. To było niesamowite uczucie.
Mieliście też pewnie poczucie, że w latach
90. rozwiązaliście zespół z przyczyn w sumie
od was niezależnych, bo polski rynek ulegał
wówczas przeobrażeniom, thrash przestał
być modny, przytłumiony nie tylko przez bardziej
ekstremalne odmiany metalu, ale też i
grunge - wróciliście więc, mając świadomość,
że wtedy nie powiedzieliście jeszcze wszystkiego?
Pamiętam taką scenę z filmu "Wrestler" z
Mickey'em Rourke gdzie mówi: "Heavy metal
był super, a potem przyszła Nirvana i grunge i
wszystko spie…". Tak było, ale nie był to jedyny
czy najważniejszy powód, że zespół się właściwie
rozpadł. Bardziej zaważyły tu względy
ekonomiczne. Kolejni gitarzyści wyjeżdżali do
Niemiec, nawet Bolek też wyjechał na rok.
Wojtek zajął się biznesem. Właściwie zostałem
sam z perkusistą z drugiej płyty - Tomkiem,
więc jakoś umarło to wszystko samo,
śmiercią naturalną.
mi się, że są fajne, tylko źle brzmiały, były nierówno
zagrane, źle zmiksowane itp. Perkusista
Wojtek Zięba w ogóle chciał grać od kilku lat,
chyba jeszcze wcześniej niż ja na to wpadłem.
Z tą pełną aktywnością to też tak nie od razu
było. Próby zaczęliśmy dopiero od stycznia i
właściwie po koncercie na Heliconie postanowiliśmy,
że szkoda by było nie spróbować dalej,
skoro mieliśmy tak ciepłe przyjęcie, którego
zupełnie się nie spodziewałem. To było coś,
co mnie bardzo mile zaskoczyło.
Foto: Emilia Pluta
życzących mi osób mówiło: "Marek, albo teraz
albo nigdy, bo chyba nie będziesz grał, jak będziesz
miał 60 lat".
Nie byłoby tego powrotu bez dwóch ludzi:
waszego fana Dawida Walkowiaka oraz
organizatora cyklicznego Helicon Metal Festival
Pawła Kowalewskiego, który wymarzył
sobie, że na kolejnej edycji zagrają Stos
oraz Destroyers i dopiął swego?
Tak, to prawda, to w stu procentach zasługa
tych ludzi. Nie miałem pojęcia, że tacy ludzie
w ogóle istnieją. Dopiero Wojtek, który mnie
odnalazł, któregoś jesiennego wieczoru opowiedział
mi o takim pomyśle i zapytał co ja na
to. Oczywiście ucieszyłem się, w pewnym sensie
można powiedzieć, że udało mi się wejść w
"gotowy projekt", więc wystarczyło się spotkać,
pogadać, zapytać czy wszyscy chcą i czy mają
czas, i ruszyć do pracy na próbach.
Początkowo miał to być ponoć jednak tylko
jednorazowy koncert, celebracja 30-lecia wydania
debiutanckiej płyty "Noc królowej żądzy"?
Tak, taki był plan reaktywującego koncertu na
Heliconie, ale włożyliśmy w te próby tyle pracy,
tak dobrze nam się razem pracowało, dało
nam to tyle funu, że postanowiliśmy, że podejmiemy
decyzję co dalej po koncercie i po odzewie
z strony fanów. Ponieważ reakcja na ten
koncert była pozytywna, ludzie po koncercie
przychodzili, pytali czy będzie kolejna płyta,
czy zagramy gdzieś jeszcze, jakie plany, to
wszystko tym bardziej działało mobilizująco.
Pamiętam, że w tym szalonym dla Polski
roku 1989 najpierw jakoś wiosną pojawiła się
w sprzedaży kaseta firmy Tesco z tym materiałem,
a LP Tonpressu ukazał się później -
byliście pewnie przeszczęśliwi, mając w końcu,
po tych wszystkich splitach i składankach,
regularny album?
To oczywiście było marzenie każdego zespołu.
Dziś mając nawet tylko kilka tysięcy złotych
można nagrać materiał w studio, które mieści
się czasami kilka ulic od ciebie. Wtedy to była
poważna i nieosiągalna rzecz wejść do prawdziwego
studia i nagrać płytę.
Mało kto wie, że jeszcze w tym samym roku
wasz debiut ukazał się nakładem holenderskiej
Barricade Records jako "A Night Of
The Lusty Queen". Jak do tego doszło, pewnie
dzięki firmie Metal Mind?
O wszystkim decydował wtedy Metal Mind.
My wtedy uważaliśmy, że nam się to należy, że
jesteśmy tego warci. Teraz z perspektywy tych
minionych lat widzę, że świętej już pamięci
10
DESTROYERS
Tomek Dziubiński zaryzykował stawiając na
nas, bo nie umieliśmy grać, jedyne co w nas
było to zapał, chęć i jak czas pokazał niezłe
pomysły na utwory. Ponieważ studio wtedy
było tak koszmarnie drogie, więc nagrywane to
było w strasznym pośpiechu, bez możliwości
poprawek, dlatego brzmi to tak jak brzmi. Nie
bez znaczenie była też kwestia sprzętu, bo
kupienie nowych strun graniczyło z cudem.
Nie wspomnę już o zaporowej cenie. Dziś to
się wydaje śmieszne, ale wtedy były to realne
problemy. Co do "A Night Of The Lusty
Queen", to wydanie tego na zachodnim rynku
w polskiej wersji językowej było głupotą i z
tego co wiem nie zakończyło się jakimś wielkim
sukcesem. Bodajże sprzedało się 5 tysięcy
płyt, ale wynikało to z tego, że jak manager
Dziubiński zorientował się, że ma szansę
sprzedania tego materiału na Zachód, to producent,
czyli Andrzej Puczyński, który nagrywał
pierwszą płytę, zdążył zmazać już taśmę
matkę i nie można było dograć angielskiej wersji
wokalu. Tego błędu nie powtórzyliśmy już
na drugiej płycie i tam dograłem angielską wersję
jakiś czas po wydaniu już polskiej wersji i
ukazała się też wersja angielska. Osobiście marzy
mi się wydanie na nowo nagranej idealnie
brzmiącej "A Night Of The Lusty Queen" po
angielsku, ale wiem, że takie wznowienia nie
kończą się jakimś sukcesem.
Nie miało to jednak żadnego przełożenia na
waszą ewentualną karierę na Zachodzie, a
wydanie drugiego LP "The Miseries Of Virtue"
też niczego tu nie zmieniło, bo ukazał się
tylko w Polsce?
Tak, "The Miseries Of Virtue" ukazała się tylko
w Polsce. Z tego co pamiętam to miała być
jakaś promocyjna trasa po Holandii i Niemczech,
ale nie pamiętam, albo po prostu nie
wiem, dlaczego nic z tego nie wyszło.
Wielu fanów spodziewało się, że z racji owego
30-lecia zagracie na Helicon Metal Fe-stival
całość "Nocy królowej żądzy", tymczasem
przedstawiliście wybór utworów z tej
płyty, dopełniony wcześniejszymi kompozycjami?
Tak, zagraliśmy siedem utworów, ale żeby się
wytłumaczyć dlaczego przygotowaliśmy tylko
te siedem, a nie całą płytę muszę przedstawić
tło sytuacji przygotowań do Heliconu. Dowiedzieliśmy
się o tej imprezie tuż przed Wigilią,
więc pierwsze próby zaczęliśmy robić z początkiem
stycznia. Tyle, że w tym czasie ani gitarzysta
Adam, ani Waldek nie mogli być na
próbach. Waldek pracuje za granicą w takim
trybie, że trzy tygodnie jest w Polsce, a kolejne
trzy pracuje, więc na te trzy miesiące prób od
stycznia do marca wypadły mu tylko dwa okresy
po trzy tygodnie na miejscu, co dało w efekcie
tylko kilkanaście prób. Z Adamem było
jeszcze gorzej, gdyż na stałe mieszka w Niemczech
i przyjechał dopiero na trzy dni przed
koncertem po 30 latach niegrania razem. Wysyłaliśmy
mu nagrania sekcji z prób, które robił
tylko Wojtek z Bolkiem, a on w domu w
Niemczech ćwiczył do tego gitarę. Tak więc
nawet wspólne przegranie tych siedmiu numerów
w pełnym składzie w ciągu trzech dni było
niezłym wyzwaniem. Gdybyśmy w pełnym,
pięcioosobowym składzie próbowali przez pełne
trzy miesiące, to nasz koncert byłby zupełnie
inny, o wiele lepszy i pewnie zdążylibyśmy
zrobić wszystkie numery. Robimy je teraz, już
po Heliconie i na kolejnych koncertach zagramy
całą "Noc królowej żądzy".
"Bastiony śmierci", "Krzyż i miecz", oczywiste
"Czarne okręty" - zabrakło jednak innego
waszego sztandarowego numeru z tego
okresu, to jest "Młota na świętą inkwizycję"?
Nie wiedziałem, że ten kawałek cieszy się takim
wzięciem u fanów. Robimy go i będzie grany
na następnych naszych koncertach. Nie tak
dawno przypadkowo wpadliśmy na nagranie
video, na którym Kabaret Hrabi robi na swojej
stronie na Facebooku żarty z helem z balonika
i tym zmienionym, piskliwym głosem jeden
z członków kabaretu recytuje właśnie fragment
naszego tekstu z "Młota na świętą inkwizycję".
Ciekawe doświadczenie.
Foto: Emilia Pluta
Macie jednak szansę poprawić się na kolejnych
koncertach (śmiech). Był to również historyczny
dla was występ o tyle, że w Warszawie
zadebiutowaliście w pięcioosobowym
składzie, gdy choćby "Noc królowej żądzy"
nagraliście jako trio, a kolejny album w kwartecie?
Podczas już 35-letniego istnienia zespołu graliśmy
w różnych składach i najczęściej zmieniali
się gitarzyści, ale nie dlatego, że były jakieś
nieporozumienia, tylko że kolejni gitarzyści
odchodzili bo emigrowali do Niemiec.
To były takie czasy, końcówka komuny i kto
mógł i miał pochodzenie, to stąd wyjeżdżał.
Najpierw graliśmy jako trio: Wojtek na perkusji,
nieżyjący już Grzesiu Fredyk na gitarze i
ja na basie i śpiew. Może mało kto wie, ale ja
nie miałem i nie chciałem być wokalistą. Szukaliśmy
go dość długo na początku. Zakochany
byłem w basie i jemu chciałem się poświęcić
w stu procentach. Każdemu kto przychodził
do nas na próby próbować śpiewać pokazywałem
jak chcemy by coś śpiewał i nikomu
to nie wychodziło. Po jakimś czasie doszliśmy
do wniosku, że pokazując kolejnym wokalistom
jak mają śpiewać, robię to lepiej od nich,
to po co szukać. I tak zacząłem sam śpiewać.
Grzesiu pierwszy wyemigrował już chyba w
roku 1987, więc jego miejsce zajął Adam
Słomkowski, a gdy w 1990 wyjechał Adam to
jego miejsce zajął Waldek Lukoszek i doszliśmy
do wniosku żeby wziąć basistę, bo po pierwsze
nie umiałem grać tak jakbym tego chciał,
a po drugie będę wolny na scenie i będę mógł
się ruszać. I tak wzięliśmy Bolka. Ostatecznie
po nagraniu drugiej płyty wyjechał i Waldek i
Bolek i zespół umarł śmiercią naturalną.
Bisowaliście trzy razy - spodziewaliście się
aż tak entuzjastycznego przyjęcia?
Nie, takiego nie! W ogóle nie wiedziałem czego
się spodziewać, bo chodząc wcześniej na
koncerty zaliczałem i takie, na które przychodziło
kilka osób i to właśnie z tego powodu nigdy
nie myślałem o koncertowej reaktywacji.
Nie przypuszczałem, że będziemy grali w pełnym
klubie.
Po czymś takim nie było innej opcji, jednogłośnie
uznaliście, że nie może zakończyć się
tylko na tym jednym, jedynym koncercie?
Tak, dokładnie tak. Szkoda by było nie pójść
krok dalej, "popłynąć" na tej fali choć trochę.
Non Iron też ostatnio podjęli podobną decyzję
i myślą nawet o kolejnej płycie, podobnie
jak wy?
Chciałbym bardzo nagrać dobrze brzmiący album,
z którego będę dumny.
Będzie to zupełnie premierowy materiał, czy
też macie w zanadrzu jakieś utwory z lat 90.
na przykład z okresu po wydaniu "The Miseries
Of Virtue"?
Nie, niczego nie mam w zanadrzu. Dopiero po
Heliconie i pytaniach fanów o nowy album zacząłem
intensywnie myśleć, w głowie komponować
nowe kawałki i powiem ci, że najciężej
było zacząć, wymyślić pierwszy takt, a potem
jakoś to poszło i na daną chwilę sam mam już
około sześciu pomysłów, a są jeszcze gitarzyści,
którzy też coś na pewno skomponują.
Trzecia płyta Destroyers i trzecia z okładką
Jerzego Kurczaka, a licząc dwie wersje coveru
debiutu, to nawet i czwarta - jest szansa na
kontynuację tej udanej współpracy?
Mam wielką nadzieję, że tak. Jerzy od pewnego
czasu znowu jest aktywny przy okładkach,
więc chcielibyśmy utrzymać kontynuację stylu
także w tej kwestii.
Wojciech Chamryk
DESTROYERS 11
ciągnie wilka do lasu:
HMP: Reaktywowaliście się po blisko dekadzie
niebytu, bo pewnie mieliście ogromny
niedosyt po tych pierwszych latach istnienia
zespołu, mimo wydania debiutanckiej płyty,
udziału w licznych kompilacjach czy koncertach.
Można było jednak odnieść wrażenie,
że ten powrót w roku 2000 nie do końca spełnił
wasze oczekiwania: wzmożona aktywność
na początku, demo o symbolicznym tytule
"Przebudzenie", potem kolejne i znowu cisza
na kilka lat - nigdy nie było wam łatwo, ale
wtedy jakoś wyjątkowo się to wszystko nie
układało?
Irena "Rosa" Bol i Jan Bol: "Ciągnie wilka do
lasu...", brakowało nam po prostu naszej muzyki!!!
Po zawieszeniu działalności, każdy sobie
Szalony plan
- Był cel i był sens ćwiczyć. Tak, to
specjalnie na Helicon Metal Festival
II były te przygotowania. I tylko
to się liczyło. Nie przewidujemy
już regularnego grania - mówią
liderzy Stosu. Legendarna grupa
wróciła na pożegnalny koncert, ale
kto wie, może jeszcze dadzą namówić
się na kolejne występy, bo jak sami mówią:
Zebraliście się jednak ponownie, czego efektem
był album "Jeźdźcy nocy", wydany w
roku 2012 przez firmę RDS. I znowu było trochę
tak jak ze "Stosem" w roku 1990, bo ta
płyta też przeszła bez większego echa, chociaż
recenzje miała zdecydowanie lepsze niż
debiut...
Zrobiliśmy przerwę na ochłonięcie i pozbieranie
myśli... ale nie leniuchowaliśmy. W międzyczasie
negocjowaliśmy z MMP w sprawie
wznowienia naszego albumu na CD, chcieliśmy
ją poświęcić Jankowi Kardasowi... i udało
się!!! W 2007 roku ponownie zabraliśmy się
do pracy w składzie: Irena Bol - śpiew, Jan
Bol - perkusja, Marcin Frąckowiak - gitara,
Łukasz Krawiec - gitara i Janusz Sołoma -
bas. Zaczęła się normalna praca, regularne
koncerty i tworzenie utworów na nową płytę.
Sielanka nie trwała jednak długo... W maju
2010 roku podczas koncertu w szesnastej minucie
na rozległy atak serca na scenie umarł
Z perspektywy lat błędem wydaje się związanie
z Jackiem Adamczykiem, bo nie dość,
że promocja "Jeźdźców nocy" leżała, to kulała
też dystrybucja, podobnie zresztą jak innych
wydawnictw tej firmy?
Kontynuując, tym powodem był Jacek Adamczyk...
zniszczył całą naszą pracę w tym trudnym
dla nas okresie. Żałujemy, że nie wydaliśmy
albumu w MMP (pierwsze rozmowy były
prowadzone z tą wytwórnią), ale jakoś daliśmy
się przekabacić Adamczykowi i wyszło, co wyszło...
czyli kupa...
Tu przynajmniej nikt nie dopisywał się wam
jako "współautor" tekstów/"współkompozytor",
ale i tak nie była to sytuacja godna pozazdroszczenia?
Nikt w tym kontrakcie nie dopisywał się do
tekstów czy kompozycji... ale co z tego? Gość
tylko wytłoczył płyty i zmył się, nie dotrzymując
warunków umowy i nie regulując finansów.
Nie ma chyba gorszego uczucia niż obserwowanie,
że płyta, której poświęciło się kilka lat
życia jest dla kogoś, komu teoretycznie powinno
na niej zależeć, choćby z czysto merkantylnych
powodów, czymś całkowicie bez
znaczenia, przez co przepada, sprzedając się
w minimalnym nakładzie i docierając tylko do
najwierniejszych fanów?
Poświęciliśmy trochę siebie na stworzenie tego
albumu w ciężkim okresie naszej działalności z
powodu śmierci Janusza i szlag nas trafiał, że
ktoś to spier... Płyta sprzedała się w minimalnym
nakładzie, bo nie było w ogóle obiecanej
dystrybucji... Fani chcieli kupić płytę, ale nie
mieli szans jej zdobyć (leży gdzieś w magazynie
RDS), a jak gdzieś się pokaże, to za horrendalną
kwotę... przez co stała się trochę takim
"białym kruczkiem". Żal dupę ściska, że
tak to poszło!!!
To dlatego w połowie 2013 roku gitarzyści
Marcin Frąckowiak i Łukasz Krawiec odeszli
z zespołu? Mieli poczucie, że w tej sytuacji
niczego już nie osiągniecie, stąd ta decyzja?
Ewidentnie do odejścia gitarzystów i rozpadu
Stosu przyczynił się Adamczyk. Nie będziemy
mówić o szczegółach, bo szkoda nerwów.
gdzieś tam grał, ale to nie było to. W końcu
przyszedł moment, że postanowiliśmy reaktywować
Stos. Udało nam się to zrobić prawie w
oryginalnym składzie z 1990 roku. Jedynie basistę
Waldka Rosiaka zastąpił Janusz Sołoma.
Najpierw przypomnieliśmy sobie stary
materiał, później pracowaliśmy nad nowym, w
międzyczasie dużo koncertując. W tym okresie
wydaliśmy dwa dema "Przebudzenie" i "Za
horyzont". Już szykowaliśmy się do wydania
kolejnej płyty, gdy nagle zachorował i zmarł
nasz super-gitarzysta Jasiek Kardas. Drugi gitarzysta
Waldek Harwig podjął decyzję o rezygnacji
z bytu w szeregach zespołu i wtedy
Stos ponownie zawiesił działalność.
Foto: Paweł Olewniczak/digiheart.pl
nasz basista Janusz Sołoma... To już nas zupełnie
rozwaliło!!! Po pewnym czasie postanowiliśmy
dokończyć wspólną pracę z Januszem
nad nowym albumem "Jeźdźcy nocy". Na tej
płycie znajduje się utwór "Dla Janusza", który
opiera się na linii basu skomponowanej przez
Janusza. Nie wiedział on, że ten utwór będzie
poświęcony właśnie jemu. Przy nagrywaniu
płyty jak również na kilku koncertach wspomógł
nas basista Tomasz Skorek. Recenzje
płyty były dobre, a przeszła bez większego
echa z jednego powodu...
Doszły do tego problemy zdrowotne i Stos
znowu stał się historią. I kto wie, gdyby nie
przypadek, pewien impuls, to może ów stan
rzeczy trwałby do dnia dzisiejszego, ale
okazało się, że dostaliście niecodzienną propozycję,
żeby zagrać koncert na kolejnej edycji
Helicon Metal Festival. Byliście zdziwieni,
zaskoczeni, zszokowani?
W ciągu tych sześciu lat milczenia, mieliśmy
dużo różnych propozycji zagrania koncertów,
ale stanowczo odmawialiśmy - nie... już nie
gramy i już nie zagramy!!! Pewnego dnia zadzwonił
Atrej... i o dziwo nas przekonał
(śmiech). Chyba trafił w dobry okres, w momencie
gdy byliśmy już bardzo głodni muzyki...
zagrania na żywo i spotkania z ludźmi...
Czarodziej z niego, czy cóś... (śmiech).
Nie jesteście jednak duetem - żeby zagrać potrzebowalibyście
pełnego składu, czyli minimum
czteroosobowego. Długo zastanawialiście
się nad sensownością takiego powrotu,
czy niemal od razu zaczęło się sprawdzanie
kontaktów w celu wysondowania, kto by w
ten szalony plan wszedł?
Po telefonie od Atreja przegadaliśmy we dwójkę
za i przeciw, podejmując decyzję o próbie
reaktywacji zespołu z ostatniego składu. Jeżeli
się to uda, to zagramy. Chłopaków nie trzeba
było namawiać, a Froncek załatwił nowego basistę
Adam Kłoska. Byliśmy trochę sceptyczni,
bo Kłosiu mieszka w Warszawie i bez
wspólnych prób jakoś nie widzieliśmy tego w
różowych kolorach. Udało się, że Adam przybył
na jedna próbę i nas uspokoił. Po tej jednej
12
STOS
próbie byliśmy pewni, że da radę. Szalony plan
wypalił!!!
Wrócił Marcin Frąckowiak, macie też basistę
Adama Kłoska i tak po cichu, bez fanfar, jesienią
ubiegłego roku znowu zaczęliście grać
próby - do trzech razy sztuka?
To nie tak (śmiech). Grać nam się chciało cały
czas... Przez ten czas, kiedy nie graliśmy, było
wiele zaproszeń i propozycji. Jednak nie mieliśmy
już składu. Froncek cały czas pracował i
robi to nadal z różnymi kapelami... Kraft założył
rodzinę i spłodził potomka (brawo!!!).
Tomek, który po śmierci naszego basisty Janusza
pomagał nam na wielu koncertach, również
podjął granie w swoim ulubionym gatunku
punk. Moja choroba zniszczyła mój zapał
i ograniczyła siły... Mijał czas i po prostu
zaczęliśmy... podróżować (śmiech)... wszystko
fajnie, ale o muzyce nie dało się zapomnieć.
Wreszcie padła propozycja od Atreja... no i
stało się (śmiech). Najpierw rozmowy z muzykami,
a potem decyzja... gramy!... ten ostatni
raz! Bez problemu wrócił i Froncek, i Kraft.
Kłosiu - kolega Fronca, który też od razu się
zgodził (wielkie dzięki Kłosiu). Potem już były
tylko próby i praca... i przysięgam... na początku
były fanfary (śmiech).
Jakie to uczucie wrócić do tych numerów po
sześciu latach przerwy? Zdarzały się jakieś
luki w pamięci, czy też nie było o nich mowy?
Nawet była niezła zabawa w odszyfrowywaniu,
który gitarzysta grał którą kwestię... było
super... Jak dobra krzyżówka... pierwsza próba,
to była najprawdziwsza rzeźnia, ale jaka radocha!!!
Bez ściemy powiem... Byliśmy naprawdę
szczęśliwi.
Przygotowaliście przekrojowy set, czy też
oparliście go na utworach z lat 80.?
Wiedzieliśmy, że to raczej będzie pożegnanie...
Wiedzieliśmy również, że mamy godzinę...
Musieliśmy podjąć decyzję na temat wybrania
utworów... Zdajemy sobie sprawę, że
były utwory te "lepsze" i "słabsze". Wybraliśmy
te, które na dawnych koncertach były najbardziej
czadowe i najlepiej przyjmowane. Większość
z nich to te z lat 80., ale nie mogło też
zabraknąć "Za horyzont" i "Dla Janusza".
Ponoć już po pierwszej z tych prób wiedzieliście,
że zagracie na Helicon Metal Festival II
- wypadła aż tak dobrze, czy może raczej tak
Foto: Paweł Olewniczak/digiheart.pl
brakowało wam grania, że uznaliście, iż na
kolejnych się podciągniecie, bo jak będzie cel,
to będzie sens ćwiczyć?
Był cel i był sens ćwiczyć. Tak, to specjalnie na
Helicon Metal Festival II były te przygotowania.
I tylko to się liczyło. Nie przewidujemy
już regularnego grania. Było i jest fajnie, ale
tak jak mówię, te próby były tylko na jeden
raz.
Można tylko pogdybać co by było, jakbyście
spotkali Pawła Kowalewskiego nieco wcześniej?
No fakt... nie wiadomo. Było kilka fajnych propozycji
i cały czas nam się wydawało, że to już
nie wyjdzie... Atrej wygrał (śmiech). Tak nam
ładnie zaproponował koncert, że postanowiliśmy
zagrać. Potem jak się dowiedzieliśmy, że
będzie nasz ulubiony Monstrum i starzy kumple,
których nie widzieliśmy blisko 40 lat, czyli
Destroyers, to zgodziliśmy się z wielką przyjemnością.
To prawdziwa satysfakcja zagrać z
takimi ludźmi. Dzięki za wspólną sztukę!!!
Spotkacie się na tym festiwalu z dobrymi
kumplami z Destroyers, którzy też niedawno
się reaktywowali - wygląda na to, że Atrej to
prawdziwy cudotwórca? (śmiech)
W ogóle niezły pomysł. Atrej wie co robi, a ludzie
na szczęście wciąż lubią te stare kapele.
Niech się nazywa cudotwórcą, ale odwala
kawał dobrej roboty. To będzie fantastyczne
spotkanie... i bardzo się cieszymy, że weźmiemy
w tym udział.
Winylowy split z serii "Metalmania '87" dzieliliście
z Open Fire, ale Destroyers też mieli
w nim swój udział - co prawda planowane 30-
lecie tego festiwalu wspomniany już dzisiaj
osobnik zawalił, ale fani polskiego heavy z lat
80. będą mieli w VooDoo prawdziwe święto?
Tak. W pełni się z tobą zgadzam. To prawdziwy
powrót do przeszłości. Wierzę, że przyjdzie
wielu fanów tamtych czasów i będzie miało
powód do tego, aby poczuć się jak jakieś 30 lat
temu. To będzie prawdziwe święto. Dla nas
też.
Koncert jest wyprzedany - to pewnie połączenie
kilku czynników, bo gra też przecież niemiecki
Sacred Steel, są młode zespoły, tzw.
świeża krew naszego tradycyjnego metalu i
wy, kultowi weterani razy dwa - dobre połączenie,
jest więc sold out?
Dobrze, że młodzi ludzie grają i ciągną polski
metal w dalszą drogę. Może jest on już trochę
inny, ale jest!!! I jak to się mówi... doceniaj, nie
oceniaj... To połączenie, to bardzo efektywny
wykładnik pokoleń. Niech młodzi grają i dają
czadu... Tak... to bardzo dobry sold out. Jeszcze
raz podkreślam... Atrej... dobra robota!!!
Tu i ówdzie można natknąć się na informację,
że będzie to wasz pożegnalny koncert, ale
jakoś trudno mi w to uwierzyć, żebyście po
raptem jednym występie nieodwołalnie zwinęli
interes?
Stary... to bardzo trudna decyzja... Muzyka towarzyszyła
nam od najmłodszych lat. Byliśmy
z nią całe życie. Mamy wielu przyjaciół i ludzi,
którzy nam "kibicują" i wspierają. Jest z zewnątrz
wiele propozycji... Jednak rozsądek i realia
podpowiadają, że to musi kiedyś się skończyć...
Różne myśli przychodzą do głowy, ale
jedna z nich przeważa... to już chyba ten
czas...
Wojciech Chamryk
Foto: Paweł Olewniczak/digiheart.pl
STOS
13
Chciałem dołożyć do pieca
Blisko czterdzieści lat na scenie jest zespół
Turbo. Muzyka, którą gra Wojciech Hoffmann
z kolegami miała wpływ na powstanie
heavy metalu w Polsce. Gitarzysta
nie ukrywa jednak, że dzisiaj legenda
kapeli nieco przygasła, chociaż nie ma
mowy o odcinaniu kuponów. Z tej rozmowy dowiecie
się, że Wojciech Hoffmann ma sporo planów co
do przyszłości swojej i grupy Turbo.
HMP: Trasa dotyczy jubileuszu
płyty "The Last Warrior", która jest pierwszą
anglojęzyczną pozycją w dyskografii
Turbo. Czy możesz przypomnieć jak doszło
do nagrania "Ostatniego Wojownika" po
angielsku?
Wojciech Hoffmann: Wtedy zajmował się
nami Tomasz Dziubiński z Metal Mind
Productions i wielokrotnie z nim rozmawiałem
o tym, że mając w domu paszport i znając
perfekcyjnie angielski powinien wsiąść w samochód,
pojechać na Zachód i sprzedawać to,
co ma w swojej aktualnej ofercie. Tak też zrobił
i któregoś dnia przywiózł nam stamtąd
wiadomość, że firma Noise Records wysłuchała
"Ostatniego Wojownika" i "Kawalerię
Szatana" i jest zainteresowana podpisaniem z
Dlaczego dopiero przy okazji rocznicy angielskiej
edycji zdecydowaliście się na trasę z
tym materiałem?
Fakt, zajęło to sporo czasu, niemniej jednak
decydujące znaczenie miała tutaj zeszłoroczna
oferta promotora w Krakowie, który bardzo
naciskał na wykonanie tego materiału w całości.
Musieliśmy włożyć w to trochę pracy, bo
jednak niektórych numerów nie graliśmy trzydzieści
lat i trzeba było zaczynać niemal od
zera. Na tamtym koncercie odzew publiki był
wprost niesamowity. Pomyśleliśmy zatem, że
skoro włożyliśmy w to już tak wiele pracy to
może warto wyruszyć w większą trasę pod
kryptonimem "The Last Warrior Tour" tym
bardziej, że nowego albumu Turbo wciąż jeszcze
nie ma na rynku.
Jak wspominasz współpracę z Noise Records,
które współpracowało z takimi artystami
jak Helloween, Celtic Frost czy Saint
Vitus?
Bardzo dobrze, ponieważ wtedy pojechaliśmy
do Berlina Zachodniego i zobaczyliśmy inny
świat, jakiego nie widzieliśmy wtedy w Polsce
- dookoła czysto, nowinki techniczne, inne samochody,
pociągi, ulice, sex shopy. W biurach
Noise Records wszystko było z Ikei co na
tamte lata siłą rzeczy robiło na nas wrażenie
czegoś ekskluzywnego.
Dzięki tej współpracy Turbo zagrało trasę
koncertową na Węgrzech z Kreatorem.
Czego nauczyły Was te koncerty?
Nie wiem czego nas nauczyły, ale wiem jedno
- jak wróciliśmy do Polski i stanęliśmy na scenie
to było widać, że jesteśmy innym zespołem.
Myślę, że pokazali nam oddech zachodniego
profesjonalizmu, wiarę że można wyrwać
się z więzów komuny i zrobić coś fajnego.
Okazało się, że my też potrafimy grać i nie jesteśmy
jakimś gównianym zespołem. Na pierwszym
koncercie w Budapeszcie mieliśmy tylko
dwa kanały. Wkurwiłem się i powiedziałem,
że albo dadzą nam więcej albo nie zagramy.
Dzięki Dziubińskiemu udało się, a
jak chłopaki z Kreatora nas zobaczyli to
oprócz bębnów dali nam cały swój sprzęt.
Mille Petrozza powiedział wtedy, że gdyby
wiedzieli jaką jesteśmy kapelą to zabraliby nas
ze sobą na trasę po Stanach... Kreator leciał
tam wtedy na czterdzieści parę koncertów i
gdyby to wówczas się stało to sądzę, że być
może bylibyśmy teraz w tym miejscu co Behemoth.
A dlaczego potem Wasze drogi się rozeszły,
skoro następne płyty także nagrywaliście w
języku angielskim?
To jest dość skomplikowana sytuacja, ponieważ
to Noise Records podjęło decyzję o rozwiązaniu
z przyczyn, których nie znamy i nigdy
już nie poznamy, bo Dziubiński nie żyje.
Chyba że kiedyś spotkamy Karla Ulricha-
Walterbacha - właściciela Noise Records i
on nam to może wyjaśni. Niestety po zerwaniu
tej umowy w zespole pogorszyły się nastroje
i zaczęło się wszystko psuć.
Jaka jest różnica pomiędzy tamtymi koncertami,
a obecną trasą "The Last Warrior Tour"?
Myślę, że obecnie jesteśmy lepszym zespołem
- gramy ten materiał dużo lepiej niż wtedy, w
końcu czterdziestoletnie doświadczenie przynosi
efekty. Ponadto mieliśmy sporo prób i jesteśmy
bardziej zgrani ze sobą. Oczywiście pozwalamy
sobie na jakąś spontaniczność, ale jednak
jest to pod jakąś kontrolą. To nie jest
łatwy materiał i myślę, że gdybyśmy jeszcze z
miesiąc całymi dniami poćwiczyli to by była
miazga. Ówczesne warunki prób były mniej
więcej takie jakie są teraz, choć wiadomo, że
obecnie mamy lepszy sprzęt i technicznie można
to lepiej ogarnąć. Natomiast gorzej jest
pod względem zainteresowania publiczności -
wtedy był straszny głód i mogliśmy grać trzy
koncerty dziennie, na które przychodziło po
tysiąc osób. Obecnie w Warszawie, półmilionowym
mieście do Hydrozagadki przyszło
dwieście osób i to nie jest zbyt pozytywne zjawisko.
nami kontraktu. Tak to się wszystko zaczęło -
przygotowaliśmy materiał w wersji angielskiej,
pojechaliśmy do Berlina Zachodniego i nagraliśmy
tą płytę.
Foto: Kara Rokita
Racja, chociaż jestem zdania, że Turbo powinno
grać w większych klubach jak Progresja,
gdzie w ostatnim czasie wystąpiliście
przed Uriah Heep.
Tak, ale większość przyszła tam jednak na
Uriah Heep i to była ich trasa, na której my
wystąpiliśmy w roli gościa. Owszem, byli tam
również i nasi fani ale to już nie są te same
czasy co kiedyś.
Być może dlatego, że w dzisiejszych czasach
upodobania ludzi są strasznie skrajne - słuchają
albo bardzo ciężkiej, nowoczesnej muzyki
albo czysto komercyjnej.
Masz rację, nie ma niczego pośrodku. Regularnie
słucham radia i prócz kilku stacji nie ma
tam miejsca dla konkretnego rocka i metalu.
Czy zamierzacie wyjechać za granicę z "The
Last Warrior Tour" i przypomnieć się tamtejszej
publiczności?
Jeżeli dostaniemy konkretną ofertę to jak najbardziej.
Szczerze, to chciałbym wznowić to,
co kiedyś ucięliśmy. Po dwóch festiwalach,
które zagraliśmy w Szwecji i w Niemczech zauważyliśmy,
że ludzie nas tam jednak rozpoznają,
a po obu występach do naszego stoiska
ustawiły się duże kolejki.
Mottem niektórych muzyków jest umrzeć na
scenie, tymczasem ty chcesz wziąć ślub na
scenie. Zazwyczaj to fani chcą się oświadczać
na koncertach, a nie muzycy. Czy możesz
zdradzić kulisy tego pomysłu?
Pomysł jest szalony i będzie miał miejsce 4
maja w Poznaniu w klubie Blue Note. Wiesz,
dwa lata temu miałem czterdziestą rocznicę
pracy zawodowej, ale jakoś wówczas nie
14
TURBO
zabrałem się za to. Natomiast 4 maja tego roku
moja przyszła małżonka kończy pięćdziesiątkę
więc pomyślałem, że warto byłoby to
połączyć z moim koncertem. To będzie rock
and rollowy ślub bez garniturów i będę chciał
go nagrać i być może gdzieś udostępnić.
Skoro planujesz to z takim rozmachem to czy
nie myślałeś o tym, aby tę uroczystość zorganizować
przy okazji koncertu z Uriah
Heep?
Nie ponieważ to były głównie występy Uriah
Heep, a ten 4 maja będzie już moim, prywatnym
koncertem.
Podobno "Ostatni Wojownik" miał być kontynuacją
"Kawalerii Szatana", ale ze względu
na Twoje obawy przed represjami ze
strony ówczesnych władz postanowiłeś
zmienić koncept płyty. Czy możesz to
potwierdzić?
Nie pamiętam już dokładnie, ale faktycznie
był taki pomysł, aby była to "Kawaleria Szatana
II"… Nigdy natomiast nie byliśmy
szczególnie zaangażowani politycznie. Oczywiście,
interesowaliśmy się tym, co się dzieje
dookoła bo przecież żyliśmy w tym kraju i pewne
sprawy dotykały nas wszystkich. Byliśmy
zatem wkurwieni na to czy na tamto, ale nigdy
nie mieliśmy takich zapędów, żeby zorganizować
jakiś konkretny protest tudzież manifest
muzyczny. "Ostatni Wojownik" to była
kontynuacja naszych wizji i upodobań dźwiękowych
tamtego okresu oraz rozwinięcie formuły,
jaka była na "Kawalerii".
Na jakim etapie są prace nad nową płytą
Turbo, która podobno ma się ukazać jesienią
tego roku?
Materiał był już zrobiony w zeszłym roku i na
ubiegłorocznym koncercie w Poznaniu, zagraliśmy
nawet dwa nowe numery. Potem jednak
kiedy przesłuchałem wszystko co zrobiłem to
uznałem, że to jest za miękkie, za bardzo
heavymetalowe, a ja tu chciałbym dołożyć do
pieca. Postanowiłem więc zrobić wszystko od
początku i siedząc dniami i nocami przez ostatnie
pół roku stworzyłem zupełnie nowy materiał.
Na płycie będzie dziewięć dużo ostrzejszych
i thrashowych, ale też melodyjnych numerów
z jednoczesnym uwzględnieniem stylistyki
klasycznych dokonań Turbo.
Czy premierowe kompozycje będą stylistycznie
zbliżone "Wojownika", "Kawalerii" czy
będą kontynuacją "Piątego Żywiołu"?
"Piąty Żywioł" nie jest moją ulubioną płytą,
ponieważ jest kompromisowa. To oczywiście
bardzo solidny album ale to nie jest coś, czym
ja osobiście byłbym szczególnie zachwycony.
Z nowych kompozycji jestem zadowolony w
stu procentach i dla mnie to będzie najlepszy
album Turbo. Krążek będzie wypadkową
agresji thrash, melodyki i techniki oraz idealnym
pomostem między "Wojownikiem",
"Kawalerią" i ostatnimi płytami Turbo.
Z czego to wynika? Czy nie jest tak, że
artysta nie wydaje rzeczy, z których nie jest
w pełni zadowolony?
To nie jest tak do końca - kiedy coś robię to
dla mnie jest najważniejsze czy mi się to podoba.
Niestety tworzenie płyty to splot wielu
czynników i inspiracji poszczególnych członków
zespołu, z czym wypada się czasem liczyć
bo inaczej będzie to już wyłącznie twój projekt
solowy. Na etapie tworzenia "Piątego Żywiołu"
nie byłem może w pełni zadowolony,
jednak wziąłem też pod uwagę sugestie kolegów.
Foto: Kara Rokita
Niedawno zakończyłeś trasę z reaktywowanym
Non Iron. Na ostatnim koncercie w
Toruniu ogłosiliście, że planujecie w niedalekiej
przyszłości nagrać nową płytę. Co stoi
za zmianą planów dotyczących przyszłości
zespołu?
Odpowiedź jest prosta - wrażenia, jakie wynieśliśmy
z tego tournee stały się inspiracją do
dalszej współpracy, o czym wcześniej nie mieliśmy
za grosz pojęcia. Pamiętaj, że nie było
nas w tym układzie trzydzieści lat a to jest
szmat czasu. Ludzie się zmieniają, każdy ma
swoje obowiązki, nawyki i upodobania, do tego
nasz wokalista Leszek Szpigiel mieszka na
stałe w Niemczech. Odzew na trasie był jednak
niesamowity i kolegom tak się to spodobało,
że zgodnie postanowiliśmy zrobić z tym
w przyszłości coś jeszcze.
Czy jesteś już w stanie określić czego będzie
można oczekiwać po nowym krążku od Non
Iron?
Jeżeli takowy powstanie to będzie to bezwzględna
kontynuacja kierunku znanego z albumu
"Innym Niepotrzebni". Mamy już propozycję
nagrania płyty, a co ważniejsze mamy
już jakiś materiał - Leszek przez całe lata siedział
w zaciszu i wiemy, że coś stworzył. Drugi
gitarzysta Janusz Musielak ma dużo numerów,
ja też mam sporo pasujących pod ten
projekt pomysłów. Kluczem będzie zgranie się
wszystkich w jednym miejscu i czasie co nie
jest łatwe przy naszych napiętych harmonogramach.
Kilka lat temu wspominałeś o chęci nagrania
autorskiej muzyki z grupą The Klenczon Experience
oraz bluesowej z własną córką. Możesz
zdradzić czy prace postępują i kiedy
ewentualnie można się spodziewać tych
albumów?
Z córką póki co jednak płyty nie nagram. Co
do The Klenczon Experience to mam w
komputerze materiał na dwa albumy - są tam
setki wartościowych pomysłów, lecz nie wszystkie
jestem w stanie zrealizować o miejscu i
czasie z uwagi na inne obowiązki.
Czy jest jakiś współczesny zespół, w którym
odnajdujesz inspiracje dla siebie?
Przede wszystkim inspiruje mnie muzyka progresywna
i metalowa. Lubię klimaty kapel pokroju
Gojira, Decapitated czy Behemoth.
Zdradzę ci również, że mam w zanadrzu kolejny
projekt i ten band to będzie coś takiego
masakrycznego. Z innych inspiracji to zawsze
interesował mnie jazz, fusion i jazzrock i czasami
gram takie rzeczy w klimatach Mike'a
Sterna, Johna Scofielda czy Pata Metheny'
ego. To mnie każdorazowo bardzo intryguje,
bo jest to muzyka nieoczywista, która daje ci
nieprawdopodobne spektrum rozwoju wyobraźni.
Heavy metal jest za to bardzo statyczny
i przewidywalny - wiadomo, że po E będzie
A dur lub B zwane także H albo C, natomiast
jazz jest nieprzewidywalny i to czyni go
szczególnie kreatywnym, ciekawym i inspirującym.
Jako muzyk szukam nowości i jest
wciąż dużo rzeczy, które są zajebiste i pokazują
zupełnie inne myślenie oraz podejście do
formy. Zdarza się, że wystarczy zagrać dwa
dźwięki w różnych konfiguracjach i nagle leżysz
na glebie!
Niedawno wyznałeś, że na przyszłoroczne
czterdziestolecie ma się ukazać biografia zespołu.
Możesz powiedzieć coś więcej na ten
temat?
Taki jest zamysł. To jest gruba książka ze
zdjęciami licząca ok. pięćset stron. Powiem ci,
że pomimo tego, że to ja niemal wszystko opowiadałem
to dziewięćdziesiąt procent materiału
czytam dziś z taką chęcią, jaką miałem
przy lekturze biografii Lemmy'ego czy Ozzy'
ego Osbourne'a. Z tej książki dowiedziałem
się na przykład, jakim ch**** byłem przez te
wszystkie lata! Autor nie bał się osobistej oceny
i przemyśleń, w dużej części napisał to z
własnej perspektywy. Nieraz nam dołożył tu i
ówdzie, ale ja tego w ogóle nie autoryzowałem
bo chciałem, aby szczerze o wszystkim napisał.
Tak czy inaczej książka jest już na ukończeniu,
a szczegółów dotyczących premiery
wypatrujcie niebawem!
Grzegorz Cyga
TURBO 15
Życie jest darem
Jest to coś, o czym łatwo zapomnieć, cierpiąc na depresję. Owa depresja,
jak i inne choroby psychiczne, są czymś, o czym wokalista grupy Exumer, Mem
von Stein, chce porozmawiać. Wznieca ową dyskusję najnowszym albumem, "Hostile
Defiance", który swoją premierę miał w kwietniu tego roku. Głównie o tematyce
tego albumu, choć nie tylko, dowiecie się z poniższego wywiadu.
HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać odbiór
waszego najnowszego albumu, "Hostile Defiance",
przez media i fanów?
Mem von Stein: Cześć! Tak, odbiór był naprawdę
wspaniały. Doświadczyliśmy nawet więcej
niespodziewanej pozytywnej uwagi tym albumem
niż w wypadku ostatniego krążka, "The
Raging Tides". Dlaczego niespodziewanej? Ponieważ
uważaliśmy, że "The Raging Tides" był
super udany, zaś "Hostile Defiance" przekroczył
nasze najśmielsze oczekiwania. Mieliśmy
dwa miejsca w zestawieniach albumów magazynu
Rock Hard na miesiąc kwiecień. Przede
wszystkim był to album miesiąca tego magazynu
w Niemczech. Weszliśmy też na oficjalne
zestawienie albumów, na miejscu 42 (coś jak
Jak bardzo się różni najnowszy album od
waszego poprzedniego "The Raging Tides"?
"Hostile Defiance" od poprzedniczki różni się
zwiększoną ilością motywów na nagraniu, ma
więcej niż kiedykolwiek mieliśmy. To się odnosi
zarówno do riffów jak i do wokali. To co
zwykle staramy się robić, to budować nowy materiał
na zaletach naszych poprzednich albumów.
Sprawdziliśmy, co zadziałało na "Fire &
Damnation", następnie wzięliśmy te najlepsze
elementy i zamieściliśmy je na "The Raging Tides".
Z kolei sprawdziliśmy co było dobre na
"The Raging Tides". Dzięki koncertom i rozmowom
z fanami odkryliśmy, że naszym fanom
najbardziej podobają się utwory w średnich
tempach, więc zdecydowaliśmy się na zamieszczenie
większej ilości utworów w średnich
tempach na "Hostile Defiance". To jest dokładnie
to cośmy zrobili, dodaliśmy więcej melodii,
rozwinęliśmy się bardziej w kierunku średnich
prędkości z "The Raging Tides", gdzie
mieliśmy z dwa utwory, które były trochę wolniejsze,
potem wszystko to daliśmy do "Hostile
Defiance". Okazało się to być dobrą decyzją.
się skupiać na zagadnieniu dostępu do broni.
Jak to jest, że w tym samym czasie w Walmarcie
możesz kupić karton mleka, trochę aspiryny
i broń samopowtarzalną? Za każdym razem
kiedy ktoś postanawia dokonać takiego zamachu,
to pierwszą rzeczą jaką robią politycy, to
wskazanie, że choroby psychiczne powinny być
leczone. Co jest zasadne, ze względu na to, że
ludzie którzy wychodzą i mordują piętnaście
osób w biały dzień, z pewnością mają problemy
emocjonalne. Jednak to rzuca negatywne światło
na cały ten temat. Moim pomysłem było
utrzymać dyskusję na temat chorób psychicznych,
aczkolwiek wiesz, im dłużej o czymś
mówisz, tym bardziej staje się to normalne.
Choroby psychiczne wciąż mają to piętno.
Większość ludzi ma kogoś w rodzinie lub w
gronie przyjaciół, kto ma z tym problem. Myślę,
że najlepszym sposobem by zniwelować tą
negatywną konotację jest podtrzymywanie
owej dyskusji. I każdy utwór z "Hostile Defiance"
omawia pewną chorobę psychiczną lub
jej objawy. To co zrobiłem, było wzięcie naszego
zamaskowanego protagonisty, maskotki zespołowej
i przeprowadzenie go przez wszystkie
poziomy tych chorób. Każdy z tych utworów to
opisuje. "Hostile Defiance" jest o zaburzeniu
opozycyjno-buntowniczym, zwykle spotykanym
u młodzieży, zaś teledysk do tego utworu
przedstawia wszystkie te elementy, które wpłynęły
na rozwój agresji przedstawionego protagonisty
i trudności w próbach regulowania jego
nastroju. "Raptor" jest o depresji, gdzie podmiot
liryczny wczuwa się w symptomy, które
mówią do osoby będącej w tym stanie i doświadczającej
tych symptomów. O tym jest
tekst "Raptor", tak więc każdy utwór traktuje tu
o pewnych formach chorób psychicznych bądź
problemów emocjonalnych.
zestawienie sprzedaży, w stylu niemieckiego
Billboard). Jest to naprawdę duże osiągnięcia
dla zespołu, który działa już tak długo. Tak, jesteśmy
bardziej niż zadowoleni. Nie moglibyśmy
być bardziej z tego zadowoleni.
16 EXUMER
Foto: Evgeny Lomonosov
Jak wiele znasz albumów metalowych, które
za główny temat poruszają choroby psychiczne?
Personalnie bym stwierdził, że "Time
Does Not Heal" Dark Angel ma coś z tego.
Nie wiem jak wiele albumów porusza zagadnienie
chorób psychicznych. Nie piszę tekstów z
powodu innych ludzi, piszę je dlatego, by opisać
jak ja się czuję. Kiedy pracujemy nad nagraniem,
to ja jestem odpowiedzialny za to, by
stworzyć tematykę danego albumu oraz zagadnienia
tych utworów. Lubię tworzyć teksty,
które są dla mnie ważne. Uważam, że "Time
Does Not Heal" Dark Angel nie ma nic wspólnego
z tym tematem, poza może motywem
znęcania się, jednak nie odnosi się stricte do
tematu chorób psychicznych i na pewno nie w
taki sposób, w jaki ja ukazałem to na "Hostile
Defiance".
Co zainspirowało was do wyjścia przed szereg
i stworzenia albumu o chorobach psychicznych?
Czy są to wydarzenia, które mają
obecnie miejsca w zachodniej cywilizacji i statystyki
samobójstw?
Siedzę w tym już dwadzieścia lat. Zaś przez
ostatnie sześć, siedem lat w Stanach Zjednoczonych
było dużo strzelanin. Czułem zawsze,
że rozmowa zwykle skupiała się na tym, że zamachowcy
byli psychicznie chorzy, a powinna
Który gatunek muzyczny poza thrashem
pasowałby do tego tematu?
Nie wiem, myślę, że każdy gatunek muzyczny
może pasować do tego tematu. To nie ma znaczenia.
Piszę głównie dla własnego dobra i
wiesz w sposób, który współgra z motywami i
nastrojem muzyki. Mam pewne koncepty, lecz
poza tym myślę, że każdy gatunek może ten
temat poruszać… no być może poza prog rockiem.
Czy masz jakieś możliwe rozwiązania problemu
wzrastającej liczby osób dotkniętej chorobami
psychicznymi poza informowaniem o ich
istnieniu?
Co do rozwiązań, to do końca nie wiem. Może
usunięcie piętna chorobom psychicznym, całej
tej negatywności tych schorzeń i podjęcie próby
traktowania ich jako normalnych chorób. Jeśli
masz nadciśnienie to bierzesz lekarstwa, jeśli
masz na przykład nie wiem, cukrzycę, to zażywasz
lekarstwa na cukrzycę. Tak więc powinniśmy
traktować choroby psychiczne w taki
sam sposób, jak traktujemy inne choroby.
Jakie przedstawienie problemu zdrowia psychicznego
w kulturze poleciłbyś do przeczytania
/ zobaczenia / posłuchania?
Nie wiem co do końca masz na myśli. Studiowałem
psychologię na uczelni. Zdobywam informacje
czytając czasopisma medyczne i literaturę
opartą na medycynie, czy w tym wypadku
na psychiatrii. Tak więc, mam na myśli to,
że pracuje w tym zakresie. Myślę, że dobrym
początkiem będzie pójście na dowolną stronę
rządową kraju, w którym dba się o problemy
zdrowia psychicznego, zobaczyć o czym oni
piszą i co myślą o postępie rozwoju rozwiązań
na ten temat w tych krajach. A także o jakich
rozwiązaniach i sposobach leczenia się tam
mówi.
Co sądzisz o grach traktujących o temacie
zdrowia psychicznego, jak "What Remains of
Edith Finch"?
Nie grałem, nie wiem o czym tu mówisz, więc
się nie wypowiem.
Jak duży wpływ ma Chrześcijaństwo na muzykę
metalową w Twojej opinii? Na przykład
w temacie piekła?
Nie mam pojęcia o wpływie Chrześcijaństwa na
metal. Nie obchodzi mnie żadna forma zorganizowanej
religii, czy to jest Chrześcijaństwo,
Islam, cokolwiek. Myślę, że każda religia ma
swoje pozytywne aspekty i ja to szanuję, jednak
nie wierzę nic z tego. Nie wiem jaką rolę Chrześcijaństwo
ma w metalu, jeśli jakąś, to szatan
ma duże znaczenie w metalu, jednak jest to dla
mnie tylko kolejna zmyślona postać. Temat
piekła jest bardzo metalowy, jednak to tyle o
tym. Myślę, że jeśli patrzysz na raj w niebie i
piekło poniżej, to jesteś w bardzo dużym błędzie.
Ponieważ my wszyscy już jesteśmy w raju
jeśli chodzi o sam fakt życia. Życie jest darem.
To Ty decydujesz, czy otaczający Cię świat będzie
Twoim rajem, lub czy będzie piekłem na
ziemi. Wszystko inne jest dla mnie fajną opowieścią.
Tylko opowieścią.
"Dust Eater" brzmi jak Exodus z okresu ich
"Fabulous Disaster", zgodziłbyś się ze mną?
Mógłbyś wymienić swoje muzyczne inspiracje
na waszym najnowszym albumie?
Więc, my pracowaliśmy z tym typem riffów i
muzyczne inspiracje dla nas… my działamy od
1985 roku i byłoby trochę głupio cytować inne
zespoły poza nami samymi jako odniesienie.
Obecnie nie potrzebujemy patrzeć na inne zespoły,
mamy własne brzmienie, nie zaczęliśmy
trzy lata temu. Jasne, jeśli zagrałeś motyw taki
jak na "Dust Eater", to jest on podobny do
utworu Exodus, ale zasadniczo to możesz tego
typu riffy znaleźć na każdym z naszych albumów…
no może poza "Rising From The Sea".
Jednak, wiesz od czasów "Possessed By Fire"
mamy ten rodzaj riffów, o których ludzie mówią:
"oh wow, gracie jak Exodus". Pewnie, jak zaczynaliśmy
naszą karierę w roku 1985, to często
słuchaliśmy pierwszego Exodusa, tak jak
słuchaliśmy często "Hell Awaits", jak wszyscy
inni. Za każdym razem jak usłyszysz kogoś kto
ma podobny motyw do Slayera, to powiesz
mu, że brzmi jak Slayer? Wtedy każdy by
brzmiał jak Slayer. Dochodząc do sedna, muzycznie
nie inspirowaliśmy się niczym innym,
poza nami samymi.
Czy "Splinter" został zainspirowany przez
motyw zombie? Który film byłby najlepszym
przedstawieniem tego utworu?
Nie, "Splinter" nie został zainspirowany przez
ten motyw. Jeśli chodzi o najlepsze przedstawienie
tego utworu za pomocą filmu… jeśli jakikolwiek,
to bardzo mi się podoba film "Splint".
Jest o zespole mnogiej osobowości. Powinieneś
go sprawdzić.
Foto: Silvy Maatman
Czy wasz kolejny album będzie zawierał kolejne
dwie interpretacje utworów metalowych,
jak to było z "The Raging Tides" oraz "Hostile
Defiance"? Poza tym te interpretacje w
przypadku późniejszego pasują do tematu albumu,
czyż nie?
Tak, chcemy kontynuować to wyzwanie, żeby
nie grać ciągle tych samych rzeczy. Każdy
album na które piszę, ma swój oryginalny temat
liryczny. Nie znam jeszcze tematyki kolejnego
albumu. "The Raging Tiles" było albumem
bardzo politycznym, ponieważ mówiło o
rzeczach które, działy się w tamtym czasie, zaś
jak wiesz "Hostile Defiance" jest o chorobach
psychicznych. Nie wiem jeszcze o czym napiszę
na kolejnym albumie.
"Fire & Damnation" oraz "The Raging Tides"
odnoszą się w temacie do "Possessed By Fire"
i "Rising From The Sea", czy mam rację? Czy
był to celowy zabieg?
Zagrałem tym trochę tutaj. Jednak pomysłem
na "Fire & Damnation" było stworzenie albumu
powrotnego, który będzie opowiadał o tym
jak my, jako zespół przebyliśmy przez tytułowy
ogień i potępienie by przejść na drugą stronę.
Jak przeszliśmy piekło, w przenośni, jeśli chodzi
o sam proces powrotu i jak on trudny dla
nas był. Natomiast "The Raging Tides" jest
płytą na temat sytuacji politycznej tamtego
czasu, wydarzeń takich jak powstanie ISIS, wybór
Donalda Trumpa. Album mówi o wielu
rzeczach, o których czytałem w tamtym czasie.
Pisałem teksty o torturach... tak więc potem to
połączyliśmy. Tytuły mające podobny charakter
był celowym zabiegiem z naszej strony. Musiałem
mieć te dwa nagrania z lat 80. połączone
z tymi z lat dwutysięcznych, jednak bez robienia
tego połączenia oczywistym. Jednak oczywiście
już jesteśmy poza tym, ponieważ mamy
piąty album z kolei.
Okładka na najnowszy "Hostile Defiance"
jest świetna, jak sam teledysk na utwór tytułowy.
Pasujący do albumu i historii Exumera.
Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o współpracy
z Costinem Chioreanu, jak się spotkaliście?
Tak, grafika na "Hostile Defiance" jest dobra.
Costin Chioreanu zrobił naprawdę świetną robotę.
Spotkaliśmy się z nim za pośrednictwem
Century Media. Nasz gitarzysta Marc tam
pracuje. Spodobała nam się jego praca dla At
The Gates i Voivod. Oba te zespoły mają
umowę z Century Media. Tak więc skontaktowaliśmy
się za pośrednictwem tego wydawnictwa
z Costinem. Pogadałem z nim, opisałem
mu co mniej więcej zawartość tematyczną na
nagraniu i koncept na nagranie, następnie on
wysłał nam parę szkiców. Niedługo potem zgodziliśmy
się na to co, obecnie widzisz jako grafikę
"Hostile Defiance". Jest on wspaniałym
gościem i dobrze rozumie to, że posiadanie naszej
maskotki jest istotne, tak jak to. że okładka
musi przedstawiać zagadnienia albumu.
Co zamierzacie robić w latach 2019 i 2020?
W roku w 2019 zamierzamy wrócić do Europy.
jak sądzę. Planujemy też ruszyć w trasę po
Stanach Zjednoczonych. Jednak nasza ostatnia
trasa w Europie skończyła się za wcześnie ze
względu na bardzo złego promotora w Hiszpanii,
byliśmy zmuszeni… nie byliśmy. Chcemy
wrócić do Europy i przeprowadzić dobrą trasę
koncertową, która prawdopodobnie się odbędzie
późną jesienią. Zamierzamy zagrać festiwali
w lecie, parę w Niemczech, jeden w Portugalii,
jeden w Czechach, na Brutal Assault.
...zaś nowy Skull Pit coraz bliżej i bliżej?
Skull Pit? Zaskoczyłeś mnie. Debiut został
wydany niedawno, rok temu. Jak sądzę ja i Tatsu
potrzebujemy tak roku, dwóch, by stworzyć
dobre nagranie. Oczekiwałbym kolejnego albumu
Skull Pit prawdopodobnie w przyszłym roku,
na pewno nie przed rokiem 2020, może
nawet 2021, nie wiem, zobaczymy.
Co sądzisz o powrocie Vio-Lence (z Seanem
Killianem i prawie całym pierwotnym składem
poza Robb Flynnem)?
Myślę, że z Vio-Lence teraz jest w porządku,
nie mam tu zbytnio opinii. Lubię Vio-Lence,
myślę, że jest spoko i życzę im powodzenia!
Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą
do Ciebie.
Również tobie dziękuję, dziękuje fanom, za
wsparcie okazane nam przez ostatnie trzydzieści
cztery lata, mam nadzieję, że spodoba wam
się "Hostile Defiance". Cześć!
Jacek Woźniak
EXUMER 17
Jak coś robić, to na 100%
"Terrible Things" to zajebista płyta, jebać Trumpa, Queen jest spoko, ale
punk rock też, rynek muzyczny zasysa, małe wytwórnie są... A zresztą sami
przeczytajcie. O tych i paru innych kwestiach opowiedział nam Eric Barath - lider
wesołej ekipy thrasherów o nazwie Indestructible Noise Command (znanej też
jako I.N.C.).
HMP: Słuchając juz pierwszych riffów kawałka
"Fists Go Rek" otwierającego Waszą
nową płytę miałem tylko jedno skojarzenie -
Slayer...
Eric Barath: Slayer powiadasz... Cóż, Indestructible
Noise Command powstało w roku
1985, w samym środku najlepszej dekady
dla heavy metalu. Jeśli pytasz o nasze bezpośrednie
inspiracje, to wskazałbym tu Metallikę
oraz Anthrax. Oczywiście cenimy Slayer,
to wielki zespól, jednak grają oni tą zdecydowanie
mroczniejszą i bardziej agresywną odmianę
thrashu. My natomiast w swej wesołej
twórczości odwołujemy się do punkowych korzeni
gatunku, oraz do nowojorskiej sceny
hardcore. Nasze teksty zaś pomimo, że bywają
brutalne, to jednak bije z nich specyficzne
poczucie humoru.
No właśnie, punkowe korzenie. Taki "Identifier"
na przykład to kawałek niemalże w
100% punkowy.
Eric Barath: Otóż to. Wiesz, ja słucham wielu
rodzajów muzyki. Klasyczny rock w wykonaniu
Queen czy The Beatles, sporo punku,
ale nie pogardzę też disco z lat siedemdziesiątych
(śmiech).
Dlaczego "Terrible Things". Uważasz, ze to
dobry tytuł na płytę?
Eric Barath: Oczywiście, że tak! Kawałek tytułowy
był drugim utworem, który napisałem
z myślą o tym albumie. Opowiada on o najeźdźcach,
którzy podbijając obcy kraj ciemiężą
miejscową ludność.
Niektóre Wasze teksty są bardzo zaangażowane
politycznie. Nie uważasz, że do Waszej
twórczości bardziej pasowałyby liryki o
szatanie i piciu piwa? (śmiech)
Eric Barath: W swych tekstach poruszamy
masę różnych spraw. Na przykład wspomniany
"Fists Go Rek" opowiada o chlaniu w pubie,
które pod wpływem ilości wypitego alkoholu
zmienia się ostatecznie w regularną bijatykę
(śmiech). "Bonesaw Ballet" natomiast
jest o sytuacji, gdy nic Ci nie wychodzi, życie
kładzie Ci kłody pod nogi, ale Ty zamiast
narzekać i załamywać się, zaciskasz pięść,
krzyczysz "jebać to!!!" i ciśniesz dalej! Jeśli chodzi
o teksty z politycznym kontekstem, to na
"Terrible Things" są takie dwa. Pierwszy to
"Identifier", o którym zresztą wspomniałeś.
Jest to wyraz naszego wkurwienia po wyborze
Donalda Trumpa na prezydenta USA. Dotychczas
nie rozumiem, jak mogło do tego
dojść i ciężko mi się z tym faktem pogodzić.
Drugi utwór poruszający takie tematy to "Salmonella".
Mówi on o kwestii braku akceptacji
dla radykalnego islamu w społeczeństwach
zachodnich. Nie jestem zbyt chętny, by poruszać
szczególnie trudne tematy, gdyż uważam,
że muzyka powinna stanowić swego rodzaju
odskocznie od dnia codziennego. Są jednak
pewne kwestie na tyle poważne, że nie
umiem ich przemilczeć.
Kto jest autorem tekstów w Waszym zespole?
Eric Barath: Ja piszę wszystkie teksty i tworzę
większą część muzyki.
Wydaliście "Terrible Things" własnym sumptem.
Skąd taki pomysł?
Eric Barath: Nasze ostatnie dwa albumy wyszły
pod szyldem małych wytwórni. Niestety
ich działanie nie spełniło naszych oczekiwań.
Chcemy mieć całkowitą kontrolę nad procesem
wydawniczym, a takową możemy uzyskać
tylko, gdy weźmiemy sprawy w swoje ręce.
Nie powiem, że nie podjąłbym współpracy
z dużą wytwórnią pokroju Nuclear Blast czy
Metal Blade. Jednak tak zwanym "niezależnym"
wytwórnią mówię stanowcze nie.
Nagrywaliście w studiu Dexter Lab we
współpracy z producentem Nicky'm Ballmore'm.
Eric Barath: Dokładnie. O wyborze tego studia
zdecydowała jego lokalizacja. Po prostu
wszyscy mieszkamy blisko niego. Co do
Nicky'ego, to znamy się kupę lat. Pracowaliśmy
z nim już przy okazji poprzedniego albumu.
Świetny fachowiec znający się na rzeczy,
a ponadto wspaniały kumpel. Co więcej, grał
na perkusji w Toxic Holocaust, a ostatnio
grywa u Dee Snidera. Potrafi zatem zrozumieć
proces nagrywania z punktu widzenia
muzyka.
Jak spędziliście pięcioletnią przerwę pomiędzy
"Black Hearse Serenade" a "Terrible
Things"?
Eric Barath: Ostatnia trasa wykończyła nas
pod względem finansowym. Potrzebowaliśmy
parę lat przerwy, bo sobie przemyśleć parę
kwestii i w przyszłości uniknąć podobnych
błędów. Jak już wspomniałem, "Black Hearse
Serenade" była wydana przez małą niezależną
wytwórnię, która regularnie dawała dupy
Foto: I.N.C.
18 INDESTRUCTIBLE NOISE COMMAND
we wszystkim (śmiech). Potrzebowaliśmy
czasu, by całkiem
zmyć ten niesmak z naszych
ust.
W 2011 roku wróciliście na
scenę po dwudziestu latach
przerwy. Czy nie byliście
zszokowani zmianami, jakie
przez ten okres niewątpliwie
miały miejsce na rynku muzycznym?
Eric Barath: Rynek muzyczny
zawsze zasysał. Oczywiście
teraz jest jeszcze gorzej.
Winę za to ponosi wszechobecna
cyfryzacja. To chore,
że dziś każdy może sobie
ściągnąć czyjąś muzykę, nie
płacąc za nią złamanego grosza.
Dziś już mało kto kupuje
płyty. Wytwórnie nie mają
już takich budżetów jak dawniej,
a co się z tym wiąże,
większość zespołów podejmuje
działanie na własną rękę
i za własne pieniądze, często
nie odzyskując nawet poniesionych
kosztów. A co tu
dopiero mówić o zarobku.
Co było głównym impulsem
tego comebacku?
Eric Barath: Szczerze mówiąc,
to w ciągu tej przerwy
Foto: I.N.C.
kilkakrotnie poruszaliśmy temat powrotu.
Jednakże jedyna perspektywa, jaką w większości
przypadków wtedy mieliśmy, to co
najwyżej zagranie kilku pojedynczych koncertów
w lokalnych klubach. Szkoda było mi
czasu na bawienie się w coś takiego. Jak coś
już robię, to robię to na 100%. Uważałem, że
jeśli I.N.C. ma rzeczywiście wrócić do świata
żywych, to na poważnie. To znaczy z płytą,
trasą, promocją, wywiadami, koszulkami itp.
Nadzieja na coś takiego pojawiła się dopiero
w 2009 roku.
Rozumiem zatem, że przez te dwadzieścia
lat mieliście ze sobą stały kontakt.
Eric Barath: Dokładnie! Jesteśmy kumplami
z czasów szkolnych. Nasza przyjaźń wykracza
daleko poza ten zespół.
A co z Waszym dawnym bębniarzem Garrym
Duguyem. Z nim też masz kontakt.
Eric Barath: Tak, przez Facebook. Śledzi dokładnie
poczynania I.N.C. Mam nadzieję, że
latem zobaczymy się na jakimś koncercie.
W przeszłości grywaliście wspólne koncerty
z takimi gwiazdami, jak King Diamond,
Megadeth czy Testament. Jak teraz wygląda
sytuacja z Waszymi występami na żywo?
Eric Barath: To prawda, graliśmy z wymienionymi
zespołami. Pochwalę się ponadto, że
kiedyś supportowała nas Pantera, ale to było
przed wydaniem przez nich kultowego "Cowboys
From Hell". Teraz ciężko o dobrą trasę
w towarzystwie dobrego zespołu. Wszystko
to kwestia pieniędzy. Takie to smutne czasy
nastały.
drogę życia. Jak postrzegacie go po latach?
Eric Barath: Zupełnie tak samo, nawet gdy
mieliśmy pięcioletnią przerwę wydawniczą, w
swoim wnętrzu czułem, że coś tracę, coś mnie
omija. Muzyka scala ludzi. Niektórzy w celu
zacieśnienia więzi jeżdżą na ryby lub polowania.
My w tym celu gramy rockendrolla.
Wydaliście dwie demówki pod nazwą Genocide
Inc. Czy ten materiał jest gdzieś dostępny
w sieci?
Eric Barath: Fajnie, że o to pytasz. Pisało do
mnie paru naszych maniaków, którzy twierdzą,
że są w posiadaniu tych nagrań. Staram
się, by trafiło to do sieci i powiem, że szanse
na to są naprawdę spore.
Mam jeszcze pytanie, które chciałem zadać
Dave'ovi Campo. Co z jego projektem Payback,
który grał hardcore. W tym wywiadzie
padło już stwierdzenie, że jesteście zafascynowani
tym gatunkiem, zwłaszcza jego
nowojorską odmianą.
Dave Campo: Oto jestem (śmiech). Dorastałem
jako fan heavy metalu, potem thrashu.
Zawsze pociągała mnie agresja w muzyce.
Kiedy zacząłem poznawać hardcore oraz
punk, zauważyłem tam wiele wspólnych mianowników
z metalem. Podobało mi się ponadto
podejście muzyków uprawiających te
gatunki do fanów. Zawsze po koncertach wychodzili,
było podawanie rąk, uściski. Scena
hardcore w Nowym Jorku, to jedna wielka
rodzina.
Bartek Kuczak
Gdy zakładaliście kapele jako dzieciaki, traktowaliście
thrash metal jako swego rodzaju
INDESTRUCTIBLE NOISE COMMAND
19
studiu. Technologia umożliwiła nam otrzymanie
świetnego rezultatu bez potrzeby
korzystania z drogiego pobytu w studiu.
Potem wysłaliśmy całość do Andiego, by dokonał
cudów.
Czasami zło żyje również w szarości
Xentrix chyba jest zespołem którego nie trzeba przedstawiać większej
części czytelników tego czasopisma. Zespół stojący za bardzo dobrymi "For Whose
Advantage?" oraz "The Shattered Existence" wreszcie powrócił ze swym kolejnym
krążkiem, zatytułowanym "Bury The Pain". Nim też zapieczętował zmiany personalne
w zespole, dokonane w 2017 roku. O tym, dlaczego tak długo to trwało oraz
o samym albumie opowie nam gitarzysta zespołu. Nie zabraknie w tym wywiadzie
także paru powrotów do przeszłości.
HMP: Cześć! Myślę że to pytanie wcale
Cię nie zaskoczy, dlaczego musieliśmy
czekać tak długo na wasz kolejny album?
Kristian Havard: Kiedy graliśmy nasze pierwsze
koncerty z okazji powrotu w 2013 roku,
czyniliśmy to głównie po to, by celebrować
naszą przeszłość i grać utwory z naszej historii.
Nie chcieliśmy pisać ani nagrywać nowego
materiału. Jednak proces twórczy jest jak swędzenie,
którego nie można podrapać. Wciąż
drażni głowę i próbuje zwrócić nas na jego
drogę. Niestety po tym jak zakończyliśmy nagrania,
Chris Astley (gitara, wokale) uznał,
że nie chce mieć nic wspólnego z muzyką i zostawił
nas na lodzie. W sumie, wtedy nie wiedzieliśmy
co ze sobą zrobić. Znalezienie Jaya
nowo. Jednak Heavy Metal Records stwierdziło,
że da nam kontrakt, gdy zostaniemy
pod starą nazwą. Tak więc schowaliśmy naszą
dumę i stanęliśmy w szeregu. Lubię "Scourge",
niemniej było to mocne odejście od naszej
starej muzyki, dawało uczucie desperackiej
próby ratowania zespołu. Rzeczywistość
była taka, że na tym albumie było dwóch nowych
muzyków (Simon Gordon i Andy
Rudd), którzy wnieśli własne pomysły. My
zaś chcieliśmy spróbować czegoś świeżego,
więc uznaliśmy, że to zrobimy.
Co sprawia, że "For Whose Advantage?" i
"The Shattered Existence" są tak popularne
i dobre?
Jak przebiegała ta współpraca z Andym
Sneapem i Russem Russellem?
Po tym jak nagraliśmy wokale Jaya, wysłałem
je do Andiego by dokonał miksu, jednak nieszczęśliwie
dla nas był on zagranicą, w Japonii,
wraz z Judas Priest. Tak więc napisałem
do Russa i spytałem się go czy by dokończył
dla nas master, co uczynił. Russ jest świetnym
gościem i zrobił fantastyczną robotę
kończąc ten album. Obaj panowie są najwyższą
światową półką w tym co robią i uznajemy,
że mieliśmy wielkie szczęście, móc zaangażować
ich obu do pracy nad tym albumem.
Co muzycznie zainspirowało wasz najnowszy
album?
Zawsze byliśmy pod wpływem staroszkolnego
metalu, takich zespołów jak Iron Maiden,
Black Sabbath czy Judas Priest. Uwielbiam
thrash, ale w głębi serca jestem fanem heavy
metalu. Trochę thrashowych zespołów zawsze
będzie grało tak, jak byli inspirowani,
czyli punkiem bądź hard-core, jednak ja zawsze
byłem i będę fanem metalu.
Jeśli miałbyś porównać "Bury The Pain" do
waszych poprzednich albumów, to który
byłby mu najbliższy i dlaczego?
Chciałem żeby ten album był kontynuacją
"For Whose Advantage?", jednak z bardziej
nowoczesną produkcją. Chciałem żeby był to
album, który powinniśmy wydać w 1991 roku.
Myślę, że okładka gra dużą rolę w stworzeniu
wrażenia kontynuacji i łącznika z poprzednimi
albumami. Postać na okładce
"Bury The Pain" jest tą samą osobą, co protegowany
"For Whose Advantage?", sprawdź
jego krawat...
(który zastąpił Chrisa Astley) i ponowne nagranie
zajęło nam dwa lata. No i jesteśmy tutaj.
Co sądzisz o poprzednich albumach, czyli
"Scourge" i "Kin" jako dziełach per se? Czy
są one niedocenione, czy raczej jest tutaj
słuszny powód, dlaczego nie są one tak popularne
jak ich poprzednicy czyli "For Whose
Advantage?" oraz "The Shattered Existence"?
"Kim" próbował rozwinąć zespół w kierunku
czegoś, czym my nie byliśmy. Był to dziwny
okres w Zjednoczonym Królestwie dla thrashu.
Natomiast nie czuję żeby "Scourge" był
albumem Xentrix, myślę, że wtedy powinniśmy
zmienić nazwę zespołu i spróbować na
Foto: Listenable
Jest to dla mnie trudne pytanie. Myślę, że
"The Shattered Existence" niosło to uczucie
żywego nagrania, które najpewniej pochodzi
ze sposobu, w jaki nagraliśmy ten album.
John Cuniberti nalegał byśmy zagrali
wszyscy razem w tej samej sali by uzyskać ten
specyficzny klimat, bez metronomu i innych
urządzeń. Tylko prosty i bezpośredni thrash,
który został zagrany na setkę.
I teraz o waszym najnowszym albumie...
możesz powiedzieć nam o procesie produkcyjnym
"Bury The Pain"?
Partie perkusji nagraliśmy w studiu Andy
Sneapa (Backstage Studios) w weekend, rezultat
tej sesji zabraliśmy do domu i nagraliśmy
wszystkie gitary, bas i wokal w moim
Zasadniczo, czy Jay Walsh jest Chrisem
Astley'em w przebraniu? Żarty na bok, on
naprawdę świetnie śpiewa w podobnym stylu
na "Bury The Pain". Czy jak najbliższe
odtworzenie oryginalnych wokali było
celowe, czy też nie znaczyło to tak wiele dla
Was?
Nie skupiliśmy się na tym by znaleźć kogoś,
kto brzmiałby ja Chris, jednak, gdy Jay po
raz pierwszy zaczął z nami śpiewać, to od
początku brzmiał jak ktoś z Xentrix, co było
czymś wspaniałym dla starszych utworów,
które graliśmy na żywo. Jay był fanem zespołu,
więc powiedział nam, że wiedział jak Xentrix
powinno brzmieć. Osobiście uważam, że
ma trochę bardziej agresywny ton w głosie, co
sprawia, że brzmimy ciężej.
Wróćmy na chwile do roku 2017. Czy mógłbyś
powiedzieć więcej o odbiorze waszego
występu przez fanów na Bloodstock? Czy
ten koncert był dla was stresujący?
Tak, to był dla nas prawdziwy chrzest w
ogniu. Jay śpiewał z nami od jakichś dwóch
miesięcy, gdy Simon z Bloodstock spytał się
czy moglibyśmy zastąpić zespół, który wycofał
się z uczestnictwa z festiwalu. Na początku
odrzuciłem ofertę, mówiąc, że nie jesteśmy
gotowi i chcielibyśmy najpierw zrobić
parę mniejszych występów przed Bloodstock.
Jednak Simon wciąż namawiał mó-
20
XENTRIX
wiąc mi, że: "będzie w porządku, Jay to profesjonalista".
W końcu uznaliśmy, że "niech będzie"
i na szczęście ten pierwszy duży występ był
wspaniały.
Jak sądzę to utwór "There Will be Consequences"
w wielkim uproszczeniu jest o prostej
zasadzie: akcja równa się reakcja. Jednak
co zainspirowało ten utwór sam w
sobie?
"There Will be Consequences" został zainspirowany
widokiem publicznych egzekucji w
krajach muzułmańskich umieszczonych w
prasie. Obraz rzędów ludzi, wszyscy na klęczkach
z rękami związanymi za plecami, czekającymi
na śmierć. Jednak tak, masz rację,
ten utwór jest o karmie, "zbierasz to, co sobie
zasiałeś".
Zauważyłem również, że parę wstępów do
waszych utworów są bardziej spokojniejsze
niż inne. Wstępy do "The One You Fear"
lub "The Truth Lies Buried" brzmią bardziej
jak coś mistycznego, medytacyjnego. Co
zainspirowało te intra?
Zawsze próbowaliśmy eksperymentować z
cichszymi częściami naszych utworów. To potrzeba
dynamiki w metalu. Jeśli przez cały
czas będziesz grał w tym samym tempie, to
będziesz brzmiał płasko. Dlatego my preferujemy
posiadanie światła i cieni. "The Truth
Lies Buried" jest utworem, który napisałem po
obejrzeniu dokumentu o konflikcie na Ukrainie
i zestrzelenia lotu 17 Malaysia Airlines w
roku 2014. Dlatego też ten utwór zaczyna się
z linią basową i strasznymi motywami gitarowymi
przed szarżą we właściwy utwór.
Wstęp do "The World of Mouth" z drugiej
strony brzmi bardziej jak coś wziętego z
dwóch pierwszych albumów, skąd jak sądzę
również czerpaliście inspiracje. Poza tym,
utwór sam w sobie jest o obecnym przeładowaniu
informacjami?
Ta kompozycja jest o tym w jaki sposób Internet
daje wszystkim głos, co powinno być
dobrą rzeczą, jednak czasami ta moc jest używana
negatywnie, ta "anonimowość" siedzenia
przed komputerem zmienia część ludzi w
"trolli". To był pierwszy utwór, który został
napisany na ten album. Chciałem żeby miał
bardziej thrashowy klimat, który by właśnie
przypominał ludziom o dwóch pierwszych albumach.
Kogo masz na myśli pisząc "obiekt, którego
się boisz" ("The One You Fear")?
Ten utwór jest o zmianie pozycji w życiu,
byciu kimś na przegranej pozycji, wzrastaniu
i zdobywaniu kontroli. Czasami w życiu jesteś
postawiony w pozycji, w której ludzie Cię
wykorzystują, zaś ten utwór jest o zmianie
dynamiki, której efektem jest strach tych ludzi
przed Tobą.
Co wprowadza Cię w szał ("The Red Mist
Descends")?
Wraz z wiekiem coraz więcej i więcej rzeczy
(śmiech). Jednak na serio, myślę, że zdrada
jest dużą sprawą dla mnie. Uznaje siebie za
bardzo lojalną osobę i moment, w którym
ktoś zdradza, jest tym, który wprowadza
mnie w szał. Trochę z tematów zawartych na
tym nagraniu jest o lojalności, zemście i złości.
Jaki twór nazwałbyś jako zaprojektowane
zło ("Evil By Design"). Czy istnieje naprawdę
takowy?
Jak utwór ma w tekście: "my wszyscy jesteśmy źli
z definicji" / "we're all evil by design". Utwór zajmuje
się konceptem, w którym my wszyscy
mamy złą passę od momentu narodzenia i nie
jesteśmy w stanie nic z nią zrobić.
Foto: Listenable
Czy sądzisz, że to kontekst czyni dane zachowanie
złym / dobrym?
Nie jestem pewien czy zrozumiałem pytanie,
ale... Wierzę, że nie wszystko jest czarne i
białe. Czasami zło żyje również w szarościach.
Zabicie kogoś jest złym uczynkiem, jednak
jeśli miałbym to uczynić by uratować moją
rodzinę, pociągnąłbym spust bez wahania.
Czy powinniśmy traktować "Bury The
Pain" jako opis personalnych przeżyć?
Nie pogrzebałem mojej żony w lesie, jeśli o to
pytasz (mam nadzieję, że ona tego nie czyta).
Utwór tytułowy jest o głosach w twojej głowie,
które mówią Ci żeby atakować, kiedy
ktoś Cię krzywdzi. Te małe demony, które
biorą całą Twoją złość i furię, sprawiając, że
myślisz, że dobrym pomysłem jest poddanie
się gniewowi. Nie jest to zawsze dobry pomysł
by się tym bękartom dawać ponosić.
Okładka na "Bury The Pain" autorstwa
Dan Goldsworthy trochę przypomina mi tą
Eda Repki z wznowienia "Destruction System"
zespołu Morbid Saint. Możesz stworzyć
płynną historię z ich zawartości w
mojej opinii. Co byś powiedział na temat
tego powiązania i waszej okładki per se?
Wiem co masz na myśli. Główną różnicą jest
to, że na ich okładce jest samobójstwo, na naszej
mściwe morderstwo. Miałem koncept na
tą okładkę, gdzie gość jest dręczony przez
demony, które mu mówiły co ma zrobić, jednak
to wszystko jest tylko wytworem jest jego
umysłu. Następnie skontaktowałem się z
Danem z tym pomysłem. Bardzo szybko odpowiedział
przysyłając wstępny szkic. Z
miejsca mi się spodobał, był dokładnie tym,
co sobie zobrazowałem. Wtedy on poszedł
krok dalej, umiejscowił na okładce postać z
"For Whose Advantage?". Wtedy spodobała
mi się jeszcze bardziej. Dan jest wspaniałym
artystą, część z detali jest naprawdę wspaniała.
Lubię twarze demonów i krwiste plamy na
koszuli. Nie mogę się doczekać by zobaczyć
tą okładkę w winylowej wersji.
Czy utwór "The Red Mist Descends" zainspirował
paletę kolorystyczną okładki?
Nie, Dan jest odpowiedzialny za całość grafiki.
Dostał ode mnie tylko koncept. Prawdę
powiedziawszy, usłyszał on tylko skończony
album.
Czy mógłbyś skomentować jedno dowolnie
wybrane wydarzenie, które miało miejsce w
2019 roku?
Myślę, że jeśli chodzi o to związane z zespołem,
to wydanie tego albumu. Zabrało to sporo
czasu od początku do końca. Jednak wspaniale,
że w końcu udało się to wydać. Jak już
wspomniałem, nie mogę się doczekać by potrzymać
winylową wersję w moich rękach.
Co zamierzasz robić w ciągu kolejnych miesięcy?
Mamy do zrobienia masę promocji w prasie i
trochę innych rzeczy marketingowych oraz
parę zaplanowanych koncertów. Obserwujcie
tą kwestię.
Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą
do was.
Dziękuje wszystkim, którzy wspierali Xentrix
przez ostatnie trzydzieści lat. Proszę o sprawdzenie
naszego nowego albumu, jest to
staroszkolny thrash metal wraz z uaktualnionym
brzmieniem.
Jacek Woźniak
XENTRIX 21
HMP: Swój pierwszy album wydaliście równe
20 lat temu. Czujecie się metalowymi
weteranami?
Dave Boyd: W pewnym sensie tak. Jestem wystarczająco
stary, by sobie przykleić łatkę z napisem
"weteran" (śmiech). Tworzenie muzyki
ciągle sprawia nam radość i cieszę się, ze jest
jeszcze spora grupa ludzi, którzy ciągle chcą tego
słuchać. Kiedy zaczynaliśmy, tradycyjny
heavy metal był w odwrocie i nie było zbyt
wielu zespołów uprawiających ten gatunek.
Teraz czasy się zmieniły. I całe szczęście.
Nie myśleliście by uczcić tą rocznice jakimś
specjalnym wydawnictwem?
Twisted Tower Dire powstało około 25 lat
temu. Nie planujemy z tej okazji jakichś specjalnych
wydawnictw, prowadzimy natomiast
Tworzenie muzyki ciągle
sprawia nam radość
US power metal, epic metal,
true metal etc... Dużo tych szufladek,
nie? Dave Boyd z Twisted
Tower Dire uważa dokładnie tak samo.
Nasza rozmowa nie dotyczyła
tylko tego wątku. Sporo jest
tu o nowej płycie "Wars In The Unknown"
oraz mnóstwo wątków ze starych
czasów. Oddajmy zatem głos głównemu
zainteresowanemu.
Pamiętasz jakie były Wasze cele przed wydaniem
debiutu w 1999 roku. Czy udało
Wam się je osiągnąć?
Wtedy naszym głównym celem było nagranie
płyty oraz granie koncertów. Zresztą podobnie
jest u większości początkujących kapel. To, że
nasz pierwszy album spotkał się z dobrym
przyjęciem, było dla mnie dużym zaskoczeniem,
ponieważ produkcja była moim zdaniem
mierna. Ludziom spodobało się to do tego stopnia,
że w 2000 i w 2003 roku wystąpiliśmy na
Wacken Open Air. Było to wielkie i wspaniałe
doświadczenie. Zaliczyliśmy też Headbangers
Open Air i Keep It True. Dla zespołu,
który dopiero stawiał pierwsze kroki na rynku
to było coś pięknego.
Zatem jakie cele macie obecnie?
Granie na tylu europejskich festiwalach, na ilu
tylko damy radę. W Europie czujemy się jak w
domu. Dzięki dużym europejskim festiwalom,
wiele zespołów podniosło swój status. Ponadto
chcemy tworzyć nową muzykę tak długo, jak
tylko damy radę.
Macie ustabilizowany skład od 2007 roku.
Czujecie się grupą przyjaciół, czy może łączą
Was raczej stosunki zawodowe?
Zdecydowanie jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.
Niestety mieszkamy dość daleko od siebie i nie
Tower Dire i Walpurgys z racji tego, że mają
trzech wspólnych członków, zaczną brzmieć
zbyt podbnie do siebie. Następnie potrzebowaliśmy
czasu, by przemyśleć całą koncepcję nowego
wydawnictwa oraz nagrać demo we dwójkę
z Marckiem. Ogolnie rzecz biorąc powstawanie
tej płyty to długotrwały proces. Nikt z
nas jednak nie zakładał, że zajmie to aż osiem
lat! Poza tym Johnny w tym czasie dorobił się
gromadki dzieci, a Scott zaczął biegać w maratonach,
co stało się jego głównym zajęciem i
głównym źródłem dochodów.
Dedykowaliście "Make It Dark" Waszemu
dawnemu wokaliście Tony'emu Taylorowi.
Jak go zapamiętałeś. Co czułeś w momencie,
gdy dowiedziałeś się, że odszedł z tego świata?
Niestety, Tony opuścił zespół będąc w lekkim
konflikcie z resztą muzyków. Mimo wszystko
potem starałem sie utrzymać kontakt, powyjaśniać
kwestie sporne i oczyścić tą napięta
atmosferę jaka między nami była. Przynajmniej
na tyle, na ile było to możliwe. Kiedy
usłyszałem, że miał śmiertelny wypadek, byłem
w sporym szoku. Wszyscy uczestniczyliśmy
w jego pogrzebie na Florydzie. Pożegnanie
przyjaciela było dla nas kwestią honoru. Mam
wiele wspomnień związanych z Tonym. Był
wspaniałym charyzmatycznym wokalistą z naprawdę
wielkim głosem, który podczas koncertów
potrafił porwać fanów. To on był naszym
liderem podczas tras koncertowych. Był parę
lat starszy od nas, więc naturalnie wczuł się w
ta rolę. Często zdarza mi się o nim myśleć z
uczuciem tęsknoty. Niech spoczywa w pokoju.
rozmowy na temat reedycji naszych wczesnych
albumów. Myślę też o ponownym nagraniu
kilku starych utworów z Johnym na wokalu,
jednak nie mam jeszcze koncepcji, w jaki sposób
miałoby to być wydane.
Foto: Twisted Tower Dire
widujemy się tak często, jak byśmy chcieli.
Oczywiście poza przyjaźnią istnieje także biznesowa
strona naszej działalności. Nie mniej
jednak, nauczyliśmy się traktować pewne rzeczy
na luzie i nie podchodzić do pewnych
spraw zbyt serio.
Co w ogóle działo się z Twisted Tower Dire
po wydaniu albumu "Make It Dark" w 2011
roku?
Wielu z nas udziela się także w innych zespołach
(Volture, Walpyrgus, Division, etc.), co
sprawia, że na nadmiar wolnego czasu nie narzekamy
(śmiech). Zatem też potrzebowaliśmy
czasu, by wziąć się za tworzenie materiału na
nowy album. Po wielu dyskusjach, Scott zapytał
mnie, czy zamierzam zacząć pisać utwory
na nową płyte. Baliśmy się trochę, że Twisted
Na samym początku waszej działalności
mieliście w składzie wokalistkę, mianowicie
Janet Rubin. Dlaczego po jej odejściu zdecydowaliście
się kontynuować z facetem za
mikrofonem.
Szczerze mówiąc, Janet była wówczas jedyną
osobą, która chciała śpiewać w Twisted Tower
Dire, jednocześnie mając jakiekolwiek
zdolności wokalne. Kiedy zdecydowała się
opuścić grupę, Tony był pierwszym kandydatem
na jej miejsce. Z tego co pamiętam, to znaleźliśmy
go z ogłoszenia w lokalnej gazecie
(śmiech). Jak zatem widzisz zatrudnienie wokalistki,
jak i zastąpienie jej później wokalistą
nie było jakimś przemyślanym krokiem. To po
prostu wyszło samo, tak na spontanie. Kiedy ja
dołączyłem do zespołu, Janet jeszcze w nim
była. Zdążyliśmy nawet zagrać parę prób, zanim
wyjechała do Niemiec by kontynuować
tam karierę jako śpiewaczka operowa. Pierwszym
wokalistą Twisted Tower Dire tak w
ogóle był Tom Phillips. To z nim zespół nagrał
pierwsze swoje demo. Nim dołączyłem do
zespołu, miał on może na koncie kilka pojedynczych
koncertów. Dopiero kiedy Tony stanął
za mikrofonem, Twisted Tower Dire na
poważnie rozwinęło skrzydła.
Pomówmy może o Waszym najnowszym wydawnictwie
"Wars In The Unknown". Częściowo
już o tym powiedziałeś, jednak chciałbym
byś powiedział coś więcej o procesie jego
powstawania. Kiedy tak na poważnie żeście
się wzieli za tworzenie tej płyty?
Tak całkiem na poważnie, to wydaje mi się, że
gdzieś około 2014 roku. Zacząłem wszystko
od przesłuchania wczesnych płyt Twisted Tower
Dire zastanawiając się, co tak właściwie
mi się podoba w tamtych utworach. Bardzo
chciałem, żeby ten album nawiązywał do tamtych
czasów, był takim powrotem do korzeni.
22
TWISTED TOWER DIRE
Potrzebowałem trochę czasu, by zebrać do kupy
muzykę na 10 utworów, potem wzięliśmy
się za pisanie tekstów. Następnie standardowo
każdy z nas nagrał swoją partie, z wyjątkiem
Johnny'ego, który swoje wokale nagrał na samym
końcu. Potem nasz producent Kevin
131 odwalił kawał dobrej roboty. Dokładnie
tak, jak 20 lat temu podczas pracy nad albumem
"The Isle Of Hydra". To wielka przyjemność
pracować z nim ponownie po tak długim
czasie.
Kto był autorem tekstów na "Wars In The
Unknown"?
Głównie Scott, ale ja oraz Jim też dorzuciliśmy
coś od siebie. Zaczął od "The Thundering"
oraz "These Ghosts Can Never Leave". Chciał
się poruszać w tematyce Drugiej Wojny Światowej,
nie mniej jednak wspólnie stwierdziliśmy,
że dobrze byłoby też wyjść poza te klimaty.
Zatem powstało kilka takich utworów. Mimo
to uważam, że album zarówno pod względem
muzycznym, jak i tekstowym jest spójny.
Powiedz mi coś o tych samplach na początku
"The Thundering". To startujący samolot?
Tam jest kilka sampli nałożonych na siebie.
Startujący samolot, strzelający pistolet i chyba
jakieś eksplozje.
Bardzo podobny efekt uzyskaliście w "Riding
The Fortress". Słychać tam dźwięk motocykla
oraz wyjącą syrenę. Nagraliście to sami
czy może to też sample?
Nie, to sample dostępne z otwartego ogólnie
dostępnego archiwum. Każdy może je wykorzystać
w swoim za darmo.
Kim jest ten czerwony gość z okładki? Czy w
tekstach pojawia się jakieś nawiązanie do tej
postaci?
Tajemniczy morderca z płonącym mieczem.
Jego wątek pojawia się w utworze "Light Of
The Sword".
Twisted Tower Dire jest zazwyczaj szufladkowany
jako US power metal. Myślisz, że to
dobry opis gatunku, który uprawiacie?
Myślę, że tak. Kiedy zaczynaliśmy, określaliśmy
swą twórczość jako "true metal", czasami
też "epic metal". Określenie "power metal" też
nam poniekąd pasuje. Aczkolwiek zdaję sobie
sprawę, że tym mianem określa się zespoły grające
o wiele bardziej melodyjnie od nas. Zresztą
teraz się narobiło tych dziwnych szufladek.
Kiedy zaczynałem słuchać metalu jako
dzieciak, mieliśmy heavy metal, thrash metal,
speed metal, death metal, grindcore i coś tam
jeszcze. Teraz tych podgatunków jest o wiele
za dużo (śmiech).
HMP: Cześć Cliff. Właśnie nagraliście
nowy album po pięciu latach przerwy. Co
było przyczyną tej przerwy?
Cliff Bubenheim: Cóż, były różne powody,
które ostatecznie doprowadziły do tego opóźnienia.
Zwykle nagrywamy materiał w miesiąc,
może półtora. Tym razem było niestety
inaczej. Najpierw facet ze studia miał kłopoty
z właścicielem, a potem musieliśmy poczekać,
aż powstanie drugie studio. Do tego czasu
wszystkie terminy na nagrania zostały zarezerwowane,
więc musieliśmy uczęszczać do nowego
studia dzień po dniu po naszej normalnej
pracy i nagrywać przez kilka godzin. Czasami
ktoś z nas musiał sobie wziąć dzień wolny w
pracy lub zrezygnować z innych prywatnych
spraw. To wszystko sprawiło, że tyle nam nad
tym zeszło.
Zwykle między waszymi albumami studyjnymi
występują długie przerwy.
Po prostu nie spieszymy się. Chcemy dokładnie
dopracować wszystkie piosenki, które
mamy zamiar zamieścić na albumie. Zwykle
zaczynamy pisać nowe rzeczy zaraz po wydaniu
albumu, ale często przerabiamy utwory
wiele razy, zanim jesteśmy zadowoleni z ostatecznej
wersji.
Wasz piąty album jest zatytułowany "Panopticon".
Dlaczego wybraliście ten tytuł?
Ten tytuł został wybrany przez El Rojo. Widział
kiedyś szkic i opis Panopticonu w książce
historycznej i był zafascynowany tym konstruktem.
Pomysł polega na tym, że całe więzienie
może być zarządzane przez jednego strażnika,
który pozostaje w wieży usytuowanej na środku
więzienia. Mógłby wtedy obserwować każdego
więźnia, ale więźniowie go nie widzieli.
El Rojo jest takim historycznym freakiem. Dał
propozycję i wszyscy uznaliśmy, że to dobry
pomysł. Oto cała historia.
Nie śpieszymy się
"Twardy jak skała, szybki jak... Skała"!!!
Cokolwiek by nie zrobili, Metal Inquisitor
zawsze będzie mi się kojarzył ze
śpiewanym specyficzną polszczyzną
coverem grupy Open' Fire "Twardy
Jak Skała". Nie mogłem sobie darować
pytania o tą przeróbkę. Ten temat jednak
nie zdominował naszej rozmowy z Cliffem
Bubenheimem. Zresztą sami przeczytajcie.
Powiedz mi proszę, które kawałki z nowej
płyty są Ci najbliższe i dlaczego?
Moimi osobistymi faworytami są "Change Of
Front" i "War Of The Priests", ponieważ te dwa
utwory trafiły dokładnie w sedno, jeśli chodzi
o mój gust muzyczny. Masz takie kawałki,
przy których masz ochotę zacząć niszczyć pokój?
Ja tak. Rozpoczyna się piosenka, zaczyna
się impreza (śmiech).
Istniejecie 21 lat, ale wydaliście tylko pięć albumów
studyjnych. Czy masz czasem poczucie,
że mogliście zrobić coś więcej?
Mogę odpowiedzieć tylko z mojego punktu w-
idzenia. Jasne, że zawsze możesz zrobić więcej,
ale czy zawsze jest to równoznaczne z lepiej?
Zacząłem od bycia wielkim fanem Metal Inquisitora
Zawsze w pierwszym rzędzie i zawsze
machałem głową prawie do tego stopnia,
że parę razy uszkodziłem kręgi szyjne. Zawsze
czułem jakieś dziwne połączenie z tą kapelą. A
teraz jako członek mogę powiedzieć dokładnie
to samo. Wolę zespół, który wydaje albumy
rzadziej, ale za to są to naprawdę dobre płyty.
Nasze albumy mają tak, że kiedy słyszysz je po
raz pierwszy, brzmią ładnie. Za drugim razem
brzmią trochę ładniej, ładniej, ładniej i tak dalej,
aż do momentu, gdy je kochasz. W takim
razie zawsze jest super. Niektóre zespoły z dużą
dyskografią mają dobre płyty, ale nie mam
potrzeby częstego powrotu do nich. Po kilku
przesłuchaniach mi się nudzą. Ale wracając do
twojego pytania, nie, myślę, że jest to odpowiednia
ilość.
Czy uważasz, że dobrze jest być członkiem
zespołu heavy metalowego w 2019?
Myślę, że zawsze było i zawsze będzie dobrze
być członkiem zespołu grającego heavy metal.
Szczególnie dzisiaj, kiedy wszystko staje się
bardziej sztuczne i cyfrowe, dobrze jest wiedzieć,
że wciąż są ludzie, którzy biorą instru-
Będziecie jedną z gwiazd festiwalu Legions
Of Death w Chicago, gdzie gwiazdami będą
LiegeLord oraz reaktywowany Cirith Ungol.
Dokładnie i czujemy się podekscytowani tym
faktem. Scott akurat nie będzie mógł zagrać
na tym show, dlatego zastąpi go nasz dobry
przyjaciel Reid Rogers (Knightmare, Salvacion,
Cerebus). Patrząc na zestaw kapel, jakie
występują, to będzie wspaniały festiwal. Ma on
się szansę stać za parę lat czymś porównywalnym
do Keep It True oraz innych europejskich
festiwali. Popularność klasycznych odmian
metalu rośnie i myślę, że takich imprez
będzie coraz więcej.
Bartek Kuczak
Foto: Maily Fernandez
METAL INQUISITOR 23
menty i robią swoje, bez względu na wszystko.
Więc to granie jest dla wszystkich. I starszych
i młodszych. Trzeba je trzymać przy życiu!
Czym jest dla Ciebie heavy metal? Stylem
życia, czymś na kształt religii, a może po
prostu tylko hobby i odskocznią po pracy?
Wszystkim po trochu. Mogę zdecydowanie
powiedzieć, że dla nas wszystkich to styl życia.
Zajmujemy się metalem od czasów, gdy byliśmy
nastolatkami. Nie ma nic lepszego do wyjścia
na miasto niż czarna skóra i oryginalna
koszulka kapeli z lat osiemdziesiątych, z której
jesteś dumny. Niektóre weekendowe wieczory
spędzamy w ulubionym metalowym pubie na
kilka zimnych browarach. Czuję radość na samą
myśl o tym. Z drugiej strony to także
hobby po pracy. Wracasz do domu i chcesz się
zrelaksować, więc co robisz? Słuchasz jakiejś
zabójczej płyty przy jakimś zimnym napoju,
czytasz ciekawe czasopismo muzyczne. Myślę,
że hobby często staje się stylem życia.
Czy były jakieś sytuacje, kiedy chciałeś przestać
grać metal i skupić się na tak zwanym
normalnym życiu?
Zdecydowanie tak. Był czas, kiedy nic się nie
układało. Byłem zmęczony codzienną walką,
kiedy musiałem tłumaczyć wszystkim, dlaczego
jestem tym, kim jestem. To dość zabawne,
że za każdym razem moje zdanie zmieniało
się, gdy włączałem muzykę. Metalowcy to
szczególny rodzaj ludzi. Często słuchają brutalnych
i ciężkich rzeczy, ale jednocześnie są
jednymi z najmilszych ludzi, jakich możesz
spotkać na tej planecie. Ja zawsze byłem dumny
z tego, że jestem jednym z nich. Teraz mam
poczucie, że wiele rzeczy w moim życiu się
udało. Jestem szczęśliwym człowiekiem, żyjącym
dobrą muzyką, wspaniałymi ludźmi i piwem
(śmiech). I życzę wszystkim innym, aby
dotarli do tego stanu.
Teraz na świecie mamy dużą liczbę zespołów
uprawiających klasyczny heavy metal. Czy
myślałeś o tym, by w jakiś sposób uczynić
Metal Inquisitor wyjątkowym zespołem, innym
niż pozostałe?
Myślę, że jeśli ludzie poznają zespół, zdadzą
sobie sprawę, że jesteśmy dość wyjątkowi. Nie
udajemy gwiazd rocka, ponieważ nimi nie jesteśmy.
Nie koncertujemy stale, ponieważ po
prostu nie możemy. Jeśli gramy, robimy to z
radością i dlatego, że chcemy, a nie dlatego, że
nasza umowa sprawia, że nie mamy innego
wyjścia. Jeśli nas spotkasz, zawsze możesz dołączyć
do nas w barze, porozmawiać i poznać
nas jeszcze lepiej. Przypuszczam, że jesteśmy
zgraną grupą. To, że publikujemy płyty co pięć
lat, już samo w sobie wyjątkowe. Mam rację?
(śmiech)
Czy możesz przekonać swoją muzykę ludzi,
którzy nie słuchają metalu lub grasz tylko dla
metalowych maniaków?
Oh myślę, że tworzymy całkiem niezły styl
heavy metal. Spotkałem hardkorowych maniaków,
którzy kochali nasze koncerty i płyty, ale
także "normalnych" ludzi, którzy nigdy wcześniej
nie słuchali metalu i kupili płytę CD lub
LP po tym, jak zobaczyli lub usłyszeli nas.
Nigdy nie wykluczamy nikogo z naszych koncertów.
Przyjdź i posłuchaj, a jeśli lubisz nasze
gówno, jeszcze lepiej!
Gdy zaczynałeś grać metal, z kim najbardziej
chciałeś jechać w trasę koncertową? Czy to
marzenie się spełniło?
Gdybym mógł wybrać, chciałbym pojechać na
tournee z RAM lub Satan. Ale otwarcie granie
z Iron Maiden również byłoby niesamowite.
Ale to może jeszcze zdarzy w przyszłości. Nigdy
nie wiadomo. Zobaczymy.
Prawdopodobnie na początku swojej kariery,
często graliście jako support. Czy to było dla
Was trudne doświadczenie?
Nie jestem w zespole od początku. Ale myślę,
że to było tak trudne, jak dla każdego innego
zespołu. Metal Inquisitor często grywał jako
pierwszy. To przecież była długa droga na
szczyt.
W którym kraju, gdzie jeszcze nigdy nie byłeś
nigdy nie byłeś, chciałbyś zagrać koncert?
Zdecydowanie chcę jechać do Polski i Wielkiej
Brytanii. USA też byłyby świetne, ale te pierwsze,
które wymieniłem są na mojej priorytetowej
liście.
Jak często polscy dziennikarze zadają pytanie
o cover "Twardy Jak Skała"? (śmiech)
(Śmiech) Z tego, co wiem, jesteś pierwszym
gościem od dłuższego czasu pytającym o ten
kawałek. Open Fire to absolutny zabójca!
Bartek Kuczak
HMP: Po 33 latach udało wam się wejść do
studia, jakie to uczucie nagrywać nowy materiał
po tak długiej przerwie?
Jeff Becerra: Wiesz minęło sporo czasu od
ostatniego nagrania, więc wszyscy byliśmy bardzo
podekscytowani. Jaraliśmy się możliwością
nagrania nowego albumu i to jeszcze dla tak
dużej wytwórni. Chcieliśmy nagrać najlepszy
album jaki tylko możemy i na pewno nie zejść
poniżej poziomu znanego z starych dokonań
Possessed. Chce, żeby ludzi myśleli, że Possessed
ma przed sobą jeszcze długą przyszłość.
A jak wyglądał proces komponowania? Przez
cały czas coś tworzyliście czy dopiero na kilka
tygodni przed wejściem do studia postanowiliście
zacząć pisać materiał?
Wiesz co, proces komponowania zaczęliśmy
jakoś w 2007 roku. Przez długi czas graliśmy
tylko stare albumy, lecz zawsze mi zależało na
wydaniu czegoś nowego. Postanowiliśmy od
czasu do czasu, grać coś nowego i sprawdzać
jak fani będą na to reagować. Kompletnie nie
wiedzieliśmy kiedy nadarzy się okazja do podpisania
umowy z wytwórnią. Przez około półtora
roku graliśmy nowe utwory i nagraliśmy
demo, które rozesłaliśmy. Tak doszło do podpisania
kontraktu. Potem na spokojnie wszystko
komponowaliśmy, dlatego zajęło nam to
tyle czasu.
Jak wygląda Twój proces pisania tekstów dla
zespołu?
Czytam o różnych rytuałach, czarnej magii, religijnych
rzeczach. Dość często teksty dotyczą
też tego co sam przeszedłem na przestrzeni
tych wszystkich lat. Czasami one powstają one
po prostu w śnie, budzę się rano i opisuje coś
co nazywam pięknym koszmarem. Nie będę
nikogo okłamywać, że to proste. Pisanie zajmuje
mi naprawdę sporo czasu.
Słuchając Possessed zawsze mam wrażenie,
że teksty inspirowane są starymi horrorami.
Wiesz co, nie specjalnie chcemy się inspirować
horrorami, chociaż mamy z nimi naprawdę dużo
wspólnego. Taka tematyka jest nam bliska.
Wracacie po tych latach z nowym albumem,
którego okładka jest najbardziej okazała w
całym waszym dorobku.
Zrobił nam ją polak na którego wołam Z, nie
jestem w stanie wymówić jego imienia ani nazwiska.
(śmiech) Uwielbiam jego prace, są bardzo
indywidualne. Za każdym razem jak jesteśmy
w Europie on pojawia się na koncercie.
Na początku nie miałem zielonego pojęcia co
to za typ. Zawsze dawał mi nowy kalendarz
jaki zrobił, a na maila wysyłał swoje najnowsze
szkice. Zawsze mi się cholernie podobały te
szkice i nie miałem pojęcia, że zrobił okładki
24
METAL INQUISITOR
co zaczyna grać. Tak się scena zmieniła przez
okres naszej przerwy.
W latach 80. wszyscy byli na fazie
Są na świecie takie zespoły, które każdy fan ekstremalnego grania powinien
znać. Jednym z nich jest na pewno Possessed, zespół, który praktycznie stworzył
death metal. Powracają oni po 33 latach nie obecności studyjnej z jednym z
bardziej wyczekiwanych krążków 2019 roku. Mowa tutaj o "Revelations of Oblivion".
O tym albumie jak i o innych sprawach udało mi się porozmawiać z jedynym
oryginalnym członkiem kultowej grupy - wokalistą Jeffem Becerrą.
tylu zespołom. Postanowiłem dać mu szanse i
tak zaczęliśmy rozmawiać o nowym albumie.
Na naszym pierwszym albumie był kościół,
lecz postanowiliśmy nie wracać do przeszłości
i miał być to ósmy kościół, zresztą na początku
tak się miał nazywać ten album. Mieszanka
nowego i starego. Z posłuchał albumu i tekstów
i stworzył to dzieło.
Na okładce możemy zobaczyć płonący kościół,
a kilka tygodni po jej ukazaniu spłonęła
pewna bardzo znana katedra w Paryżu…
Mam nadzieje, że nie zaczęliśmy jakiegoś kolejnego
ruchu podpaleń kościołów. To wielka
tragedia dla wielu ludzi i mam nadzieje, że nie
będziemy z tym powiązani.
A mógłbyś porównać jak było kiedyś a jak
jest teraz?
Najbardziej z tego wszystkiego to ja się zmieniłem.
Wydaje mi się, że teraz jakoś bardziej
chodzi o muzykę o skupieniu się na niej. Kiedyś
bardziej liczyły się imprezy i narkotyki. W
latach 80. wszyscy byli na fazie. Teraz jest jakoś
wszyscy bardziej interesują się tym.
Co sądzisz o tym, że wielkie zespoły takie
jak Slayer przechodzą na emeryturę?
Jest to dla mnie strasznie smutne. Pamiętam
jak byłem na pierwszej trasie z nimi i jak grałem
z nimi wspólne koncerty. Teraz się spotkamy
w Europie. Jest to dla mnie dziwne, że
kończą, ale może to dlatego, że my dopiero co
wróciliśmy i czuje się świeżo i nie mam zamiaru
kończyć jeszcze przez długi okres czasu.
Czy czułeś stres i presję tworząc najnowszy
album czy wszystko przyszło naturalnie?
Miałem wyjebane na stres i presję, tworzę muzykę.
Od zawsze się tym zajmuję więc czym się
tutaj stresować. Jest to dla nas totalnie naturalne.
Oczywiście jest lekki stres co ludzie powiedzą
o tym albumie. Nie chcemy iść na emeryturę,
więc mam nadzieje, że im się spodoba.
Mam nadzieje, że po premierze będzie zajebiście
i ludzie pokochają tą płytę.
Mógłbyś mi powiedzieć coś o początkach
Possessed?
Jasne, wszystko zaczęło się w 79, kiedy poznałem
Larrego. Jak miałem 11 lat grałem z
nim w zespole Blizzard. Nawet jedna piosenka
z tego zespołu została przerobiona i wykorzystana
przez Possessed. Właśnie po Blizzard
powstał obecny twór o nazwie Possessed.
Chciałem grać po prostu szybko i ciężko.
Zresztą właśnie przez chęć grania szybko i ciężko
zostałem wykopany z Blizzard i co zabawne
większość pierwszego składu Possessed
była muzykami Blizzard, więc można powiedzieć,
że to taka personalna zemsta na tych,
który mnie z tego zespołu wykopali.
Pytam o to, bo czy jako 11 latek wyobrażałeś
sobie zostaniesz ojcem chrzestnym death
metalu?
Zawsze miałem wrażenie, że robimy coś specjalnego.
Nie wiedziałem, że to będzie stworzenie
death metalu. Czułem, że rozpoczynamy
rewolucję. Zresztą zawsze obracałem się w takim
towarzystwie, muzyków kapel jak Exodus
czy Metallica. W powietrzu czuć było rewolucje.
Wszyscy czuliśmy, że tworzymy coś wspaniałego
i specjalnego. Wszyscy byliśmy szczęśliwi,
że mogliśmy grać w tym czasie i tworzyć
coś naprawdę wyjątkowego i niepowtarzalnego.
A co Cię skłoniło do powrotu z Possessed w
Foto: Nuclear Blast
2006 roku?
Skończyłem szkołę i zacząłem pracować w
szpitalu. Robiąc to wszystko w pewnym momencie
po prostu zabrakło mi grania i występowania
na scenie. Wszystko długo trwało,
żebym po wypadku (postrzeleniu) poczuł się
naprawdę dobrze w swojej skórze. Potem Sadistic
Intent zaprosiło mnie, żeby nagrać z nimi
jeden utwór Possessed. I postanowiłem dać
temu zespołowi szanse z tymi właśnie ludźmi.
Oni byli bardzo świadomi czym było Possessed
i jak to powinno wyglądać, z kim jak z kim
ale z nimi ten powrót musiał się udać.
Słuchasz może młodych zespołów zainspirowanych
przez Possessed? Czujesz dumę?
Jasne, że słucham i jasne, że jestem z tego mega
dumny. Dość często te młode kapele są po
prostu zajebiste. To niesamowite słyszeć w innych
zespołach wpływ własnego. Nawet jak
nie znają niektórzy z nich Possessed to i tak
słychać w ich utworach riffy wyjęte prosto z
naszego pierwszego albumu. Jestem dumny z
tego, że death metal jeszcze żyje i są strażnicy
tej wiary, którzy nie pozwolą by ten ogień
zgasł.
Jakie masz plany po wydaniu albumu?
Trasy, trasy i trasy. Zaraz w czerwcu zaczynamy
sporą trasę po europie. Dalej musimy płacić
nasze rachunki za to, że wróciliśmy. Z powodu
tej przerwy dość często jeśli o to chodzi
jesteśmy traktowani jak zespół, który dopiero
Wracacie do Polski na trzeci koncert w karierze,
jak wspominasz poprzednie dwa?
Kocham do was wracać. Poprzednio graliśmy
małe klubowe koncerty, które wprost uwielbiam.
Publika u was jest szalona, przypomina
mi trochę USA w latach 80. Za każdym razem
koncert w Polsce to jak kapsuła czasu do początku
tej sceny.
Na zakończenie, naprawdę wierzysz, że w
piekle nie ma już miejsca?
Wisz co, sądzę, że wszystkie demony są tutaj
na ziemi. Usłyszałem ten tytuł jakoś strasznie
dawno temu i mi się spodobał. Co ciekawe masa
ludzi go już wykorzystywała. Jeśli miałbym
już wierzyć w jakieś piekło to na pewno jest
ono tutaj na ziemi.
Dzięki za wywiad i do zobaczenia w Polsce.
Dzięki! Jeśli będziesz tylko na koncercie to
znajdź mnie po nim to sobie pogadamy jeszcze.
Na razie!
Kacper Hawryluk
POSSESSED 25
Rozmowa o agresywnych zwierzętach
...I nie tylko. Co do samego zespołu, chyba wiele nie trzeba pisać. Szanowany
thrash/death z Niemiec, który w ostatniej dekadzie wydał już trzy albumy
długogrające w nowym składzie. W wywiadzie krótko o tych dwóch pierwszych i
dłużej o najnowszym "Summon The Hordes". Zapraszam do rozmowy z wokalistą
zespołu Martinem Missy.
HMP: Cześć! W ostatnim wywiadzie, który
miał miejsce jakieś trzy lata temu mój kolega
rozmawiał z Tobą między innymi o "Reanimated
Homunculus" oraz ogólnie o historii
Protector. Co się zmieniło od tamtego czasu?
Martin Missy: Od wydania "Reanimated
Homonculus" w roku 2013, wydaliśmy kolejny
album długogrający "Cursed and Coronated"
w roku 2016 i zagraliśmy około 25 występów
w północnej i centralnej Europie.
Czy wspomniane albumy - "Reanimated Homonculus"
oraz "Cursed and Coronated")
spełniły Twoje oczekiwania?
Tak, zrobiły to. Jesteśmy bardzo zadowoleni z
utworów, brzmienia i pozytywnej odpowiedzi
Jaka jest różnica pomiędzy "Cursed and Coronated"
oraz Waszym najnowszym "Summon
the Hordes"?
Być może taka, że pracowaliśmy mocniej nad
nowymi utworami, na przykład słuchając ich w
kółko i wprowadzając małe poprawki tu i ówdzie.
Oraz brzmienie może być trochę inne,
ponieważ mieliśmy innego inżyniera dźwięku
na "Summon the Hordes". Był nim Harris
Jones.
Czy "Summon The Hordes" było jakkolwiek
muzycznie zainspirowane przez Demolition
Hammer lub Cannibal Corpse? Na przykład
motyw ze zwrotki "Stillwell Avenue" brzmi
podobnie do wstępu z "44 Caliber Brain Surgery".
Nie słucham zbyt dużo muzyki Cannibal
Co zainspirowało "Glove of Love"?
"Glove of Love" jest o przeszukaniu ciała. Jest
ono przeprowadzane oględnie, przez sprawdzenie
wizualne (prześwietlenie), albo tak jak
w przypadku "Glove of Love", penetracji otworów
ciała w celu znalezieniu zakazanych materiałów
(kontrabandy), takich jak nielegalne
narkotyki, pieniądze lub broń. Ten utwór był
zainspirowany przez przyjaciela naszego zespołu,
który raz został w taki sposób przeszukany.
"The Celtic Hammer" brzmi, jak oczywiste
odniesienie do muzyki Hellhammer oraz
Celtic Frost. Ale czy pamiętasz kiedy po raz
pierwszy się z nią spotkałeś i kiedy ta muzyka
Cię inspirowała? Czy jesteś w stanie
stwierdzić w jaki sposób te zespoły zainspirowały
wasz najnowszy album?
Tak, "The Celtic Hammer" jest dedykowany
Celtic Frost. Wtedy ten zespół był jednym z
moich ulubionych. Z tego co się orientuję,
wszyscy inni członkowie zespołu - wtedy, jak i
dzisiaj - również lubili / lubią ten zespół. Pamiętam
jak kupiłem "Morbid Tales" w połowie
lat 80., kiedy przeczytałem w artykule:
"Celtic Frost sprawia, że Hellhammer brzmi jak Boy
George". Nie słyszałem w tym czasie Hellhammer,
jednak jeśli zespół z taką nazwą brzmi
jeszcze ciężej niż ten z brutalną nazwą, to z
pewnością powinien być dobry. W pierwszym
momencie byłem rozczarowany odsłuchem tej
EPki. Tak więc odstawiłem ją na chwilę. Kiedy
ją przesłuchałem po raz kolejny, tak dwa tygodnie
później, to była ona absolutnie fenomenalna.
Nie wiem czy Celtic Frost czy Hellhammer
zainspirowali nasze nowe utwory, jednak
jeśli byłoby tak (nieintencjonalnie), to
byłoby super.
ze strony fanów oraz prasy.
Niebieskie tony okładki "Reanimated Homonculus",
zielone z "Cursed and Coronated"
i czerwienie z waszego najnowszego
"Summon the Hordes"… czy to odwrócone
odniesienie do modelu barw RGB (używanego
w wyświetlaniu cyfrowym) było celowe?
Paleta barw raczej niekoniecznie była wybrana
w celu odniesienia się do modelu RGB, jednak
tak, chcieliśmy żeby ta okładka była głównie w
kolorze czerwonym, ponieważ inne dwa
albumy miały niebieski i zielony jako główne
kolory. Jeśli będzie kolejny album pod szyldem
Protector, to pewnie będzie głównie w żółtym
lub w jakimś innym kolorze. Zobaczymy...
Foto: High Roller
Corpse oraz Demolition Hammer, tak więc
zasadniczo nie wiem czy motywy w naszych
utworach są podobne do riffów z ich utworów.
Głównie słucham metalu z lat 80.
Jak wiele wspólnego ze sobą ma "Summon
The Hordes" z "Golem", pominąwszy zakończenie
w postaci "Glove of Love" podobnie
jak wieńczący "Golem" kawałek "Space Cake".
Oh, szczerze nie wiem. Z nowym Protectorem
zawsze próbowaliśmy brzmieć jak Protector z
lat 80., tak mocno, jak to tylko możliwe. Jeśli
nam się to udało, byliśmy przeszczęśliwi, jednak
to już zależy od odczucia naszych fanów.
Słyszałem te utwory tak wiele razy, że tak naprawdę
nie mogę powiedzieć jak one brzmią,
bądź jak one nie brzmią.
Które państwo byłoby najbliższe do miejsca
opisanego w "Realm of Crime".
To jest pytanie, które powinieneś zadać naszemu
basiście Mathias Johanssonowi. "Realm
of Crime" jest jednym z dwóch utworów na
naszym albumie, do którego on napisał tekst.
Czy mógłbyś opowiedzieć historię stojącą za
"Two Ton Behemoth"? Co dokładnie zainspirowało
Cię do napisania tego utworu?
Myślę, że sam temat, który zainspirował mnie
do napisania tekstu na ten utwór, przyszedł
podczas z jednej z moich niekończących się
podróży na koncerty. Jednym z naszych tematów
była rozmowa o agresywnych zwierzętach,
gdzie zostały wspomniane również hipopotamy.
Kiedy sprawdziłem później to stwierdzenie,
okazało się, że jest ono prawdziwe. Hipopotam
jest jednym z najbardziej agresywnych
zwierząt na tej planecie. To było coś o czym po
prostu musiałem napisać utwór.
26
PROTECTOR
Skąd pochodzą Twoje historyczne inspiracje
zaprezentowane w utworach takich, jak
"Three Legions"?
Inspiracje na utwory z historycznymi tekstami
pochodzą głównie z książek i dokumentów telewizyjnych.
Czy mógłbyś wskazać nam swoją ulubioną
okładkę z dyskografii Protector? Utrudnię to
pytanie, z pominięciem "Summon The Hordes".
Nigdy nie byłem wielkim fanem okładek, które
dostawaliśmy od wydawnictw. Przynajmniej
tych z lat 80. i 90. Jeśli miałbym wybierać, to
bym pewnie stwierdził, że "Golem".
Widziałem trochę nagrań z późniejszych występów
Protectora, które ilustrowały "A
Shedding of Skin", jak na przykład te z Berlina
2018 i Muskelrock 2014. Jestem ciekawy,
co sądzisz o "A Shedding of Skin" i reszcie
dyskografii Protector po tym albumie a przed
rokiem 2001.
Myślę, że wszystkie wydawnictwa Protector
są solidne, brutalne i agresywne. Część z nich
jest thrash metalowa, część bardziej death metalowa.
Na szczęście Protector nigdy nie zrobił
albumu z totalnie inną muzyką, różną od
tej, która jest kojarzona z zespołem. Jeśli jedna
z inkarnacji naszego zespołu stworzyła by album
z gatunku grunge lub nu metal, to bym
tego nie zrozumiał. Poza tym, lubię "A Shedding
of Skin". Graliśmy już z tego albumu trzy
utworu w obecnym składzie.
Co sądzisz o muzycznym talencie Olly Wiebela?
Czy chciałbyś w przyszłości ponownie
współpracować z nim przy kolejnym projekcie/
albumie/ utworze. Czy sądzisz, że będzie
mieć to miejsce?
Olly i ja znamy się od dłuższego czasu, nawet
trochę przed Protector. I wciąż jesteśmy w
kontakcie. Kiedy odwiedzam moje miasto rodzinne
Wolfsburg, zwykle spotykam się z nim,
a także z Hansim aby pogadać sobie. Poza
tym Olly miał dwukrotnie naprawdę świetne
występy gościnne w czasie grania "A Shedding
of Skin", na koncertach w Berlinie oraz w Hanowerze
(2019). Jest naprawdę dobrym kompozytorem
(przynajmniej nim był na "A Shedding
of Skin" oraz "The Heritage"), jednak gdy
przychodzi do pisania muzyki dla Protector
dzisiaj, jedynie obecny skład przystępuje do
Foto: High Roller
Foto: High Roller
procesu tworzenia.
Czy wolisz środowisko wydawnicze z lat 80.
nadto obecne? Co sądzisz o obecnym sposobie
zdobywania popularności na rynku muzycznym.
Więc, oba mają swoje zalety i wady, jednak
uważam, że to dobrze, że teraz można pobrać
sobie utwory, co pozwala każdemu wybrać, czy
chce kupić CD, LP bądź wpłacić pieniądze za
pobrany utwór od danego zespołu.
Zauważyłem jedną zasadniczą rzecz na taśmie
"Protector of Death". Jest to wymienienie
Twojej osoby - Missy - na tyle taśmy, w
sekcji podziękowań. Czy mógłbyś powiedzieć
o Twoich relacjach z Protector, zanim
do nich dołączyłeś?
Michael Hasse śpiewał w pierwszym speedthrash'owym
zespole z Wolfsburga o nazwie
Death Attack w latach 1985 i 1986. Niestety
nigdy nie nagrali całego dema, jedynie dwa
utwory, które otrzymałem od mojego wtedy
najlepszego przyjaciela, Petera Laske. Był on
basistą rzeczonego zespołu. Pamiętam, że pomagałem
Death Attack napisać owe utwory,
jednak z tego co sobie przypominam, nigdy
wtedy nie spotkałem personalnie Michaela.
Po raz pierwszy spotkałem go, kiedy Peter i ja
odwiedzaliśmy go w roku 1986 lub na początku
roku 1987, wtedy też dostałem od niego
podpisaną kopię demo "Protector of Death".
W tym samym czasie przeprowadziłem wywiad
do szkolnej gazetki (nad którą wtedy pracowałem)
z Michaelem, Hansim i Edem w
salce prób Protectora znajdującej się spoza
Wolfsburgiem. Parę tygodni potem Michael
usłyszał taśmę z prób Inzest, speed metalowego
zespołu w którym śpiewałem w latach
1986 i 1987 i spytał mnie, czy chciałbym dołączyć
do Protector.
Co sądzisz o niemieckim Minotaur? Czy
uważasz, że grają podobną muzykę do Protector?
Muszę powiedzieć, że nie słuchałem zbyt wiele
tego zespołu, tak więc nie mogę powiedzieć
zbyt dużo o ich muzyce.
Co sądzisz o nadciągającym albumie Possessed,
zatytułowanym "Revelations of Oblivion"?
Myślę że jest fajny. Naprawdę podoba mi się
utwór, który wydali jako zapowiedź, "No More
Room In Hell".
Co Was czeka na przełomie lat 2019 i 2020?
Naprawdę to czekamy na naszą trasę promującą
najnowszy album (Summon the Hordes
tour) we wrześniu i październiku, która zabierze
nas do Kassel, Pragi, Budapesztu, Koszyc,
Warszawy oraz Wolfsburga.
Co sądzisz o ostatnim roku?
Rok 2018 był bardziej lub mniej "rokiem pomiędzy"
2017 i 2019. Zagraliśmy tylko trzy
koncerty (w Belgii, Niemczech i Czechach).
Koncentrowaliśmy się głównie na pisaniu nowych
utworów i nagrywaniu "Summon The
Hordes".
Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą
do Ciebie.
Dziękuje za przeprowadzenie wywiadu ze mną
Jacek. Stay Metal!
Jacek Woźniak
PROTECTOR
27
zawsze lubiłem.
HMP: Czy mógłbyś opisać swój zespół w
paru zdaniach?
Rick Scythe: Usurper, powstał w roku 1993.
Podstawa naszego stylu pochodzi z połowy lat
80. podziemnego thrash metalu połączonego z
paroma hymnami heavy metalowymi i hard
rockiem z lat 70. oraz pewną dozą czarnej, melodycznej
atmosfery. Uznajemy ten zespół za
oryginalny, ale wciąż mający korzenie w tradycji.
Jak duży wpływ ma Celtic Frost na Was.
Mógłbyś opisać swój ulubiony album Celtic
Frost?
Kiedy zaczynaliśmy Celtic Frost było wielką
inspiracją dla Usurper. Jednak, Usurper był
Musieliśmy zejść z tej drogi
Stwierdził tak gitarzysta i wokalista Rick Scythe, spytany o przyczynę
przerwania działalności zespołu po wydaniu "Cryptobeast", w 2007 roku. Jednak
niecałą dekadę później, w roku w 2015, Usurper powrócił z nowymi siłami, by
następnie przyprowadzić black / thrashową pożogę, inspirowaną takimi zespołami
jak Celtic Frost. Więcej o przerwie, muzyce zespołu, tematyce i planach opowie
już nasz gość.
Co sądzisz o "Diabolosis…" obecnie? Czy
chciałbyś zmienić coś na tym albumie?
"Diabolosis..." ma prawie 25 lat! Od tego
czasu dorośliśmy jako muzycy, jednak brzmienie
i poruszające głowę utwory są tym, co
wciąż kocham. Nadal gramy z tego albumu
utwory takie jak "Full Moon Harvest", "Blood
Passion" czy tytułowy. Jeśli miałbym coś zmienić,
to bym dołączył do niego "Anno Satanas"
i parę innych nowszych utworów, zaś wyłączył
stamtąd demówki. Poza tym bym użył grafiki
z LP, gdyż nie lubię tej z wydania kompaktowego.
Jak duży wpływ na Waszą popularność miały
splity "Headbangers Against Disco vol.2" i
Jak swego czasu został odebrany "Threshold
of the Usurper"?
Świetnie dla nas. Do dnia dzisiejszego wciąż
jest wydawany. Był on wytłoczony w trzech
różnych wersjach CD, LP z grafiką czy ze składaną
wkładką, kasetowo i oczywiście lata później
również cyfrowo. Od roku 1997, z tego
co wiem, to sprzedało się ponad 20 000 kopii.
Jak bardzo różnił się "Skeletal Season" od
"Diabolosis..."? Co zainspirowało Wasz
drugi album?
Był odmienny. Częściowo celowo, częściowo
przypadkowo. To był nasz pierwszy album z
perkusistą Davem Hellstormem. Oryginalny
perkusista, Joe Warlord opuścił nasz zespół w
roku 1996, zaś Dave go zastąpił. Jego styl trochę
się różnił, zaś on sam naciskał na nagrywanie
w inny sposób. Dlatego brzmienie na tym
albumie jest dość mętne. Uwielbiam z niego
wiele utworów, jednak nie podoba mi się na
nim produkcja. Wiele naszych fanów kocha
ten album, więc dla mnie jest to spoko. Jest to
pierwszy krążek, na który napisałem większość
liryk. Zawszę piszę muzykę, jednak nasz stary
wokalista nie czuł natchnienia, więc ja napisałem
wiele słów za niego. Nie jestem specjalnie
w temacie satanizmu, więc napisałem o rzeczach,
które mnie interesowały, folklorze potworów,
zjawiskach paranormalnych i heavy
metalu. Uwielbiam artwork i ułożenie. Chciałbym
tylko żeby produkcja na nim była lepsza.
zawsze bardziej oryginalny niż ludzie sądzili.
Jasne, Celtic Frost był inspiracją, tak samo,
jak Black Sabbath, Sodom, Manowar i Mercyful
Fate. Tak, śmiertelne chrząkanie i ciężkie
motywy są niezaprzeczalne, jednak my
idziemy we własnym kierunku. Nie jesteśmy
jak te tysiąc zespołów, które grają gore/grind i
rażąco rżną z Carcass. Zawsze bierzemy nasze
inspiracje i tworzymy z nich naszą własną
rzecz. Mówiąc to wszystko, powiedziałbym, że
"Morbid Tales" i "Emperor's Returns" to najlepszy
okres Celtic Frost. Martin Ain był geniuszem.
Jeden z moich ulubionych basistów
wszechczasów.
Foto: SoulSeller
ten z zespołem War?
Oba były bardzo fajnymi wydawnictwami. Jestem
pewien, że pomogły nam uzyskać popularność
w połowie 90., jednak uznajemy je po
prostu za spoko albumy.
Co sądzisz o wcześniej wspomnianym zespole
War?
Dla mnie ta EPka jest spoko! Nie jestem tylko
zbyt pewny przesłania tekstów tego albumu…
Nigdy nie czytałem z niego tekstów, więc
wciąż nie mam pojęcia o czym jeszcze śpiewają
poza szatanem. Lata później część ludzi zaczęła
mi mówić, że cechuje ich parę kontrowersyjnych
elementów. Ale jak dla mnie agresja
tej muzyki z jej rytmicznością była tym, co
Co zainspirowało was tematycznie na "Necronemesis"?
To było więcej tego samego co na "Skeletal
Season". Wciąż pisałem większość tekstów,
więc wchodziłem coraz głębiej w dziwne zagadnienia,
którymi się interesowałem, folklor
związany z obcymi/aniołami/demonami, podróże
w czasie, nawiedzenia, starożytne rytuały,
zaginione cywilizacje i okultystyczne technologie.
Co sądzisz o Proscriptorze McGovern? Z
tego co wiem, zrobił wokale wspierające na
"Full Metal Maelstrom". Mógłbyś powiedzieć
więcej o tej części historii Usurper?
No kurwa! Proscriptor z Absu, to ktoś do kogo
mam największy szacunek. Jest on legendarnym
założycielem amerykańskiego black
metalu, jak i profesjonalnym perkusistą i fanem
metalu. Nagrywaliśmy w jego miejscu
pochodzenia, w Teksasie, więc spytaliśmy się
go zagra z nami gościnnie. Zgodził się i spędziliśmy
dobrze czas. Jego wokalizy są fantastyczne.
Który album w waszej dyskografii uznajesz
za najbardziej popularny. Czy jest to "Twilight
Dominion"?
Na pewno "Twilight Dominion", aczkolwiek
również "Threshold of the Usurper". "Necronemesis"
również, chociaż z jakiegoś powodu
został wznowiony tylko dwukrotnie. Mógłby
się sprzedać w wiele większym nakładzie, jednak
dałem Earache prawa do albumu, z którymi
zasadniczo nic nie zrobili.
A jak udany był "Cryptobeast"?
To był pierwszy album, dla którego zrobiliśmy
trasę. Było naprawdę dużo szumu o nim a sam
"Cryptobeast" został dobrze przyjęty. Kiedy
graliśmy na żywo, fani śpiewali teksty, zaś
"Kill For Metal" jest jak do tej pory naszym
28
USURPER
największym utworem. Aczkolwiek zdarzyło
się to w momencie kiedy internet i pobieranie
muzyki stały się powszednią rzeczą. Byliśmy
tym zaskoczeni, ponieważ pomimo tego, że
każdy słyszał o albumie, to zysk ze sprzedaży
był bardzo niski. Tak niski, że Earache odebrała
nam fundusze na kolejny album, w następstwie
czego zespół się rozpadł.
Co się dokładnie stało w roku 2007 i co sprawiło,
że wróciliście do zespołu w roku 2015?
Jak powiedziałem wcześniej, zarobki ze sprzedaży
"Cryptobeast" były najniższe w naszej
karierze, pomimo tego, że byliśmy wtedy u
schyłku swej popularności. Mieliśmy trasę w
Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, graliśmy w
Meksyku, byliśmy główną gwiazdą pierwszego
dnia na głównej scenie Inferno Fest w Oslo
(Norwegia). Głównie graliśmy wypełnione publiką
koncerty, których my byliśmy największą
atrakcją. Jednak nie zauważyliśmy tego wtedy,
że pobieranie z internetu i udostępnianie plików
zaczęło dominować rynek. Większe zespoły
były w stanie się przystosować, jednak
my nie. Earache nawet nie wiedział co z tym
zrobić… Żadne wydawnictwo nie wiedziało.
Więc, dla takich zespołów jak nasz, oddaliło to
nas od naszych planów. To spowodowało masę
frustracji wewnątrz zespołu. Wiele kłótni i bójek.
Nie wspominając, że pewne osoby miały
problem z używkami. Naprawdę musieliśmy
zejść z tej drogi i ogarnąć nasze osobiste żywota.
Zawsze wiedzieliśmy, że będziemy w stanie
ponownie się zebrać, kiedy czas będzie
właściwy. W roku 2009 zacząłem dostawać
poważne oferty związane z występami na festiwalach.
Rozmawiałem z Joe Warlordem w roku
2010 i obaj zgodziliśmy się, że skorzystamy
z nich, w momencie kiedy będziemy gotowi.
Próbowaliśmy już w roku 2013, jednak Dan
był na łożu śmierci, w nagłej potrzebie oczekiwał
na przeszczep wątroby, tak więc to się nie
udało. W roku 2014 Dan otrzymał nową wątrobę
i powrócił do Chicago, co pozwoliło nam
rok później zreformować się i zacząć grać.
Czy mógłbyś porównać "Cryptobeast" do
"Lords of the Permafrost"?
Pewnie. "Lords…" ma muzykalność i jakość
kompozycyjną z "Cryptobeast" połączoną z
oryginalnym stylem "Threshold…" oraz "Necronemesis".
Brzmi on jak coś co mogłoby powstać
pomiędzy "Skeletal Season" oraz "Necronemesis".
Czy mógłbyś opowiedzieć o procesie produkcji
"Lords of The Permafrost"? Czym wyjątkowym
różnił się od waszego poprzedniego
albumu?
Tak, był bardziej bliższy sposobowi, w który
nagrywaliśmy "Diabolosis..." oraz "Threshold
of the Usurper". Przyszliśmy do studia po solidnej
dawce prób i nagraliśmy to na setkę.
Czy "Lords of the Permafrost" był inspirowany
przez prace H. P. Lovecrafta, w jakikolwiek
sposób. Czy to była bardziej inspiracja i
hołd dla Celtic Frost oraz skandynawskiego
metalu?
Żadna z powyższych. Był zainspirowane przez
te same rzeczy, którymi się inspirowałem od
czasu "Skeletal Season". Parę z tych tematów
to. bestiariusz folkloru natywnych Amerykanów,
sekrety okultystyczne Antarktydy, opowieści
o wilkołakach z Ameryki Południowej,
starożytne bitwy, zaginione cywilizacje i metalowe
hymny.
"Lords of the Permafrost" ma podobne motywy
i tematy z waszych poprzednich albumów.
Rzeczy jak mróz i gargulce były już
wcześniej włączone do waszych poprzednich
album, jak "Twilight Dominion", tak więc
mają pewną kontynuację, czyż nie?
Tak. Gargulce i groteskowe gotyckie rzeźby są
bardzo zagadkowe. "Lords of the Permafrost"
jest bardziej hybrydowym stworzeniem, o którym
śpiewamy na "Mutants of the Iron Age".
Jest on jednak usadowiony jak gargulec. Co do
gargulców, to mamy utwór o tym tytule, który
jest metaforą na podziemnych fanów metalu.
Które stworzenie byś wybrał jako swoją
obronę, Golema czy Wilkołaka?
Prawdopodobnie Golema. Wilkołak by Ci raczej
rozerwał twarz na strzępy. Nie jest on znany
jako obrońca, raczej jako myśliwy.
Czy mógłbyś w skrucie opisać wszystkie
wydawnictwa, które wydały wasze albumy?
"Diabolosis..." zostało wydane na CD przez
Foto: SoulSeller
HeadNotFound / Voices of Wonder (Norwegia),
zaś LP przez RIP Records (USA). "Threshold
of the Usurper" został wydany oryginalnie
przez Necropolis Records jak i Merciless
Records. Potem został wydany ponownie
przez wiele innych wydawnictw. Ostatecznie
wznowiony w roku 2007 przez Primitive
Reaction (Finlandia). Poza tym parę wydawnictw
z Zjednoczonego Królestwa i Polski
również były. "Necronemesis" było oryginalnie
wydane również przez Necropolis Records
i Merciless Records. Następnie Earache
wydało dwa albumy "Twilight Dominion"
i "Cryptobeast". Wznowiło również
"Necronemesis" oraz "Visions from the Gods".
Zaś w Rosji Nightbird Records ponownie
wydało kasetowe wersje paru albumów.
Natomiast ostatecznie za wydanie najnowszego
albumu "Lords of the Permafrost" odpowiada
SoulSeller Records (Holandia).
Ja pierdolę, macie naprawdę dobre okładki do
waszych LP. Moim faworytem jest ta z "Skeletal
Season". Mógłbyś opowiedzieć o swojej
ulubionej okładce?
Myślę, że "Skeletal Season" również jest moją
ulubioną grafiką. Jednak lubię wszystkie po
"Threshold of the Usurper". Nie jestem fanem
oryginalnej okładki do "Diabolosis..". Jestem
artystą, który jest w stanie narysować
szkice dla grafików, którzy je zilustrują. Artystą
stojącym za "Skeletal Season" był Juha
Vuorma, który następnie zrobił "Visions
from the Gods" i teraz najnowszą do "Lords
of the Permafrost". Jego styl pasuje bardzo
dobrze do muzyki Usurper. Poza tym, sporo
maluję. Część z moich grafik jest umieszczona
w środku CD/LP "Lords of the Permafrost".
Najbardziej zauważalne rysunki to świeca i
czaszka.
Czy mógłbyś opisać wasz obecny koncertowy
set?
Obecnie robimy tylko występy i trasy promujące
"Lords of the Permafrost", wyjątkiem
jest tutaj sytuacja, w której jesteśmy częścią
dużego festiwalu. Robimy to ponieważ chcemy
zagrać dłuższy set. Włączamy do niego utwory
z każdego albumu i tak około czterech lub pięciu
utworów z "...Permafrost".
Co zamierzacie robić na przełomie lat
2019/2020?
W roku 2019 głównie występy w USA. W tym
tygodniu (w momencie udzielania wywiadu -
przyp. red.) mamy występ w Milwaukee, potem
Nowy Jork i trochę innych koncertów. W
roku 2020 mamy festiwal w Finlandii, a następnie
dwu tygodniowa trasa po Ameryce Południowej.
Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa są dla
Ciebie.
Dziękujemy za wiele lat wsparcia! Sprawdźcie
naszą stronę na Facebooku by znaleźć więcej
informacji.
Jacek Woźniak
USURPER 29
Wena z nieba
Jeśli ktoś po zespole wychwalającym Pana, spodziewa się wywiadu przepełnionego
miłosierdziem, miłością i łaską, może być zaskoczony. Krakowski duet
żartem mówi, że Varg to przy nich ministrant. Evangelist pod kurtyną obojętności
i niszowości wbija szpilkę w odradzającą się scenę epic heavy metalu, starzejący
się Manowar, w "zakneblowanych" muzyków i marzycieli śniących o życiu z
muzyki.
HMP: Opowiedzcie coś o sobie i jakie były
początki... a nie, to nie ten zestaw pytań...
Wydaliście trzecią płytę i nadal ukrywacie
tożsamość. Da się tak aż do śmierci?
Evangelist: Nie przesadzajmy, to nie o to chodzi,
że coś robimy, w sensie "ukrywamy się",
tylko o to, że czegoś nie robimy, czyli nie pchamy
się przed muzykę. Tak było od początku i
nie zamierzamy tego zmieniać. Nie ścigamy
też nikogo za "wiedzę tajemną" o naszych nazwiskach.
To naprawdę nic nie znaczy i w
ogóle kogo to obchodzi?
W dzisiejszym świecie, w którym najcenniejszą
walutą jest informacja, a nośnikiem
popularności są zdjęcia, anonimowość wydaje
się strzałem w stopę. Upodobniacie się do
średniowiecznych monogramistów, których
praca była ad maiorem Dei gloriam. Zakładam,
że chcecie krzewić Waszą muzykę jak
najmocniej. Co będzie, jeśli anonimowość to
uniemożliwi? Wystarczy Wam chwała "malarza
warsztatu świętego Hieronima" czy innego
"malarza lat 1443-1458"?
Evangelist: Pewnie, że wystarczy. Non nobis,
Domine. Muzyka, którą gramy, jest już tak
niszowa, że naprawdę nie wiem, jakich sztuczek
trzeba użyć, żeby jeszcze bardziej ograniczyć
grono odbiorców. Wierz mi, że w ogóle
nie rozważamy aspektów naszej anonimowości,
nie rozmawiamy o tym, nie doktoryzujemy
się z tego tematu. Dla nas jest to stan zupełnie
naturalny.
Chciałabym, żeby w Polsce zespoły heavymetalowe
grały na takim poziomie kompozytorskim,
wykonawczym, koncepcyjnym jak
Wy. Dlaczego u licha nie gracie heavy metalu?
Evangelist: Wiesz, w sumie gramy. Od początku
mówimy o sobie jako o zespole heavy/
doom metalowym z epickimi inklinacjami. Nasze
wcześniejsze zespoły to też był tradycyjny
heavy metal, oględnie rzecz ujmując. Gdybyśmy
jednak zaczęli tak grać, z pewnością
moglibyśmy liczyć na więcej w każdej możliwej
kwestii: szans wydawniczych, sprzedaży płyt,
koncertów i tak dalej, a to wystarczający powód,
żeby tego nie robić. Zresztą heavy metalu
jest teraz mnóstwo, stare dziady się reanimują,
młode kapele dużo i często wydają i koncertują,
jest w czym wybierać. My po prostu robimy
swoje i nie przewidujemy radykalnych
zmian.
Doczekaliśmy się wspaniałych czasów, w
których motywy chrześcijańskie w metalu kojarzone
są tak samo majestatycznie i epicko
jak motywy bitewne czy zaczerpnięte z literatury
i filmów o Conanie Barbarzyńcy. Wyobrażacie
sobie coś takiego w latach 90.?
Evangelist: Nie mam pojęcia, w latach 90. byłem
nastolatkiem i nie myślałem zbyt wiele o
metalowej poetyce, chciałem po prostu dawać
czadu. Czy obecnie jest tak, jak piszesz - nie
wiem. Nie spotykamy się z otwartą wrogością,
to prawda, ale być może wynika to z kompletnego
zaskoczenia słuchaczy, a może z zupełnej
obojętności. Nie jestem w stanie tego ocenić.
Obecne czasy są prawdziwie epickie, wielkie
zmiany są tuż za rogiem, być może stąd taka
przychylność i zrozumienie dla epickiego grania.
Teraz wszystko jest "epickie". Naprawdę,
to wręcz zadziwiające, że dziś można nagrać na
przysłowiowym kolanie "epickie demo/EP" z
tekstami opartymi na Howardzie czy Moorecocku,
dorzucić kilka naszywek Manilla
Road, czy Cirith Ungol i rozbijać "epicki
bank". Ostatnim razem coś takiego miało miejsce
w przypadku drugiej fali black metalu z
Norwegii, jak sądzę. Jakiś czas temu nawet zastanawialiśmy
się, czy nie zrobić takiego demo
i poobserwować jak to działa, tak z czysto laboratoryjnego
punktu widzenia. Co prawda musielibyśmy
się zamienić instrumentami, żeby
wypadło to wiarygodnie, ale i tak byłoby całkiem
zabawnie.
Z a z w y c z a j
pierwsza płyta
zespołu to
zbiór pomysłów
składanych
skrzętnie
od lat. I dlatego
najczęściej
to pierwsza jest
tą najbardziej
żarliwą i
p r a w d z i w ą .
Moim zdaniem
Wasz magnum
opus to trzecia
płyta. Jak porównacie
siebie
u progu działalności
Evangelist
z chwilą
obecną?
Evangelist: Trochę się zestarzeliśmy, prawdę
mówiąc. W naszym przypadku nie było zbierania
pomysłów latami, pierwszy album został
skomponowany i ograny w ciągu kilkunastu
miesięcy. Z procesu realizacyjnego mam jak
najgorsze wspomnienia, więc nie przepadam,
choć uważam, że piosenki są bardzo dobre.
Jesteśmy teraz innymi ludźmi, to oczywiste.
To całe gadanie, że ludzie się nie zmieniają,
można włożyć między bajki. Przede wszystkim
jestem ojcem i mężem, mieszkamy teraz w
dwóch różnych miastach, więc nie mamy regularnych
prób. Teraz akurat przed koncertami
mamy, ale mówię ogólnie. Mamy większy dystans
do wszystkiego, nieco inaczej mamy ułożone
role w procesie twórczym, można długo
wymieniać. Mimo tego wszystkiego, muzycznie
jest w zasadzie to samo, tylko przepuszczone
przez nieco inne filtry.
"Deus Vult" to kopalnia ciekawych pomysłów
kompozycyjnych, zwłaszcza na linie
wokalne. Atut "God Wills It!" to refren, w
którym naprzemiennie pojawia się fraza melodyjna
i chóralnie skandowana. Kiedy wyczuliście,
że "to właśnie to"? Efekt jest kapitalny!
Evangelist: Nie wyczuwamy takich rzeczy,
one po prostu do nas przychodzą. Wena zstępuje
na nas z nieba jak gołębica. Dziękujemy
jednak za dobre słowo!
Nie obawialiście się głosić tekstu "niech giną
Saraceni!"?
Evangelist 1: Absolutnie nie. Islam i jego wyznawcy
muszą zniknąć z powierzchni ziemi.
Inaczej cywilizacja zachodu nigdy nie zazna
pokoju.
Evangelist 2: Nie, nie wiedzieliśmy, że to tekst
niosący zagrożenie. Chyba za starzy jesteśmy
na zastanawianie się, czy aby przypadkiem
ktoś nie zamknie się w sobie z powodu
naszych liryków. Zorientowaliśmy się, że coś
jest na rzeczy, gdy w naszych recenzjach w niemieckiej
prasie muzycznej pojawiły się jakieś
niejasne odniesienia do Trumpa i amerykańskiej
polityki wewnętrznej. Przypuszczalnie z
ostrożności procesowej nie było wywiadów, bo
jeszcze powiedzielibyśmy coś nieprawomyślnego
i byłby kłopot (śmiech)… Coś pięknego,
nie wiedzieliśmy, że jesteśmy aż tak kontrowersyjni,
widocznie Varg z Burzum to przy nas
ministrant (śmiech)…
Właśnie, kiedy rozmawialiśmy przy okazji
Waszego debiutu, mówiliście, że "szczerość i
pierwotność to coś, czego brakuje, bo metal
stał się ugrzeczniony i wszedł na salony".
Czujecie, że nie jesteście wśród tych "ugrzecznionych",
bo poruszacie niepopularne
współcześnie tematy?
Evangelist: Jak najbardziej, patrz wyżej. Niesamowite
jest to, jak obecnie, świadomie, lub
nie, kapele dają sobie zakładać knebel, lub co
gorsza, same się kneblują. Ostatnio obijają mi
się o uszy jakieś dziwne akcje z bananowymi
dzieciakami z Antify, uroczyste deklamowanie
antyfaszystowskich deklaracji, tudzież składanie
samokrytyki w starym, PRL-owskim stylu.
Byłoby to całkiem zabawne, gdyby to nie było
naprawdę i ludzie z tego powodu nie mieliby
rzeczywistych problemów. Niestety, takie są
skutki cierpliwego znoszenia przesuwania granic
w życiu publicznym i akceptowania zmian
znaczenia pojęć. Szczerze mówiąc, to mamy
ochotę dołożyć jeszcze bardziej do pieca na kolejnym
albumie, i zapewne tak zrobimy.
30
EVANGELIST
Lament wzbije się pod niebiosa.
Wasz utwór "Memento Homo Mori" jest
doskonałą wizytówką atrakcji Krakowa, jakim
jest jedyne w Polsce bractwo męki pańskiej.
Byliście u nich na przeszpiegach, żeby
podpatrzeć rytuał? Podesłaliście im później
Wasz gotowy kawałek?
Evangelist: Z pewnością nie użyłbym słów
"atrakcja" i "rytuał". To są poważni faceci w
poważnym wieku z poważnym brzemieniem
historii na barkach, uczestniczący w tradycyjnym
nabożeństwie. To nie są ludzie, którzy
mają profil na FB, albo maila. Rozmowa tylko
w cztery oczy. Zresztą, kim my jesteśmy, żeby
naprzykrzać się naszym hałasowaniem...
Słyszeliście jakąkolwiek opinię ze środowiska
duchownych czy w ogóle ze środowiska religijnego
na temat Evangelist?
Evangelist: Nie, naprawdę, przeceniasz nas.
Doskonałą linię melodyczną refrenu ma
"Heavenwards" - znów bazujecie na zderzeniu
kontrastów, a świetny klimat robi ostatni
wers "Quia Sanctus Dominus". Dochodzicie
do takich kapitalnych rozwiązań metodą prób
i błędów czy niczym Herman Frank śpicie z
dyktafonem?
Evangelist: Dziękujemy, duża część linii, w
tym refren w "Heavenwards", zostały wymyślone
w korkach samochodowych w drodze z
roboty do domu. Nagraliśmy w salce na setkę
proste demo wszystkich piosenek w formacie
bębny plus gitara, wrzuciłem to na CD-R i do
niego śpiewałem sobie pod nosem, aż coś sensownego
z tego wynikło. Zwykle nagrywam na
aplikację dyktafonową w telefonie.
Macie takie chwytliwe, podniosłe refreny. Aż
się proszą na koncerty. Naprawdę tak trudno
w Polsce skompletować skład, który mógłby
regularnie koncertować?
Evangelist: Nie jest łatwo, ale walczymy z
materią. Skład koncertowy już jest, klasyczny
kwartet z jedną gitarą, czyli taki sam format
jak poprzednio. Z tym regularnym koncertowaniem
też nie przesadzajmy, nie ma zbyt
wielu festiwali na których można zagrać, a jak
się zagra, to przez kilka lat już się tam nie
wraca. Poza tym uważam, że intensywne koncertowanie
jest niebezpieczne dla kapeli. Podnosi
oczekiwania, dużo kosztuje, można łatwo
przegrzać temat i stracić zapał i radość z grania.
Znika magia i wszystko powszednieje. Ludzie,
którzy marzą o tym, by żyć z grania, w
większości wypadków nie wiedzą, o co proszą.
Muzyka to ostatnia rzecz, z jakiej chciałbym
się utrzymywać.
Ze świecą szukać na "Deus Vult" klasycznego
doomu zakorzenionego w Black
Sabbath. Taki klasycznie doomowy riff przetacza
się głównie w "Prophecy". To taki
Wasz odpowiednik "Heresiarh" Atlantean
Kodex na "White Goddess"?
Evangelist: Nie patrzyliśmy na ten numer
przez pryzmat kogoś innego, trudno mi o porównanie,
bo nie wiem, co stoi za piosenką
Kodexów, tak od kuchni. Technicznie rzecz
ujmując, owszem, są to najbardziej klasycznie
doomowe piosenki na swoich albumach, ale to
chyba tyle. Poza tym Kodeksi są naprawdę
wyjątkowi, za pomocą zupełnie powszechnych
środków budują coś, co ma posmak tajemnicy,
mistyki, swego rodzaju sacrum. Potrafią wciągnąć
słuchacza w swoją narrację.
Graliście z Kodeksami.
Udało
Wam się nawiązać
kontakt,
muzyczną
relację?
Dla niektórych
słuchaczy zaf
a s c y n o w a -
nych takim
erudycyjnym
epic heavy
doomem jesteście
uwielbiani
prawie na
równi z Kodexem.
Wyobrażaliście
sobie
coś takiego kilka
lat temu?
Evangelist: Pogawędziliśmy kilkanaście minut,
ale my mamy raczej skłonności socjopatyczne,
nie czujemy głębszej potrzeby bratania
się z innymi zespołami. Oczywiście nic nikomu
nie ujmując, bo Kodeksi to naprawdę
świetni goście, a z Markusa jest niezły żartowniś.
Erudycyjny metal to jednak oksymoron,
swoją drogą. Nie należymy do metalowej mafii
akademickiej, ale wystarczy trochę łaciny i już
niektórym się wydaje, że siedzimy na uniwersyteckich
katedrach i piszemy rozprawy naukowe
na jakieś humanistyczne, wydumane tematy.
Tak właśnie budowane są fałszywe legendy.
Obaj pracujemy w sektorze prywatnym i
nie obciążamy podatników naszą egzystencją.
Z drugiej strony ta sytuacja świadczy o tym, że
ludzie podświadomie mają potrzebę uczestniczenia
w czymś wyższym i szlachetniejszym.
Mają poczucie, że cywilizacyjnie coś straciliśmy
i szukają dróg do zapełnienia tej wyrwy w
duszy. Czasami im się to udaje.
Za to taką wizytówką tej bardziej heavy epic
strony Evangelist jest "The Passing". To
niemalże w prostej linii inspiracja pierwszymi
płytami Manowar. Są zespoły, które oddawanie
hołdu Manowar rozumieją jako rymowanie
"steel-kneel". Są też takie, które potrafią
rozłożyć na czynniki nastrój wokali, sekcję
rytmiczną etc. Jak mocno trzeba mieć Manowar
w sercu, żeby umieć wyjść poza powierzchowne
"steel-kneel"?
Evangelist: Manowar zawsze był dla nas największą
inspiracją i mimo to, że na stare lata
stali się karykaturą samych siebie, to stare dokonania
są niewyczerpanym źródłem natchnienia.
Muzycznie nie chcemy powtarzać tego
samego, to nie ma sensu. Użyciem podobnych
słów i rymów można jedynie narazić się na
śmieszność. Staramy się uchwycić ducha, pasję
i zaangażowanie, ubrać je w nasze dźwięki i
starać się, aby pojawiła się w tym namiastka
własnego stylu, który może sobie z czasem wypracujemy.
Jak sądzicie, co powiedzieliby templariusze
czy joannici, gdyby wiedzieli, że ich spadkobiercy,
czcząc metalowe zespoły, grzeszą
przeciwko pierwszemu przykazaniu?
Evangelist: Jeśli masz na myśli nas, to o oddawaniu
czci nie ma w ogóle mowy. To jest
tylko muzyka, a tworzący ją muzycy... szkoda
słów. Większość tych ludzi jest naprawdę godna
pożałowania. Nie polecam nikomu poznawania
bliżej swoich muzycznych idoli, można
się srodze zawieść, a w najgorszym wypadku
zniechęcić się do muzyki w ogóle. To nie jest
żadna artystyczna, czy kulturalna elita. Jak
ktoś szuka wzorów do naśladowania, to
sugeruję żywoty świętych.
"Leper King" to z jednej strony prosty muzycznie
utwór, z drugiej strony bardzo nastrojowy
za sprawą linii wokalnych. Wiele zespołów
do dziś nie ogarnia, że można grać
jednocześnie prosto i ciekawie. Żeby pisać
takie kompozycje trzeba mieć talent czy być
osłuchanym?
Evangelist: Nie mam pojęcia, prawdopodobnie
obie z tych rzeczy. Prostota jest zawsze
najlepszym wyjściem. Na końcu liczy się tylko
piosenka, reszta to tylko otulina, która może
pomagać samemu utworowi, lub ciągnąć go na
dno. Akurat "Leper King" jest mocno narracyjny,
oparty na historii, a to zawsze ułatwia budowanie
nastroju. Jest to jednak sprawa indywidualna,
każdy komponuje, jak chce.
Płyta zaczyna się wezwaniem do walki z
Saracenami, kończy opowieścią o samotnym
eremicie. Długo zastanawialiście się nad
tym, żeby utwory na płycie tworzyły narracyjną
całość?
Evangelist: Każdy z nas przemyślał dynamikę
albumu we własnym zakresie, więc uzgodnienie
właściwej kolejności zajęło nam dosłownie
minutę. W takich sprawach w 95% przypadków
myślimy identycznie. Przy poprzednich
albumach kolejność utworów była po prostu
kolejnością ich powstawania. Kiedyś nie doceniałem
tego aspektu, teraz jednak uważam, że
skonstruowanie właściwej dynamiki jest absolutnie
kluczowe dla słuchalności albumu.
Utrzymanie słuchacza w napięciu przez trzy
kwadranse to nie lada sztuka.
Katarzyna "Strati" Mikosz
EVANGELIST 31
Nie oglądamy się na trendy
Zadebiutowali przed trzema laty bardzo udanym "Monasterium", by teraz
wydać jeszcze ciekawszą płytę "Church Of Bones". Doom metal nie jest w Polsce
zbyt popularny, ale jeśli będzie ukazywać się więcej tak dobrych albumów, to ten
zaskakujący stan rzeczy powinien wkrótce ulec zmianie:
HMP: Dwa-trzy lata to chyba optymalny
czas na przygotowanie nowego materiału,
szczególnie jeśli ma się inne obowiązki, również
pozamuzyczne?
Filip Malinowski: Przeważnie jest to wystarczający
czas, natomiast tak jak wspomniałeś,
każdy z nas ma swoje życie, obowiązki, pracę i
nie zawsze łatwo jest pogodzić to wszystko ze
sobą. A co za tym idzie czas tworzenia, czy też
samego nagrywania, na pewno się wydłuża.
Tomasz Gurgul: Taki okres wydaje się też
optymalny - można na spokojnie dopracować
materiał, a zarazem nie dać o sobie zapomnieć.
Natomiast utwory powstają u nas praktycznie
cały czas. W momencie kiedy jesteśmy usatysfakcjonowani
jakością i ilością materiału, decydujemy
się wejść do studia. Często zanim to
nastąpi, testujemy też wybrane kompozycje na
koncertach, np. "Embrace The Void" graliśmy
już na "Hammer Of Doom" w 2016 roku, jeśli
dobrze pamiętam.
Domyślam się, że przystępując do pracy nad
"Church Of Bones" chcieliście nagrać płytę
znacznie lepszą od debiutanckiej "Monasterium",
co było chyba swoistym wyzwaniem z
racji tego, że już na starcie podnieśliście sobie
poprzeczkę całkiem wysoko?
Filip Malinowski: Szczerze mówiąc nigdy nie
stawiamy sobie takich celów. Oczywiście fajnie,
jeśli z każdą kolejną płytą poziom rośnie,
natomiast staramy się po prostu robić swoje i
jeśli ktoś uważa, że jest progres w dobra stronę,
to pozostaje nam się tylko cieszyć.
Tomasz Gurgul: Docierają do nas różnorakie
głosy, że "Church Of Bones" jest albumem lepszym
- taki odbiór cieszy, bo jeśli faktycznie
tak jest, to znaczy, że nasza praca przynosi efekty
i rozwijamy się i jako zespół, i jako muzycy.
Ale to nie tak, że zamykamy się w salce
prób i mówimy sobie "to teraz zróbmy coś
znacznie lepszego". Po prostu piszemy najlepsze
doomowe piosenki na jakie nas stać.
Fakt, że wydawcą tego materiału była grecka
wytwórnia No Remorse Records też o czymś
świadczy. Staliście się dzięki temu bardziej
rozpoznawalni poza granicami kraju?
Michał Strzelecki: Nie do końca ponieważ
promocja wytwórni nie była najlepsza. Zagraliśmy
jednak na "Up The Hammers" w Atenach
więc były też jakieś plusy...
Nie poszła za tym jednak jakaś większa promocja,
w tym koncertowa - to dlatego
Foto: Michał “Xaay” Loranc
"Church Of Bones" wydała polska Nine
Records, czy też kontrakt z Grekami opiewał
tylko na jedną płytę?
Filip Malinowski: Tak kontrakt opiewał tylko
na jedną płytę, Przy drugim albumie zdecydowaliśmy
się na Nine Records, głównie ze
względu na lepszą promocję.
W dobie internetowej globalizacji lokalizacja
wytwórni nie ma chyba zresztą większego
znaczenia, szczególnie w przypadku zespołów
spoza mainstreamu, bo zainteresowani i
tak dotrą do muzyki, która ich zainteresuje?
Filip Malinowski: Jest dokładnie tak jak piszesz.
W dobie internetu, możliwości zamawiania
płyt z zagranicznych wytwórni, czy też
dostępu do muzyki w formie cyfrowej, lokalizacja
wytwórni nie ma żadnego znaczenia. Co
oczywiście w mojej opinii jest plusem, można
dużo łatwiej dotrzeć do większego grona
odbiorców.
Tomasz Gurgul: Warto podkreślić, że wiele
wytwórni z okolic tradycyjnego metalu całkiem
sprawnie ze sobą współpracuje działając
dla dobra sceny - choćby sprowadzając płyty i
sprzedając je na własnym podwórku. Ale przede
wszystkim ważny jest ten aspekt, o którym
wspomniałeś, czyli internetowa globalizacja.
Drobny przykład to NWOTHM na YouTube -
kanał, na którym za zgodą wytwórni i artystów
pojawią się albumy nowych, obiecujących zespołów.
To naprawdę kopalnia fantastycznych
nowych dźwięków. A wracając jeszcze do meritum
twojego pytania - śledzę recenzje
"Church Of Bones" w internecie i na ponad
20 teksów, które znalazłem, póki co tylko trzy
są po polsku. To kolejny dowód na potwierdzenie
twojej tezy.
Mieliście więc już odzew na swoją muzykę z
jakichś zaskakujących miejsc czy odległych
regionów świata?
Michał Strzelecki: Tak, zdarza się, że mamy
wiadomości lub zamówienia np. z USA, Kanady
lub Ameryki Południowej. Natomiast jakiejś
skrajnej egzotyki jeszcze się nie doczekaliśmy.
Tomasz Gurgul: Z innych kontynentów pamiętam
też zamówienie z Australii, czyli w
sumie dość daleko.
Paradoksalnie jednak epicki doom metal nie
jest zbyt popularny w Polsce, gdzie jest
swego rodzaju niszą w niszy - podobno nikt
nie jest prorokiem we własnym kraju, ale jest
to mimo wszystko dziwne, że ludzie zachwycają
się choćby klasykami z Candlemass
czy młodszymi zespołami tego typu, a rodzime
grupy, wcale nie gorsze, interesują nielicznych?
Michał Strzelecki: Trochę tak jest, ale staramy
się nie zwracać na to większej uwagi. Musimy
robić swoje bez względu na okoliczności.
Tomasz Gurgul: Kto wie, może w końcu
nastąpi jakiś przełomowy moment i nagle epic
doom stanie się tak popularny jak stoner? Ale
zupełnie szczerze nie ma to dla nas jakiegoś
dużego znaczenia - parafrazując to co powiedział
Michał, gramy to co kochamy nie oglądając
się na trendy.
"Church Of Bones" powinien i może według
was zmienić ten stan rzeczy, tym bardziej, że
to przecież płyta znacznie lepsza od debiutanckiej?
Michał Strzelecki: Nie mamy takich oczekiwań.
Jeżeli faktycznie więcej osób zwróci na
nas uwagę to wspaniale. Jeżeli jednak tak się
nie stanie to dalej będziemy grać to, co gramy
dla garstki maniaków...
32
MONASTERIUM
Nie czekaliście zresztą bezczynnie na pozytywny
obrót spraw, przygotowaliście bowiem
lyric video do utworu "The Last Templar" - to
nie tylko dobra wizytówka tego albumu, ale
też ciekawostka z tej racji, że udziela się w
nim gościnnie wokalista Forsaken Leo Stivala?
Filip Malinowski: Tak, jest to istotnie dobra
forma promocji albumu. Natomiast sam pomysł
gościnnego występu Leo na płycie powstał
dużo wcześniej, bo już podczas naszego
koncertu na "Malta Doom Metal" w 2016 roku,
na którym Leo dzielił z nami scenę wykonując
cover Candlemass "Samarithan".
Tomasz Gurgul: Leo to fenomenalny wokalista,
który wręcz żyje heavy metalem. Do tego
absolutnie przesympatyczny człowiek. Z reguły
daleki jestem od komentowania muzyki,
którą sam współtworzę, ale tym razem zrobię
wyjątek - Michał i Leo wykonali tu kawał znakomitej
wokalnej roboty. Byłoby świetnie móc
to wykonać razem na żywo. Kto wie, może kiedyś
będzie okazja.
To chyba nie przypadek, że pojawia się w
utworze traktującym o końcu zakonu templariuszy,
skoro został on napisany w formie
dialogu pomiędzy wielkim mistrzem Jacquesem
de Molay'em a królem Filipem Pięknym,
poza tym pewnie interesuje go ta tematyka?
Michał Strzelecki: Prawdę mówiąc nie wiemy
czy Leo interesuje się historią, ale możesz go
podpytać przy okazji jakiegoś wywiadu z Forsaken.
Jeżeli tak to obstawiam, że bliższa jest
mu historia zakonu Szpitalników, bo to z ich
obecności słynie Malta.
Myślisz, że jest coś z prawdy w tych wszystkich
teoriach spiskowych dotyczących templariuszy,
historiach o ich skarbach czy klątwie
rzuconej na króla Filipa? Było to tak dawno
temu, że nie możemy zweryfikować czy
potwierdzić prawdziwości wielu informacji,
dlatego często są to tylko hipotezy?
Michał Strzelecki: Wydaje mi się, że prawdy
w tym niewiele, a rzeczywistość była znaczniej
bardziej przyziemna. Niemniej jednak wszelkie
spiski i tajemnice zawsze stanowią dobre
tło opowieści. Zakon templariuszy obrósł
przez stulecia mnóstwem rozmaitych teorii
więc na pewno dostarczy nam jeszcze niejedną
historię do opowiedzenia.
Nie wszystkie zespoły przykładają należytą
Foto: John Nikitas Protopapas
wagę do jakości tekstów, wychodząc z założenia,
że muzyka jest ważniejsza, ale w
waszym przypadku oba te składniki funkcjonują
na równoprawnych zasadach, a ciekawa
historia jest równie ważna jak dobry riff?
Michał Strzelecki: Zdecydowanie tak. Nawet
bardziej błahe tematy staramy się ciekawie
ubrać w słowa. Tekst jest bardzo osobistą formą
wyrazu i bardzo ważnym elementem całości.
Zależy nam, aby strona liryczna płyty
była na dobrym poziomie.
Zaczynacie od muzyki, czy też nie ma dla
was większego znaczenia co jest pierwsze i
zdarza się, że najpierw macie tekst, do którego
dopasowujecie później całą resztę?
Michał Strzelecki: Zwykle zaczynamy od
strony instrumentalnej, później staram się coś
do tego napisać.
Jesteście zresztą w tej luksusowej sytuacji, że
możecie w ramach swego stylu wydłużyć dany
utwór nawet do kilkunastu minut, bez
potrzeby skracania tekstu, wyrzucania iluś
zwrotek, co zdarza się innym tekściarzom,
dopasowującym słowa do 3-5 minutowych,
często już dokładnie zaaranżowanych czy nawet
nagranych już numerów?
Tomasz Gurgul: Szczerze mówiąc nie wiem
czy nazwałbym to szczególnie luksusową sytuacją.
Fakt, w doom metalu zdarzają się kilkunastominutowe
kompozycje, pytanie tylko czy
to dobrze. Według mnie to ogromna sztuka
nagrać tak długi utwór, który będzie jednocześnie
spójny i przyciągnie uwagę słuchacza
od początku do końca. Obecnie całkiem nieźle
czujemy się formach oscylujących pomiędzy 4
a 8 minutami i szczerze mówiąc nigdy nie zabrakło
czasu, aby opowiedzieć całą historię,
którą sobie wymyśliliśmy. Ale oczywiście nie
zakładamy z góry ile dany utwór ma trwać.
Jeśli przyjdzie nam do głowy dzieło na miarę
"The Rime Of The Ancient Mariner", to granica
10 minut zostanie przekroczona.
Na koncertach trzymacie się ściśle tych
płytowych wersji, czy też zdarza się wam coś
wydłużyć, pociągnąć dłużej solówkę, etc.?
Filip Malinowski: Trzymamy się raczej wersji
studyjnych.
Tomasz Gurgul: Zdecydowanie nie ciągnie
nas w kierunku długich solówek czy improwizacji.
Zresztą nigdy też nie słyszeliśmy głosów,
że czegoś takiego brakuje.
Macie już za sobą pierwszy koncert promujący
"Church Of Bones", a jest to materiał
godny jak najczęstszej prezentacji również w
wersji live - przygotowujecie więcej koncertów
jeszcze przed letnią kanikułą, macie w
planach jakieś festiwalowe występy, albo coś
na kształt klubowej trasy jesienią?
Michał Strzelecki: Aktualnie nie mamy w
planie kolejnych występów. Na pewno nie będziemy
grali żadnej trasy ponieważ skończyłoby
się to graniem dla pustych sal i wtopą finansową.
W grę wchodzą wyłącznie festiwale, na
których jest możliwość pokazać się większej
publiczności i sprzedać trochę merchu. Kiedy
gra się niszową muzykę, trzeba bardzo ostrożnie
podchodzić do koncertów, ponieważ podejmując
złe decyzje można się bardzo szybko
zniechęcić do grania.
Wojciech Chamryk
Foto: John Nikitas Protopapas
MONASTERIUM 33
HMP: Czy uważasz, że "Hel" miało udane
wydanie?
Heri Joensen: Jesteśmy z tego bardzo zadowoleni,
jak i nasz wydawca, Metal Blade.
Statystyki z YouTube, Spotify, iTunes i sprzedaży
fizycznej wyglądają bardzo dobrze. Recenzje
również są świetnie. Myślę, że według
większości standardów jest to sukces. Chociażby
w porównaniu do naszych poprzednich wydawnictw.
Co sądzisz o odbiorze "Hel"?
Bardzo dobre jak na tą chwilę. Jedynym częstym
motywem krytyki jest długość albumu,
Chciałem wyjść z tego
błędnego koła
Czy ktoś zastanawiał się dlaczego tak długo
musieliśmy czekać na najnowszy album Týr?
Wydaje się, że odpowiedzią jest zmiana podejścia
do tworzenia muzyki. O tym, a także o inspiracjach,
ulubionych sagach czy przedstawieniu
mitologii nordyckiej w kulturze opowie
wokalista i gitarzysta zespołu Heri
Joensen.
Co inspiruje was muzycznie? Jak sądzę jest
to mieszanina europejskiego poweru i Iron
Maiden, zgodzisz się ze mną?
Tak, Iron Maiden, Judas Priest, Rainbow,
Helloween, Accept, Deep Purple, Uriah
Heep, Dio, Slade, Dream Theater oraz tradycyjna
muzyka nordycka i jej melodie.
Co sprawia że Týr brzmi oryginalnie?
Z tego co mi mówiono mój styl układania harmonii,
aranżacji i wokali są bardzo rozpoznawalne.
pomysłu jak odpowiedzieć odpowiednio na to
pytanie i wątpię żeby była na nie jakaś faktyczna
odpowiedź.
Jeśli miałbyś opisać "Hel" w jednym zdaniu,
to jak ono by wyglądało?
Melodyjny i harmonijny metal, który sięga po
najdalsze gwiazdy dzięki zimnym wiatrom północy.
Czy możesz porównać Wasze poprzednie
albumy do najnowszego?
Jak sądzę, to wszystkie nasze poprzednie albumy
były trochę prostsze i bardziej bezpośrednie
(może poza "Ragnarok") i bardziej jednolite
stylowo niż "Hel". Poza tym większość
naszych albumów miała mocniejszy nacisk na
melodie ludowe, aczkolwiek jest również trochę
tych na "Hel". To jest pierwszy raz, na którym
spróbowałem bardziej ekstremalnych wokali,
zaś moje czyste wokale są bardziej szorstkie
niż wcześniej. Nasze aranżacje są teraz lepsze
niż kiedykolwiek. W porównaniu do naszych
poprzednich albumów, motywy basowe
są tak dobre jak tylko potrafiliśmy je zrobić i
naprawdę bardziej obecne w naszej muzyce.
Na dodatek zagraliśmy wiele dłuższych solówek,
w tym parę najlepszych solówek na obecną
chwilę.
ale sądzę, że wynika ona z tego, że recenzenci
nie mają zbyt dużo czasu.
Z tego co wiem, Týr jest zespołem, który
tworzy muzykę o mitologii nordyckiej, sagach
i sposobie życia? Mam rację? Czy zapomniałem
o czymś?
Tak, te teksty są głównie osadzone w tym uniwersum.
Jednak temat samych utworów może
być współczesny bądź ponadczasowy. Do tego
dochodzi polityka, filozofia lub rozwój osobisty.
Czy mógłbyś wymienić swoją ulubioną sagę?
Gdzie można ją przeczytać po angielsku?
Myślę, że saga o Njál jest moją ulubioną. Ma
ona wiele dobrych tłumaczeń, z tego, że jest to
bardzo ważna i wybitna saga. Wszystko co
musisz zrobić to wpisać w wyszukiwarkę "Saga
Njáls" i ją znajdziesz.
Foto: Metal Blade
Jeśli miałbym wymienić zespoły, które słuchałem,
równocześnie są blisko Waszych tematów
muzycznych, z pewnością bym wymienił
Manilla Road oraz Bathory (okres
viking metalu). Co sądzisz o tych zespołach?
Czy zainspirowały Waszą muzykę / teksty?
Próbowałem posłuchać trochę Bathory, ponieważ
wiele osób mówiło mi, że na pewien sposób
są bardzo podobni do Týr. Myślę, że ten
zespół miał dobre koncepty, które mogły być o
wiele lepsze z lepszą produkcją i lepszym technicznym
wykonaniem. O Manilla Road nigdy
nie słyszałem.
Jak duży wpływ miała natura na tematykę
tekstów na "Hel"?
Nadanie numeru, liczby lub oszacowanie na
tak abstrakcyjnym koncepcie jest niemożliwe.
Lubię impresywną naturalną scenerię i czasami
staram się włożyć to uczucie do mojej muzyki.
To samo w sobie już jest bardzo abstrakcyjne,
ale połączenie między nimi jeszcze bardziej abstrakcyjne
i luźne. Naprawdę nie mam
Co sądzisz o obecnym przedstawieniu mitologii
nordyckiej w mediach masowych? Na
przykład seriale ("Wikingowie" z Netflix),
gry ("God of War", "The Banner Saga"). Czy
uważasz, że mitologia nordycka jest obecnie
nadmiernie eksploatowana, w porównaniu do
np. egipskiej?
Obejrzałem część "Wikingów", jednak jestem
trochę z tyłu. W gry w ogóle nie gram. Mitologia
raczej nie może być nadmiernie eksploatowana.
Jest ona obecnie uniwersalnym elementem
ludzkiej natury oraz bardzo istotną
rzeczą wartą wiedzy i uwagi. Nie wiem jak
dużo możesz wyeksponować jej w grach, jednak
wszystko, co pozwala zdobyć wiedzę o
mitologii, stwarza Tobie możliwość głębszego
spojrzenia w ludzką naturę oraz Twoje cele.
Która popularna książka fantastyczna przedstawia
krasnoludy najbliższe nordyckiej
mitologii. Jak wiele książki fantastyczne
biorą z mitologii nordyckiej Twoim zdaniem?
Nie czytałem tak wiele opowieści fantastycznych,
aczkolwiek książki "Władcy Pierścieni"
są zbliżone do nordyckiej mitologii jeśli
chodzi o przedstawienie krasnoludów. Są oni
naprawdę świetnymi kowalami i wojownikami,
choć nie są za specjalnie miłymi postaciami.
Przed waszym najnowszym albumem byliście
często w trasie, jak to jest ukazane w waszej
biografii napisanej przez Dana Slessora.
Poza tym zaadresowaliście ten długi okres
pomiędzy waszym najnowszym albumem a
"Valkryrja" słowami: "Podeszliśmy do tego
inaczej, ponieważ zauważyłem, że jeśli będziemy
kontynuować pracę nad albumami w
taki sposób, jaki to obecnie robimy, to bym
umarł na zawał przed 50!". Mógłbyś nam powiedzieć,
jak wcześniejsze albumy były tworzone
i dlaczego ten proces był taki… stresujący?
Od albumu "Ragnarok" przychodziliśmy do
studia nie mając ukończonego materiału. Spędzałem
w nim ciurkiem trzy - cztery tygodnie,
pod wielką presją czasu, pracując dnie i noce,
pisząc i aranżując muzykę oraz tekst w nocy,
zaś nagrywając gitary i wokal za dnia, nie zasy-
34
TYR
piając dzięki dużym ilością cukru. I mogłem
poczuć na końcu każdej sesji nagraniowej, że
bardzo negatywnie odbija się to na moim zdrowiu
oraz czułem, że jeśli tylko byśmy poświęciliśmy
trochę więcej czasu, to bylibyśmy w
stanie stworzyć o wiele lepsze albumy. Chciałem
wyjść z tego błędnego koła.
Co zainspirowało okładkę "Hel"? Czy mógłbyś
opowiedzieć nam o współpracy z autorem
grafiki?
Jedyne co zrobiliśmy, to powiedzieliśmy artyście
Gyula Havancsák, że tematem albumu
jest "Hel". Resztę on zrobił sam. Mieliśmy parę
uwag tu i ówdzie, aczkolwiek uznanie za okładkę
należy się w całości grafikowi.
Jeśli się nie mylę, to zarówno na "Valkyrja:,
jak i na "The Lay of Thrym" macie po dwa
covery. Na najnowszym nie ma żadnego, dlaczego?
Chcieliśmy tylko nagrać cztery interpretacje.
Te plany były zrobione przed "The Lay Of
Thrym", jedna interpretacja dla każdego
członka zespołu. W taki sposób to wypełniliśmy.
Obecnie nie mamy planów na kolejne
covery.
Powiesz coś więcej na temat ostatnich zmian
w zespole? Z tego co mi wiadomo, Amon
Djurhuus (perkusista) oraz Terji Skiben?s
(gitarzysta) opuścili zespół. Zostali zastąpieni
odpowiednio przez Tadeusz Rieckmann
i Attila Vörös.
Terji wyrósł z tego typu muzyki i ma obecnie
inne zainteresowania. Sygnalizował to już od
jakiegoś czasu. Zasugerował nam, żeby Attila
go zastąpił i okazało
się, że Attila
zastąpił go perfekcyjnie.
Jednak
wyzwaniem
okazało się znalezienie
perkusisty
na stałe. Nasz
menedżer zasug-
Foto: Metal Blade
erował. Teraz
Jest z nami już
od trzech lat. On
naprawdę do nas
pasuje i nasza
współpraca jak to
tej pory była
świetna. On ma
naprawdę głęboką
pasję do muzyki
i grania na perkusji, a granie z nim na scenie
jest czystą przyjemnością.
Co zamierzasz robić w późnym rokiem 2019?
Będziemy grać trasę po Stanach Zjednoczonych
z zespołem Demons And Wizards oraz
tam, gdzie jeszcze nie byliśmy.
Co sądzisz o poprzednim roku?
2018 był naprawdę dobrym rokiem dla nas.
Skończyliśmy album i w końcu mieliśmy trasę
w Stanach Zjednoczonych, która zakończyła
się sukcesem większym, niż tego się spodziewaliśmy.
Czy mógłbyś powiedzieć więcej na temat
sceny metalowej na Wyspach Owczych?
To nie jest tak naprawdę metalowa scena, lecz
jedynie dziesięć w porywach do piętnastu aktywnych
zespołów metalowych. Tak naprawdę
to dużo jak na 50 tysięcy osób, ale nie jest to
wystarczająca liczba by stworzyć scenę w szeroko
pojętym tego słowa znaczenia. Zespoły
metalowe grają festiwale wspólnie z zespołami
reprezentującymi inne gatunki, zaś część z
nich radzi sobie także zagranicą, jak chociażby
Hamferd i Asyllex.
Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą
do Ciebie.
Dziękuje za przeprowadzenie tego wywiadu.
Mam nadzieję, że wkrótce zagramy w waszym
wspaniałym kraju! Do szybkiego zobaczenia!
Jacek Woźniak
True at Heart
Zanim przeszłyśmy do "właściwej" rozmowy, Doro wspomniała swój
ostatni koncert w Polsce. Doskonale pamiętała, że było wtedy śnieżnie i zimno, a
ludzie dopisali. Można by pomyśleć, że po prostu przygotowała się do rozmowy z
polskim magazynem, ale im dłużej jej słuchałam, tym mocniej przekonywałam się
do jej absolutnej spontaniczności. Ona z pewnością wyciągnęła to wspomnienie
ad hoc z głowy. Wywiad, który możecie przeczytać, jest tylko w 90% dokładnym
zapisem naszej rozmowy. Gdyby nie to, że HMP stawia na słowo pisane i to w
ojczystym języku, wywiad ten dużo bardziej nadawałby się do umieszczenia go w
wersji audio. Doro w swoje wypowiedzi zdanie wkłada ogromne emocje, nie
sposób oddać tego w wierny sposób w transkrypcji. Niektóre powtórzenia pozwoliłam
sobie zatem wyciąć.
HMP: Na początku chciałabym Cię zapytać
o przemiany. Na początku Twojej solowej
kariery "Doro" to był hard rock, w połowie lat
90. klimaty industrialne, a od kilku lat znów
wracasz do klasycznego heavy metalu i stylu
Warlock.
Doro: Te płyty odzwierciedlały swoje czasy.
Wywodzę się ze świata metalu, ale w latach
90. było zupełnie inaczej, królował grunge.
Wszyscy byliśmy totalnie zaszokowani i zaskoczeni,
że metal przestał być tak popularny,
jak wcześniej. W tym właśnie okresie, w 1991
roku, wydałam nagraną w Stanach płytę,
"True at Heart" z przepięknymi utworami.
Nie był to metal, ale też nie był to grunge, bo
grunge'u nigdy nie czułam i nie go tworzyłam.
Tworzę muzykę, którą sama czuję. Później w
Ameryce bardzo trudno było przetrwać heavy
metalowym zespołom, bo te łącznie 10 lat
przebiegły pod znakiem innej muzyki, również
industrialnej. W takiej sytuacji naprawdę trzeba
było przemyśleć, co robić. Wiele metalowych
zespołów przestało wydawać płyty. To
był bardzo, bardzo trudny czas, trzeba było
więc usiąść i przyjrzeć się temu. Moje życie to
muzyka i nie chciałam jej w żaden sposób porzucać,
dlatego postanowiłam odrobinę poeksperymentować.
Wydaje mi się, że udało nam
się wydać dwie wspaniałe płyty. Jedną z nich
kocham szczególnie, to "Love me in Black",
nad którą pracowałam ponad 3 lata. Są na niej
fantastyczne kawałki. Była ona odzwierciedleniem
tych lat. Później, w roku 2000 wyszła
"Calling the Wild", nad którą pracowałam 2
lata i na nią trafiło już więcej tradycyjnych
utworów. Koniec końców każdy rok, czy każde
kilka lat sprawiało, że chciałam próbować nowych
rzeczy. Tak samo zresztą jest teraz. Na
płycie "Forver Warriors, Forever United" też
są inne utwory, jak choćby "Caruso", który
posiada piękne orkiestracje, które bardzo chętnie
umieszczam. Dla mnie każdy kawałek musi
bronić się sam. Poza tym ja po prostu kocham
muzykę, nie musi być zaszufladkowana.
Foto: Nuclera Blast
Tak samo w czasach Warlock, była masa kawałków,
które stały się hitami, na przykład
"Für Immer". Napisałam go w Nowym Jorku w
latach 80., ale przecież to też nie był kawałek
metalowy! Mimo to stał się czymś, co zawsze
gramy dla fanów. Ludzie go uwielbiają, to coś
specjalnego, coś innego. Zawiera marszujący
werbel, trzy języki - frazy angielskie, niemieckie
i francuskie (Doro się przejęzyczyła -
hiszpańskie - przyp. red.). Bardzo więc lubię
niezwykłe rzeczy, których nikt się nie spodziewa.
Przykładem z nowej płyty jest duet z
Johanem Heggiem z Amon Amarth. Kawałek
wyszedł świetny, super agresywny, "heavy"
i jednocześnie emocjonalny. Najważniejsza
sprawa to to, żeby był prawdziwy, pochodził z
serca, był szczery - to zawsze moje kryterium.
Musi pochodzić z głębi duszy, niezależnie czy
jest brutalny czy bardzo delikatny.
Właśnie, wspomniałaś o współpracy z Amon
Amarth. Kto pierwszy ją rozpoczął?
To piękna historia, opowiem ją krótko. A więc
byłam na Wacken podczas którego widziałam
koncert Amon Amarth. Uznałam, że był naprawdę
ekstra i dlatego zapytałam mojego tour
managera, co myśli o ewentualnej wspólnej
trasie. Pomysł mu się spodobał, jak najbardziej
wyobrażał sobie taką opcję. Potem jednak ruszyłam
w trasę, pisałam kawałki, znowu byłam
w trasie, jakiś festiwal i ni stąd, ni zowąd dostałam
maila od Amon Amarth. Pisali, że są
właśnie w studiu, robią nową płytę i, że bardzo
chcieliby zrobić ze mną jeden kawałek.
Byłam całkowicie zachwycona, to było dokładnie
to! Szybko odpisałam, że jak najbardziej
wchodzę w to! Wysłali mi najpierw demo. Od
razu mi się spodobało. Miało trafić na nową
płytę Amon Amarth, "Jomsviking", a kawałek
nazywał się "A Dream That Cannot Be". Udaliśmy
się do studia producenta, Andy'ego Sneapa
niedaleko Birmingham. Johan odebrał
mnie z lotniska, potem zaprezentował mi płytę
na etapie, w jakim wtedy była. Było super,
zjedliśmy coś wieczorem i potem całą noc pracowaliśmy.
Wyszło tak, że wszyscy byli bardzo
zadowoleni. Udało nam się zaprzyjaźnić.
Zapytali mnie, czy miałabym ochotę zrobić
razem DVD na Wacken lub Summer Breeze
Open Air. Pomyślałam, jasne. Kiedy byłam
2017 roku na Wacken, weszłam na scenę i zaśpiewałam
razem ten kawałek z nimi. Johan
miał ochotę pociągnąć temat wokalnej współpracy
i faktycznie powstał wspólny kawałek.
Zaśpiewało zresztą na nim też wiele innych
osób, takich jak Warrel Dane z Sanctuary, z
którym się znaliśmy od mojej pierwszej trasy
po Stanach z Sanctuary i Megadeth (Doro
śpiewała wtedy jeszcze w Warlock - przyp.
red.), ale też Jeff Waters z Annihilator, Ross
the Boss z Manowar. Ten wspólny kawałek
to "All for Metal". Potem zagrałam kilka koncertów
w kilku krajach na Sweden Rock Festival
i Norway Rock, na których graliśmy
całą płytę "Triumph and Agony". Wyszło
świetnie. Był ze mną były gitarzysta z Warlock,
Tommy Bolan. Kilka razy wspólnie pojammowaliśmy
i tak powstał kawałek "If I
Can't Have You - No One Will". Wtedy wyznałam
Tommy'emu, że czuję, iż świetnie pasowałby
do niego Johan Hegg. Z marszu zadzwoniłam
do Johana, żeby zanucić mu kawałek.
Zapytałam też, czy chciałby napisać tekst
do zwrotek, ponieważ mieliśmy tylko refreny.
Johan rzeczywiście je napisał i tak powstał "If
I Can't Have You - No One Will" Tak też rozwinęła
się nasza znajomość. Potem wystąpiliśmy
razem na Wacken, grając oba kawałki zarówno
ten Amon Amarth "A Dream That
Cannot Be" jak i "If I Can't Have You - No One
Will". Płyta wtedy jeszcze nie wyszła, byliśmy
więc nieco przejęci, ale fani dali czadu, udało
się wszystko nagrać. Dzięki tej historii zyskałam
nową przyjaźń, a wszystko wyszło naprawdę
fajnie.
Wspomniałaś też wcześniej Warlock. Dla
mnie jest to coś niesamowitego. Przecież ten
zespół istniał ledwie 6 lat! Mimo to, ludzie,
słysząc o "zespole Doro", myślą o Warlock.
Skąd ten fenomen?
To był naprawdę fajny okres, absolutne złote
czasy metalu. Teraz nieco wracają, ale jednak
to, co się działo w latach 80., było fantastyczne.
"Triumph and Agony" była świetną płytą,
doskonale się wtedy dogadywałam w czasie
koncertów z Tommym Bolanem. Byliśmy
przecież w trasie z Dio w Europie i z Megadeth
w Stanach. Mieliśmy ogromne wsparcie
mediów, MTV emitowało nie tylko "All we
36 DORO
are", ale też "Für immer", co było zaskakujące,
bo puszczało nawet mimo tego, że kawałek
posiada częściowo niemiecki tekst. Metal też
był w radiu, a w MTV czy VH1, czasem teledyski
leciały cały dzień i noc. Później, w latach
90. było już go mniej, chętniej puszczano
grunge. Z czasem MTV w ogóle zrezygnowało
z klipów. Po prostu było inaczej. Ale ci ludzie,
którzy ten czas przeżyli, którzy wtedy byli
młodzi, ale i ci, którzy teraz są młodzi, wiedzą,
że to te czasy dały nam takie grupy jak Maiden,
Metallica, Judas Priest czy Motörhead.
Do dziś ten czas postrzegany jest jako coś niesamowitego.
Dzisiejsze czasy są zupełnie inne,
wiele kwestii jest problematycznych. Kiedy zaczynaliśmy
w latach 80. z muzyki można było
żyć, wytwórnie wydawały płyty na dużą skalę
i cały czas dbały o ich promocje, wydawanie
teledysków, trasę, supporty i oczywiście sprzedaż
płyt była zupełnie inna. Obecnie większość
korzysta z spotify, nie ma sensu tłoczyć
płyt w dużym nakładzie. Wiele osób korzysta
z muzyki za darmo. Czasy się bardzo mocno
zmieniły. A są przecież ludzie, którzy pragną
rzeczy, które są prawdziwe. Prawdziwa płyta
budzi zupełnie inne uczucie. Na przykład w
czasach Warlock wydaliśmy picture disc, który
miał kolorową, wyciętą wkładkę. Miały
miejsce rzeczy, które w obecnych czasach są
niemożliwe, bo muzyczny biznes stał się
mniejszy. Obecnie muzykę pobiera się przez
internet. Jednak mimo tego, że czasy się zmieniły,
wiem, że jeśli ktoś kocha muzykę i jest fanem
metalu, to kocha to, co prawdziwe. Pragnie
nie tylko posłuchać jednego kawałka w
internecie, ale chce mieć w ręce całą płytę. Ci,
którzy to kochają i którzy kochali, oldschoolowcy,
którzy mają to we krwi, po prostu chcą
znów odnaleźć ten klimat, znów to przeżywać.
Czasy, w których żyjemy, są dobre, ale lata 80.
to była absolutnie złota era rocka i metalu.
Lata 90. były ogromnie ciężkie, ale po 2000
roku ten klimat zaczął wracać. Widać to choćby
o rozmiarze festiwali. Są pełne, Wacken
ostatnio znów było wyprzedane. Ludzie czują
nowe dobre kapele i może nam się wydawać,
że jest tak jak w latach 80. - to znaczy mam
nadzieję. Jednak tamten czas był niepowtarzalny.
Mnóstwo super zespołów wydawało
płyty rok po roku. Dziś tak się nie dzieje, bo
większość zespołów, żeby przetrwać, musi
wciąż grać koncerty i wciąż jest w drodze (nie
ma czasu na nagrywanie tak często płyt -
przyp. red.). Nagrywanie płyt zatem nie daje
możliwości przetrwania. Wciąż jednak chcę
dawać coś od siebie - wiem, że mamy wiernych
fanów. Jednak zespołom naprawdę trudno jest
żyć z muzyki. To oczywiście zależy od bardzo
wielu czynników, czasem po prostu ma się
szczęście. Raz się jest na wozie raz pod wozem
i tak w kółko, do tego trzeba się po prostu
przyzwyczaić.
Wróćmy zatem do "Forever Warriors, Forever
United". Kiedy przeczytałam tytuł "Soldier
of Metal", pomyślałam, że będzie to jakiś
szybki, heavymetalowy numer. Byłam zaskoczona,
kiedy kawałek o takim tytule, okazał
się balladą.
Na samym początku w ogóle planowałam zrobić
ten kawałek a capella. To utwór o fanach,
którzy nigdy nie opuszczają metalu i chcą być
jego żołnierzami. Już w studiu zaśpiewałam go
a capella, ale że bardzo dobrze pracuje mi się z
Andreasem Bruhnem, byłym gitarzystą Sisters
of Mercy, zmieniłam koncepcję. Pracujemy
razem od 1996 roku. Bardzo się zakumplo-waliśmy,
mamy do siebie zaufanie. Jest super
gitarzystą i w ogóle super muzykiem. Moim
pomysłem był kawałek a capella. On jednak
Foto: Nuclera Blast
później dograł gitarę i uznałam, że może faktycznie
można to nagrać z akompaniamentem
instrumentów, niekoniecznie zostawiać w pierwotnej
wersji. Ważne, że wypływa prosto z
serca. Ważne, bo ten kawałek stworzony jest
dla fanów. Jako że jest "od serca", nie ma w
nim agresywniejszych riffów. W końcu od tego
są inne utwory na płycie, takie jak "Bastardos".
Ten kawałek taki właśnie miał być, totalnie z
serca. A fani są moim życiem i to się nigdy nie
zmieni.
Jeśli chodzi o ballady, jesteś specjalistką...
Lubię oba rodzaje kawałków! Lubię grać też
cięższe rzeczy heavymetalowe, takie jak "Bastardos"
z nowej płyty, czy patrząc wstecz
"Touch of Evil". Z nimi czuję się świetnie.
Ballady mają z reguły zły pijar, ale kiedy się w
nie wsłucha, da się wyczuć, że pochodzą z
głębi duszy. Gram ich dużo na koncertach.
Przecież numerem jeden obok "All we are" jest
"Für Immer". Nawet kiedy słucham ludzi, będących
normalnie fanami cięższych i brutalnych
odmian metalu o to, co chcą usłyszeć -
mówią "Für Immer"!
Na "Forever Warrors" słychać kawałki, które
pasowałyby do Twoich poprzednich nagrań.
Na przykład "Backstage to Heaven" brzmi
jak numer z płyty "Angels Never Die".
Tak! Właśnie tak! Napisałam go razem z Jackiem
Pontim. Stworzyliśmy wspólnie wiele kawałków
na wspomniany "Angels Never Die",
ale też na "Machine II Machine". Jack wyprodukował
wiele rzeczy, napisał wiele świetnej
muzyki, jak choćby "Love's Loaded Gun" dla
Alice'a Coopera. Ten kawałek od początku mi
się ogromnie podobał. Właśnie tak się poznaliśmy.
Kiedy byłam w Nashville, żeby nagrać
płytę "True at Heart", w hotelu zadzwonił telefon,
rzecz jasna jeszcze nie komórka
(śmiech). Rozmówca przedstawił się jako Jack
Ponti. Mówi: "Doro, chyba mnie nie znasz, ale
myślę, że byłoby świetnie razem pracować!". Podpytałam,
wyjaśnił, że jest gitarzystą i jednocześnie
autorem wielu kawałków. Oczywiście dopytywałam
jakich... on opowiadał, że napisał
"to, to i tamto", a także... "Love's a Loaded Gun".
"Co? To byłeś Ty?!" Ależ się ucieszyłam na naszą
współpracę! Zaprosił mnie do swojego studia w
New Jersey, do którego udałam się, najszybciej
jak tylko się dało. Właśnie tam nagraliśmy
płytę "Angels Never Die" i napisaliśmy wiele
innych kawałków, na krążek "Machine II Machine"
oraz właśnie utwór "Backstage to
Heaven". Jest to zatem kawałek napisany przez
Jacka i mnie i dlatego da się zauważyć, że
brzmi jak z tego okresu. Ma charakterystyczne
riffy, akordy, refren, to absolutnie słychać!
Widziałam na Twoim fanpage'u na Facebooku,
że znów bierzesz udział w akcji
PETA. Myślę, że to bardzo szlachetne, jednak
ciekawi mnie jak podjęłaś tę decyzję?
Przez wiele lat nosiłaś naturalne skóry.
Wcześniej nie miałam takiej świadomości. Zawsze
nosiłam skóry i dopiero z biegiem lat dotarło
do mnie dokładnie, jak się ją produkuje.
Kocham zwierzęta, dorastałam z nimi i bardzo
ubolewam, że nie da się hodować żadnego
zwierzęcia w tour-busie (śmiech). Szczególnie
kocham psy i konie, towarzyszyły mi one zresztą
też w dzieciństwie. I kiedy zaczęłam sobie
zdawać sprawę z pewnych rzeczy, pomyślałam,
cholera, nie chce więcej się do tego przykładać.
Czuję się dobrze w skórze, ale nie chcę, żeby
zwierzęta ginęły tylko po to, żebym ja się
dobrze czuła na scenie. Dlatego poszukałam
alternatywy. Jest przecież naprawdę wiele rzeczy
świetnej jakości, wyglądających jak skóra,
ale uszytych ze skóry sztucznej, przy których
produkcji żadne zwierzę nie ucierpiało. A że
było to dla mnie ważne, zaczęłam szukać in-
DORO 37
nych opcji. Sama je szyłam w taki sposób, żeby
dobrze wyglądać i dobrze się czuć na scenie.
Jest dużo świetnych udających skórę materiałów,
naprawdę nie trzeba nosić prawdziwej
skóry. Im więcej o tym wszystkim czytałam,
też w internecie czy widziałam w telewizji, tym
intensywniej myślałam, że chętnie zrobiłabym
coś więcej. Kiedy zobaczyłam naprawdę okropne
rzeczy związane z warunkami życia koni,
nie mogłam spokojnie spać. Wiedziałam, że
muszę coś zrobić. I wtedy zupełnym przypadkiem
trafiłam na PETA. Natychmiast umówiłam
się telefonicznie na udział w kampanii.
Zdaję sobie sprawę, że nie każdy będzie miał
aż takie podejście jak moje, ale wiem też, że tą
metodą można kogoś choć trochę uwrażliwić.
Myślę, że już to jest ważne. Świat staje się
okrutny, brutalny i dlatego czuję, że powinnam
coś zrobić. Zeszłego roku adoptowałam
dwa źle traktowane konie, które żyły w złych
warunkach. Angażuję się naprawdę często i
cieszy mnie, że są ludzie, którzy działając
wolontariacko, dbają o zwierzęta. Dzięki muzyce
poznaję tak dużo wspaniałych ludzi, że
czuję, że chcę to dobro posłać dalej. W końcu
w czasach, w których dorastałam, zwierzęta
były moimi najlepszymi przyjaciółmi.
Wrócę na chwilę do ubrań. Mówiłaś, że szyjesz
je sama.
Wymyślam je razem z projektantką i krawcową
- Ute Mazochą, potem szyjemy. Mam też
wiele rzeczy, które kupuję, a potem przerabiam.
Niektóre ubrania robię sama, ale te najpiękniejsze
tworzy Ute Mazocha. Jest fachowcem
i szyje na profesjonalnych maszynach, to
zupełnie inna liga. Czasem będąc w różnych
stronach świata, kupuję coś, co przyda mi się
na trasie. Odwiedzam wtedy małe sklepiki z
ciuchami w stylu"punk/metal" (Doro opowiadała
mi jeszcze więcej o ubraniach, daruję
Wam jednak te szczegółowe opowieści - przyp.
red.).
Moje ostatnie pytanie jest nieco osobiste.
Nie wiem, czy to prawda, ale słyszałam, że
Twoja mama pochodzi z Wrocławia.
Tak! Co prawda w czasie wojny jako dziecko
stamtąd wyjechała - wtedy wszyscy musieli
uciekać - ale faktycznie pochodzi z Wrocławia.
Zapytałam, bo sama mieszkam we Wrocławiu.
Naprawdę!? Ale super! Czasy, w których moi
Foto: Nuclera Blast
rodzice dorastali, były bardzo ciężkie. Mój tata
już nie żyje, a mama nigdy nie była zbyt chętna,
żeby o nich opowiadać. Wiem w zasadzie
tylko tyle, że pochodzi z Wrocławia i że jako
dziecko przeżyła wojnę. Myślę, że dla wszystkich
była to wielka trauma, nie da się tego tak
po prostu wyrzucić. Do dziś moja mama je
spleśniały chleb i kiedy jej mówię, "mamo, wyrzuć
to, przecież to pleśń!" odpowiada, iż wciąż
pamięta, że jak była dzieckiem, nie miała
prawie nic co jedzenia. Obecne pokolenia nie
mogą sobie tego po prostu wyobrazić.
Dziękuję Ci za te piękne opowieści. Dzięki,
za czas poświęcony dla nas, było mi niezmiernie
miło z Tobą rozmawiać.
Fascynujące jest to, że wszystko jest w jakiś
sposób połączone. Twoje ostatnie pytanie... to
niesamowite. Czasem naprawdę myślę o
świecie jako o domu. Często spotykam ludzi,
których łączą korzenie, których łączy pasja, w
tym przypadku pasja do muzyki - do rocka, do
metalu. Fani metalu to w ogóle najlepsi ludzie
na świecie. Te więzy, ale też lojalność są szczególnie
zauważalne wśród tej grupy ludzi.
Masz rację...
Ale muszę Ci jeszcze powiedzieć, że mamy
świetnego technicznego z Polski! Obsługuje
też wiele polskich zespołów, to jeden z najlepszych
roadie, jakich mieliśmy. Z pewnością
przyjedziemy w przyszłym roku do Polski.
Bardzo się cieszę!
Który kawałek z nowej płyty chciałabyś usłyszeć?
Myślę, że "Backstage to Heaven".
Dobrze! Z przyjemnością! Pogramy go na próbach
i zobaczymy!
W takim razie czekam z niecierpliwością.
Z przyjemnością Cię poznam i dziękuję za
super rozmowę, cieszę się, że mogłyśmy porozmawiać
po niemiecku.
Katarzyna "Strati" Mikosz
HMP: "Fight the Fear" to Twoja czwarta
płyta nagrana jako "Herman Frank". Od
wydania pierwszej solowej płyty minęło już
10 lat, mimo to wciąż odbieram "Loyal to
None" jako coś zupełnie nowego. Masz podobne
obserwacje jako twórca tej muzyki
czy wręcz przeciwnie?
Herman Frank: Dla mnie każda płyta jest
nowa. Pierwsza była wydana w 2009, ale czas
biegnie bardzo szybko. Teraz mam już czwartą
płytę i przede wszystkim to jest dla mnie
ekscytujące.
Z Accept też nagrałeś cztery płyty.
Tak.
Może w przyszłym roku proporcje będą 4:5
(śmiech)? Jak mógłbyś porównać Twoje
dwie muzyczne działalności?
Tak, z Accept nagrałem cztery płyty, a różnica
jest duża. Accept to zespół. "Herman
Frank" to też zespół, ale w tym drugim przypadku
to ja piszę całą muzykę, piszę wszystkie
kawałki. To nie miało miejsce w Accept.
Teraz sam produkuję muzykę i mam po prostu
na nią wpływ. Daje mi to dużo większą
frajdę.
A w której roli czujesz się najlepiej? Miałeś
ich kilka jak choćby w Accept w latach 80.,
w Accept po reunionie czy teraz w solowym
projekcie.
Bez wątpienia w moim solowym projekcie.
Sam jestem swoim szefem i robię to, co chcę.
Takim znakiem firmowym Twojej grupy jest
energia i tempo.
Dzięki!
Rozważałeś jaki styl swojej grupy obrać czy
ten znak rozpoznawczy wyszedł spontanicznie?
Dla mnie takim znakiem rozpoznawczym zespołu
jest mnogość riffów, fakt, że muzyka
jest prowadzona przez ciężkie gitary i, jak słusznie
powiedziałaś, dominują w nim szybkie
metal-rockowe kawałki. Są one wzbogacone o
dobre melodie i refreny. Są to po prostu, jak
sądzę, dobre utwory. Mam nadzieję, że melodie
uzupełniają muzykę i tę energię, którą
słusznie zauważyłaś. Zawsze zawczasu zastanawiam
się, jak dany kawałek wypadnie na
scenie.
Wspomniałeś, że w "Herman Frank" masz
komfort tworzenia wszystkiego samodzielnie.
Kiedyś mówiłeś, że i pierwsze linie
wokalne też piszesz sam. Próbowałeś śpiewać
kiedyś profesjonalnie?
Tak (śmiech).
38
DORO
Wypalenie? Mam na nie jeszcze czas
Większość kojarzy Hermana Franka z Accept. Słusznie. Jednak warto
zauważyć, że Frank nagrał już tyle samo płyt z Accept co... jako solowy muzyk.
Teraz sam jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Niedawno wyszła czwarta płyta
gitarzysty - "Fight the Fear" i to wokół niej toczyła się moja rozmowa z Hermanem
Frankiem.
Masz dobre wyczucie, jeśli chodzi o pisanie
wokali!
Myślę, że mam dobre wyczucie i muzykalność.
Kiedy śpiewam sobie wersję demo,
brzmi ona zupełnie inaczej, niż kiedy robi to
Rick. Szkicuję linie wokalne. Wiele utworów
na początku brzmi mocniej i brutalniej, bo
śpiewam je niewyszkolonym głosem. Interesujące
jest to, że na jednym wydań ostatniej
płyty jest dołączone demo, na którym sześć
kawałków zaśpiewałem sam i zostało to przez
ludzi przyjęte bardzo dobrze.
Właśnie. W normalnym trybie w ogóle nie
wydajesz żadnych EP czy koncertówek.
Myślisz, że to niepotrzebne lub przebrzmiałe?
Nie, z pewnością nie. Mamy w planie wydać
EP z pięcioma kawałkami, a koncertowy album
może się jeszcze ukaże pod koniec tego
roku, po tym, jak zagramy jakieś koncerty.
Jeśli nie gra się wielu koncertów, nie ma sensu
wydawać płyty live. Do tej pory chciałem
tworzyć nowy materiał i pierwszeństwo miały
nowe kompozycje. Teraz jednak, po czwartej
płycie może w końcu trochę pokoncertujemy
i zrodzi się okazja, żeby nagrać album koncertowy.
To w sumie dobry pomysł. Dzięki!
(śmiech) Mam na nie jeszcze czas!
Wiem!
Nigdy się nad tym nie zastanawiam. Wciąż
tworzę coś nowego. Martwiłbym się, jakbym
nie miał więcej żadnych nowych pomysłów.
Robię to jednak całkiem automatycznie, więc
dopóki tak to funkcjonuje, dopóty będę mógł
nagrywać nowe płyty... Ale że nie rozważam
wypalenia, po prostu się go nie boję. Mam jedynie
obawy tego rodzaju, czy płyta, którą
nagram będzie dobra, czy spodoba się ludziom.
To dla mnie zawsze jest pewne napięcie.
Na nowej płycie w kawałku "Terror" Twoja
Z innej beczki, widziałam ostatnio na Facebooku
Twoje zdjęcie z dzieciństwa. Rzecz
jasna w tamtym czasie heavy metal nie istniał,
jestem jednak ciekawa, jakich grup
wtedy słuchałeś?
Jako dzieciak, w szkole uczyłem się grania
koncertów na gitarze, to była niemiecka muzyka
ludowa. Ale dzięki starszej siostrze miałem
już kontakt z bluesem.
Miałeś jednak okazję widzieć narodziny
heavy metalu. To naprawdę niesamowite.
O tak...
Jakie masz skojarzenia i doświadczenia
związane z tymi czasami?
Mój pierwszy, duży koncert wydarzył się w
moim rodzinnym mieście. Miałem wtedy 12
lub 13 lat i była to niemiecka grupa, która już
dawno nie istnieje. Grali w wielkiej hali ze
wzmacniaczami. Kiedy oglądałem ten koncert
i poczułem moc głośników, uznałem, że
sam bym chciał coś takiego robić. To była ta
pierwsza iskra. Zaraz potem były inne koncert,
widziałem Scorpions, którzy byli już relatywnie
znani. Potem było ich jeszcze więcej,
Deep Purple i wiele innych, wielkich ówcześnie
kapel. To były moje wzorce, chciałem
Za to nagrywasz bardzo długie płyty studyjne
(śmiech). Skąd czerpiesz tyle pomysłów,
żeby zapełnić ponad 60 minut płyty?
Nie wiem! (śmiech) Najczęściej pomysły
przychodzą do mnie rano. Zawsze mam koło
siebie gitarę, więc mogę szybko zagrać riff,
który wpadł mi do głowy i sprawdzić, czy na
przykład dane ADD jest dość dobre, czy nie.
Potem nagrywam je na Iphone lub na dyktafon
i już w studiu odtwarzam i upewniam się,
czy mogę z tego ułożyć jakiś kawałek. W ten
sposób powstaje większość moich utworów.
Czasem jednak odrzucam kawałki, w ostatniej
sesji odrzuciliśmy chyba 6 lub 7 i koniec
końców nagraliśmy ich 14.
A wracasz czasem do starych pomysłów?
Tak, z czasem używam wcześniejszych pomysłów.
Na płytach jest trochę dawniejszego
materiału. Z tej sesji zostało mi z 6 kawałków,
więc może wykorzystam je za rok czy
trochę później. Na pisanie płyty ma się z
reguły konkretne okienko czasowe - rok albo
półtora roku, czasem dwa lata. Jeśli w tym
czasie narodziły się jakieś kawałki, sprawdzam
je, czy się nadają.
Kiedy ostatni raz rozmawialiśmy - choć drogą
mailową, nie była to, tak jak teraz rozmowa
- powiedziałeś mi, że nie masz lęku
przed wypaleniem zawodowym.
(śmiech)
Sądząc po energii, jaka bije od "Fight the
Fear" nadal, po 3 latach, nie masz go?
Foto: AFM
gitara gra motyw, który brzmi jak z "Teutonic
Terror". Nie sądzę, że to przypadek?
To musi być przypadek (śmiech)
Nie... Skąd taki pomysł? (śmiech)
To wygląda nieco inaczej. Prawdopodobnie
brzmi to dla słuchaczy dość podobnie, ale jak
przeanalizuje się, to w rzeczywistości brzmi
zupełnie inaczej. To naprawdę przypadek.
Słyszę też coś, co od razu wzięłam za przypadek.
Refren w "Hitman" kojarzy mi się
nieco z Grave Digger (postanowiłam zapytać,
bo nawet zastanawiałam się, czy gościnnie
nie zaśpiewał tam Boltendahl - red.).
Nie! Prawie nie słucham Grave Digger. Kiedyś
od czasu do czasu słuchałem niektórych
kawałków, uważam, że są ekstra, ale to naprawdę
musi być przypadek. Nie słucham ich za
często.
tworzyć i grać jak oni.
Nagrywałeś też wraz ze swoją żoną, Martiną
Frank.
Tak, nagraliśmy jedną płytę Poison Sun.
Jak trudno albo... jak łatwo jest pracować z
rodziną?
Właściwie to bardzo łatwo. Moja żona jest
świetną wokalistką. Czasem w sali prób gra na
gitarze i również robi to świetnie. W ten sposób
powstał zresztą pomysł wspólnego nagrywania
i został zrealizowany. Sprawiło nam to
wielką frajdę i powstała piękna płyta.
Brała też udział w nagrywaniu Twoich
płyt?
Kiedy napiszę nowy kawałek, często jej pytam
co o nim sądzi, czy jest to dobre, czy złe,
jest zatem moją pierwszą recenzentką.
Katarzyna "Strati" Mikosz
HERMAN FRANK
39
Jestem totalnym oldschoolowcem
Pamiętacie może taki kawałek grupy Open' Fire jak
"Ognie Świętego Elma"? Jak nie, to trudno,
ale mniejsza z tym. Jak widać jednak, nie
tylko Polacy podchwycili ten motyw. Kapela
Jeffa Jonesa od niego wzięła swą nazwę.
Jeff, który to sam swój zespół pieszczotliwie
nazywa "Elmo", właśnie wrócił sobie na scenę jak
gdyby nigdy nic po... dwudziesty pięciu latach.
Zresztą niech sam zainteresowany o tym opowie.
we współczesnym metalu jest growl. Dla mnie
brzmi to bardzo groteskowo.
miałem spory swój udział. Dziś ten krążek
jest białym krukiem poszukiwanym przez
masę kolekcjonerów. Z drugiej strony jest
dostępny na Spotify, Apple i innych platformach
streamingowych, zatem mogę polecić
każdemu. Potem na jakieś pięć lat odstawiłem
gitarę i to w sensie dosłownym. W
ogóle nie brałem jej w tym okresie do ręki.
Około roku 1998 zacząłem znowu pisać, ale
głównie dla innych wykonawców.
Jak w ogóle pojawiła się inicjatywa powrotu
St. Elmos Fire?
To trochę zawiła historia. Zaczęło się od tego,
że ludzie z Pure Steel Records skontaktowali
się ze mną i zapytali, czy zgodzę się, by
wydali nasze wczesne albumy jako edycje limitowane.
To było około pięciu lat temu. Potem
z ich strony padło pytanie, czy nie
myślałem o tym by, wydać całkowicie nowy
materiał pod szyldem St. Elmos Fire. Szczerze
mówiąc takie pomysły chodziły mi po głowie
już wcześniej, nie mniej jednak ponowne
zebranie oryginalnego składu było praktycznie
niemożliwe. Zdawałem sobie sprawę, że
jeśli St. Elmos Fire miałoby powrócić do
świata żywych, wiązałoby się to z zebraniem
zupełnie nowego składu. Moja odpowiedź odnośnie
nowego albumu była twierdząca, zatem
zacząłem poszukiwania nowych muzyków.
Jestem cholernie zadowolony z zebranej
ekipy. Zarówno perkusista Tom Frost i
basista Chris Stringini to osoby, z którymi
wcześniej miałem już okazje współpracować.
Nasz nowy wokalista Kevin Brady to jedyny
gość z naszej ekipy, z którym wcześniej nie
miałem okazji współpracować. Polecił mi go
Tom i uważam, że to bardzo dobry wybór.
Miałem kilku innych kandydatów na rolę
wokalisty, nie mniej jednak żaden nie prezentował
takich umiejętności jak Kevin.
HMP: Cześć Jeff. Rok temu powróciliście
po dwudziestu pięciu latach z albumem zatytułowanym
"Evil Never Sleeps". Jak odnajdujecie
się w nowej muzycznej rzeczywistości?
Jeff Jones: Witaj. Przede wszystkim chciałbym
serdecznie podziękować za ten wywiad.
Powrót po dwudziestu pięciu latach absencji
to coś naprawdę pięknego. W ogóle to ćwierć
wieku upłynęło nam błyskawicznie. Czasami
odnoszę wrażenie, że wszystko dookoła wygląda,
jak za dawnych dni. Ale też wiele się
zmieniło. Przede wszystkim kwestia dystrybucji.
Gdy zaczynaliśmy nikt nawet nie
marzył o czymś takim jak internet, platformy
streamingowe, czy Youtube. Jeśli chciałeś zaistnieć,
musiałeś grać sporo koncertów i starać
się o kontrakt płytowy.
Czego najbardziej Ci dziś brakuje, gdy
wspominasz czasy sprzed 1992 roku?
Myślę, że tej prostoty i bezpośredniości w
metalowej muzyce. Wówczas metal był
czymś bardziej dosadnym. Ostre riffy, przy
których głowa sama się kiwała. I to jest dokładnie
to, co chcieliśmy osiągnąć na "Evil Never
Sleeps". Skończyło się na tym, że trafiło
do nas kilka negatywnych recenzji, gdzie owa
prostota była głównym zarzutem. Przypuszczam,
że pisały to jakieś dzieciaki. To jest
jedyny sposób, w jaki chcę grać. Za kanon
heavy metalu uznaję takie kapele, jak Judas
Priest, Saxon, Iron Maiden i ogólnie całe
NWOBHM. Rzeczą, której bardzo nie lubię
Foto: St. Elmos Fire
Powiedz mi proszę, czy po tak długie, bo
trwającej całe ćwierć wieku przerwie trudno
było Ci przypomnieć sobie Wasz stary
materiał?
O tak. Niektórych utworów praktycznie całkowicie
zapomniałem. Jednak po dokładnym
przesłuchaniu naszych starych nagrań wszystko
sobie przypomniałem. Założyłem ten
zespół w 1979 roku, czyli spory kawałek czasu
temu. Nowi członkowie musieli się nauczyć
całego materiału od nowa. Powrócić do
takich kawałków, jak "Into The Night",
"Breaking Out", czy "Hearts On Fire" było
czymś wspaniałym. Myślę, że nasi fani
również chętnie je sobie odświeżą.
Czy podczas tej długiej przerwy angażowałeś
się w jakieś inne projekty muzyczne?
Rozwiązałem St. Elmos Fire w 1993 roku po
koncercie w Meksyku. W tamtym okresie
byłem totalnie wypalony. Pisanie utworów,
produkowanie i jeżdżenie w trasy przez 15 lat
dało mi naprawdę w kość. Moje życie osobiste
też na tym ucierpiało, więc musiałem
zrobić sobie przerwę. Jednak w tym samym
roku napisałem kilka kawałków z myślą o St.
Elmos Fire, które ostatecznie trafiły na mój
solowy album "Ride" z 1995 roku. Dołączyłem
także do kalifornijskiego zespołu Vamp
Le Stat, z którym to nagrałem płytę "Bloodline".
To kawał porządnego grania, w którym
Jeżeli miałbyś porównać "Evil Never
Sleeps" ze starymi albumami St. Elmos Fire,
to jakie widzisz stylistyczne podobieństwa,
a jakie różnice?
Myślę, że "Evil Never Sleeps" jest zdecydowanie
bardziej spójnym albumem. Wszystkie
motywy mają jakiś wspólny trzon. Poświęciłem
na pisanie znacznie więcej czasu, niż w
przypadku poprzednich albumów. Wracając
do dawnych czasów, gdy nagrywaliśmy "Powerdrive",
"Desperate Years" czy "Warning
From The Sky" nie mieliśmy takiego komfortu,
który pozwalałby nam dopracować dokładnie
każdy utwór. Wynajęcie studia w Los
Angeles do tanich rzeczy nie należało, a że
nasz budżet był skromny, często musieliśmy
uwijać jak w ukropie. I często niestety odbijało
się to na jakości brzmienia. Mimo wszystko
uważam, że nasze starsze albumy nie
brzmią źle. Jestem cholernie z nich dumny.
Podobieństwo do "Evil Never Sleeps" widać
przede wszystkim w szybkości i prostocie
utworów. Stare kawałki takie, jak "Burning
Out", "Street Lethal" czy też "Powerdrive" dobrze
komponują się z nowymi np. "Across The
Nation", "Rise" czy "Soultaker". Główną różnicą
może być natomiast fakt, że każdy ze
starszych albumów zawierał dwie-trzy ballady.
Wolniejsze i spokojniejsze kawałki, jak
"More Than The Air" z naszego debiutu, czy
"I Need Your Touch" z "Powerdrive". Na "Evil
Never Sleeps" nic takiego nie znajdziesz.
Gdy planowałeś nagranie nowego albumu
40
ST. ELMOS FIRE
po tak długim czasie, to w Twojej głowie
rodziły się pomysły na bardzo oldschoolowe
brzmienie, czy raczej brałeś pod uwagę pójście
z duchem czasu?
Chciałem brzmieć oldschoolowo, jednak zdecydowałem
się na nieco bardziej nowoczesną
produkcję. Jestem totalnym oldschoolowcem!
W produkcji sporo pomógł mi Tom i sporo
żeśmy rozmawiali o brzmieniu, zanim przystąpiliśmy
do pracy prowadziliśmy długie rozmowy
na temat brzmienia. Chciałem, by
album brzmiał surowo, bez jakichś przesadnych
ozdobników. Mimo wszystko, to brzmienie
do najbrudniejszych nie należy. Wiesz
jak sami muzycy tłumaczą skrót KISS? "Keep
It Simple Stupid". To właśnie była filozofia,
która nam przyświecała podczas nagrywania.
Jesteś jedynym autorem materiału z Evil
Never Sleeps", czy kumple też mieli w tym
swój udział?
Zanim zaczęliśmy nagrywać, miałem sporo
surowych wersji demo, które nagrałem w swoim
domowym studio. Robiłem tak od początku
istnienia tej grupy. Dałem te dema innym
członkom grupy, by mogli się zapoznać, a po
wejściu do studia zmienić to, co zmian
rzeczywiście wymaga. Nie przepadam za tworzeniem
utworów w sali prób podczas jam session.
Najpierw musi być demo. Na "Evil Never
Sleeps" każdy coś od siebie dorzucił, by
nadać temu krążkowi ostateczny kształt i
wyraz.
A skąd pomysł na tytuł?
Tytuł jest bardzo wymowny i znajduje swe
odniesienie niemalże w każdym utworze.
Wierzę, że zło jest czymś namacalnym. Że
może ono zarazić jedną osobę lub miliony
ludzi i sprawić, że będą robić przerażające
rzeczy. Świat zawsze musiał sobie z tym radzić.
Musimy uczyć się z historii, że zło nie
śpi nigdy. To zawsze jest niebezpieczeństwo
na świecie. Mieliśmy przywódców krajów,
religii, biznesu, korporacji, którzy robili złe
rzeczy niewinnym ludziom, aby zarabiać
pieniądze, przejąć inny kraj lub wykorzystać
swoją moc do nienawiści. Wierzę, że większość
ludzi jest dobra i po prostu chce żyć w
spokoju. I dlatego stają się obojętni i patrzą w
drugą stronę, gdy pojawia się zło. Nie chcą
radzić sobie ze złem, dopóki ich nie uderzy, a
potem jest już za późno. Przesłanie "Zło nigdy
nie śpi" polega na tym, że wszyscy dobrzy
ludzie muszą się temu przeciwstawić, ilekroć
je zobaczą. Bądź czujny, zanim zło cię skrzywdzi.
Pierwsza piosenka na albumie rozpoczyna
się pewnym przemówieniem. Co jest jego
źródłem?
Mowa rozpoczynająca album pochodzi od
bardzo znanego generała armii amerykańskiej
z czasów II Wojny Światowej. Nazywał się on
George Patton a podczas tej przemowy
motywował żołnierzy przed walką z nazistami.
Ta mowa pokazuje pewien koncept całego
albumu.
Tytuł tego utworu - "We Will Never Die" w
sytuacji Waszego powrotu brzmi jak
deklaracja Waszej niezniszczalności
(śmiech). Czy mam rację?
To naprawdę ma dwa znaczenia. Ale tak,
masz rację. To sprawia, że nasze stwierdzenie,
że zespół był przez jakiś czas nieobecny w
Foto: St. Elmos Fire
świecie muzyki metalowej, ale nie jesteśmy
martwi i wracamy silniejsi niż kiedykolwiek!
Jest to również deklaracja powstania i walki
ze złem w jakiejkolwiek formie.
W piosence "I Begin" słyszymy coś, co przypomina
chóry. Czy mógłbyś powiedzieć coś
więcej na ten temat? Dlaczego zdecydowałeś
się umieścić takie efekty w swojej
muzyce?
Nigdy tak naprawdę nie myślałem o tym,
żeby ten refren brzmiał jak chór, ale może
rzeczywiście tak jest. To była twórcza rzecz,
która brzmiała tak, jakby powinna. Myślałem
o tym, żeby uzyskać efekt przypominający
wielki tłum śpiewający razem, jak na wiecu
politycznym lub koncercie.
Postanowiłeś dodać alternatywne wersje
"Betrayer", "Wasted" i "Evil Never Sleeps -
Doomsday" jako dodatkowe utwory. Czy
masz podobne wersje innych utworów?
Tak, dodano alternatywne wersje, aby fani
mogli posłuchać kilku różnych miksów i
pomysłów, które nie znalazły się w końcowych
wersjach utworów. I miałem prawdopodobnie
co najmniej dziesięć różnych i alternatywnych
wersji każdej piosenki. Zmiksowaliśmy
wiele wersji próbujących różnych
dźwięków, różnych solówek i linii wokalnych.
Bonusowa wersja "Evil Never Sleeps /
Doomsday" ma inne intro.
W 2015 roku otrzymaliśmy nowe wersje
Waszych starych albumów wydanych przez
Karthago Records. Jak w ogóle do tego
doszło?
Są to edycje limitowane, ręcznie numerowane
(po 500 kopii z wyjątkiem "Warning From
The Sky", które ma 666!) I wyposażone w
hologram, który gwarantuje autentyczność.
Wkładki są znacznie obszerniejsze niż oryginalne.
Są naprawdę piękne. Wykonali świetną
robotę. Wasi czytelnicy i fani Elmo powinni
spróbować je zdobyć. W rzeczywistości
nasz pierwszy album, zatytułowany "St.
Elmo's Fire", który był wydany przez Dream
Records w 1986 roku, nigdy nie był na CD,
dopóki Karthago go nie wydało.
Czy po reaktywacji często występujecie na
żywo?
Niestety nie byliśmy w stanie koncertować,
aby promować album. Po prostu to nie na
naszą kieszeń. Domyślam się, że jeśli promotor
byłby zainteresowany i mógłby nam pomóc
zorganizować trasę, zrobilibyśmy to.
Touring nie jest tak łatwy jak w przeszłości.
Czy masz jakieś plany na kolejny album?
Kolejny album? Może. Domyślam się, że jeśli
fani będą chcieli następnej porcji naszej muzyki,
powiadomią nas o tym! Ale miejmy
nadzieję, że nie będziemy czekać kolejnych
25 lat.
Dziękuję bardzo za wywiad.
Ja również bardzo dziękuję za możliwość
udzielenia wywiadu. Chcę również podziękować
fanom Elmo, którzy utknęli z nami
przez te wszystkie lata. Nasza muzyka jest
dostępna na Spotify, Apple Music i wszystkich
innych platformach streamingowych.
Sprawdź także naszą stronę internetową.
Dzięki jeszcze raz!
Bartek Kuczak
ST. ELMOS FIRE 41
HMP: Kiedy w roku 1983 zakładaliście zespół
heavy metal był w USA na komercyjnym
szczycie, ale to pewnie nie dlatego chcieliście
go grać?
Robert VanWart: Chcieliśmy grać i tworzyć
coś więcej dzięki naszym inspiracjom. To nie
przez dziewczyny, ani popularne wtedy "hairmetalowe"
zespoły.
Wielu muzyków było wcześniej wielkimi fanami,
kolekcjonującymi bez opamiętania płyty
i kasety, czytającymi magazyny czy fanziny,
a do tego nałogowo chodzącymi na koncerty
i wy pewnie nie byliście tu jakimś wyjątkami?
Osobiście miałem tak samo. Razem z Jeffem
chodziliśmy na wiele koncertów.
Rodzice nie protestowali, kiedy z etapu fan
przechodziliście na ten wyższy stopień wtajemniczenia,
bo instrumenty były przecież
droższe od płyt, muzycznej prasy czy biletów
na koncerty? A może byliście już wtedy samodzielni
i pracując nie musieliście się na
nikogo oglądać?
Wszyscy bardzo wcześnie zaczęliśmy pracować.
Byliśmy niezależnymi finansowo muzykami.
Poszczęściło nam się z rodzicami, którzy
Zawsze mieliśmy pod górkę
Ten amerykański zespół istniał co prawda w pierwszym okresie działalności
aż 10 lat, ale pozostawił po sobie raptem dwa albumy, w dodatku wydane
w USA tylko na kasetach. "Attika" oraz "When Heroes Fall" są jednak całkiem zacnymi
przykładami amerykańskiego power/heavy metalu przełomu lat 80. i 90. ,
dlatego są wciąż wznawiane, do tego jeszcze reaktywowany niedawno zespół
zapowiada na jesień premierowy materiał:
chcieli, byśmy odnieśli sukces.
Pierwszy etap istnienia Attiki był chyba czasem
rozwijania się pod każdym względem,
dlatego też do 1988 roku niczego nie nagraliście,
może poza taśmami z prób?
Zgadza się. Spędziliśmy dużo czasu na próbach,
przymiarkach do nagrywania i odkrywaniu
kim naprawdę jesteśmy.
Był to jednak też okres stopniowego przesuwania
się środka ciężkości na metalowej scenie,
bowiem w drugiej połowie lat 80. tradycyjny
power/heavy metal nie był już modny -
królował glam i hair metal, nawet wielkie zespoły
szły w kierunku bardziej komercyjnej
muzyki, bardzo popularne były też zespoły
thrashowe - wy byliście gdzieś pośrodku, jakby
na rozdrożu?
Myślę, że tak... Nie byliśmy wystarczająco ładni,
żeby grać komercjalną muzykę w stylu
hair metal. I jestem pewien, że mieszanie stylów
było dla nas odpowiednią opcją.
Próbowaliście zainteresować swą muzyką potencjalnych
wydawców, czy też było to bardzo
trudne?
W tamtym czasie, gdy nie pochodziłeś z Tampa
i nie grałeś ostro, to miałeś problem, by cokolwiek
osiągnąć. Nie było dużo zespołów powermetalowych,
zwłaszcza w Space Coast na
Florydzie. Zawsze mieliśmy pod górkę. Tak
czy siak, musieliśmy skupić się na Europie.
Jasne, że muzyczny biznes też jest przede
wszystkim biznesem i nikt nie będzie w nim
inwestować w coś niepewnego, ale nie wydaje
ci się, że gdybyście znaleźli wtedy kogoś
potrafiącego spojrzeć na wszystko z nieco
szerszej perspektywy, to losy zespołu potoczyłyby
się inaczej?
Tak myślę. Duże wytwórnie i agenci chcą natychmiastowych
rezultatów. Rozumiem to.
Wszystko było tymczasowe, nic nie było pewne,
nic oprócz tego, że udawało się zarabiać.
W tamtym czasie to był glam i hair metal, era
pokaźnych fryzur. Ale my nie chcieliśmy być
wrzuceni do worka z rockowymi zespołami z
późnych lat 80.
Paradoksalnie byliście jednak doceniani przez
branżowe media, bo przecież dziennikarze
brytyjskiego "Kerranga!" potrafili być bezlitośni
nawet dla wielkich zespołów, a wasz
debiut dostał u nich aż pięć K, czyli gwiazdek?
Tak, poszczęściło nam się. Nie mieliśmy pojęcia,
że umieścili nas w magazynie, zanim nie
zadzwonił przyjaciel i mnie o tym nie poinformował.
Byliście rozczarowani, że nie idzie za tym nic
więcej - kontrakt, nagrania, trasy?
Niespecjalnie. Byliśmy młodzi. Bardzo nas
ucieszyła ta recenzja. Nie mieliśmy jednak pojęcia
jak sprawić, by jakoś to bardziej zadziałało.
Samodzielne wydawanie muzyki w takim
kraju jak Stany Zjednoczone pewnie nie było
szczególnie trudne, ale skończyło się to tylko
na kasetowych wersjach waszych obu albumów,
"Attika" oraz "When Heroes Fall" - nie
starczyło wam środków na wytłoczenie płyt i
kompaktów, choćby w niewielkich nakładach?
(Śmiech) Płyty CD wtedy jeszcze nie były
popularne. Wówczas były popularne płyty winylowe,
ale królowały kasety. W samochodach
wciąż można spotkać odtwarzacze do kaset.
Foto: Attica
Kaseta nie była wtedy prestiżowym nośnikiem
w waszej ojczyźnie, ale czymś użytkowym
do samochodu czy kojarzonym z podziemiem,
demówkami, tak więc to pewnie też
w jakimś stopniu określiło status zespołu na
przełomie lat 80. i 90.?
Tak, trzeba wydawać to, co jest powszechnie
używane.
42
ATTICA
W roku 1993 niemiecka Massacre Records
wydała "When Heroes Fall" na CD, ale był
to już wyjątkowo niekorzystny czas dla
tradycyjnego metalu i pewnie to wznowienie
niczego w waszej sytuacji już nie zmieniło,
może poza satysfakcją z posiadania swej płyty
również w wersji CD?
Zamiast rozpaczać nad faktem, że nie szło
nam w Stanach, cieszyliśmy się z sukcesu za
granicą. Zawsze wolimy patrzeć pozytywnie na
to, co dzieje się wokół nas.
Można było wtedy kupić tę płytę w USA,
czy też ukazała się tylko w Europie, a rok później
również w Japonii?
Z tego, co mi wiadomo, dostępna była tylko w
metalowych sklepach w dużych miastach takich
jak Nowy Jork czy Los Angeles. Głównie
produkowano je na europejski rynek. Ostatecznie
wydano ten album również w Japonii.
Zrezygnowaliście z grania dopiero w roku
1996 - uznaliście wtedy, że ciągnięcie tego dalej
nie ma już najmniejszego sensu, bo nie
macie żadnych perspektyw?
Wiele czynników wpłynęło na tę sytuację. Byliśmy
w miejscu, gdzie nikt nie chciał słuchać
naszego stylu muzycznego, zespoły z Seattle
jeszcze to pogorszyły. Część z nas dokonywała
ważnych decyzji życiowych takich jak przeprowadzki.
Chciałem iść dalej, ale na tamtą chwilę
rezygnację uznałem na najlepsze rozwiązanie.
Mieliście chyba jednak poczucie niespełnienia,
niewykorzystanej szansy, stąd myśl o
reaktywacji zespołu?
W 2015 roku Glenn spytał czy chciałbym się
spotkać i pograć. Po ciągłych zmianach muzyków
zespołu, zadzwoniliśmy do Jeffa, żeby
sprawdzić, czy chciałby grać z nami. Wtedy
zdecydowaliśmy się na reaktywację Attiki.
Powodzenie wznowienia debiutanckiego albumu
nakładem greckiej Cult Metal Classics
utwierdziło was w przekonaniu, że macie
do kogo wracać, że fani wciąż pamiętają
Attikę?
Tak, zawdzięczam dużo Manosowi z Cult
Metal Classics. Zawsze miałem nadzieję, że
europejscy fani będą nas pamiętać. Miało to
miejsce w 2008 roku, długo przed podjęciem
decyzji o reaktywacji zespołu. Ale pomogło mi
Foto: Attica
to w moich decyzjach.
Szczególnie jesteście lubiani w Niemczech,
czego mamy kolejne potwierdzenie w postaci
reedycji "When Heroes Fall" nakładem tamtejszej
Pure Steel Records - jak doszło do waszej
współpracy?
Andreas skontaktował się ze mną po przez Facebooka.
Bardzo nam kibicuje! Był na tyle miły,
żeby dać nam świetną okazję do przypomnienia
ludziom o Attice.
Mamy tu koncertowy bonus "Silent Rage" -
czemu tylko jeden, bo pozostawia on uczucie
niedosytu?
Tak, stare przysłowie - zawsze trzeba pozostawiać
niedosyt - wciąż działa. Chciałem, żeby
było na tej płycie również coś ekstra.
Za wersją CD pójdzie też winylowa? Macie
też może w planach wznowienie debiutanckiego
albumu, jeśli zainteresowanie "When
Heroes Fall" okaże się spore?
Wydamy "When Heroes Fall" równieżna
winylu, ale za jakiś czas. Jeśli chodzi o ponowne
wydanie pierwszej płyty, zależy to tylko
od Pure Steel.
To wszystko pewnie bardzo was cieszy, ale
może pora pomyśleć o kolejnym materiale
studyjnym, chociaż coraz więcej doświadczonych
muzyków twierdzi, że ludzie i tak
chcą słuchać tylko starych, doskonale znanych
utworów, a te nowe już ich nie interesują?
Myślę, że odnosi się to do zespołów takich jak
Iron Maiden czy Judas Priest. My nagraliśmy
tylko dwa albumy. Myślę, że zawsze będziemy
grali te utwory na koncertach. Jest nowy legion
młodych metalowców, którzy szukają takich
zespołów jak Attika, Wretch czy Glacier. Sądzę,
że w przyszłości otworzy się nowy rynek.
Poza tym nie zamierzacie tylko odcinać kuponów
od przeszłości, poza koncertami myślicie
też o nowym albumie?
Nie. Pure Steel wyda naszą nową muzykę w listopadzie
tego roku. Wszystkie utwory są już
napisane i wstępnie nagrane. Wchodzimy do
studia pod koniec czerwca. Nowy album będzie
nosił tytuł "Metal Lands". Będzie to również
nasz pierwszy album z Billem i Glennem.
Interesujące jest to, że Bill i Glenn są
aktywną częścią Attiki dłużej niż inni byli
członkowie. Jest więc dużo emocji w obecnym
składzie Attiki.
Wojciech Chamryk, Paulina Manowska,
Karol Gospodarek
HMP: Jesteście zespołem, który chyba najczęściej
zmieniał nazwę - czym było to spowodowane?
Juan Ricardo: Zmiana nazwy z Torment na
Ritual nie była planowana. Kiedy podpisaliśmy
kontrakt z Massacre, zasugerowali,
abyśmy zmienili szyld, bo inna kapela już takiego
używała. Zdecydowaliśmy się na Ritual.
To było w 1992 roku. Przez lata pojawiło
się sporo kolejnych kapel, które używały tej
samej nazwy, więc kiedy ponownie wydaliśmy
nasz debiut, nazwaliśmy się Ritual Of
Torment, ale teraz działamy znów jako Ritual.
Nie sądzisz jednak, że miało to negatywny
wpływ na rozpoznawalność zespołu, istotną
najbardziej w pierwszych latach istnienia,
bo konkurencję mieliście przecież nielichą?
Tak, wyobrażam sobie, że niektórzy fani mogli
poczuć się skołowani, ale debiut wydaliśmy
jako Ritual i jesteśmy z tego faktu bardzo
dumni. Wykonywanie tych piosenek pod
innym szyldem nie byłoby właściwe. Oznaczałoby
to kolejną zmianę nazwy a nikt tego
nie chce! (śmiech)
Ritual też nie był zbyt fortunnym szyldem,
bo istniało już przecież kilka innych zespołów
o tej nazwie - to dlatego nazwaliście się
później Ritual Of Torment, łącząc w jedną
dwie nazwy?
Cóż, wtedy, w 1992 roku, myśleliśmy, że jesteśmy
jedyna kapelą o takiej nazwie. Jednak
gdy wróciliśmy do grania i ponownie wydaliśmy
"Trials Of Torment", fani mogli nie wiedzieć
o co chodzi. To dlatego umieściliśmy
naszą starą nazwę w tytule albumu. Jesteśmy
Ritual, który wcześniej zwał się Torment.
W latach 80. różne odmiany metalu były w
waszej ojczyźnie niezwykle popularne, ale
też niełatwo
Nieplanowane zmiany
Wymyślanie wstępu do wywiadu to zwykle zadanie jego autora, ale wokalista
amerykańskiego Ritual, który niedawno doczekał się wznowienia swej debiutanckiej
płyty z roku 1993, postanowił mnie wyręczyć: "Cześć Wojciech. Super, że
się do nas odezwaliście. Koncertowałem przez tydzień w Polsce razem z Sunless Sky w 2017
roku i było świetnie! Tak na marginesie, moja dziewczyna ma na imię Agnieszka i urodziła
się w Krakowie, jest więc "Krakowianka" i kazała przekazać… "Polscy fani są najlepsi!"
było zainteresować swą muzyką potencjalnych
wydawców - to dlatego nie udało wam
się wtedy niczego wydać?
W latach 80. wytwórnie podpisywały papiery
głównie z zespołami, które brzmiały komercyjnie,
albo grały tylko w określonym gatunku.
Nie pasowaliśmy do tych wymagań. Brzmieliśmy
ciężko lecz melodyjnie i mieliśmy
"operowego" śpiewaka.
Nie próbowaliście w tej sytuacji wypuścić
samodzielnie jakiegoś krótszego materiału
czy choćby bardziej profesjonalnie przygotowanego
demo, żeby mieć choćby co sprzedawać
na koncertach?
Cóż, dokładnie właśnie to zrobiliśmy. Nagraliśmy
i wydaliśmy profesjonalne demo zatytułowane
"Relapse Of Aggression" w 1990 roku.
Najpierw sprzedawaliśmy je na koncertach,
a potem w sklepach.
Jako Torment mieliście więcej szczęścia do
nagrań, ale też nie wyszliście poza etap demówkowy?
Demo sprzedawało się na tyle dobrze, że
zaczęliśmy wysyłać je do Europy i właśnie
wtedy niemiecka wytwórnia, Massacre, nas
usłyszała i zaproponowała kontrakt. To był
1991 rok.
Paradoksalnie udało wam się zrealizować
płytowy debiut już w latach 90., kiedy to
metal był w odwrocie, zdominowany grunge
czy alternatywnym graniem?
Tak. W tamtym czasie scena muzyczna w
Ameryce odwróciła się od metalu na korzyść
grunge i alternatywy; z tego też powodu mieliśmy
więcej fanów w Europie.
Ponoć na "Trials Of Torment" trafiło sporo
utworów czy pomysłów z okresu, kiedy używaliście
nazwy Torment?
Znowu prawda. Wszystkie utwory znajdujące
się na "Trials Of Torment" napisaliśmy gdy
używaliśmy nazwy Torment. Kontrakt również
podpisaliśmy jako Torment, a dopiero
gdy w studio w Niemczech nagrywaliśmy płytę,
wytwórnia zdała sobie sprawę, że nie możemy
wypuścić jej pod taką nazwą i powiedziała,
że musimy ją zmienić.
Czymś niespotykanym było na pewno to, że
nagrywaliście tę płytę w Niemczech, co było
pewnie efektem podpisania kontraktu z
tamtejszą firmą Massacre?
Mieliśmy wybór: mogliśmy zostać w domu i
tam dokonać nagrań albo przylecieć do Niemiec.
Zdecydowaliśmy, że wyjazd dobrze
nam zrobi. W domu bylibyśmy zbyt zrelaksowani.
Chcieliśmy dać sobie kopa i nagrać
album w mniej niż trzy tygodnie w Europie.
Mieliście już okazję być wcześniej w Europie,
czy też była to wasza pierwsza wyprawa
tego typu?
Gdy w 1992 roku wylecieliśmy ze Stanów, to
była dla nas pierwsza tego typu wyprawa.
Podróż do Europy była niesamowitą przygodą.
Wywarła na mnie ogromne wrażenie i
dlatego staram się tam wracać tak często jak
to możliwe.
Ponoć nie obyło się bez pewnych kontrowersji
związanych z tekstami, wskutek czego
musieliście zrezygnować z utworu "The
Return Of The Thousand Year Reich", żeby
nie być posądzanymi o propagowanie faszyzmu?
W Ameryce ten utwór był bardzo popularny,
zawsze zamykaliśmy nim nasze koncerty, ale
szybko zdecydowano, że nie powinien znaleźć
się na płycie. Ponieważ największej
sprzedaży spodziewaliśmy się w Niemczech,
nie byłoby to w dobrym guście.
Foto: Ritual
44
RITUAL
Niemiecka wytwórnia być może dmuchała
tu na zimne - może tego nie wiesz, ale w
Niemczech zmieniano nawet logo Kiss na
okładkach płyt, żeby jego końcowe litery nie
kojarzyły się ze zbrodniczą formacją SS, co
więc mówić o takim tekście?
W tamtych czasach wszystko co miało jakikolwiek
związek z tym tematem budziło kontrowersje.
Rozumiem, co wytwórnia miała na
myśli. Nie chcieli zrobić czegoś, co zablokowałoby
sprzedaż.
Z problemami bo z problemami, ale udało
wam się ukończyć tę płytę. Było to pewnie
dla was nie lada wydarzenie, ale czy doszło
do jakiejś szerszej promocji "Trials Of Torment"?
Była ona szerzej dostępna w USA,
czy też fani mieli problemy z jej zakupem?
To druga strona medalu. W Europie album
dobrze sobie radził, ale w Ameryce prawie
wcale nie miał dystrybucji. Jak wspominałem
wcześniej, Ameryka chciała grunge i większość
sklepów nie sprzedawała naszego albumu.
Później wydaliście jeszcze EP "Relapse Of
Aggression", po czym... staliście się Ritual
Of Torment, wydaliście raptem jedną płytę,
by przed dwoma laty wrócić do starego szyldu
Ritual - zdajesz sobie sprawę z tego, że
Peter Frame, pracując nad waszym drzewem
genealogicznym, nielicho by się napocił?
(śmiech)
(Śmiech) Tak, byłoby to dość pokręcone
drzewo, ale sprawia nam to frajdę. Ludzie
przychodzą na koncerty dzierżąc stuff zarówno
Ritual, jak i Torment. Wszyscy są
mile widziani.
Domyślam się, że powrót do dawnej nazwy
był spowodowany zainteresowaniem "Trials
Of Torment" ze strony Pure Steel Records?
Tak, dokładnie tak. Zaprosiłem byłych
członków zespołu do zagrania reunion w
2018 roku na Pure Steel Metalfest, którego
jestem organizatorem. Występ był tak udany,
że wytwórnia zdecydowała ponownie wydać
album, a my postanowiliśmy dalej koncertować.
Foto: Ritual
Jak widać macie szczęście do niemieckich
wydawców, ale pewnie nie byłoby tego
wznowienia, gdyby wasza muzyka z powodzeniem
nie zniosła próby czasu, co jest dla
muzyka największą satysfakcją?
Mam ogromne szczęście, że jest tylu oddanych
fanów zespołu w Europie a szczególnie
w Niemczech, ale to głównie dlatego, że od
dawna współpracuję z niemieckimi wytwórniami.
Kocham śpiewać, pisać muzykę, nagrywać
i dawać koncerty. To jest to, co mnie napędza
w życiu. Każdy album jest jak nowo narodzone
dziecko, więc nie umiałbym wskazać,
którą płytę lubię najbardziej. Mogę jednak
powiedzieć, że dwumiesięczna trasa po Europie
Wschodniej, która zahaczyła o Polskę, była
jednym z najjaśniejszych punktów mojej
dotychczasowej kariery.
Pokusiliście się tylko o remastering tego materiału,
inne zabiegi nie były potrzebne?
Myśleliśmy o ponownych miksach, ale najwyraźniej
oryginalna wersja cieszy się takim
uwielbieniem, że porzuciliśmy ten pomysł i
dokonaliśmy samego remasteringu. Nie ma
potrzeby naprawiania czegoś, co nie jest zepsute.
Trochę szkoda, że mamy tu tylko dwa
utwory dodatkowe: "Beyond The Sea" i koncertową
wersję "The Forgotten" - nie mogliście
dorzucić jeszcze dwóch-trzech bonusów
live, przecież zmieściłyby się bez problemu?
Była to kwestia braku czasu. Chcieliśmy aby
reedycja ukazała się na czas naszego przylotu
do Europy w marcu 2019 roku. Zagraliśmy
powrotny koncert w październiku 2018 roku,
po czym zdecydowaliśmy się na dalsze granie,
a następnie w styczniu padł pomysł umieszczenia
na płycie utworów bonusowych. Nagrywanie
i miksowanie większej ilości materiału
spowodowałoby przesunięcie daty wydania
poza zakładane terminy.
Niedawno mieliście też okazję zadebiutować
koncertowo w Europie podczas niemieckiego
festiwalu "FullMetal Osthessen"
- jesteście zadowoleni z tego występu?
Koncert był naprawdę niesamowity. Wyobraź
sobie, że zajęło 25 lat, aby Ritual mógł
wreszcie zagrać w Europie. To jakby spełnienie
nieprawdopodobnego snu.
Festiwalowe występy rządzą się swoimi
prawami - to dlatego już wcześniej podjęliście
decyzję, że wrócicie na kontynent europejski
z regularną trasą, promującą wznowienie
"Trials Of Torment"?
Tak, postanowiliśmy zakręcić się z koncertami
wokół festiwalu. Miało to największy sens
z finansowego punktu widzenia. Chcieliśmy
przyciągnąć jak najwięcej fanów w jak najkrótszym
czasie.
Może myślicie też o nagraniu kolejnego albumu,
żeby nie być zespołem kojarzonym
tylko z przeszłością, tak jak wielu innych
muzyków sprzed lat?
Z pewnością planujemy nagrać kolejny album
Ritual. Mamy mnóstwo świetnych utworów,
które nigdy nie zostały nagrane, kawałków,
które zostały napisane przed tym, ale i potem
jak podpisaliśmy kontrakt i wróciliśmy do
Ameryki.
Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,
Paweł Gorgol
Foto: Ritual
RITUAL 45
Zapytaj dziesięć osób a dostaniesz dziesięć różnych odpowiedzi
Lider Steel Prophet noszący niezbyt popularne ostatnio w tym kraju nazwisko
Steve Kachinsky do osób zbyt rozmownych nie należy. Odniosłem wręcz
wrażenie, że gdyby mógł, to na niektóre z pytań odpowiedziałby "tak" lub "nie".
Nie mniej jednak parę szczegółów na temat nowego albumu Steel Prophet o tytule
"The God Machine" udało mi się wyciągnąć.
HMP: Wasz nowy album nosi tytuł "The
God Machine". Macie na myśli "boga osobowego"
wyznawanego przez religie monoteistyczne,
czy może "boga" traktowanego w
kategorii symbolu?
Steve Kachinsky: To może być cokolwiek
sobie pomyślisz. Każdy może zinterpretować
tytuł po swojemu i dla każdego może on znaczyć
coś innego. Zapytaj dziesięć osób a dostaniesz
dziesięć różnych odpowiedzi. Jakie on
ma znaczenie dla Ciebie?
Wasze teksty są pełne religijnych odniesień,
co w metalowym świecie może być bardzo
Czy w z związku z tym "The God Machine"
jest concept albumem?
Do pewnego stopnia, tak. Każdy utwór opowiada
o innym sposobie postrzegania tego,
czym "Boska Machina" ("God Machine") może
być.
Album ma dość intrygującą okładkę, na której
ukazany jest pewien dziwny, dość osobliwy
rytuał.
To naukowcy, którzy jednocześnie są mnichami,
tworzący potwora. Laboratorium jest jakby
kościołem, widzimy w nim efekt pracy boskiej
machiny.
Nie uważasz, że to byłby dobry obrazek na
album death metalowy? Kto jest jego autorem?
Stworzył ją Dusan Marković. Tak, zgadzam
A jak w ogóle doszło do tego, że Lia stanął za
mikrofonem w Steel Prophet?
Początek naszej współpracy to w zasadzie zabawna
historia. Rozmawiałem z nim na temat
tego, czy byłby zainteresowany miksowaniem
nowego albumu. Mieliśmy już nagrane gitary,
klawisze i perkusję do dziewięciu piosenek i
udzielał mi on wskazówek czysto technicznych
dotyczących nagrań. Mieliśmy już wtedy
osobę, którą uważaliśmy za przyszłego wokalistę,
ale w osiem miesięcy nagrał on demo tylko
jednego z dziewięciu przygotowanych
utworów. Był bardzo zajęty swoją codzienną
pracą. Korespondowałem z Lia na temat pomysłów
na wokale i wtedy wpadło mi coś do
głowy! Zapytałem czy nie chciałby zaśpiewać
na nowym albumie. Z początku odmówił, dziękując
za propozycję. Po kilku dniach znów rozmawialiśmy
i znów go wtedy o to zapytałem.
Powiedział, że się zastanowi. Po jednym czy
dwóch dniach wrócił z pozytywną odpowiedzią!
Byłem bardzo podekscytowany, ponieważ
jest on wokalistą dokładnie takiego kalibru,
jakiego poszukiwaliśmy. Dogadaliśmy się,
że będzie on mógł swobodnie zmieniać aranżacje
utworów, aby się do nich dopasować i
dość szybko zaczęliśmy pracę! On naprawdę
może zaśpiewać wszystko, wliczając w to wysokie
nuty, co daje nam sporą swobodę w pisaniu
materiału.
Jak już wspominałeś, jest on także producentem
Waszego nowego albumu. Czy szybko
wpasował się w zespół i przyjął jego tempo
pracy?
Tak, dopasowaliśmy się od samego początku.
Kiedy w ogóle zaczęliście tworzyć ten materiał?
Już w roku 2017. Napisałem dziewięć utworów
jesienią, a jakieś sześć miesięcy później
dołączył do nas Lia. Wtedy też zaczęliśmy
wszystko sklejać.
rożnie postrzegane. Czy zdarzyło Ci się z tego
powodu słyszeć jakieś głosy krytyki?
Nie, ale nie uważam też żeby zawartość tekstów
była religijna w dosłownym sensie. To
bardziej pytania o naturę wszechświata, naturę
ludzką itp. Dla niektórych to religijne bądź duchowe
tematy, dla innych naukowe.
Skąd zatem czerpiesz inspiracje do swoich
liryków? Z tak zwanych "świętych ksiąg" czy
też może z bardziej przyziemnych źródeł?
Nie mam jednego lecz wiele źródeł inspiracji:
od wiadomości do teorii naukowych, społeczeństwo,
inna muzyka, wiersze i literatura,
matematyka, natura. Wszystko jest dozwolone
i nigdy nie wiem, z którego kierunku przyjdzie
natchnienie.
Foto: ROAR!/Steel Prophet
się, że mogłaby to być okładka albumu death
metalowego.
"The God Machine" brzmi o wiele potężniej
niż Wasz ostatni album zatytułowany
"Omnistcient". Czy to realizacja jakiejś zamierzonej
koncepcji?
Tak, z pewnością chcieliśmy, żeby album zabrzmiał
mocno i potężnie. Zmiksował go Henrik
Udd i wykonał moim zdaniem świetną robotę.
Za produkcję odpowiadam ja i Lia.
Steel Prophet jest pod dużym wpływem US
power metal,u NWOBHM oraz klasycznego
hard rocka. Słuchasz czasem jakichś młodych
zespołów?
Tak, lubię sporo młodszych zespołów. Night
Demon, Stryker, Enforcer, Kyng, High Spirits,
Venomous Maximus, Smoulder, Pallbearer
to wszystko świetne młode kapele.
Patrząc w przeszłość, powiedz mi czy są jakieś
decyzje, których żałujesz i których konsekwencje
czujesz do dziś?
Jako artysta nie masz kontroli nad wszystkim
co się dzieje. Tworzysz muzykę, ale co się stanie
później, to już nie do końca decyzje zespołu.
Wytwórnia decyduje jak mocno będzie materiał
promować, więc albo masz dobre wsparcie
i organizację koncertów albo nie. Niektóre
rzeczy, których żałuję nie były zależne ode
mnie.
Jakieś plany koncertowe na najbliższy czas?
Mamy nadzieję, że nowy album będzie się dobrze
sprawował i może wtedy przylecimy do
Europy na 10-15 koncertów. Zobaczymy jak
pójdzie!
Czy marzy Ci się wystąpić obok jakiegoś
wielkiego zespołu? Jeśli tak, to jakiego?
Metallica, Iron Maiden albo Scorpions.
Zalety życia w trasie, to...
Spotykanie co wieczór nowych ludzi, dobre
zgranie całego zespołu, spędzanie wspólnie
czasu i zwiedzanie nowych miejsc.
A wady?
Brudne kluby i kible, częsty brak możliwości
zrobienia prania i wzięcia prysznica, spanie w
autokarze, brak prywatności.
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Paweł Izbicki
46
STEEL PROPHET
Gramy to, czego chcemy słuchać
Jak słychać, muzycy niemieckigo Booze Control pragną przede
wszystkim słuchać heavy metalu. Mieli nawet odwagę nazwać tak jedną
zes swoich płyt - ot "heavy metal". Dlaczego? Dowiecie się z naszej rozmowy
z perkusistą, Lauritzem "Lore" Jilge i gitarzystą Jendrikiem Seilerem.
HMP: "Forgotten Lands" to wasza czwarta
płyta. Kamelot czy Stratovarius rozpoczęli
karierę po swojej czwartej płycie. Dla Warlock
czwarta płyta oznaczała koniec. A dla
Was?
Jendrik "Jenne" Seilerem: Dla nas "Forgotten
Lands" to logiczna kontynuacja tego, co
zaczęliśmy na poprzednich płytach. Dużo
lepiej zdefiniowaliśmy nasz styl, przez co jednocześnie
łatwiej było eksperymentować i napisać
parę kawałków, które wprowadzają nowe
pomysły, bez psucia całej koncepcji.
W roku 2013 wydaliście płytę pod tytułem...
"Heavy Metal". Skąd taka... odważna decyzja?
Czujecie, że Booze Control może być
definicją heavy metalu?
Lauritz "Lore" Jilge: Byliśmy wtedy na takim
etapie, w którym wszystko musiało się szybko
potoczyć. Jednego wieczoru usiedliśmy wszyscy
razem i zastanawialiśmy się, jak nasza nowa
płyta powinna się nazywać i pomyśleliśmy,
że jeśli jasno napiszemy, co jest w środku,
nie bezie żadnych nieporozumień i ludzie
będą wiedzieć, z czym się liczyć.
każdy z naszej czwórki ma inne podejście do
tej kobiety. Nie jest żadną konkretną postacią
ze świata realnego lub jakiegoś uni-wersum
fantasy. Wiele kawałków na prze-strzeni istnienia
zespołu opowiada lub wz-miankuje
części jej historii, ale nie ma ona żadnego
konkretnego początku i końca
Niemcy mają bardzo rozbudowaną scenę
heavymetalową. Zdarzyła Wam się jakaś
sytuacja, w której jakaś znana grupa dała
Wam wsparcie lub dała cenną radę? W przeszłości
wiele kapel spotkało coś podobnego -
Paragon czy Stormwarrior.
Jendrik "Jenne" Seilerem: Przez lata graliśmy
z bardzo wieloma dobrymi kapelami z
Niemiec i całą masą kapel z innych krajów i
udało nam się też zaprzyjaźnić. Wiadomo,
dzielimy backstage i rozmawiamy o doświadczeniach
przy piwie. Jednak rady czy wsparcia
od konkretnej grupy właściwie sobie nie
przypominam.
Właśnie, zwróciłam uwagę, że nie gracie
wielu koncertów. Muszę przyznać, że granie
na żywo jest absolutnie najlepszą metodą na
Booze Control istnieje 10 lat. Jak wspominacie
Wasze początki? Domyślam się, że
byliście bardzo młodzi, ale przecież i twórcy
"Keeper of the Seven Keys" mieli po 19 lat.
Lauritz "Lore" Jilge: Kiedy zaczynaliśmy,
była to dość spontaniczna decyzja. Mieliśmy
tylko kilka tygodni między założeniem kapeli
a pierwszym występem, żeby napisać niektóre
kawałki i je przećwiczyć. Pomiędzy kolejnymi
płytami było więcej czasu na przemyślenie całej
wizji i ogólnie na bardziej koncepcyjne podejście.
W roku 2009 kasety były popularne chyba
tylko w świecie black metalu, ale od kilku lat
stały się cenione też w heavymetalowym
kręgu. Dlaczego Wy zdecydowaliście się
wydać "Forgotten Lands" na kasecie? Macie
wielu nabywców?
Jendrik "Jenne" Seilerem: Już "Lizard
Rider" wydaliśmy na kasecie, ponieważ wciąż
jest wiele fanów tego nośnika. Rzecz jasna dużo
bardziej lubiane są płyty kompaktowe i
winylowe, ale wielu fanów cieszy się z możliwości
kupiena kaset.
Foto: Gates Of Hell
Na Waszej płycie są też wzniosłe, epickie
kawałki, takie jak "Cydonian Sands". Początkowo
Wasza muzyka była raczej dowcipna,
nie podniosła.
Jendrik "Jenne" Seilerem: Nie piszemy
żadnych albumów koncepcyjnych, ale po prostu
muzykę, której sami chcielibyśmy posłuchać,
a ona zmienia się w pewnym stopniu
na przestrzeni lat. Chociaż mamy pomysły na
nasz każdy album, zmierzaliśmy też do uchwycenia
elementów, które należą do innych
gatunków. Na końcu wybieramy kawałki,
które nam podobają się najbardziej. One mogą
wyrażać się w czymś epickim, czasem w
czymś szybkim. Wspomniany kawałek, "Cydonian
Sands" jest dodatkowo ciekawy, bo
jego zarys powstał na płytę "Heavy Metal",
przez lata dojrzał i ostatecznie trafił na aktualną
płytę.
Tytuł tego kawałka ma związek z Cydonią,
wyżyną na Marsie?
Jendrik "Jenne" Seilerem: Tak jest! Utwór
opowiada epicką historię, w której główny
bohater zatrzymuje się w Cydonii.
Prawia każda Wasza okładka przestawia
wizerunek kobiety. Kim ona jest?
Jendrik "Jenne" Seilerem: Wydaje mi się, że
zdobycie popularności. Nie macie zbyt
wielu możliwości czy według Was ta metoda
nie działa?
Lauritz "Lore" Jilge: Ogólnie rzecz biorąc,
Niemcy to ekstremalnie dobre miejsce dla
zespołów. W ciągu dwóch godzin jazdy zawsze
coś jest. A to oznacza rzecz jasna, że
trzeba się dopasować, żeby nie pokrywać się z
innym wydarzeniem i nie podbierać sobie
wzajemnie publiczności. Z drugiej strony
wszyscy pracujemy zawodowo i niestety nie
jest możliwe, żebyśmy cały tydzień byli w trasie
po Niemczech.
Katarzyna "Strati" Mikosz
BOOZE CONTROL 47
Wiedzieliście oczywiście, że jesteście dla
wielu fanów zespołem kultowym; docierały
pewnie do was takie sygnały, widzieliście
zainteresowanie starszymi płytami, wznawianymi
przecież na CD?
Właściwie nigdy nie myśleliśmy o byciu kultowym
zespołem, nazwałeś nas tak jako pierwszy
(śmiech). Zostaliśmy zaproszeni na festiwal
w Niemczech, zagraliśmy i od tego czasu
tu jesteśmy.
Metal nigdy nie umarł i nigdy nie umrze!
Cztery lata po powrotnym "They Rise" Ruthless zaatakowali kolejną
płytą. "Evil Within" na pewno nie będzie konkurencją dla ich klasyka "Discipline
Of Steel", ale to kawał solidnego power metalu w amerykańskim wydaniu, zaś
wokalista Sammy DeJohnjest w dodatku przekonany, że przyszłość jego zespołu
wygląda świetnie:
HMP: W roku 2015 udało wam się dokonać
czegoś przełomowego, bo w momencie premiery
"They Rise" przestaliście być zespołem
jednego albumu?
Sammy DeJohn: Cóż, stworzyliśmy "They
Rise" w 2015 roku, ale mieliśmy na tamtą
chwilę przyjacielu nie jeden, a dwa albumy.
ich muzyka, ale dziwi mnie to, że od metalu
i ulubionych zespołów odwrócili się też starsi
fani, co było tym przysłowiowym gwoździem
do trumny?
Wiele zespołów nigdy nie odeszło. Metal nigdy
nie umarł i nigdy nie umrze.
Z perspektywy czasu można chyba określić
"They Rise" takim startem na nie najwyższych
obrotach, płytą bardzo potrzebą, ale
jednak nie tak udaną jak "Discipline Of
Steel"?
"They Rise" przyjęło się bardzo dobrze.
Dlatego zależało wam na stworzeniu
zgranego składu i udowodnieniu, że Ruthless
stać jeszcze na wiele?
Nie, niezupełnie. Mieliśmy dużo niepozamykanych
spraw, "They Rise" to dopiero początek.
Było to pewnie trudne, bo nie ma co ukrywać,
że z grania metalu nie ma obecnie
jakichś kokosów, a do tego często trzeba
liczyć się z dokładaniem do tego hobby, ale
w końcu udało wam się zwerbować odpowiednich
ludzi?
Musimy po prostu grać więcej koncertów, ale
nam to odpowiada. Kochamy fanów Ruthless
i granie dla nich.
Co ciekawe tylko jeden z nich, gitarzysta
Chris Westfall nie jest szerzej znany, ale
już basista Sandy K. Vasquez tak, bo grał
choćby w Bloodlust, a perkusista Joe Aghassi
w Axehammer - uznaliście, że nie ma co
ryzykować z jakimś nieopierzonymi młokosami?
To świetny skład, najlepszy jaki kiedykolwiek
mieliśmy. Kocham z nimi grać.
Chris i Sandy wsparli was przy komponowaniu
nowego materiału, co było zapewne
nie tylko pomocne, ale wręcz odświeżające,
bo dodali wam też sporo energii?
Sandy i Chris są świetnymi autorami muzyki,
w dodatku świetnie rozumieją się ze mną i
Kennym.
Pięć utworów, trwających niewiele ponad 20
minut to, jeśli już, ewentualnie pół albumu...
Z jednej strony posiadanie w dyskografii takich
perełek amerykańskiego metalu jak EP
"Metal Without Mercy" czy "Discipline Of
Steel" jest powodem do dumy, z drugiej jednak
może ciążyć, bo fani zawsze będą porównywać
do tych klasyków każdą waszą
kolejną płytę - to dlatego powrotny album
ukazał się dopiero sześć lat po reaktywacji?
Nie, po prostu czuliśmy, że już czas wypuścić
nowy album.
Rozpadliście się w roku 1990 - mieliście już
dość tej szarpaniny, bycia niezależnym zespołem
bez perspektyw nie tylko na jakiś
sensowny kontrakt, ale jakikolwiek rozwój?
Rozpadliśmy się, ponieważ każdy miał inną
wizję odnośnie kierunku zespołu i nie mogliśmy
się porozumieć.
Niejako sami w tym przypadku wyprzedziliście
rozwój wydarzeń, bo rok-dwa później
wiele metalowych zespołów musiał pójść w
wasze ślady w momencie eksplozji popularności
nurtu grunge. Akurat fakt, że najmłodsza
publiczność poszła za nowymi
gwiazdami wcale mnie zaskakuje, bo to była
Foto: Pure Steel
Jest coś z prawdy w twierdzeniu, że amerykańska
publiczność jest jedną z najbardziej
niestałych na świecie, kierując się tylko
sezonowymi trendami, o czym przekonywali
się niegdyś nawet najwięksi, jak Judas
Priest czy Iron Maiden: zdobywający bez
trudu platynowe płyty, przy kolejnym albumie
nawet nie złote, chociaż nie były gorsze,
a często lepsze od tych starszych?
Tak, Amerykanie potrafią podążać za modą,
ale jest też masa prawdziwych fanów metalu.
Takie postawy tym bardziej utrudniają
życie mniej znanym zespołom, ale jednak w
2008 roku zdecydowaliście się wrócić - uznaliście,
że to jest ten moment, kiedy warto i
trzeba wskrzesić Ruthless?
Tak, zreformowaliśmy zespół w 2008 roku,
ale wróciliśmy ponieważ chcieliśmy, a do tego
tęskniliśmy za graniem i tworzeniem w Ruthless.
Mieliście też komfort pracy, bo ludzie z Pure
Steel Records was nie opuścili, mogliście
nadal liczyć na wsparcie tej wytwórni?
Podpisaliśmy umowę na trzy albumy, a to
bardzo honorowi ludzie. Pure Steel odwaliło
kawał dobrej roboty, zawsze możemy liczyć
na ich wsparcie.
Pracowało wam się więc nad tą płytą
znacznie łatwiej, co miało też przełożenie na
jej jakość?
Nie spieszyliśmy się z pisaniem, by stworzyć
z pomocą Rona Sandovala fantastyczny album.
Uniknęliście jednak pokusy wydania
długiego albumu, bo "Evil Within" składa się
z dziewięciu utworów i trwa niewiele ponad
40 minut - można rzec klasycznie, tak jak w
latach 80.?
Nie, czuliśmy, że to najlepsze dziewięć utworów
na tę płytę.
Coraz częściej słyszy się, ze rock jest
martwy, ale zważywszy na to, ile metalowych
płyt ukazuje się na całym świecie
każdego miesiąca, to jego najcięższej odmiany
raczej to nie dotyczy?
Mówią, że rock jest martwy odkąd byłem
dzieckiem, a teraz mam 61 lat. (śmiech)
48
RUTHLESS
Foto: Joe Botiari
Druga sprawa, jak się one sprzedają, bo czas
trwania "Evil Within" pasuje idealnie do
wersji winylowej, ale zdziwiłem się, że
ukaże się ona w limitowanym nakładzie 300
egzemplarzy - jasne, to czasy streamingu,
mało kogo obchodzą już fizyczne nośniki, ale
to naprawdę niewielka ilość, nawet jak na
mniej znany zespół?
Nie tak wiele zespołów decyduje się na wydanie
czegoś na winylu, nieważne jak dużym
zespołem są. Kiedy te trzysta się sprzeda, jestem
pewien, że wypuszczą więcej.
Nie da się też nie zauważyć, że w waszej
ojczyźnie rock/metal nie są już tak popularne,
a nawet znani artyści skarżą się, że
kurczy się ilość miejsc do grania, a media nie
są zainteresowane promowaniem mocnej
muzyki?
Tak, nie ma dużego odzewu od mediów, ale
za to jest sporo fanów prawdziwego metalu.
Jak widzicie więc przyszłość Ruthless?
Wróciliście przecież z udaną płytą, warto
byłoby promować ją na koncertach, ale gdzie
je grać i przede wszystkim dla kogo - nie
jesteście już przecież smarkaczami, którzy
cieszą się z możliwości zagrania za piwo dla
garstki przypadkowej publiczności?
Przyszłość wygląda świetnie. To zabawne pytanie.
Nie ma znaczenia czy dla 50 czy 5000
ludzi, za każdym razem zagramy fanom świetny
koncert. Dziękuję za wywiad!
Wojciech Chamryk, Paulina Manowska,
Karol Gospodarek
HMP: Gratuluję świetnej płyty!
Matt Ries: Dziękujemy! Spotkało nas
ogromne wsparcie. Nie mogliśmy być szczęśliwsi.
Mam wrażenie, że Jean-Pierre Abboud w
Traveler i Gatekeeper śpiewa inaczej. W
Traveler śpiewa bardziej naturalnie. Wynika
to ze stylistyki kapeli czy chęci odróżnienia
jednej kapeli od drugiej?
Powiedziałbym, że to różnica stylistyczna.
Gramy również w strojeniu E, dlatego jego
głos naturalnie będzie brzmiał nieco inaczej.
To główna zaleta pracy z nim - jest w stanie
działać w każdym stylu.
Jean zaśpiewał też na jednej z ciekawszych
klasycznie heavymetalowych płyt obecnych
czasów - Borrowed Time. Wszystkie płyty,
na których śpiewa łączy podobna stylistka,
tradycyjny heavy metal osadzony w stylistyce
amerykańskiego metalu lat 80. Rodzi
się pytanie czy to on szuka tego typu kapel,
czy one go znajdują? (śmiech)
Jestem pewien, że większość tych zespołów
znajduje sam, ale w naszym przypadku, to my
znaleźliśmy jego (śmiech). Taka zachcianka.
Podczas nagrywania demo, bardzo chciałem
znaleźć kogoś dokładnie w jego stylu. Pomimo
tego, że mieszkamy w innych krajach, nie
potrafię wyobrazić sobie lepszej osoby do
Traveler. A teraz jest z nami.
W Waszym składzie jest kilkoro muzyków
grających w innych bardzo dobrych zespołach
obracających się w tej estetyce (Striker,
Riot City). W Albercie rodzi się jakiś nowy
ruch znakomitego, tradycyjnego heavy metalu?
Cóż, Sriker istnieje już od jakiegoś czasu.
Kasety, winyle i test samochodowy
W Kanadzie ostatnio dobrze się dzieje w świecie tradycyjnego i "oldskulowego"
heavy metalu. Częściowo za sprawą prężnie działających wytwórni, częściowo
dzięki wzajemnemu nakręcaniu się zespołów. Traveler jest debiutantem w
tym świecie, choć w jego obecnym składzie grają muzycy Riot City i Striker, a wokalistę
na pewno znacie z Borrowed Time i Gatekeeper.
Riot City od około 2012 roku. Alberta bez
wątpienia ma świetnych muzyków. Ale ogólnie
nie brakuje w Kanadzie tradycyjnego metalu.
Chciałbym, żeby mniej znane zespoły z
okolicy rozszerzyły działalność. Z pewnością
na to zasługują!
W "Starbreaker" w minucie 3.20 pojawia się
motywy bardzo podobny do motywu w instrumentalnym
utworze Running Wild "Final
Gates". To przypadek czy hołd dla Running
Wild?
(śmiech) Wcześniej tego nie zauważyłem!
Nie było to celowe, ale uwielbiamy Running
Wild, więc ma to sens.
Zdecydowałeś się na ciepłe, analogowe
brzmienie. Uzyskaliście je analogowymi
metodami?
Nie, niestety taśmy analogowe są w tych czasach
dość drogie. Jan Loncik zajął się miksem.
Zostawiłem to dla niego, żeby pobawił
się z produkcją, póki obaj nie uzgodnimy, co
brzmi najlepiej. Coś, z czym się zawsze zgadzamy,
to, żeby nie przekombinować brzmienia
albumu. Wkurza mnie, kiedy mamy
świetny album, ale cała perkusja brzmi nienaturalnie.
Wysysa to całą osobowość nagrania.
Najprawdopodobniej jednak przy najbliższym
nagraniu polepszymy trochę produkcję.
Wasza debiutancka płyta wyszła na kilku
różnych nośnikach. Przygotowywałeś materiał
już na etapie nagrywania na potrzeby
trzech różnych nośników?
Przygotowaliśmy go poprzez klasyczny test
samochodowy (śmiech). Jeśli dobrze brzmi w
samochodzie, będzie brzmiał dobrze wszędzie.
Jednak zdecydowanie najlepiej pasuje
+
Foto: Gates Of Hell
TRAVELER 49
Foto: Gates Of Hell
na winyl.
Która "skrajna" wersja Waszej płyty cieszy
się większą popularnością, wersja cyfrowa
czy na kasecie?
Powiedziałbym, że sprzedaż winyli przewyższa
wszystkie inne. Pomiędzy między kasetami
i digitalami - ściągnięcia gwałtownie przerosły
kasety. Nie było to jednak nie do przewidzenia.
Wiele razy na "Traveler" słychać silne inspiracje
Manilla Road, zwłaszcza w liniach
melodycznych np. w "Mindles Maze". Jak
ważną rolę pełni ten zespół jeśli chodzi o
Wasze inspiracje?
Ja i JP uwielbiamy Manilla Road, ale nigdy
nie był wielką inspiracją przy pisaniu tych
utworów. Mimo to uważam, że to świetna
uwaga z punktu widzenia "z zewnątrz". RIP
Mark!
Większość składu pojawiła się w Traveler
rok przed wydaniem płyty. Skompletowałeś
skład specjalnie z myślą o nagraniu płyty?
Uzupełniłem skład z kilku powodów; by, po
pierwsze i najważniejsze, stać się zespołem
dobrym do grania na żywo. Potrzebowałem
też Toryin'a, żeby na okrągło grał ze mną
solówki na album. Mam tę podwójną dynamikę
gitary. Toryin dał czadu, ale na album
to ja nagrałem wszystkie basy. Dave wstąpi
na następnym albumie!
Wśród muzyków nie ma jednej opinii dotyczącej
tego czy obecne czasy są lepsze dla
heavy metalu od lat 80. Wy w latach 80.
jeszcze nie tworzyliście, ale - słychać - fascynuje
Was estetyka tego okresu. Jak sądzisz,
warto byłoby się cofnąć o 30 lat
wstecz?
Trudne pytanie! Myślę, że wspaniale byłoby
stworzyć Traveler w dni chwały heavy metalu.
Jednak szanse na bycie zmiecionym pod
dywan przez tuzy tamtych czasów byłyby
spore (śmiech). Być zespołem w obecnych
czasach jest łatwiejsze niż kiedykolwiek. Zasadniczo
internet gra taką samą rolę jak dawniej
koncertowanie. Zaczynasz istnieć od
razu, zamiast spędzać lata w trasie i na nagrywaniu
taśm. Jestem za to bardzo wdzięczny.
Katarzyna "Strati" Mikosz,
Tłumacze: Paulina Manowska, Karol Gospodarek
HMP: Obserwując rockową scenę od początku
lat 80. widzę ile w tym czasie przeminęło
sezonowych mód i trendów. Jednak są też
wartości niezmienne i ponadczasowe, takie
jak tradycyjny heavy metal czy nurt NW
OBHM - wy również, jako młodzi ludzie,
też ulegliście tej fascynacji, dostrzegając
fakt, że to wciąż coś aktualnego i porywającego,
mimo tego, że powstało kilkadziesiąt
lat temu?
Dave Fröhlich: Dla nas jest to rodzaj muzyki
przy którym się wychowaliśmy i który nadal
kochamy. Co do trendu, to tak jak w każdym
innym rodzaju muzyki, w heavy metalu są
subkategorie, które przeżywają co parę lat pewien
boom, by następnie odejść, ustępując
miejsca następnej subkategorii. Powodem dla
którego tradycyjny heavy metal i NWOBHM
pozostają nietknięte przez te trendy jest fakt,
iż wiele, jeżeli nie wszystkie, wspomniane
podgatunki są głęboko zakorzenione w wyżej
wymienionych stylach.
To bardzo ciekawa sprawa, bo mnóstwo muzyków
jako jedną ze swych pierwszych fascynacji
muzycznych wymienia Iron Maiden -
starsi poznawali ten zespół gdy wydawał
pierwsze płyty, młodsi dochodzili do niego
stopniowo. U was było podobnie, a Maiden
to jeden z waszych największych ulubieńców,
zespół mający na członków Pulver największy
wpływ?
Oczywiście, Maiden jest zdecydowanie jednym
z zespołów, które wszyscy kochamy, ale
każdy z nas indywidualnie słucha całej masy
innych zespołów, które miały wpływ na naszą
twórczość, poza oczywistymi klasykami jak
Thin Lizzy, Manowar, Motörhead itp.
Z tego co słyszę na "Kings Under The Sand"
zdajecie się cenić bardziej ten pierwszy okres
w historii grupy, kiedy to jej wokalistą był
Paul Di'Anno?
W rzeczywistości, w trakcie pisania piosenek
nie planujemy brzmieć jak jakiś zespół - po
prostu zbieramy w kupę to co nam przyjdzie
do głowy. Jeżeli faktycznie tak brzmimy, to
nie jest to celowe, aczkolwiek odbieramy to jako
komplement (śmiech).
To wielka strata dla muzyki, że ten charyzmatyczny
wokalista po wyrzuceniu z Maiden
tak naprawdę niczego już nie osiągnął,
poza pojedynczymi utworami/płytami Di'
Anno, Battlezone czy Killers, stając się z
czasem dość karykaturalną, bazującą tylko
na przeszłości postacią, w dodatku coraz
bardziej niedomagającą głosowo?
Nie zapominaj o Gogmagog - ta EP-ka była
świetna! To prawda, fajnie by było móc zobaczyć
jak odnosi większy sukces niż odniósł
dotychczas. Aczkolwiek zaśpiewał na dwóch
absolutnie najlepszych metalowych albumach
i nikt nie zrobiłyby tego tak dobrze jak on. I
to jest coś, czego nikt mu nie zabierze.
Jednak nie czerpiecie tylko od zespołu
Steve'a Harrisa, bo musicie też lubić choćby
Pagan Altar, Tank, Jaguar, Motörhead czy
Manilla Road?
Oczywiście, że wszyscy je lubimy! Wszystkie
zespoły o których wspomniałeś miały wpływ
na nas i tak jak mówiłem jest tego znacznie
więcej, choć niekoniecznie są to tylko grupy
grające NWOBHM lub tradycyjny metal czy
nawet generalnie heavy metal.
50
TRAVELER
Jest coś niezmiernie ekscytującego w ciągłym
odkrywaniu kolejnych, świetnych zespołów,
tym bardziej, że od lat 70. powstało
mnóstwo wspaniałej muzyki?
Masz absolutną rację! Wciąż jest ogrom
wspaniałych kapel do odkrycia. Od wczesnej
ery rock'n'rolla do świetnych albumów, które
wyszły w tym roku. Miło jest widzieć, że muzyczna
scena wciąż żyje i ma się dobrze.
Macie więc na kim się wzorować, ale od bycia
fanem do chęci grania daleka droga - skąd
pomysł na założenie zespołu?
Wszyscy byliśmy muzykami zanim jeszcze
powstał Pulver. Jeżeli grasz na instrumencie i
jesteś fanem ciężkiej muzyki, prędzej czy
później poczujesz palące pragnienie, by samemu
założyć zespół i grać - to coś zupełnie naturalnego.
Śladami Iron Maiden
Nowa fala brytyjskiego heavy metalu
wciąż inspiruje rzesze młodych muzyków.
Niemiecki Pulver nie jest tu żadnym wyjątkiem,
a ich debiutancki album "Kings Under
The Sand" na pewno zaciekawi fanów wczesnego wcielenia
Iron Maiden i innych grup tego typu, które na przełomie lat 70.
i 80. ubiegłego wieku reanimowały trupa zwanego hard rockiem:
Jest w sumie nie tak wiele od was starszy,
więc to też miało pewnie wpływ na fakt, że
nie było między wami jakiejś bariery i szybko
znaleźliście wspólny język?
Jak wspomniałem wcześniej, znamy się od pewnego
czasu, więc tak naprawdę żadnej bariery
nie było.
Myślisz, że bez kogoś takiego jak Behrens
udałoby wam się nagrać tak udaną płytę jak
"Kings Under The Sand"? W końcu nie na
darmo nawet największe zespoły korzystają
z pomocy producentów z zewnątrz?
Fascynuje was, nie pierwszych zresztą w historii
metalu, tematyka starożytnego Egiptu
- skąd te zainteresowania, z lekcji historii czy
z płyt, choćby Mercyful Fate?
Wymyśliliśmy parę riffów, których brzmienie
przywodziło na myśl starożytny Egipt, więc
pomysł na album przyszedł dość szybko. Pomógł
też fakt, iż wszyscy wspólnie interesujemy
się tematyką science fiction w grach, filmach,
książkach itp.
Są zespoły jak Nile, które konsekwentnie
drążą ten temat na swych kolejnych płytach,
bo świat mitów, wierzeń i bóstw starożytnego
Egiptu nie ma końca - wy też macie
taki zamiar, czy też byłoby to zbyt przewidywalne,
wtórne i na na dłuższą metę po prostu
nudne?
To nie było planowane. Fajnie było obracać
się w tych sferach podczas nagrywania naszych
pierwszych dwóch wydawnictw, lecz zobaczymy
co tym razem przyniesie przyszłość.
Pulver jest da was pierwszym poważnym zespołem,
czy też mieliście już okazję grać
gdzieś wcześniej?
Wszyscy wcześniej graliśmy w innych zespołach,
ale oprócz Orcus Chylde ,w którym grał
Lukas, to żaden nie osiągnął tego, co udało
nam się z Pulver.
Jak na tak młody, istniejący raptem od trzech
lat zespół udało wam się już sporo osiągnąć -
to kwestia determinacji czy jednak bardziej
szczęścia?
Kto wie! Determinacja jest zdecydowanie ważna,
ale szczęście również jest potrzebne. Ale
koniec końców chodzi tylko o to, czy ludziom
podoba się to co wydajesz!
EP-ka "Pulver" z ubiegłego roku była takim
pilotażowym wydawnictwem o typowo podziemnym
charakterze, dzięki któremu Gates
Of Hell Records przekonali się, że warto dać
wam szansę wydania debiutanckiego albumu?
Cóż, to ich musiałbyś o to zapytać aby być
stuprocentowo pewnym! Jednakże jesteśmy
bardzo wdzięczni, że zaufali nam na tyle, że
pozwolili wydać nam długogrający materiał i
mamy nadzieję, że spełnił ich oczekiwania!
Posiadanie tak wspaniałej wytwórni za naszymi
plecami to naprawdę krzepiące uczucie!
Pewnie nie posiadaliście się ze szczęścia na
wieść, że wejdziecie do lepszego studia w
Berlinie, w którym będziecie pracować ze
znanym producentem Richardem Behrensem?
Nie mieliście wtedy momentu zawahania:
kurczę, a może te utwory wcale nie są
takie dobre, co taki muzyk i producent jak
Richard powie na te aranżacje?
Niektórzy z nas przyjaźnili się z Richardem
od lat, zanim jeszcze pojechaliśmy do Berlina
aby nagrać z nim album, tak więc decyzja byłą
dość oczywista gdzie nagramy nasz album. I
nie uważaliśmy tak - jeżeli nie bylibyśmy zadowoleni
z aranżacji, to nie chcielibyśmy ich
nagrywać.
Foto: Pulver/Cruz Del Sur Music
Oczywiście, że producent odgrywa bardzo ważną
rolę podczas nagrywania. Aczkolwiek nie
pozwolilibyśmy nikomu innemu, poza nami,
zadecydować jak nasz album ma brzmieć. Richard
doradzał nam, ale jeżeli się nie zgadzaliśmy,
to do nas należała finalna decyzja. Jesteśmy
po prostu zbyt uparci, żeby zrobić to w
inny sposób (śmiech).
Weszliście do studia mając już w pełni dopracowane
tych siedem utworów plus intro,
czy też zmienialiście w ostatniej chwili jakieś
partie czy aranże?
Dokonaliśmy paru drobnych zmian, aby poprawić
płynność całego albumu, ale utwory
były już skomponowane przed wejściem do
studia.
Fajnie mieć w rodzinnym mieście kogoś
takiego jak Max Löffler, dzięki czemu
okładka "Kings Under The Sand" prezentuje
się nad wyraz efektownie, szczególnie w 12"
winylowym formacie?
Tak! Jesteśmy naprawdę zadowoleni z okładki
jaką wykonał dla nas Max Löffler. Jest świetnym
facetem i całkiem nieźle przetransportował
muzykę i teksty w formę wizualną!
Teraz przed wami równie gorący okres, bo
będziecie promować "Kings Under The
Sand" - ruszycie z koncertami poza rodzinną
Bawarię, czy też póki co skoncentrujecie się
na występach w swoim regionie?
Zobaczymy co uda nam się ugrać!
Z czasem jednak będzie ich pewnie coraz
więcej, tym bardziej, że macie też w Niemczech
wiele festiwali, w tym takich, na których
podziemne zespoły jak Pulver są mile
widziane?
Na szczęście mamy w Niemczech sporo świetnych
undergroundowych festiwali metalowych.
Oczywiście, że chcielibyśmy na nich zagrać!
Wojciech Chamryk, Paweł Gorgol,
Karol Gosdpodarek
PULVER
51
HMP: Dla każdego młodego zespołu debiutancki
album jest czymś więcej niż tylko
pierwszą płytą - spełnieniem marzeń, czymś
znacznie poważniejszym niż demo czy EPka,
wkroczeniem na ten wyższy poziom.
Dlatego nie spieszyliście się aż tak jak inne
grupy, potrafiące wydać długogrający materiał
już kilka miesięcy po powstaniu, woleliście
wszystko dopracować?
Tommi: Dokładnie - uważam, że dobrze jest
dać zespołowi i jego muzyce trochę czasu na
dojrzenie i uformowanie się przed nagraniem
albumu. Mieliśmy więcej piosenek do wyboru
i dokładnie obmyśliliśmy jak album powinien
wyglądać zanim jeszcze uderzyliśmy do studia
celem nagrania "Destiny Calls". W ten
sposób album został nagrany jako jednolita
całość, a nie zbiór przypadkowych utworów.
Niektórzy ludzie niecierpliwili się dostając
Klasyczny sznyt
Chcieliśmy, aby nasz album
brzmiał surowo, mrocznie,
dziko i chaotycznie jak również
aby dawał wrażenie kapeli
grającej na żywo w średniowiecznym
zamku i sądzę, że
nam się to udało - mówi gitarzysta
Chevalier Tommi. Może z tym zamkiem
trochę odleciał, ale co do reszty wszystko się zgadza, a ich debiutancki album
"Destiny Calls" na pewno uraduje maniaków ostrego speed/heavy metalu:
prób, a nagrania w profesjonalnym studio to
jednak zupełnie odmienne doświadczenia?
Tak, poza siedmiocalowym splitem z Legionnaire,
który nagrywaliśmy w tym samym studio,
nagrywanie albumu było naszym pierwszym
prawdziwym studyjnym doświadczeniem.
Pokazało nam ono jak stresująca jest
praca pod presją czasu w kontraście do nagrywania
we własnej sali próby, gdzie masz tyle
czasu, ile dusza zapragnie. Z drugiej strony w
studio wszystko odbywa się w profesjonalny
sposób, którego nie doświadczylibyśmy nagrywając
samodzielnie, są więc dobre i złe
strony tej sytuacji. W przyszłości będziemy
już wiedzieć jak podchodzić do następnych
wydawnictw.
Musieliście mieć jednak sporo satysfakcji
gdy okazało się, że te pierwsze nagrania
To zainteresowanie potencjalnych wydawców
sprawiło, że pracowało wam się nad
"Destiny Calls" łatwiej?
Cóż, po tym jak wypuściliśmy split z Legionnaire
dzięki Gates Of Hell Records było
niemal pewne, że będziemy kontynuować
współpracę z tą wytwórnią, ponieważ byliśmy
bardzo zadowoleni z tego, jak się sprawy z
nimi ułożyły - wszystko wyszło bardzo dobrze.
Trafiły na tę płytę wasze najnowsze utwory,
z wyjątkiem nagranego ponownie "The
Curse Of The Dead Star" z EP "Chapitre
II" - uznaliście, że jest zbyt dobry, by pozostał
znany tylko waszym najwierniejszym fanom?
(Śmiech) Coś w tym stylu! EPka "Chapitre
II" miała być szybkim demem, służącym
przygotowaniu piosenek na album, ale ponieważ
wyszła lepiej niż zakładaliśmy, a do tego
miałem więcej gotowego materiału, zdecydowaliśmy,
że nagramy ponownie tylko jeden
z tamtych kawałków: ten, który naprawdę zasługiwał
na drugie życie.
Zarejestrowaliście ten album w Black Floyd
Analog Studio. Domyślam się, że nie był to
przypadkowy wybór, bo zależało wam na
klasycznie brzmiącym materiale, bez tego
syntetycznego posmaku?
Poza ograniczonym czasem na nagrywanie,
zrobienie tam splitu było dobrym doświadczeniem,
a właściciel studia Tapio wie dobrze
o jakiego rodzaju brzmienie, efekty itp. nam
chodzi, wydawało się więc to najlepszą opcją
dla nagrywania albumu. A to, że studio jest
analogowe, dodaje właściwego posmaku do
naturalnego brzmienia płyty, nie było to jednak
głównym powodem, dla którego wybraliśmy
akurat to miejsce.
kolejne małe wydawnictwa zamiast pełnej
płyty, ale to już ich problem. Nagranie EP było
dla nas ważne, pozwoliło nam poeksperymentować
i rozwinąć się.
Myślisz, że "Destiny Calls" byłaby tak dobrą
płytą bez tych waszych wcześniejszych
doświadczeń, wydania tych kilku krótszych
materiałów? Mogliście się przecież dzięki
nim lepiej zgrać, przekonać jak radzicie sobie
podczas nagrań jako zespół?
Właśnie, to nie byłoby to samo bez poprzednich
wydawnictw oraz czasu i wysiłku, który
poświęciliśmy na zgranie się i pracę zespołową.
Przygotowywanie demówki we własnej sali
Foto: Gates Of Hell
brzmią na tyle dobrze, że można je wydać
jako EP "A Call To Arms", a później
pojawiły się też firmy zainteresowane wypuszczeniem
tego materiału nie tylko na
CD, ale też winylu i kasecie?
Mówiąc szczerze, planowaliśmy to wydawnictwo
od samego początku jako MLP. Nawet
jeśli nagranie było bardzo prymitywne, zrobienie
tylko kasetowego dema z sześciu utworów
tworzących jeden koncept byłoby raczej
marnotrawstwem. Oczywiście to bardzo miłe
zaskoczenie, że materiał spotkał się z tak pozytywnym
odzewem i zainteresowaniem.
Otrzymanie zaproszenia na kilka niesamowitych
zagranicznych festiwali, kiedy nie mieliśmy
jeszcze nagranego albumu, było niemal
obezwładniające!
Wiele nagrań z lat 80., szczególnie jeśli chodzi
o te mniej znane czy nawet podziemne
zespoły może nie imponuje jakością dźwięku
niczym z płyt Maiden, Priest czy Saxon, ale
też brzmią one organicznie, surowo i często
znacznie lepiej od współczesnych produkcji -
z tego co słyszę zależało wam właśnie na
takim brzmieniu i efekt ten udało się osiągnąć?
Tak, to właśnie te podziemne zespoły, które
nagrywały w małych lokalnych studiach uzyskiwały
najbardziej interesujące brzmienie na
swoich płytach. Wielu się nie zgodzi, w niektórych
przypadkach nawet same zespoły, ale
osobiście uwielbiam produkcję pierwszych albumów
Dark Quarterer, "Metal From Hell"
Satan's Host czy zwłaszcza "Black Death"
Brocas Helm i chciałem, aby nasz album (jak
również poprzednie wydawnictwa) brzmiał
jak kolejny z tych mniej znanych diamentów
w przeciwieństwie do bezpiecznej "oldschoolowej"
produkcji z 2019 roku, nie mającej w
sobie nic wyzywającego czy interesującego.
Jeśli nasze decyzje w tym względzie odstraszają
ludzi, którzy nie mają pojęcia o produkcji
albumu różniącej się od wytyczonych
norm i standardów, to tylko dodatkowy plus!
Chevalier nie jest zespołem, którym każdy
może się "bezpiecznie" zainteresować. Chcieliśmy,
aby nasz album brzmiał surowo, mrocznie,
dziko i chaotycznie jak również aby
dawał wrażenie kapeli grającej na żywo w
średniowiecznym zamku i sądzę, że nam się
to udało.
52
CHEVALIER
"Destiny Calls" wyróżnia się też różnorodnością
w obrębie metalowego stylu - tradycyjny
heavy, doom, speed, nawet thrash - w
żadnym razie nie chcieliście się ograniczać,
tak jak wasi wielcy poprzednicy z lat 70. czy
80.?
Nawet jeśli główny nacisk stawiamy na speed
metal, nie chcemy sami siebie zapędzać w
kozi róg, brzmieć tylko i wyłącznie jak np.
Agent Steel i ignorować pomysły, które nie
pasują do tej stylistyki. Mamy dużo inspiracji,
które zawsze uwzględniamy w swojej muzyce,
a brzmienie i styl zespołu rozwinęły się naturalnie.
Uważam za niedorzeczne to, że obecnie
ludzie zawsze zakładają nowy zespół gdy
wpadną na kilka riffów, które nie pasują do
ich macierzystej formacji. Masz np. thrashmetalowy
zespół, ale napisałeś kilka bardziej
tradycyjnie metalowych riffów więc musisz
założyć nowy heavymetalowy projekt, zamiast
rozważyć rozwinięcie brzmienia swojej
aktualnej kapeli. To dlatego tak wiele nowych
zespołów brzmi generycznie i przewidywalnie
- one są takie z założenia!
Lubujecie się też w rozbudowanych kompozycjach
i jest to w sumie waszą wizytówką
od początku istnienia zespołu - lepiej i pełniej
wyrażacie się w tych dłuższych formach?
Jako słuchacz zawsze bardziej doceniałem tego
typu utwory, więc ma to naturalnie wpływ
na moje własne kompozycje. Większość, jeśli
nie wszystkie kawałki Chevalier, mają z założenia
posiadać mocną narrację oraz specyficzną
i zmienną atmosferę, co byłoby niezwykle
ciężko uzyskać dwoma riffami na
Foto: Gates Of Hell
krzyż. Gdy nadejdzie wena, po prostu piszę
piosenkę i nigdy nie zastanawiam się czy dany
riff wyrzucić, aby nie komplikować zbyt
mocno kompozycji i ułatwić w ten sposób
sprawę słuchaczom.
"Destiny Calls" właśnie ujrzała światło
dzienne, czeka więc was sporo pracy - w
Helsinkach jesteście już pewnie dość
rozpoznawalni wśród metalowej braci, teraz
pora, by stało się tak w całej Finlandii, a
stopniowo też w innych krajach Europy, a
może i świata?
Wręcz przeciwnie, uważam, że w Finlandii
czy Helsinkach jesteśmy o wiele mniej znani
niż za granicą. Nie ma tu zbyt wielu ludzi,
którzy znają i doceniają korzenie, z których
wyrosło brzmienie Chevalier i rozumieją co
chcemy osiągnąć swoją muzyką. Będziemy
grać na festiwalach w Szwecji, Danii, Francji,
Norwegii i Grecji w dalszej części tego roku.
Do tego jeden mały występ klubowy w Helsinkach.
To wiele wyjaśnia.
Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,
Paweł Gorgol
HMP: Wielu muzyków nie lubi określenia
supergrupa, ale nie da się ukryć, że wszyscy
jesteście doświadczonymi instrumentalistami,
graliście i gracie nadal w licznych, w tym
również znanych, zespołach - skąd pomysł
na założenie kolejnego?
Matt Harvey: Cóż, określenia "supergrupa"
nie lubię głównie dlatego, że brzmi to jakby
zebrała się grupa dyrektorów z wytwórni płytowej
i zlepiła zespół z niczego. Poza tym daje
to też wrażenie tymczasowości. Założyłem
Pounder, ponieważ chciałem grać rzeczy, które
nie pasowałyby do innych moich zespołów
- po prostu chciałem grać tradycyjny metal.
Amerykanin, Kolumbijczyk i Brytyjczyk w
jednym zespole to totalnie międzynarodowy
skład, ale waszą kwaterą główną pozostaje
Los Angeles, tak więc formalnie jesteście
grupą amerykańską?
W zasadzie tak. Alejandro mieszka w południowej
Kalifornii od kilku lat, Tom mieszka
w Bay Area, w San Francisco a ja jakby pośrodku.
Więc praktycznie jesteśmy z Kalifornii,
natomiast LA podajemy, aby łatwiej było
ludziom to ogarnąć.
Pewnie dobrze się między sobą dogadujecie,
bo inaczej nie gralibyście razem, ale nie obawiasz
się sytuacji, że z czasem Pounder zejdzie
na plan dalszy, bo jednak Nausea, Exhumed
czy Carcass mogą pochłaniać większość
waszego czasu?
Tylko heavy metal!
Nie kieruje nami nostalgia czy chęć bycia retro. Robimy to, bo chcemy
grać muzykę, która nas bawi, a nie rekonstruować przeszłość - podkreśla gitarzysta
i wokalista Pounder Matt Harvey. Nazwisko brzmi wam znajomo? Nic dziwnego,
bo to również muzyk Exhumed, który z kumplami z Nausea i Carcass wrócił
do dawnej fascynacji tradycyjnym heavy metalem. Grają go na "Uncivilized" tak,
że nie ma mowy o jakiejś ściemie - słychać, że uwielbiają takie dźwięki, tak więc
z czasem Pounder może stać się czymś więcej niż tylko pobocznym projektem:
Zarządzamy czasem najlepiej jak to możliwe.
Aktualnie Pounder dopiero zaczyna, więc jak
na razie nie ma żadnych konfliktów w terminarzach.
Mam nadzieję, że projekt nabierze
pary i wtedy nasze życia staną się naprawdę
skomplikowane z logistycznego punktu widzenia!
(śmiech). Bierzemy pod uwagę zobowiązania
każdego członka zespołu - tylko w ten
sposób zespół jak ten może funkcjonować.
Czyli wszystko polega na odpowiedniej
organizacji czasu i planowaniu z dużym
wyprzedzeniem sesji nagraniowych czy koncertów,
to cała filozofia?
W zasadzie tak!
Foto: Pounder
Początek Pounder był dość standardowy, a
waszym pierwszym poważniejszym wydawnictwem
była EP "Faster Than Fire", świetny
przykład nieszablonowego, tradycyjnego
metalu w stylu lat 80. Domyślam się, że
Pounder miał być dla was od początku taką
odskocznią od tej bardziej ekstremalnej
muzyki, takim sentymentalnym powrotem
do szczenięcych czasów dominacji NWOB
HM i tradycyjnego metalu?
Wyobrażałem sobie ten zespół jako zupełnie
osobny twór. Porównywanie go z naszymi innymi
zespołami może być krzywdzące, ponieważ
gramy kompletnie inny rodzaj muzyki.
Oczywiście część fanów będziemy mieli wspólną
- kocham grindcore, ale również hard rock
i oldschoolowy metal - ale utożsamianie się z
innymi naszymi projektami to obosieczna
broń. Z jednej strony w grę wchodzi ciekawość
ludzi, którzy lubią nasze inne zespoły, z
drugiej strony niektórych może to odrzucić,
ponieważ heavy metal to sposób na życie i
grupka kolesi, grających death metal może
zostać z miejsca skreślona za bycie sezonowcami.
Nie marnowalibyśmy czasu innych ludzi
gdybyśmy nie byli stuprocentowo szczerzy w
tym co robimy. Wierzymy w ten zespół, w
materiał, który piszemy i uważamy, że zasługuje
on na to, aby być usłyszanym przez każdego,
kto lubi ten rodzaj muzyki
Ale lubicie też speed czy thrash metal, a do
tego również hair/AOR, a wszystkie te
wpływy i fascynacje znajdują odbicie w muzyce
Pounder?
Tak, mamy wszystko od Blue Oyster Cult,
do Savage Grace, Journey, W.A.S.P. oraz
oczywistości w stylu Priest/Maiden/
Manowar. W samym sercu tego co robimy
jest NWOBHM, nie kieruje nami jednak nostalgia
czy chęć bycia retro. Robimy to, bo
chcemy grać muzykę, która nas bawi, a nie rekonstruować
przeszłość.
Nie uważasz, że to nieco dziwne, kiedy wielu
metalowców odrzuca te lżej grające zespoły
tylko z racji ich specyficznego image,
nie patrząc na to, że nie brakowało wśród
nich naprawdę świetnych grup? Weźmy
takich Mötley Crüe, o których znowu jest
głośno po premierze filmu "The Dirt" - przecież
ich pierwsze płyty "Too Fast For Love" i
"Shout At The Devil" do dziś robią wrażenie,
a i te trzy późniejsze, bardziej komercyjne,
też są OK, zwłaszcza "Theatre Pain" i
"Dr. Feelgood"?
Uważam, że łatwo popaść w obsesję przyczepiania
łatek muzyce i oceniać ją na podstawie
tego czy pasuje, czy też nie do pewnego
wyobrażenia czym metal powinien, bądź nie
powinien być. Jest to część tego, co czyni zainteresowanie
tym tematem jeszcze ciekawszym,
jednak słucham metalu od ponad 30
lat i nie przejmuję się już tego typu myśleniem.
Lubię każdy rodzaj muzyki i większość
podgatunków metalu. W większości podobają
mi się dobre, chwytliwe piosenki i wyjątkowe
umiejętności gitarzystów, nieważne czy to
Deep Purple, Sublime Cadaveric Decomposition
czy Sacred Reich. Jeśli mnie coś rusza,
zainteresuję się tym. "Too Fast For Love"
jest super od początku do końca - pierwsze albumy,
aż do "Dr. Feelgood" włącznie, zawierają
świetny materiał.
Aż dziwne, że firma Shadow Kingdom Records
nie była zainteresowana wydaniem
waszego długogrającego debiutu, ale w
Hells Headbangers Records też nie macie
źle?
Obydwie wytwórnie blisko współpracują ze
sobą i razem podejmują decyzje, więc tak czy
inaczej jesteśmy zadowoleni.
"Uncivilized" był już nagrany, gotowy do
wydania i w takiej formie przedstawiliście go
firmie, czy też rozsyłaliście demówki i Hells
Headbangers wyrazili zainteresowanie sfinalizowaniem
tego materiału?
Podpisaliśmy z nimi kontrakt po wydaniu siedmiocalówki
"Faster Than Fire", ale materiał
już mieliśmy napisany. Nagraliśmy album w
lutym 2018 roku, więc utwory są już trochę
stare. Z niecierpliwością oczekujemy powrotu
54
POUNDER
do studia i dalszego pisania.
Jak nad nim pracowaliście? Spotkaliście się
w pełnym składzie jednym studio, czy też
pracowaliście korespondencyjnie?
Nagraliśmy wszystko samodzielnie, pracując
głównie zdalnie, ale czasem się spotykaliśmy.
Alejandro dowodził produkcją płyty, to tak
naprawdę jego dziecko w tym względzie.
Wszystko wypaliło, ponieważ ja napisałem
większość materiału, Gus (Rios, nasz sesyjny
perkusista) i Tom nagrali znaczną część całości
zdalnie, następnie ja i Alejandro ukończyliśmy
nagrania, po czym już sam Alejandro
wykonał miks i inne techniczne sprawy zanim
przekazał album Joelowi Grindowi, aby ten
zrobił mastering. Dynamika pracy była bardzo
produktywna, mieliśmy dużo swobody,
ale też ufaliśmy sobie - mieliśmy takie samo
podejście, a materiał wykonaliśmy na poziomie,
z którego możemy być dumni.
To chyba wciąż najlepsza metoda nagrań,
mimo niewyobrażalnego wręcz rozwoju technologii,
zarówno w sensie technik nagraniowych,
jak i przesyłania danych/informacji?
W pełni wykorzystujemy możliwości nagraniowe,
które są aktualnie dostępne. Wszystko
jest teraz znacznie tańsze oraz pozwala na
korygowanie pewnych rzeczy w locie, co jest
znacznym plusem dla takiego bandu jak nasz.
W idealnym świecie siedzielibyśmy w studio
wartym miliony z Martinem Birchem albo
Muttem Langem i mielibyśmy 45 dni na
stworzenie płyty za pomocą analogowej taśmy,
jednak nagraliśmy album niesamowicie
tanio, wkładając w niego dużo własnej pracy,
co było możliwe tylko i wyłącznie z pomocą
nowoczesnego sposobu nagrywania.
Nie macie jednak stałego perkusisty. Obecnie
wspomaga was Gus Ros, wcześniej korzystaliście
z pomocy Carlosa Sergio Denogeana?
Ś.p. Carlos nagrał z nami siedmiocalówkę
oraz demo "Heavy Metal Disaster", natomiast
Gus zagrał na albumie. Na żywo graliśmy
z kilkoma różnymi perkusistami i miejmy
nadzieję, że niedługo znajdziemy kogoś, kto
będzie posiadał odpowiednie połączenie dostępności/umiejętności
oraz muzycznej perspektywy.
Jego nagła śmierć była pewnie dla was ogromnym
szokiem, stąd pomysł nagrania dedykowanego
mu utworu "Desert Rain"?
To było totalne zaskoczenie. Nawet jeśli nie
graliśmy z nim zbyt długo i mieszkaliśmy na
dwóch końcach kraju, Carlos był nam bratem
i przyjacielem. Co w tym wszystkim było najbardziej
nieprawdopodobne to to, że cieszył
się świetnym zdrowiem i miał niesamowicie
pozytywne nastawienie do życia. To była niewyobrażalna
tragedia. Uważam, że "Desert
Rain" jest próbą doszukania się w tym jakiegoś
sensu. Dla mnie osobiście, ponieważ straciłem
też parę lat temu szwagra w równie nieoczekiwany
i tragiczny sposób, i nadal sobie z
tym nie poradziłem, ten utwór był naprawdę
osobistą sprawą i posłużył mi jako katharsis.
Szkoda jednak, że nie zamieściliście go na
"Uncivilized", choćby w charakterze bonusu
na CD i kasecie, bo z LP mogło być już
gorzej, z racji ograniczeń czasowych tego nośnika?
Gdy powstał ten utwór album był już przekazany
do tłoczni, a gdy mieliśmy okazję go
nagrać, płyta już jechała do sklepów.
Miał to więc być taki jedyny w swoim rodzaju
hołd dla Carlosa, a może kiedyś wydacie
ten utwór na jakiejś kompilacji?
Rozmawialiśmy o tym, by umieścić go na następnej
płycie, ale nie jestem pewien czy to
wypali. Ludzie mówili nam, że ta piosenka
wiele dla nich znaczy, a sami uważamy, że to
naprawdę mocny utwór, więc miejmy nadzieję,
że więcej ludzi go usłyszy w ten czy
inny sposób.
Wznowiliście zresztą niedawno nagrane z
jego udziałem demo "Heavy Metal Disaster",
ale tylko w wersji cyfrowej - to według
was przyszłość na rynku dystrybucji muzyki,
przynajmniej jeśli chodzi o takie niszowe
materiały?
Demo były tylko tym - demówką, a gdy ją
nagrywaliśmy, bardzo nas cisnął czas, więc nie
mogliśmy się do końca zgrać i znaleźć tej
chemii którą mamy teraz. Dzięki współczesnej
technice nagrywania mogliśmy trochę to nagranie
wyczyścić i wykonać je tak, aby oddać
Foto: Pounder
mu sprawiedliwość. Tak więc ludzie, którzy
mają jedną za 125 kopii kasety mają teraz
prawdziwy rarytas kolekcjonerski. (śmiech)
"Uncivilized" rozejdzie się pewnie w większym
nakładzie, tym bardziej, że poza świetną
muzyką zadbaliście też o okładkę - kim
jest ta demoniczna kobieta o aparycji gwiazdy
filmów dla dorosłych? (śmiech)
Nazywamy ją Poundress i została naszą maskotką.
Uważam, że najwyższy czas, aby powstała
żeńska maskotka metalowego zespołu.
Jest seksowna, potężna i nie pierdoli się w tańcu
- mój typ kobiety!
Czasy mogły więc się zmienić, rynek muzyczny
również, ale bez przyciągającej wzrok
okładki nie ma co myśleć o zainteresowaniu
słuchaczy - to jest akurat niezmienne?
Uważam, że okładka płyty jest ważnym sposobem
na podsumowanie jej zawartości oraz
samego zespołu bez używania słów. Patrzysz
na front "Uncivilized" i powinieneś momentalnie
wiedzieć jak album brzmi. Do tego świetnie
wygląda na koszulce. (śmiech)
Na szczęście koncerty też nie odeszły jeszcze
do lamusa i staracie się grać jak najczęściej.
Zorganizowaliście sobie nawet
trasę z zaprzyjaźnionym Gygax, obejmującą
osiem miejsc w 10 dni - to zupełnie tak jak
kiedyś, kiedy grało się kilka tygodni, miesięcy,
a nawet dłużej?
Bardzo byśmy chcieli zagrać pełną, cztero-pięciotygodniową
trasę. Tak naprawdę to tylko
kwestia dogadania terminów i pieniędzy.
Wszyscy dzielimy czas między różne zespoły,
pracę, związki i tego typu sprawy. Ciężko więc
znaleźć dobry powód na tak długi wyjazd, gdy
kasa się nie zgadza. Dla Exhumed czy Carcass
długie trasy to norma. Miejmy nadzieję,
że z Pounder też dojdziemy do tego poziomu
i będziemy mogli grać wszędzie, gdzie ludzie
lubią heavy metal i zimne piwo.
Zaczyna jednak przeważać opcja weekendowych
koncertów, co jest wygodne o tyle,
że można połączyć wtedy granie z innymi
obowiązkami, albo udziałem w innych zespołach,
tak jak w waszym przypadku?
Tak, to bardzo pomaga zmniejszyć logistyczne
pojebaństwo tego typu przedsięwzięć. I znów
- używamy nowoczesnej technologii: kalendarza
Google itp. aby dopasować grafik każdego
z nas jak najlepiej i w ten sposób grać najwięcej
koncertów jak to możliwe.
Pounder jest teraz w kluczowym dla zespołu
momencie, krótko po wydaniu debiutanckiej,
udanej i zbierającej świetne recenzje płyty -
liczycie, że to tylko pierwszy etap, wstęp do
czegoś większego?
Naprawdę mam taką nadzieję. Jak mówiłem,
nie traktujemy zespołu jako projektu pobocznego,
ale jako w pełni funkcjonujący twór i
możemy konkurować z każdym, kto gra podobną
muzykę. Aż mnie świerzbi, żeby to udowodnić.
Dzięki za miłe słowa i wsparcie! Stay
heavy!!!
Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,
Karol Gospodarek
POUNDER 55
Nie zaufam nikomu, kto nie lubi Dio!
Andrew Della Cagna to ciekawy gość. Sam obsługuje całe metalowe instrumentarium,
występuje w kilku kapelach, sam prowadzi swój jednoosobowy projekt
Ironflame, a mimo wszystko twierdzi, że nie jest profesjonalistą. Jak widać, nie każdy
ma kij w zadku. W sumie to na dobrą sprawę nie do końca wiadomo, czy ten cały
Ironflame należy traktować jako jednoosobowy projekt, czy jako regularny zespół.
Sprawa jest trochę zawiła, ale Andrew nam ją, jak i wiele innych kwestii rozjaśnił.
HMP: Cześć. Powiedz mi proszę na początku,
czy uważasz, że to fajna sprawa być
muzykiem heavy metalowym w USA w roku
2019?
Andrew Della Cagna: Cześć! Nie mogę wypowiadać
się za wszystkich heavy metalowych
muzyków ze Stanów, ale jeśli o mnie chodzi,
to wkładam w tę pracę całe serce. Od ponad
dwudziestu pięciu lat w tej czy innej formie
występuję w metalowych zespołach i zawsze
robię to z miłości do muzyki. A skoro rozmawiamy
o heavy metalowej scenie, to Stany bardzo
różnią się od Europy, ponieważ trendy są
tutaj tym, co nakręca rynek. Było tak odkąd
pamiętam. Występowałem zarówno w kapelach
klasycznie metalowych jak również bardziej
ekstremalnych, death i black metalowych.
Jednak niezależnie od gatunku granej
muzyki, zebranie ludzi na koncert czy spowodowanie,
że będą wspierać kapelę, było zawsze
wyzwaniem. Mieszkam w raczej wiejskiej
okolicy, gdzie nigdy nie było większej liczby
fanów metalu, którzy mogliby cię wspierać. Jednak
ci, którzy tu mieszkają, są bardzo oddani
i pasjonują sie muzyką, za co jestem im niezmiernie
wdzięczny. Życzyłbym sobie jednak,
aby znalazło się więcej takich fanów w mojej
okolicy. Najbliższe większe miasto to Pittsburgh
w Pensylwanii. Zawsze roiło się tam od
świetnych kapel i doskonałych muzyków. Niestety
nie byli oni dostrzegani przez media czy
promotorów. Z dobrych wieści mogę powiedzieć,
że czasy się zmieniają i ogólna kondycja
sceny muzycznej w moim kraju polepszyła się
w ostatnich latach. Publika na koncertach jest
coraz liczniejsza a ludzie kupują więcej merchu
zespołów niż kiedykolwiek wcześniej.
Jesteś multinstrumentalistą. Co sprawiło, że
w ogóle zacząłeś uczyć się grać? ?Czy to
wyniknęło w jakiś sposób z Twojej facynacji
metalem, czy może zaczęło się wcześniej?
Zainteresowanie graniem przyszło mi zaraz po
tym jak zacząłem samodzielnie odkrywać muzykę.
Kupuję płyty od dwunastego roku życia.
Jednym z pierwszych zespołów, który odkryłem
był Iron Maiden. Słuchałem więc metalu
od kilku lat zanim sięgnąłem po pierwszy instrument.
Chłopak mojej siostry był basistą i
klawiszowcem, namiętnie słuchał też Rush.
Przynosił swoje klawisze do nas do domu i zakładał
mi słuchawki, żebym mógł posłuchać
jak na nich gra. Pewnego razu pozwolił mi pożyczyć
swój bas i trochę się nim pobawić. Jestem
leworęczny a gitara była dla praworęcznych,
jednak nie przeszkodziło mi to w graniu
- obróciłem ją do góry nogami i jakoś dawałem
radę. Zacząłem od odtwarzania riffów
zespołów, których wtedy słuchałem, wszystko:
od Metalliki do Minor Threat. Kilka lat grałem
w swoim pokoju zanim w wieku piętnastu
lat dołączyłem do pierwszego zespołu. Byłem
wokalistą w kilku kapelach a potem zacząłem
pisać swoją własną muzykę. Od tego momentu
zarówno śpiewałem jak i grałem na gitarze.
Przez te wszystkie lata grałem w różnych zespołach
na każdym instrumencie, wliczając w
to perkusję, jednak zawsze najbardziej lubiłem
śpiewać i grać na basie.
Jaki zatem był Twój pierwszy instrument?
Właściwie to bas był pierwszym instrumentem,
na którym nauczyłem się grać, ale w zespole
pierwsze co, to grałem na gitarze. Po tym
jak kilka lat ćwiczyłem w swoim pokoju, dołączyłem
w połowie lat 90-tych do kapeli kumpla
i grałem tam na gitarze. Byliśmy zespołem
black metalowym w stylu drugiej fali, jak stary
Emperor czy wczesny Enslaved. To była niezła
zabawa. Naprawdę wiele się nauczyłem o
tym co to znaczy być w zespole. Przedtem nie
zdawałem sobie sprawy, jak ciężka jest to praca.
Nie wiedziałem też, że chemia pomiędzy
muzykami odgrywa tak dużą rolę.
Ludzie grający na różnych instrumentach zawsze
mnie fascynowali. Może dlatego, że ja
sam nie potrafię grać na niczym (śmiech).
Próbowałem kiedyś uczyć się grać na basie,
ale dotarło do mnie, że to rzecz pochłaniająca
masę czasu, zatem szybko się zniechęciłem.
Jestem ciekaw, jak znajdowałeś czas, by ćwiczyć
grę na wszystkich instrumentach?
Nigdy nie miałem problemu ze znalezieniem
czasu na ćwiczenia. Pokochałem muzykę i
chciałem się jej uczyć, brałem więc jakiś instrument
i podglądałem jak inni na nim grają, aż
nie załapałem o co w tym chodzi. Od tego momentu
pchała mnie do przodu pasja; powodowała
ona, że chciałem być coraz lepszy. Nigdy
nie brałem żadnych formalnych lekcji na
instrumentach, na których gram. Minusem tego
jest to, że jestem trochę ograniczony jeśli
chodzi o umiejętności. Gdybym uczęszczał na
tego typu lekcje i uzyskał odpowiednie wykształcenie,
z pewnością bym błyszczał swoją grą
na tym czy innym instrumencie. Jednak zamiast
tego umiem grać na tyle, aby uchodzić za
niebezpieczną osobę (śmiech). Nie uważam
siebie za profesjonalistę w niczym poza śpiewem,
w którym najlepiej potrafię się odnaleźć.
Jestem amatorem jeśli chodzi o gitarę, a już w
ogóle gdy mówimy o perkusji.
A obecnie jak dużo czasu poświęcasz na ćwiczenia?
Na ten moment jestem członkiem trzech koncertujących
zespołów oraz dwóch projektów
studyjnych. Z reguły poświęcam każdej z tych
aktywności jeden wieczór tygodniowo. W
dwóch z trzech projektów koncertowych jestem
tylko wokalistą. W trzecim zespole gram
na basie i śpiewam. W moich projektach studyjnych
biorę na siebie bas, perkusję i realizację
nagrań. Na gitarze gram tylko jeśli komponuję
muzykę dla Ironflame, co zwykle zdarza
się raz do roku i trwa może z miesiąc. To samo
tyczy się perkusji - gram na niej tylko jeśli
mam do zrobienia nagrania. W przypadku
śpiewu, poświęcam na niego około osiem, dziewięć
godzin na tydzień. Na bas mam zaplanowane
trzy albo cztery godziny tygodniowo. Do
tego mam pracę na pełen etat i kochającą rodzinę,
więc pozostały czas spędzam z nimi.
Rzadko kiedy mam czas wolny, ale w ogóle mi
to nie przeszkadza.
Foto: First Angel Media
Kolejną rzeczą, która mnie zawsze intereso-
56
IRONFLAME
wał jest to, jak wygląda proces komponowania
w "zespołach" jednoosobowych. Mógłbyś
może coś zdradzić w tej kwestii?
Znów, nie mogę wypowiadać się za każdego
muzyka, który samodzielnie komponuje, jednak
dla mnie jest to dosyć prosty proces. Zaczynam
od posiedzenia z gitarą i pisania riffów
aż wyjdzie z tego coś fajnego. Kontynuuję granie
do momentu, w którym mam wystarczająco
dużo riffów żeby zbudować z nich cały
utwór. Powtarzam tę czynność, aż uzbiera się
materiału na osiem do dziesięciu kawałków.
Na drugi ogień idzie nagrywanie perkusji, następnie
bas i na końcu wokale. Kolejnym krokiem
jest miksowanie i podczas tej czynności
wysyłam piosenki do moich gitarzystów, aby
dograli solówki. Gdy już je mam, kończę miksy,
mastering i album jest gotowy do tłoczenia.
Ironflame jest właśnie takim jednoosobowych
"zespołów". Nie myślałeś, by zmienić
go w regularny band?
W moich oczach Ironflame jest zespołem
pełnowymiarowym. Mamy próby i gramy na
żywo tak dużo, jak tylko możemy, zupełnie jak
każdy inny aktywny koncertowo zespół. Robimy
wszystko to, co robi każda pełnoprawna
kapela. Jedyną różnicą jest to, że samodzielnie
nagrywam większość instrumentów w studio.
Taka formuła jest powszechna na scenie
black metalowej, jednak rzadko można ją
spotkać w świecie klasycznego heavy metalu.
Jak w ogóle zrodził się pomysł, by działać w
ten sposób?
Gdy wpadłem na pomysł założenia Ironflame,
chciałem żeby był to projekt solowy. Robiłem
to dla siebie i jako hołd dla dobrego przyjaciela,
który niedawno odszedł. Po tym jak album
się ukazał, okazało się, że ludzie bardzo
go polubili i chcieli usłyszeć go na żywo. Musiałem
więc na nowo ułożyć priorytety i zamienić
się w zespół grający koncerty. Od tego momentu
nie uważam Ironflame za jednoosobowy
projekt. Teraz jest to zespół na serio i takim
pozostanie tak długo, jak się da.
Czym się kierowałeś w doborze muzyków
koncertowych?
AByłem naprawdę wybredny podczas szukania
muzyków do zespołu. Skaptowałem Jima
Dofkę i Jamesa Babcocka z zespołu Dofka, w
którym byłem wokalistą pod koniec lat 2000-
nych. Na perkusji z początku grał Todd G. Był
on wspólnym znajomym z czasów Dofki.
Quinna znałem od lat z zespołu Icarus
Witch, w którym aktualnie śpiewam. Szybko
się zaprzyjaźniliśmy, ponieważ łączy nas miłość
do Iron Maiden i kilku innych zespołów.
Przez długi czas rozmawialiśmy o wspólnym
graniu i teraz nadarzyła się ku temu okazja.
Pomiędzy pierwszym i drugim albumem Jim i
Todd opuścili zespół, ale nie było w tym złej
woli. W zastępstwie Jima zatrudniłem Jesse'a.
Znałem go od szczeniaka. Jest świetnym gitarzystą
i doskonale się wpasował. Noah zaoferował
się jako bębniarz zanim Todd odszedł.
Jego również znam od lat z poprzednich zespołów,
z którymi wielokrotnie nagrywałem.
Od tego czasu nasz skład jest stabilny.
Podczas koncertów pełnisz tylko i wyłącznie
rolę wokalisty. Czujesz jakiś opór, by sięgnąć
po instrument na scenie?
Ciężko byłoby mi śpiewać numery Ironflame
i jednocześnie je grać. Gdybym musiał, to pewnie
bym podołał, ale na szczęście nie ma takiej
potrzeby. Jesteśmy
bardziej skuteczni, gdy
każdy koncentruje się
na swoim instrumencie.
Niedawno Ironflame
wydał drugi album o
tytule "Tales Of
Splendor and Sorrow",
który stylistycznie jest
kontynuacją debiutu
zatytułowanego "Lightning
Strikes The
Crown". Działasz
zgodnie z formułą "if
it's not broken, don't
fix it". Jednak moim
skromnym zdaniem
dobrze jest się rozwijać.
Nie myślałeś o
tym, by wprowadzić
do muzyki Ironflame
jakieś nowe elementy?
Formuła, którą przywołujesz,
wynika tak naprawdę
ze sposobu, w
jaki piszemy utwory.
Foto: First Angel Media
Debiut powstał praktycznie bez żadnego wysiłku.
Bardzo podoba mi się to, jak wyszła jego
produkcja. Utrzymałem więc ten sam sposób
nagrywania z nadzieją, że wynik będzie podobny.
Używałem tych samych gitar, tych samych
mikrofonów, wzmacniaczy i perkusji.
Myślę, że drugiemu albumowi bardzo blisko
do debiutu jeśli chodzi o brzmienie.
"Tales Of Splendor and Sorrow" to dość intrygujący
i nieco tajemniczy tytuł. W jaki
sposób jest on powiązany z tekstami? Czy
mamy do czynienia z concept albumem?
Tak, w pewien sposób jest to powiązane oraz
istotne z punktu widzenia każdej piosenki z
osobna, jednak nie uważam, żeby był to concept
album pełną gębą. "Tales of Splendor and
Sorrow" ma według mnie bardziej poważną
atmosferę w porównaniu z "Lightning Strikes
The Crown", który z kolei był bardziej wyluzowany.
W zasadzie to nie chciałem nagrywać
pełnego albumu, lecz raczej EPkę. Planowałem,
aby każdy utwór opowiadał o greckorzymskiej
mitologii: różne postacie i historie
wplecione w muzykę. Gdy miałem już dość
materiału na EPkę, Jim zasugerował, abym pisał
dalej, skomponował jeszcze kilka piosenek
i nagrał pełny album. Posłuchałem go i tak
właśnie zrobiłem. W rezultacie powstał "Tales
of Splendor and Sorrow".
Utwory Ironflame zdaja się mocno nawiązywać
do tworczości zespołu Steve'a Harrisa.
Czy to "iron" w nazwie to swego rodzaju hołd
dla Iron Maiden?
Wszystko co robię z Ironflame jest hołdem
dla heavy metalu w ogóle, nie tylko dla Iron
Maiden. Muszę jednak przyznać, że gdy dorastałem,
byli oni moją największą inspiracją.
Słucham każdego gatunku metalu już od trzydziestu
lat i czuję, że wszystko to na mnie
wpływa. Znalezienie nazwy dla zespołu nie
było łatwe, bo wszystko już wymyślono. To
jak zespół się nazywa jest po prostu metaforą,
mówiącą o utrzymywaniu płomienia metalu
przy życiu, niczym więcej.
Pozostając w temacie Maidenów, Twoja maniera
wokalna bardzo przypomina Bruce'a
Dickinsona. Omówiliśmy już twoją pasje do
grania, teraz może pomówmy trochę o śpiewaniu.
W jaki sposob w ogole odkryłeś swoj
talent wokalny?
Bardzo wcześnie odkryłem, że mój wokal jest
dość wysoki. Śpiewałem do różnych nagrań i
moi znajomi zauważyli, że mogłem sięgnąć
rejestrów występujących w zespołach typu
Rush. Tak więc zacząłem śpiewać w różnych
kapelach. Tak naprawdę to chciałem być perkusistą,
ale perkusja jest bardzo drogim instrumentem,
a dorastałem raczej w biedzie
(śmiech).
Album kończy się utworem "The Great Defender",
który jest dedykowany Ronniemu Jamesowi
Dio. Jakie znaczenie ma dla Ciebie
jego twórczość?
Można śmiało powiedzieć, że Ronnie James
Dio miał znaczący wpływ na całą metalową
społeczność, na mnie również. Tak czy inaczej,
uważam, że był najlepszym metalowym wokalistą
jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi. W jego
głosie słychać było czyste emocje, a jego teksty
znakomicie oddawały istotę metalu. Otaczał
się również jednymi z najlepszych muzyków
wszech czasów. Nie zaufam nikomu, kto nie
lubi Dio!
A inni wokaliści, których cenisz?
Jest ich tak wielu, że ciężko wybrać! Bruce
Dickinson, Rob Halford, Geoff Tate, Jon
Oliva, Eric A.K., Russ Anderson, Michael
Kiske, można by długo wymieniać.
Powołałeś Ironflame do życia pod koniec 2016
roku. W 2017 ukazał się pierwszy album, a rok
później drugi. Zamierzasz utrzymać to tempo
wydawnicze? Czy w tym roku możemy
spodziewać się kolejnego wydawnictwa?
Nowego albumu możesz się spodziewać na początku
2020 roku. Wszystkie utwory są już
napisane i nagrane. Podczas gdy rozmawiamy,
klarują się solówki. Z pełną odpowiedzialnością
mogę powiedzieć, że będzie to najlepszy album
Ironflame. To doskonałe połączenie
pierwszych dwóch płyt, doszlifowane do perfekcji.
Potem planujemy wrócić do Europy i
grać tak dużo koncertów, jak pozwolą na to
nasze grafiki.
Bartek Kuczak
IROMFLAME
57
Życie jest trudne
Savage Messiah powstał w roku 2007 z inicjatywy Dave'a Silvera i od tego
czasu zdążył sobie wyrobić nazwę, wydając jedną EPkę i cztery albumy. Obecny,
piąty album "Demons", wyszedł w maju. Tematyka albumu inspirowana jest m.in
Dostojewskim, zaś jego muzyczne motywy były inspirowane również przez Judas
Priest. Ale o tym więcej opowie sam Dave Silver.
HMP: Czy mógłbyś opisać muzykę, którą
tworzycie jako Savage Messiah?
Dave Silver: Jesteśmy zespołem metalowym.
Jest to jasne i proste. Oznacza to, że nasza
muzyka pokrywa pełne spektrum metalu, od
thrashu, przez klasyczny metal, do nowoczesnego
metalu oraz pewnych motywów hard
rockowych… tworzymy wszystko. Staramy
się nie szufladkować lub cytować coś co było,
jak jakiś hołd czy powrót do przeszłości. Jesteśmy
oczywiście fanami metalu i rocka, jednak
sposób, w jaki podchodzimy do zespołu
jest całkiem otwarty, w tym sensie, że nie próbujemy
dopasować się do konkretnej sceny
aspektami radzenia sobie z personalnymi demonami,
ponieważ - szczerze mówiąc - życie
jest trudne! Dla każdego, zawsze powstanie
jakiś nowy problem, z którym będzie musiał
sobie poradzić.
Czy mógłbyś wskazać różnice pomiędzy
"Hands of Fate" oraz "Demons"?
Zostały napisane w innym czasu i miejscu,
dosłownie jak i w przenośni… kiedy tworzyliśmy
"Hands of Fate", byliśmy świeżo po
rozstaniu z Earache Records, tak więc stworzyliśmy
ten album bez kontraktu nagraniowego.
Byliśmy z niczym, musieliśmy wszystko
zaczynać od zera. Z "Demons" nie byliśmy
pod taką presją, gdyż mieliśmy wszystkie te
rzeczy poukładane, z tego na tej płycie było
trochę mniej prób i błędów, a większy i swobodniejszy
przepływ konceptów. "Demons"
jest albumem, który ma więcej kreatywnego
ognia w sobie, jest bardziej natchniony, co w
mojej opinii jest sekretem dobrej muzyki. Jeśli
artysta jest czymś zmotywowany, wtedy ta
inspiracja ma pewną energię i wagę, która definiuje
charakter danego albumu.
bądź wskoczyć do jakiegoś nurtu. W tym co
robimy jest pewna doza bezwstydnego pierdolnięcia,
ponieważ nie pasujemy do jakiejś
tam sceny, po prostu robimy swoje. Ktoś kiedyś
powiedział, że jesteśmy jak Metallika,
która spotkała Bon Jovi, a nasza muzyka została
zagrana po przez pryzmat Judas Priest
i Avenged Sevenfold... jak dla mnie ten opis
pasuje.
Jak został przyjęty "Hands of Fate"?
Stosunkowo dobrze, dostaliśmy powszechnie
dobre opinie. Część naszych starszych fanów
narzekała, gdyż nie napisaliśmy niczego
thrashowego na tę płytę, jednak nie specjalnie
mnie to obchodzi. "Hands of Fate" był albumem,
który wyciągnął nas ze złej sytuacji, z
tego powodu patrzę na niego z pewną przychylnością.
58 SAVAGE MESSIAH
Foto Ross Halfin
Dlaczego wasz najnowszy album został nazwany
"Demons"?
Ponieważ jest wiele demonów na świecie. Zasadniczo
ten album był zainspirowany przez
książkę "Demony" Fiodora Dostojewskiego
(tłumaczoną również jako "Biesy"). Jeśli spojrzysz
na obecną polityczną i kulturalną płaszczyznę
obecnych czasów, zauważysz, że jest
bardzo duża polaryzacja i dla mnie klimat polityczny
(szczególnie w Wielkiej Brytanii) jest
podobny do tego z przedrewolucyjnej Rosji.
To naprawdę jest alarmujące. Jeden z konceptów
tej książki odkrywa, w jaki sposób ideologia
może zawładnąć człowiekiem, niczym demon
oraz, że zawsze możesz powiedzieć kiedy
ktoś jest owładnięty ideologią, ponieważ w
momencie, w którym mówią, po prostu powtarzają
pewne formuły. To nie oni mówią, to
ideologia zawładnęła nimi. To w części wyjaśnia
tendencję ideologicznego purytanizmu
prowadzącego do autorytatywnej władzy i
masowych okrucieństw po obu stronach polityki:
lewej i prawej. To co mnie zadziwia (mówię
tu głównie o Zjednoczonym Królestwie)
jest powstanie radykalnej lewicy i wolna droga
dla nich do ekspansji w społeczeństwie.
My wszyscy słusznie potępiamy historyczne
konsekwencje polityki ekstremalnej prawicy,
jednocześnie zapomina się, a nawet odrzuca
fakt, że ekstremalna lewicowa ideologia była
powodem śmierci setek milionów ludzi. Nie
budzi to refleksji tych, którzy nazywają siebie
komunistami, bądź przy pokazywaniu komunistycznej
symboliki. Jest to dla mnie naprawdę
dziwne. Te bardziej filozoficzne tematy
są zestawione z tymi bardziej osobistymi
Jak przebiegał proces produkcji najnowszego
albumu?
Zaczęliśmy w Sztokholmie (Szwecja) z kolekcją
pomysłów, pracowaliśmy nad tym i próbowaliśmy
składać utwory. Mieliśmy dwóch
perkusistów sesyjnych, w tym jednego z którym
byliśmy w trasie w poprzednich latach.
Współpraca układała się nieźle. Moją filozofią
jest - po prostu rzuć to na ścianę, nie rozmyślaj
o tym w nieskończoność - jeśli wizja
jest czysta, wtedy nie ma potrzeby by utknąć
na długo w jednym koncepcie, po prostu napisz
to z serca i trochę z głowy. To jest proste!
Jak duży wpływ na kształt albumu mieli nowi
członkowie?
Dokonaliśmy zmian w zespole po tym jak album
został stworzony, więc powiem, że raczej
nie mieli na niego żadnego wpływu.
Wstęp do "Virtue Signal", jak również parę
motywów z "Under No Illusions" brzmi jak
coś od Dismember z okresu ich "Massive
Killing Capacity". Czy byliście nimi zainspirowani,
czy to tylko przypadek?
Zobacz, nie próbuję tu być zabawny... Ostatnio
sporo słuchałem Foreigner, a obecnie
puszczam sobie dużo Golden Earring. Nie
wiem czy w moim życiu odsłuchałem cały album
Dismember… Nie jest to prztyczek w
nos dla zespołu, znam tą nazwę i potrafię sobie
przypomnieć logo, jednak nie jest to typ
mojej muzyki. Myślę, że to musimy uznać za
przypadek.
Kto inspiruje was muzycznie?
Lubię głównie dobre utwory i twórców.
Ostatnio słuchałem dużo Budgie, The Who,
Golden Earring... Lubię takie zespoły jak
UFO, Rush, Uriah Heep, The Police i tak
dalej… Mój smak ostatnio poszedł bardziej w
lata 70. I co jest bardzo interesujące dla mnie,
niedawno słuchałem coś takiego jak "You
Know, You Know" autorstwa The Mahavishnu
Orchestra, sam utwór tak bardzo mnie
nie ruszył, ale przyciągnął jego pewien aspekt,
i to jest fajne. Wciąż jest jakość w muzyce z
tamtego okresu, być może dlatego, że sposób
nagrywania był w powijakach, jednak odnajduje
pewne brzmienia w tych zespołach,
które są dla mnie atrakcyjne. Możesz powiedzieć,
że jest to uczucie autentyczności lub
coś w tym stylu. Wspaniała muzykalność...
Myślę, że większość z tego jest związana z sekcją
rytmiczną. Jak dla mnie, przewaga
współczesnej muzyki nie ma tego samego powabu.
Nawet te zespoły, które próbują
brzmieć, jak te zespoły z lat 70. nie wchodzą
mi, ponieważ po prostu nie czuję tych
piosenek lub są one kiepskim "skokiem na
kasę", jak Greta Van Fleet. Jeśli chodzi o większość
nowego metalu, to jest ona dla mnie
nudna, szczególnie kiedy nie możesz nawet
porządnie usłyszeć basu. Gdzie wszystko jest
za czyste i okrutne dla uszu. Z wokalami jest
podobnie - jest naprawdę okropne - poważnie!
Ile razy chcesz słyszeć kogoś wykrzykującego
"uuuurghhhhhhhh"? To absurd!!! Inną
rzeczą, którą lubię z lat 70. jest to, że ma prawie
libertariańską perspektywę. Nie mam na
myśli politycznego aspektu, chodziło mi tu o
wolność do podejścia, do eksperymentów prowadzonych
przez zespołowy. Nie wiem, mam
nostalgię do tamtego czasu, zaś przyszłość jawi
się stosunkowo blado, jak dla mnie.
Co chcecie przekazać Waszym najnowszym
albumem?
Nie ma tutaj jakiejś większej narracji, jest to
heavy metalowy album, podczas tworzenia
którego mieliśmy dużo frajdy, byliśmy kreatywni
i tak dalej… mam nadzieje, że ta naiwna
niewinność będzie dla kogoś pociągająca, więcej,
być może ten ktoś będzie czerpał przyjemność
ze słuchania tego! Tak po prostu.
Która książka będzie najbliższa tematycznie
Foto: Savage Messiah/Century Media
waszemu "Demons"?
Zasadniczo parę książek. Po pierwsze będzie
to powieść, z której pożyczyłem tytuł "Demony"
Dostojewskiego. Poza tym trochę
"Zbrodni i kary" również Dostojewskiego,
naprawdę podobała mi się jej lektura. Jednak
w większości byłby to George Orwell z powieści
"Na dnie w Paryżu i w Londynie"
oraz "Wiwat Aspidistra". Głównie ta ostatnia,
sentyment do tej książki jest czymś, z
czym jestem mocno związany.
Kto stworzył grafikę do waszego najnowszego
albumu? Co sądzisz o współpracy z
nim?
Alex Eckman-Lawn stał za tym. Uważam, że
zrobił naprawdę świetną robotę, przy tym
wykonując ją profesjonalnie i szybko! Co jest
zawsze dużym plusem!
Okładki na "Plague of Conscience" oraz
"The Fateful Dark" mają tą samą główną
postać. Zgaduje, że są połączone tematycznie,
czyż nie? Czy mógłbyś powiedzieć o
tym coś więcej?
Tak naprawdę nie są połączone, to była tylko
źle przemyślana próba stworzenia naszej maskotki.
Jednak znowu, zmieniła się perspektywa
i dla nas nie był to kierunek, którym
chcielibyśmy podążać.
Czy "Insurrections Rising" i "Spitting Venom"
przetrwały próbę czasu?
Uważam, że "Insurrections Rising" brzmi
całkiem dobrze, jednak nie jestem w stanie
ich ocenić całkiem w obiektywnym sposób,
gdyż są moimi albumami.
Czy powinniśmy traktować wasze albumy
jako jedną dużą historię?
Nie ma tu zasad. Możesz je traktować jak tylko
chcesz. Dla nas - one wszystkie - są tylko
częścią życia tego zespołu, każda płyta na
swój sposób doprowadziła do kolejnej, zaś my
kontynuujemy tę drogę małymi kroczkami,
idąc przed siebie.
Co zamierzacie robić w późnym 2019r. i
wczesnym 2020r.?
Grać wiele koncertów! Co mogę powiedzieć z
pewnością, gdyż mamy już wiele z nich zarezerwowanych.
Jeśli chcesz być zaangażowany
w muzykę tej ery, musisz prowadzić życie trubadura
i jest to życie, które uwielbiamy. Tak
więc trasy są tym, co zamierzamy robić.
Co sądzisz o najnowszym albumie Xentrix?
Zaskakujące pytanie! Szczerze nie miałem
okazji tego słyszeć, ale nie mam nic przeciwko
temu. Niemniej nie jest to zespół, którym
się interesuje.
Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą
do was.
Dziękuje Tobie za pytania, zaś waszym czytelnikom
za poświęcony czas na przeczytanie
wywiadu. Mamy nadzieję, że w tym roku,
bądź w przyszłym, uda nam się dotrzeć do
waszego kraju. Jako kraj pochodzenia moich
przodków, czuję, że jest to przeoczenie z mojej
strony, że nie miałem jeszcze okazji zagrać
u Was koncertu.
Jacek Woźniak
Foto: Savage Messiah/Century Media
SAVAGE MESSIAH 59
(śmiech)
Myślę, że pająki przy ludziach to niewinne
stworzenia. One polują i zabijają, żeby przeżyć
a ludzie dla władzy, kasy, żądzy, z zemsty
a także zwykłej przyjemności. To nas stawia
absolutnie na szczycie łańcucha istot żyjących.
Nikt nam nie dorównuje.
Z przymrużeniem oka oraz na poważnie
Hunter przyzwyczaił nas już do nieszablonowej twórczości, zarówno w
warstwie muzycznej, jak i tekstowej. Na najnowszym albumie "Arachne" jest jednak
jeszcze ciekawiej, a Drak pisze o tak wielu wartych uwagi, niepokojących i
ważkich sprawach, że było o czym rozmawiać:
HMP: Sprawa nie jest nowa, problem nabrzmiewał
od wielu lat, ale teraz jest chyba
sprzyjający czas ku temu, by wreszcie przerwać
zmowę milczenia wokół pedofilii w Kościele.
Poruszaliście ten temat wcześniej już
kilkakrotnie, choćby w "Armii Boga", teraz
mamy "Arachne"?
Paweł "Drak" Grzegorczyk: Tak. A w międzyczasie
nagraliśmy utwór "NieWesołowski",
który znalazł się na płycie "NieWoln-
Ość". Nakręciliśmy również do niego teledysk
wspólnie z aktorami olsztyńskiego Teatru
im. Stefana Jaracza. Problem poruszamy już
od ponad dziesięciu lat. I w końcu mamy
Nie zaskakuje cię, że z jednej strony papież
Franciszek walczy z pedofilią w Kościele,
przygotowuje kolejne wytyczne czy rozporządzenia
mające jej zapobiegać, a nasi dostojnicy
nie chcieli wystąpić w tym dokumencie?
Czyżby wyznawali zasadę, że jeśli o
czymś nie mówimy, to tego nie ma?
Mam wrażenie, że to co mówi i robi obecny
papież nie robi żadnego wrażenia na naszych
dostojnikach kościelnych. Może, gdyby to był
nasz papież to ktoś by posłuchał. Ale chwileczkę,
nasz papież przecież nie mówił. A nie
wierzę, że nie wiedział. Musiał wiedzieć. I nic
nie zrobił. Skoro Franciszek może to i on by
Wśród tych mało pozytywnych obrazów
wyróżnia się "Figlarz Bugi", traktujący o
bezmyślnym żartownisiu, nie zdającym sobie
sprawy z tego, że swymi "żartami" krzywdzi
innych, jeden z bohaterów najbardziej
odlotowego komiksu w dorobku Janusza
Christy "W krainie borostworów"?
Odlotowy to dobre słowo. Zastanawiałem się
często czy i co palił Christa tworząc ten komiks,
bo odstaje on bardzo od innych. Jest,
powiedziałbym, bardzo surrealistyczny. Nasza
płyta jest hybrydą. W połowie z przymrużeniem
oka, a w drugiej na poważnie. Przy
czym ta część z przymrużeniem oka też jest
poważna, ale dużo głębiej trzeba pokopać
(śmiech). Wszystkie utwory mają swoje inspiracje
postaciami realnymi, i do tego w większości
żyjącymi obecnie. I bardzo blisko nas.
A czasem w nas.
To prawda, że chciałeś pierwotnie zatytułować
tę płytę "Borostwory", ale reszta zespołu
postawiła zdecydowane veto?
Nie było zdecydowane właśnie. I dlatego żałuję,
że jednak nie przeforsowałem tego pomysłu.
Jakoś by to zgryźli (śmiech). Zwłaszcza,
że wiele osób uważa, że "Borostwory"
byłyby lepszym tytułem. Myślę, że opór wynikał
z tego, że nie znali jeszcze większości
tekstów w momencie gdy musieliśmy tenże
tytuł podać do publicznej wiadomości. Nauczka
dla mnie, żeby na przyszłość nie odpuszczać
i zaufać intuicji.
przełom. "Kler" i dokument braci Sekielskich
otworzył puszkę Pandory. Oby tylko
spowodowało to konkretne działania. Jeśli nie
teraz to kiedy?
"Tylko nie mów nikomu" Tomasza i Marka
Sekielskich w dwa dni od premiery obejrzało
na YouTube ponad 11 milionów ludzi - to też
o czymś świadczy. To wstrząsający film,
szczególnie w kontekście rozmów z ofiarami
molestowania, ciebie też pewnie poruszył?
Jeśli kogoś nie poruszy tzn. że ten ktoś ma
bardzo poważny problem. Nie mogę powiedzieć
jednak, że byłem zaskoczony. Myślę, że
większość Polaków słyszała, wie, widzi takie
historie od lat. A nawet od wieków. Niestety
brak reakcji i ta przerażająca zmowa milczenia
jest nie mniej wstrząsająca niż sama zbrodnia.
I jak to świadczy o naszym społeczeństwie
i nas, ludziach.
Foto: Aleksander Ikaniewicz
mógł. Powinien. To jest dopiero cios.
Hunter od lat porusza niewygodne i ważkie
tematy. Tym razem zabieracie nas w surrealistyczną
"podróż w głąb siebie", chcąc pokazać
złożoność i nieprzewidywalność ludzkiej
natury?
Człowiek jest tak skonstruowany, że raczej
unika niewygodnych i ciężkich tematów.
Zwłaszcza gdy dotyczą jego samego. Odsuwa,
zamiata, przenosi winę na innych. I mało kogo
to nie dotyczy. Ale unikanie tematów rzadko
kiedy prowadzi do ich rozwiązania. O ile
oczywiście ma się wrażliwość i empatię a sumienie
nie pozwala z tym żyć. Dlatego warto
o tym jednak mówić i po prostu samemu się z
tym zmierzyć.
Zważywszy jednak, że czasem potrafimy
być istnymi potworami, to "Arachne" nie
jest płytą tylko i wyłącznie o ludziach?
Widocznie są fanami "Tytusa, Romka i
A'Tomka" (śmiech). Od "Kajka i Kokosza"
przez "Hobbita"/"Władcę pierścieni" do
"Mistrza i Małgorzaty" - mnóstwo na tej
płycie literackich inspiracji z najwyższej
półki, bo przecież komiksy Christy to również
klasyka, a "Szkoła latania" jest nawet
na liście lektur obowiązkowych w szkole
podstawowej?
Naprawdę? Ale super! Bardzo się cieszę. To
są bardzo mądre komiksy i bardzo życiowe.
Które z wiekiem nie tracą, a wręcz zyskują,
gdy człowiek zaczyna rozumieć wszystkie
podteksty i życiowe odniesienia. Można dorastać
wraz z nimi. Polecam niezależnie od wieku.
Nie darowałeś sobie rzecz jasna tak dla siebie
typowych zabaw słowem, różnych zbitek
czy wieloznaczności - tak już masz, tak
piszesz, a słuchacze mają mieć frajdę z doszukiwania
się czy w takim "Szata na bal"
faktycznie chodzi o szatę, czy może jednak
szatana, albo kim jest "SrebrniKomiko
Twór" z "O worze"?
W pierwszym chodzi i o to i o to. To prawda.
Nie mogę się powstrzymać. I muszę tu przyznać,
że świetnie się bawię przy tych łamisłówkach.
W drugim wypadku sprawa jest
dość skomplikowana i jakkolwiek nie chcę odbierać
frajdy szukania samemu, zdradzę tylko,
że dotyczyło to w dużej mierze przyjaciół,
gdy zaczynają się zachowywać irracjonalnie,
tworząc pod przykrywką rzeczy nielojalne.
60
HUNTER
Utwór ma jednak także drugie dno - pazerności.
Nie stronisz też od polityki ("Kim"), "Casus
Belli" zdaje się dotykać naszego bezlitosnego
i bezmyślnego eksploatowania środowiska
naturalnego, a "iŻółć" jest o nienawiści
w sieci?
Ciężko byłoby mi wymienić czego te teksty
nie poruszają. Z głównych motywów przewodnich
wymieniłbym wycinkę lasów, hejt, niszczenia
środowiska i ziemi, pewnej posłanki,
ex ministra, zakonnika, ludzipająków i ich
sieci, ale też wielu, wielu i innych.
Jak myślisz dlaczego w tak zwanym realu
jesteśmy zupełnie inni? To ta pozorna anonimowość
wyzwala w ludziach najgorsze
instynkty, pozwala opluwać innych?
Dużo trudniej spojrzeć komuś w oczy i mówić
rzeczy, które z taką lekkością przychodzą w
zacisznym pokoju, przed monitorem lub w
smartfonie. Opluć kogoś, zhejtować, zalać
żółcią i frustracją niespełnionych marzeń i
marnowanego życia? W bezpośrednim kontakcie?
Trzeba mieć odwagę i jaja. Anonimowość
zamienia to w tchórzostwo. A zabawne
jest to, że w sieci jej nie ma. Jeśli komuś
naprawdę ktoś nadepnie na odcisk to znajdzie
tego kogoś. I raczej prędzej niż później.
W "NieBanalnym" mieliśmy parafrazę fragmentu
"Murów" Jacka Kaczmarskiego, w
"Iżółć" sięgnąłeś po fragment "Arahji" Kultu,
który po zmianach brzmi: "Nasz kraj
podzielony nie jest nawet murem, tylko zwykłym,
szarym płotem" - czyli nawet gdy różnimy
się brakuje nam klasy?
W duszach większości Polaków niestety gra
disco polo. A to trudno nazwać klasą. Banalne,
prymitywne teksty ku uciesze gawiedzi.
Trzy funty ma krzyż, do tego często mylnie
użyte. Wiocha, zacofanie, smutek. Potrzebujemy
klasy na szybko. I dużo. Jesteśmy bardzo
smutnym, sfrustrowanym ale też i skrzywdzonym
narodem. Ale tu już wkracza na
scenę historia.
Czyli "(...) plagowym słowem Polski stała
się żółć" i "nie masz, nie masz nadzieje", że
zacytuję czarnoleskiego mistrza, na jakąkolwiek
poprawę tego stanu rzeczy?
Żółć jest bardzo polskim słowem. I nie tylko
ze względu na to jak wiele jej mamy w sobie,
ale także dlatego, że każda jego litera jest napisana
polską czcionką.
Może porozmawiamy też w końcu o warstwie
muzycznej "Arachne", bo nagraliście
bardzo urozmaiconą, ciekawą płytę. To
Hunter jaki znamy, ale z drugiej strony w
jakby odnowionej wersji - to rezultaty tego,
że płyta jest efektem wytężonej pracy was
wszystkich, bo nawet jeśli ktoś nie komponował,
to miał wpływ na aranżacje czy
brzmienie poszczególnych utworów?
Warstwa muzyczna powstała na próbach.
Tym razem wszystkie utwory stworzyliśmy
właśnie w naszej sali. Nikt nie przyniósł gotowych
form, jak to wcześniej najczęściej bywało.
Do tego opracowaliśmy metodę cichego
grania, która pozwoliła nam grać kilkanaście
godzin. Wcześniej, na odkręconych na maksa
piecach, dawało się wytrzymać zaledwie kilka.
To bardzo przyspieszyło pracę. I tak naprawdę
wszystko się rozegrało dosłownie na
kilku spotkaniach. Ale za to dzienno-nocnych.
Tworzyliśmy i aranżowaliśmy. Potem
już się zagrzebałem w domu i do tych instrumentalnych
form układałem linie wokalne i
pod nie pisałem teksty. Następnie ślady powędrowały
do Jelonka, który zaaranżował do
tych naszych nagrań z sali swoje smyki i nowatorsko
- klawisze.
A propos brzmienia: poza nagraną w studio
Heinricha perkusją całą resztę ścieżek nagraliście
sami w warunkach domowych.
Dzieje się tak już od czasów "Imperium", tak
więc jest to już taka wasza norma, tym
bardziej, że sprawdza się brzmieniowo w 100
%?
Zgadza się, choć ma to także swoje mroczne
strony. W domu ciężko się zmobilizować i
czasowo wychodzi to słabo. Dlatego teraz jednak
spróbujemy nagrać główne partie w studio.
Właśnie po to, żeby był konkretny termin
i bat nad głową.
Teksty są mroczne, niepokojące i dające do
myślenia, ale mamy też na tej płycie potencjalne
hity: wspomnianego już "Figlarza Bugiego"
oraz "Saurumana", tylko czy bardziej
komercyjne stacje radiowe będą chciały grać
Foto: Aleksander Ikaniewicz
utwory tak "kontrowersyjnego" zespołu?
Nie wierzymy już w to. Antyradio trochę popuszcza
i w audycjach autorskich też możemy
liczyć na okazjonalną emisję, ale tak, żeby w
głównych rozgłośniach wejść na plejlistę i pojawić
się w odbiornikach w pracy i samochodach
w ciągu dnia to nawet z tak nieszkodliwym
utworem jak "Figlarz Bugi" już nie liczymy.
Zresztą wasz największy przebój "Kiedy
umieram" też nie miał banalnego tekstu w
stylu "Dmuchawce, latawce, wiatr", tak
więc to w sumie nic nowego? (śmiech)
Tak. To smutne. Bo jest wiele wartościowych
utworów polskich wykonawców, które nie pojawią
się w tych mediach. Szkoda.
Słychać w tych utworach, że zaczynaliście
od tradycyjnego, melodyjnego metalu - to
taki nieświadomy powrót do przeszłości?
Tak. Trochę sentymentalni zaczynamy się
robić. Pewnie w związku z naszym wiekiem
(śmiech). No ale pozostajemy w tej kwestii
wierni zasadzie, że jak coś nam się podoba i
dobrze się z tym czujemy, to gramy. A jeśli
nie do końca to przynajmniej próbujemy to
tak zmienić, żeby nam się podobało.
Na koncertach nie ma już za to żadnych
ograniczeń. Na razie macie za sobą marcową
odsłonę trasy promującej "Arachne",
teraz koncertów będzie pewnie stopniowo
coraz więcej, bo scena to wasze środowisko
naturalne?
Życzylibyśmy tego sobie, ale to wbrew pozorom
nie jest takie proste. Koszty produkcji
naszych koncertów nie pozwalają nam grać
tam gdzie zechcemy. A chcemy wszędzie. To
niestety sprawia, że nie jest ich aż tak dużo.
Ale postawiliśmy na to, żeby były jak najlepsze.
Zatrudniliśmy najlepszą naszym zdaniem
ekipę. Postawiliśmy nie tylko na
dźwięk, ale i na światło. Do tego elementy
scenografii. Wszystko po to, żeby były one
jak najlepsze pod względem technicznym, wizualnym
i dźwiękowym. A to są niestety koszty.
Poprzednią rozmowę też kończyliśmy w ten
sposób, pytałem bowiem o zapowiadaną od
lat płytę akustyczną, nad którą wciąż pracujecie.
Ukaże się w końcu, bo póki co, nader
regularnie, wydajecie płyty elektryczne -
cztery w niespełna siedem lat, to niezła średnia?
Tak, to nasza płyta widmo (śmiech). Co ciekawe
pracujemy nad nią. Nie poddajemy się.
Ale tym razem nic nie będę obiecywał. Lepiej
jak będzie to niespodzianka niż kolejny falstart.
Takie wyjątkowe wydawnictwo akustyczne
warto byłoby uświetnić specjalną trasą -
myślicie o czymś takim, tak dla odmiany
tego, czym zajmujecie się już od tylu lat?
Jeśli tylko ją nagramy to planów mamy tyle,
że ho ho. (śmiech)
Wojciech Chamryk
HUNTER 61
...istnieje ogromne prawdopodobieństwo,
że w końcu zabrzmisz podobnie...
Ravager to niemiecki zespół thrash metalowy, który
w moim odczuciu gra stosunkowo dobry thrash. Nie
jest on wybitny, w najgorszym wypadku przeciętny,
jednak w większości momentów wciąż dobry.
Niemniej, o ile muzyka czasami może wydawać
się średnia, tak nastawienie oraz podejście zespołu
do udzielania wywiadu jest już inną kwestią. Gitarzysta
Dario wydaje się mieć to całkiem dobrze opracowane. Pokazuje
to, odpowiadając treściwie na moje pytania i jeśli jesteś zainteresowany
zespołem, bądź po prostu chcesz przeczytać przykład kolejnego dobrze
udzielonego wywiadu, to zapraszam dalej.
który na naszych nielicznych koncertach był
najlepiej przyjmowany, postanowiliśmy dać
EPce tytuł po nim. Na płycie tak naprawdę
nie ma konceptu opartego na czasie, budzikach
czy terroryzmie.
Czy mógłbyś podać tytuły innych albumów,
które używają "czasu" w tytule bądź jako
temat przewodni? Ja podam taki przykład:
Rok po EPce wydaliście swój debiutancki album
nazwany "Eradicate… Annihilate…
Exterminate…". Jak on przetrwał próbę czasu?
Nadal otrzymujemy zamówienia na ten album
z wielu różnych krajów. Ludzie wciąż
kochają słuchać tych utworów na żywo, więc
można powiedzieć, że radzi sobie całkiem
nieźle. Oczywiście nasza uwaga jest teraz całkowicie
skupiona na nowym albumie.
Słyszę jeden z motywów stworzonych przez
Dark Angel (z "Psychosexuality") w waszym
"Unknown Dreams". Aczkolwiek, by
być uczciwym, to jest tylko jeden motyw.
Ale czy tak naprawdę byliście zainspirowani
Dark Angel? Zasadniczo to słyszę trochę
podobnie brzmiących riffów też w "Trapped
Inside". Czy mógłbyś powiedzieć więcej o
waszych muzycznych inspiracjach?
Dark Angel raczej nie było inspiracją, riffy
do tych kawałków napisałem wspólnie z Marcelem,
a jak wspomniałem, nie znam zbyt dobrze
tej kapeli i wątpię czy Marcel ich kojarzy.
Mógł to być czysty przypadek. Czasami
zwracamy sobie na to uwagę, gdy któryś riff
zbyt przypomina coś, co znamy, tak żeby ludzie
nie pomyśleli, że kopiujemy inne zespoły.
Zwykle Marcel przynosi jakieś riffy, nad
którymi potem wspólnie pracujemy i tworzymy
nowy utwór.
HMP: Cześć, czy mógłbyś opisać swój zespół
w paru zdaniach?
Dario: Cześć, Ravager to młody zespół z małego
miasta w północnych Niemczech. Jesteśmy
piątką przyjaciół grającą coś, co można
najlepiej określić jako oldschoolowy thrash
metal. Wiele recenzji naszego nowego albumu,
"Thrashletics", sugeruje, że brzmienie
mamy bardziej w kierunku Bay Area niż niemieckich
thrashowych załóg w rodzaju Destruction
czy Sodom.
Jak zaczęliście?
Zaczęliśmy jako zespół po tym jak Marcel,
nasz drugi gitarzysta, pod koniec 2014 roku
odezwał się do mnie z zapytaniem czy nie
chciałbym grać w kapeli. Powiedziałem, że
chętnie, a do tego zwróciłem się do kolegi z
poprzedniej grupy, Philipa (wokal) i spytałem
czy również byłby zainteresowany. Marcel
zaprosił dodatkowo Andre (perkusja),
grali już wcześniej razem i tak zaczęliśmy jako
kwartet. Z początku Andre był basistą, a perkusisty
wciąż nie mogliśmy znaleźć. W końcu
zdecydował, że zasiądzie za garami, bo zawsze
miał ku temu ciągoty. Jakiś czas później
Philip i ja na jakimś grillu zapytaliśmy Justusa
(bas) czy nie chciałby grać u nas na basie.
Co zainspirowało waszą pierwszą EPkę,
"Alarm Clock Terror" wydaną w roku 2016?
Po tym jak napisaliśmy pierwszy kawałek,
chcieliśmy sprawdzić się w studio, żeby zobaczyć
jak ludzie przyjmą naszą muzykę. A ponieważ
"Alarm Clock Terror" był utworem,
Foto: Ravager
"Time Does Not Heal" autorstwa Dark
Angel...
Pierwsze co przychodzi mi do głowy to "Persistence
Of Time" Anthrax, który nie jest złą
płytą, jednak wolę ich wcześniejsze nagrania.
Dark Angel nie słuchałem dotąd zbyt dużo,
powinienem chyba to nadrobić.
Czy czas naprawdę istnieje? Czas jako koncept
jest interesujący sam w sobie, czyż nie?
Zgadza się. To coś co zostało wymyślone typowo
przez ludzi i istnieje tylko w naszej wyobraźni.
"Rzecz", która naprawdę istnieje, to
entropia.
Czy w waszej opinii pierwsza EPka była
sukcesem?
Przede wszystkim pomogła nam złapać kontrakt
na debiutancką płytę z Iron Shield Records,
co jest niemałym sukcesem, zważywszy
na to, gdzie znajdujemy się teraz.
Zapytam cię jako muzyk, czy w ogóle da się
ominąć tworzenia muzyki, która brzmi podobnie
do czegoś, co już powstało, skoro mamy
skończoną ilość akordów, skal, rytmów i instrumentów?
Zawsze znajdzie się jakaś kapela, której udaje
się zabrzmieć naprawdę oryginalnie. Nie
wiem czy jest na to jakaś matematyczna formuła,
ale kiedyś chyba czytałem coś na ten
temat i pisali tam, że ilość różnych sposobów
na zaaranżowanie dwunastu nut w czasie
trzech minut jest o wiele większa niż wiek
wszechświata liczony w sekundach. Jeśli jednak
grasz pewien rodzaj muzyki, istnieje
ogromne prawdopodobieństwo, że w końcu
zabrzmisz podobnie do jakiegoś innego zespołu.
"The Walking Dead" był zainspirowany
serialem o tej samej nazwie? Czy raczej był
to ukłon w stronę filmów Romero? Czy mógłbyś
powiedzieć więcej o inspiracjach na liryki
z debiutu?
Inspiracją był serial TV, który Marcel często
oglądał. Teksty pozostałych utworów powstały
z fascynacji wojną i filmami grozy ale też
żoną Marcela, która podczas wakacji zawsze
nastawiała budzik.
Co chcielibyście zmienić na waszym debiucie?
62
RAVAGER
Jego brzmienie. Nagrywaliśmy ten album za
niewielką kasę, niemniej jednak okazał się on
sukcesem i jesteśmy z niego dumni. Poza tym,
to może aranżacje w jednym czy dwóch utworach.
Kto wykonał grafiki na EPkę i "Eradicate…
Annihilate… Exterminate…"?
Okładki zrobiła dziewczyna Justusa, Isi, która
wykonuje też większość naszych zdjęć.
Kanał na Youtubie o nazwie New Wave of
Old School Thrash Metal wrzucił twój cały
album. Z tego co wiem (z komentarzy), jesteście
tego świadomi. Mógłbyś powiedzieć
więcej o takim sposobie promocji muzyki?
Zapytali nas, czy nie mielibyśmy nic przeciwko,
gdyby wrzucili nasz album na Youtube.
Powiedzieliśmy, że nie. W tych czasach nie
ma sensu zmuszać ludzi do kupowania muzyki.
Gdybyśmy tak robili, prawdopodobnie
nikt by o nas nie usłyszał. Cały czas odkrywam
nowe świetne zespoły na Youtube. Wielu
ludzi robi tak samo, później, na tej podstawie
decydują czy zakupić płytę albo merch
danego zespołu, czy też przyjść na ich koncert
i w ten sposób okazać wsparcie.
Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej na
temat produkcji waszego najnowszego albumu,
"Thrashletics", co pominęliście na filmach
z Soundlodge, wrzuconych na waszym
kanale Youtube?
Nagrywać zaczęliśmy gdy większość materiału
była już skomponowana. A ponieważ nasz
poprzedni album sprzedał się całkiem nieźle,
mieliśmy pieniądze na wynajęcie profesjonalnego
studia. To była naprawdę dobra decyzja.
Świetnie spędziliśmy czas w studio i Jörg bardzo
nam pomagał.
Czy mógłbyś porównać wasz debiut do najnowszego
albumu?
Poza tym, że obydwie płyty nagrał ten sam
zespół, to większych podobieństw nie ma.
Oczywiście wiele się nauczyliśmy podczas nagrywania
debiutu i tę wiedzę wykorzystaliśmy
przy tworzeniu "Thrashletics".
Foto: Ravager
Czy "Slaughter Of Innocents" był zainspirowany
masakrą w M? Lai? Jak zdobyliście
informacje o tym wydarzeniu? Czy był to temat
zainspirowany przez osadzony w podobnych
realiach "Agent Orange"?
"Agent Orange" to płyta Sodom, którą prawdopodobnie
wszyscy lubią, więc tak, była dla
nas inspiracją. Tematyka zawarta na tamtym
albumie również miała na nas wpływ. "Slaughter
Of Innocents" oparte jest na wspomnianej
przez ciebie masakrze, która miała miejsce
podczas wojny w Wietnamie. Jest kilka
robiących wrażenie filmów dokumentalnych
oraz sporo interesujących artykułów w Internecie
na ten temat.
Czy mógłbyś nam powiedzieć coś więcej
czym inspirowaliście się pisząc teksty, poza
tymi, które zostały wcześniej wspomniane?
Pomysły na teksty czerpiemy z tego co zauważymy,
przeczytamy, usłyszymy lub doświadczymy
i uznamy, że warto na ten temat
napisać utwór. To dlatego mamy na albumie
taką różnorodność motywów, od małych
niewygód dnia codziennego aż do globalnych
katastrof, które zagrażają naszej egzystencji.
Foto: Ravager
Motywy z "Kill For Nothing" dla mnie
brzmią trochę jak Vio-Lence z ich "Eternal
Nightmare" zmieszane z Slayerem? Też
wam się tak wydaje? Czy mógłbyś powiedzieć
coś więcej o muzycznych inspiracjach
na tym albumie?
Ciężko nam porównywać się z innymi zespołami,
ponieważ jesteśmy z naszą muzyką mocno
związani i nie chodzi tylko o przywiązanie
do dźwięków, ale ma to związek ze
wspomnieniami z sali prób. Nie umiem więc
odpowiedzieć na to pytanie, sam zdecyduj.
Czerpiemy inspiracje z wielu różnych odmian
heavy metalu. Pomiędzy tymi wszystkimi
czysto thrashowymi riffami możesz usłyszeć
kilka zagrywek, które mogą się kojarzyć z
death czy nawet black metalem. Oczywiście w
tym wszystkim jest również oldschoolowy
heavy metal jak np. w drugiej połowie "Dead
Future".
Kto stworzył grafikę na "Thrashletics"?
Okładkę wykonał Timon Kokott z Timon
Kokott Art-work na podstawie naszego wstępnego
wyobrażenia o tym, co chcielibyśmy na
niej zobaczyć. Uważamy, że końcowy rezultat
jest fantastyczny, a Timon jest świetnym gościem
we współpracy.
Który teledysk Ravager jest waszym ulubionym?
Osobiście stawiam na "Dead Future", głównie
dlatego, że to mój ulubiony kawałek.
Co zamierzacie robić w 2019?
Zagramy każdy koncert, który uda nam się
zabookować i będziemy kontynuować pisanie
utworów na kolejny album.
Co sądzisz o poprzednim roku?
Był świetny, zagraliśmy mnóstwo fajnych
koncertów i poznaliśmy dużo wspaniałych ludzi.
Nagrywanie albumu latem było zdecydowanie
jednym z najlepszych momentów zeszłego
roku.
Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą
do was.
Przede wszystkim ogromne podziękowania
dla wszystkich, którzy nas wspierają, przychodzą
na nasze koncerty i sprawiają, że granie
jest doskonałą zabawą! Wspierajcie lokalne
kapele i kluby! Oni na was liczą, a w większości,
koncerty są w przystępnej cenie. Nie
ma więc usprawiedliwienia na siedzenie w domu,
nudzenie się i czekanie aż sezon letnich
festiwali się rozpocznie. Thrash on!
Jacek Woźniak
Tłumaczenie: Paweł Izbicki
RAVAGER
63
HMP: Cześć, na początek czy mógłbyś opisać
swoją muzykę?
Ryan Waste: Prymitywny heavy metal, bezpośredni,
bez jakiś fanaberii, prosto w twarz i
przez czaszkę.
Dlaczego nazwałeś swój zespół BAT.
Lubię jednoczłonowe nazwy dla zespołów,
mają w sobie mocne uderzenie. Wiele zespołów,
które słuchałem dorastając, miały nazwę
złożoną z jednego słowa i nie mógłbym sobie
darować żeby BAT nie podążył tą ścieżką.
Jest ono mocne i złe, tak jak my.
Jak się spotkaliście?
Poznałem naszego perkusistę Felixa na
wystę-pie Municipal Waste w 2007 roku, w
Austin, Texas. Z tego co prawdopodobnie
"Devil Takes the High Road"
jest tego świetnym przykładem
Odpowiedział mi tak basista i
wokalista Ryan Waste, spytany o wybory
estetyczne na okładce ich najnowszego
oraz niedawno wydanego albumu,
"Axestasy". Zapewne fanom bardziej
heavy metalowych zakątków nie muszę
przedstawiać tej amerykańskiej kapeli, jednak
czuję, że wśród czytelników są osoby, którzy nie do
końca kojarzą furię wyzierającą z albumów BAT. I w tym pomoże mi wcześniej
wymieniony Ryan, który opowie o historii zespołu. Zapraszam.
był waszym pierwszym wydanym materiałem?
Jak duży wpływ miał na was Motörhead?
Wydaliśmy demo nazwane "Primitive Age"
w roku 2013 na kasecie i to był nasz pierwszy
materiał. Zawierał on pięć oryginalnych
utworów. Zinterpretowaliśmy "Speedfreak" na
naszym pierwszym występie wraz z "Into Crypts
of Rays" Celtic Frost. Russ Tripping z
brytyjskiego Satan nagrał nasz cały występ,
który graliśmy na ich otwarcie, jako nasze
pierwsze trzy koncerty. "Speedfreak" wyszedł
nieźle, więc wrzuciliśmy go do internetu jako
hołd dla Lemmy'ego, kiedy on umarł… tak
więc nie było to nigdy oficjalne wydanie, tylko
hołd. Motörhead jest dla mnie największą
inspiracją, nie tylko muzycznie, ale także
estetycznie z grafikami oraz sposobem życia.
Nie ma pojedynczego albumu, który mógłbym
porównać do BAT, ponieważ ogółem
czerpiemy elementy z całej dyskografii Motörhead.
Wymienię natomiast album, który
jest świetny, ale nie dostał dostatecznej uwagi
i jest to "Another Perfect Day". Nie powiedziałbym,
że BAT brzmi jak ten album, ponieważ
jesteśmy bardziej inspirowani okresem
Fast Eddiego, jednak ta płyta często jest
grana w moim domu.
Wasz debiut został wydany w roku 2016.
Co mógłbyś powiedzieć o nim trzy lata po
wydaniu? Czy był on udany?
Jestem bardzo dumny z "Wings of Chains".
Pokazał on wczesny materiał w sposób, w
który demo nie było w stanie zademonstrować.
Tak było dzięki temu, że graliśmy te
utwory na żywo w klubach przed nagraniem
tego albumu, gdzie demo było tak naprawdę
nagrane w czasie przed jakimkolwiek występem
lub trasą. Oswoiliśmy się z nimi i czuliśmy
się bardziej pewni w studiu. Ludzie zaczęli
się interesować zespołem w momencie
wydania debiutu, więc z tego co mi się wydaje,
jest to sukces.
64
wiesz, to grał on wcześniej w DRI w latach
80. i słyszał porównanie pomiędzy tymi dwoma
zespołami i chciał sprawdzić nasz zespół.
Szybko doszliśmy do porozumienia i staliśmy
się przyjaciółmi. Gadaliśmy na temat robienia
projektu razem, jednak nie stworzyliśmy nic
przed rokiem 2012. Znałem naszego gitarzystę
Nicka od roki 2004, od czasu kiedy przeniósł
się do Richmond, Virginia, gdzie w roku
2008 rozkręciliśmy heavy metalowy zespół
zwany Volture. Wiedzieliśmy, że będzie pasował
do BAT i w momencie, w którym on
wszedł do BAT, zdecydowaliśmy się, że będzie
to prawdziwy zespół złożony z nas
trzech, a nie tylko projekt.
Czy cover utworu "Speedfreak" Motörhead
BAT
Foto: BAT
Miałem przyjemność spotkać się z Lemmym
ponad dziesięć lat temu. Nalał mi drinka, porozmawiał
ze mną i puścił ich najnowszym
album w tamtym czasie, którym był "Motörizer"
przed publikacją. Byłem naprawdę wdzięczny
mu za to, że poświęcił uwagę mojej
opinii. Widziałem jak traktował swoich przyjaciół,
fanów i kogokolwiek kto wszedł do jego
pokoju jako, zachowywał się jak gentleman,
co zostawiło na mnie ogromne wrażenie.
Nigdy już nie będzie kolejnego Motörhead,
my możemy tylko aspirować do naszej
własnej drogi do chwały.
Jeśli miałbyś porównać waszą muzykę do jednego
albumu Motörhead, to który by to
był?
Czy mógłbyś opisać zawartość waszego debiutanckiego
albumu?
Utwory "Rule of the Beast" oraz "Code Rude"
były pierwszymi, które napisaliśmy. Były one
na demie wraz z "Total Wreckage", "Primitive
Age" oraz "BAT". Fajnie było je nagrać ponownie
na długograja z lepszą produkcją i po
długim marynowaniu ich na żywo. "Condemner"
został napisany w studiu. Co do "Ritual
Fool", to miałem napisane teksty wcześniej,
potem pozbieraliśmy całość w studiu na debiut.
Dlatego też chciałem później nagrać ten
utwór na "Axestasy". "Cruel Discipline", "Master
of The Skies" i "Bloodhounds" graliśmy na
żywo przez jakiś czas i były one już ważną
częścią naszego setu. "Wings of Chains" i "You
Die" były relatywnie nowe w tamtym czasie,
jednak okazały się być moimi ulubionymi na
tym albumie. Sam album powstał jako integralna
całość bez zapychaczy i sądzę, że to
osiągnęliśmy.
Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny na
waszej najnowszej EPce, nazwanej "Axestasy"?
Gdzie, jak i z kim pracowaliście nad
tym albumem?
Proces nagrywania perkusji, gitar oraz basu
dokonaliśmy w Austin, Texas, w Emphatic
Audio ze starym przyjacielem Felixa, Stuartem
Lautrencem. Nagraliśmy solówki gitarowe
i wokale w Richmond VA, w studiu w moim
sąsiedztwie, nazwanym Minimum Wage,
wraz z moim starym znajomym, Lance
Koehlerem. Zadzwoniłem do Slasher Dave'a
z Acid Witch żeby wrzucił parę syntezatorów
i sampli do utworów pomiędzy stroną
B, włączając to łamiący się lód na "ICE", starożytne
chórki przed "Ritual Fool" oraz motyw
starej taśmy video na "Slash of the Blade".
To wszystko zostało zmiksowane i poddane
masteringowi w Florydzie przez Roba Caldwella,
zaś nadzorowany przeze mnie jako realizatora
dźwięku.
Co zainspirowało tematy liryczne na EPce?
Na większości utworów najpierw tworzę tekst,
zanim zacznę pisać muzykę. Dla EPki
chciałem mieć stronę A gorącą, zaś B zimną.
Dlatego "Wild Fever" jest na A. zaś "ICE" na
B. To daje naszej muzyce zarówno dotyk
ognia, jak i lodu. "Axestasy" samo w sobie jest
opowieścią grozy, która opowiada o dziewczynie
z grafiki albumu, która jest bardzo pociągającą,
ale i morderczą partią. Utwór "Long
Live the Lew" to "Code Rude Part 2", który
pomaga nam z naszym bardziej punkowym
podejściem, który zawsze przeplata się z surowością
naszego prymitywnego heavy metalu.
Czy mógłbyś porównać "Axestasy" do waszego
debiutu?
Pomimo tego, że jest krótszy, to jest bardziej
dynamiczny. Nigdy wcześniej nie graliśmy
tak wolno jak na "ICE", czy nie poszliśmy tak
melodycznie z gitarami jak na "Wild Fever".
Utwór "Axestasy" pokazuje bardziej złożoną
strukturę wraz z motywami zagranymi na
syntezatorach, które zaskakują ludzi. Jedynym
bezpośrednim utworem jest "Long Live
the Lewd", jednak było to z naszej strony zamierzone
działanie.
Z tego co widzę, to wzięliście "Ritual Fool"
z waszego debiutu i nagraliście ponownie na
EPce. Czy mógłbyś porównać obie te wersje?
Wersja z EPki jest przedstawieniem sposobu,
jaki gramy ten utwór na żywo. Jak wspomniałem
wcześniej, oryginalnie zostało to nagrane
w studiu na "Wings of Chains". Miałem trochę
tekstu, powiedziałem Felixowi by dorzucił
parę motywów perkusyjnych, zaś my dopisaliśmy
gitary. Nie graliśmy tego na żywo
Foto: BAT
Foto: BAT
przed nagraniem na "Wings of Chains". Tak
więc po tym jak ograliśmy to na koncertach,
uznaliśmy że chcemy nagrać teraz właściwą
wersję tego.
Okładka na "Axestasy" ma coś estetyki
zespołów NWOBHM, ten monochromatyczny
motyw przypomina mi okładkę z albumu
"Devil Takes The High Road" zespołu
Traitor's Gate oraz "Mythical and Magical"
Pagan Altar. Kto stworzył grafikę na
ten album? Czy możesz powiedzieć coś więcej
o niej?
Jestem wielkim fanem NWOBHM oraz prostoty
w sztuce. "Devil Takes the High Road"
jest tego świetnym przykładem. Być może to
miałem na myśli kiedy wybierałem kolor tła.
Grafik, Dave English jest moim bliskim
przyjacielem oraz ulubionym tatuażystą. Zrobił
na mnie wiele tatuaży, podczas tworzenia
których zawsze włączam mu podziemny
heavy metal. Myślę, że oddał to na okładce.
Czy wasza kolejna EPka będzie również
zawierała kobiece plecy na okładce?
Kobieta na okładce została również sportretowana
na singlu "Cruel Discipline", tak więc
jest spora szansa, że pojawi się ona ponownie.
Jest ona siłą, z którą należy się liczyć.
Tyłek jest bardzo ważny dla mnie. Oryginalny
artysta na "Cruel Discipline", Andrei
Bouzikov rysował to ponad dziesięć razy.
Grafikowi na "Axestasy" Dave English udało
się uchwycić pośladki już za drugim razem.
Co sądzicie o Hells Headbangers Records?
Jest to rodzinny interes, łatwo możesz sie o
tym przekonać. Wydaje się bardziej jako
przyjaźń i to jest to, co mi się w tym podoba.
Oni dają nam wolną rękę jeśli chodzi o prezencję
i brzmienie, czego nie miałbym w inny
sposób.
Co zamierzacie robić w późnym 2019r.?
Zamierzamy grać więcej występów. Felix na
chwilę trochę przystopował z graniem na perkusji
by zająć się bardziej sprawami rodzinnymi
i obowiązkami wynikającymi z pracy,
nie chciał nas do tego powtrzymać. On żyje
bardzo daleko od Nicka i mnie, mieszka w
Teksasie, zaś my w Virginii. Nie moglibyśmy
mieć próby jako pełny zespół i musieliśmy
odrzucać wiele ofert koncertowych. Jesteśmy
wciąż naprawdę dobrymi przyjaciółmi, jednak
na poprzedni rok wzięliśmy na perkusję
naszego przyjaciela Chrisa Marshalla. Uderza
twardo, rozumie styl i robi naprawdę dobrą
robotę za zestawem perkusyjnym. Tak
więc zobaczysz nas w Europie wkrótce, z
rockowym koncertem blisko Ciebie!
Co sądzisz o minionym roku?
Patrzę tylko w przyszłość. Zawsze staram się
robić więcej.
Wymień mi swój ulubiony film z nietoperzami...
"The Devil Bat" z Bela Lugosi...
Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą
do Ciebie.
Dziękuje za waszą cierpliwość podczas oczekiwania
na ten wywiad! Mała ciekawostka,
jestem w połowie Polakiem ze strony ojca.
Stay heavy and Long Live the Lewd!
Jacek Woźniak
BAT
65
Do trzech razy sztuka
Można już było pomyśleć, że trzeci album Empheris
nigdy się nie ukaże, tym bardziej, że zespół
kilkakrotnie podejmował próby jego nagrania, ale
zawsze bez powodzenia. Jednak faktycznie do
trzech razy sztuka i "The Return Of Derelict
Gods" w końcu stał się faktem - dostępny póki
co w formie promówek, ale już od 1. kwietnia
na CD, dzięki Old Temple. To bez
wątpienia najlepsza płyta warszawskiej
formacji i black/thrash na najwyższym
poziomie, a o mozolnej drodze do jej
nagrania, problemach z międzynarodowym
składem i wielu innych ciekawych sprawach opowie nam wokalista Adrian:
które są aktywne, koncertują, coś nawet od
czasu do czasu wydają, ale premierowe albumy
w ich przypadku to już prehistoria?
(śmiech)
(Śmiech), byłoby fajnie być Possessed czy
Dark Angel, jesteśmy jednak Empheris i mamy
swoje własne piekło! Tak więc jest już kolejna
płyta i pojawiają się powoli plany związane
z jej następcą. Mam nadzieję, że nie będzie
to trwało kolejną dekadę. (śmiech)
Jest coś z prawdy w tych twierdzeniach, że
trzecia płyta to być albo nie być i przełomowy
moment dla każdego zespołu, czy też w
przypadku podziemnej grupy wygląda to zupełnie
inaczej?
My trzecią płytę nagrywaliśmy trzy razy przez
ponad dekadę z trzema różnymi materiałami,
więc zdecydowanie jest to dla nas przełom!
Dodajmy: przełom, który spotkał nas po
trzykroć. No i rzeczą oczywistą jest, że "magia
trzeciej płyty" sprawdza się praktycznie zawsze.
Debiut musi być mocny, ma za zadanie
zwrócić uwagę. Sukcesor musi mu co najmniej
sprostać i podtrzymać stworzoną markę. Natomiast
"trójeczka" musi to wszystko przebić.
Czy sprawdza się to w przypadku podziemnej
grupy? Posłuchaj "The Return…" i oceń.
Mnie brak dystansu z przyczyn oczywistych.
Prac nad tą płytą nie ułatwiały wam też pewnie
ciągłe zmiany składu, które zresztą nie
zakończyły się po jej nagraniu?
Dokładnie, po zakończeniu nagrań pożegnaliśmy
się z Giorgim. Bardzo nam pomógł, niestety
dalsza nasza współpraca nie mogła trwać
dłużej. "Nie ten kierunek ekstremy", że się tak
wyrażę.
Gruzin, wcześniej Rosjanka, Argentyńczyk
- iście międzynarodowe towarzystwo i z jednej
strony fajna sprawa, ale z drugiej pewnie
też problemy, bo te wszystkie wizy,
prawa pobytu, etc. potrafią pewnie dać się
we znaki i nieźle utrudniać życie/aktywność
muzyczną?
Zgadza się, mieliśmy w związku z tak międzynarodowym
składem powracające co jakiś czas
problemy, o których wspominasz. Zdarzały się
przekładane próby, czy nawet rezygnacja z
kilku koncertów. W pewnym momencie cholernie
ciężko było nad tym wszystkim zapanować
i naprawdę nie wiem jakim cudem to
wszystko udało nam się przetrwać, nie rozwiązując
w cholerę tego zespołu. Niemniej chyba
musiało się to wszystko wydarzyć w taki właśnie
sposób, żebyśmy mogli znaleźć się w
miejscu, w którym jesteśmy aktualnie.
HMP: Wasza poboczna dyskografia powiększa
się w tempie zbliżonym - jak na nasze
realia - do osiągnięć Nunslaughter czy Sabbath,
ale bez większego ryzyka mogę stwierdzić,
że pod względem studyjnych albumów
stanęliście w miejscu, bowiem "Regain
Heaven" ukazał się ponad 10 lat temu. Co
zdopingowało was do intensyfikacji procesu,
zwieńczonego nagraniem i wydaniem "The
Return Of Derelict Gods"?
Adrian: Witaj Wojtek! Wymienione kapele
mają tych materiałów zdecydowanie więcej,
tak też w ilości pełnych albumów nie dorastamy
im do pięt. Historia "The Return Of Derelict
Gods" jest dość zawiła, wszak na przestrzeni
minionej dekady przystępowaliśmy do
nagrania kolejnej płyty aż trzy razy. W 2007
zostały nagrane bębny na dwupłytowy album,
były jakieś ścieżkir gitary, etc., jednak materiał
wylądował w koszu. Później jakoś w 2014
powstał kolejny materiał, który miał ukazać
się pod tym tytułem, jednakże jako zespół
mieliśmy w nim udział "szczątkowy"- co znaczy
tyle, że został on skomponowany i nagrany
przez Wita. Nie spodobał nam się ten
stuff, wkrótce też Wit opuścił zespół i wydał
to jako Eris "Alea Discordia". Minęło kolejnych
parę lat i w nowym składzie nagraliśmy
w końcu "The Return Of Derelict Gods". Do
trzech razy sztuka.
Nie obawialiście się, że z każdym kolejnym
rokiem będzie z tym coraz trudniej i w końcu
będziecie niczym Possessed czy Dark Angel,
Foto: Empheris
Jest też jednak niewątpliwy plus takiej sytuacji,
bo przecież już dawno mogliście skompilować
dwa-trzy długogrające krążki z numerów
publikowanych na splitach czy demówkach,
zresztą w przeszłości wydawaliście już
takie materiały, ale najwidoczniej nie chcieliście
iść na łatwiznę - ten trzeci album miał
być prawdziwym ciosem między oczy, prezentacją
świeżutkich utworów, a nie odgrzewaniem
staroci?
Nagrywanie splitów, EPek, itd. to zupełnie
inna bajka jak nagranie spójnego albumu.
Kompilowanie takich nagrań i wydawanie
jako całej płyty to rzecz absolutnie niedopuszczalna.
Pełniak musi być materiałem absolutnie
premierowym i jednolitym, musi też
być kolejnym krokiem na drodze zespołu. Pozostałe
wydawnictwa to zwykłe próby własnych
możliwości. Uwielbiamy obie formy
ekspresji i w obu świetnie się odnajdujemy.
Mylę się, czy też po stopniowym wzmocnieniu
Empheris przez "frakcję płocką" zespół
odżył, a wy z Bonifem, jedyni z oryginalnego
składu, zyskaliście nową energię?
Na pewno! Nowi ludzie w składzie to zawsze
powiew świeżości, nowe spojrzenie i masa pomysłów.
Jednakże fajnie byłoby mieć skład
stały na 100%, taki na który można liczyć
zawsze i w każdej sytuacji. Z tym niestety zawsze
są problemy w przypadku zespołów o jasno
sprecyzowanym celu. Empheris ma jasno
określone zadanie, wiemy jak ma wyglądać
twórczość tego co kryje się pod tą nazwą i w tę
właśnie stronę zdążamy. Wypada się tylko
cieszyć faktem, że aktualnie każdy z nas patrzy
w tę samą stronę.
Mieliście jakieś założenia pracując nad kolejnymi
utworami, czy też nie zaprzątaliście
sobie niczym takim głów?
W zasadzie założeniem było nagranie spójnego
materiału, o odpowiedniej atmosferze.
Głównym architektem był tym razem Tomasz,
poszczególne puzzle przynoszone przez
niego układaliśmy podczas prób. Szymon
kładł bębny, Bonif bas, Giorgi kombinował z
druga gitarą, ja krzyczałem i tak to szło. Raczej
pod tym względem nie działo się nic sensacyjnego,
czy nadprzyrodzonego.
Słyszę tu jednak więcej blacku, mniej thra-
66
EMPHERIS
shu, tak jakby proporcje pomiędzy tymi
dwiema składowymi waszego stylu przesunęły
się na korzyść tego pierwszego elementu?
Rzeczywiście, pojawiło się więcej smolistych
elementów, muzyka stała się przez to bardziej
brutalna, ale też w mojej ocenie bardziej zwarta,
że tak to ujmę. Każdy kolejny numer na
"The Return…" jest konsekwencją poprzedniego.
Na pewno tej płyty można słuchać jak
jednego kawałka od początku do końca.
Czyli skład jest obecnie w 3/5 inny niż na
pierwszych płytach, ale styl generalnie pozostał
ten sam, w ogólnych założeniach
niezmienny niczym wzorzec metra?
Styl? Trochę nam włosy posiwiały, ale wciąż
zapieprzamy w skórach, t-shirtach ulubionych
kapel, itd. Pod tym względem nic się nie zmienia.
Co do składu to wiesz jak jest - nie chcę
już deklarować, że "w tym składzie to na zawsze",
bo to "na zawsze" nie zdaje egzaminu.
Fakty są takie, że stabilny skład to najlepsze
co może spotkać zespół. Skład, który utrzyma
się dekadę w niezmienionym stanie może dosłownie
wszystko. To niestety rzadkość i póki
co nas nie dotyczy. Co do muzyki to cały czas
mieści się ona w konwencji black/thrash, raz
jest bardziej brutalnie - raz bardziej "klimatycznie"
- pod tymi względami nic się nie zmieniło
od naszego debiutu.
Chyba zbyt wiele zespołów, pod pretekstem
eksperymentów i artystycznego rozwoju,
rozmienia się na drobne, nawet jeśli nie są to
grupy związane kontraktami z dużymi wytwórniami
- dziwne to, ale prawdziwe i pewnie
też obserwujecie takie postawy wśród
bliższych i dalszych znajomków z branży?
Oczywiście, zdarzają się zespoły, które zaczynają
od pełnego szczerych intencji black, czy
death metalu, zdobywają rzeszę maniaków,
dum-nie kroczą pod czarnym sztandarem, by
w kulminacyjnym momencie dać ciała i zaprzepaścić
cały swój dorobek na rzecz szeleszczących
banknotów nazywanych dla niepoznaki
rozwojem artystycznym. Mówiąc o "dużych
nazwach" wypada w tym miejscu wymienić
kapelki takie jak Samael, Paradise Lost
czy Therion, które w oczach wielu fanów zdezerterowały
z pola bitwy. Co do zespołów z
mniejszego poletka sytuacja wygląda analogicznie:
nie udało się z tej strony, to może zagramy
inaczej? To nie jest rozwój (identycznie,
jak w wypadku w/w grup), ale świadoma
zmiana stylu, przy jednoczesnym, kurczowym
trzymaniu się zapewniającej sukces nazwy.
Nazwy (dodajmy) wykutej w zupełnie innej
kuźni.
Mamy teraz tendencję do maksymalnego
udziwniania muzyki, nawet tej najbardziej
ekstremalnej. U was jednak idzie to w zupełnie
innym kierunku, bo skrzypce czy
wiolonczelę wykorzystywaliście w aranżacjach
kiedyś, teraz wolicie grać jak najostrzej
i najprościej?
Zaraz, chwila! Skrzypce i wiolonczela? Owszem
- takie cuda pojawiły się incydentalnie w
jednym czy dwóch kawałkach na sto jakie nagraliśmy.
To były "plamy" podkreślające jakiś
tam zamysł, generalnie nasza muzyka bazuje
na tradycyjnym dla gatunku instrumentarium.
Staramy się grać prosto - to fakt, ale od strony
technicznej jest to coraz bardziej skomplikowane.
Wiesz, Bathory i Venom to drogowskaz,
tam idziemy. Po drodze pojawiają się
Foto: Empheris
inne wpływy, inspiracje - niekoniecznie muzyczne,
ale takie dla których określenia wystarcza
nam gitara, bas, bębny i wokal. I tak: jesteśmy
ograniczonymi betonami w tym względzie,
nie poradzisz!
Nagrywaliście w JNS Studio u Pawła "Janosa"
Grabowskiego - brzmienie "The Return
Of Derelict Gods" potwierdza, że był to
dobry wybór, zresztą zbytnio nie ryzykowaliście,
wiedząc z kim przez lata pracował, nie
tylko z metalowych zespołów?
Janos to doświadczony zawodnik, spod jego
ręki wyszło sporo potężnie brzmiących tytułów.
My wiedzieliśmy jak ma brzmieć nasz
materiał, on wiedział jak to brzmienie uzyskać
- trudno o lepszy układ.
Demówki czy nagrania z prób na splity to
też fajna sprawa, ale przy płycie nie ma co
bawić się w półśrodki - dwie wcześniejsze zarejestrowaliście
w DBX, tak więc już wtedy
wychodziliście z założenia, że może to być
surowe, oldschoolowe w sensie muzycznym,
ale dobrze brzmiące?
Tak, dwie wcześniejsze płyty nagraliśmy w
DBX. Tam powstało też kilka innych naszych
nagrań. Atmosfera w tym miejscu zawsze była
jednak luźna i pozbawiona przesadnego spinania
pośladów. Oczywiście brzmienie materiału
to sprawa priorytetowa. Rzecz w tym, że gówniane
brzmienie może spieprzyć najlepszy riff
i odwrotnie: dobrze brzmiący "gówniany riff"
może być po prostu dobry. Osobną sprawą
jest to czym dla kogo jest "dobre brzmienie",
ale od tego są już w każdym studio odpowiedni
(bardziej lub mniej) ludzie.
Nagrania poszły dość sprawnie, po nich miks,
master i najtrudniejszy moment - płyta
jest gotowa i co dalej? Ale zdaje się, że nie
czekaliście zbyt długo na wydawcę, bo Old
Temple przebił konkurencję, oferując najlepsze
warunki? (śmiech)
Nagrania i miks poszły sprawnie. Przy okazji
sporo się nauczyliśmy, bo czym innym jest nagrywanie
EP-ek czy splitów, a czym innym
pełna płyta. A takiej nie nagrywaliśmy od roku
2006, zmieniło się więcej niż wiele rzeczy
związanych z samym nagrywaniem, ale też
nasze podejście. W studio nie było tym razem
"zawsze pełnej" skrzynki piwa, a w powietrzu
nie unosił się słodki zapach ziołowego dymu…
Old Temple zawsze był blisko nas i
skoro w końcu nowy materiał ukazał się pod
skrzydłami tego labela, znaczy to tyle, że jesteśmy
"u siebie" hehe.
Czyli to trzyutworowe promo na Bandcampie
oraz YouTube nie spełniło swej głównej
roli - tyle, że fani metalu mogli posłuchać
solidnej próbki waszej nowej płyty?
Jeśli masz na myśli podpisanie lukratywnego
kontraktu ze znaną wytwórnią to obawiam
się, że umieszczanie swoich materiałów na
bandcamp, czy YouTube w tym celu można
porównać do próby łowienia ryb w basenie.
To na pewno dobra forma promocji pomocna
zespołom, ale promil tych, które dzięki tym
kanałom podpisały jakąś konkretną umowę
jest chyba znikomy. My rozesłaliśmy trochę
wici do labeli, postawiliśmy jednak na sprawdzony
sposób: maile/listy do znajomych czy
właśnie telefon do Eryka: "wydasz ten Empheris?"
-"Jo! Dawaj!". I tyle.
Ponoć wytwórnie płytowe nie są teraz już zespołom
do niczego potrzebne, ale w realiach
podziemnych znowu wygląda to nieco inaczej
i takie wsparcie, szczególnie jeśli mowa
o zaufanych, oddanych temu co robią w 120
% ludziach, jest wam bardzo potrzebne, nawet
jeśli nie ma z tego wielkich/żadnych pieniędzy?
Czy wytwórnie nie są już zespołom do niczego
potrzebne? Przepraszam, co proszę? Zapewne
można wydać samemu płytę, samemu ją
sprzedać i samemu kupić - świat zna rozmaite
kurioza. Oczywiście z wydania płyty kasy nie
ma, zespół, któremu wytwórnia pokryje koszty
nagrania może mienić się szczęśliwym, jak
jeszcze do tego zagwarantuje jakieś koncerty
(trasy!?) to już pełnia szczęścia. Naturalną
rzeczą jest również to, że bez tych wszystkich
ludzi przychodzących na koncerty, kupujących
płyty, koszulki, cały ten bałagan nie
miałby najmniejszego sensu. Wiele razy czytałem
w wywiadach, jak zespoły deklarują, że w
pierwszym rzędzie "grają dla siebie" - to oczywista
bzdura (lub mówiąc parlamentarnie
"półprawda"). Można grać "dla siebie", ale odbiorcami
tego są maniacy. I mam tu na myśli
nie tych od kciuka na fejsbuku, ale prawdziwi
metalowcy, którzy przychodzą na koncerty i
EMPHERIS 67
Foto: Empheris
wspierają całe to podziemie. To dzięki nim ten
organizm oddycha.
Na pierwszy ogień pójdzie wersja CD, a co
z nośnikami analogowymi? Kasety wydajecie
regularnie, ale póki co na winylu z waszym
logu ukazywały się tylko splity i EP-ki
- liczycie, że przy trzecim albumie wreszcie
się to zmieni?
Trudno powiedzieć. Oczywiście bardzo byśmy
chcieli, żeby ten pełniak ukazał się na winylu.
Czy to nastąpi? Nie wiem - w chwili gdy odpowiadam
na to pytanie nie ukazała się jeszcze
płyta CD. Wydanie kasety jest myślę kwestią
czasu.
Ponoć podziemni wydawcy, dzięki którym
winyl tak naprawdę przetrwał najgorszą dekadę
przełomu drugiej połowy lat 90. i dwutysięcznych,
mają teraz ogromne problemy,
bo tzw. majorsi znowu tłoczą co niemiara,
przez co kolejki do tłoczni są gigantyczne - to
kolejny paradoks naszych czasów?
To temat rzeka Wojtku. Powrót czarnych krążków
to wynik popytu wśród hipsterskiej młodzieżówki
z jednej strony i bogatych (onegdaj
zbuntowanych) dziadów w średnim wieku,
którym na stare lata zachciało się polansować
kolekcją LP's przed równie zramolałymi kolegami
z korporacji. Jest popyt - jest podaż, rynek
nie znosi próżni. Labele tłoczą placki na
potęgę, reedycje reedycji i reedycje tych reedycji
to już norma zasadniczo. I w sumie spoko -
pomijając śrubowanie cen do rozmiarów inflacji
w Zimbabwe.
Ale to nie będzie prima aprilis, mimo tego, że
premierę zapowiedzieliście na 1. kwietnia,
"The Return Of Derelict Gods" ukaże się na
pewno? (śmiech)
Oczywiście że to żart - żadnej płyty nie ma i
nie będzie, ileż to razy już ją zapowiadaliśmy?
(śmiech)
No tak, walentynki czy Dzień Kobiet niezbyt
by tu w sumie pasowały... Zamierzacie
też zintensyfikować działalność koncertową
- z nową płytą chce się grać, to dobra okazja
do ruszenia się poza Warszawę?
Dokładnie, parę koncertów na ten rok mamy
już w planach, podobnie jak kolejne wydawnictwo
splitowe, które nagramy późną wiosną
2019. W Warszawie swoją drogą gramy rzadko,
lepiej rozprostować kości gdzieś dalej od
miejsca zamieszkania - dla przynajmniej połowy
składu tego zespołu.
Zaczniecie towarzysząc Romanowi Kostrzewskiemu
i jego odsłonie Kata, ale pewnie gdy
płyta będzie już dostępna to tych koncertów
będzie więcej?
13 kwietnia gramy z Kat & RK + Nomad w
Opocznie, następnie w maju z The Negation
i Chanid w Warszawie i potem we wrześniu
mała traska w towarzystwie rosyjskiego Tiran.
Mieliśmy w maju zagrać kilka koncertów właśnie
w Rosji, ale obecnie chyba łatwiej wygrać
sześć razy z rzędu w ruską ruletkę niż dostać
się do tego kraju na ludzkich warunkach.
Wszystko przez jebaną politykę: wizy, wizy
transferowe, wizy turystyczne, opłaty agencyjne,
itd. Zrezygnowaliśmy mimo faktu, że
docierając na miejsce - warunki były perfekcyjne.
Tyle, że dostać się tam można tylko topiąc
w chuj kasy. Niestety - nie defekujemy tą
kasą.
Licząc kilka lat pod poprzednią nazwą Eris
to w przyszłym roku będziecie świętować
ćwierć wieku na scenie - ładny jubileusz,
zważywszy na to, że byliście aktywni przez
cały ten czas. Możecie więc pokusić się na
zakończenie o podsumowanie tych lat: było
warto?
Na koniec małe sprostowanie: w obecnym
składzie Empheris nie ma nikogo, kto tworzył
Eris - pierwszy materiał jaki nagrał Empheris,
miał w składzie jednego członka tamtego zespołu.
Była to w pewnym sensie kontynuacja
tamtego Eris, ale kopiąc głębiej nie mamy ze
sobą nic wspólnego. Empheris istnieje więc
od roku 2003, a może zaryzykuję stwierdzenie,
że dopiero startujemy? Czy było warto?
Nie. Absolutnie nie było. Zamiast śmigać po
pracy na próbę, czy grać koncerty w różnych
miejscach, poznawać nowych ludzi, świat i życie
- można przecież oglądać w TV "Taniec z
gwiazdami", a w weekend iść na obiad do teściowej.
Tak… strasznie zjebane życie prowadzimy.
Absolutnie nie warto! I do tego ten
hałas…
Wojciech Chamryk
HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać swoją
muzyką w paru, krótkich zdaniach na początek?
Felipe Alvarado: Cześć. Dziękuje za możliwość
udzielenia tego wywiadu. Chcielibyśmy
opisać naszą muzykę jako zdalnie kierowane
rakiety, lecące z hiper prędkością w celu siania
zniszczenia.
Co inspiruje was jako muzyków?
Jesteśmy inspirowany przez nasz obowiązek,
którym jest pokazanie światu wszystkich tych
okropności, spowodowanych przez ludzkość,
jak i skłonienie do myślenia przez thrash metal,
który gramy. W miarę upływu czasu ten
świat staje się coraz zimniejszy i smutniejszy.
Z tego powodu chcieliśmy pokazać ludziom,
którzy są zainteresowany naszą muzyką, to,
że oni mają jakiś cel, i jeśli nie będą o niego
walczyć, to zobaczą tylko życie, mijające
przed ich oczyma.
Zaczęliście w roku 2013, to prawda? Mógłbyś
powiedzieć więcej o waszym początku i
pierwszym demie, zatytułowanym "Chambers
of Pain"?
To prawda, był to pierwszy materiał, nad
którym pracowaliśmy. Demo z czterema
utworami i jednym kawałkiem bonusowym.
To demo pozwoliło nam zagrać pierwszy koncert,
zagrać poza V Regionem (cbodzi tu o
Valparaiso - przyp. red.) i dało nam motywację
do tworzenia muzyki w lepszej jakości.
Czy zamierzacie nagrać ponownie utwory z
"Chambers of Pain" (poza "Pursuit of Chaos",
które zostało również zamieszczone na
waszym debiucie)?
Zasadniczo to "Desert Awaits" również został
ponownie nagrany, ale ze zmienionym tytułem
na "Desert Ways". Nie chcemy jednak
ponownie nagrywać większej ilości utworów z
dem, ponieważ zamknęliśmy tamten rozdział
z naszego życia wraz z debiutem, "Misconception",
od tego miejsca będziesz od naszego
zespołu słyszał tylko nowe utwory.
Co sądzisz o "Split!" z Parkcrest z roku
2015? Co sądzisz o tym zespole?
Ten split był bardzo ważny, ponieważ byliśmy
w stanie połączyć się z młodym duchem
nowej generacji thrash metalu w Chile. Jesteśmy
przyjaciółmi z Parkcrest i uważamy,
że są zespołem, który zawsze idzie naprzód,
dorasta i wprowadza innowacje w swojej muzyce.
Poza tym są bardzo skromni zawodowo,
zaś prywatnie są świetnymi ludźmi. Definitywnie
powinieneś sprawdzić ich muzykę!
Mógłbyś powiedzieć nam jak możemy zdobyć/
posłuchać waszych poprzednich dzieł
(przed "Misconception"), jeśli jest to możli-
68
EMPHERIS
we?
Tak więc, z pewnością nie były one wrzucone
w internet oraz zbytnio nie ma wydawnictwa,
które by je obecnie sprzedawały. Materiał
przed naszym LP jest niedostępny.
Mniemam, że ten album promocyjny z roku
2016 był dla was udany, czyż nie?
Był dla nas bardzo ważny. Pozwolił nam wydać
nasz debiut przez Unspeakable Axe Records.
Jesteśmy bardzo dumni z tego, w jaki
sposób "Onset" oraz "Punished Existence"
zmieniły się na długograju. Wiele dla nas znaczą
przez czas, w którym zostały napisane.
Nie da się ukryć, że przemija.
Czy mógłbyś porównać "Misconception" do
waszych poprzednich dzieł? Co jest inne?
Co jest podobne?
"Misconception" był wszystkim tym, co mieliśmy
na myśli, wszystkim o czym marzyliśmy,
jako o albumie debiutanckim. Nasze
oczekiwania zostały bardziej niż spełnione,
czemu przyczyniła się nasza cierpliwa praca.
Nie mogę tak naprawdę porównać tego albumu
do naszych poprzednich dzieł, ponieważ
debiutowi zadedykowaliśmy naprawdę dużo
wysiłku, w celu poprawy nagrań, miksu, masteringu,
produkcji i w efekcie otrzymania lepszego
rezultatu końcowego.
Zasadniczo to całkiem mi się podoba ten
heavy/power metalowy sposób tworzenia
riffów połączony z tą brutalną perkusją na
"What About You". Mógłbyś powiedzieć
coś więcej o tym utworze?
"What About You" jest utworem inspirowanym
stylem grania thrash metalu przez Sadus.
Chcieliśmy odtworzyć tą super-szybką i
super-brutalną atmosferę, lecz z wiadomością
odnoszącą się do procesu samodoskonalenia
się. Utwór został napisany z myślą o depresji,
którą ludzie sami sobie tworzą. Czasami Ci
ludzie mają wszystko, czego potrzebują, jednak
wciąż wybierają oparcie się na narkotykach
lub innym nałogach. Znamy wiele przypadków
ludzi, którzy mieli naprawdę duży
potencjał, a przez ich własne złe decyzje żyją
jako niewolnicy.
Gdzie, kiedy, jak i z kim nagrywaliście wasz
debiut?
Nagrywaliśmy go w Limache, w małym mieście
godzinę drogi od naszego miasta. Zajęło
na około jednego roku, by znaleźć brzmienie,
które do nas pasowało. Kiedy wreszcie je znaleźliśmy,
zaczęliśmy pracować nad nagraniem,
przez kolejny rok, ze względu na problemy
związane z pieniędzmi i datami nagrań.
Pracowaliśmy bardzo cierpliwie nad debiutem.
Dziękujemy Javierowi Ortizowi oraz
Samodoskonalenie się
Personalnie jako wykonujący obowiązki dziennikarza
muzycznego często odczuwam
znużenie powtarzającą się jakością muzyki,
z którą się stykam. Myślę, że część
ludzi też to może odczuwać, szczególnie
jeśli z taką muzyką styka się w dzień w
dzień. Jednak, warto pamiętać, że za tą
muzyką przeważnie stoją ludzie, którzy
rzeczywiście chcą coś nią przekazać, a nie
nastolatki z Finlandii z kasą od rodziców, tworzący kolejny utwór
o hehe thrashowaniu, lub hehe szatanie. Gitarzysta Critical Defiance
- Felipe Espinoza - deklaruje w wywiadzie, że zespół na leży do tych drugich.
Nie przedłużając, zapraszam do krótkiego wywiadu.
Fabianowi Valdesowi za to, że rezultat, który
otrzymaliśmy był dokładnie taki, jaki
chcieliśmy. Oni znaczą dla nas wiele, ponieważ
pomogli nam otrzymać to surowe i świetne
brzmienie, jakiego chcieliśmy.
Co oznacza numer "507"?
"507" jest bezpośrednim odniesieniem do
krótkiej historii napisanej przez J.D. Salingera.
Jeśli przeczytałeś "Idealny dzień na ryby"
to będziesz wiedział co mieliśmy na myśli.
Nie chcemy tutaj psuć niespodzianki.
Naprawdę podoba się mi wasz cover na
"Misconception". Czy został on zainspirowany
przez okładki Sodom "Agent Orange"
bądź Virus "Force Recon"? Kto stworzył
okładkę na wasz debiut?
Głównym konceptem na grafikę dla "Misconception"
był widok rozciągający się z okna
pociągu, którym podróżowaliśmy. Widzieliśmy
wschód słońca zza okna, które miało plamy,
wyglądające jak stapiające się ciała.
Koncept zmieniał się do momentu, w którym
nie został ostatecznie zdefiniowany. To jest
to, co naprawdę lubimy w tworzeniu muzyki.
Jest to tworzenie scen z nieskończonej tablicy
faktów, którą daje nam natura. Sama grafika
została stworzona przez Bastiana Velasqueza,
naszego drogiego przyjaciela i świetnego
artystę.
Co sądzisz o Unspeakable Axe Records?
Kompletnie profesjonalne wydawnictwo w
całości poświęcone podziemiu, które uwierzyło
w nas absolutnie. Za co będziemy do końca
niezmiernie wdzięczni Eric'owi Musallowi.
Czujemy tylko do niego szacunek i respekt,
ze względu, że jest metalem, który jest zawsze
szczery i prawdziwy. Wydawnictwo spełniło
nasze marzenie o wydaniu debiutu.
Mógłbyś powiedzieć więcej na temat chilijskiej
sceny metalowej? Co o niej sądzisz?
Które zespoły byś nam polecił?
Chilijska scena metalowa jest niesamowita,
fani zawsze w pełni oddają się muzyce, gdyż
oni są w pełni świadomi tego, co oznacza
upust emocji. Odwdzięczają się swoją energią
kiedy widzą zespół, który wyzwala w nich
agresję, pasję i wolność. Poleciłbym: Pentagram,
Miserycore, Acero Letal, Feedback,
Demoniac, Terror Strike, Necroripper,
Ripper, Massive Power, Acrostic, Insulto,
Warpath i wiele innych.
Co zamierzacie robić w 2019?
Dzisiaj mogę powiedzieć, że nasz drugi LP
został już w pełni napisany. Obecnie dopracowujemy
nowe utwory, zaś naszym obecnym
celem jest nagranie tego w profesjonalnym
studio, ponieważ teraz chcemy pójść jeszcze
dalej w zakresie produkcji i muzycznej jakości.
Mamy nadzieję stworzyć coś lepszego niż
"Misconception", tak więc przygotujcie się.
Dziękuje za wywiad! Ostatnie słowa należą
do was.
Dziękuje bardzo za możliwość wypowiedzenia
się. Chcielibyśmy przekazać wszystkim fanom
metalu by nas wspierali, przez kupowanie
naszego debiutu, co pomoże nam wejść do
studia nagraniowego tak szybko, jak to jest
możliwe. Co pozwoli nam grać dla was nasz
thrash metal. To jest tylko początek, zaś ta
muzyka jest żywa i płonie w naszych sercach.
Obiecujemy wam występy z potężnym
potencjałem wpierdolu, który zakręci waszymi
głowami. Trzymajcie się!!!
Jacek Woźniak
CRITICAL DEFIANCE
69
...w innym wypadku czemu miałbym to robić?
Bewitcher. Ci, którzy są za pan brat z metalowym podziemiem z pewnością
kojarzą ten zespół. Ja jednak spróbuję zwiększyć liczbę osób, które zna Bewitcher,
chociaż o te pare naszych czytelników. Pomoże mi w tym gitarzysta i wokalista
zespołu, mówiąc o swojej muzyce, jej tematyce oraz warstwie graficznej na
ich najnowszym albumie, "Under the Witching Cross".
HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać muzykę
tworzoną przez Bewitcher?
Unholy Weaver of Shadows & Incantations:
Bewitcher jest heavy metalowym
zespołem z mocnym wpływem speed metalu
i black metalu z lat 80. Naszym celem jest
zachowanie tradycji z równoczesnym dodaniem
do niej naszego własnego stylu i emocji.
Co waszym zdaniem sprawia, że wasza
muzyka jest oryginalna?
Staramy się włączyć do naszej muzyki tyle
różnych elementów, jak to tylko możliwe,
bez jednoczesnego przekraczania ustalonych
zmieniło się tak dużo. Wszystkie elementy
znane z pierwszego albumu są też na "Under
the Witching Cross", jednak tym razem
bardziej dopracowane.
Jak przebiegała współpraca z Joelem Grindem?
Czy mógłbyś powiedzieć więcej o procesie
produkcji na obu albumach?
Zawsze lubimy pracować z Joelem, ponieważ
on po prostu rozumie nasz zespół. To jest
jego brożka i on wie jak ten zespół powinien
brzmieć. Zasadniczo nie nagrywaliśmy z nim
nowego albumu, jednak on dokonał miksu i
masteringu. Na pierwszym nagraniu zrobił
wszystko, jednak całość została zrobiona w
mniej niż tydzień, więc nie ma tu zbytnio co
omawiać. Na "Under The Witching Cross"
mieliśmy sporo rozmów z Joelem na temat
różnych brzmień instrumentów oraz o tych
wszystkich starszych albumach, którymi
chcieliśmy zainspirować nasze brzmienie.
Wchodząc do studia, mieliśmy o wiele lepszą
wiedzę na temat tego, co chcemy osiągnąć.
Zasadniczo on to wykonał perfekcyjnie i my
byliśmy bardzo zadowoleni z wyniku.
granic. Muzycznie nie jest to tylko oddanie
hołdu naszym starym Bogom, ale także przecieranie
nowych szlaków z punktu wyjściowego,
umiejscowionego w późnych latach 70.
i wczesnych 80. Większość starszych zespołów
ogólnie kończyła grając szybciej, lub ciężej,
lub bardziej ekstremalnie. Natomiast Bewitcher
bardziej stara się przekazać to, co
można odkryć w tym stosunkowo wąskim
świecie heavy metalu z okresu 1978 - 1984.
Nie odkrywamy koła na nowo, jednak to również
może stanowić wyzwanie.
Co inspiruje waszą muzykę tematycznie?
Co powinniśmy przeczytać by lepiej poznać
waszą twórczość? Czy Biblia tutaj też się
przyda?
Teksty zawsze miały zdecydowanie okultystyczne
przesłanie, bardziej szły w stronę
mroczniejszej strony magii, duchowości, seksualności,
natury i tego w jaki sposób na
siebie oddziałują. Na wczesnych materiałach
demo kilka utworów poruszało treści, których
źródłem były biblijne przypowieści, jednak
bardziej kierowały się w stronę inspiracji
czarnoksiężnictwem i magią żywiołów,
Hermetyzmem, historią oraz wszystkim tym,
co mogło łączyć się harmonijnie z tymi tematami.
Foto: Bewitcher
Czy mógłbyś dokonać porównania pomiędzy
waszym debiutem "Bewitcher" i "Under
the Witching Cross"?
Chcieliśmy podnieść poziom produkcji na
drugim albumie, ponieważ debiut był bardzo
surowy i prosty. Nowe nagranie ma o wiele
więcej gitar i potężniejsze bębny. Produkcja
też ma zimniejsze brzmienie. Kompozycyjnie
na drugim albumie są trochę bardziej zróżnicowane,
z większą ilością zmian temp, melodii
i w pewnych miejscach trochę większym
naciskiem na atmosferę. Jednak ogólnie, nie
Jak mniemam te szybsze motywy zostały
zainspirowane przez Venom i Tank, zaś te
wolniejsze przez Witchfinder General,
mam rację? Czy mógłbyś napisać coś
więcej o swoich muzycznych inspiracjach?
I wiele innych, ale ogólnie zgoda. Myślę, że
te wolniejsze motywy były bardziej zainspirowane
przez Candlemass, Celtic Frost
oraz oczywiście Black Sabbath. Szybkość
natomiast jest również udziałem Motorhead,
Bathory czy starej Metalliki i tak dalej.
To zawsze będzie podstawą brzmienia i
stylu Bewitcher. Niemniej ciagle się rozwijamy
i włączamy do naszej muzyki różne nowe
rzeczy.
Co zainspirowało "To Fast for the Flames"?
Czemu wybraliście ten utwór na singla?
To był po prostu odpowiedni utwór łączący
debiut i drugi album. Tak bezpośredni jak to
tylko możliwe, jednak również ustawia resztę
nagrania perfekcyjnie. Esencja Bewitcher!
Utwór jest na temat życia chwilą i robienia
czegoś własnego z odpowiednim nastawieniem
i pasją. W innym wypadku czemu miałbym
to robić?
Czy czytałeś książki na temat wielkiego
pożaru w Rzymie - opisanego w Rome is on
Fire" - jak na przykład Sienkiewiczowskie
"Quo Vadis"? Co sądzisz o tej książce?
Nie sprawdzałem tego, ale zawsze szukam
dobrych rzeczy związanych z historią Rzymu
70
BEWITCHER
do obejrzenia i przeczytania. Jest to jedna z
tych rzeczy, które lubię zgłębiać.
Rozwijając dalej poprzednie pytanie, czy
jesteś świadomy tego, że Messiah stworzył
utwór o cesarzu Neronie? Czy znasz jakieś
inne przedstawienia rzymskiej historii w
muzyce metalowej i jakie byłbyś w stanie
polecić?
Szczerze to nie widziałem tego zbyt wiele, co
jest dziwne, gdyż jest to świetny temat na
tekst utworu heavymetalowego. Jestem pewny,
że już coś jest na ten temat, ale nie jestem
sobie w stanie tego przypomnieć.
"Frost Moon Ritual" ma na celu oczyszczenie
duszy, czy mam tu rację? Mógłbyś
powiedzieć więcej o tym utworze?
Od momentu, w którym powstał zespół
chcieliśmy stworzyć klasycznie brzmiący
heavy metalowy utwór instrumentalny. Coś,
co zawiera w sobie wiele części i muzycznie
zabiera Cię do różnych miejsc, ale w jakiś
sposób te wszystkie części łączą się ze sobą.
Poza tym, to miała być ścieżka dźwiękowa
obrazująca okładkę. Możesz tutaj wyobrazić
sobie obraz sabatu wiedźm, a w tle gra właśnie
ten utwór, z tymi wszystkimi zmianami
nastroju i jedyną w swoim rodzaju budową
konstrukcji kompozycji. Momentem szczytowym
jest koniec rytuału. Nawet jeśli album
nosi tytuł "Under the Witching Cross", to
"Frost Moon Ritual" jest utworem, który zainspirował
grafikę albumu.
Czy możesz określić wpływy, jakie ma
świat wiedźm na naszą kulturę i życie?
Myślę że praktycznie możesz je zobaczyć
wszędzie. Od ubrań do seriali telewizyjnych,
filmów, książek, sklepów "okultystycznych" i
tak dalej i dalej. Jest to w mainstreamie, czy
to wyszło na dobre czy nie? Nie wiem, ale
tak teraz to działa.
Co wpłynęło na formę okładki "Under the
Witching Cross"? Czy były to elementy
grafik Angel Witch zmieszane z stylem
Caspara Friedricha?
Możesz tak powiedzieć. John Martin oraz
Foto: Bewitcher
Friedrich w swoich pracach mieli te same
elementy stylu. Tak jak wspomniałem wcześniej,
ta grafika miała być takim trochę bardziej
lub mniej wizualną reprezentacją utworu
"Frost Moon Ritual". Chciałem żeby okładka
rzucała się w oczy i równocześnie miała
ten tajemniczy klimat. Wiele zimnych kolorów
i prawie surrealistyczna jakość. To była
kwestia tylko znalezienia odpowiedniego
artysty...
Którym został Mariusz Lewandowski. Jak
duży wpływ na tą okładkę miały prace Mariusza
Lewandowskiego, który raczej tworzył
grafiki bliższe Beksińskiemu, a w tym
wypadku stworzył coś w stylu Caspara...
Kiedy zobaczyłem cover, jaki zrobił dla Bell
Witch, od razu wiedziałem, że on musi zrobić
nam okładkę. Nie próbowałem mieć dokładnie
tego samego, jednak chciałem ten
senny, surrealistyczny wygląd. To było to, co
grafika na "Under The Witching Cross" potrzebowała.
Tak więc wysłałem mu prosty
szkic z układem, zaś on to zrobił perfekcyjnie.
Nie było tu dyskusji o innych artystach.
Chciałem jego unikalny sznyt i to jest to co
dostaliśmy!
Co sądzisz o ruchu vaporwave? Prawdę powiedziawszy,
to pytanie było zainspirowane
przez teledysk do "To Fast for the
Flames"...
Podoba mi się to. Bardziej jestem jednak fanem
synthwave/outrun, jednak podobają mi
się ich wszelkie odłamy. Pisałem muzykę
opartą na syntezatorach przez lata i czasami
wkrada się to również do Bewitcher. Poza
tym całkiem dobrze to współgra ze sobą jak
sądzę!
Tak więc lubisz Lars Ulricha, czyż nie?
Przynajmniej to zostało w jakiś sposób
ukazane w sekcji podziękowań umieszczonej
w napisach końcowych, które były za
szybkie dla moich oczu...
(Śmiech!) Lars. Był. Zgadza się.
Czy mógłbyś nam polecić Twoje ulubione
oraz nowe zespoły grające speed/thrash/
black?
Hmmm… obecnie jestem trochę poza najnowszymi
trendami, jednak parę ulubionych
kapel mam, wymieniłbym: Speedwolf, BAT,
Hellripper, Whipstriker, Children of
Technology, Barbarian, Hell Fire, Road
Rash, Nuke…
Co zamierzasz robić na przelomie 2019 /
2020?
Koncertować do zmęczenia.
Stwórzmy trochę głupi scenariusz... Ty i
Twój zespół jesteście grupą czarownic żyjących
w XVI wieku. Gdzie byś chciał żyć w
takim wypadku?
Na Księżycu.
Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa są
Twoje...
Dziękuje za pytania i wsparcie. Rozsiewaj
klątwę… zawsze twardzi, zawsze nienasyceni!
Jacek Woźniak
Foto: Bewitcher
BEWITCHER
71
Zaprosiliśmy potwora do naszych domów
Wywodzący się z Nowej Zelandi West of Hell niedawno wydał swój kolejny
album, "Blood of the Infidel". Muzyka zawarta na nim jest bardziej w rejonach
progresywnego i nowoczesnego metalu, z pewnymi elementami heavy i thrash
metalu. Sam zespół powstał w roku 2002, a swój debiut "Spiral Empire" wydał w
2012 roku. O tej dekadzie pomiędzy wspomnianymi wydarzeniami, inspiracjami
oraz muzyką na obu wydawnictwach zespołu opowie basista zespołu Jordan
Kemp. W udzielaniu wywiadu pomógł mu wokalista zespołu, Chris Valagao,
odpowiadając na pytania związane z obecnym wpływem mediów oraz lirykach na
najnowszym albumie.
HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać waszą
muzykę w paru zdaniach?
Jordan Kemp: Energiczna muzyka z chwytliwymi
i melodycznymi riffami. Trochę gitarowych
shredów. Progresywne elementy zbalansowane
nietypowym metrum w bieżącym czasie.
Wysokie, melodyczne wokale i czasem
death-metalowe growle.
Mógłbyś nam opowiedzieć o początku West
of Hell?
Jordan Kemp: Zespół powstał w West Auckland,
Nowa Zelandia. Sean Parkison, Ivan
Vrdoljak i Andrew Hulme (pierwotni członkowie
zespołu) spotkali się i zaczęli tworzyć
materiał. Chwilę potem znaleźli basistę,
mnie. Nigdy nie byliśmy w stanie znaleźć wokalisty,
którego chcieliśmy zatrudnić. Po paru
latach, z ilością utworów z którą można było
stworzyć album, przenieśliśmy się do Kanady,
Vancouver. Znaleźliśmy tam wokalistę, Chrisa
Valagao, dokończyliśmy album, nagraliśmy
go i ustabilizowaliśmy swoją sytuację na
kanadyjskiej scenie metalowej.
Dlaczego zajęło wam tak długo stworzenie
waszego debiutu? Czy wydaliście jakieś dema/
EPki przed długograjami?
Jordan Kemp: Stworzenie naszego pierwszego
albumu zajęło nam trochę czasu. Było to
spowodowane zmianą miejsca . Proces szukania
właściwego wokalisty również nie był krótki.
Zasadniczo zaczęliśmy dawać występy w
Vancouver bez wokalisty. Po prostu graliśmy
nasze utwory instrumentalnie. Nigdy nie mieliśmy
zamiaru być zespołem instrumentalnym,
jednak granie na żywo pomogło znaleźć
nam wokalistę. Nigdy nie byliśmy zainteresowani
tworzeniem EPek, ponieważ żaden z legendarnych
zespołów, które podziwiamy nie
mieli EPek. Nasze wszystkie ulubione albumy
były długograjami, tak więc pracowaliśmy tak
długo, dopóki nie byliśmy zadowoleni, dopóki
nie mieliśmy wystarczającej ilości dobrego
materiału na pełnowymiarowy album.
Czy wasze poprzednie projekty zainspirowały
was w jakiś sposób?
Jordan Kemp: Dla mnie, Ivana i Andrewa,
West of Hell był pierwszym zespołem. Sean
i Val grali w innych projektach, które wpłynęły
na ich sposób tworzenia, jednak powiedziałbym,
że bardziej my sami na siebie wpływaliśmy,
kiedy szukaliśmy brzmienia dla
West of Hell. Myślę, że nasze inspiracje raczej
pochodzą z zespołów, które podziwiamy,
niż z innych projektów, w których uczestniczymy.
Wydaje się, że jest to kwestia bycia
bardziej oryginalnymi od tych inspiracji.
Co zainspirowało was do stworzenia waszego
pierwszego albumu, "Spiral Empire"?
Jordan Kemp: Największą inspiracją dla nowego
zespołu była nasza chęć do możliwości
tworzenia utworów i albumu, który byłby doceniony
jako wartościowy materiał, przez szerokie
spektrum fanów. W pierwszych latach,
ze względu na to, że mieliśmy problemy ze
znalezieniem wokalisty, spędziliśmy wiele
czasu w salce prób, pracując nad procesem
pisania utworów, poprawiając je, ucinając niepotrzebne
części i zasadniczo tworząc utwory,
które po pewnym czasie uznaliśmy za nie
tak dobre, jak nam się wydawały. Gdybyśmy
znaleźli naszego wokalistę wcześniej, to byłoby
możliwe nagranie i wydanie materiału, na
który moglibyśmy spojrzeć wstecz i powiedzieć,
że nie był tak naprawdę dobry. Ponieważ
mieliśmy czas by dorosnąć jako muzycy,
zanim zespół zaczął tworzyć na dobre, byliśmy
w stanie zacząć z naprawdę dobrym materiałem.
Czy debiut West of Hell przetrwał próbę
czasu?
Jordan Kemp: Powiedziałbym, że "Spiral
Empire" przetrwał próbę czasu, ponieważ każdy
utwór jako całość jest dopracowany. Są
naprawdę dobrze napisane, z dobrą motoryką
i bez głupich momentów. Zawierają chwytliwe
wokale i solówki. Staroszkolne wpływy są
słyszalne, przy okazji zaznaczają nowoczesny
sznyt i produkcję.
Co zainspirowało was do stworzenia drugiego
albumu "Blood of the Infidel"?
Jordan Kemp: Zawsze aspirowaliśmy do
tworzenia czegoś nowego i podążania naprzód.
Dużą inspiracją było posiadanie nowych
muzyków w zespole. Pierwotni członkowie
kapeli, Ivan (gitary) i Andrew (perkusista)
zdecydowali, że mają dość i wracają do
Nowej Zelandii. Do zespołu dołączył Kris
Schulz i natychmiast włączył się w tworzenie
utworów, w co naprawdę miał duży wkład.
Kris był znany na scenie metalowej Vancouver,
jako wirtuoz gitary i człowiek orkiestra.
Jego riffy i kierunek zainspirował resztę zespołu
do tworzenia i grania na wysokim poziomie.
Ash Pearson (Revocation, 3 Inches
Of Blood) zgłosił się na perkusję. Jego uczucie,
groove i precyzja były inspirującymi
wpływami na brzmienie naszego albumu.
Foto: West Of Hell
Czy mógłbyś porównać wasz debiut do
najnowszego albumu "Blood of the Infidel"?
Jordan Kemp: "Spiral Empire" jest głęboko
zakorzeniony w klasycznych metalowych inspiracjach.
Pomimo tego, że szukaliśmy bardziej
nowoczesnego zacięcia w naszym brzmieniu,
to jednak na pierwszym albumie brzmienia
staroszkolnego klasycznego thrashu,
power i groove metalu są bardziej słyszalne.
Na "Blood of the Infidel" udało nam się bardziej
unowocześnić formułę, wprowadzając
72 WEST OF HELL
bardziej progresywną strukturę z zróżnicowanymi
taktami rozwijającymi nasz styl.
Który utwór jest najtrudniejszy do zagrania
według Ciebie?
Jordan Kemp: Hmmm, ciężko powiedzieć.
Wszystkie nowe utwory są stosunkowo trudne.
Jednak im dłużej je gramy, tym łatwiej je
zagrać i się w nie wczuć.
Co sądzisz o mediach społecznościowych?
Jak możemy chronić naszą prywatność, tak,
by mimowolnie nie stać się częścią tej maszyny?
Chris "Val" Valagao: Media społecznościowe
stały się potworem o wielu twarzach. Praktycznie
wypędzono dżina z lampy. Ta technologia
powoli integrowała się z społeczeństwem
na przestrzeni lat, do momentu, w którym w
końcu zaakceptowaliśmy ją jako coś normalnego.
Ludzie potrzebujący atencji z chęcią
oddali ogromne pokłady personalnych informacji
i zaakceptowali absurdalne zasady
związane z ich użyciem i manipulacją. Prywatność
już nie istnieje. Zaprosiliśmy potwora
do naszych domów, który zawsze nasłuchuje.
Jak duży wpływ na wasze utwory miała
twórczość Schopenhauera?
Chris "Val" Valagao: Czuję, że moje teksty
rzeczywiste były mocno inspirowane jego
twórczością. Powiedziałbym, że dyskretnie za
pośrednictwem wielu jego cytatów. Wydaje
mi się, że moje poglądy zgadzają się z jego jeśli
chodzi o zagadnienia związane z człowieczeństwem.
Fabuła której książki jest bliższa obrazowi
obecnego zachodniego społeczeństwa? Czy
jest to historia przedstawiona w "1984", czy
raczej z "Brave New World"? Dlaczego?
Chris "Val" Valagao: Obecnie zachodnie
społeczeństwo zmierza w kierunku, który wydaje
się, że jest kombinacją obu powieści
"1984" oraz "Brave New World". Jednakże,
dostosowanie się do wcześniej ustalonego
modelu, w sposób, który uznaliśmy za formę
prania mózgu i kontroli myśli. Potężny
wpływ paru korporacji na jedzenie, lekarstwa,
rozrywkę, przemysł i rolnictwo - to krzyczy
"1984". Teraźniejszy wpływ technologii oraz
podejścia do rzadkości, jako naszego wyzwolenia
bardziej prowadzi do "Brave New
World".
To teraz trudne pytanie... Co sądzisz o
niedawnej masakrze w Christchurch w
Nowej Zelandii?
Jordan Kemp: Absolutnie niszczycielska. Nic
podobnego wcześniej nie miało miejsca w Nowej
Zelandii. Większość ludzi nawet nie wiedziała,
że można było posiadać ten typ broni,
która została tam użyta. Na nasze nieszczęście
rozlew krwi będzie kontynuowany dzięki
bezsensownej ignorancji i nienawiści.
Co możesz powiedzieć o scenie metalowej
w Nowej Zelandii?
Jordan Kemp: Nowa Zelandia ma entuzjastyczną,
solidną scenę metalową. Oczywiście
nie jest jak duża jak sceny w bardziej zagęszczonych
miejscach na świecie, jednak metal
jest doceniany w tym kraju.
Co zamierzacie robić na przełomie lat 2019 /
2020?
Jordan Kemp: Zamierzamy dalej pisać. Jesteśmy
podnieceni naszą muzyką, nad którą
pracujemy i chcielibyśmy ją nagrać i wydać,
jak najszybciej jak to jest tylko możliwe. Planujemy
również nakręcić kolejny teledysk.
Poza tym szukamy sposobu by zagrać koncert
w Europie. Z pewnością chcielibyśmy tam zagrać
trasę i szukamy odpowiedniej ku temu
okazji.
Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą
do Ciebie.
Jordan Kemp: "Blood of the Infidel" została
dopiero co opublikowana i jest dostępna za
pośrednictwem naszej strony internetowej,
Nasz kanał na Youtubie ma najnowsze nagrania,
tak więc sprawdźcie go!
Jacek Woźniak
Nie tylko niemiecka solidność
- Nie możemy znieść tych nowych kapel, które grają pop z przesterowanymi
gitarami i twierdzą, że to metal - mówi basista Paragon Jan Bünning. I
faktycznie, najnowsza płyta niemieckiej formacji to prawdziwy cios między oczy,
tradycyjny heavy o speed/thrashowej orientacji najwyższej jakości. Odpalcie więc
"Controlled Demolition" i zapraszam do lektury:
HMP: Kontrolowana demolka - nawet nie
przypuszczałem, że coś takiego jest możliwe,
ale jak widać na płycie Paragon jak najbardziej?
(śmiech) Żarty żartami, ale gracie
już tyle lat, a energii wciąż wam nie brakuje,
dzięki czemu wciąż wydajecie kolejne płyty,
gracie koncerty - wiele młodszych stażem
zespołów już dawno spuściło z tonu, a wy
przecie do przodu niczym spragnieni sukcesów
20-latkowie?
Jan Bünning: Prawdę mówiąc, nasza motywacja
w ostatnich latach jest większa niż kiedykolwiek.
Jesteśmy lepszymi muzykami, gramy
bardziej zespołowo i jesteśmy bardziej
skupieni. To duża przyjemność grać koncerty
Hell", ale jest mocno zajęty ze swoim drugim
zespołem, a do tego ma pracę i rodzinę, więc
nie może poświęcić się Paragon w stu procentach.
Jest bardzo dobrym kompozytorem i gitarzystą
oraz oczywiście założycielem zespołu,
więc najlepiej wie jak powinny brzmieć
utwory Paragon. W pewnym sensie jest nas
więc szóstka w zespole, przy czym Martin
nagrywa w studio i pisze utwory, a Günny
Kruse gra z nami na żywo.
Istotne jest tu również to, że kolejne płyty
nigdy nie były dla was jakąś pańszczyzną,
nie powstawały tylko z powodów kontraktowych,
chociaż wydajecie je nader regularnie?
żeby fani nie sarkali: "kiedyś to grali, te nowe
płyty są już słabsze"?
Aż tak się tym nie przejmujemy. Oczywiście,
że zawsze znajdą się fani, którzy będą mówić,
że nowy materiał nie jest tak dobry jak stary.
Z drugiej jednak strony wielu starych fanów
lubi nasze nowe nagrania, a do tego przybywa
nam nowych słuchaczy. Z pewnością jednak
nie zmiękniemy; wygląda na to, że z wiekiem
nasza muzyka staje się cięższa. Nie jesteśmy
zmuszeni żyć z muzyki, nie musimy więc iść
na żadne kompromisy, co pozwala nam pisać
albumy, które sami chcielibyśmy kupować jako
fani!
Macie jakiś określony system pracy nad kolejnym
materiałem, to znaczy zaczynacie
tworzyć go dopiero po zakończeniu promocji
poprzedniej płyty, czy też nowe utwory powstają
nieustannie, w miarę natchnienia i
napływu pomysłów?
Jak wspomniałem wcześniej, wszyscy mamy
"normalne" życie poza muzyką, nie mamy
więc zbyt dużo czasu na komponowanie, granie
koncertów czy pracę w studio. Oczywiście
nasi gitarzyści cały czas tworzą nowe riffy, a
kiedy zbliża się czas wydania albumu, jest do
zrobienia sporo roboty promocyjnej i (zawsze
mamy taką nadzieję) granie koncertów, gdy
płyta już się ukaże. Tak więc po premierze
nowego materiału zwykle przez rok skupiamy
się na koncertowaniu, a potem powoli ponownie
zaczyna się "prawdziwy" okres komponowania
i wtedy mniej gramy na żywo. Kilka
miesięcy przed wejściem do studia staramy
się w stu procentach skupić na ćwiczeniu nowych
utworów, zanim zaczniemy je nagrywać.
w zrelaksowanej atmosferze. Zdaje się też, że
w ostatnich latach przybyło nam młodszych
fanów, którzy znają nas tylko z "Force Of
Destruction" i nie kojarzą starszych nagrań!
Ale chociaż jesteśmy obecnie bardziej wyluzowani,
nasza muzyka wydaje się cięższa, bardziej
gniewna i agresywna. Może dlatego, że
nie możemy znieść tych nowych kapel, które
grają pop z przesterowanymi gitarami i twierdzą,
że to metal.
Od powrotu Martina do składu jest wam
chyba pod tym względem jeszcze łatwiej, bo
w końcu Paragon to w końcu jego dziecko?
Niestety Martin nie powrócił w pełnym zakresie
i jest "tylko" kompozytorem i gitarzystą
studyjnym zespołu. Chociaż tak naprawdę to
nigdy nie odszedł, bo pisał piosenki już na
"Force Of Destruction" i "Hell Beyond
Foto: Stefan Malzkorn
Oczywiście mamy podpisane kontrakty z wytwórniami
i chcą one na naszej muzyce zarabiać.
W jakiś więc sposób jesteśmy do tego
zmuszani, ale chcemy wydawać nowe płyty,
ponieważ wciąż jesteśmy kreatywni i ciekawi
tego, jak będziemy brzmieć na przyszłych wydawnictwach.
Jakkolwiek po nagraniu dwunastu
albumów ciężko jest napisać coś "nowego",
ale nie sądzę żeby było to coś, czego nasi
fani od nas oczekują, tak długo jak będziemy
wypuszczać albumy na odpowiednim poziomie.
A ponieważ muzyka jest tylko naszym
(profesjonalnym) hobby i każdy z nas ma pracę,
obowiązki i rodziny, to wydawanie nowych
płyt zajmuje nam trochę czasu.
"Controlled Demolition" jest dwunasta z
kolei - to piękny dorobek, ale też i swoiste
wyzwanie, bo nie możecie spuścić z tonu,
Wygląda na to, że na brak weny nie narzekacie,
bo wasze płyty nie dość, że są coraz
dłuższe, to do tego trzymają poziom. Pewnie
też nie pomylę się zbytnio zakładając,
że z części pomysłów nigdy nie korzystacie,
zostawiając je na później, ale definitywnie
odrzucając?
Jak wspomniałem w poprzednim pytaniu, jesteśmy
bardziej skoncentrowani i wiemy co
robimy, również jeśli chodzi o komponowanie.
Pisząc nowy utwór, pierwsze co potrzeba,
to zabójczy riff. Riff jest jądrem każdego kawałka
Paragon i w większości przypadków,
gdy już go mamy, reszta idzie jak po maśle.
Nagrywamy potem w moim domowym studio,
gdzie robię wstępne aranżacje. Gdy coś z
tego wychodzi, przekazuję pałeczkę Buschi'emu,
który pisze teksty i układa linie wokalu.
Następnie spotykamy się w sali prób, żeby
przegrać materiał i czasem wprowadzamy poprawki.
Próby robimy aż do momentu nagrań.
Gdy coś nie wychodzi za pierwszym razem,
staramy się to tak poprawić, aby zadziałało,
ale czasem się nie udaje i porzucamy
wtedy ten pomysł lub odkładamy do wykorzystania
innym razem. Czasem mamy też
taki problem, że wychodzi nam więcej utworów
w tym samym stylu, np. dwa doomowe
kawałki i wtedy musimy jeden z nich odrzucić.
Bywa więc, że rezygnujecie z czegoś, bo zdecydowanie
odstaje od stylu Paragon, a nie
chcecie być kojarzeni jako zespół ciągłych
zmian czy stylistycznych wolt - w końcu
szyld heavy/speed metal do czegoś zobowiązuje?
74
PARAGON
Lubimy grać taki gatunek metalu, jaki sami
chcielibyśmy kupować. Oczywiście fani Paragon
mają wobec nas pewne oczekiwania jeśli
chodzi o styl, ale zawsze staramy się zawrzeć
trochę różnorodności na naszych albumach i
nie umieszczać na nich dziesięciu szybkich
kawałków albo dziesięciu wolnych. Od czasu
do czasu robimy więc coś innego, jak np. na
"Hell Beyond Hell" zrobiliśmy "Devil's Waitingroom",
który różni się zdecydowanie od
wszystkiego co dotychczas nagraliśmy. Do tego
zawsze staramy się być na czasie, jeśli chodzi
o produkcję płyty. Jest wiele nowych kapel,
które twierdzą, że mają oldschoolowe
brzmienie. Przykro mi to mówić, ale jak dla
mnie to nie chcą oni po prostu wydawać pieniędzy
na porządne studio! Jeśli chcą uzyskać
oldschoolowe brzmienie to potrzebują wehikułu
czasu, ponieważ "old school" to nie tylko
brzmienie, ale również feeling. Jesteśmy na
scenie od prawie trzydziestu lat, więc my jesteśmy
oldschoolem. Musiałbyś cofnąć się w
czasie, żeby nabrać tego specyficznego feelingu.
Lubicie jednak czasem zaskakiwać, choćby
kiedy nagraliście swoją wersję "Larger Than
Life" Backstreet Boys, pokazując, że nic nie
jest jednowymiarowe, a z takiej piosneczki
też można coś wykrzesać, bo to tylko kwestia
mocniejszego brzmienia, odpowiedniej
aranżacji, etc.?
Niektórym "true metalowcom" nie spodobało
się to, że nagraliśmy ten cover. Od lat myśleliśmy
żeby go zrobić, ale czas nigdy nie był
odpowiedni. Nie było mnie w zespole, kiedy
to nagranie powstało, ale to dobra, hardrockowa
piosenka. W sumie jest kilka sposobów
na zrobienie coveru: zagranie jak najwierniej
w stosunku do oryginału, próba zrobienia z
niego swojego utworu i może "poprawienie"
kilku "usterek", które nie podobają ci się w
oryginale oraz zrobienie czegoś zupełnie innego.
Na przestrzeni lat nagraliśmy kilka coverów
i w większości wybieraliśmy tę drugą
opcję, jak np. z "To Hell And Back Again"
czy "The Gods Made Heavy Metal". Myśleliśmy
czy nie umieścić jakiegoś coveru na
ostatnich dwóch albumach, ale nie mieliśmy
żadnego pomysłu, który podobałby się nam
wszystkim. Może w przyszłości uda się coś
znaleźć.
Foto: Paragon
Foto: Nikolas Bremm
Od strony produkcyjnej znowu wsparł was
Piet Sielck - chyba już nie wyobrażacie sobie
nagrywania kolejnej płyty Paragon bez jego
udziału, tym bardziej, że pochodzicie z jednego
miasta?
Tak, Piet jest jednym z najlepszych producentów,
zwłaszcza jeśli chodzi o nagrywanie
wokali. Myślę, że jako zespół bardzo się rozwinęliśmy,
nagrywając z nim wszystkie te płyty.
Jego studio to tylko mały pokój, ale rezultat
jest taki, jakbyśmy nagrywali w Abbey
Road Studios czy czymś podobnym. I oczywiście
to super, że Piet również mieszka w
Hamburgu, co pozwala nam być bardziej elastycznymi,
jeśli chodzi o terminarz, no i nie
musimy nigdzie podróżować na nagrania.
Wcześniej bywało też, że wspomagał was
jako kompozytor, a jako producent ma też
pewnie coś do powiedzenia w kwestii aranżacji
czy brzmienia poszczególnych utworów
- bywa, że czasem rezygnujecie ze swoich
pomysłów, bo jego wersja jest lepsza?
Tak, to oczywiste, że pomaga nam w pewnych
aspektach, np. w aranżacji wokali.
Jako członek zespołu nie jesteś zbyt obiektywny,
jeśli chodzi o piosenki, które sam napisałeś,
a pewne partie lub pomysły być może
nie są najlepsze lub wymagają poprawy. Z
Pietem pracowaliśmy wiele razy i było dużo
sytuacji, w których wprowadzaliśmy zmiany
po konsultacjach. Obecnie tak wiele poprawek
nie robimy, czasem tylko jeden czy dwa
riffy i jakiś chórek, ponieważ jesteśmy o wiele
lepszymi kompozytorami.
Ale bębny nagraliście z Jörgiem Ukenem w
zupełnie innym studio - to przypadek, czy
Soundlodge ma lepsze pomieszczenie do rejestracji
ścieżek perkusji?
Studio Pieta to "tylko" mały pokój w jego domu,
nie może więc nagrywać tam perkusji.
Nagrania bębnów na "Hell Beyond Hell"
były robione w Hamburgu, ale nie wyszły tak
dobrze jak oczekiwaliśmy i sprawiły trochę
problemów podczas nagrywania pozostałych
instrumentów oraz miksowania. Musieliśmy
więc znaleźć lepsze rozwiązanie. Jörgena
Uken z Soundlodge znam, ponieważ był również
perkusistą w Stormwarrior. Pomyślałem
więc, że skoro sam gra na perkusji, to będzie
doskonałym wyborem na producenta nagrań.
Cóż więcej mogę powiedzieć? Nagrywanie
było dla naszego perkusisty Sörena kompletnie
bezstresowe, i razem z Pietem jesteśmy
niezwykle usatysfakcjonowani z wyniku.
Nigdy nie mieliśmy tak dobrego brzmienia
bębnów na albumie!
Wiele zespołów zapomina o tym, że partie
perkusji to podstawa każdej kompozycji,
stąd tak wiele mamy obecnie płyt z jakimiś
syntetycznie brzmiącymi, rachitycznymi
bębnami - jesteście zbyt doświadczonymi
muzykami, by popełnić taki błąd?
Obecnie możesz korzystać z programowanej
perkusji i większość ludzi nie zauważy różnicy.
Ma to z pewnością swoje zalety, ponieważ
możesz łatwo zmieniać całe sekwencje
nagranej ścieżki, zaprogramować inny
rytm, itp. Lecz nagrywanie żywego instrumentu
jest wyjątkowe, bo dostajesz to, jak
zestaw, którego używasz brzmi i to jest twój
punkt wyjścia. Oczywiście musisz zwrócić
uwagę, aby perkusja była odpowiednio nastrojona,
jednak ostatecznie jest to twoje brzmienie
i nie będzie ono takie samo jak to,
które mogłeś usłyszeć na innym albumie, na
którym ktoś użył takich samych, standardowych
ustawień. Sören jest bardzo precyzyjnym
perkusistą, ale oczywiście nie perfekcyjnym.
Jörg edytował bębny, ale nie korzys-
PARAGON 75
tał z programów typu Beat Detective, tylko
poprawiał trochę partie, w których Sören nie
trafiał w stu procentach na klik. Nagrywanie
basu do tak dobrze zagranej i nagranej perkusji
było bardzo relaksujące.
W porównaniu z poprzednim albumem
"Hell Beyond Hell" brzmicie nie tylko mocniej,
ale zdecydowanie kierujecie się też w
stronę speed/thrash metalu - jakie czasy, taka
muzyka?
Mamy wrażenie, że na rynku jest obecnie
mnóstwo gównianych kapel tylko z nazwy
metalowych. Jesteśmy zdania, że metal powinien
w pewien sposób powodować "ból".
Dlatego właśnie nieco podkręciliśmy poziom
ciężkości i agresji. Zawsze posiadaliśmy w naszej
muzyce elementy speed czy thrash metalu,
więc ostatecznie nie jest to coś, czego
wcześniej byśmy nie grali.
Tak szybko jak w "Reborn" chyba jeszcze nie
graliście - Sören musiał się tu nieźle nagimnastykować,
ale dzięki temu macie prawdziwego
killera na otwarcie po intro?
Mamy wiele zabójczych otwieraczy na naszych
płytach! Ale zgadza się, ten jest jednym
z najlepszych. Sören grał wcześniej w death i
blackmetalowych kapelach, jest więc przyzwyczajony
do szybkiego grania na dwie stopy.
"Controlled Demolition "też jest w sumie
ciekawy, bo te mroczne klawisze brzmią niczym
ścieżka dźwiękowa z jakiegoś starego
horroru - to przypadek, czy świadomy ukłon
w stronę jakiegoś konkretnego filmu?
Ostatnio słucham sporo soundtracków, np.
do filmów Johna Carpentera. A ponieważ
mamy na tym albumie trochę tekstów w klimatach
science-fiction, pomyślałem, że fajnie
byłoby mieć intro przed "właściwym" intro,
więc zapytałem Pieta czy byłby w stanie
przearanżować melodie z naszego intra na coś
w stylu Johna Carpentera. No i jest!
Macie też kolejny epicki i rozbudowany
utwór "Deathlines" - takie kompozycje to
wasz kolejny element rozpoznawczy już od
pierwszego albumu i jak widać nie zamierzacie
z nich rezygnować?
Absolutnie, dlaczego mielibyśmy z tego rezygnować?
Nawet jeśli "Controlled Demolition"
jest naszym najcięższym albumem, zawierającym
wiele speedowych kawałków, lubimy
poruszać się w różnych stylach metalu. Pisaliśmy
już "walce", proste utwory w średnim
tempie na dwie stopy, szybkie kawałki, ballady
i utwory doomowe. To świetna zabawa,
granie różnorodnych stylów metalu.
Nie zapominacie też jednak o klasycznym
heavy oraz konkretnych melodiach - bez tych
składników płyta Paragon nie mogłaby się
obyć, bo cała reszta straciłaby bez nich rację
bytu?
Przy całej tej ciężkości i speedzie nadal jest
Foto: Stefan Malzkorn
dla nas ważne zawarcie w utworach melodii i
chwytliwych refrenów, które fani mogą razem
z nami zaśpiewać. Melodie muszą tam być,
aby piosenka była łatwa do zapamiętania.
Po dwóch płytach wydanych w innych firmach
wróciliście do Massacre - takie sytuacje
zdarzają się w sumie dość rzadko, ale
jak widać w muzycznym biznesie wszystko
jest możliwe?
Po tym jak zagraliśmy na Bang Your Head w
2017 roku, Thomas z Massacre Records
skontaktował się z nami i z miejsca zaproponował
dobry kontrakt. Wynegocjowaliśmy
trochę zmian, ale ogólnie rzecz biorąc, jest to
najlepsza umowa, jaką kiedykolwiek mieliśmy.
Zostalibyśmy w Remedy, ale ponieważ
ta wytwórnia jest prowadzona tylko przez
dwie osoby, które ponadto mają swój własny
sklep i metalowy pub, nie skupiają się obecnie
aż tak na jej prowadzeniu. Massacre póki co
wykonuje świetną robotę, to mili ludzie i
mam nadzieję, że zostaniemy z nimi aż Paragon
przestanie istnieć.
Pewnie wcale was to nie martwi, bo "Controlled
Demolition" tylko na tym zyska, ale
taka loteria pewnie nie wpływa korzystnie
na rozwój zespołu, bo dziś masz wydawcę,
jutro już nie - wszystko jest jeszcze bardziej
nieprzewidywalne niż kiedyś?
Z takimi serwisami jak Bandcamp czy Crowdfunding,
jest oczywiście możliwe wypuszczenie
albumu we własnym zakresie. Zabiera to
jednak mnóstwo czasu, a ponieważ mamy
prace i rodziny, nie jest to opcja dla nas. Jeśli
zdecydujesz się samodzielnie wydać płytę,
zarobisz więcej pieniędzy ze sprzedaży, ale
wikszą sprzedaż uzyskasz współpracując z
wytwórnią płytową, ponieważ mają one lepszą
promocję i dystrybucję na cały świat.
Tak czy inaczej, niczego nie możesz być pewien.
Jeśli ludzie usłyszą o twoim albumie,
spodoba im się on i go kupią, możesz osiągnąć
pewien sukces. Jeśli jest inaczej, niektóre
kapele mogą poczuć się zawiedzione i rozpaść
się. Nie zrobiliśmy z tym zespołem oszałamiającej
kariery, ale jak długo zarabiamy trochę
pieniędzy i możemy grać koncerty, tak
długo będziemy ciągnąć ten wózek.
Zaczęliście już promocję nowej płyty, grając
na "Fuck Cancer Festival" oraz "Headbangers
Night XVI" , teraz pewnie pora na koncerty
klubowe, zanim zacznie się sezon festiwalowy?
Negocjujemy obecnie z kilkoma festiwalami i
w sprawie wspólnych koncertów z jednym zaprzyjaźnionym
zespołem, ale na razie nie
mamy nic konkretnego. Jestem pewien, że do
końca tego roku zagramy więcej występów.
Lepiej występuje się wam przed mniejszą
czy większą publicznością? W tym pierwszym
przypadku gracie pewnie wyłącznie
dla swoich fanów, na festiwalach jest z kolei
szansa zainteresowania muzyką Paragon
również innych słuchaczy, co też jest sporym
atutem?
Lubię obydwie sytuacje. Oczywiście na mniejszych
koncertach jest więcej osób, które już
nas znają, a na festiwalach sporo nowych słuchaczy,
którzy mogą zostać fanami po tym co
usłyszą. Z perspektywy muzyka obydwa rodzaje
występów są super: widok tłumu śpiewającego
tekst razem z tobą jest ekscytujący,
ale równie pobudzające jest patrzenie prosto
w oczy fanów z pierwszego rzędu w małym
klubie.
Liczycie, że dzięki "Controlled Demolition"
dotrzecie do większej publiczności? Skoro w
Skandynawii różne odmiany metalu mają
się tak dobrze, to czemu w waszej ojczyźnie
nie miałoby stać się podobnie, tym bardziej,
że mocna muzyka zawsze była u was popularna?
Oczywiście byłoby super sprzedawać więcej
płyt i dostać się na listę przebojów, bo to by
oznaczało lepsze propozycje koncertowe.
Jednak nigdy nie pisaliśmy albumów, aby zyskać
popularność. Jeśli nagrywamy płytę, to
taką, którą sami chcielibyśmy kupić. Gdy spodoba
się ona również innym ludziom, to ekstra.
Jeśli nie, również fajnie, tak długo jak jej
sprzedaż pozwoli nam na nagranie kolejnej.
Metal w Niemczech jest wciąż na fali, ale jeśli
mam być szczery, to czasem wydaje mi się, że
to, co nagrywasz musi być dwa razy tak dobre
jak to, co nagrywają zespoły spoza Niemiec,
aby traktowano cię poważnie.
Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,
Paweł Gorgol
76
PARAGON
Podstępnie progresywni
- Nie staramy się komplikować spraw, po prostu mamy lekkie odchyły w
podejściu do naszych instrumentów - mówi basista Icarus Witch Jason Myers.
Efekt to nieoczywisty heavy metal w amerykańskim wydaniu. Nie zawsze, tak jak
na poprzedniej płycie "Rise", porywający, ale na najnowszej "Goodbye Cruel
World" zespół wrócił do formy - również dlatego, że ma teraz w składzie wyśmienitego
wokalistę:
HMP: Ostatnie lata nie były dla was zbyt
szczęśliwe, a zawirowania personalne i nie
najlepsza atmosfera w grupie odbiły się też
chyba na jakości poprzedniej płyty "Rise"?
Jason Myers: Nie sądzę, aby miało to jakiś
wpływ. Nigdy nie mieliśmy w kapeli stabilnego
składu. Na każdy album budowaliśmy
najlepszą drużynę jaką tylko mogliśmy, a na
trasy jeździliśmy z najlepszymi dostępnymi
w tym czasie muzykami. Jeśli spojrzysz w
notki dołączane do każdego albumu, zobaczysz,
że nigdy nie mieliśmy tego samego
składu, który by nagrał następujące po sobie
płyty czy jeździł na koncerty. Nie uważam
tego jednak za pech. Miałem wiele szczęścia,
mogąc współpracować z tyloma różnej maści
muzykami na przestrzeni lat. Dzięki temu
utrzymuję świeżość. Na "Rise" akurat mieliśmy
w zespole atmosferę lepszą niż kiedykolwiek,
ponieważ właśnie skończyliśmy wszystkie
trasy, a skład, w którym nagrywaliśmy
płytę, był tym samym, z którym pojechaliśmy
na koncerty promujące ten materiał.
Pierwszy raz tak się zdarzyło. Czuliśmy się
więc zjednoczeni podczas pracy w studio i na
trasie.
Swoje wniósł też pewnie nowy wokalista
Andrew D'Cagna - w Icarus Witch co prawda
debiutant, ale poza tym śpiewak z dużym
doświadczeniem studyjnym i scenicznym,
co miało też pewnie wpływ na zapoczątkowanie
z nim współpracy?
Tak, zgadza się. Po tym jak Christopher odszedł
z zespołu, kolejny wokalista miał wysoko
zawieszoną poprzeczkę. Jednakże, tak
jak nie chcieliśmy aby Christopher brzmiał
jak jego poprzednik, Matthew, tak nigdy nie
naciskaliśmy Andrew aby śpiewał dokładnie
tak samo jak Christopher. Pokochaliśmy
głos i nastawienie Andrew, a przede wszystkim
jego profesjonalizm. Kiedy dochodzisz z
zespołem do tego punktu, w którym aktualnie
się znajdujemy, nie godzisz się na cokolwiek
poniżej całkowitego profesjonalizmu.
Wiedzieliśmy, że Andrew to gość, na którego
możemy liczyć podczas pracy w studio i
grania na scenie. Mając tyle pewności co do
swojego frontmana, wszystko inne staje się o
wiele łatwiejsze.
Szybko nawiązaliście nić porozumienia,
znaliście się przecież znacznie wcześniej, co
miało też pewnie wpływ na dobrą atmosferę
w zespole i jakość samych nagrań?
Tak, znamy Andrew od lat. Śpiewał kiedyś
Wcześniej nagrywaliście regularnie co dwatrzy
lata, ale na "Goodbye Cruel World"
musieliśmy poczekać znacznie dłużej, bo
ponad sześć lat?
To prawda, między ostatnimi albumami była
dłuższa przerwa. Szczerze mówiąc, potrzebowaliśmy
trochę odpocząć. Gdybyśmy nie
przyhamowali, najprawdopodobniej zespół
by się rozpadł. Ostatnie dziesięć lat ostro
pchaliśmy ten wózek pod górkę, a w pewnym
momencie po prostu musisz odpocząć, złapać
oddech i skupić się na życiu poza zespołem,
bo inaczej ten wózek sturla się i cię
zgniecie. Widziałem jak to się stało z innymi
muzykami i sam czułem napięcie w zespole.
Przerwa sprawiła, że jesteśmy silniejsi jako
ludzie, jako muzycy i pozwoliła nam docenić
zespół, nad zbudowaniem którego tak mocno
pracowaliśmy.
Foto: Icarus Witch
Z drugiej strony plusem było to, że miałeś
więcej czasu na dopracowanie tych kompozycji,
dzięki czemu jako całość jest to płyta
znacznie ciekawsza od swej poprzedniczki?
Czy interesująca to subiektywna sprawa. Nadal
jesteśmy bardzo dumni z pracy, jaką wykonaliśmy
na "Rise". Utwory jak "The End"
czy "Tragedy" nadal uważam za jedne z najlepszych
w naszej karierze. "Nothing Is Forever"
z kolei jest bardzo głębokim i osobistym
spojrzeniem na pewne ciężkie sprawy, których
doświadczałem w tamtym okresie. Po
tym jak koncerty promujące "Rise" dobiegły
końca, przeprowadziłem się na rok do Salem
w Massachusetts, aby ponownie odkryć "wiedźmią"
stronę mojej duszy. Ciężko utrzymać
w sobie duchowość i korzenie, kiedy ciągle
jesteś w trasie lub w studio. Danie sobie trochę
czasu na przywrócenie równowagi i praca
nad utworami w tak magicznym miejscu pomogło
zasadzić ziarno, z którego wykiełkował
"Goodbye Cruel World". Ostatecznie
wróciłem do Pittsburgha i nawiązałem kontakt
z Quinnem, aby zacząć nagrywanie demówek
i przedprodukcję utworów, nad którymi
każdy z nas pracował. Razem jesteśmy
podstawą tego zespołu już od kilku lat, a ponieważ
jesteśmy ze sobą bardzo zżyci, łatwiej
nam było zaszyć się w sali na rok i pracować
nad pomysłami na nowy album. Na poprzednich
płytach było więcej kucharek, jak to się
mówi, tymczasem okazało się, że razem z
Quinnem mamy wszystkie niezbędne narzędzia,
aby pisać kawałki, które chcielibyśmy
usłyszeć. Potem to była po prostu kwestia
znalezienia najlepszych dostępnych muzyków
i producenta, aby ożywić te utwory w
studio.
dla zespołu Dofka, z którym graliśmy koncerty
oraz w Brimstone Coven, którego fanem
jestem od jakiegoś czasu. Ale prawdziwa
więź utworzyła się kiedy Quinn zaczął grać
na gitarze w solowym projekcie Andrew,
Ironflame. Obydwaj pracowali już razem zarówno
w studio jak i na scenie. Kiedy więc
zaczęliśmy poszukiwania nowego głosu dla
Wiedźmy, Quinn dał Andrew kilka demówek,
żeby mógł do nich pośpiewać, ale nie
powiedział mu, że to materiał na nowy album
Icarus Witch. Okazał się on idealnym
wyborem brzmieniowo, stylistycznie i najważniejsze
- pod kątem profesjonalizmu oraz
dał się poznać jako ktoś, z kim miło spędza
się czas. Im dłuższa jest twoja kariera, tym
więcej znaczenia nabierają takie rzeczy jak
atmosfera, kompatybilność i komunikacja
międzyludzka.
ICARUS WITCH 77
Andrew dołączył więc do was na stałe, nie
jest to w żadnym razie gościnny udział czy
czasowa współpraca?
Ta kapela jest jak otwarty związek. Jest takie
powiedzenie w kręgach czarownic, gdy uwalnia
się bogów pod koniec rytuału: "Zostań jeśli
chcesz, odejdź jeśli musisz". Mamy zamiar nagrać
kolejny album z Andrew za mikrofonem
i jak na razie taki jest plan. Jeśli jednak moja
własna historia czegokolwiek mnie nauczyła,
to tego, że nic nie trwa wiecznie, podchodzimy
więc do wszystkiego małymi krokami, po
kolei, mając nadzieję na najlepsze. Andrew
jest niezwykle zabieganą osobą, ma mnóstwo
zajęć, ale może chemia, która się między nami
wytworzyła zaprocentuje i uda nam się
nagrać z pomocą jego niesamowitego głosu
album jeszcze lepszy niż ostatni.
Macie jednak problem z perkusistą, bowiem
Jon Rice nie jest stałym członkiem zespołu,
nad czym pewnie ubolewacie, bo to świetny
muzyk?
Powtórzę, niczego nie żałujemy. Oczywiście
Jon jest znakomitym muzykiem i bardzo klawym
gościem, ale nasza umowa zakładała, że
jest on wynajętym na te konkretne nagrania
sesyjnym muzykiem. On sam tego chciał, ponieważ
zaraz miał dołączyć do zespołu
Uncle Acid, a nam to nie przeszkadzało, ponieważ
nasz perkusista, Justin Walker, miał
znowu stać się dostępny, po tym jak wypełnił
zobowiązania, które odciągnęły go od zespołu
i sesji nagraniowej. Wszystko dobrze się
ułożyło dla każdego z nas.
Miewaliście już wcześniej perkusistów
wspomagających was na koncertach w charakterze
wynajętych muzyków i tak też pewnie
będzie przy okazji promocji najnowszego
albumu?
Naszym perkusistą jest Justin Walker. Jest
częścią zespołu od dosyć dawna, począwszy
od koncertów promujących "Rise". Grał z nami
wiele sztuk, wliczając w to koncerty z
Amorphis czy ostatnio Jake'em E. Lee. Cieszymy
się, że ponownie zasiada na wiedźmim
tronie, gdzie jest jego miejsce. Między nami,
sekcją rytmiczną, wytworzyła się niesamowita
chemia i naprawdę mamy to coś, gdy jesteśmy
na scenie. Nie czułem tak mocnej
więzi z żadnym innym perkusistą. To powiedziawszy,
załóżmy, że otrzymaliśmy propozycję
zagrania trasy, w której Justin nie
mógłby wziąć udziału. Czy większy sens miałoby
zagranie tych koncertów z innym perkusistą
niż nie zagranie w ogóle? Jestem pewien,
że nie chciałby, abyśmy zrezygnowali z
żadnej okazji, a my byśmy go o to nie prosili.
"Goodbye Cruel World" to płyta może nie
przełomowa dla zespołu, bo przecież już
piąta w waszej dyskografii, ale szczególna o
tyle, że mieliście coś do udowodnienia: i sobie,
i fanom zespołu, po tej dłuższej wydawniczej
przerwie?
Piszemy muzykę, ponieważ mamy to we
krwi. Te pomysły, piosenki, gotują się i rosną,
chcą, aby je uwolniono. Osobiście nie
tworzę muzyki, aby cokolwiek udowadniać.
Działam po prostu jako odbiornik pobierający
kreatywne pomysły, które oferuje
wszechświat, mając nadzieję, że będą zawierać
pozytywne przesłanie, które pozwoli innym
poczuć siłę i ekscytację podczas słuchania.
Trudniej pracuje się z taką świadomością
Foto: Icarus Witch
czy przeciwnie, jest to czynnik mobilizujący,
dzięki któremu stać cię na więcej?
Uważam to za błogosławieństwo, mieć ujście
dla naszego kolektywu, naszej kreatywności.
Nie mogę jednak mówić za każdego członka
zespołu. Każdy z nas jest inny i co innego daje
i odbiera z naszej współpracy. Dla przykładu:
wiem, że ten album w szczególności
wiele znaczy dla Quinna. Jest on integralną
częścią Icarus Witch od czasu "Songs For
The Lost", a dopiero teraz praca gitar na albumie
jest w stu procentach jego zasługą. Nie
było żadnych gości specjalnych, żadnych
kolaboracji (poza mojego udziału) przy pisaniu
utworów, z jego więc perspektywy rzeczywiście
mógł mieć coś do udowodnienia sobie
lub innym. Jestem dumny z niego, z tego
co osiągnął, a partie gitary na "Goodbye
Cruel World" są tym, co niemal w każdej recenzji
jest wspominane jako coś, co wyróżnia
album.
Wasz heavy metal jest z jednej strony mocny
i surowy, ale nie zapominacie też o melodiach
czy aranżacyjnych smaczkach, dzięki
którym nawet te krótsze utwory brzmią
ciekawie, nie będąc tylko typowymi numerami
power/heavy. Można nawet powiedzieć,
że jest to jeden z waszych znaków
rozpoznawczych od początku istnienia
Icarus Witch?
Dziękuję, potraktuję to jako komplement,
ponieważ aranżacje, melodie oraz sztuka pisania
utworów zawsze były ważną kwestią w
Icarus Witch. Nigdy nie byliśmy kapelą grająca
"ekstremalny metal" w jakiejkolwiek formie,
poza tym, że ekstremalnie wytrwałą i,
mam nadzieję, ekstremalnie melodyjną. Nigdy
nie starałem się być najszybszy, najcięższy,
najbardziej demoniczny itp. Wolę być
znany z tego, że mam swoje ideały i piszę
muzykę o najwyższej jakości, jaka jest możliwa
do uzyskania z każdym kolejnym składem
zespołu. A co do krótkich, interesujących
piosenek, zawsze chodziło o to, aby
powiedzieć tylko to, co musisz powiedzieć, ni
mniej, ni więcej. Jeśli piosenka trafia w sedno
w ciągu trzech minut to niech tak będzie, po
co ją wydłużać? Gdybym poczuł, że utwór
potrzebuje siedmiu minut, aby urosnąć i opowiedzieć
jakąś historię, wtedy dokładnie takim
bym go zrobił. Francuski pisarz, Antoine
de Saint-Exupéry, powiedział genialną
rzecz: "Całościowo rzecz biorąc, perfekcję uzyskuje
się nie wtedy, gdy nie ma już nic więcej do dodania,
lecz gdy nie ma już nic więcej do odjęcia". Czasem
zdarzy nam się zagłębić w progresywne rejony,
ale staramy się utrzymać nasze utwory w
ryzach i dążyć do sedna, coś w stylu w jaki
pisane są piosenki pop czy AOR. Nie nudź,
dawaj refren, jak to się mówi.
To w sumie dziwne, że tak wiele osób wciąż
kojarzy heavy metal z prostym, prymitywnym
graniem - jasne, że wiele zespołów
spełnia się w surowym blacku czy ektremalnym
death metalu, ale też nietrudno chyba
zauważyć, że z kolei wiele grup, takich jak
wasza, gra znacznie bardziej zaawansowaną
technicznie muzykę?
Żeby podtrzymać wątek motywacyjnych cytatów,
projektant graficzny Joe Sparano powiedział:
"Dobry projekt jest oczywisty. Doskonały
projekt jest transparentny". W odniesieniu do
naszej muzyki uważam, że mamy tendencję
do pisania podchwytliwie zło-żonych motywów
przebranych w proste riffy. Nie robimy
tego jednak specjalnie, Quinn i ja po prostu
piszemy w dziwnym stylu i gramy do swoich
78
ICARUS WITCH
riffów i melodii w nieprzewidywalny sposób.
Podam mu np. kawałek jak "Silence Of The
Sirens", który w mojej głowie układa się w
prostolinijny rocker, a on jak zawsze doda do
tego dziwaczne harmonie gitarowe nad linią
basu i wszystko skręci w nieoczekiwanym
kierunku. Czuję się więc czasem w obowiązku
zrobić to samo z jego riffami i nie podążać
ze ścieżką basu w utartym kierunku. To
wszystko czyni naszą współpracę nadal świeżą
po tych wszystkich latach. Odkryliśmy, że
większość ludzi nie zdaje sobie sprawy ile tak
naprawdę się dzieje w utworach Icarus
Witch, dopóki nie spróbują się ich nauczyć
grać samodzielnie. To właśnie miałem na
myśli mówiąc o byciu podstępnie progresywnym.
Nie staramy się komplikować spraw,
po prostu mamy lekkie odchyły w podejściu
do naszych instrumentów.
Myślisz, że w czasach streamingu i cyfrowych
singli macie szansę dotrzeć do szerszej
publiczności - niekoniecznie zorientowanej
na metal, nastawionej po prostu na
dobre utwory, w rodzaju "Goodbye Cruel
World", "Lightning Strikes" czy "Antivenom"?
Tak, tak uważam. Pomocne jest, gdy możesz
umieścić swoje utwory na mało tradycyjnych
rynkach jak film, ścieżka dźwiękowa do filmu
czy gra wideo. Mamy w zanadrzu parę asów
do pokazania później, jeszcze w tym roku,
które jestem pewien, że zaprezentują naszą
muzykę szerszej publiczności. Nie mogę jednak
w tym momencie nic więcej powiedzieć.
Foto: Icarus Witch
Do udziału w tym ostatnim utworze zaprosiliście
Katherinę Blake, która miała już
okazję współpracować z wami przed laty -
kiedy potrzebujecie kobiecego głosu wiecie
do kogo zadzwonić?
Przyjaźnimy się z Katherine od 2001 roku,
kiedy to pracowałem w dziale A&R wytwórni
płytowej, w której był jej poprzedni zespół,
Miranda Sex Garden. Pomieszkiwałem u
niej w Londynie i zapoznałem się z jej głównym
projektem, Medieval Babes, który
później stał się światową sensacją w kręgach
powiązanych z muzyką klasyczną i renesansową.
Jesteśmy przyjaciółmi od prawie
dwudziestu lat i zawsze mieszka u mnie gdy
przylatuje do Los Angeles czy gdzie tam
aktualnie mieszkam. Fakt, że mam dojście do
wokalistki i muzyka światowej klasy, który z
własnej woli chce dać coś od siebie dla mojej
muzyki, uważam za honor, który bardzo sobie
cenię. Kiedy przyszedł czas nagrywać
"Antivenom" słyszałem w mojej głowie duet, a
ponieważ braliśmy pod uwagę kilka różnych
wokalistek, cieszę się, że wybraliśmy Katherine,
ponieważ dodaje ona dodatkową warstwę
zmysłowej mistyki do i tak najbardziej
niezwykłej piosenki na płycie.
Generalnie zresztą można powiedzieć, że
od początku istnienia zespołu dopisywało
wam szczęście, wspierali was również znani
muzycy, by wymienić choćby George'a
Lyncha czy Joe Lynn Turnera, a teraz przydałoby
się ono Icarus Witch ponownie, żeby
ten ponowny start grupy okazał się udany?
Na koniec zacytuję ci stoickiego filozofa,
Senekę, który powiedział: "Szczęście pojawia
się gdy okazja spotyka przygotowanie". Zawsze
staram się ciężko pracować i pomagać kiedy
to możliwe innym ludziom rozwijać ich sztukę
czy karierę. To właśnie dlatego podobało
mi się w A&R czy robienie PR dla innych zespołów
w różnych wytwórniach muzycznych.
Robiłem krótko A&R dla Lynch Mob, a
George doceniał moje starania i powiedział,
że jeśli kiedyś będę czegoś potrzebował, to
mam mu dać znać. Kiedy wychodził nasz
pierwszy długograj, zwróciłem się wtedy właśnie
do niego. Jeśli chodzi o Joe Lynn Turnera,
to on, ja, a także nasz manager w tamtym
czasie, interesowaliśmy się Wiccą. Okazało
się, że ona i Joe są przyjaciółmi, a my
szukaliśmy naprawdę wyjątkowego artysty
do współpracy przy coverze utworu Def
Leppard "Mirror Mirror". Spytał go więc,
czy byłby zainteresowany, on się zgodził i
otrzymaliśmy naprawdę fajne duchowe połączenie
w utworze, który nadal jest jednym
z naszych najbardziej popularnych. Rzeczy
takie jak ci specjalni goście, czy granie przez
kilka lat jako zespół Paula Di'Anno, czy
współpraca z takimi producentami jak Neil
Kernon i Mike Clink, to przykłady na to, że
Icarus Witch było przygotowane na pełne
wykorzystanie nadarzających się okazji.
Same okazje zaś pojawiły się, ponieważ ciężko
pracowaliśmy, nie tylko, aby pomóc
sobie, ale również innym. Prawo przyciągania
jest prawdziwe, a my wierzymy w przekazywanie
pozytywnej energii światu. Pewnie,
każdemu przydałoby się trochę szczęścia,
ale my jesteśmy w miarę zadowoleni z
tego, jak brzmi nasza muzyka (zarówno na
żywo jak i na albumie) jak również z tego, że
w pozytywny sposób wpływa na ludzi. I to
jest cały sukces, którego potrzebujemy, aby
czuć się szczęśliwymi. Wszystko poza tym
jest zwykłą wisienką na torcie.
Wojciech Chamryk & Paweł Izbicki
Foto: Icarus Witch
ICARUS WITCH
79
HMP: Zdarzyło Ci się udzielać wywiadu, w
którym nie padłoby hasło "Judas Priest"?
Roldan Reimer: Miałem nadzieję, że ten będzie
pierwszy, ale chyba nie!
Spróbujemy! W końcu, mimo, że na "Burn the
Night" oddajecie hołd Judas Priest okładką i
krzykliwymi wokalami, w Waszej muzyce
słychać też mocne inspiracje innymi kapelami.
Ja słyszę głównie Liege Lord z okresu
"Master Control". To też Wasza inspiracja?
Można tak powiedzieć. Nie powiedziałbym jednak,
żeby mieli na nas duży wpływ. Mimo to
są świetni. Kochamy jednak dużo zespołów
grających tradycyjny metal starej, jak i nowej
szkoły. Inspirujemy się głównie ruchem NWo
BHM, ale na większą skalę ma na nas wpływ
po prostu dobra muzyka. Ciężka bądź nie.
Ostatnio w Kanadzie pojawiło się wiele
zespołów grających klasyczny heavy metal
inspirowany amerykańskim graniem lat 80.
Nakręcacie się nawzajem czy skutecznie
"wyłapuje" Was wytwórnia?
Zazwyczaj zespoły takie jak Traveler, Striker,
Gatekeeper i oczywiście Riot City trzymają
się razem. Przed Travelerem graliśmy dużo
koncertów ze starym zespołem Matta (gitarzysta
Traveler - przyp. red.), Gatekrashör.
Zaledwie miesiąc temu graliśmy z Villain,
Time Rift i Road Rash. Wszyscy się przyjaźnimy
i inspirują nas te same zespoły. Wszyscy
życzymy sobie jak najlepiej i myślę, że w
pewnym sensie wszyscy mamy na siebie
wpływ.
Pierwszy kawałek "Warrior of Time" wydaje
się korespondować z okładką. To dobre skojarzenie?
Jest to też jednocześnie metafora wehikułu
czasu? Gracie tak, że spokojnie można
by Was wziąć za jakiś zespół wykopany z
1987 roku.
Gry, kasety i heavy metal
Riot City to kolejna perełka z Kanady. Każdy, komu
pasuje dynamiczne tempo i wrzaskliwe wokale Liege
Lord czy Judas Priest powinien poznać debiut ekipy z
Calgary. Tylko nie kupujcie demówki za bajońskie sumy
na Discogs! Dlaczego? Opowiadał nam gitarzysta, Roldan
Reimer.
(Śmiech) Ten zespół sam czasem myśli, że
żyjemy w 1987 roku. Jestem najstarszym
członkiem tego zespołu, a urodziłem się w
1988 roku. Utwór "Warrior of Time" jest o podróżującej
w czasie istocie, której cel życiowy
nie jest znany. Być może jest mechanicznym
ptakiem, a może przybiera inną postać w zależności,
gdzie się znajduje w danym czasie. To
zależy od Twojej wyobraźni.
Wszystkie Wasze kawałki łączy szybkie
tempo. Ten temat przewija się też w treści
utworów i na okładce. Najpierw była fascynacja
tego rodzaju graniem, a potem postanowiliście
z niej zrobić znak rozpoznawczy
czy wręcz przeciwnie? Siedliście i zastanawialiście
się jaki kierunek obrać?
Foto: Riot City
Nie wydaje mi się, żebyśmy naprawdę zastanawiali
się nad tym, co robimy. Postanowiliśmy
"zrobić dobry album i mieć nadzieję, że nie
będzie do bani". Potem po prostu przerzucaliśmy
się przypadkowymi pomysłami i na to
wpadliśmy.
Warslut z Destroyer666 powiedział nam
jakiś czas o speed metalu, że był to gatunek
efemeryda, jego popularność trwała może z
Foto: Non Iron
pół roku. Potem wygrał thrash. Pochodzicie z
ojczyzny "speed metalu" i sami jesteście tak
określani. Co o tym myślisz Jest sens używać
w ogóle tego określenia?
Szczerze mówiąc, w ogóle nie postrzegam nas
jako zespół speed metalowy. Pewnie, że jesteśmy
bardzo zainspirowani kanadyjskim speed
metalem, ale ogólnie rzecz biorąc, według mnie
jesteśmy zespołem heavy metalowym. Nie
dbam o podgatunki. To wszystko to rock'n'roll.
Moim ulubionym kawałkiem z Waszej płyty
jest "329". Co oznacza ten tajemniczy tytuł?
Cóż, 329 to numer dawnego domu zespołu.
Pod tym adresem mieszkali Dustin Cale i
nasz były perkusista Ty (zmarł w 2018 roku -
przyp. red.). Dużo imprez. Dużo wspomnień.
Duuużo wypitego piwa. Utwór sam w sobie
jest o tym, jak młody, nowo powstały zespół
chwyta energię. Tak naprawdę - jeśli to ma
sens - to utwór o pisaniu samego utworu.
Moje skojarzenie z nazwą "Riot City" to
stara gra wideo. Rzeczywiście zaczerpnęliście
od niej nazwę?
Znam tę grę! Grałem w nią do bólu, jak byłem
mały. Zabawne, że o tym wspominasz, ponieważ
długo, zanim dołączyłem oryginalne logo
zespołu w zasadzie wyglądało prawie tak samo,
jak logo tej gry. Mimo że świetnie byłoby powiedzieć,
że zespół został nazwany po tej grze,
byłoby to kłamstwem. Cale mieszkał w Vancouver,
kiedy Vancouver Canucks przegrali
rozgrywkę z Boston Bruins w finale. Najwyraźniej
Vancouver nie pogodził się z przegraną
i zdecydował się na eksces. Więc Cale zdecydował
się na nazwanie zespołu Riot City. Mimo
to, nazwanie kapeli po grze to lepsza historia.
Demo wyszło na kasecie. Wiele zespołów
pytanych o ten nośnik odpowiada, że jest bardziej
trwały niż CD, że przywołuje dobre
skojarzenia i że wieszczono upadek winyli, a
te i tak wróciły. Jaki jest Twój argument za
tym, żeby wydawać muzykę na takim archaicznym
nośniku?
(Śmiech), cóż, osobiście posiadam dużo kaset.
Wiele z nich to bootlegi zrobione przez mojego
tatę jeszcze zanim się urodziłem. Przekazał
mi je, i już teraz zawsze szukam kaset. To naprawdę
moja ulubiona metoda słuchania muzyki.
Pierwsza rzecz, jaką ukradłem w życiu, to
album Spice Girls na kasecie z marketu. Miałem
wtedy sześć lat. Taka prawda. Prawdę powiedziawszy,
trudno sobie wyobrazić, dlaczego
ktokolwiek chciałby kupować kasety. Są do
kitu. Ja głównie kupuję kasety, ponieważ są
tańsze i nie muszę co jakiś czas kupować do
nich nowego sprzętu. Mam też odtwarzacz
płyt, ale ten do kaset częściej się przydaje. Wadą
jest to, że brzmią jak gówno i w miarę używania
stają się coraz gorsze. Jednak teraz kasety,
które nie powinny być droższe od burgera
w McDonaldzie kosztują 50 dolarów! Widziałem,
że demo Riot City "Living Fast" swojego
czasu było za 50 dolarów na Discogs. Nie dawniej
niż pięć lat temu kosztowało siedem dolarów.
Ludzie, nie kupujcie tego. Kupcie lepiej
nowe żarówki do kuchni. Pewnie teraz sobie
myślisz "kurwa, czytam sobie wywiad i mówią
mi o wymianie żarówek w kuchni, racja, już
pora." Nie ma za co, drogi czytelniku.
Widziałam na Waszym fanpage'u rysunki
zatytułowane "Livin Fast". To propozycja
okładki demówki?
Zupełnie szczerze, nie mam pojęcia. "Livin'
Fast" było gotowe, zanim dołączyłem do zespołu.
Tak się złożyło, że dołączyłem kiedy,
kończyli demo. Przy pracy nad nim nie
dotknąłem w ogóle gitary. Jedyną rzeczą, do
jakiej się przyłączyłem na tym demo, to chórki
na utworze "Living Fast", co dla mnie jest
śmieszne, ponieważ to jedyny kawałek, do którego
nie śpiewałem przy nagrywaniu "Burn
the Night".
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Paulina Manowska,
Karol Gospodarek
80 RIOT CITY
HMP: Patrząc na okładkę Waszego nowego
albumu chciałbym zapytać, czy jesteście fanami
amerykańskiego wrestlingu?
Matthias Weiner: Nie, w ogóle nie jesteśmy
fanami wrestlingu (śmiech). Tak się złożyło, że
gdy szukaliśmy maskotki, natknęłem się w sieci
na meksykańskich zapaśników. Mają wiele
wspólnego z metalem, lubią wielkie show, pot
i krew i wyglądają przy tym zajebiście. Postanowiliśmy
więc wykorzystać tego gościa na naszych
okładkach jako maskotkę i jesteśmy bardzo
zadowoleni z tego pomysłu.
A jak ten Wasz zapaśnik ma na imię?
Nazywa się El Demonio Negro, czarny demon.
Niezłe imię dla maskotki, prawda?
"Masquerade" to bardzo niejednoznaczny tytuł.
Czy ma to jakieś znaczenie w kontekście
nowego albumu?
Nie wiem, czy mam rację, ale jako zespół nie
musimy niczego ukrywać, jeśli o to ci chodzi.
Pomysł ten wpadł nam do głowy, ponieważ zapaśnicy
meksykańscy noszą maski, co czyni
ich tajemniczymi i anonimowymi dla publiczności.
Wybraliśmy też ten tytuł i chcieliśmy,
aby maska była główną częścią okładki. Leży
na podłodze, a w tle widać zdemaskowanego
zapaśnika. Ale ponieważ jego twarz jest ukryta
w cieniu, nadal nie można go rozpoznać. Pozostaje
tajemniczy, choć jego maska została zrzucona.
Kto był głównym kompozytorem tego materiału?
Jak długo trwał ten proces?
Napisałem wszystkie piosenki, z wyjątkiem
"Blackout", który jest oczywiście coverem
Scorpions. Myślę, że napisanie wszystkich kawalków
zajęło mi około roku. Wiesz, kiedy tylko
biorę gitarę, nie tworzę w tradycyjny sposób.
Po prostu wypróbowuję riffy i melodie. Piszę
cały czas. Najdłuższa część to aranżacja
utworów. Piosenka musi być chwytliwa, zwarta
i musi mieć dobre riffy i harmonie. Czasami
tworzenie kawałka kończy się w godzinę, czasami
trwa to lata.
Krytycy w ogóle nas nie obchodzili
Lubicie wrestling? Jako dzieciak namiętnie
oglądałem popisy Hulka Hogana i podobnych
mu showmanów. Mathias Weiner z Powergame,
mimo iż zdecydował się umieścić wrestlera na
okładce nowej płyty swojego zespołu, do fanów tego
amerykańskiego "sportu" się nie zalicza. Za to fanem
metalu jest na pewno. Poczytajmy zatem co ma o nim
do powiedzenia.
Jest na płycie też jeden instrumentalny utwór
zatytułowany "The Chase Of The Falcon".
Czy nie pomyślałeś, aby nagrać więcej takich
kawałków?
Raczej nie, jeden instrumentalny utwór na
płytę wystarczy. Jak za dawnych czasów Maiden,
(śmiech). Utwór zdecydowanie zainspirowany
jest "Transylvanią".
Wasza nazwa pochodzi od piosenki Tokyo
Blade. Jakie inne zespoły są dla Ciebie ważne?
Są setki zespołów, które kopię, bardziej popularnych
jak Maiden, Overkill, Dio, Sabbath,
Priest, Megadeth, Slayer, Thin Lizzy i tak
dalej, ale jest też wiele undergroundowych rzeczy,
których uwielbiam słuchać. Sacred Steel,
Bal-Sagoth, Night Demon, Nasty Savage,
Infernäl Mäjesty, Holy Terror, Hirax, Enforcer,
czy Air Raid. Pisanie piosenek dla Powergame
zawsze inspirowane jest przez NWO
BHM i takie zespoły jak oczywiście Tokyo
Blade, Angel Witch, Demon, Holocaust, Tygers
Of Pan Tang, Tröjan, Fist, Gaskin czy
Jaguar.
Założyłeś zespół w 2012 roku. Jaki był wtedy
twój cel?
Światowa dominacja (śmiech). Cele się nie
zmieniły, chcemy tworzyć najlepszą możliwą
muzykę, wydawać albumy i zagrać jak najwięcej
koncertów. Zawsze cieszymy się, że możemy
wejść na scenę, niezależnie od tego, czy
jest to mały klub czy festiwal.
Wasze pierwsze demo nosiło tytuł "Raw
Heavy Metal". Czy było to próba wyręczenia
krytyków czy bardziej reklama dla potencjalnych
fanów? (śmiech)
(śmiech) Krytycy w ogóle nas nie obchodzili.
To było tylko stwierdzenie. Wiesz, metal powinien
być zawsze surowy, nie podobają mi się
te wypolerowane euro metalowe dźwięki zespołów
takich jak Hammerfall czy Gamma
Ray. Nie zrozum mnie źle, te zespoły nie są
złe, ale lubię mój metal bardziej dziki i niesforny
w swej formule.
Czy nadal opisujesz swój styl jako "surowy
heavy metal"?
Gramy heavy metal, to na pewno. Nie musimy
dodawać do tego "surowego" przez cały czas,
ponieważ każdy może usłyszeć, że brzmimy
surowo, haha.
Wasz pierwszy album "Beast On The Attack"
wydaliście samemu. Naprawdę trudno
mi uwierzyć, że nie można było znaleźć wytwórni
płytowej w kraju takim jak Niemcy.
Powód jest prosty: nie próbowaliśmy wtedy.
Nadal podoba mi się album, jest na nim kilka
dobrych piosenek. Ale nigdy nie czuliśmy, że
jest wystarczająco dobry na wydanie go w wytwórni.
Chcieliśmy wykorzystać trochę czasu i
poprawić swój poziom, i myślę, że osiągnęliśmy
nasz cel. "Masquerade" jest lepsze niż jego
poprzednik, to na pewno.
Pomiędzy "Beast On The Attack" i "Maquerade"
nastało kilka zmian w składzie. Czy
ma to jakiś wpływ na Twoją muzykę i inne
działania zespołu?
Nie bardzo. Wiesz, jestem głównym autorem
tekstów zespołu, z wyjątkiem dwóch utworów
z albumu "Beast On The Attack" wszystkie
utwory zostały napisane przeze mnie. Jedyną
różnicę można więc znaleźć w aranżacji, bo tutaj
zwykle uczestniczy cały zespół. Oczywiście,
ma to wpływ na występy na żywo. Kiedy są
zmiany w składzie, trzeba pewnych rzeczy
uczyć się na nowo. Czasami jednak zmiany są
konieczne i często pomagają udoskonalić zespół
na wiele sposobów.
Co z Lost Worlds Order, Twoim thrash metalowym
projektem?
Zespół działa od 1989 roku, jego pierwsza nazwa
to Acrimony, potem została zmieniona
na Spectre Dragon w 1990 roku. Dołączyłem
do nich w 1994 roku, a w 2008 roku zmieniliśmy
nazwę zespołu na Lost World Order.
Pod tą nazwą wydaliśmy już cztery albumy, z
których ostatni nosi nazwę "Tyrants" i został
wydany w 2016 roku przez Ragnrök Records
na płycie CD. Wszystkie cztery albumy dostępne
są także w wersjach winylowych.
Pochodzisz z Bielefeld. Jesteś może kibicem
Arminii?
Rozczaruję Cię, ale nie jestem nawet fanem
piłki nożnej. Gdybym jednak nim był, prawdopodobnie
nie kibicowałbym Arminii (śmiech)
Bartek Kuczak
A co z tekstami? To coś ważnego dla Ciebie,
a może tworzysz według zasady "to tylko
rock'n'roll". Wiesz, o co mi chodzi (śmiech)
Piosenka "For Those Who Died" jest swego rodzaju
hołdem dla ludzi wokół mnie, którzy już
opuścili tę ziemię. "Puppets On A String" jest o
serialu telewizyjnym "Westworld", a "Lucid
Dreams" mówi o możliwości kontrolowania tego,
co dzieje się w Twoich snach. Reszta tekstów
to tylko fantazja lub horror i nie ma żadnego
głębszego znaczenia. Teksty nie są tak
ważne w tym zespole, wolimy pozwolić muzyce
mówić. Teksty są głównie środkiem do przenoszenia
wibracji piosenki.
Foto: Powergame
POWERGAME 81
Muzykę trzeba pokazywać osobiście
To już nasza druga rozmowa z Sahnedrin. Nic dziwnego, choć ten amerykański
zespół istnieje dopiero od 2015 roku zdążył już wydawać dwa krążki i wraz
z Gatekeeper ruszyć w trasę po Europie. O komponowaniu, nagrywaniu i życiu z
muzyki opowiadali nam basistka-wokalista oraz gitarzysta kapeli.
HMP: Wasza debiutancka płyta balansowała
na granicy hard rocka lat 70. i heavy
metalu lat 80. Mam wrażenie, że na drugiej
płycie, "The Poinsoner" słychać więcej tego
pierwszego czynnika. To była świadoma decyzja?
Jeremy Sosville: Nie wiem czy była to świadoma
decyzja. Wydaje mi się, że przy tym
albumie chcieliśmy wejść w głąb siebie jako
muzycy i kompozytorzy. Rozumiem jednak,
jak doszłaś do takich wniosków. Cała nasza
trójka inspiruje się latami siedemdziesiątymi,
więc naturalną koleją rzeczy odzwierciedlenie
tego w sposobie, w jakim piszemy utwory.
Erica Stoltz: Wszyscy lubimy ciężką muzykę
z agresywnym i mrocznym brzmieniem. Taki
To nie znaczy, że heavy metalu nie ma. W
niektórych kawałkach (np. w "Saints and
Sinners") słychać wręcz granie w stylu
NWoBHM. To celowe nawiązanie?
Jeremy Sosville: Nigdy świadomie nie decydujemy
się pisać w danym stylu czy gatunku.
To co u nas słychać, jest odbiciem naszej
współpracy, wspólnych wpływów i muzycznych
pragnień.
Erica Stoltz: Zaczynam się orientować w
podgatunkach metalu, które istnieją w dzisiejszych
czasach. Kiedy weszłam w świat tej
muzyki, wszystko dla mnie było heavy metalem.
Nie piszemy kawałków, żeby przypasować
się do jakiejkolwiek podkategorii.
Nagrywaliście "na setkę"? Płyta brzmi bardzo
naturalnie, surowo, ale jednocześnie
profesjonalnie.
Jeremy Sosville: Nagraliśmy dużo finalnych
partii osobno, ale oboje byliśmy w jednym pomieszczeniu
z Nathanem, kiedy on nagrywał
swoje partie perkusyjne. Niezależnie od sposobu,
świadomie staraliśmy się sprawić, żeby
nasze nagrania brzmiały tak, jak my brzmimy
na żywo. Jest to ważne, żeby dla słuchacza
oba doświadczenia były dźwiękowo podobne.
Erica Stoltz: W przeszłości rejestrowałam
wszystkie podstawowe ścieżki na żywo, a następnie
na tę ścieżkę nagrywałam fragmenty,
które wymagały poprawy. W Sanhedrin najpierw
zaczynamy z nagraniem bębnów i gramy
wszyscy wraz z nimi, więc jak uda się nam
zagrać perfekcyjnie, to uda nam się to uchwycić.
Pierwsze są przede wszystkim jednak
bębny. Nagrywanie basu do ścieżek perkusyjnych
jest dla mnie bardziej komfortowe.
Pozwala mi się zrelaksować i mocniej wczuć.
W "Gateway" linie melodyczne zwrotek kojarzą
mi się nieco z "Runaway" Bon Jovi.
Zorientowaliście się już na etapie komponowania
czy później? (śmiech)
Jeremy Sosville: Mogę cię zapewnić, że Bon
Jovi nie wpłynął na kreatywny proces tego zespołu
w żaden sposób.
Erica Stoltz: Zdecydowanie nie była to świadoma
decyzja.
Wspominaliście ostatnio, że trzech muzyków
w zespole to zestaw idealny. Podtrzymujecie
to zdanie po nagraniu drugiej płyty.
Wszyscy mieszkacie w Nowym Jorku i
macie okazje komponować wspólnie?
Jeremy Sosville: Między naszą trójką jest
taka chemia, że nie czujemy potrzeby jej naruszać
w jakikolwiek sposób. Według mnie
dodatkowy członek grupy nie wpłynąłby pozytywnie
na zespół. Bardzo staramy się brzmieć
potężnie, mimo tego, że jest nas tylko
troje. I wydaje mi się, że udaje nam się to
przez większość czasu.
Erica Stoltz: Więcej ludzi, to więcej problemów.
Lubię pracować w trio. Z naszą trójką
wystarczająco dużo się dzieje, by dźwiękowo
pokryć całe dynamiczne terytorium.
opis pasuje do wielu typów muzyki. Jednym z
moich bohaterów jest Linton Kewsi Johnson,
muzyk reggae z Londynu. Pomimo tego,
że jest to dub, jest on agresywny i mocny. Naszym
celem jest tworzenie muzyki, która nas
porusza.
Foto: Suzanne Abramson
Zazwyczaj pierwsze płyty są kumulacją pomysłów,
które rodzą się przez lata. Na nagranie
(i szybkie wydanie) drugiej płyty trzeba
wymyślić kawałki w przeciągu tylko roku
lub dwóch. Jak proces szybkiego pisania kawałków
wpłyną na Wasz sposób pracy? A
może mieliście jeszcze w zanadrzu coś
sprzed ery "A Funeral for the World"?
Jeremy Sosville: Cały czas komponujemy,
nieważne czy mamy do nagrania płytę, czy
nie. W momencie kiedy wyszedł "Funeral",
pracowaliśmy nad około połową utworów z
"The Poisoner", więc wypuszczenie następnego
albumu tak szybko po pierwszym, nie
było naciągane. Mieliśmy cel, żeby wydać następny
album na początku 2019 roku i ten
deadline motywował nas, żeby częściej się
spotykać i w trakcie pracy być bardziej produktywnym.
Niedawno koncertowaliście w Europie z
Gatekeeper. W wywiadzie pytałam ostatnio
Geoffa o tę trasę. Przyznał, że koncertowanie
często, ale w małych klubach jest
strzałem w dziesiątkę, m.in. dlatego, że
można bliżej poznać ludzi. Podzielasz jego
zdanie?
Jeremy Sosville: Nie wiem czy mam jakiekolwiek
preferencje. Kameralność klubu pozwala
uzyskać specyficzną energię, ale tak samo
energetyczne jest granie na scenie festiwalowej
przed większą publicznością.
Erica Stoltz: Koncerty klubowe są wyjątkowe.
Od czasu do czasu nawet Metallica zagra
taki koncert. Wciąż jest parę zespołów grających
koncerty stadionowe i trzymają się nawet
nieźle, ale nowa generacja ciężkiej muzyki
pojawia się właśnie w klubach.
Jak wspominacie tę trasę? Coś Was szczególnie
zaskoczyło?
Jeremy Sosville: Byliśmy pozytywnie zaskoczeni
tym jak wiele osób zna słowa do naszych
kawałków! To była także przyjemność
móc spotkać naszych fanów i usłyszeć, co nasza
muzyka dla nich znaczy. To bardzo nagradzające
uczucie.
Erica Stoltz: Było naprawdę fajnie móc zagrać
dla entuzjastycznych fanów każdego wieczora.
Ja bym dodała jeszcze fakt, że takie koncerty
nie przyciągają bardzo dużej publiczności
i z góry warto przewidzieć taką sytuację grając
w małych klubach. Intensywne koncertowanie
zresztą jest jedną z najlepszych i
naturalnych form promocji.
Jeremy Sosville: Powiedziałbym, że najle-
82
SANHEDRIN
pszym sposobem na pokazanie światu swojej
muzyki, jest robienie tego osobiście. Żadna
technologia na świecie nie jest w stanie zastąpić
tej specjalnej więzi pomiędzy zespołem
i publicznością w jednym pomieszczeniu.
Erica Stoltz: Nie ma nic lepszego niż wymiana
energii z entuzjastyczną publicznością. Patrzę
na to, jak na swoisty rodzaj magii rytualnej.
Wiele heavymetalowych amerykańskich zespołów
często w wywiadach podkreśla, że w
Europie spotyka więcej fanów tego rodzaju
grania niż u siebie. Niedługo ruszacie w trasę
po Ameryce Północnej. Jakie macie oczekiwania
i nastawienie? Spotkaliście się z
taką opinią?
Jeremy Sosville: Ameryka jest ogromnym
państwem z całą masą różnych kultur i rodzajów
sztuki, a heavy metal jest tylko tego częścią.
Jeżeli chodzi o naszą nadchodzącą trasę,
to mamy nadzieję dać ludziom niezłe show i
pozwolić im zdecydować, co o nas sądzą. Wydaje
mi się, że obecność Slough Feg sprawia,
że jest to jeszcze bardziej wyjątkowe, ponieważ
są oni naszymi muzycznymi bratnimi
duszami, lecz mają swój własny unikalny styl.
Erica Stoltz: Muzyka i sztuka wciąż są
ważniejszą częścią życia w Europie niż w
USA. W Ameryce wiele osób uważa za szaleństwo,
żeby osoba dorosła grała i koncertowała,
jeśli nie jest w stanie się z tego utrzymać.
Wszędzie jest masa pokrewnych dusz.
Wiele koncertowałam w USA. Zawsze czeka
tam na ciebie jakaś przygoda.
Odpowiednia ilość alkoholu we krwi
Zach Slaughter ze Skull Fist to wesoły koleszka z kraju klonowego liścia.
Ostatnim jego sukcesem osobistym jest fakt, że udaje mu się nie być pijanym
przez cały czas. No cóż, życie rockmana rządzi się swoimi prawami. Aha, coś tam
jeszcze wspomniał o ostatniej płycie Skull Fist, koncercie w Polsce, czy coś
takiego. Zresztą sami przeczytajcie
HMP: Milczeliście przez dobre trzy lata.
Mógłbyś lekko rozjaśnić naszym czytelnikom
powody owej przerwy?
Zach Slaughter: Przez własną głupotę
uszkodziłem sobie struny głosowe. Za dużo
piłem i paliłem. Musiałem przejść dwie operacje
a potem masę zastrzyków.
"Way of the Road" brzmi jak heavy metalowy
album nagrany powiedzmy gdzieś w
połowie lat osiemdziesiątych. Czy to
brzmienie wynika z Waszych założeń?
Nie zupełnie. Lubię różną muzykę i całkiem
sporo tworzę poza Skull Fist. Słucham sporo
heavy metalu i uważam ten konkretny gatunek
za naprawdę genialny. Ta muzyka sprawia,
że czuję się silny. Skull Fist zawsze mi
pomagał, i chcę się odwdzięczyć. Włożę w
ten zespół tyle, ile tylko jestem w stanie. To
zawsze będzie heavy metal, który dodaje
nam sił.
współczesne zespoły ze swojej ojczyzny poleciłbyś
naszym czytelnikom?
Cauldron, Black Moor, Villain, Striker,
Blood Ceremony, Metalian, Manacle, Iron
Kingdom.
Kilka miesięcy temu odwiedziliście nasz
kraj w ramach wspólnej trasy ze Striker.
Pamiętasz ten koncert? Jak Ci się podoba
polska publiczność?
Świetna zabawa i zazwyczaj fajnie tam być,
(śmiech), bardzo mili ludzie z ciepłymi sercami
i odpowiednią ilością alkoholu w krwi.
Kocham Polskę. Dobrze jest tam wracać.
A co z resztą trasy? Jakieś momenty
szczególnie warte uwagi?
Staram się teraz zachowywać spokój podczas
tras. Myślę, że to już koniec z szalonymi nocami.
Zobaczyłem się jednak z kilkoma osobami,
które doceniam.
Właśnie, bardzo niewielu młodym zespołom
udaje się żyć z grania (wiem, że udaje się to
np. Night Demon). Podejrzewam, że macie
swoje regularne prace. Nie mieliście problemu
ze zgraniem urlopu na trasę dla całej waszej
trójki? Jest to jakaś blokada, która uniemożliwia
częste koncertowanie?
Jeremy Sosville: Robimy wszystko, żeby to
wszystko zrównoważyć. Nowy Jork jest bardzo
drogim miastem do życia, więc musimy
robić wszystko co możliwe, by przeżyć. Czasami
nie możemy zaakceptować danej oferty
koncertowej z powodu obowiązków w pracy,
ale jest to po prostu część bycia osobą dorosłą.
W dzisiejszych czasach bycie muzykiem
nie jest dochodowym zajęciem, więc staramy
się zrobić wszystko, by móc uzyskać jak
najwięcej z możliwości, które otrzymujemy.
Erica Stoltz: W moim życiu muzyka zawsze
była ważną jego częścią. Moje wybory w karierze
były motywowane tym, żeby posiadać
taką elastyczność, by móc grać w zespołach.
Bycie technikiem audio - wolnym strzelcem -
dało mi możliwość zarabiania poprzez granie
muzyki. Nowy Jork jest drogą bestią. Wydaje
mi się, że kreatywni Amerykanie mają trochę
łatwiejsze zadanie, gdy żyją w mniejszych
miastach.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Paweł Gorgol, Karol Gospodarek
Jak w ogóle oceniasz rozwój Skull Fist od
czasu albumu "Chasing The Dream"
Myślę, że cały czas trzymamy się stylu "Chasing
The Dream". Ten album jest jednak
utrzymany bardziej w średnich tempach. Nie
uważam tego za zmianę, a w pewnym sensie
rozwój naszego brzmienia. Sądzę, że tekstowo
jest nieco ostrzejszy, ale nikt nie zwraca
na to uwagi (śmiech), może jest trochę bardziej
rozległy pod względem podejścia do
pisania czy melodii, ale w sumie nie wiem.
To dla mnie tylko kawałki, wszystkie są tym
samym, mimo, że pod innymi nazwami albumów.
Życie się porusza tak jak i muzyka.
Ale to zawsze będzie Skull Fist.
Zdradzisz może coś na temat procesu
nagrywania?
Pięć dni w studiu nagraniowym. Wokale jednak
nagrałem w domu. Mój głos jest jeszcze
ciągle w fazie powrotu do normy.
Jakie znaczenie kryje się za tytułem "Way
Of The Road"? Czy jest w nim zawarta
jakaś symbolika?
Dla mnie znaczy to bardzo dużo. Ironiczne
wyrażenia tak jak lubię. Nic takiego, w co
chciałbym się zagłębiać, (śmiech) myślę, że
fajnie było patrzeć jak sprawy się układały
zamiast dramatyzować na ich temat.
Które z kawałków z ostatniego albumu są
Ci osobiście najbliższe?
"No More Runnin", "Stay True", wszystkie
mają dla mnie specjalne znaczenie. Nie napisałbym
ich, gdyby było inaczej, (śmiech).
Często określa się Was jako flagowy zespół
kanadyjskiego heavy metalu. Jakie inne
Odstawiacie jakieś jazdy przed wyjściem
na scenę?
Taniec deszczu, klepanie się po głowie i głaskanie
po brzuchu. (Śmiech), nie, nie robię
nic takiego. O wiele łatwiej jest nie być pijanym
przez cały czas, całkiem nieźle sobie z
tym radzę, (śmiech)
Ruch NWOTHM rozrasta się po całym
pieprzonym świecie. Skąd to się Twoim
zdaniem wzięło?
Nie myślę o tym za dużo. Każdy powinien
wyrażać się w sposób jaki chce, miło jest
widzieć jak ludzie dodają unikatowy twist do
starych rzeczy, jednak znowu, nie skupiam
się na tym za bardzo. Doceniam scenę i to, co
ona robi dla ludzi. Po prostu nigdy tak naprawdę
nie myślę o takich rzeczach.
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Paulina Manowska
SKULL FIST 83
HMP: Sami zrobiliście sobie prezent na 10-
lecie zespołu, nagrywając w końcu debiutancki
album "The Knightlore"?
Tony T. Steele: Cześć! Zespół istnieje od
2009 roku, ale wolę liczyć czas jego narodzin
od 2015 - co prawda utwory powstały dawno
temu, ale pierwsze prawdziwe wydawnictwo z
regularnym składem nasza kapela wydała w
2015 roku. To będą więc czwarte urodziny!
Wygląda więc na to, że czasem lepiej nabrać
doświadczenia, poczekać na korzystny rozwój
sytuacji, niż zaliczyć falstart?
Zdecydowanie tak. Bardziej niż doświadczenie
ważniejsza jest całkowita świadomość tego,
co się robi. Kierunek zespołu wytycza nie
tylko jedna osoba, musisz mieć pewność, że
wszyscy idealnie nadają się do realizacji zamierzonych
celów. Właśnie dlatego tak długo
zajęło nam nagranie "Rising" w 2015 roku.
Nie jest łatwo znaleźć ludzi, którzy widzą muzykę
w taki sam sposób jak ty i są tak samo
nią zafascynowani. Jeśli chodzi o doświadczenie,
to zbieraliśmy je przez trzy lata przed wypuszczeniem
albumu i było ono bardzo cenne.
Wszyscy przed Vultures Vengeance udzielaliśmy
się w innych zespołach, trzeba jednak
zdawać sobie sprawę, że wcześniejsze doświadczenia
mogą okazać się bezużyteczne, ponieważ
są zupełnie różne.
Ucieczka od nudnego życia
Vultures Vengeance zaskoczyli bardzo pozytywnie już debiutanckim MLP
"Where The Time Dwelt In", później wydali ciekawego singla, a teraz podsumowali
ten proces pierwszym albumem "The Knightlore", wypełnionym klasycznym heavy
metalem lat 80. Co istotne młodzi muzycy zapowiadają, że nie jest to ich ostatnie
słowo:
Po kilkakrotnym przesłuchaniu "The Knightlore"
wnoszę, że wasza fascynacja tradycyjnym
heavy metalem wciąż się po-głębia?
Kocham takie granie, ale, choć może to się
wydawać dziwne, inspiracją dla większości naszej
muzyki jest nie tylko tradycyjny heavy
metal. Myślę, że kapele z lat 80. różnią się
niesamowicie od dzisiejszych, głównie dlatego,
że czerpały inspiracje z odmiennych muzycznych
źródeł i to pozwoliło im na stworzenie
czegoś prawdziwie unikalnego. W utworach
Vultures Vengeance uważne ucho wychwyci
trochę muzyki klasycznej, progresywnej
i hard rocka z lat 70.
Nawet na zdjęciach wyglądacie niczym z lat
80., ale to chyba nie tylko image?
Myślę, że wszystko co dotyczy kapeli powinno
być umieszczone w jakimś kontekście.
Zdjęcia, okładka, teksty a nawet projekt graficzny.
Uważam, że image zespołu metalowego
jest ważny z prostego powodu: kiedy byłem
dzieckiem zobaczyłem po raz pierwszy plakat
Iron Maiden w sklepie i byłem niesamowicie
zafascynowany ich wyglądem, to było coś zupełnie
innego niż to, co do tej pory widziałem.
Z pewnością gdyby na tym plakacie była
jedna z wielu dzisiejszych kapel, pomyślałbym,
że to są pracownicy przebrani na bal,
zamiast tego, w tym co zobaczyłem było coś
niesamowicie prawdziwego i nigdy mi przez
myśl nie przeszło, że Steve Harris po koncercie
zakłada marynarkę i krawat i rusza do nudnej
roboty narzuconej przez społeczeństwo.
Jest w tym wszystkim doskonały przekaz o
Foto: Vultures Vengeance
wolności. Wielkie zespoły ze swoim przesadzonym
wyglądem wysyłają wiadomość: "Robimy
to, na co mamy ochotę". To właśnie magia,
która dała milionom ludzi nadzieję na
ucieczkę od nudnego życia.
Rozgraniczenie fan/muzyk jest więc w
waszym przypadku niemożliwe do przeprowadzenia,
bo żyjecie tym co robicie, to wasza
prawdziwa pasja, bez pozy czy udawania?
Przede wszystkim jestem fanem: gdybym nim
nie był, nigdy bym nie wziął do rąk gitary.
Heavy metal jest zwierciadłem mojej duszy,
nigdy mnie nie zmienił, zawsze był ze mną.
Gdy go poznałem, pomyślałem: "To jest właśnie
to, z czym mogę się identyfikować". Wielu
ludzi używa dziś słowa "pozer"; uważam, że
pozerzy to ludzie, którzy czują potrzebę oceniania
innych, myślą, że słuchanie tej muzyki
czyni ich lepszymi. Innymi słowy prawdziwi
"pozerzy" to ci, którzy potrzebują innych nazywać
pozerami. W metalu chodzi o osobistą
przyjemność, ponieważ pozwala on stać się
tym, kim chcesz być, nikt ci nie powie co możesz
a czego nie możesz robić. Jeśli potrzebujesz
coś komuś udowadniać żeby poczuć się
lepiej, zawsze będziesz frajerem.
Chyba najgorsze co może spotkać muzyka to
granie czegoś, co go tak naprawdę nie interesuje,
ale akurat w zespołach metalowych ma
się z czymś takim do czynienia nader rzadko,
bo przecież nie gracie dla pie-niędzy, przynajmniej
jeszcze nie na tym etapie? (śmiech)
Nigdy nie grałbym dla samych pieniędzy, bardzo
ważne jest dla mnie posiadanie jakiegoś
przekazu w muzyce, ponieważ żyjemy w czasach,
w których liczy się tylko wygląd, a treść
jest nieważna. Marzenia o życiu z muzyki są
dzisiaj nierealne, ale gdyby nawet była taka
możliwość, to nie pieniądze byłyby celem, lecz
możność kontynuowania tworzenia tego co
kocham. Nie chcę aby kiedykolwiek odebrano
mi muzykę na rzecz dziewięciu godzin pracy
dziennie, bo to by oznaczało obrabowanie
mnie z osobowości i życie nie moim życiem.
Opowiada o tym utwór "Eye Of A Stranger".
Byłoby jednak fajnie móc zająć się tylko tworzeniem,
ale to raczej marzenie tzw. ściętej
głowy, skoro nawet muzycy ze znanych zespołów
muszą mieć stałą czy jakąś dorywczą
pracę, żeby móc opłacić rachunki?
Tak, to naprawdę smutne, możesz być znany
na całym świecie, ale i tak musisz mieć pracę,
ponieważ życie muzyka wydaje się grą. Praca
włożona w nagrywanie albumu, w granie na
trasie, jest czasami naprawdę ogromna. Oznacza
to przytłoczenie obowiązkami, ponieważ
84
VULTURES VENGEANCE
możesz dużo grać za granicą, możesz nagrać
wiele płyt, ale ostatecznie i tak musisz myśleć
o płaceniu czynszu, a muzyka nie zapewni ci
na to środków, a to jest naprawdę frustrujące,
bo nie masz czasu na relaks i przede wszystkim
musisz każdego dnia być stuprocentowo
sobą. Nie uważam, że utrzymywanie się z
muzyki w dzisiejszych czasach jest niemożliwe,
jednak poświęcenie i praca, którą trzeba
w to włożyć potroiły się w porównaniu z dawnymi
czasami, kiedy to ludzie kupowali płyty
a nie ściągali je z internetu. Dlatego też jakość
muzyki spadła, ponieważ zespoły, które
poświęcały swojej sztuce więcej czasu zniknęły,
chyba że mają to wyjątkowe szczęście należeć
do wyższej klasy społecznej i mają o wiele
więcej czasu dla siebie. Uważam jednak, że
osoby z lepszym pochodzeniem grają metal
dla zabawy, nie dlatego, że się nim pasjonują.
Jeśli dorastasz z poczuciem wewnętrznego
gniewu, jak ja, wyrabiasz w sobie jednocześnie
pewną wrażliwość.
"The Knightlore" to kontynuacja stylu prezentowanego
na MLP "Where The Time
Dwelt In" - połączenie dłuższych, epickich
kompozycji z krótszymi, zwartymi utworami,
co daje w efekcie ciekawy, urozmaicony
materiał?
Wszystkie utwory są ze sobą powiązane, nie
tylko koncepcyjnie, ale również muzycznie.
Słuchając uważnie zrozumiesz, że są ze sobą
połączone, tworząc niemal jeden wielki utwór.
Oczywiście nie jest to natychmiastowo zauważalne,
ale po kilku przesłuchaniach płyty poziom
jej szczegółowości może zaskoczyć.
Wybraliście tych osiem utworów spośród
większej ilości, czy też skupiliście się na jak
najlepszym dopracowaniu tych, które zostały
później nagrane?
Od długiego czasu chodzi mi po głowie wiele
piosenek, a te, które wybraliśmy były idealne
do utworzenia pewnej atmosfery. Oczywiście
na początku były niedorobione, dopiero później
zaaranżowaliśmy je z wielką starannością.
Foto: Vultures Vengeance
Posiadanie w szeregach zespołu osoby mogącej
zająć się produkcją to niewątpliwy
atut, bo osoba z zewnątrz często potrzebuje
czasu na poznanie grupy i jej muzyki. Ja wam
się pracowało z Mattem, nie był zbyt surowy,
nie wymagał ciągłych powtórzeń?
Matt nie jest zbyt surowy, sami dla siebie jesteśmy
krytyczni (śmiech). Uważam, że, aż do
teraz, samodzielne produkowanie płyt było
najlepszym rozwiązaniem. Wydaje się, że obecnie
każdy jest inżynierem dźwięku, ale prawdę
powiedziawszy, ludzie powinni więcej
uwagi poświęcać emocjom, a nie brzmieniu,
bo moda na krytykowanie produkcji jest nie
na miejscu. Żeby umieć obiektywnie ocenić
produkcję albumu musisz się wiele nauczyć,
ale nawet wtedy wydanie obiektywnej opinii
najpewniej nie będzie możliwe, ponieważ
zależy to tylko i wyłącznie od twojego gustu.
Za każdym razem gdy słucham "The Knightlore"
myślę sobie, że ma dokładnie takie brzmienie
jakie powinien. Ludzie są obecnie
przyzwyczajeni do plastikowej produkcji bez
żadnej dynamiki, "The Knightlore" natomiast
jest bardzo dynamiczny jeśli chodzi o
poziom głośności i intensywność i to jest to,
co ma znaczenie przy tworzeniu atmosfery w
poszczególnych częściach utworów. Każda sekunda
tej płyty ma sens, każda decyzja służyła
większemu celowi, nie każdy zespół może
się tym pochwalić, ponieważ najpewniej byli
prowadzeni przez osobę z zewnątrz, która podejmowała
decyzje za nich. Tak czy inaczej,
produkcją tego albumu zajmował się Tony
L.A., Matt tylko dokonał nagrań.
Czyli przygotowaliście się do sesji w 100 %,
potem pozostało już tylko nagrać wszystko
tak, żeby brzmiało jak należy?
Absolutnie, nawet umiejscowienie każdego z
mikrofonów nie było przypadkowe. Pracowaliśmy
sporo nad dźwiękiem źródłowym zamiast
opierać się na post-produkcji, właściwie to
płyta brzmiała bardzo zbliżenie do ostatecznego
rezultatu bez żadnego miksowania.
Wiem, że waszym marzeniem jest sesja w
pełni analogowa, z nagrywaniem na taśmę,
etc., ale na to jest chyba jeszcze za wcześnie,
bo to kosztowna sprawa?
Tak naprawdę to zależy od samego procesu.
Nagrywanie całego albumu w analogowym
studio byłoby bardzo kosztowne, ale może
uda nam się to na kolejnej płycie, gdy uda
nam się ten proces skrócić.
LP, CD i MC, a do tego wersja cyfrowa -
wasi wydawcy zadbali o to, żeby album "The
Knightlore" dotarł do wszystkich zainteresowanych,
niezależnie od tego z jakiego nośnika
słuchają muzyki?
"The Knightlore" będzie dostępne na kasecie
limitowanej do 200 sztuk i dystrybuowanej
przez Witchcraft Records. Osobiście uważam,
że to bardzo fajne mieć swoją muzykę na
wszystkich możliwych nośnikach. Zawsze będę
jednak preferował winyl, to najlepszy format
do słuchania muzyki.
Praktycznie od debiutanckiego demo jesteście
na fali wznoszącej, z każdym kolejnym
wydawnictwem rośniecie w siłę - liczycie na
to, że dzięki "The Knightlore" pójdziecie jeszcze
bardziej do przodu, staniecie się jeszcze
bardziej rozpoznawalni w Europie czy
nawet na świecie?
Miło było obserwować jak nasz rozwój odbywał
się w naturalny sposób. Jesteśmy otoczeni
ludźmi, którzy w nas wierzą i którzy nas
wspierają; to bardzo piękne, pochlebia nam to.
Nadal mamy wiele piosenek do napisania i
treści do przekazania. W każdym razie naszym
celem zawsze będzie trafianie prosto w
serca tych, którzy nas słuchają, poruszenie
ich. Otwieranie oczu pod wpływem tego, co
doświadczamy jest najważniejsze. Nasze czasy
potrzebują heavy metalu bardziej niż kiedykolwiek.
Dzięki za wywiad!
Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,
Karol Gospodarek
VULTURES VENGEANCE 85
Prosto w mordę
Początkowo miał to być niezobowiązujący projekt muzyków znanych z
Cauldron, Thor czy Toxic Holocaust, ale z czasem Chainbreaker stał się
pełnoprawnym zespołem. Jego debiutancki album "Lethal Desire" to thrash/speed
metal starej szkoły, a gitarzysta Ian Chains opowiada między innymi o tym jak
nagrywa się dobrze brzmiącą płytę za niewielkie pieniądze i dlaczego Anvil nie
zdołał zrobić kariery na całym świecie:
HMP: Chainbreaker powstał już kilka lat
temu, ale początkowo działaliście tak na pół
gwizdka, był to bardziej projekt niż regularny
zespół?
Ian Chains: Zespół wystartował w roku 2012
lub 2013 z całkiem innym składem i nie był
czymś, co traktowalibyśmy poważnie. Dopiero
gdy napisaliśmy pięć czy sześć utworów
pomyśleliśmy o nagraniu demo w normalnym
składzie i zagraniu koncertu.
To dołączenie basisty Phila zdopingowało
was do intensywniejszego działania, czy już
wcześniej podjęliście decyzję o tym, że najwyższa
pora zabrać się za debiutancki album?
Phil motywuje nas do częstszego palenia zioła!
Zanim do nas dołączył, nagraliśmy parę
utworów na siedmiocalówkę, która nigdy się
nie ukazała (teraz są one dostępne na kasecie
i jako bonusy na CD). Przed tym jak do nas
dołączył nie myśleliśmy o nagraniu pełnej
płyty.
Płyta to jednak płyta, coś ważniejszego niż
demo czy EP-ka, nawet w czasach streamingu,
gdzie coraz mniej ludzi ma cierpliwość
odsłuchać do końca jeden utwór?
Tak, jesteśmy teraz prawdziwym zespołem!
Robimy to od ponad pięciu lat, więc nie mamy
wymówki, aby nie mieć na koncie albumu.
Fakt, że praktycznie wszyscy udzielacie się
też w innych zespołach pewnie nie ułatwiał
tego zadania, zebranie pełnego składu na regularnych
próbach też było utrudnione,
szczególnie podczas sesji czy tras tych innych
grup?
Od momentu zawiązania Chainbreaker mój
drugi zespół, Cauldron był mocno zajęty nagrywaniem
i koncertowaniem, ale w tym momencie
skupiam się na Chainbreaker.
Czyli dla chcącego nic trudnego, jak się ma
chęci, to i czas się w końcu znajdzie?
Jeśli nie jesteś leniwy, to znajdziesz czas na
wszystko.
Gracie oldschoolowy thrash/speed metal -
Foto: Chainbreaker
to na zasadzie odskoczni od tego, że na co
dzień udzielacie się raczej w zespołach
grających bardziej tradycyjny metal?
Większość riffów Chainbreaker brzmiałaby
w Cauldron niewłaściwie. Jednakże jest mało
znanym faktem to, że utwór Cauldron "Burning
Fortune" był tak naprawdę piosenką
Chainbreaker zatytułowaną "City Of Rock",
zmieniliśmy tylko jej tekst.
Motörhead, Venom, Sodom, Exciter czy
Razor - źródła waszych inspiracji są dość
oczywiste?
To są te oczywiste wpływy, a dodatkowo
czerpiemy inspiracje z Anti Cimex, Driller
Killer, Doom, Dayglo Abortions, Darkthrone
i Cinderella.
Faktycznie, to niezły rozrzut (śmiech). Dla
was to pewnie fajna sprawa, że jesteście sukcesorami
tych wielkich kanadyjskich zespołów
z lat 80., poza wymienionymi wyżej
jeszcze choćby Anvil?
Jasne, spoko jest mieć całkiem dynamiczną
historię metalu w tym kraju. Przy czym goście
z Anvil są trochę dziwni. Widziałeś ich nowy
teledysk do "Bitch In The Box"? Dziwaczna
rzecz, żeby nie powiedzieć więcej. Przyjaźnimy
się z kolesiami z Exciter i Razor. Słyszałem
kilka niesamowitych historii od Dana
Beehlera, jak grali koncerty po halach hokejowych
razem z Motörhead i Mercyful Fate
w latach 80.
Czy to w sumie nie dziwne, że Kanada już
na przełomie lat 70. i 80. miała bardzo silną
scenę hard 'n' heavy, później też wiele się
pod tym względem działo, ale wasze zespoły
jakoś zawsze pozostawały w cieniu tych
amerykańskich, nie mogły się przebić, nawet
jeśli współpracowały z dużymi wytwórniami?
Cytując Razor: "American luck, too bad we're
Canucks!" (slangowe określenie Kanadyjczyków).
Weźmy na przykład Anvil. Lubią
myśleć, że nigdy im się nie udało przebić w
Ameryce bo pochodzą z Kanady. A teraz
przyjrzyjmy się ich piosenkom o ekstremalnej
jeździe rowerem górskim, testach moczu, zawodowym
wrestlingu i systemie GPS. Boże
święty, oni nawet śpiewają o czarnuchach w
"Concrete Jungle". Byli po prostu zbyt pojebani!
Przynajmniej mamy Rush, April Wine
i Triumph, którym całkiem dobrze powodziło
się w Stanach.
Ta ostatnia opcja bywała zresztą gwoździem
do karier wielu zespołów, bo taki
Headpins zaczynał od świetnego LP "Turn
It Loud" w roku 1982, by potem z każdą kolejną
płytą iść pod wpływem nacisków
wydawców w stronę pop music i rozpaść się
po trzecim albumie - wam to pewnie nie grozi,
tym bardziej, że Hells Headbangers Records
to wytwórnia o zdecydowanie metalowym
profilu?
Cóż, już wspominałem, że lubimy Cinderellę,
więc może Hells Headbangers powinni
martwić się o nas?
Mieliście pewnie sporo frajdy nagrywając te
surowe, dynamiczne utwory, powstające
chyba w myśl zasady: krótko, konkretnie i na
temat?
Nagrywanie odbyło się bardzo szybko. Zrobiliśmy
wszystko w jakieś trzy, cztery dni. Fajnie
jest zrobić kilka podejść do utworu i przejść
do następnego, bez zbędnego rozkminiania.
Nagraliście też ponownie "Constant Gra-
86
CHAINBREAKER
ving", tytułowy utwór debiutanckiej EP-ki -
był za dobry, żeby pozostawić go tylko na tej
niskonakładowej kasecie?
Nie jestem pewien dlaczego ponownie nagraliśmy
ten kawałek. Ktoś mi też zwrócił uwagę,
że zagraliśmy go o wiele wolniej niż na demo.
Kto wie? Zawsze dobrze sprawdza się na
koncertach, więc chyba po prostu chcieliśmy
oddać mu sprawiedliwość porządnym nagraniem,
zamiast mieć go tylko na szumiącej kasecie.
"Lethal Desire" brzmi bardzo organicznie,
tak jakbyście nagrywali podstawowe ścieżki
wszyscy razem, a jeśli nie, to przynajmniej
ograniczając do minimum te wszystkie cyfrowe
bajery?
"Lethal Desire" jest chyba pierwszym kawałkiem,
który napisaliśmy dla tego zespołu, możemy
więc go grać z rękoma związanymi za
plecami. Ale tak, zdecydowanie chcieliśmy
mieć naturalne brzmienie. Zbyt przetworzony
metal brzmi po prostu anemicznie. Nie
słuchamy takich rzeczy i nigdy nie chcielibyśmy
mieć takiego brzmienia.
Nie wydaje ci się, że wiele młodych grup popełnia
w pewnym sensie artystyczne samobójstwo,
decydując się na powielanie tego
samego, cyfrowego brzmienia, nagrywając
materiały z tak samo brzmiącymi, pozbawionymi
mocy partiami bębnów czy gitar, bo
często ma się potem wrażenie, że słucha się
ciągle tego samego zespołu?
Mimo tego, że nie jesteśmy zespołem thrashmetalowym,
to faktycznie wydaje się to obecnie
normą dla tego typu muzyki. Nie rozumiem
tego. "Hej, napiszmy agresywne kawałki
i zróbmy tak, żeby brzmiały jak gówno z
klikającą perkusją i gitarą prosto z komputera!"
Może dzieciakom się to podoba?
Na żywo jesteście kwintetem, bo podczas
koncertów wspiera was gitarzysta Baphomet's
Blood A. Trosomaranus - jak doszło
do tej współpracy? Nie lepiej było zwerbować
jakiegoś rodaka?
Byłoby łatwiej, ale Angelo nie jest przypadkowym
gościem z gitarą! Pierwszy raz spotkaliśmy
się w 2007 roku. Jest on fanem Rammer,
starego zespołu Ala, z którym wymieniał
się płytami już od kilku lat. Angelo chodził
do szkoły tu, w Toronto jakiś czas temu,
spotykaliśmy się więc często i rozmawialiśmy
o tym, żeby kiedyś zagrał u nas na drugiej gitarze.
Planował złożyć nam wizytę tej wiosny,
a gdy dowiedział się, że gramy koncert,
stwierdził, że sensownie będzie jak zagra na
drugiej gitarze.
najchętniej kupowana przez fanów podczas
koncertów?
Znam dużo ludzi, którzy kupili winyl, co jest
super. Dodatkowo całkiem sporo osób wydaje
się jarać wydaniem kasetowym. Jednak,
która wersja sprzedaje się najlepiej, to pytanie
do Hells Headbangers.
Wciąż zdarzają się kolekcjonerzy kupujący
wszystkie wersje, czy to już nie te czasy i są
to okazjonalne sytuacje?
Oh, zdecydowanie są tacy. Od dwóch lat prowadzę
sklep z płytami heavymetalowymi w
Toronto i sprzedałem wszystkie trzy wersje
kilku osobom, które chciały mieć je w swojej
kolekcji. Osobiście wystarcza mi czarny winyl,
nawet nie posiadam odtwarzacza CD.
Mimo wszystko jednak wciąż warto wydawać
płyty na fizycznych nośnikach, nie tylko
dlatego, żeby kolekcjonerzy mieli co gromadzić,
ale przede wszystkim po to, by coś
po sobie pozostawić - trudno przecież wyobrazić
sobie sytuację, że za 30-40 lat ktoś
Wielu muzyków podkreśla, że to kwestia
pieniędzy czy możliwości dostępu do odpowiedniego
studia, ale chyba nie w tym rzecz,
bo przecież wy nie dysponowaliście pewnie
jakimś nieograniczonym budżetem, a "Lethal
Desire" powala mocą, niczym nagrania
z lat 70. czy 80.? Trzeba więc mieć świadomość
tego co chce się osiągnąć i do tej wizji
należy dopasowywać całą resztę, aby efekty
były jak najlepsze?
Dziękuję! Tak długo jak wiesz, czego chcesz,
nie ma znaczenia jakim budżetem dysponujesz.
Kurde, następną płytę planujemy nagrać
samodzielnie. Wypożyczymy jakieś fajne mikrofony
i zrobimy to w naszej sali prób. Co
powiesz na taki budżet? Chcemy, aby była
bardziej surowa niż obecny album.
Warto też zwrócić uwagę na fakt, że wiele
zespołów zdecydowanie przesadza w studio,
dlatego potem nie są w stanie odtworzyć
na żywo płytowego brzmienia, a nawet
w miarę podobnie zagrać niektórych utworów,
bo tempo perkusji zostało za bardzo
podkręcone, albo jest za dużo gitarowych nakładek
- wy nie macie tego problemu?
Jeśli już, to myślę, że "niedomyśleliśmy" naszych
utworów w studio. Granie na żywo skupione
jest bardziej wokół gitar, jest więcej solówek
i przypadkowego hałasu. Chcieliśmy
po prostu, aby album walił prosto w mordę.
Foto: Chainbreaker
Dzięki niemu brzmieliście podczas trasy
"Trapped Under Ice Tour" znacznie pełniej.
A jak byliście podczas niej odbierani? Fani
dopisali?
Fajnie było mieć w końcu gitarę rytmiczną,
do której można zagrać solówki! Brzmiało to
naprawdę ciężko już podczas wspólnych prób
i szczęśliwie Angelo znał utwory prawie lepiej
niż my. Tak naprawdę, to nie uczestniczyliśmy
w całej trasie, zostaliśmy tylko poproszeni
o zagranie w Toronto. Wyszło dobrze,
ale gdyby ten koncert odbył się dziesięć
lat temu, zawracaliby ludzi na bramce.
Nie myśleliście o tym, żeby połączyć siły na
trasie z Cauldron czy Toxic Holocaust?
Byłoby to przecież korzystne nie tylko z
praktycznego, ale również marketingowego
punktu widzenia, bo fani tych grup powinni
też zainteresować się Chainbreaker?
Graliśmy już wspólny koncert Chainbreaker/
Cauldron i to naprawdę nie jest fajne: wykończyć
się na jednym występie, mieć piętnaście
minut przerwy i grać kolejny pełny set
w następnym zespole. Jeśli chodzi o Toxic
Holocaust to grają oni obecnie tylko łączone
trasy, a Chainbreaker nie jest na tyle duży,
aby dostać się na tego typu występy. Nie
smalimy cholewek do agencji koncertowych,
potrzebny nam chyba wygadany manager!
"Lethal Desire" ukazał się nie tylko w formacie
cyfrowym, ale też jako longplay, kompakt
i kaseta - która z tych wersji była
będzie szperać pośród komputerowych dysków
z danymi czy innych nośników tego
typu, szukając jakiejś ciekawej płyty, tak jak
teraz robimy to w antykwariatach czy
sklepikach płytowych? (śmiech)
Nie rozumiem ludzi, którzy twierdzą, że są
"fanami" ale muzyki słuchają tylko przez
iTunes czy Spotify. Jeśli nie wspierasz zespołów,
które lubisz, jesteś słaby i wcale nie
jesteś fanem. Jednak za pięćdziesiąt lat Ziemia
będzie niezamieszkaną pustynią, więc
jebać to… Lepiej zacznijmy wysyłać płyty w
kosmos, kiedy jest jeszcze na to czas!
Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,
Paweł Gorgol
CHAINBREAKER 87
Metalowy maniak o duszy hippisa
Nathan Raleigh Garrett w niespełna cztery lata wydał trzy albumy
pod szyldem Spirit Adrift. Zaproponował na nich własną wizję tradycyjnego/doom
metalu, a najnowszy "Divided By Darkness" naprawdę robi
wrażenie. W dodatku Nathan jest prawdziwym pracoholikiem, dlatego
kolejną płytę ma już praktycznie ukończoną, ale najpierw czeka go długa
trasa promująca tę właśnie wydaną, z wyprawą do Europy włącznie:
Czyli robisz swoje bez oglądania się na nikogo,
bez żadnej kalkulacji, a dopiero później
okazuje się czy dany utwór/album chwycił i
w jakim stopniu?
Tworzę muzykę, którą kocham i sam chciałbym
jej słuchać. Jeśli zadowolę sam siebie, to
wystarczy, reszta jest tego konsekwencją. Ten
projekt powstał jako całkowicie czysty, uczciwy
sposób na artystyczne wyrażenie mnie i
tylko mnie. Tak to działa i chciałbym, aby tak
pozostało.
Lombardo i największy nacisk kładł na to,
aby słuchać jak najwięcej różnorodnej muzyki
i z niej czerpać inspirację. Powtarzał ciągle
jak bardzo istotne jest znalezienie własnej
tożsamości w swojej muzyce. Uwielbiam dużo
różnej muzyki, a moja świadomość odbija się
w Spirit Adrift. Gatunek mojej muzyki to
Spirit Adrift.
Zapowiadałeś poprzednio, że twoim marzeniem
jest stworzenie klasycznego albumu,
który zapisałby się w historii metalu - wydaje
mi się, że z każdą kolejną płytą jesteś coraz
bliżej, a jak ty to oceniasz?
Dziękuję. Uważam, że udaje mi się osiągać
założony cel. Gdyby świat skończył się jutro,
z pewnością byłbym dumny ze swojej twórczości.
Będę nagrywał ze Spirit Adrift aż do
dnia mojej śmierci lub do momentu, gdy fizycznie
będzie to dla mnie niemożliwe. To powiedziawszy,
nie odczuwam pożądania czy
przywiązania do czegokolwiek. Nie potrzebuję
ani nie oczekuję niczego od nikogo. Jest
tak, ponieważ czuję, że osiągnąłem swój artystyczny
cel.
HMP: Jesienią 2017 roku rozmawialiśmy o
drugim albumie Spirit Adrift "Curse Of
Conception". Minęło jakieś półtora roku i
uderzasz kolejną, jeszcze lepszą płytą "Divided
By Darkness" - jesteś więc nie tylko
wielkim fanem metalu, ale też i pracoholikiem?
Nathan Raleigh Garrett: Dziękuję! Tak,
pracuję nieustannie. Mój codzienny cel to
ulepszanie siebie jako osoby, kompozytora
oraz muzyka. Najlepiej jak udaje się z każdą
z tych ról naraz. Tak naprawdę już teraz mam
wystarczająco dużo demówek, aby nagrać kolejny
album i nadal komponuję, bo ostatnio
czuję napływ inspiracji. Staram się pisać muzykę
każdego dnia, kiedy tylko nie jestem w
trasie.
Fakt, że wasze poprzednie płyty zostały
bardzo życzliwie przyjęte przez branżę,
media i fanów sprawił, że pracowało ci się
nad nowymi utworami lepiej?
To super, że ludziom spodobał się poprzedni
album, ale ponieważ zawsze sam podnoszę
sobie poprzeczkę, spowodowało to, że czułem
presję aby "Divided By Darkness" wyszło jeszcze
lepiej. Pamiętam jak słuchałem "Curse…"
aby przygotować się do koncertu podczas
Psycho Las Vegas i powiedział sobie, że
nowa płyta będzie lepsza. Byłem absolutnie
przekonany, że uda się tego dokonać pod każdym
względem.
Foto: Spirit Adrift
Kontynuujesz na nowej płycie zamysł z poprzedniej,
bowiem na "Divided By Darkness"
składa się osiem krótszych utworów, z
których najdłuższy przekracza sześć minut -
czasy rozbudowanych, 10-minutowych kompozycji
Spirit Adrift ma już zdecydowanie
za sobą, powoli odchodzisz od tradycyjnego
doom metalu...
Mogłoby się tak wydawać, ale wczoraj ukończyłem
demo utworu, który trwa dwanaście
minut i tempo 70 bpm. Jedyną pewną rzeczą
jest to, że zawsze będę robił to, na co mi
przyjdzie ochota.
Zresztą te wszystkie szufladki i etykietki
nie mają w sumie większego sensu - doom,
heavy czy heavy/doom to w sumie bez znaczenia,
ważniejsze jest to, aby muzyka trzymała
poziom?
Oczywiście! Zawsze to powtarzam… Byłem
na szkółce perkusji, którą prowadził Dave
Nagraliście tę płytę właściwie we dwóch z
Marcusem - to dla ciebie ułatwienie czy
utrudnienie? Obstawiam tę pierwszą opcję,
bo przecież nie komplikowałbyś sobie sam
pracy?
Chciałem, aby Marcus zagrał na albumie na
perkusji z wielu różnych powodów. Głównie
jednak dlatego, że jest lepszym perkusistą ode
mnie. W przeszłości grałem na wszystkim lub
niemal wszystkim, lecz gdybym zrobił to również
teraz, to bym chyba, kurwa, zwariował
i wynik końcowy nie byłby tak dobry.
Ponownie pracowałeś z Sanfordem Parkerem
- sprawdził się przy "Curse Of Conception",
jest już bardzo doświadczonym realizatorem
i producentem, więc nie miało większego
sensu szukać kogoś innego?
Sanford to jedna z tych osób, które dobrze
znam i uwielbiam. Pracowaliśmy razem po
dziesięć - dwanaście godzin dziennie. Konkretna
robota, zero opierdalania się. Potem zwykle
słuchaliśmy w drodze do domu Hanka
Williamsa Jr., Waylona Jenningsa, George'a
Jonesa albo innego starego country.
Oglądaliśmy też razem "Tales From The
Tour Bus" lub stare koncerty country. Robiliśmy
tak codziennie przez dwa tygodnie. Postawa
Sanforda, jego umiejętności i wiedza są
niesamowite. To dobry człowiek. Jesteśmy do
siebie podobni: trochę rednecki, trochę hippisi.
Doskonale się dogadujemy.
Partie perkusji zostały jednak zarejestro-
88
SPIRIT ADRIFT
wane przez samego Steve'a Albiniego w
jego studio w Chicago. To legenda, ale chyba
nie tylko z tego powodu zleciliście mu to
zadanie?
Właściwie to Sanford nagrał partie perkusji
w Electrical Audio, ale ze Steve'em się widzieliśmy.
Był w studio pewnego ranka i
udzielał wywiadu przez telefon, a każdy członek
zespołu wchodził i wychodził po kolei z
pokoju. Tak właśnie wyglądała nasza interakcja
z Albinim.
Wspominałeś też poprzednio, że Joe Petagno
bardzo chciałby stworzyć też okładkę do
waszej następnej płyty i faktycznie front
"Divided By Darkness" zdobi jego praca -
musiał polubić waszą muzykę, nie widzę innej
możliwości?
Tak, Joe zdaje się jest naszym fanem. Wysłałem
mu paczkę z "Curse Of Conception" gdy
album był gotowy, a kilka dni temu wysłałem
mu również "Divided By Darkness". Od czasu
do czasu rozmawiamy ze sobą. To oldschoolowy
typ. Gdy odebrał naszą poprzednią
płytę, napisał mi najmilszego e-maila
jakiego kiedykolwiek dostałem; płyta bardzo
mu się spodobała. Gdy spojrzysz na okładkę
"Divided By Darkness", zobaczysz, że włożył
w nią sporo pracy. Powtórzę: to ostry zawodnik,
legendarny, ciężko pracujący koleś,
który zgodził się zaangażować w ten projekt.
Jestem mu niezmiernie wdzięczny.
Fakt, że tacy ludzie doceniają twoją pracę
pewnie wiele dla ciebie znaczy, utwierdzając
cię też w przekonaniu, że obrałeś słuszny
kierunek?
Tak, to bardzo wiele dla mnie znaczy. Chciałbym
też wspomnieć Lillian Aguinaga, która
wykonała piękny obraz na wewnętrzną
okładkę albumu. Jak mówiłem, jestem bardzo
wdzięczny za to, że tak wiele osób, które szanuję
i chciałbym z nimi pracować, zdają się
odczuwać to samo w stosunku do mnie. To
zaszczyt.
Masz więc wrażenie, że "Divided By Darkness",
w końcu trzecia płyta w waszym
dorobku, może być dla Spirit Adrift wydawnictwem
przełomowym?
Tak.
Foto: Spirit Adrift
Szczęściu trzeba jednak pomóc, stąd pomysł
realizacji teledysku do utworu "Hear Her",
zagracie też sporo koncertów promujących
nowy album?
Tak, mamy zaplanowaną całkiem długą trasę
po Ameryce Północnej, a we wrześniu przyjeżdżamy
do Europy. Mam przeczucie, że trochę
się najeździmy z tym albumem.
Graliście już wcześniej jako headliner, ale
tak długiej, bo trwającej aż pięć tygodni,
trasy po USA i Kanadzie chyba jeszcze nie
mieliście?
Zrobiliśmy jedną w zeszłym roku, powiązaną
z Migration Fest i Psycho Las Vegas, która
była również całkiem długa, jednak chyba nie
aż tak, jak obecna. Każdy z nas dużo podróżował
z innymi zespołami, więc jesteśmy
wszyscy do tego przyzwyczajeni.
Lubisz życie w drodze, czy jest to dla ciebie
zło konieczne, które trzeba ścierpieć, bo na
końcu każdego dnia jest coś niezwykle ważnego,
koncert i spotkanie z fanami?
Kiedyś nienawidziłem swojego życia, więc
uwielbiałem wyjazdy w trasę; traktowałem to
jako ucieczkę. Teraz kocham swoje życie i
zastanawiam się czasem, co takiego spędzanie
czasu w trasie może mi zaoferować. Zrozumiałem,
że w tym wszystkim chodzi o muzykę:
prezentowanie jej przed publicznością,
granie absolutnie najlepiej jak potrafię i wywoływanie
na ludziach wrażenia, pomaganie
im. Nie biorę już narkotyków i nie piję alkoholu.
Nie interesują mnie kobiety poza moją
żoną i nie wdaję się w mordobicia. W stu procentach
poświęcam się muzyce i pozytywnym
doświadczeniom.
Istniejecie dopiero kilka lat, ale pozyskaliście
już sporo słuchaczy - obserwujesz teraz
sytuację, że przybywa ich, nie tylko na profilu
zespołu, ale przede wszystkim na koncertach?
Mamy zdecydowanie więcej fanów w realu
niż w internecie, co jest super. Social media są
pojebane.
W planach macie też europejską trasę w
drugiej połowie roku - trzeba kuć żelazo póki
jest gorące, żeby coraz więcej ludzi poznało i
polubiło muzykę Spirit Adrift?
Dokładnie. Jak skończysz nagrywać album,
musisz zagrać trasę. Tak to już działa.
Nie zdziwiłbym się, jakbyś powiedział, że
pracujesz już nad kolejnymi utworami, bo
jakoś nie mogę wyobrazić sobie jak odkładasz
gitarę na jakiś dłuższy czas?
(Śmiech) Jak mówiłem wcześniej, mam już
materiał na nowy album w postaci demówek.
To jedne z najzajebistszych riffów, jakie kiedykolwiek
napisałem. Nie ma jednak powodu
się z czymkolwiek spieszyć. Będę pisał tak
długo, jak będę mógł.
Czyli najpóźniej pod koniec 2020 roku doczekamy
się waszej kolejnej płyty?
Spodziewaj się niespodziewanego. Dzięki
wszystkim!
Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,
Karol Gospodarek
Foto: Spirit Adrift
SPIRIT ADRIFT 89
Najlepszy sposób na doświadczanie heavy metalu
Kanadyjski Smoulder jest doskonałym przykładem sytuacji, że
kiedy już sprawy nabiorą odpowiedniego rozpędu, to mało znany zespół
może się wybić: pięć lat istnienia bez nagrań, po czym niewiarygodny
sukces debiutanckiego demo i w efekcie pierwsza płyta.
"Times Of Obscene Evil And Wild Daring" to tradycyjny epic domm/
heavy metal jak się patrzy, a o kulisach jego powstania opowiada
nam 3/5 składu:
HMP: Pierwsze lata istnienia
Smoulder nie zaznaczyły
się niczym szczególnym w
pamięci fanów metalu, szczególnie
tych spoza Kanady
czy nawet Toronto, bo działaliście
praktycznie tylko we
dwójkę. Była to jednak przysłowiowa
cisza przed burzą,
bo gdy mielicie już pełny
skład i nagraliście pierwsze
demo "The Sword Woman"
sytuacja zmieniła się błyskawicznie?
Vincent: Tak, wszystko rozwinęło
się dość szybko po wydaniu
"The Sword Woman".
Razem z Sarah kręciliśmy się
po Calgary, nie mogąc przez
kilka lat znaleźć oddanych
muzyków, zanim przeprowadziliśmy
się do Toronto i
zwerbowaliśmy Collina i Kevina. Basista
Adam dołączył krótko przed wydaniem "The
Sword Woman" i w ten sposób układanka
była kompletna.
Musieliście być pewnie nielicho zdziwieni
na wieść, że wyprzedały się kolejne nakłady
kaset z tym materiałem, a wydana po kilku
miesiącach 7" EP-ka też cieszyła się zainteresowaniem
słuchaczy. Jasne, to nie były jakieś
oszałamiające ilości, ale jednak byliście
nieznanym, podziemnym zespołem, więc jak
na was był to ogromny, zaskakujący sukces?
Kevin: Jesteśmy zaskoczeni i powaleni sukcesem,
jaki zespół osiągnął. W innych projektach,
w których brałem udział, mieliśmy
szczęście gdy sprzedaliśmy 20 kompaktów,
zaś Smoulder w okresie pomiędzy demem a
albumem sprzedał setki płyt. Sarah i Shawn
są głównymi sprawcami tego hype'u ponieważ
dłużej siedzą w metalowym undergroundzie,
jednak wszyscy jesteśmy zmotywowanymi
muzykami i chcemy wydawać wysokiej jakości
nagrania. Sarah robi świetną robotę jako
manager zespołu, pomaga nam nie tracić z
oczu celu i podejmować dobre decyzje, aby
osiągać dalsze sukcesy.
Każdy zespół zaczynający karierę ma w
szerszej perspektywie stopniowy rozwój,
wydawanie płyt - samodzielne, bądź po podpisaniu
kontraktu - oraz dotarcie do jak największej
liczby słuchaczy, ale pewnie nie
spodziewaliście się, że w waszym przypadku
stanie się to tak szybko, a do tego zainteresuje
się wami, ceniona wśród fanów epickiego
metalu, włoska wytwórnia Cruz Del
Sur Music?
Collin: Nie miałem żadnych oczekiwań co do
tego jak dobrze sobie nasze demo poradzi ani
jak szybko podpiszemy kontrakt. Gdy nagrywaliśmy
demówkę, wiedziałem, że mamy coś
wyjątkowego, ale naprawdę nie miałem pojęcia,
że osiągnie tak szybko takie szczyty. Prawdę
powiedziawszy nadal nie mogę uwierzyć
jak szybko rzeczy się dzieją! Jedyne co mogę
powiedzieć to to, że jesteśmy zaszczyceni
podpisaniem kontraktu z tak świetną wytwórnią
jaką jest Cruz Del Sur i ogromnym
wsparciem ze strony fanów z całego świata!
Ponoć szefowi tej firmy Enrico Leccese bardzo
zależało na tym, żeby podpisać z wami
kontrakt, co ostatecznie stało się faktem
podczas festiwalu "Hammer Of Doom"?
Vincent: Enrico wyraził chęć podpisania z
nami kontraktu kilka tygodni przed "Hammer
Of Doom" i zaproponował, abyśmy się
spotkali podczas festiwalu. Podjęliśmy decyzję
po rozmowie w cztery oczy, a w ciągu kilku
tygodni dogadaliśmy szczegóły.
Mieliście już wtedy dopracowany długogrający
materiał, czy też musieliście sprężyć się
przed wejściem do studia?
Collin: Kilka miesięcy przed wejściem do studia
mieliśmy praktycznie wszystko skomponowane
i gotowe do nagrania, poza kilkoma
małymi poprawkami. W zasadzie kilka utworów
powstało lata przed tym jak zdecydowaliśmy
się ich użyć w Smoulder! Ale tak, podchodziliśmy
do wszystkiego mając konkretną
wizję tego co chcemy osiągnąć. Czuliśmy, że
to ważne, aby być wcześniej przygotowanym
i nie musieć spieszyć się, gdy czas w studio
będzie się kończył.
Do dwóch utworów z demo doszły więc
cztery kolejne, ale zrezygnowaliście z "The
Queen Is Gone" - nie pasował według was
stylistycznie do reszty materiału, czy też
uznaliście, że dzięki temu zabiegowi kaseta/
7" "The Sword Woman" będzie czymś jeszcze
bardziej unikalnym i wartościowym
dla fanów?
Vincent: Ten utwór od samego początku
miał się nie ukazać na albumie. Głównie dlatego,
że to cover Nightmare, ale też dlatego,
że razem z Sarah gramy go od momentu założenia
kapeli w 2013 roku i po prostu mamy
go dosyć.
Pracowaliście nad "Times Of Obscene Evil
And Wild Daring" w studiach w Chicago
oraz w Toronto, a za jej miks i mastering
odpowiadał Arthur Rizk z Eternal Champion,
tak więc warunki do pracy mieliście
naprawdę niezłe, dzięki czemu ten materiał
brzmi naprawdę konkretnie?
Kevin: Tak naprawdę to całym zespołem pracowaliśmy
nad tym jak album miał zabrzmieć.
Arthur zdecydowanie dołożył swojej
magii do nagrań, ale uznanie należy się również
inżynierom dźwięku pracującym w studio
za danie nam solidnej podstawy. Cała
trójka wykonała doskonałą robotę zamieniając
naszą wizję w rzeczywistość. Arthur wysyłał
nam trzy różne miksy, a my za każdym
razem mówiliśmy mu co nam się w nich podoba,
a co nie. Za trzecim razem dźwięk był
dokładnie taki, jak chcieliśmy i jesteśmy bardzo
podekscytowani końcowym rezultatem.
No i okładka: zapewne macie w domu ileś
płyt z pracami Michaela Whelana na coverach
- obstawiam tu Cirith Ungol i Sacred
Rite - ale w najśmielszych snach pewnie nie
przypuszczaliście, że kiedyś dołączy do nich
płyta waszego zespołu z okładką jego autorstwa?
Vincent: Z początku nie. Sarah jednak uparła
się po zobaczeniu obrazu Michaela Whelana
w książce, którą kupiłem kilka lat temu,
aby stał się on okładką naszego debiutu i teraz
wszyscy jesteśmy zadowoleni, że tak się
stało!
Foto: Smoulder
Skoro w takiej pośredniej formie poruszyliśmy
temat inspiracji to można usłyszeć, że
jesteście pod wpływem choćby Manilla
Road, Iron Maiden, Candlemass, rzeczonego
Cirith Ungol czy Solitude Aeternus,
ale zapytam inaczej: jest taki zespół, który
uwielbiasz, ale nigdy nie miał na ciebie
90
SMOULDER
wpływu w sensie muzycznym, bo gra na
przykład coś zupełnie odmiennego?
Adam: Osobiście interesuję się każdą formą
muzyki, uważam za krótkowzroczne ograniczanie
się tylko do słuchania wybranych jej
gatunków. Interesujące dźwięki i pomysły
mogą nadejść zewsząd. Epicki doom to jeden
z moich ulubionych gatunków, ale lubię również
surowy black metal i shoegaze. Moja lista
od zawsze uwielbianych zespołów zawiera
post-rockowy zespół Mogwai, trip-hopowy
Boards Of Canada i shoegazerów z My
Bloody Valentine. Te zespoły zapewne nie
będą bezpośrednią inspiracją dla niczego, co
napiszę w Smoulder, ale to, jakie emocje we
mnie wzbudzają, może mieć pewien wpływ.
Pewnego dnia mogę na przykład stwierdzić,
że chciałbym napisać coś, co sprawi, że poczuję
tę samą melancholię kiedy słucham
Slowdive, ale umieścić to w ramach epic
doom. Może łatwiej to powiedzieć niż zrobić,
ale jest to jeden ze sposobów na wymyślanie
nowych brzmień! Ostatnio, bardziej niż zwykle,
przyjemnie mi się słucha jazzowej gitary.
Wynika to z faktu, że mieszkam zaraz obok
świetnego baru, w którym regularnie występują
jazzowi muzycy. Joe Pass z pewnością
może zawstydzić dowolną liczbę heavymetalowych
wymiataczy!
Collin: Podobnie jak Adam interesuję się
praktycznie każdym typem muzyki, który mi
się spodoba. Metal zawsze będzie moją pierwszą
miłością, ale jest w świecie tyle innych
rzeczy, z których można czerpać przyjemność!
Dla przykładu naprawdę podoba mi się
jazz-fusion w typie Al Di Meola oraz The
Mahavishnu Orchestra. Kocham też blues,
oldschoolowy rap i hip-hop, rock gotycki,
post-rock, a nawet co nieco z popu. Jeśli mam
jednak odpowiedzieć na pytanie o zespół/
artystę, którego kocham, ale który nie wpłynął
na moją muzykę, powiedziałbym, że jest
to The Cure. Uwielbiam ich specyficzny klimat
i melancholijne melodie, które są w stanie
wyczarować.
Przyznacie więc, że w kontekście poszerzania
horyzontów jest to coś bardzo pożytecznego,
szczególnie jeśli dotyczy muzyka
poważnie podchodzącego do tego czym się
para?
Adam: Absolutnie. Często spotykam się z
tym, że ludzie, którzy widzą swój gust muzyczny
jako jedynie słuszny: to ci sami, którzy
zapędzili się w kozi róg i nie mogą czerpać
przyjemności ze słuchania czy tworzenia czegoś
nowego, więc ostatecznie stwierdzam, że
ich gust jest tak naprawdę nijaki i nudny. Dla
mnie to, że każdy w Smoulder ma różnorodne
upodobania działa na naszą korzyść. To
dlatego mamy utwory szybsze, utwory wolniejsze,
a cały album nie brzmi tak samo i oferuje
szeroką gamę emocji. Uważam, że dzięki
temu nie brzmimy czerstwo. Oczywiście trzeba
to wszystko wyważyć, nie stracić z oczu
tożsamości zespołu - wszystko to jest wyzwaniem
przy pisaniu muzyki.
Zależało wam też bardzo na wydaniu
"Times Of Obscene Evil And Wild Daring"
również na kasecie i dzięki Patrickowi z
Hoove Child Records, również wydawcy
ma winylu i na taśmie demo "The Sword
Woman" stało się to możliwe?
Vincent: Patric jest fantastyczny i ogromnie
nas wspiera odkąd usłyszał nasze demo.
Foto: Smoulder
Wszyscy chcieliśmy dalej z nim współpracować,
więc naturalnie wydał nam kasetową wersję
albumu.
Jak myślisz, czemu w tych cyfrowych czasach
streamingu, smartfonów i czego tam
jeszcze ludzie, szczególnie młodzi, chcą
słuchać muzyki z winylowych płyt i kaset?
Pierwszym wieszczono koniec już na przełomie
lat 80. i 90., a przetrwały i mają się
coraz lepiej, kasety też od kilku lat wracają
do łask słuchaczy - ludzie mają dość cyfrowej
sterylności i bezduszności?
Kevin: Wydaje się, że jest aktualnie w społeczności
metalowej pociąg do wyrwania się z
ultraprzetworzonego brzmienia, które oferuje
większość współczesnej muzyki. Tym samym
istnieje tęsknota za korzeniami metalu sięgającymi
lat 70. i 80. Metal, muzyka w ogóle,
była kiedyś znacznie bardziej naturalna,
brzmiała organicznie, a w ostatnich latach
zdaje się, że coraz bardziej dryfowaliśmy w
stronę przetworzonego dźwięku. Teraz mamy
nowe pokolenie fanów metalu, którzy chcą
powrotu do surowego brzmienia poprzednich
generacji, a razem z tym powróciła popularność
kaset i winylu.
Epicki metal w waszym wydaniu sprawdza
się na analogowych nośnikach idealnie, ale
są też jeszcze koncerty, kolejny sposób dotarcia
do słuchacza w najbardziej bezpośredniej
formie. Przed wydaniem "Times Of Obscene
Evil And Wild Daring" nie koncertowaliście
zbyt często, ale teraz ten stan
rzeczy ulegnie pewnie zmianie, bo byłoby
grzechem zaniechać promowania tak udanego
materiału?
Adam: Odzew po wypuszczeniu albumu jest
niesamowity, od dnia jego premiery otrzymujemy
o wiele więcej ofert zagrania koncertów.
Z pewnością zagramy tyle sztuk, ile będziemy
w stanie i będzie miało sens dla zespołu, ponieważ
granie na żywo to absolutnie najlepszy
sposób na doświadczanie heavy metalu.
Za każdym razem gdy oglądam udany koncert,
moja miłość do muzyki rośnie. Do tego
sam bardzo lubię grać na żywo, a każdy występ
oznacza również możliwość zobaczenia
innych zespołów oraz spotkania przyjaciół,
którzy jeżdżą za nami, aby obejrzeć nasz występ
lub samemu wystąpić, itd.
Koncerty klubowe, występy na festiwalach,
jak choćby podczas "The Legions Of Metal"
- to wasz plan zajęć na najbliższe miesiące?
Collin: Nasz następny koncert odbędzie w
sierpniu w Toronto. Będziemy supportem dla
Pagan Altar razem z Cauchemar i Blood
Ceremony. Nie mogę się już doczekać! Dzielenie
sceny z legendarnym Pagan Altar to będzie
zaszczyt!
Póki co nie będzie to wszystko zbytnio kolidować
z waszym życiem, szczególnie zawodowym,
ale później może być z tym gorzej,
bo nie każdy szef patrzy przychylnie na ciągłe
wyjazdy na koncerty, etc.?
Adam: Każdy z nas jest w trochę innej sytuacji,
ale chyba nikt nie planuje w najbliższym
czasie porzucenia normalnej pracy. Wszyscy
musimy brać wolne, jeśli chcemy wyjechać na
trasę lub zagrać na festiwalu. Może nie mamy
zbyt wiele czasu, który możemy wykorzystać
na robienie innych rzeczy w wakacje, ale warto
utrzymywać zespół w ciągłym ruchu i docierać
do nowych ludzi! Gdybym nie robił tego,
co robię w tym czasie prawdopodobnie
siedziałbym w domu i grał na komputerze lub
oglądał filmy, więc tak naprawdę wszystko
jest na plus.
Mimo wszystko muzyka będzie więc na wysokim
miejscu waszej listy priorytetów, a
całą sztuką będzie pogodzenie wszystkiego
tak, byście mogli spokojnie żyć i dalej grać?
Vincent: Myślę, że każdy z nas ma solidnie
ogarnięte jak układać sobie życie wokół zespołu.
Sarah siedzi w przemyśle muzycznym
od około 15 lat, pisząc dla licznych magazynów
i stron internetowych, zajmując się zespołami
dla wytwórni płytowych i uczestnicząc
w niezliczonych koncertach. Reszta z
nas też udzielała się (i nadal udziela) w wielu
innych muzycznych projektach.
Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,
Paweł Gorgol
SMOULDER 91
Ekspresja artystyczna
Prawa uliczne? Zła reputacja? Brzmi jak tematyka utworów jakichś łysych
hoolsów grających w kapeli oi punkowej, nieprawdaż? Ale przecież metal
(taki czy inny) do bardzo grzecznych gatunków też nigdy nie należał. Chłopaki z
Leathurbitch swą radosną twórczością to tylko potwierdzają. A o owej twórczości
opowiedzieli nam wokalista Joel Starr i gitarzysta Patrick Sandiford.
HMP: Patrząc na wasze fotki mam nieodparte
wrażenie, że patrzę na zdjęcia zespołu,
który przybył do nas prosto z lat osiemdziesiątych.
Z którego roku żeście przybyli?
(śmiech)
Joel i Patrick: Zespół oryginalnie powstał w
2015 roku, ale zdecydowanie lubujemy się w
klimatach lat osiemdziesiątych.
Część osób tworzących Wasz band (teraz i
w przeszłości) przewinęło się przez zespół
Alpha Viper. Co zatem skłoniło Was, by
powołać do życia kolejny muzyczny?
Alpha Viper jest zespołem, w którym kiedyś
grali Andy, Meshach i Sebastian, jednakże
zawiesili swoją działalność i z tego powodu
zdecydowali się wziąć udział w innych projektach.
Innym Waszym zespołem był Demon's
Bell, który również uprawiał heavy metal w
klasycznej formule. Nie za dużo trochę tych
kapel? (śmiech)
Demon's Bell już niestety nie jest aktywnym
zespołem.
Leathurbitch to jednakże pierwszy zespół
Joela, waszego wokalisty. Jak on w ogóle do
Was trafił?
Leathürbitch nie jest pierwszym zespołem
dla naszego wokalisty Joela. Możliwe, że nie
ma tego w Encyklopedia Metallum, ale Joel
był oryginalnym wokalistą zespołu Children
Of Seraph, a także był w zespole Voltanic
zanim dołączył do Leathürbitch. Patrick odnalazł
Joela poprzez ogłoszenie muzyczne -
szukał muzyków do swojego nowego projektu
i przez przypadek natknął się na wzmiankę
mówiącą, że Voltanic szuka gitarzysty rytmicznego.
Po przesłuchaniu EPki "The Nightmare
Is Fully Alive" zdecydował skontaktować
się z Joelem, a reszta to już historia.
Foro: Leatheurbitch
Śpiewacie o prawach ulicy oraz o swej złej
reputacji. Naprawdę macie w dupie co ludzie
o Was myślą?
Pomimo tego, że nasze teksty mają dość szorstki
wydźwięk, to jednak zależy nam na naszej
lokalnej społeczności metalowej i na naszych
fanach. Każda z naszych piosenek opowiada
historię, które niekoniecznie są odzwierciedleniem
naszych przekonań - są one
tylko ekspresją artystyczną.
Rok temu ukazała się EP-ka zatytułowana
nazwą Waszej grupy. Jak ją oceniacie po
tym krótkim okresie?
Powiedziałbym, że pomimo czasu, który minął
wciąż mamy bardzo dobrą opinię o naszej
EPce. Wiele się zmieniło od momentu jej nagrania,
lecz nadal odtwarzanie piosenek z tej
EPki na koncertach sprawia nam wielką radość
i jesteśmy niezmiernie wdzięczni i dumni
ze wszystkich możliwości jakie nam te wydawnictwo
dało.
W tym roku natomiast ukazał się Wasz
pierwszy pełen album zatytułowany "Into
The Night". Jak oceniłbyś jego zawartość
porównując go do EPki "Leathurbitch"?
Uważamy, że pod względem stylistycznym
"Into The Night" brzmi trochę bardziej "glam
metalowo" w porównaniu do naszej EPki.
Wciąż jest masa nawiązań do speed metalu,
lecz przy pisaniu "Into The Night" zdecydowaliśmy
się skupić na pisaniu chwytliwych i
"zaraźliwych" piosenek w przeciwieństwie do
próby napisania najcięższej piosenki jaką się
da.
Wspomniana EPka była wydawnictwem
niezależnym, "Into The Night" znalazła się
natomiast w katalogu High Roller Records.
Jak oceniacie tą zmianę?
Wydawanie albumów na własny asumpt zdecydowanie
ma swoje plusy, aczkolwiek jesteśmy
szczęśliwi, że jesteśmy częścią katalogu
High Roller Records. Współpraca z wytwórnia
daje wiele możliwości, które są niedostępne
jeżeli pracuje się samemu.
W różnych źródłach podajecie, że Wasze inspiracje
to głównie Anthrax, Savage Grace
i Loudness. A coś ze świeższych rzeczy?
Szczerze mówiąc nie jesteśmy największymi
fanami nowoczesnego popularnego metalu.
Metal teraz nie jest tym, czym był kiedyś, ale
z drugiej strony jesteśmy fanami wielu lokalnych
zespołów metalowych, które grają i próbują
zrealizować swoje marzenia, takich jak
na przykład Sirenhex, Soul Grinder, Solicitor
i Cauldron.
Wasz styl natomiast określacie jako "Sleaze
Speed Metal". Jak definiujecie tą dziwną
łatkę?
Z pewnością zdefiniowalibyśmy sleaze speed
metal jako metal zmieszany z seksem, dekadencją
i nadużywaniem z brudnym ulicznym
nastawieniem i wszystkimi innymi rzeczami,
które sprawiają, że speed metal jest wspaniały.
Podczas nagrywania albumu współpracowaliście
z Joelem Grindem i Charliem Korymem.
Zamierzacie kontynuować tą kooperacje
w przyszłości?
Nie jesteśmy jeszcze pewni jaką drogę obierzemy
na nasz następny album, ale zdecydowanie
chcielibyśmy współpracować z Charliem
i Joelem jeszcze raz.
Ostatnie pytanko. Kim są te laski z okładek
Waszych płyt? (śmiech)
Kobiety na okładce naszej EPki i albumu to
tak na prawdę jedna i ta sama osoba - miała
platynowe blond włosy na EPce, a czarne na
albumie. Nazywa się Breanna Whipple. Jest
z Kanady i jest naszą dobrą przyjaciółką.
Bartek Kuczak,
Tłumaczenie: Paweł Gorgol
92
LEATHURBITCH
Coś zabójczego
Widac, że Shaun "Vanik" Vanek to pasjonat uwielbiający horrory. Nawet
te kiczowate, tzw klasy B. Jego muzyka niesie w sobie również sporą dawkę tej pozytywnej
w pewnym aspekcie pszaśności. Ale z drugiej strony czegóż oczekiwać po
takim maniaku. Shaun podzielił się z nami historyjką o swych fascynacjach filmowymi
horrorami. Oczywiście nie zapominajmy, ze to magazyn muzyczny, więc o
nie również tu sporo.
HMP: Witam. Jak nazywa się ten efekt gitarowy,
który pojawia się w utworze tytułowym?
Shaun "Vanik" Vanek: Myślę, że odnosisz
się do solowego efektu basowego. To tylko
Ed, który wyłącza swoim basie używa pedału
"wah".
Na chwilę obecną jesteś jeszcze członkiem
dwóch innych zespołów. Czy uważasz, że
nie da się zrealizować niektórych pomysłów,
które wykorzystujesz Vanik w innych Twoich
projektach?
Jestem pewien, że są rzeczy, które zawsze będą
charakterystyczne dla wszystkiego, co robię,
jednak istnieją znaczące różnice w moim
podejściu do każdego projektu. Ale po kolei.
Midnight - to dziecko Athenara, on tam nad
wszystkim czuwa. Vanik - wypełnia moją miłość
do horrorów i w zasadzie przedstawia to,
jak widzę mój idealny rock/metalowy zespół.
Vandallus - to wspólny projekt z moim bratem,
który był nastawiony na hard rock w latach
70-tych i 80-tych.
gość, który tworzy magazyn o nazwie "Midnight
Magazine", w którym zamieszcza ciekawe
historie oraz grafiki.
W jakim wieku zaczęła się ta fascynacja?
Odkąd tylko pamiętam. Moja babcia pokazała
mi "Halloween" jak byłem bardzo młody i
już mi tak pozostało po dziś dzień.
W 2018 roku przed "II Dark Season" wydałeś
dwie EP-ki.
"Deadly Treasures" ukazało się dlatego, że
Like To Be Be Frightened". Dlaczego zdecydowałeś
się sięgnąć akurat po ten utwór?
Pomysł pochodzi od Athenara (Jamie Walters),
który zaproponował mi to jako cover,
ponieważ od strony lirycznej kawałek ten idealnie
pasował do mojego stylu. Nigdy wcześniej
nie słyszałem tego utworu. Jestem wielkim
fanem Hawkwind ale tego nie znałem.
Lubie sięgać po rzadkie rzeczy, bo często kopią
dupę bardziej niż te wszystkim znane.
W niektórych utworach np. "Werewolf" słyszę
spore wpływy punk rockowe. Czy zgadzasz
się ze stwierdzeniem, że bez punka
prawdopodobnie nie byłoby dziś heavy metalu?
W sumie trudno sobie wyobrazić, jak by było,
ale moim zdaniem to tylko dwie różne formy
rock n rolla.
Pozostając w temacie, co sądzisz o gatunku
zwanym horror punk?
Nie interesuję się nim. Niektóre rzeczy mi się
podobają, ale nie sięgam po nie zbyt często.
Jak wyglądają Twoje występy na żywo?
Zatem, który z twoich projektów jest dla
Ciebie priorytetem?
W tej chwili głównie się skupiam na Midnight,
więc jest to mój główny priorytet. Nieustannie
piszę i nagrywam muzykę, ale to
właśnie Midnight dyktuje mi harmonogram.
Okładka albumu wygląda jak plakat horroru
klasy B (śmiech) Czy to tak miało wyglądać
w zamyśle?
Jasne, właśnie opisałem artyście to, czego
chciałem, a on to w odpowiedni sposób narysował.
Zawsze, gdy mam pomysł na album
czy cokolwiek innego, przesyłam pomysły
mojemu grafikowi Larry'emu Weberowi.
Więc czasami mam obrazek mimo, że nie
mam muzyki.
Jaki rodzaj horrorów lubisz najbardziej?
Takie, które u nas określa się mianem "campy".
Szczególnie te z lat osiemdziesiątych. Od
strony technicznej często gówniane, a mimo
to kopały dupę. Wiesz, coś w stylu "Piątku
13-ego". Uwielbiam całe spektrum postaci w
horrorze. Nigdy dość Frankensteina, Draculi,
Jasona Voorheesa, Freddy'ego, Myersa
itd... postaci wnoszą do filmu więcej radości.
Nie można tego typu filmów traktować śmiertelnie
poważnie.
Czy inspiracje znajdujesz tylko w filmach,
czy może także sięgasz po książkowe horrory?
We wszystkim. Niezależnie od tego, czy jest
to książka, tzw "hound magazine", komiks czy
film. Mam tego pełno wokół siebie. Jest taki
Foto: Vanik
miałem okazje dostać tanie kopie płyt CD do
wykorzystania jako materiały promocyjne.
Pierwszy album został wydany przez niemiecką
wytwórnię Van Records, więc był on trochę
trudny do zdobycia w Stanach. Zatem
chciałem to nieco ułatwić. Tak po prostu. Natomiast
"Samhain EP" powstało, ponieważ
zawsze chciałem zrobić straszne dźwięki, upiorne
odgłosy, które mogą być odtwarzane na
przykład podczas godzin pracy. Wypuszczę
więcej tego typu nagrań
Zatem w jakim odstępie czasu powstały
wspomniane materiały?
Pracuję na bieżąco. Nie jestem osobą, która
nagraniu jednego materiału poświęca lata.
Lubię od razu uchwycić odpowiedni moment
i zrealizować go jak najszybciej. Czasami nawet
nie szukam wytwórni, po prostu sam wydaje
album.
Jedną z piosenek z "II Dark Season" jest cover
Roberta Calverta zatytułowany "We
Czy jak podobne grupy, używasz scenicznych
dekoracji?
Użyliśmy rekwizytów w postaci naszej maskotki
i dwóch dyni stojących na wzmacniaczach.
W końcu chciałbym zrobić z tym zespołem
fajny występ na dużej scenie. To by
było coś zabójczego!
Więc kiedy ten występ?
Żadnych planów na razie nie mam. Ale kiedy
przyjdzie odpowiedni czas zrobię to tak, jak
sobie wyobrażam!
Bartek Kuczak
VANIK 93
Zważywszy wysoki poziom płyt Zarpy,
mimo tego, że ukazują się one tak często,
wygląda na to, że coś takiego jak brak natchnienia
ci nie grozi, a nowe pomysły pojawiają
się nieustannie?
Na szczęście nie narzekam na brak inspiracji,
zawsze znajdę coś nowego, co mnie zmotywuje.
Już teraz mam przygotowanych dwadzieścia
kolejnych piosenek, a będę komponował
jeszcze przez rok. To pokazuje, że źródło
inspiracji jeszcze nie wyschło.
HMP: Funkcjonujecie z podziwu godną regularnością,
wydając co rok płytę, a czasem
nawet dwie - nie ma wspanialszego uczucia
niż satysfakcja po ukończeniu kolejnego albumu?
Vicente Feijóo: Tworzenie muzyki jest dla
mnie koniecznością. Mam bardzo dużo do
przekazania, nie mogę tego procesu powstrzymać.
Szkoda, że większość ludzi nie
dociera do mojej twórczości, niemniej jestem
bardzo zadowolony, że mogę ciągle tworzyć.
Paradoksalnie chyba właśnie teraz, w czasach
tak trudnych dla niekomercyjnej muzyki,
działa wam się łatwiej niż choćby w latach
80. - macie może nie jakoś wyjątkowo liczną,
ale wierną grupę fanów, a do tego
Własna tożsamość
- Serca ani duszy nie obowiązują umowy - podkreśla lider Zarpy Vicente
Feijóo i kolejna płyta tego hiszpańskiego zespołu jest świetnym dowodem takiej
postawy. "Viento Divino" zawiera bowiem metal cudownie staroświecki, ale zagrany
z taką energią, że wiele młodszych kapel może o niej tylko pomarzyć:
Na waszych koncertach nie brakuje więc
pewnie zaskoczeń podczas spotkań z fanami,
bo składają się oni z kilku pokoleń: od
ludzi pod 60-tkę do nastolatków?
Podczas koncertów patrzę fanom w oczy i
widzę w nich ten sam błysk, zarówno u młodych
jak i starych. Czasem na występ przychodzą
rodzice z dziećmi, a nawet wnukami,
to jest cudowne!
Pewnie nawet nie wyobrażacie sobie sytuacji,
że moglibyście grać coś innego, na
przykład death czy black metal - klasyczny
hard & heavy jest waszą pierwszą i zdecydowanie
jedyną, muzyczną miłością?
Nie, nie zmienię stylu, ale gdy posłuchasz naszych
płyt, znajdziesz ślady progresywnego
Wielu muzyków ma jednak z tym poważny
problem, zdarzają im się nawet takie blokady
twórcze, że latami nie są w stanie skomponować
choćby jednego utworu czy napisać
jakiegokolwiek tekstu - myślisz, że to
kwestia wypalenia, presji czy jeszcze czegoś
innego?
Nie mam pojęcia! Każda osoba jest inna, ja
sam nie miałem kryzysu twórczego, mogę
komponować podczas naszej rozmowy albo
gdy udzielam lekcji gry na gitarze. W tym aspekcie
jestem szczęściarzem.
Czyli mając tyle materiału uznałeś, że
warto uzupełniać te regularne albumy,
dostępne na całym świecie, niskonakładowymi
wydawnictwami, takimi dla najwierniejszych
fanów i kolekcjonerów?
Tak! Przygotowywanie tego typu wydawnictw
dla najbardziej lojalnych fanów uważam
za swój obowiązek. Szkoda, że żadna wytwórnia
płytowa nie jest zainteresowana tymi
klejnotami i tylko garstka ludzi na świecie
może ich posmakować.
wciąż docieracie do młodszych słuchaczy,
którzy dopiero niedawno odkryli tradycyjny
metal?
Heavy metal nie jest obecnie modny, jestem
tego świadomy, ale nie piszę muzyki, aby
podążać za modą. Nie uważam, abym utknął
w latach 80., tamte czasy minęły, więc wewnętrznie
rozwijam się i patrzę w przyszłość.
Nasz publika jest bardzo lojalna, mamy legion
fanów na całym świecie. Nasi fani to ludzie
w wieku od 12 do 60 lat i to jakby cud,
móc łączyć pokolenia za pomocą muzyki.
Foto: Zarpa
rocka, hard rocka, power metalu i wielu innych
gatunków. Zarpa jest zespołem, który
chce zachować swoją tożsamość - na naszych
płytach znajdziesz wiele różnorodnej muzyki,
zawsze jednak w stylu Zarpy.
Musisz mieć jakiś system podziału utworów:
ten zostawiam na kolejną, regularną
płytę dla Pure Steel Rec., ten ukaże się na
CD-R?
Pure Steel Records sami wybierają utwory,
a pozostałe piosenki są przeznaczone na
wspomniane limitowane edycje.
Fani pewnie cieszą się z tych wydawnictw,
a i wy macie świadomość, że trafiły do
ludzi, a nie kurzą się bez pożytku w archiwum?
Fani dziękują mi za te wydawnictwa, one zawsze
się wyprzedają. Mógłbym zrobić wiele
innych edycji i one również osiągnęłyby sukces,
ale może stanie się to później. Wydania
winylowe to pomysł, który również chodzi
mi po głowie.
"Dispuesto para atacar" ukazał się przed
trzema laty, była więc najwyższa pora nagrać
coś nowego?
Generalnie robimy płytę co dwa, trzy lata,
taki system sobie wypracowaliśmy i nie chcemy
tego zmieniać. Będziemy tak robić, dopóki
starczy nam sił i będziemy mieli chęci do
pisania muzyki.
Przedstawiasz wytwórni jakieś demo, propozycje
utworów na płytę, czy też sami dokonujecie
tego ostatecznego wyboru co trafi
na kolejny krążek Zarpy?
Przekazuję do wytwórni około trzydziestu
pięciu piosenek, wybrawszy te najlepsze.
Oceniam je w skali od 0 do 10 i tylko te, które
mają ocenę 9 lub 10 są wybierane.
Kiedy słucham "Viento Divino" uderza
mnie to, że ta płyta brzmi tak, jakby stworzenie
jej dało wam dużo radości, powstała
z potrzeby serca, a nie wymuszona kontraktem?
Zawsze komponuję dla siebie i dla tych, którzy
wiedzą jak słuchać. Serca ani duszy nie
obowiązują umowy.
94
ZARPA
Foto: Nacho Nachete
To chyba najgorsza rzecz, jak może przytrafić
się artyście: nie ma pomysłów ani
chęci nagrania czegokolwiek, a musi, dlatego
wiele zespołów ma w swych dyskografiach
płyty, które tak naprawdę nie powinny
ujrzeć światła dziennego?
Mnie się to nie przydarzy. Nie potrzebuję
psychologa, aby tworzyć muzykę, jak to się
zdarzyło pewnej znanej kapeli. Napędza
mnie pasja tworzenia i za każdym razem czuję
dreszcz emocji, gdy biorę gitarę do ręki i
podłączam ją do wzmacniacza.
Podchodzisz krytycznie do tego co stworzyłeś
w przeszłości, łapiesz się na tym, że
chciałbyś coś poprawić w aranżacji czy pod
względem brzmienia, czy też nie zaprzątasz
sobie tym głowy, a każda płyta jest takim
swoistym dokumentem czasów, w których
powstała?
Jeśli posłuchać moich wczesnych nagrań, to
nie brzmią one jak to, co nagrywam obecnie.
Każdy album jest odbiciem swoich czasów.
Mógłbym zmienić styl albo całkowicie zmienić
heavy metal, ale fani chyba by tego nie
zrozumieli, dlatego kontynuuję pisanie w
tym samym stylu. Jestem muzykiem i swobodnie
poruszam się w stylach innych niż metal
i rock. Łatwo byłoby mi komponować eksperymentując
z nowymi brzmieniami i odejść
od tego, co zwykle robię, ale dla Zarpy wolę
pozostać wiernym jednemu stylowi: dużo
melodii, dużo harmonii, potężny bas i niekończące
się pochody gitary.
"Viento Divino" to bardzo udany materiał,
heavy metal totalnie archetypowy, ale grany
z taką werwą, że wiele młodszych zespołów
może jej wam pozazdrościć. Do
tego jest to album w swej stylistyce dość
urozmaicony - myślisz, że zdołacie dzięki
niemu dotrzeć do szerszej publiczności, czy
też już do końca istnienia zespołu zakotwiczyliście
w metalowym podziemiu?
Jak to się mówi w moim kraju: Hojala! Oznacza
to mniej więcej pragnienie osiągnięcia
celu. Jesteśmy zamrożeni w czasie: ludzie
myślą, że ponieważ zaczęliśmy w 1977 roku,
wypaliliśmy się jako zespół, a to nieprawda.
Jak wspomniałeś, wiele młodych kapel może
nam pozazdrościć tego, co robimy, jesteśmy
"wujkami" z pokładami energii i entuzjazmu,
wierzymy tylko w przyszłość, przeszłość nas
nie interesuje. Gdybyśmy mieli sensownego
promotora, który by nas prowadził, jestem
przekonany, że nasza publiczność zwiększyłaby
się znacznie, ale jeszcze nie teraz. Być
może stanie się to, gdy kapela będzie obchodzić
swoje pięćdziesięciolecie (śmiech).
Żeby ten stan rzeczy uległ zmianie musielibyście
pewnie grać znacznie więcej koncertów
poza Hiszpanią, na co niestety od
lat się nie zanosi?
To nasz największy problem: nie możemy
znaleźć sposobu na granie poza Hiszpanią na
odpowiednich warunkach. Nie ma komu zaprosić
nas na festiwale czy do sal koncertowych,
dlatego boimy się takich sytuacji.
Gdy graliśmy poza granicami kraju, reakcje
publiczności były bardzo dobre. Uważam, że
gdybyśmy zagrali więcej koncertów w Niemczech
i innych krajach, zdobylibyśmy więcej
fanów, a sprzedaż naszych płyt by wzrosła.
Jedynym plusem tej sytuacji jest fakt, że
dzięki internetowi możecie teraz dotrzeć do
fanów z całego świata, popularyzując przy
tym hiszpański metal?
Dokładnie, dzięki internetowi możemy dotrzeć
w dowolne miejsce na świecie. W czasach
kiedy sieci nie było, nie było to możliwe
i byliśmy skazani na anonimowość - to dlatego
nie jesteśmy szerzej znani.
Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,
Karol Gospodarek
ZARPA 95
Powiedzcie mi coś o pracy w studio. Czy po
takiej przerwie umiałyście się w niej odnaleźć?
Czy dobrze się czujesz z nowymi technologiami?
Julie Turner: Dla mnie nie było zbyt wielu
nowości. Jeśli chodzi o nagrywanie perkusji
niewiele się zmieniło. Podczas nagrywania byłam
bardzo zrelaksowana i wyluzowana.
Wspaniałe doświadczenie jak dla mnie.
Jody Turner: Nie zauważyłam jakiegoś dużego
przeskoku. Oczywiście wiadomo, że żyjemy
w czasach powszechnej cyfryzacji, ale
mam swoje małe studio w domu i czuję się
bardzo komfortowo z nową technologią nagrywania.
To było ekscytujące wrócić do studia,
by nagrać zupełnie nowy album. Wiedziałyśmy,
że mamy dobry materiał i niecierpliwie
oczekiwałyśmy jego realizacji.
Ręka na pulsie
Rok 2019 to rok wydania przez Rock Goddess pierwszego pełnego albumu
od... 32 lat. No tak, "lepiej późno niż wcale" chciałoby się rzec. O kulisach
owego powrotu i nowym albumie zatytułowanym "This Time" (tytuł jak najbardziej
odpowiedni do okoliczności) opowiedziały nam siostry Jody i Julie Turner.
HMP: Witam. Po 32 latach wracacie do
życia z nowym pełnym albumem. Jak oceniasz
zmiany, jakie zaszły na rynku muzycznym
od 1987 roku?
Julie Turner: Lata 80-te to początek muzyki
nazwijmy to mobilnej. Pamiętam mojego
pierwszego "Walkmana", który uważałam za
coś niesamowitego. Mogłam iść ulicą i posłuchać
mojej ulubionej kasety! Żałuję, że go nie
zachowałam. Dziś muzyka jest o wiele łatwiej
dostępna, co jest fantastyczne. Możesz
usłyszeć każdy gatunek muzyki gdziekolwiek
jesteś, w każdej chwili. Z drugiej strony, czy
to takie fajne?! Mówiąc szczerze, cenię sobie
pamięć o dawnych latach. Gdy oszczędzało
się pieniądze i chodziło do naszego lokalnego
sklepu z płytami. Pamiętam jak kupiłam mojego
pierwszego 45-calowego singla, którym
był "Can The Can" Suzi Quatro. Byłam bardzo
podekscytowana i nadal mam swój egzemplarz
swojego ukochanego singla.
Jody Turner: Jeśli chodzi o zespoły, które
dostają oferty płytowe, to bardzo się zmieniło.
Jest to kombinacja technologii pozwalająca
ludziom nagrywać i produkować dużo
więcej. Firmy nagraniowe nie działają już tak
jak kiedyś. Inwestycje w rozwój artystów znacznie
się zmniejszyły.
Dwa lata temu wydałyście EP-kę zatytułowaną
"It's More Than Rock n Roll". Dlaczego
wtedy nie zdecydowałyście się wydać
pełnego albumu?
Julie Turner: Nie byłyśmy wtedy w pełni
gotowe na wydanie pełnego albumu, ale byłyśmy
świadom, że nasi fani oczekują na jakieś
nowe nagrania Rock Goddess, więc wydałyśmy
EP-kę i nakręciliśmy teledysk do "It's
More than Rock n Roll"...
Jody Turner: Na samym początku wydanie
EP-ki i teledysku było słusznym krokiem.
Nadal pisałam muzykę na pełny album. "It's
More Than Rock n Roll" miało za zadanie
skrócić czas oczekiwania.
Jakie było główne źródło Waszej motywacji
by powrócić do grania muzyki?
Julie Turner: Mój tata (John Turner - były
menadżer) wysłał mi maila i nie czytając go,
już wiedziałem, że chodzi o ponowne zawiązanie
zespołu. To był dziwny moment. Oczywiście
po przeczytaniu powiedziałem "tak" i
przeszłam do działania niemalże od razu!
Jody Turner: Chciałam powrotu w oryginalnym
składzie, Tracey była gotowa, ale musiałyśmy
poczekać, aż dzieci Julie dorosną. Kiedy
dowiedziałyśmy się, że Julie jest gotowa,
ruszyliśmy z kopyta.
Wróciłyście na krótko w 1994 roku. Zespół
istniał tylko przez rok. Dlaczego wtedy nie
zdecydowałeś się kontynuować?
Jody Turner: Po prostu nie wyszło. Miałam
wówczas problem z plecami i musiałam często
odwiedzać szpital, co nie wcale nie pomagało
w działalności grupy.
Porozmawiajmy o albumie "This Time".
Bardzo interesującą rzeczą jest okładka albumu.
Czy Meduza ma coś wspólnego z tekstami
albumu?
Jody Turner: Chcieliśmy przywołać okładkę
z drugiego albumu, ale lekko ją zmodyfikowaliśmy.
Ma na imię Eva. Na pewno wróci w
przyszłości.
Więc porozmawiajmy o tekstach. Niektóre
z nich wydają się być bardzo pozytywne.
Jody Turner: Chciałam by album był bardziej
polityczny, bo ileż można pisać tylko o
seksie. Właściwie na tą chwilę jestem osobą
bardzo zaangażowaną politycznie, ale do tej
pory nie łączyłam tego z tekstami. Ale tym
razem stwierdziłam, że warto uwzględnić
więcej tematów społecznych. "Calling To
Space" dotyczy religii, a "Why Do We Never
Learn" dotyczy stanu planety w ogóle! Chciałam,
aby teksty były bardziej zróżnicowane i
dojrzałe. Mam nadzieję, że mi się to udało!
Album został wydany przez wytwórnię
płytową Bite You To Death Records. Czy
to jest Wasza wytwórnia?
Julie Turner: To nasza własna wytwórnia.
Kiedy podpisaliśmy kontrakt na płyty z
A&M w latach 80-tych było to zupełnie inne
doświadczenie. Wtedy nasz tata zarządzał
nami i razem z wytwórnią płytową podejmowali
wszelkie decyzje biznesowe. Ale czasy
się zmieniają i wiele muzyki jest teraz produkowana
niezależnie. Co prawda nie zawsze
z wyboru, ale jednak to fakt. Po raz drugi
mieliśmy szczęście, ponieważ mamy wokół
siebie świetny zespół ludzi, którzy bardzo
mocno wierzą w nasz zespół. Zaginęłybyśmy
bez naszego managera Richarda Thompsona
i oczywiście nasi fantastyczni fani zebrali
fundusze, aby album mógł zostać nagrany.
Jody Turner: Tak, szukałyśmy wytwórni płytowej
i mieliśmy oferty, ale w końcu zdecydowaliśmy
się zrobić to na własną rękę. Nie
zamierzam kłamać, to nie było łatwe zadanie
i ciężko pracowałyśmy, aby wydać ten album.
Jesteśmy z niego bardzo dumne. Wykonywanie
całego procesu na własną rękę smakuje
lepiej, kiedy osiąga się tym zamierzony efekt.
Foto: Rock Goddess
Dlaczego Tracey opuściła zespół?
Julie Turner: Powody osobiste. To fantasty-
96
ROCK GODDESS
Foto: Rock Goddess
czne, że w Girlschool świetnie jej idzie.
Jody Turner: Tak, to decyzja Tracey i szanujemy
to. Bardzo się cieszymy, że działa w
Girlschool. Jej gra na albumie jest fantastyczna,
jest niezłą basistką.
Macie teraz w składzie nową basistkę Jenny
Lane. Jak trafiła do Rock Goddess?
Julie Turner: Po prostu przesłuchałyśmy ją.
Od razu jej gra nam się spodobała.
Jody Turner: Julie i ja od razu wiedziałyśmy,
że jest to dziewczyna idealna do Rock
Goddess. Naprawdę mamy razem świetną
zabawę.
Czy trudno było znaleźć kobietę profesjonalnie
grającą na basie?
Julie Turner: Nie, dlaczego miałoby być?
Jody Turner: Nie tym razem. Czasy się zmieniły.
Więcej dziewczyn bierze się za granie.
Najwyższy czas.
Mniej znaczy więcej
Devil's Gun to naprawdę wesoła szwedzka ekipa. Kawałek o wdzięcznym
tytule "Aligator Fuckhouse" jest tego najwspanialszym przykładem. O genezie tego
kawałka oczywiście też jest w tym wywiadzie. Ale to tylko jeden motyw poniższego
wywiadu. Na nasze pytania odpowiadał gitarzysta grupy Philip Nilsson.
HMP: Twój band powstał w 2012 roku. Jak
w ogóle narodził się pomysł założenia grupy
rockowej?
Philip Nilsson: W zasadzie spotykaliśmy się
na różnych imprezach i zdaliśmy sobie sprawę,
że wszyscy kochamy ten sam rodzaj muzyki,
więc pewnej nocy zebraliśmy się razem i
zdecydowaliśmy się, by zacząć grać wspólnie.
Na początku mieliśmy dwa zespoły w dokładnie
tym samym składzie. Pod jednym szyldem
graliśmy metal industrialny, a pod drugim
klasyczny hard rock. Obecnie jesteśmy
gdzieś pomiędzy.
Wasza główna inspiracja jest widoczna aż
nazbyt wyraźnie. Nie pomylę się chyba, jeśli
powiem, że to Accept (śmiech).
Tak, oczywiście Accept ma wpływ, ponieważ
stworzyli jedne z najlepszych albumów w historii
heavy metalu i, ale nie nazwałbym ich
naszym głównym wpływem. Wszyscy mamy
różne inspiracje, ale dzięki mocnemu głosowi
Joakima rzeczywiście wielu ludziom kojarzymy
się z Accept. Ale jeśli dodasz do tej nasze
mieszanki trochę Motley Crue, Metallica,
WASP i Judas Priest, to masz przepis na Devil's
Gun.
Skoro gracie muzykę bardzo przypominającą
jeden z legendarnych zespołów, nie boisz
się, że Devil's Gun dostanie łatkę "copy
bandu"?
Nie, niezupełnie, robimy tylko muzykę, której
sami chcemy słuchać i jest to dla nas całkiem
naturalne. Jeśli ktoś uważa, że brzmimy
jak inny zespół, to jest to jego strata. Uważamy,
że robimy swoje własne rzeczy.
Właśnie wydaliście Wasz nowy album zatytułowany
"Sing For The Chaos". Jesteś w
pełni zadowolony z efektu końcowego?
Tak, jesteśmy naprawdę zadowoleni z tego,
jak ten album finalnie wygląda. To pierwszy
raz, kiedy mieliśmy jakąkolwiek pomoc od
kogoś spoza zespołu w pisaniu piosenek i to
naprawdę dało nam impuls, którego potrzebowaliśmy,
aby przenieść wszystko na zupełnie
nowy poziom. Nasz producent Patrik
Magnusson (Mick Mars, Crashdiet) uczestniczył
w procesie pisania od kiedy zaczęliśmy
pracować nad tym albumem i jesteśmy
naprawdę zadowoleni z tej współpracy.
Powiedz mi proszę, coś więcej na temat tego
procesu. Jak długo to trwało? Kto był głównym
kompozytorem?
Napisanie tego albumu zajęło około 1,5 roku,
kilka piosenek zostało napisanych w sali
prób, ale większość z nich napisaliśmy w domu.
Muzyka jest pisana głównie przez Philipa,
Fredrika i Jonatana oraz teksty Joakima
i Olivera.
Kiedy braliście się za w tworzenie tego albumu,
czy mieliście na to jakiś konkretny pomysł,
czy może wszystko było spontanicz-
A co z planowaną trasą koncertową? Kiedy i
gdzie możemy zobaczyć Rock Goddess w
najbliższej przyszłości?
Julie Turner: We wrześniu ruszamy w trasę
po Wielkiej Brytanii wraz z Heavy Pettin' i
jesteśmy bardzo podekscytowane. To nasza
pierwsza brytyjska trasa koncertowa od lat
80-tych i nie możemy się doczekać!
Jody Turner: Mamy kilka terminów w kolejce,
więc proszę zajrzeć do naszego Facebooka,
(Rock Goddess Official), aby być na
bieżąco. Chcielibyśmy przyjechać i zagrać w
Polsce, jeśli ktoś zechce nas zaprosić (śmiech)
Czy brałyście udział w innych projektach
muzycznych podczas przerwy w działalności
Rock Goddess?
Jody Turner: Zrealizowałam kilka projektów,
byłam w zespole Brain Dance. Napisałam również
kilka kawałków na potrzeby telewizji.
Zawsze trzymałam rękę na pulsie.
Bartek Kuczak
Foto: Devil’s Gun
DEVIL’S GUN 97
ne?
Nie mieliśmy dokładnego pomysłu, jak to zabrzmi
na początku, ale wiedzieliśmy, że chcemy,
aby album był cięższy, bardziej niegrzeczny
i lepiej wyprodukowany niż nasz debiut
("Dirty'n'Damned"). To jest dokładnie to, co
osiągnęliśmy, więc jesteśmy naprawdę zadowoleni
z rezultatu.
"Sing For The Chaos". Dlaczego wybrałeś
ten tytuł? Co oznacza dla Ciebie "chaos"?
Gdy już wszystkie piosenki były gotowe, zaczęliśmy
myśleć o tytule albumu i doszliśmy
do wniosku, że większość tekstów krąży wokół
chaotycznych tematów, więc po prostu
uznaliśmy, że jest to najbardziej pasujący tytuł!
Chcieliśmy pisać teksty o tym, co widzimy
wokół nas, i trudno nie zauważyć, że
świat, w którym żyjemy, jest pełen chaosu i
szaleństwa.
Czy strona liryczna jest dla Was ważna?
Czy uważasz, że muzyka rockowa jest
stworzona dla zabawy, a teksty nie powinny
być zbyt poważne. A może wręcz przeciwnie,
powinny dotyczyć bardzo poważnych
rzeczy, takich jak wojna, polityka, ludzkie
tragedie itp.
Tak, myślę, że teksty są ważne. Temat w
utworze nie musi być krystalicznie czysty, ale
musi coś znaczyć. Jedna osoba zrozumie tekst
tak, druga inaczej. Czasem wszystko zależy
od interpretacji. Tekst nie musi być poważny,
może być całkiem zabawny, ale nigdy nie może
to być głupi.
Najzabawniejszy utwór to "Alligator Fuckhouse".
Opowiedz coś o nim więcej.
Joakim i Oliver mieszkali razem w mieszkaniu
kilka lat temu, a "Alligator Fuckhouse" jest
o tym mieszkaniu. W zasadzie mieszkając
tam chlali piwsko i sypiali z brzydkimi sukami.
Więc ta piosenka doskonale podsumowuje
ich życie w tym okresie
Zauważyłem, że Wasze kawałki są raczej
krótkie. Na "Sing For The Chaos" tylko
dwa z nich są dłuższe niż 4 minuty. Czy
kiedykolwiek myślałeś o pisaniu dłuższych,
bardziej skomplikowanych form?
Foto: Devil’s Gun
Dlaczego komplikować pewne rzeczy bardziej
niż potrzeba? Mniej znaczy więcej.
Pochodzicie ze Szwecji. Powiedz mi proszę,
co jest powodem, dla którego są tylko nieliczne
szwedzkie zespoły rockowe decydują
się na śpiewanie w ojczystym języku?
Prawdopodobnie dlatego, że język szwedzki
jest do bani. Myślę, że śpiewanie po szwedzku
brzmi naprawdę kiepsko. Ale mimo to
trzeba docenić tych, którzy to robią, ponieważ
dużo trudniej jest pisać teksty w języku
szwedzkim
A co z trasą koncertową? Czy podczas swoich
tras koncertowych dajecie się ponieść
rockendrollowemu lifestyle'owi?
Zawsze jesteśmy grzeczni! Traktujemy innych
jak chcemy, sami być traktowani. Ale to
działa w dwie strony. Jak ktoś jest dla nas
dupkiem, to możemy być dupkami dla niego!
(śmiech)
Ok, teraz na poważnie. Jaki występ na żywo
Devil's Gun pamiętasz najbardziej?
Każdy show jest wyjątkowy na swój własny
sposób, zawsze masz okazje poznać nowych
ludzi, których nigdy nie zapomnisz. Ale koncert,
który osobiście najbardziej pamiętam, to
nasz pierwszy koncert w Szwajcarii, który był
również naszym pierwszym koncertem poza
Skandynawią. Było to na małym festiwalu
zwanym "Ice Rock Festival", scena była w
starej stodole, a że był początek stycznia, było
cholernie zimno. Ale byliśmy tam i razem
z zebranymi ludźmi, mimo mrozu, mieliśmy
dużo zabawy.
Więc jakie są Wasze najbliższe plany?
W tej chwili planujemy więcej koncertów,
które mamy nadzieję ogłosić wkrótce, mamy
jeszcze kilka teledysków i cały czas na bieżąco
piszemy nową muzykę.
Bartek Kuczak
HMP: Witaj Nick. Właśnie wydaliście nowy
album zatytułowany "Man And Machine".
Tytuł zawiera bardzo popularny motyw
w muzyce heavy metalowej. Co ten tytuł i
jego pomysł oznacza dla Ciebie?
Nick Giannakos: Siemka! Cóż, myślę, że tytuł
ma wiele wspólnego z faktem, że komputery
przejmują kontrolę nad życiem ludzi i
prawdopodobnie dojdzie do tego, że w przyszłości
będą one zaopatrzone w sztuczną inteligencję.
Osobiście uważam, że to z jednej
strony fajne, że komputery stały się tak bardzo
zaawansowane, ale jednocześnie musimy
być ostrożni w tym, jak inteligentne i niezależne
od człowieka się stają.
Powiedz mi proszę, czy ten motyw odnosi
się do wszystkich tekstów na albumie?
Cóż, myślę, że Juan i Mike starają się zawrzeć
różne tematy w każdej z piosenek, aby
nie sprawiały wrażenia monotematycznych.
Nie piszę tekstów tylko muzykę. Od strony lirycznej
trzymam się z daleka! (śmiech)
Ale mimo to, może powiesz coś o "The
Inqisitor Trilogy". Jak narodził się ten pomysł?
Myślę, że większość pomysłów na tę trylogię
pochodzi od Mike'a. To bardzo ciekawy temat,
o dawnych czasach i paleniu żywcem za
niepodporządkowanie się rządowi.
A skąd forma "trylogii"? Czy nie było koncepcji,
aby to był jeden długi utwór?
Nie mieliśmy zamiaru pisać trylogii, ale teksty
były na tyle różne, że można było nagrać
to w postaci trzech różnych utworów.
Co jest źródłem pomysłu nagrania coveru
Judas Priest, a konkretnie "Steeler". Czy to
Wasz ulubiony utwór tego zespołu?
Foto: Wretch
98
DEVILS GUN
Dokładnie. Już wiem dlaczego w wywiadzie
dla HMP przeprowadzonym kilka miesięcy
temu z twierdziłeś, że metal, który gra
Wretch jest bardziej akceptowalny w Europie.
Tak, zdecydowanie się z tym zgadzam! W
szczególności po naszej ostatniej trasie koncertowej
w Europie,.
To był mój pomysł, aby nagrać ten cover.
Zawsze kochałem Judas Priest, szczególnie
ich starsze rzeczy, a "Steeler" zawsze był jedną
z moich ulubionych piosenek.
Czy często grasz covery (na przykład podczas
prób lub koncertów)? Czy brałeś udział
w nagrywaniu jakichś tribute albumów?
Dodaliśmy "Steeler" do naszej koncertowej
setlisty. Nigdy wcześniej nie graliśmy żadnych
coverów. Myślę, że możemy teraz
umieszczać jeden cudzy utwór na każdym albumie,
ponieważ ten wyszedł nadspodziewanie
dobrze.
Kochamy Europę!!!
Spodziewalibyście się, że niektóre amerykańskie zespoły uprawiające typowo
amerykańską odmianę power metalu wolą grać koncerty na Starym Kontynencie?
Może to być dziwne, lecz tylko pozornie. Wiadomo, Stany Zjednoczone to
kraj powszechnej konsumpcji, gdzie większość społeczeństwa w każdej dziedzinie
życia podąża za trendami (u nas niestety zaczyna się robić podobnie). O całej tej
sytuacjo oraz o nowym albumie Wretch opowiedział nam gitarzysta i wieloletni
lider grupy Nick Giannakos.
Więc co z trasą w USA? Jakieś plany?
Nie, żadnych tras w USA. Mamy kilka zarezerwowanych
koncertów w lecie. Potem prawdopodobnie
zacznę pracować nad nowym
materiałem. Mam też w planach instrumentalny
album, który właśnie ukończyłem i
który wkrótce ukaże się na Pure Steel.
W jakim wieku jest twoja publiczność. Czy
na koncertach obserwujesz więcej młodych
ludzi czy starych rockowych wyjadaczy?
To ciekawe pytanie. Tutaj, w Stanach Zjednoczonych,
wydaje się, że jest to starsza
publika. Zauważyłem jednak, że w Europie,
szczególnie w ostatnich kilku koncertach, było
wiele różnych grup wiekowych, co nie
ukrywam, bardzo mnie cieszy.
We wspomnianym wywiadzie twierdziłeś
również, że wiele klubów heavy metalowych
w Waszym mieście Cleveland zmieniło
W utworze "Schwarzberg" partia chóru zaczyna
się słowami "Join to the Choir....". To
są najlepsze słowa na początek, ponieważ ta
partia wydaje się być idealna do masowego
odśpiewania. Skąd pomysł na takie nietypowe
rozwiązanie?
Juan wymyślił to wszystko. Był to jeden z
ostatnich utworów, które napisałem na płytę
i wydawało mi się, że partia chóru tam pasuje.
Juanowi bardzo łatwo było wymyślić do
niego tekst.
Właśnie, "Man And Machine" to drugi
album nagrany ze wspomnianym wokalistą
Juanem Ricardo. Jak dołączył do Wretch?
Po wydaniu płyty "The Warriors" zacząłem
pisać muzykę na następną płytę - "The
Hunt", kiedy usiedliśmy do pracy nad tekstami
z naszym starym wokalistą Ronem, zaczęliśmy
z nim pracować nad demami, a on
miał sporo problemów ze śpiewem. Więc kiedy
przyszedł czas na nagranie, nie był w stanie
już nagrać swych partii. Skontaktowałem
się z Juanem i zapytałem, czy byłby zainteresowany
dołączeniem do zespołu. Jak było dalej,
wiadomo.
Juan był również aktywnym wokalistą
heavy metalowym w latach 80-tych. Czy
znałeś go przed jego dołączeniem do zespołu?
Tak, Juan i ja występowaliśmy razem w różnych
zespołach, ale nigdy się nie nagraliśmy
wspólnie nic, co jest o tyle dziwne, że zawsze
byłem wielkim fanem jego stylu wokalnego.
Ale teraz pracujemy razem i sytuacja ta okazała
się wspaniała!!!
Śpiewa on również w Soulles Sky i Ritual.
Czy nie koliduje mu to z Wretch?
To żaden problem. Te zespoły nie są aż tak
aktywne, więc nie mieliśmy jeszcze żadnych
problemów z planowaniem.
W marcu zagraliście kilka koncertów w
Foto: Wretch
Europie. Jakie masz refleksje na ten temat?
Cóż, my kochamy Europę!!! Mamy tam bardzo
spora bazę fanów, którzy przychodzą nas
wspierać. Tu w USA jest trochę inaczej. Gramy
od 1985 roku i nadal jest to bardzo trudne,
by ściągnąć ludzi na nasz występ. Więc
kiedy jedziemy do Europy i widzimy wszystkich
maniaków pod sceną jest to dla nas bardzo
ekscytujące. Gdyby to zależało ode mnie,
pozostalibyśmy w Europie i gralibyśmy tam
cały czas!!!
Czy widzisz wiele różnic pomiędzy publicznością
amerykańską i europejską. Czy
widzisz różnice w reakcjach?
Tak, jest bardzo obie publiki są bardzo różne.
Wydaje mi się, że nie mamy zbyt dużego
wsparcia tutaj, w USA. Myślę, że to dlatego,
że nie ma tu zbyt wielu fanów power metalu.
Ale w Europie nie zauważyłem, żebyśmy mieli
problem z nakłonieniem ludzi do pojawienia
się na koncertach.
swoje profile lub całkiem zakończyło działalność.
Jakie są Twoim zdaniem tego przyczyny?
Cóż, tutaj w USA heavy metal nie jest zbyt
popularny, więc nie sądzę, aby kluby zarabiały
dużo pieniędzy, gdy grają takie zespoły jak
my. Więc jeśli chcą przetrwać, muszą się dostosować
do trendów.
Czy sądzisz, że są jakieś szanse na zmianę
tej sytuacji?
Nie, nie sądzę. Jeśli młodzi ludzie nie zaczną
znowu słuchać rocka i heavy metalu, nie widzę,
żeby to się wkrótce miało zmienić.
Bartek Kuczak
WRETCH 99
Zabawa
z najlepszymi przyjaciółmi
Niemcy i thrash to nie tylko stare
zespoły z Zagłębia Ruhry. Młodzi
również działają na tej scenie a przykładem mogą być
bohaterowie tego wywiadu. Fabulous Desaster, bo o
nich mowa ruszają na podbój z nowym krążkiem "Off
With Their Heads". Poniżej ciekawa pogawędka z braćmi
Mathessem i Lukiem Therstegge.
historii Anne Boleyn w 1536 roku. Okładka
nie pokazuje dokładnie tego samego, bo miała
łączyć tematy piosenek w jeden obrazek.
Widać ludzi walących głową w mur, a z góry
wychodzi gigantyczny pazur ogolonego niedźwiedzia,
który odrywa im głowy. Tak więc
podsumowuje to w pewnym sensie kilka tytułów
piosenek.
Matthes Therstegge: Nie mieliśmy pomysłu
na okładkę, więc zapytaliśmy grafika Mario
Lopeza, czy mógłby wymyślić dla nas jakiś
obrazek. Następnie wziął kilka motywów z
różnych piosenek i połączył je w całość. W
sumie fajnie wyszło.
To mogłaby być dobra okładka albumu
"Balls To The Wall" grupy Accept. (śmiech)
Luke Therstegge: (Śmiech), byłoby to o wiele
lepsze niż oryginalna okładka!
tego! Markus i Kai Wilhelm (odpowiedzialni
za promocję w Black Sunset) są niesamowici!
Zmotywowani, pełni pasji i wspierający
zespoły w każdy możliwy sposób. Bardzo się
cieszymy, że jesteśmy częścią składu MDD/
Black Sunset!
"Hang'Em High" ukazał się w 2016 roku,
"Off With Their Heads" w 2018 roku. Jest to
dość szybkie tempo. Przypuszczam, że bycie
muzykami nie jest Waszym jedynym zajęciem.
Jak łączycie granie w zespole z tak
zwaną "normalną pracą" i życiem osobistym?
Matthes Therstegge: Myślę, że 2-3 letnia
przerwa w nagrywaniu jest po prostu idealna.
Tym razem było to prawie dokładnie 2 lata i
może na następne wydawnictwo będzie trzeba
poczekać trochę dłużej. Tak, wszyscy mamy
"normalne prace", które zajmują dużo czasu.
Kiedy wracam z pracy wieczorem, nie zostało
mi wiele czasu wolnego, ale... zazwyczaj
poświęcam go na granie na gitarze (jeśli moja
dziewczyna na to pozwoli, ale jest to niewiarygodnie
niesamowita dziewczyna i wspiera
mnie pod każdym względem!). Ale myślę, że
nikt z nas nie chce tego zmienić. Oczywiście,
nasza praca pochłania sporo czasu. Ale z drugiej
strony jesteśmy finansowo całkowicie niezależni
od tworzenia naszej muzyki. Możemy
robić to, czego chcemy, bez żadnych kompromisów,
nie musimy dbać o to, co inni myślą o
naszej muzyce. W tym względzie, posiadanie
normalnych miejsc pracy oznacza swobodę
twórczą dla naszej muzyki. Nasza praca to
praca, nasza muzyka to nasza pasja - nie chcę
mieć jej w inny sposób.
Luke Therstegge: Zespół jest tym, co robimy
w wolnym czasie. Myślę, że każdy potrzebuje
czasu na rzeczy, które uważa za naprawdę
ważne. Więc to żaden problem. Jeśli chodzi o
trasy koncertowe lub koncerty w środku tygodnia,
może to być dość trudne. Zawsze jest
irytujące, kiedy musimy odmówić zagrania
lub odwołać zaplanowany koncert, ale myślę,
że każdy zespół ma od czasu do czasu takie
sytuacje.
HMP: Witajcie! W zeszłym roku wydaliście
Wasz drugi album "Off With Their Heads".
Jak możesz oceniać po tym dość krótkim
czasie, jaki minął od wydania? Czy uważacie,
że poczyniliście wyraźne postępy w
porównaniu do Waszego debiutu zatytułowanego
"Hang'Em High"?
Luke Therstegge: Jesteśmy całkowicie zadowoleni
z naszego najnowszego albumu! Myślę,
że utwory są świetne i w porównaniu z
pierwszym albumem powiedziałbym, że zarówno
brzmienie, jak i produkcja są znacznie
lepsze. Poruszana tematyka jest także znacznie
poważniejsza. Kiedy słuchasz najnowszego
albumu i przyglądasz się tekstom, zauważasz,
że thrash metal to nie tylko imprezy
i zabijanie pozerów.
Matthes Therstegge: Tak, jesteśmy naprawdę
zadowoleni z tego wydawnictwa. Byliśmy
trochę pod presją czasu, ponieważ mieliśmy
wyznaczony termin premiery. Tak więc
niektóre teksty nie zostały jeszcze ukończone,
ale dokończyliśmy je w studio. Myślę,
że wyszło świetnie, dopilnujemy, by nie mieć
wyznaczonego terminu. Dla mnie muzyka z
naszego ostatniego albumu nie różni się znacznie
od naszego debiutu. Kiedy pisaliśmy
utwory na debiutancki album, wiedzieliśmy
już dokładnie, jaką muzykę chcemy grać. I to
się wcale nie zmieniło. Moim zdaniem każdy
utwór "Off With Their Heads" mógł zostać
użyty do "Hang 'Em High" i vice versa.
Jak możemy zinterpretować ten tytuł? Tekst
tytułowego kawałka i okładka albumu nadaje
mu dwa różne znaczenia.
Luke Therstegge: Utwór tytułowy dotyczy
Foto: Fabulous Desaster
Matthes Therstegge: A może "The Wall"
Pink Floyd albo "Walls Of Jericho" Helloween?
Ale ten konkretny mur nawiązuje do
naszego kawałka "Against The Wall".
Ten album został wydany przez Black Sunset.
Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o
tej wytwórni?
Matthes Therstegge: Black Sunset jest nową
submarką MDD Records. Kiedy szukaliśmy
wytwórni, skontaktowaliśmy się z MDD,
ale w tamtym czasie nie było wolnych mocy
produkcyjnych dla nowych zespołów.
Markus Roesner (szef MDD Records) przekonał
nas do dołączenia do swojej nowej subwytwórni
Black Sunset. Ten niesamowity facet
był bardzo przekonujący i wkrótce doszło
do podpisania kontraktu... i nie żałujemy
Jak długo zajęło Wam nagrywanie?
Matthes Therstegge: Nagrania perkusyjne
zajęły tylko dwa i pół dnia (Luke jest jak automat!).
Co do reszty, czas nagrania dzielimy
na kilka segmentów. Na szczęście Armin Rave,
nasz producent jest naszym bliskim przyjacielem,
a jego studio nie jest daleko od
miejsca, w którym mieszkamy. W 2018 roku
realizował kilka innych projektów (w tym najważniejszy
"projekt": narodziny drugiego
dziecka!). W okresie od lutego do września
zaplanowaliśmy kilka pojedynczych slotów
czasowych na nagrania. Na pewno nie jest to
idealne, ale się udało.
Wasz wokalista czasami brzmi jak Mille
Petrozza, ale z drugiej strony w waszej muzyce
słyszymy wiele z wpływów amerykańskiej
sceny thrash metalu lat 80-tych. Która
z tych dwóch scen thrash jest Wam bliższa
(pomijając argument lokalnego patriotyzmu).
Matthes Therstegge: Tak, ludzie często
opisują głos Jana jako bękarta Mille, Steve'a
Souzy i Bobby'ego Blitza. Ale to nie jego wina,
tylko to, jak brzmi jego głos. Myślę, że
brzmiałby dokładnie tak samo, gdyby śpiewał
w wielkim zespole jazzowym lub w operze
100
FABULOUS DESASTER
(...to by było niesamowite!). Nie wiem, do
której sceny thrash jest nam bliżej. Muzycznie
możemy być trochę bliżej tego, co większość
ludzi kojarzy się z wczesną amerykańską
sceną thrash - ale to jest raczej stereotyp.
Great thrash to świetny thrash, niezależnie
od tego, czy pochodzi z USA, Niemiec, Kanady
czy Danii (lub oczywiście z jakiegokolwiek
innego kraju na świecie).
Luke Therstegge: Kiedy myślę o thrash metalu,
przychodzi mi na myśl więcej amerykańskich
zespołów niż niemieckich, ale nie mogę
powiedzieć, że jedna z tych scen jest nam
bliższa. Gdybym był zawansowany wiekowo i
pamiętał początki thrashu u nas w latach 80-
tych, prawdopodobnie powiedziałbym, że
scena niemiecka, bo na pewno w Niemczech
było to o wiele bardziej powszechne w tamtych
czasach. Dzisiaj nie ma znaczenia, skąd
pochodzi zespół, bo i tak można go poznać.
Kto jest autorem tekstów?
Matthes Therstegge: Podczas gdy Jan i ja
tworzymy muzykę do wszystkich kawałków,
Jan jest wyłącznie odpowiedzialny za wszystkie
teksty (ma to sens, ponieważ musi je
śpiewać). Wszystkie jego teksty mają ze sobą
to wspólnego, że w pewien sposób są zabawne.
Niektóre z jego tekstów są poważniejsze,
większość z nich jest zabawna, ale
nie jest zbyt głupia. Nie ma żadnej ogólnej
koncepcji lirycznej, której by się trzymał. Ale
zawsze poświęca dużo czasu na pisanie. I
trzeba pamiętać, że gra na gitarze te wszystkie
szalone riffy o wysokich obrotach, podczas
gdy śpiewa... zdecydowanie nie jest to
najłatwiejsza rzecz do zrobienia!
Na płycie "Hang'Em High" mamy polski
akcent. Chodzi mi o piosenkę zatytułowaną
"Warsaw". Chodzi w niej o miejską legendę
Czarnej Wołgi. Czy uważasz, że niektóre
aspekty tej historii mogą być prawdziwe?
Matthes Therstegge: Myślę, że Jan chciał
mieć piosenkę o nazwie "Warsaw", ponieważ
jest to bez wątpienia jedna z najfajniejszych
nazw miast w historii (przynajmniej nazwa
angielska)! I czy legenda czarnej Wołgi nie
nadaje się idealnie do tekstu piosenki? Dla
tych, którzy nie wiedzą, legenda czarnej Wołgi
opowiada o porwaniach dzieci w celu wykorzystania
ich krwi i/lub organów jako lekarstwa
dla bogatych ludzi. Oczywiście mam nadzieję,
że sama historia nie jest prawdziwa, jednak
wszyscy wiemy, że okrutny handel organami
rzeczywiście istnieje.
Jakie są najlepsze strony grania w thrash
metalowym zespole jak Fabulous Desaster?
Matthes Therstegge: To jest kurwa niesamowite!!!
Po pierwsze, wszyscy podzielamy tę
samą wizję muzyczną. Oznacza to, że nie musimy
iść na żadne muzyczne kompromisy. Po
drugie, jesteśmy nie tylko kolegami z zespołu,
ale także przyjaciółmi i często spotykamy się
razem - na imprezach, koncertach, festiwalach
i w pubach. I wszyscy żyjemy w bardzo
bliskiej odległości od siebie, to kolejna duża
zaleta. Każda próba, każdy koncert to nic innego
jak czysta zabawa!
Luke Therstegge: Jedną wielką rzeczą w naszym
zespole jest to, że wszyscy kochamy ten
sam rodzaj muzyki. Więc możemy po prostu
grać muzykę, którą wszyscy chcemy grać bez
żadnych dyskusji. Jesteśmy bardzo dobrymi
przyjaciółmi nawet poza zespołem. Matthes
jest moim bratem, więc znam go całe życie.
Jan i ja również jesteśmy bardzo dobrymi
przyjaciółmi od dzieciństwa. Andiego poznaliśmy
później, ale robimy też razem wiele rzeczy.
Więc granie w zespole to zabawa z najlepszymi
przyjaciółmi.
Zakładaliście Fabolous Drsaster jako młodych
ludzi. Co było Waszą główną inspiracją
do wykonania tego kroku i czego oczekiwaliście?
Foto: Fabulous Desaster
Luke Therstegge: Kiedy jesteś perkusistą i
masz przyjaciół, którzy grają na gitarze i basie,
założenie zespołu ma sens. Na początku
nie musieliśmy szukać muzyków, więc właśnie
spotykaliśmy się w piwnicy moich rodziców
i tworzyliśmy muzykę. W tym czasie nie
mieliśmy żadnych konkretnych oczekiwań.
To była tylko zabawa!
Czy macie jakieś szczególnie wspomnienia
z okresu początkowego?
Luke Therstegge: Na długo przed tym, jak
założyliśmy Fabulous Desaster, ja już tworzyłem
muzykę z Janem, a kiedy mieliśmy
około czternaście lat, mieliśmy nasz pierwszy
zespół. Mieliśmy tylko perkusję i wokal. Zespół
nosił nazwę "Braten" (angielski: Roast).
Matthes Therstegge: Tak, tym razem pamiętam
całkiem dobrze. Nie byłem członkiem zespołu,
ale jako brat Luke'a byłem świadkiem
tego początkowego okresu. Trochę zabawne,
że dołączyłem do zespołu dopiero w 2014
roku.
Zespół powstał w 2010 roku. W tym roku
wydaliście swoją pierwszą EP-kę zatytułowaną
"When The Silence's is So Loud".
Kolejne wydawnictwo ukazało się 4 lata
później. Co było powodem tej przerwy?
Luke Therstegge: Wkrótce po wydaniu
"When The Silence's is So Loud" rozstaliśmy
się. Właściwie nigdy oficjalnie się nie
rozstaliśmy, ale jeśli dobrze pamiętam, nasz
były gitarzysta odszedł z zespołu, a nasz były
basista miał mało czasu. Potem przez długi
czas nie prowadziliśmy prób. Naprawdę nie
jestem pewien, czy moje wspomnienia są trafne!
Dla mnie wszystko zaczęło się w 2014
roku, ponieważ w tym czasie Matthes dołączył
do zespołu, i wtedy zaczęliśmy już na
poważnie. Nasz basista miał jeszcze mało czasu,
więc w końcu opuścił zespół i został zastąpiony
przez Andiego. Od tego czasu mieliśmy
idealny skład i dlatego wszystko rozwijało
się znacznie szybciej.
Wyobraźmy sobie, że mamy rok 2029. Gdzie
jest Fabolous Desaster. Czy jest headlinerem
na Wacken Open Air? (śmiech)
Matthes Therstegge: Może jest szansa, że
ten festiwal będzie się rozwijał jeszcze bardziej
w ciągu najbliższych lat - aż do momentu,
w którym zacznie implodować. A potem w
2029 roku może się skurczyć do rozmiarów
początkowych dni.... w tym scenariuszu moglibyśmy
zagrać jako headliner!
Luke Therstegge: Nie musimy być headlinerem,
ale byłoby wspaniale zagrać na dziesiątkach
festiwali każdego roku i mam nadzieję,
że nadal scena thrash metalowa będzie
aktywna.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Luke Therstegge: Dziękuję! To był wspaniały
wywiad!
Batek Kuczak
FABULOUS DESASTER
101
Duchy, poczwary, utopce i kikimory
"Diably, diabły, ja tu wszędzie widzę diabły...". Tak mi się przypomniał
fragment kawałka Frontside, a to kontekście nazwy bohaterów niniejszego wywiadu.
Przypadek Dab(o)ła Boruty, jest o tyle ciekawy, że mamy do czynienia z
polskim zespołem o polskiej nazwie śpiewającym w naszym ojczystym języku,
który jest dużo bardziej popularny i rozpoznawalny na Zachodzie niż u nas.
Między innymi o tym fakcie i z czego on wynika opowiedział nam Dawid Warchoł,
który w Diaboł Boruta gra na klawiszach.
HMP: Cześć Dawid. Wasza trzecia płyta
pod tytułem "Czary" wyszła pod egidą
niemieckiej wytwórni Pure Steel Publishing.
Wcześniej zdarzyło Wam się pracować
również z Pure Underground Records. Czy
żadna rodzima wytwórnia nie była zainteresowana
Waszą twórczością?
Dawid Warchoł: Cześć Bartek. To jest pełna
trzecia płyta (czwarta, jeśli liczymy demko
"Leśny Duch") przy której współpracujemy z
Pure Steel. Wytwórnia ta robi całkiem niezłą
robotę jeśli chodzi o promocję płyty na zachodzie
Europy i na świecie lecz niestety nie
organizuje koncertów, nie prowadzi nam menadżerki
no i niestety kompletnie leży promocja
w Polsce. Dystrybucje ma Mystic lecz
to tylko dystrybucja, zatem czego sami nie
zrobimy, tego nie będzie, dlatego jesteśmy
dodatkowo wdzięczni za ten wywiad - każda
pomoc i promocja się nam przyda. Niestety,
Czy nie boicie się, że dla nich język polski
może być barierą naprawdę trudną do
przeskoczenia?
Początkowo, przy pierwszej płycie "Stare
Ględźby", mieliśmy pomysł by nagrać dwie
wersje tej płyty - polską i angielską lecz -
ponieważ jest to folk (metal), czyli muzyka
regionów, postawiliśmy na język polski co
Pure zaakceptowało i uznało za plus
(śmiech). Ale dodatkowo wpadliśmy na
pomysł (który jest kontynuowany na "Widziadłach"
i "Czarach"), który wychodzi na
przeciw odbiorcy anglojęzycznemu, a mianowicie,
jako bonus, na płytach dodajemy dwa
kawałki w wersji angielskiej - są to tłumaczenia
kawałków, które znajdują się na płytach.
W recenzjach dostajemy informacje, iż
przydało by się więcej kawałków w j. angielskim
- co rozumiemy gdyż j. polski nie jest
miły w odsłuchu (śmiech) i kto wie czy przy
ona jakąś niezwykła moc?
Słowiańska mitologia bardzo mocno - w zasadzie
nierozerwalnie, połączona jest z przyrodą
stąd też te połączenia w tekstach, które
opowiadają o słowiańskich duchach, poczwarach,
utopcach, kikimorach i stworach z mitologii
Słowian. Często wchodzą one w relacje z
ludźmi, opiekują się nimi, pilnują dobytku ale
również porywają, pokazują świat, chronią
przyrodę. W zasadzie nie kojarzę, żeby któreś
z postaci Mitologii Słowian szkodziły przyrodzie
- owszem, ludziom tak, ale nie przyrodzie.
Chyba, że coś mi uciekło to proszę
mnie naprostować (śmiech). Na nowym albumie
opowieści ciutkę wykroczyły poza te historie,
gdyż opowiadamy również o wolności,
np. o Golemie - którego legenda powstania
pochodzi z Polski - nie z czeskiej Pragi
(śmiech) Jest również tekst, który nawiązuje
do Wszechświata - "Królestwo Nie Niebieskie",
tak więc troszkę poszerzamy repertuar.
Czy przyroda ma niezwykłą moc - gdy jej nie
będzie to ludzie wymrą. Czy przez to można
powiedzieć, że nie ma mocy? (śmiech) Człowiek
był związany z naturą od momentu kiedy
był jeszcze małpą (pozdrowienia dla kreacjonistów!)
i jeśli z niej zrezygnuje zalewając
nasz świat betonem - to umrze. Brońcie zieleniny
przed betonem!
Na poprzednich Waszych albumach mogliśmy
usłyszeć niezbyt metalowe instrumenty,
jak akordeon. Jak to wygląda na "Czarach"?
Można tam usłyszeć jakieś folkowe
instrumenty, czy wszystkie te dźwięki generuje
keyboard?
Na "Czarach" akordeon jest keyboardowy
(wyjątkowo, bo na poprzednich dwóch albumach
był żywy), jednak na płycie nie zabrakło
"żywych" instrumentów. Gdzieniegdzie
można usłyszeć flet poprzeczny nagrany
przez naszą koleżankę Monikę i melodykę
nagraną przez Dawida, klawiszowca. Jest to
taki mało znany, ale ciekawy instrument klawiszowy.
Działa i brzmi podobnie do akordeonu,
ale dmucha się powietrzem z płuc (przez
ustnik z rurką). Niestety możliwości logistyczne
i finansowe nie pozwalają nam zagrać w
dużym składzie na żywo, ze wszystkimi instrumentami
lecz mam nadzieję, że na następnym
albumie również żywe instrumenty się
pojawią.
mimo, że każda nasza płytka zbiera całkiem
niezłe recenzje na świece, rodzime podwórko
wytwórni nie było, i pewnie nie jest w dalszym
ciągu, zainteresowana współpracą z
nami. Ale wszystkich spóźnialskich i chętnych
zapraszamy do współpracy - na ostatniej
próbie zaczęliśmy już robić nowe kawałki, a
jak wiadomo - od czegoś trzeba zacząć, a jest
to kroczek pierwszy do kolejnego albumu
(śmiech).
Śpiewacie w naszym ojczystym języku. Czy
dla Waszych niemieckich wydawców nie
było to problemem? Skoro wydają Was
zachodnie wytwórnie, to jak się domyślam,
mierzycie też w zagraniczną publiczność.
Foto: Diabol Boruta
kolejnej płycie nie nagramy kilku kawałków
więcej po angielsku. W przypadku pisania tekstów,
zawsze zaczynam w naszym języku,
m.in. dlatego, że wiele słów, sens i opowieści
są trudne lub w ogóle nieprzetłumaczalne.
Wolimy też śpiewać po polsku ale mi osobiście
na "Czarach" bardziej podoba się "Kingdom
of no Heaven" niż "Królestwo nie Niebieskie"
- jakoś w tym przypadku ten kawałek
brzmi lepiej, a przecież zaśpiewałem go prawie
tak samo (za wyjątkiem języka).
Skąd się u Was wzięła fascynacja starosłowiańską
mitologią? Skąd w ogóle czerpiecie
inspiracje do tekstów? W lirykach jest też
sporo odwołań do natury. Uważacie, że ma
Czy te wszystkie folkowe wstawki wynikają
z fascynacji muzyką ludową, czy może
są zaczerpnięte bezpośrednio z pagan / folk
metalu?
Te elementy są spójne z muzyką i tekstami -
zwróć uwagę, że aranże które robimy się nie
gryzą, pasują do siebie, podobnie jak słowa
współgrają z muzyką. Nie nastawiamy się na
jeden rodzaj muzyki, nie robimy sobie szufladek,
takich bardzo ciasnych, i w naszej muzie
usłyszysz i folk i thrash/death metal i nawet
trochę blekosa i punku (jeśli powstaną
riffy disco - klawisz też zagra disco - śmiech).
Każdy z nas ma ciut inne gusta muzyczne,
dlatego też ta muza jest różnorodna i to jest
chyba jej plusem. A czy takie z nas pagany -
no nie wiem - np. Dawid jest alergikiem i nie
może składać ofiar z ludzi pośród kniei bo się
zasmarka na śmierć (śmiech).
W liście promocyjnym dołączonym do płyty
wasz styl określono jako "borut-metal"
(śmiech). Moglibyście to jakoś zdefiniować?
102
DIABOL BORUTA
Właśnie dość ciężko porównać jest nas do
jednej kapeli, do jednego stylu - owszem, jest
to folk metal ale bardzo szeroko pojęty.
Zahaczamy o kilka gatunków muzycznych,
death metal, rockandroll, black metal, nawet
klasyczne heavy a czasem i punk, do tego
dokładamy solówki gitarowe, klawiszowe,
instrumenty elektroniczne i żywe. Perkusja?
Częste zmiany rytmu, tempo, nie ma spania!
(śmiech) Wokal? Również wiele się tu dzieje
- czyste, z chrypką, czasem growle - nie może
być nudy. Chyba w tym tkwi sedno - nie
może być nudy i gejowskich ballad dla dziewczyn
o dupie Maryni z durnymi tekstami. Borut
metal to nie landrynki (śmiech).
Właściwie zgodzę się, że można u Was
usłyszeć odwołania do większości znanych
mi odmian muzyki metalowej. Chciałem zapytać,
co tam ostatnio kręci się w Waszych
odtwarzaczach?
Ujć, no to rozstrzał tu mamy kompletny
(śmiech). Każdy ciut innego - od Kylie Minoqe
i Jean Michell Jarre, Pink Floyd - to ja
(śmiech), przez klasykę - Scorpionsi i inne
pudle z lat 80-tych, po Sepulturę, Napalm
Death, Amorphis, Satyricon - rozstrzał piękny
ale w samochodzie mam tylko to, co napindala
na gitarkach. Chłopaki również - pałker
Zibra lubi core'y i djenty, klawiszowiec -
djenty i black metal, gitarowcy - testamenty i
wszystko co gitarowe (śmiech). Może stąd
wychodzą nam potem takie urozmaicone numery
- czym skorupka za młodu nasiąknie...
Podoba mi się Wasza interpretacja "Lipki".
Czy ten pomysł to efekt jakichś zakrapianych
imprez?
(Śmiech) Nieeee!!! (śmiech) Na "Widziadłach"
nagraliśmy "W moim ogródecku" -
"Lipka" to efekt wyboru celowego. "Jaki cover
robimy?" No i szukaliśmy i tak jakoś wpadło.
Aranż jest również ciekawy gitarowy, choć
wiadomo - rzecz gustu. Myślę, że na kolejny
album również będziemy szukać jakiegoś numeru
do "skołwerowania" i być może będzie
to właśnie jakaś muzyka tradycyjna - w końcu
mamy te nawiązania do tradycji wpisane w
nazwę. No i mało jest wersji kawałków folkowo-ludowych,
które mają, że tak powiem,
pierdolnięcie gitarowo-perkusyjne i nie zalatują
cepelią - ale w tym wydaniu przaśnym bo
sama Cepelia to bardzo porządna firma
(śmiech).
Pochodzicie z Podkarpacia, miejsca, w
którym jedyna słuszna partia ma miażdżącą
większość, a walka z zespołami grającymi
nie słuszną w ich mniemaniu muzykę przyjmuje
niekonwencjonalne formy, na przykład
kradzież rurek z toalety klubu, w którym ma
się odbyć koncert. Czy Wam, ze względu na
nazwę i przekaz niektórych utworów, zdarzały
się podobne nieprzyjemności?
No akcja z wycięciem wodomierza przed koncertem
Marduka pokazuje cały prymitywizm
tych ludzi, dla których liczą się jedynie ich
chore urojenia. Osoby fanatyczne nie powinny
mieć wpływu na poczynania innych ludzi.
Dziwię się (chociaż w zasadzie to nie), że nie
skończyło się policją i stado tych idiotów nie
stanęło przed sądem. Kilka dni temu kolejny
idiota, w towarzystwie dzieciaków spalił
książki - czy to kurwa jest normalne? Nikt
gnoja nie zaprosił do komisariatu? A co te
dzieciaki mają mieć w głowach jak od małego
mają prane mózgi? Następnym razem spalą
lokal, w którym odbędzie się koncert bluesowy
po pomyślą idioci, że gitara to zło? A
"disko polsko" im nie przeszkadza tylko pląsają
jak naćpani do gołych dup. Hipokryzja i
idiotyzm panie drogi. Nam, nasza wspaniała
rozgłośnia regionalna - państwowa, na której
byliśmy od momentu powstania zespołu na
listach przebojów, ostatnio powiedziała, że
nie będą nas grać, a chcieliśmy zorganizować
koncert akustyczny, bo jesteśmy nie po ich
linii artystycznej. Po sześciu latach. Nie żeby
się radio zmieniło tylko ludzie w tym radiu.
Średniowiecze.
Na "Czarach" utworem, który szczególnie
może podkurwić rozmaitych bigotów jest
"Królestwo Nie Niebieskie". Jednocześnie
jest to kawałek, który ma bardzo power metalowy
feeling, który trochę kontrastuje z
treścią. Jak powstał ten utwór?
Oh, pomysł na główny motyw tego kawałka
miał pałker, Ziber. Od razu pomyślał, żeby
zagrać to dużo szybciej i wyszło pięknie
(śmiech). To chyba najciekawszy numer na
płycie - muzycznie i tekstowo odbiegający od
folku. Muzycznie gdyż faktycznie, jest heavy
metal z lekką nutą doom metalu, może jakiejś
progresywy, kościelne chóry, bardzo wolna i
szybka perkusja i tekst - tekst w zasadzie opowiadający
o kosmosie ale nie chcę go opisywać,
gdyż każdy ma prawo do własnej interpretacji
- nie jesteśmy w szkole na języku polskim,
gdzie jedyną słuszną interpretacją jest
ta, którą podyktuje nauczyciel. Szkoła miażdży
indywidualność niestety. A bigotów nie
lubimy bo są głupkami i mają ciasne berety
sprane propagandą jak społeczeństwo w Korei
Północnej. Niestety.
"Zaklęcie" brzmi za to trochę szantowo.
Podobne klimaty mamy w kawałku
"Studnia". Czyżby inspiacja Alestorm?
Alestorm to przyjemna kapelka, ale ich
kawałki nie były bezpośrednią inspiracją do
skomponowania tych utworów. Ciekawostką
jest, że te oba te utwory zostały skomponowane
przez Dawida, klawiszowca (w większości,
bo żaden nasz kawałek nie był zrobiony
w 100 procentach przez jedną osobę).
Czy Wasza muzyka ma na celu nakłanianie
ludzi do jakichś konkretnych poglądów, czy
teksty mają jakiś konkretny cel, czy po prostu
są interesującym dodatkiem do muzyki?
W naszych tekstach pojawia się wiele "prawdziwych"
słowiańskich postaci - rusałki,
leszy, wodnice, ogniki, duchy lasu, jest to
poniekąd nasza wersja legend. Na terenie
Białorusi do dzisiaj śpiewa się pieśni, których
rodowód wywodzi się najprawdopodobniej z
czasów przedchrześcijańskich. Na terenie
Polski niestety tradycje naszych przodków
zostały bardzo mocno zamaskowane chrześcijańskimi
obyczajami lub po prostu zostały
wytępione - co jest niestety okropne, gdyż
tradycje i przodków traktuje się wybiórczo
pod pretekstem wprowadzania nowego (jest
to takie zakłamanie historii). Nawet w szkole
dużo większy nacisk kładzie się na starożytną
Grecję niż na nauki tradycji słowiańskich.
Czemu? Dlatego staramy się o tym przypominać
by w tym chaosie i ataku badziewia pewne
historie nie zostały zapomniane. Teksty
nie są dodatkiem, są równie ważne, szczególnie,
że śpiewamy w języku polskim. Mają one
przekaz, owszem. Najważniejszym - w trzech
słowach - jest - żeby chronić przyrodę, pamiętać
o przodkach i generalnie nie być chujem
dla innych.
Czym jest ten rogaty stwór spoglądający z
okładki?
Czym lub kim jest ten stwór, nie odpowiemy
jednoznacznie na to pytanie. Zależy od interpretacji
(śmiech) Zauważyliśmy, że najwięcej
ludzi uważa, że jest to Leszy, czyli obrońca
lasu. Ma to sens ze względu na jego wygląd i
teksty naszych kawałków, które niejednokrotnie
nawiązują właśnie do Leszego (czasami
zwanego Leśnikiem lub Leśnym Duchem).
Okładka jest świetna, zrobił ją dla nas
nasz kumpel, Waldemar Van Deurse, świetny
grafik! Stwór na okładce jest przywołany
przez drugą postać z mitologii - kogoś w rodzaju
Driady. Cóż oni razem poczną? Ten
obraz tego nie powie, ale pozostawia właśnie
takie pytanie...
Gdzie Diaboła Borutę w najbliższym czasie
będzie można spotkać na scenie i uścisnąć
mu kopyto? Planujecie jakieś zagraniczne
wojaże?
Póki co nie ma planów na zagraniczne koncerty,
ale może się to jeszcze zmienić, nawet
w tym roku. Do tej pory graliśmy tylko raz za
granicą, w czeskiej Ostrawie. Co do koncertów
w Polsce, to teraz mamy kilkumiesięczną
przerwę spowodowaną przymusową
pracą weekendową niektórych z nas. 18 maja
zagramy we Wrocławiu i 15 czerwca w Warszawie,
6 lub 7 lipca w Sandomierzu, potem
w sierpniu w podkarpackim Strzyżowie i we
wrześniu w Zamościu. O dokładnych datach
koncertów (pewnie będzie ich więcej) poinformujemy
na pewno na naszym profilu facebookowym.
Dzięki za odpowiedzi...
Dziękujemy za ciekawe pytania - fajnie by
było kiedyś porozmawiać na żywo, zawsze to
więcej ciekawostek można wpleść (śmiech)
Mamy nadzieję, że nowa płyta Was zaciekawiła
- słuchajcie dobrej muzyki, nie dajcie
się stłamsić idiotom i nie dawajcie sobie wyprać
mózgownic. Wasze zdrowie!
Bartek Kuczak
DIABOL BORUTA 103
HMP: "Restless Souls" to już ósmy album w
waszej dyskografii i dobitne potwierdzenie
faktu, że z wiekiem nie spuszczacie z tonu?
Al Spicher: Zgadza się, dopiero zaczynamy!
Mamy teraz najlepszy skład w historii Emerald,
a żadnego poprzedniego albumu nie nagrywało
się nam tak lekko jak "Restless
Souls". Jesteśmy naprawdę zadowoleni z tego
jak zespół teraz funkcjonuje i z nadzieją patrzymy
w przyszłość. W najbliższym czasie
nie zamierzamy odpoczywać!
W materiałach wytwórni pada jednaka słowo
weterani, ale to pewnie bardziej w sensie
podkreślenia waszego stażu na scenie, niż
wypominania lat?
Pełni energii weterani
Niemal ćwierć wieku na scenie, osiem płyt na koncie i miano co prawda
niszowego, ale jednego z najlepszych zespołów w Europie - to wszystko można
powiedzieć o szwajcarskim Emerald. Najnowsza płyta "Restless Souls" na pewno
wpłynie na wzrost notowań grupy, bo to bez dwóch zdań jedna z najlepszych płyt
w jej dorobku - nie dziwi, że muzycy są pełni energii, rwąc się do grania tego materiału
na żywo:
Michael Vaucher: Szczerze powiedziawszy,
od założenia zespołu celem było utrzymanie
go przy życiu tak długo, jak się da. Nigdy nie
rozmawialiśmy o złożeniu broni, nawet w najcięższych
czasach. Zespół daje mi siłę, jest
moją pasją. Jeśli więc będę w stanie, będę grał
przez kolejne dwadzieścia lat albo dłużej…
komponowania. Zwykle każdy z nas przynosi
pomysły, najczęściej na całe utwory, ale czasem
tylko na jakiś riff albo linię melodyczną.
Następnie zaczynamy wspólnie pracować nad
tymi pomysłami, mieszamy partie między
sobą i aranżujemy całość. Zwykle na wczesnym
etapie tworzenia wiemy, czy dany pomysł
wypali, czy nie. Czasami finalna wersja
piosenki mało ma wspólnego, lub w ogóle nie
przypomina pierwszych wersji demo.
Ponownie pracowaliście z V.O. Pulverem -
nie było innej opcji, to on wie najlepiej jakiego
brzmienia potrzebujecie, a do tego jako
świetny muzyk jest też niecenionym producentem?
Al Spicher: Nigdy nie zmieniaj wygrywającej
drużyny! V.O. jest odpowiednią osobą, jeśli
szukasz tego unikalnego połączenia oldschoolowego
i nowoczesnego metalowego
brzmienia. Do tego bardzo gładko się z nim
pracuje, a ponieważ znamy jego styl pracy,
wiemy dokładnie jak mamy przygotować się
przed wejściem do studia.
Al Spicher: To odniesienie do stażu zespołu.
Jesteśmy na scenie od około dwudziestu
czterech lat. Jasne, niektórzy z nas dobili już
40-stki, więc można nas nazwać weteranami.
Ale przykładowo nasza basistka ma tyle samo
lat co sama kapela (śmiech). Pozwala to
utrzymać zespół świeżym, a my, stare pierdziele,
dzięki temu nie rdzewiejemy (śmiech).
Wydaje się, że tak jakoś niezbyt dawno
usłyszałem waszą debiutancką płytę "Rebels
Of Our Time", a tu niepostrzeżenie
mija 20-lecie waszej płytowej aktywności -
pewnie wtedy nawet w najśmielszych snach
nie oczekiwaliście, że staniecie się tak długowiecznym
zespołem i jedną z wiodących
grup metalowych w Szwajcarii?
Foto: Emerald
Zdaje się, że Mace już na dobre zaaklimatyzował
się w zespole - "Reckoning Day" była
takim swoistym testem, teraz zaś stanowicie
zwartą grupę, co przełożyło się na jakość
"Restless Souls"?
Al Spicher: Cały proces komponowania przebiegał
znacznie sprawniej, ponieważ działamy
jak dobrze naoliwiona maszyna. Na poprzedni
album "Reckoning Day" piosenki
mieliśmy napisane długo przed tym, jak
Mace do nas dołączył. Musiał więc słuchać
naszych wytycznych i zaśpiewać wszystko
mniej więcej tak, jak to określiliśmy. Tym razem
było możliwe, aby od samego początku
przedstawiał swoje własne pomysły i był ważną
częścią procesu komponowania. Spowodowało
to moim zdaniem, że utwory na nowym
albumie są trochę bardziej zwarte niż na
poprzedniej płycie.
Macie jakiś system selekcji materiału, odrzucania
słabszym pomysłów, co pozwala
wam dopracowywać już wyłącznie te najlepsze
utwory?
Al Spicher: Nie mamy ustalonego sposobu
Z nagraniami uwinęliście się w niespełna
miesiąc, miksowanie i mastering też poszły
nad wyraz sprawnie - kiedy jest się dobrze
przygotowanym do nagrań i wie co chce się
osiągnąć, wszystko idzie jak z płatka?
Al Spicher: Ważne jest, aby być dobrze przygotowanym
przed wejściem do profesjonalnego
studia. Ponieważ nie jesteśmy jednym z
tych zespołów, którym pasuje tania domowa
produkcja, musimy być bardzo wydajni i nie
marnować ani minuty w studio, ponieważ
czas to pieniądz. Dlatego też zaczęliśmy nagrywać
przeprodukcyjne dema całego albumu
zanim weszliśmy do studia. Te demówki pozwalają
nam przeanalizować wcześniej utwory
oraz mogą być wykorzystane jako ścieżki
pilotujące podczas nagrywania.
Mamy za to zmianę w innym aspekcie waszej
działalności, bowiem po niemal 15 latach
współpracy rozstaliście się z Pure Steel
Records, wiążąc się z ROAR! Rock Of
Angels Records - potrzebowaliście odmiany,
czegoś zapewniającego wam dotarcie do
innych słuchaczy?
Al Spicher: Pure Steel Records byli dla nas
dobrzy przez cały ten czas, ale potrzebowaliśmy
jakiejś zmiany, zwłaszcza pod kątem
promocji. Muszę przyznać, że byliśmy trochę
zawiedzeni tym, że po wszystkich doskonałych
recenzjach, które otrzymał "Reckoning
Day" na całym świecie, nic się praktycznie nie
działo, ponieważ Pure Steel Records nie wysiliło
się za bardzo, aby promować odpowiednio
nasz album. Praktycznie musieliśmy
104
EMERALD
wszystko robić samodzielnie. ROAR z kolei
duży nacisk kładzie na promocję swoich kapel
i jak dotąd wykonują doskonałą robotę!
Nie da się nie zauważyć, że metalowa nisza
jest z każdym rokiem coraz mniejsza, bo
zespołów jest mnóstwo, koncerty i festiwale
na każdym kroku, zalewają nas nowe płyty i
ciągłe reedycje, a rynek się kurczy - też to
pewnie odczuwacie?
Michael Vaucher: O tak, coraz ciężej jest
sprzedawać płyty. Dużym problemem jest
oczywiście to, że młodzi ludzie już nie kupują
albumów. Słuchają muzyki na Spotify, Youtube,
iTunes itp. Starzy metalowcy zaś, kupują
masę reedycji płyt z lat 80. i zadowalają
się starymi klasykami. Naprawdę więc nie jest
obecnie łatwo rosnąć kapeli, jeśli nie ma
wsparcia dużej wytwórni płytowej lub managementu
i została założona w chwalebnych
latach 80. lub 70. Niemniej nieźle się bawimy
w Emerald, a z ROAR jako wsparciem, mamy
nadzieję na przyciągnięcie większej uwagi
do "Restless Souls". Zobaczymy…
To dlatego unikacie singli, splitów czy innych
krótszych wydawnictw, koncentrując
się wyłącznie na albumach?
Michael Vaucher: Ponieważ nagrywamy w
drogich studiach za kupę pieniędzy, za każdym
razem skupiamy się na stworzeniu kolejnego
albumu. Jeśli natomiast nagrywasz w
swojej sali prób albo w domowym studio, łatwiej
jest wypuszczać różne nagrania przez
cały czas. Chcemy uzyskać najwyższą możliwą
jakość wszystkiego co wydajemy, a mówiąc
szczerze, obecnie jest już zbyt dużo wydawnictw
na rynku. Nie jestem fanem wszystkich
tych splitów i EPek. Wolę słuchać albumów.
Foto: Nati
Jesteście jednym z nielicznych zespołów o
takim stażu bez albumu koncertowego w
dorobku - wiem, że obecnie sprzedają się one
jeszcze słabiej niż płyty studyjne, ale może z
racji zbliżającego się 25-lecia zespołu pokusicie
się o takie podsumowanie?
Al Spicher: Jak dotąd nie rozmawialiśmy
konkretnie o albumie koncertowym. Uważam,
że bardzo trudno jest uchwycić atmosferę
dobrego, intensywnego koncertu i tylko kilku
zespołom udało się zrobić autentyczny album
koncertowy. Większość zespołów psuje
takie nagrania poprawiając zbyt dużo i robiąc
dogrywki w studio. Zamiast więc inwestować
kupę pieniędzy i wysiłku w robienie albumu
koncertowego, który prawdopodobnie nie
byłby dobry, wolimy zainwestować w nowy
album studyjny.
Jedyne więc co w takiej sytuacji pozostaje,
to robić jak najlepiej swoje, licząc, że dotrze
to do jak największej liczby słuchaczy?
Michael Vaucher: Tak. Z każdym nowym
wydawnictwem, z każdym koncertem, zyskujemy
nowych fanów. Mamy przed sobą kilka
fantastycznych festiwali i koncertów, jestem
więc bardzo szczęśliwy na ten moment.
Ten bonusowy utwór "Revenge" na wersji
CD ma być takim haczykiem, kuszącym do
kupienia właśnie tej wersji?
Al Spicher: Nie, pomysłem było, aby umieścić
utwór bonusowy również na wersji winylowej.
Ale ponieważ album przekroczył maksymalny
czas pojedynczej płyty, musieliśmy
z tego zrezygnować. W przeciwnym wypadku
bylibyśmy zmuszeni do zrobienia wersji dwupłytowej,
a na taką edycję nie mieliśmy wystarczająco
dużo utworów.
Ponoć rosną za to nakłady płyt winylowych,
ale na przykładzie Emerald nie da się chyba
tego powiedzieć, skoro "Restless Souls"
ukaże się w ścisłym limicie raptem 250
egzemplarzy?
Michael Vaucher: To decyzja naszej wytwórni.
Być może, ponieważ jest to ich pierwsze
wydawnictwo Emerald, chcą najpierw
zobaczyć jak się będzie sprzedawać. Nie mam
z tym problemu, jestem więcej niż szczęśliwy,
że będziemy mieć winylową edycję "Restless
Souls".
W sumie byliście wśród prekursorów tego
winylowego powrotu, bowiem już od trzeciego
albumu wasze płyty ukazywały się
również w tej wersji, co było pewnie twoim
wielkim marzeniem jako kolekcjonera?
Michael Vaucher: Tak (śmiech). Naprawdę
jestem maniakiem jeśli chodzi o winyl i zawsze
chciałem mieć swoją muzykę w tym formacie,
więc robiłem wszystko, aby każdy album
ukazał się na winylu. Mam nawet nasze
pierwsze dwa albumy w tym formacie, ale to
tylko pojedyncze sztuki zrobione specjalnie
dla mnie (te dwie płyty wydaliśmy samodzielnie,
a nie przez wytwórnię).
Pochwal się więc na koniec co ciekawego
wzbogaciło twoje zbiory w ostatnich miesiącach?
Możesz już powiedzieć, że udało ci
się już zebrać większość tytułów i różnych
wydań, które chciałbyś mieć, czy też jest to
nie do zrealizowania?
Michael Vaucher: Już teraz mam zbyt dużo
tego stuffu (śmiech). Ale jak wiesz, kolekcjoner
nigdy nie ma wszystkiego co sobie wymarzył.
Rarytasy, które mam na swojej liście
chodzą w cenie, której nie chcę zapłacić albo
nigdy się nie pokazują (np. Warzwolf, Militia
albo hiszpański Hades). Moją pasją jest zbieranie
koncertówek Iron Maiden na winylu, a
tu cały czas ukazują się fantastyczne wydawnictwa…
Co do nowych płyt, bardzo podobają
mi się albumy Flotsam And Jetsam,
Riot City, Idle Hands, Arch / Matheos,
Bad Religion, Ruthless i Queensryche.
Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,
Paweł Gorgol
Foto: Nati
EMERALD 105
Pustka sceny muzycznej
Wspomniana w tytule pustka, to dość ciekawy pomysł na tematykę albumu,
nieprawdaż? O tym właśnie mówi tytułowy utwór na najnowszej płycie Iron
Fire o tytule "Into The Void". Więcej na ten temat oraz między innymi o tym, jak im
się gra będąc zaledwie triem opowiedział nam gitarzysta Iron Fire Gunnar Olsen.
nas ważne, by zmienić otoczkę każdego albumu,
spróbować czegoś nowego, ale by wciąż
sprawdzało się to tak samo na nagraniu.
Jest trzy lata różnicy między twoim ostatnim
albumem "Among The Dead" i "Beyond The
Void". Kiedy zaczęliście tworzyć ten materiał?
Utwory były napisane już przy sesji nagraniowej
"Among the Dead", więc styl jest ten sam,
ale dodaliśmy mu inny smak. I ten aspekt był
ważny. Nie chcemy nikogo zanudzać.
To drugi album, który nagraliście jako trio.
Jakie widzisz wady i zalety tej formuły zespołu?
Zaletą grania jako trio jest łatwe podejmowanie
decyzji i to jak mało mamy sprzętu do noszenia
kiedy gramy na żywo. Z drugiej strony
To także drugi album Iron Fire nagrany dla
Crime Records. Nie jest to duża wytwórnia.
Czy zatem lepiej jest nagrywać dla mniejszych
wytwórni?
Są to dwie różne rzeczy. W Napalm i zwłaszcza
w Noise Records było drożej, ale mieliśmy
inne oczekiwania. Możemy nie być najlepszym
zespołem do pracy, jako że jesteśmy
zespołem power metalowym, ale nie brzmimy
zbyt klasycznie. I ponieważ chcemy się rozwijać
jako artyści i próbować nowych rzeczy, nie
łatwo dać nam pakiet reklamowy. Jak sprzedać
zespół, który gra klasyczny styl w nieklasyczny
sposób? Więc w porównaniu do poprzednich
firm, teraz mamy artystyczną kontrolę,
ale z mniejszymi reklamowymi możliwościami.
Jesteśmy całkiem zadowoleni z obecnej
sytuacji.
Jest to również drugi album z Martinem jako
basistą. Powiedz mi proszę, czy trudno jest
mu łączyć tą grę ze śpiewem?
Martin gra na basie i śpiewa już od jakiegoś
czasu, robił to już wcześniej. Nie była to więc
największa zmiana. Ale potrzebowaliśmy trochę
czasu, by przywyknąć do brzmienia bez
drugiej gitary.
Co z tymi ograniczeniami, o których wspomniałeś?
Wiem, że Martin trochę się tak czuje na żywo.
Oddziaływanie z tłumem jest nieco trudne,
więc jest to ograniczeniem. Ale Martinowi
to nie przeszkadza, granie na basie trochę
zbliża go do pozostałych członków, odkąd robimy
to razem.
Okładka albumu wygląda bardzo baśniowo.
Ma to jakieś nawiązanie do któregoś z utworów?
Okładka albumu pzedstawia historię pierwszego
utworu, który jest również tytułem
płyty. I mimo że nie jest to album konceptualny,
pomyśleliśmy, że okładka wygląda super
i całkiem nieźle opisuje nastrój muzyki.
106
HMP: Witaj, Gunnar. Twój nowy album
nosi tytuł "Beyond The Void". Co było inspiracją
dla tego tytułu i jakie jest jego znaczenie.
Gunnar Olsen: Tytuł był wymyślony już na
wczesnym etapie. Około pół roku po wydaniu
"Among the Dead" wymyśliliśmy tytuł "Beyond
the Void", nazwa wzięła się od jednego
z utworów. "Beyond the Void" jest więc kontynuacją
"Among the Dead". Lecz podczas
gdy "Among the Dead" opisywał apokalipsę z
delikatnym odniesieniem do obecnej sytuacji
teraźniejszej sceny muzycznej, naszym zamiarem
przy "Beyond the Void" było częściowe
opowiedzenie historii w tytułowym utworze i
w pewnym sensie podsumować dzisiejszą scenę
muzyczną. Ukazanie pustki i tego jak przenieśliśmy
się poza nią i jesteśmy w stanie walczenia
o przetrwanie przy innych okolicznościach
niż nam się wymarzyło w dzieciństwie.
To przynajmniej moja interpretacja.
Porozmawiajmy o sesji nagraniowej. Różniło
ją cos od poprzednich, czy może zawsze pracujecie
w ten sam sposób?
Zawsze staramy się pracować w podobny sposób,
czyli zawsze nagrywamy rzeczy w tej samej
kolejności. Jednak zawsze staramy się zrobić
coś nieco inaczej. Na przykład, mimo że
mógłbyś nazwać dwa poprzednie albumy "bliźniakami",
one również mają być inne - nie
całkowicie inne - ale wciąż muszą smakować
trochę inaczej. Nie czujemy potrzeby do robienia
tego samego albumu w kółko. To również
dlatego wykorzystaliśmy Tue Madsen
jako producenta zamiast wysyłać materiał do
"Hertz" jak przy "Among the Dead". To dla
IRON FIRE
Foto: Iron Fire
jest limit starych utworów jakie możemy zagrać
na koncertach przez brak drugiej gitary.
Musimy również dawać z siebie wszystko na
żywo, ponieważ nie da się ukryć, że mamy tylko
po jednym z każdego instrumentu. Ale najlepszą
częścią jest to, że jesteśmy w tym samym
miejscu i mimo że bardzo się różnimy,
mamy te same pomysły odnośnie Iron Fire.
Wszyscy wiemy do robić i wszyscy wiemy czego
się spodziewać po scenie i sobie nawzajem.
Mój ulubiony kawałek to "Bones And Gasoline".
Jak na utwór Iron Fire brzmi on bardzo
mrocznie i znacznie wyróżnia się na tle pozostałej
części płyty. Nie myśleliście by
stworzyć więcej tego typu utworów?
Bardzo go lubimy i nie przestajemy być otwarci
na możliwe kierunki, w które utwory mogłyby
pójść.
"To Hell and Back" podchodzi zaś pod
thrash metal.
Wszyscy lubimy thrash metal do pewnego stopnia.
Inspirowały nas zespoły jak Testament
czy Pantera i lubimy wplatać takie odniesienia
w naszą muzykę.
Z drugiej strony, "Beyond The Void" wydaje
się być bardziej melodyjne w porównaniu z
ostatnimi albumami. Czy było to zamierzone?
Właściwie tak. Chyba trafiłeś. Chcieliśmy, by
"Among the Dead" był bardziej naturalistyczny
i prosty. Podczas gdy "Beyond the Void"
miał bardziej odwoływać się do starego materiału
bez utraty siły i ostrego stylu, jaki wprowadziliśmy
na "Among the Dead". Chcieliśmy
również, by album brzmiał nieco inaczej
bez bycia aż tak innym.
A co z występami na żywo? Nie mogę znaleźć
żadnych informacji na temat trasy promującej
nowy album.
Mamy zaplanowany jeden koncert na Tornvang
Open Air, poza tym nie ma na razie o
czym mówić.
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Paulina Manowska
staramy się unikać charakterystycznych cech
power metalu, ale w ramach stylu poszerzać
jego możliwości.
Czekać na odpowiednią okazję
Szwedzi z Cryonic Temple to weterani drugiej fali współczesnego power
metalu, ale ta istniejąca od 1996 roku grupa milczała przez blisko 10 lat. Teraz nadrabiają
więc stracony czas, wydając w krótkim czasie aż dwa albumy z premierowymi
utworami. Wątpię, by "Into The Glorious Battle" oraz "Deliverance" zainteresowały
kogoś poza zagorzałymi fanami takiego grania, ale pewnej atrakcyjności nie
sposób im odmówić:
HMP: Pomiędzy rokiem 2008 a 2017 zanotowaliście
długą, wydawniczą przerwę. Nie
oznaczała ona rzecz jasna braku waszej
aktywności, co potwierdza fakt, że niedawno,
w niewiele ponad rok, wydaliście aż
dwie płyty: "Into The Glorious Battle" oraz
najnowszą "Deliverance"?
Markus Grundströmr: Tak, pomiędzy "Immortal"
a "Into The Glorious Battle" upłynęło
dużo czasu. Głównym tego powodem było
sporo zmian w składzie zespołu - z różnych
przyczyn Esa Ahonen, jako jedyny z założycieli
Cryonic Temple, został na posterunku.
Dużo czasu zajmuje znalezienie ludzi, którzy
poczują ze sobą jakąś więź, wytworzą właściwą
chemię i są ambitni. Co więcej, przemysł
muzyczny również uległ gwałtownej przemianie,
musieliśmy więc dostosować się do tego,
co jest obecnie ważne i istotne. Nigdy nie
chcieliśmy poświęcić na to aż tyle czasu, jednak
gdy chcesz załatwić sprawy w odpowiedni
sposób, musisz być cierpliwy.
innych kompozycji. Myślenie w taki właśnie
sposób umożliwiło stworzenie albumu z tego
materiału, który mieliśmy w zanadrzu.
Wciąż lubujecie się w power metalu, nie unikacie
też jednak do nawiązań do tradycyjnego,
mocniejszego heavy, a czasem puszczacie
też oczko do mniej ortodoksyjnych
słuchaczy - w dobie internetu i streamingu
płyta musi być jak najbardziej urozmaicona,
by dotrzeć do najróżniejszych słuchaczy,
niekoniecznie tylko fanów metalu?
Foto: Cryonic Temple
Akurat w Skandynawii jesteście w tej dobrej
sytuacji, że wszelkie odmiany metalu są dość
popularne i w dodatku nikt ich nie dyskryminuje,
co jest dużym plusem?
Całe szczęście w Skandynawii każdy rodzaj
metalu jest akceptowany. To daje szansę zaprezentowania
się zespołom grającym w różnych
gatunkach. Ludzie w Skandynawii są z
reguły otwarci na różne style muzyki, co sprawia,
że scena jest zróżnicowana i interesująca.
To duży plus, zgadza się.
Zauważalny jest jednak spadek sprzedaży
fizycznych płyt - to dlatego wzbogaciliście
wersję digipack bonusowym "Insomnia"?
Ciężko jest rozwiązać problem ze sprzedażą
płyt w naszych czasach. Możesz przecież
słuchać muzyki w Internecie za darmo tyle, ile
dusza zapragnie. Staramy się o tym nie myśleć,
uważamy serwisy streamingowe za dobry
sposób na promowanie swojej muzyki. Dodawanie
bonusowych utworów na albumach jest
jednak czymś, co sprawia, że kupowanie nadal
Jest to chyba dość denerwująca sytuacja, kiedy
ma się nowe utwory i nie można zaprezentować
ich słuchaczom na płycie?
Oczywiście, masz całkowitą rację. To był frustrujący
okres, staraliśmy się zbudować coś nowego,
chcieliśmy pokazać wszystkim co udało
nam się osiągnąć przez ten czas, ale niestety
nie mogliśmy. Na szczęście Scarlet Records
poznało się na nas i dało nam szansę na zaprezentowanie
się.
Nie myśleliście w tej sytuacji o samodzielnym
wydaniu kolejnego albumu? Cierpliwie
czekaliście na konkretną propozycję, aż pojawiła
się taka od Scarlet Records?
Nie rozważaliśmy wydawania czegokolwiek,
dopóki nie pojawiła się Scarlet Records. Kiedy
kolejne albumy dzieli duży okres czasu,
chcesz aby nowe wydawnictwo było czymś
wyjątkowym. Nie widzieliśmy innego wyjścia,
jak tylko czekać na odpowiednią okazję.
Oczywiście mieliśmy materiał na nagranie albumu
od dłuższego czasu, ale ważne jest dla
nas uszczęśliwianie fanów, a Scarlet Records
może to zapewnić.
Tak więc nowych utworów wam nie brakowało,
było z czego wybierać na powrotną
płytę?
Najtrudniejszą rzeczą przy tworzeniu "Into
The Glorious Battle" było wybieranie piosenek,
które na tym mamy albumie umieścić.
Mieliśmy mnóstwo materiału, więc było to naprawdę
spore wyzwanie. Ponieważ jest to album
koncepcyjny, mogliśmy myśleć nad tym
w trochę inny sposób, nie wybierać tylko
utworów, które uznaliśmy za najlepsze. Każda
piosenka na tym albumie ma swój cel: tekst,
klimat kompozycji i swoje miejsce pośród
To bardzo dobre pytanie. Każdy z nas ma
różne inspiracje, staramy się więc je łączyć, ale
jednocześnie nie wychodzić poza ramy power
metalu. Ważne jest dla nas pisanie muzyki,
która ma dla nas jakieś znaczenie, ale również
muzyki, której sami lubimy słuchać. Zróżnicowanie
materiału nie tylko przyciąga większą
liczbę słuchaczy, ale pokazuje również jakość
twojej twórczości i sprawia, że jesteś interesujący.
Dla nas muzyka jest nośnikiem emocji,
musi posiadać jakieś przesłanie, a różnorodność
wpływów umożliwia przekazywanie tego
na różne sposoby.
Jest to wasza metoda na obejście niewątpliwych
ograniczeń powerowej stylistyki?
Uważam, że muzyka nie powinna mieć żadnych
ograniczeń. Power metal jest bardzo
specyficzny, ale według mnie, nie posiada żadnych
granic. Oczywiście ma swoje cechy
charakterystyczne, niemniej jednak w ich
obrębie możesz wprowadzać dużo modyfikacji.
Odpowiadając na twoje pytanie: nie
jest czymś wyjątkowym.
Japończycy dostali jeszcze jeden utwór
dodatkowy, "Walking With Fire", tak więc
wydanie "Deliverance" na tamtejszy rynek
jest najbogatsze?
Tak, wydanie japońskie jest najbogatsze ze
wszystkich wersji "Deliverance".
Już od kilku lat obserwuje się renesans analogowych
nośników dźwięku, ale wy jakoś nie
idziecie za tym trendem - doczekamy się winylowych
płyt i kaset Cryonic Temple?
Planujemy wydać limitowane edycje winylowe
kilku naszych albumów.
Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,
Paweł Gorgol
CRYONIC TEMPLE
107
HMP: Witaj. W jakie miejsce dostaniemy
się wchodząc przez "drzwi astralne" w 2019r?
Joachim Nordlund: Witam! Miło z Tobą
porozmawiać. Cóż, wchodzimy w świat pełen
fajnych partii gitary i melodii, a na szczycie
tego wszystkiego znajdziemy niesamowity
głos Patrika. Na pewno bez problemu rozpoznacie
styl Astral Doors. Jedyną, ale dość
znaczącą różnicą tym razem są partie klawiszy,
które usłyszysz w wielu utworach.
Wasz nowy album nosi tytuł "Worship Or
Die". Czcić kogo lub co? Czy powinniśmy
poważnie traktować tekst piosenki tytułowej?
Na okładce nowego albumu widać, jak Pan
Lucyfer płonie, oznaczając niektórych ludzi
Nie tylko muzyka, ale i dobra zabawa
Joachim Nordlund, gitarzysta Astral Doors
to człowiek niezwykle wesoły i lekko sarkastyczny.
Czytając ten wywiad, szybko połapiecie
się o czym mówię. Jednak bardzo
chętnie również opowiedział o ostatnim albumie
swej grupy, relacjach w zespole i paru
innych rzeczach. Ciekawej lektury życzę.
Nie, nie było nas tam, a piosenka wbrew pozorom
nie jest o Petersburgu. Chodzi o mistycznego
człowieka Rasputina, który był kaznodzieją
i zamieszkał się w pałacu cara. Został
on doradcą Alexandry von Hessen. Ten tekst
to taka mała lekcja historii (śmiech). Cała
piosenka ma w sobie coś mistycznego, głównie
przez te rosyjskie partie chóru.
on autorem tego kawałka?
Ja i Johan (perkusista), stworzyliśmy muzykę
do tego utworu. Tak naprawdę to my stworzyliśmy
muzykę do każdego jednego utworu
na tym albumie. A Patrik wykonał wszystkie
partie wokalne i napisał teksty. Tak wyglądał
nasz podział pracy.
Czy są jakieś utwory na "Worship or Die",
które są Ci bliższe niż inne?
Jak wspomniałem wcześniej, "Marathon" to
mój ulubiony utwór na płycie. Uwielbiam te
długie epickie melodie. Kolejny utwór, który
bardzo lubię to "Light At The End of The
Tunnel". Myślę, że Patrik przeszedł tam sam
siebie, a chór jest po prostu zabójczy.
"Forgive Me Father" przypomina mi zaś
trochę późniejsze solowe albumy Bruce'a
Dickinsona.
Ok, Bruce Dickinson mówisz... Właściwie
jest to o tyle zabawne, że nigdy nie słyszałem
żadnych jego solowych rzeczy, więc nigdy nie
był dla mnie inspiracją. Iron Maiden to
oczywiście fajny band, ale też nigdy nie byłem
jakimś wielkim ich fanem. O wiele bardziej
interesuje mnie pop lat 80-tych
(śmiech). Oczywiście żartuję. Jak piszę, nie
zastanawiam się do czego coś jest podobne.
Po prostu mam pomysł i go realizuję.
znakiem Astralu, więc może to oznacza oddawanie
czci naszej grupie (śmiech). Kto wie?
Bardzo poważnie podchodzimy do naszej
muzyki, ale czasami trzeba sobie trochę pożartować.
To nie tylko muzyka, ale i dobra
zabawa.
Czy kawałek "This Must Be a Paradise" to
opis Waszego wyobrażenia tego miejsca?
Bardziej przypomina to, jak świat skończył z
tymi wszystkimi szalonymi liderami i tak dalej.
W dzisiejszych wiadomościach słychać
tylko o strzelaninach, wojnach i całym tym
gównie. Piosenka traktuje o tym w dość ironiczny
sposób, jak sądzę. Patrik jest wspaniałym
tekściarzem i jest to właściwa osoba na
właściwym miejscu. "Świat jest szalony, trzeba
być silnym, trzeba być silnym, po prostu iść dalej i
dalej i dalej".
A co z utworem "St. Petersbug"? Czy kiedykolwiek
tam byłeś?
Foto: Astral Doors
Początek "Concrete Heart" wydaje się inspirowany
muzyką pop lat 80-tych. Czy
mam rację? (śmiech)
Muzyka pop lat 80-tych? (śmiech). Dobre!
Jeśli uważasz, że tak jest, to prawdopodobnie
masz rację. Nie wiem, nie patrzę na muzykę
pod tym kątem. Po prostu robię to, co jest
właściwe dla danego kawałka, a ten najwyraźniej
potrzebował popowych melodii rodem z
lat 80-tych (śmiech).
Inną ciekawym utworem jest "Marathon".
Pełno w nim klimatycznych zmian tempa i
dodatkowych efektów, jak chóry. Jak narodziła
się koncepcja tej piosenki?
Prawie na każdym albumie mamy taki wielowątkowy
utwór. To prawie jak dwa utwory
zawarte w jednym. Sto taki nasz swego rodzaju
znak rozpoznawczy. Tworzymy te kawałki
tak samo jak pozostałe, a poświęcamy im tylko
odrobinę więcej czasu.. Tekst jest o zamachu
bombowym maratonu w Bostonie, które
miały miejsce kilka lat temu. Myślę, że teksty
i muzyka są tu idealnie dopasowane. To mój
ulubiony utwór na tej płycie. To gitarowe intro
jest nieziemskie. Taki mój znak rozpoznawczy!
(śmiech)
"Desperado" byłoby zaś idealnym utworem
na solowy album Patrika! (śmiech) Czy jest
Tekst ten m charakter religijny. Czy
uważasz, że dobrym pomysłem jest połączenie
takiej tematyki z muzyką metalową?
To Patrik pisze wszystkie teksty, więc nie jestem
właściwym człowiekiem, by odpowiedzieć
na to pytanie. W moim odczuciu teksty
i muzyka muszą iść ramię w ramię. Więc jeśli
chodzi o tematykę religijną czy coś innego,
nie przeszkadza mi to, o ile wszystko w danym
utworze jest spójne. I w tym przypadku
uważam, że jest to idealne dopasowanie.
Album jest bardzo zróżnicowany. Powiedz
mi proszę, czy to jest zamierzone?
Masz na myśli, że jest wiele różnych typów
piosenek? To odpowiem, że tak. Ale to nie
jest coś, o czym tak często myślimy. Po prostu
piszemy to, co przychodzi nam do głowy
w tym konkretnym momencie, więc może to
być cokolwiek. W moim odczuciu to dobra
rzecz. Spójrz tylko na zespół taki jak Queen.
Nagrywali na swoich albumach czasem pozornie
kompletnie nie powiązane ze sobą stylistycznie
utwory, a i tak nikt ich za to nie krytykował
i odnieśli spory sukces!
Powiedz mi proszę, jak długo pracowaliście
nad "Worship Or Die"? Czy były jakieś
problemy podczas tego procesu?
Tworzyliśmy ten materiał około roku. Zrobiliśmy
w sumie 16 utworów, a 11 lub 12 (w
zależności od wydania) znalazło się na albumie.
Nie było z tym żadnych problemów, o
ile dobrze pamiętam. Dawno znaleźliśmy odpowiedni
dla nas sposób pracy, więc wszystko
idzie bardzo gładko.
Album brzmi bardzo czysto, ale nie traci nic
ze swego heavy metalowego charakteru. Kto
był producentem?
Erik Martensson (Eclipse, W.E.T.) zmiksował
utwory i nadał im odpowiedni kształt. To
niesamowicie utalentowany producent., a jego
brzmienie perkusji jest potężne. Bardzo mi
się podoba efekt jego pracy.
108
ASTRAL DOORS
Foto: Astral Doors
A co z promocją i trasą koncertową?
Astral Doors nie jest już zespołem grającym
trasy, ale od czasu do czasu występujemy na
pojedynczych koncertach. Zobaczymy jak będzie.
Jeśli uda nam się znaleźć odpowiednie
festiwale na pewno się na nie wybierzemy.
Robimy teraz wiele wywiadów, a wkrótce zrealizujemy
teledysk do jednego z kawałków z
"Worship Or Die".
Astral Doors istnieje od 17 lat. Trzonem tego
zespołu jest czterech oryginalnych członków
będących ciągle w kapeli. Czy w ciągu
tych lat były jakieś konflikty między wami?
A może traktujecie siebie nie tylko jako partnerów
z zespołu, ale też jako przyjaciół?
Jesteśmy przyjaciółmi. Od tego to wszystko
właściwie się zaczęło. Tworzenie muzyki tylko
tą przyjaźń wzmocniło. Oczywiście nie było
między nami żadnych poważnych nieporozumień.
Jak się zdarzały jakieś spory, to zazwyczaj
dotyczyły totalnych pierdół
(śmiech).
Wasz album z 2017 roku nosił tytuł "Black
Eyed Children". Czy uważasz tą miejską legendę
za prawdziwą?
Był to bardzo fajny pomysł na album i jest to
interesująca legenda. Ale czy poważnie w nią
wierzę? Oczywiście, że nie. Ale myślę, że to
ciekawy pomysł i fajny motyw na okładkę albumu.
Cała naprzód!
Akcje niemieckiego Sinbreed zdają się zwyżkować: nie dość, że wydali
niedawno całkiem udany album "IV", to ich nowym wokalistą jest Nick Holleman,
znany przede wszystkim z Vicious Rumors. Z takim frontmanem można myśleć o
podbiciu świata, a gitarzysta Flo Laurin już zapowiada, że na tej płycie się nie
skończy:
HMP: Od momentu zmiany nazwy byliście
bardzo aktywni, wydając w ciągu sześciu lat
aż trzy albumy, aż w końcu dostaliście zadyszki
- najpierw odszedł gitarzysta Marcus
Siepen, ale drugi cios był poważniejszy,
bo przecież Herbie Langhans śpiewał z wami
od początku, jeszcze za czasów Neoshine?
Flo Laurin: Tak naprawdę to Herbie nie odszedł
z zespołu, lecz wspólnie podjęliśmy decyzję,
że ten krok będzie z pożytkiem dla nas
wszystkich. Oczywiście to zawsze ciężka sytuacja,
gdy odchodzi wokalista, a w dodatku,
kiedy twoim wokalistą jest Herbie Langhans,
jest to o wiele gorsze! Nie było jednak
wyboru. Nadal jednak jesteśmy przyjaciółmi,
a to jest najważniejsze. Co więcej, każdy z
nas dalej tworzy muzykę!
Domyślam się, że ani przez chwilę nie rozważaliście
zakończenia działalności, tylko
od razu zaczęliście szukać nowego wokalisty?
Jak wspomniałem, to była świadoma decyzja,
nie było więc pośpiechu. Rozwiązanie zespołu
nigdy nie wchodziło w grę, ale myśleliśmy
o dłuższej przerwie. Jednak gdy dołączył do
nas Manuel, zaczął mocno nas angażować, co
jest super, więc nie chcieliśmy się z niczym
wstrzymywać. Ponadto mieliśmy zabukowaną
trasę po Europie razem z Serious Black w
2016 roku, więc była tylko jedna opcja: cała
naprzód!
Jak Nick Holleman trafił do zespołu? Jego
CV zrobiło pewnie na was wrażenie, szczególnie
współpraca z Vicious Rumors?
Jedno wiedzieliśmy na pewno: nie chcieliśmy
zatrudniać kogoś, kto byłby kopią Herbiego.
Z jednej strony byłoby trudno znaleźć kogoś
takiego, z drugiej zaś, po prostu nie chcieliśmy
mieć w zespole klona. Z Nickiem, który
ma inny styl niż Herbie, możemy pchnąć zespół
w odmienne rejony. Nie skończyliśmy jeszcze
zespołowej podróży i mamy dużo więcej
do powiedzenia. Nick, poza tym, że pisze
swoje własne teksty dla Sinbreed, udziela się
również w innych zakresach, ma nowe podejście
do czekających nas zadań!
Skład Sinbreed dopełnił gitarzysta Manuel
Seoane, znany choćby z Mägo de Oz i tym
sposobem staliście się zespołem międzynarodowym?
Niezupełnie. W Sinbreed grają teraz muzycy
z trzech różnych krajów, ale nasza główna
trójka, czyli Fred, Alex i ja mieszkamy w odległości
dziesięciu kilometrów od siebie, więc
nadal jesteśmy bardziej niemieckim niż międzynarodowym
zespołem (śmiech). Mamy jednak
teraz więcej różnorodnych wpływów w
naszej twórczości. Mógłbym przysiąc, że niektóre
partie Manuela mają hiszpańskie korzenie.
To jest fantastyczne!
W dobie tanich połączeń lotniczych, internetu
i powszechnej znajomości angielskiego
nie jest to pewnie żaden problem?
Zgadza się. Oczywiście fajnie jest widywać się
częściej, ale prawdę powiedziawszy wiele kapel
ma z tym problem. Rzadko którzy muzycy
spotykają się dwa razy w tygodniu i spędzają
ze sobą czas. Przynajmniej ci, którzy
mieszkają w różnych krajach, jak to jest z
nami w Sinbreed. Wolimy szczegółowo pracować
nad piosenkami i dopiero wtedy się
spotykać. A gdy już się zjedziemy, nie tylko
pracujemy, lecz również dobrze się bawimy.
Bartek Kuczak
Foto: SinBreed
SINBREED
109
Foto: SinBreed
Opener z "IV", czyli "First Under The Sun",
skomponowaliśmy, nawiasem mówiąc, całą
piątką w sali prób. Czasem takie rzeczy zdarzają
się, jak widać (śmiech).
Obaj udzielają się też jednak w kilku innych
zespołach - znajdą dość czasu na jeszcze jeden?
Absolutnie. Na tym poziomie, na którym jesteśmy
i ponieważ utrzymujemy się z grania
muzyki, to zupełnie normalne grać w więcej
niż w jednym zespole. Wszystko sprowadza
się do właściwego planowania i zarządzania.
Nie jest to łatwe, ale ponieważ wszyscy żyjemy
dla zespołu, nie ma z tym większego problemu!
Nowi koledzy mieli też kompozytorski
wpływ na zawartość "IV" - to dlatego można
w przypadku tej płyty mówić o odświeżeniu
waszego stylu? Nowa krew, nowa energia,
nowe pomysły?
Oczywiście! Jak wspomniałem wcześniej,
Nick pisze swoje teksty, co jest całkowitą nowością
w Sinbreed. Manuel również dostarczył
wiele pomysłów i gotowych utworów.
Tak samo z liniami wokali Nicka. Nadal mamy
w zespole tego samego ducha, ale też więcej
do powiedzenia! Uważajcie na nas!
Nie unikacie też flirtów z innymi odmianami
metalu - czasem blackowy skrzek, a to
tradycyjny heavy, a to organowe brzmienia
typowe dla hard rocka - nie chcieliście ugrzęznąć
w schematach, stąd te wzbogacenia?
A dlaczego nie? (śmiech). Osobiście czerpię
inspirację również z klasycznego rocka i AOR.
Uwielbiam słuchać różnorodnej muzyki w
poszukiwaniu natchnienia. Być może Sinbreed
gra tak mocny power metal, bo kocham
Testament, Black Dahlia Murder i Divine
Heresy, co sądzisz?
Coś w tym faktycznie jest. Wrażenie robią
też monumentalne partie chóralne, do stworzenia
których zaangażowaliście Timmy'ego
Rougha, wokalistę The New Roses?
Pomógł nam swoim potężnym głosem, ale
chórki były już napisane przez zespół z dużym
udziałem Markusa Teske, naszego inżyniera
od miksów. Fajnie, że ci się podobają.
Również je uwielbiamy!
Wszystko zakończyło się więc szczęśliwie,
również pod tym względem, że z AFM trafiliście
do Massacre, tak więc w sumie wcale
nie gorzej?
Jak dotąd Massacre robi świetną robotę.
Opuszczenie wytwórni zawsze wiąże się z niepewnością,
ale to również wielka szansa na
coś nowego. Massacre ma wizję na prowadzenie
naszego zespołu i w zupełności się z
nią zgadzamy. Jak mówiłem wcześniej: mamy
wiele nowej muzyki do wypuszczenia!
Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,
Jakub Krawczyk
HMP: Jesteście już doświadczonymi muzykami
- skąd pomysł na połączenie sił i stworzenie
nowego zespołu, który ponoć początkowo
był zresztą typowo solowym projektem?
Tuomas Hirvonen: Właściwie to potrzebowałem
sesyjnych muzyków do nagrań w studio.
Odkryłem jednak, że każdy z nas zapalił
się do tego projektu i szybko zorientowałem
się, że moglibyśmy również grać koncerty.
Pierwsza trasa powinna mieć miejsce zimą
2018 roku, ale oczywiście pojawiły się problemy.
Pracujemy teraz nad dopięciem jesiennej
trasy po Europie.
Gracie symfoniczny power metal - uznaliście,
że akurat ta stylistyka jest wam najbliższa,
mimo tego, że winnych zespołach zdarzało
wam się też parać brutalniejszymi odmianami
metalu?
Zacząłem grając power metal, w pewnym momencie
doszedłem do wniosku, że nadszedł
czas nagrać album. W międzyczasie grałem
death, folk, melodic metal… Naprawdę prześladuje
mnie fetysz brzmienia power metalu z
lat 90., naturalne więc dla mnie było zrobienie
całości materiału w tym stylu.
Foto: Lasse Niemi
110
SINBREED
Power metal nie wzbudza już obecnie takich emocji jak 20 czy 25 lat
temu, ale to nie znaczy, że młode zespoły nie chcą go grać. Należy do nich fiński
Frozen Land, debiutujący albumem wydanym przez Massacre Records, wypełnionym
całkiem niezłym power metalem o symfonicznym posmaku. Gitarzysta
Tuomas Hirvonen opowiada nam o kulisach powstania zespołu, zdradza dlaczego
nagrali cover piosenki z nurtu eurodance i co jest nie tak z prasą muzyczną w Finlandii:
Zdziwiłem się, że nie udało wam się znaleźć
odpowiedniego wokalisty w ojczyźnie i właściwy
człowiek trafił się dopiero we Włoszech?
Naprawdę trudno jest znaleźć dobrego wokalistę.
Wiesz, kogoś, kto potrafi wyciągnąć te
absurdalnie wysokie rejestry. A do tego, żeby
był porządnym gościem! Nikt nie chciałby
grać z Elvisem… Myślę, że Tony ma wyjątkowy
głos, zasięg, możliwości i śmieszne nazwisko!
Jest wyjątkowym gościem, naprawdę
kręcą go laski. Niezła jazda. Profesjonalnych
wokalistów metalowych mamy w Finlandii
może pięciu, dziesięciu. Heikki Pöyhiä byłby
w tym świetny… Właściwie to nawet go pytałem,
zanim znaleźliśmy Tony'ego.
Nie znaliście się więc wcześniej, ale od razu
świetnie zaczęliście się dogadywać, stąd zaproszenie
go do składu było czymś całkowicie
naturalnym?
Tak, od samego początku było widać, że Tony
jest naprawdę pokorny i po prostu chce,
kurwa, śpiewać! Ma prawdziwą pasję do śpiewu,
czegoś takiego nie kupisz… to ważniejsze
niż cokolwiek innego.
Tony przeprowadził się do Finlandii, czy też
pracujecie korespondencyjnie, a na próbach
Przebić Helloween
spotykacie się tylko przed koncertami czy
wcześniej przy okazji nagrywania "Frozen
Land"?
Nigdy nie spotkaliśmy się na sali prób, wymienialiśmy
tylko mailowo mptrójki. Miałem
lecieć do Włoch, nagrać jego partie, ale nasz
budżet (finansowaliśmy wszystko sami…) się
skończył.
To wasz debiutancki album i od razu wydany
przez Massacre Records, tak więc zaczynacie
z wysokiego pułapu, co wcale nie jest
takie oczywiste w dzisiejszych czasach?
Nie wiem, stary, Massacre było z nami od samego
początku. Inne, większe wytwórnie też
z nami były. Przemysł muzyczny obecnie ssie
pałkę, nikt nie zarabia żadnych pieniędzy.
Nie potrzebujemy kasy na nic więcej, niż nagrywanie
kolejnych płyt.
W latach 90. fiński power metal był bardzo
silny, ale potem nastąpiła zapaść - liczycie,
że również dzięki wam uda się przywrócić
jego wielkość?
Jeśli power metal się odrodzi, to będzie tylko
nasza zasługa! (śmiech). No, niezupełnie.
Helloween robią super robotę. Cholera, ten
koleś Deris potrafi śpiewać.
W sumie nie do końca wiadomo od czego to
zależy, bo muzyczne mody zmieniają się
nieustannie - wygląda na to, że trzeba być po
prostu dobrym w tym co się robi, nie iść za
trendami, a słuchacze to docenią?
Nie wpasujemy się w żaden trend, ani teraz,
ani nigdy. Ale miejmy nadzieję, że kilka osób
lubi wypełnione adrenaliną szybkie piosenki,
wgniatającą w ziemię podwójną stopę (z dobrym
brzmieniem, nie to gówno co serwuje
Dragonforce), wypasione gitary i dobre melodie.
Wasz materiał jest urozmaicony, ostry, ale i
melodyjny, wzbogacony też wpływami klasycznego
heavy metalu. Zastanawiam się w
tej sytuacji po co był wam potrzebny ten
cover E-Type "Angels Crying", bo to najsłabszy
utwór na "Frozen Land", mimo słyszalnego
wzmocnienia aranżacji?
Dzięki, naszą inspiracją jest m.in. Judas Priest.
Zabójczy zespół, nawet obecnie. Lubimy
też Boston, Journey, Kansas… (śmiech).
"Angels Crying" był tylko żartem. Musiałbyś
dorastać w Finlandii lat 90., żeby to zrozumieć.
Obejrzyj może ich teledyski, a zobaczysz
o co chodzi (śmiech)
Wiele młodych zespołów chce szybko pójść
za ciosem i w miarę szybko wydać drugi album
- też zamierzacie postąpić podobnie, po
zakończeniu promocji debiutu?
To zależy, czy zarobimy pieniądze, żeby go
nagrać. Kilka piosenek mam. Ostatnim razem
napisałem cały album w jakieś trzy, cztery
miesiące, więc bez obaw. Tak na marginesie,
muszę podziękować wam za ten wywiad. W
Finlandii prasa muzyczna ma nas w dupie.
Nie recenzowali nawet naszego krążka. Znak
czasów, co nie?
Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,
Paweł Gorgol
FROZEN LAND 111
Brytyjskie korzenie
Chłopaki z Fatal Curse są kolejnym przykładem
tego, że młodzi Amerykanie często
czerpią natchnienie z dokonań europejskich
grup. Proponują więc na swym debiutanckim
albumie "Breaking The Trance" heavy metal z
przełomu lat 70. i 80. minionego wieku, czyli
ostry, surowy i melodyjny, zakorzeniony
w nurcie NWOBHM. I chociaż żałują, że
nie urodzili się wcześniej, to teraz nadrabiają
to z nawiązką:
HMP: Wcześniej nie graliście chyba tylko
metalu gotyckiego czy jego bardziej zakręconych
form, a poza tym praktycznie wszystko:
death, black, thrash, nawet deathcore -
mieliście już dość tej ekstremy, klimatów
gore i tym podobnych, stąd decyzja o założeniu
Fatal Curse?
Chris Bowen: Cześć! Zdecydowaliśmy się
założyć Fatal Curse w 2016 roku, ponieważ
styl utworów, które wtedy komponowaliśmy,
coraz bardziej przypominał tradycyjny/ NW
OBHM i uznaliśmy, że nadszedł czas, aby
zakończyć istnienie zespołu Rabid w którym
wtedy graliśmy. Tamten zespół był bardziej
thrashowy i choć wszyscy kochamy agresywniejsze
style metalu, to gatunek, który teraz
gramy, jest nam jednak najbliższy.
Czyli spoważnieliście, dorośliście i poważniej
zainteresowaliście się korzeniami ostrej
muzyki, czego efektem było powstanie
Fatal Curse?
Tak, zdecydowanie widać, że rozwinęliśmy
się w zakresie komponowania i naszych ogólnych
umiejętności w porównaniu do naszych
poprzednich zespołów.
Co kręci was najbardziej w takim graniu?
Przypuszczam, że kiedy powstawał Motörhead
czy Diamond Head nie było was
jeszcze na świecie czy nawet w planach, a tu
proszę, łoicie nie gorzej od nich? (śmiech)
Dzięki! Tak, zespoły i albumy, które kochamy,
powstały o wiele wcześniej niż nasza
trójka została zaplanowana (śmiech). To co
jest najbardziej przyciągające w tym stylu to
surowość i moc, które wszyscy czujemy,
szczególnie grając te utwory na żywo.
Nie żałujecie więc, że nie urodziliście się w
tamtych czasach, bo tak jak kiedyś można
też grać i w dzisiejszych czasach?
Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek z nas
żałował, że się wtedy nie urodził. Na pewno
możliwość zobaczenia Running Wild na
żywo w latach osiemdziesiątych, kiedy wydali
pierwsze dwie płyty, byłaby super, ale fakt, że
muzyka, którą kochamy, będzie już na zawsze
zachowana w postaci nagrań, sprawia iż
nie ma to znaczenia czy urodzilibyśmy się
nawet sto lat później - i tak gralibyśmy ten
Foto: Fatal Curse
rodzaj muzyki!
W sumie nawet ma się większe możliwości
niż wtedy, bo teraz nie tylko demo, ale i
dobrze brzmiącą płytę można nagrać i w
domowych warunkach, to tylko kwestia
umiejętnego wykorzystania nowoczesnej
technologii - tak w 1975 roku mielibyście co
nawyżej jakiś lepszy magnetofon do dyspozycji
i mikrofon czy dwa?
Tak, to jest kolejny plus czasów w których
żyjemy - możesz nagrać wszystko nie wychodząc
ze swojego domu. W taki sposób zostały
też nagrane partie wokalne - w starym mieszkaniu
naszego gitarzysty Dave'a.
Potrafisz wyjaśnić dlaczego amerykańskie
zespoły praktycznie od zawsze bardziej inspirowały
się europejskimi kapelami? Rozumiem,
że w takich latach 70. było u was
ciężko pod tym względem, bo dominował
komercyjny hard 'n' heavy w rodzaju Boston
czy Meat Loaf, ale z każdym rokiem było
przecież coraz lepiej, by na początku kolejnej
dekady nastąpił nieprawdopodobny wręcz
wysyp metalowych grup made in USA czy
w pobliskiej Kanadzie - ich muzyka was nie
kręci, przynajmniej nie aż tak jak ta spod
znaku NWOBHM?
Ciężko powiedzieć dlaczego zespoły z USA
wydają się bardziej inspirować zespołami
europejskimi. Według mnie pomimo tego, że
Amerykanie stworzyli mnóstwo świetnych
zespołów, to Europejczycy, pomijając nawet
NWOBHM, wydali na świat najlepsze zespoły
reprezentujące wczesny metal.
Myślisz, że to obserwowane od kilku lat
ponowne zainteresowanie starym metalem
czy hard rockiem jest trendem, który za jakiś
czas znowu się wypali? Mieliśmy już przecież
coś takiego w połowie lat 90., dotyka to
przecież również innych odmian metalu,
które raz są bardziej popularne, a raz
schodzą do podziemia, by po jakimś czasie
odrodzić się na nowo dla szerszej publiczności?
Uważam, że ten gatunek zawsze będzie
lubiany przez ludzi. Jest może teraz znów
popularny i zapewne nie potrwa to wiecznie,
ale wydaje mi się, że takie trendy wahają się
od generacji do generacji.
To prawda, że nagraliście "Breaking The
Trance" wkrótce po powstaniu zespołu, czyli
naczekaliście się na wydanie tej płyty?
W momencie gdy skontaktowało się z nami
wydawnictwo Shadow Kingdom, mieliśmy
tylko demo z jednym utworem. W sumie to
może mieliśmy dwie gotowe piosenki.
112
FATAL CURSE
Dlatego skomponowanie wystarczającej ilości
piosenek zajęło nam chwilę. Trwało to też
tyle, ponieważ utwory, które początkowo
uważaliśmy za dobre, takie nie były, mieliśmy
też problemy z produkcją itp., a do tego
dochodziły jeszcze obowiązki życia codziennego.
Nie lepiej było w tej sytuacji wziąć sprawy
we własne ręce i wydać ją samodzielnie?
OK, rozumiem, że może sami nie zdołalibyście
tak jej wypromować, ale ileś przykładów
podziemnych zespołów dowodzi, że jednak
jest to możliwe?
Mogliśmy wydać to własnym sumptem ale
Tim z Shadow Kingdom zdążył się z nami
przed tym skontaktować. Wszyscy byliśmy
szalenie szczęśliwi mogąc współpracować z
wytwórnią, a dodatkowo jesteśmy jeszcze
fanami wielu albumów, które zostały przez
nich wcześniej wydane!
Kontrakt z firmą Shadow Kingdom wynagrodził
wam więc to oczekiwanie? Czujecie,
że pasujecie do profilu tej wytwórni, a
ponieważ nie ma ona jakiegoś gigantycznego
katalogu, to może też poświęcić
swym zespołom więcej uwagi?
Uważam, że Shadow Kingdom jest najlepszą
undergroundową wytwórnią heavymetalową
w Stanach, a fakt, iż możemy być przez nich
reprezentowani jest dla nas zaszczytem. Jak
do tej pory promocja jest świetna! Zostaliśmy
przyjęci o wiele cieplej niż się tego spodzie--
waliśmy, co jest wspaniałe.
"Breaking The Trance" nie trwa nawet pół
godziny - takie było założenie, czy też to
"zasługa" perkusisty, który zagrał szybciej
niż pierwotnie zakładaliście?
Początkowo album miał osiem kawałków.
Zdecydowaliśmy się usunąć jeden z nich po
nagraniu, ponieważ nikomu z nas się nie
podobał. Chcieliśmy też, żeby płyta była
zwięzła i treściwa - albumy trwające zbyt długo
są dla nas czymś szczególnie irytującym,
dlatego też nie chcieliśmy wydawnictwa
dłuższego niż 30 - 35 minut.
Foto: Fatal Curse
OK, w studio poradziliście sobie we trzech,
ale na ewentualne koncerty potrzebujecie
basisty, a może i drugiego gitarzysty - macie
już na oku kogoś odpowiedniego, czy też
Mike chwycił za bas już na stałe?
Mike grał na basie praktycznie od momentu
założenia zespołu. Wcześniej był gitarzystą
ale chciał przyjąć obowiązki basisty Fatal
Curse. Myśleliśmy o drugim gitarzyście, ale
nie znaleźliśmy nikogo, kto pasowałby do naszego
stylu. Obawiamy się także utracić specyficzną
estetykę, którą mamy jako trio.
Czyli na koncertach brzmicie jeszcze surowiej
i mocniej niż na płycie, a w czasie solówek
bas musi zapełnić przestrzeń między
gitarą i bębnami?
Tak, nasze występy na żywo są bardziej surowe
i intensywne. Na następnej płycie chcemy
uchwycić tę agresję. Nie zagraliśmy zbyt
wielu koncertów przed "Breaking The
Trance".
Płyta jest krótka, tak więc albo nie gracie
zbyt długich koncertów, albo macie znacznie
więcej utworów, bądź też posiłkujecie się
coverami?
Zazwyczaj nasz set trwa 45 minut. Czasem
lubimy zagrać jakiś cover, obecnie gramy parę
nowych utworów, tak więc mamy wystarczająco
dużo materiału na nasz set.
"Breaking The Trance" robi też wrażenie od
strony edytorskiej, jest też wydana na bogato:
na różnych kolorach winylu, CD i kasecie
- teraz inaczej się już nie da, a wam w to
graj?
Tak! Efekt końcowy albumu wygląda niesamowicie!
Cały zestaw wygląda bardzo
imponująco i cieszy mnie fakt, iż Tim i jego
ludzie pomogli nam uzyskać najlepiej wyglądający
produkt.
Zawsze ma się więc ochotę na więcej, bo jak
mówią, apetyt rośnie w miar jedzenia, a
"Breaking The Trance" to dopiero pierwszy
rozdział waszej muzycznej opowieści?
Zawsze będziemy grali ten rodzaj muzyki. W
momencie kiedy "Breaking The Trance"
oficjalnie wyszło na rynek, my mieliśmy już
zrobione trzy nowe kompozycje. Mamy nadzieję,
że uda nam się skończyć i nagrać nowy
album pod koniec lata 2019. Nowy materiał
skupia się na mroczniejszym aspekcie tego
albumu z drugiej strony jednak wydaje się być
bardziej chwytliwy z jeszcze bardziej wpadającymi
w ucho refrenami.
Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek,
Paweł Gorgol
Foto: Fatal Curse
FATAL CURSE 113
domowych warunkach mamy okazję pracować
w zrelaksowanej atmosferze i nie musimy
się spieszyć.
Weterani drugiego sortu
- Jeśli uda nam się osiągnąć sukces, staniemy się bogaci, sławni i piękni.
To jest coś, czego się boimy - mówi ze śmiechem Alex Humer. Ale bez obaw,
spełnienie tych marzeń w przypadku Madog byłoby prawdziwym cudem, bowiem
ten austriacki zespół gra toporny i bardzo sztampowy heavy/power metal - wątpię,
by takie zespoły były w obecnych czasach komukolwiek potrzebne...
Tak długi staż nie pozostaje bez wpływu na
fakt, że jesteście określani weteranami austriackiego
metalu - zważywszy, że macie jeszcze
coś do powiedzenia, może to irytować,
czy też jest dla was powodem do dumy?
Właściwie to jesteśmy całkiem zadowoleni z
takiej opinii. Uważam, że każdy z nas z osobna,
ale również jako zespół, starzejemy się jak
wino.
Jak doszło do tego, że wzięliście się w końcu
za nową płytę? Z każdym kolejnym rokiem
perspektywa jej nagrania oddalała się coraz
bardziej, aż stwierdziliście, że nie ma co
dalej zwlekać, bo faktycznie okaże się, że
dyskografia Madog zamknie się na tych
dwóch, stareńkich albumach, o których pamiętają
tylko najwięksi maniacy heavy/power
metalu?
Pytanie raczej dlaczego zdecydowaliśmy się
nagrać tylko tę jedną...
Nowe utwory tworzyliście w miarę regularnie,
czy też zintensyfikowaliście prace
nad nimi w momencie, kiedy zapadła decyzja,
że powstanie kolejna płyta Madog?
Pracowaliśmy nad nim już od dłuższego czasu.
Jako zespół nie piszemy piosenek i nie
umieszczamy ich na albumie zanim nie ogramy
ich wiele razy. Patrzymy też jak publika
reaguje na nowe utwory na koncertach.
Trudno wam było wdrożyć się ponownie w
te wszystkie kompozytorskie i zespołowe
schematy, czy też przyszło to całkowicie naturalnie,
bo pewnych rzeczy się nie zapomina?
Może to dziwne, ale nie patrzymy na siebie
jako muzyków grających określony styl, ale
jako mieszankę składników stopioną w tyglu
heavy metalu. Mamy więc to, co mamy, a co
jest efektem grania od wielu lat.
114
HMP: Nawet biorąc poprawkę na fakt, że
założyliście zespół w niezbyt sprzyjających
dla klasycznego metalu czasach, to wasz
fonograficzny dorobek nie imponuje: raptem
trzy płyty, z tego dwie wydane kilkanaście
lat temu, akurat wtedy, kiedy takie granie
przeżywało renesans popularności - wygląda
na to, że niezbyt zależy wam na wydawaniu
płyt?
Alex Humer: Chcieliśmy być muzykami na
cały etat i wypuszczać co najmniej jeden album
rocznie, ale skończyło się jak w większości
przypadków. Wszyscy mamy pracę, ponieważ
oprócz grania muzyki lubimy też mieć co
jeść i dach nad głową.
Zastanawiam się na jakich zasadach funkcjonują
takie zespoły jak wasz, bo przecież
trudno tu mówić o jakiejś regularnej działalności,
skoro przez 27 lat istnienia wydaliście
trzy płyty - to tylko trzy, czy aż trzy albumy,
jak sami to oceniacie?
Oczywiście możliwe jest nagrywanie jednego
albumu rocznie, ale jest też kwestia kosztów.
Mamy tylko małe domowe studio. Nie jest to
duże, klasyczne studio nagraniowe, tylko
sprzęt pozwalający przygotowywać nagrania
domowym sposobem. Ważne jest dla nas nagrywanie
w ten sposób, ponieważ lubimy pracować
w domu, a do tego można prowadzić
jako takie życie rodzinne. Po nagraniu podstawowych
ścieżek, przenosimy się do profesjonalnego
studia aby dokończyć robotę.
MADOG
Foto: Madog
Odnotowaliście przez ten czas zaskakująco
mało zmian składu, bo od lat tworzycie zespół
bardzo zgrany pod względem personalnym?
Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, że mamy
szczęście trzymać się razem przez tak długi
okres czasu. Mamy oczywiście odmienne zdania
na różne tematy, ale Odyn widocznie
chce, abyśmy nadal tworzyli zespół.
W sumie pozostając na uboczu i działając
na własnych zasadach możecie być całkowicie
niezależni i muzykować w zasadzie
tylko dla przyjemności, co wydaje się dobrym
rozwiązaniem, szczególnie w dzisiejszych
czasach?
Tak, z pewnością. Nagraliśmy album (ale nie
miksowaliśmy go) w naszym własnym studio.
Jesteśmy też w stanie wykonać sporo pracy
produkcyjnej na nasze płyty. Często rozmawiamy
o tym, jak najlepiej wyprodukować album.
Za każdym razem jednak decydujemy
się nic nie zmieniać, ponieważ nagrywając w
Wciąż czerpiecie z lat 80. - to wtedy powstały
i zostały określone pewne kompozytorskie,
aranżacyjne i brzmieniowe wzorce, które
do dnia dzisiejszego nic nie straciły na
aktualności, tak więc nie ma co poprawiać
czegoś perfekcyjnego, można co najwyżej
próbować dodać coś od siebie?
Nasze korzenie wyraźnie sięgają metalu z lat.
Ten styl sprawia nam najwięcej radości podczas
grania.
Tytułowy "Raven" jest świetną wizytówką
tej płyty - to dlatego przygotowaliście do
tego utworu lyric video?
Zdecydowaliśmy się nagrać ten klip po pewnym
"epickim" wydarzeniu. Po kilku drinkach,
wyobraziliśmy sobie Odyna krzątającego
się w domu oraz spędzającego czas z
przyjaciółmi cały czas nawijającego o swoim
kruku. Stało się więc jasne, że kolejny utwór
nazwiemy "Raven".
Wcześniej jakoś nie mieliście szczęścia do
takich form promocji, co pewnie miało
związek z tym, że albumy "Dreamland" oraz
"Fairytales Of Darkness" wydaliście
samodzielnie?
Musieliśmy zdecydować: niezależność oznacza
tak samo brak wsparcia jak brak "ojcowania".
To była po prostu lepsza ścieżka.
Propozycja współpracy od wytwórni Black
Sunset, specjalizującej się dotąd raczej w
ekstremalnym metalu, zaskoczyła was, czy
też uznaliście, że tak czy siak, jest to szansa
dla Madog, a wśród pozostałych zespołów
tej firmy na pewno będziecie wyróżniać się
odmiennością?
Pomoc w wydaniu tego albumu, którą oferuje
Black Sunset jest bardzo ważna. Nasze
utwory mają lepszą promocję i jesteśmy bardzo,
bardzo zadowoleni z odzewu, który
otrzymujemy. Musisz mieć możliwość tworzenia
takiej muzyki, jaką chcesz, to jedna z
podstawowych zasad. Black Sunset nie narzuca
nam żadnych ograniczeń. Zdecydowaliśmy
się na współpracę z nimi, ponieważ
heavy metal miewa się u nich bardzo dobrze i
jest tam kilku dobrych ludzi, którzy wyśmienicie
potrafią promować ten typ metalu. Zaoferowali
nam bardzo dobrą umowę, a sami
są w kontaktach uprzejmymi ludźmi. Poza
tym siedzibę mają niedaleko, więc możemy
ich odwiedzać.
Jeszcze nie tak dawno dość częstym zjawiskiem
było, że fani kupowali wszystkie
płyty, sygnowane nazwą niezależnej wytwórni,
co do której mieli pewność, że dba o
poziom swych wydawnictw, ale w obecnych
czasach chyba nie ma już o tym mowy, przynajmniej
nie na taką skalę, jak kiedyś?
Z pewnością część fanów będzie sie trzymała
wytwórni, której ufa. Zauważamy jednak coraz
większy spadek sprzedaży płyt. To smutne,
ale to ciągle się dzieje. Ludzie, którzy
przychodzą na koncerty są trochę inni. Jeśli
dobrze zagrasz na żywo, oni to zauważą, kupią
album i namówią do tego również swoich
przyjaciół.
Macie pomysł na właściwie wypromowanie
Madog w tym istnym gąszczu metalowych
zespołów, czy też już sam fakt wydania
płyty i jej koncertowej promocji jest dal was
czymś znaczącym, a na jakiejś większej
"karierze" wam nie zależy?
Mamy teraz okazję promować i dystrybuować
naszą muzykę w profesjonalny sposób. Kolejną
rzeczą, którą chcemy zrobić, jest nagranie
teledysku. Póki co, nie zgadzamy się co do
tego jak to zrobić, ale kilka piw na pewno pomoże
podjąć decyzję. Jeśli uda nam się osiągnąć
sukces, staniemy się bogaci, sławni i piękni.
To jest coś, czego się boimy (śmiech).
Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,
Jakub Krawczyk
bardzo miłe.
HMP: Witaj James. Powiedz mi, czyim pomysłem
było stworzenie projektu A New
Revenge?
James Kottak: Scorpions i Alice Cooper były
razem na trasie w Rosji. Keri i ja często się
spotykaliśmy i pomyśleliśmy, że warto zrobić
coś razem. Więc był pomysł, potem nadszedł
czas na realizację!
Kiedy spotkaliście się wszyscy po raz pierwszy?
Gdzieś w Hollywood...
Jak tam Tim? W tym roku nagrał już albumy
z The Three Tremors i Spirits Of Fire. Teraz
mamy debiut A New Revenge. Jak znajduje
czas na wszystkie te projekty?
Po prostu robi to, co lubi!
A Ty planujesz jakieś albumy z innymi swoimi
projektami w tym roku?
Pracuję nad piątym albumem Kottak.
Judas Priest, Skorpions, Whitesnake, Quiet
Riot, Alice Cooper itp. Lista zespołów, w
których graliście jest naprawdę imponująca.
Powiedz mi proszę, jak twoje doświadczenie
muzyczne wpłynęło na A New Revenge?
Keri napisał większość muzyki. Napisałem
teksty, ale Tim przejął kontrolę nad wszystkim...
Tim jest jedyny w swoim rodzaju!
Co było dla Was najważniejsze, podczas pisania
tekstów?
Teksty były kombinacją myśli Keriego, Tima
i mnie... w tej kolejności.
"Enemies And Lovers" to bardzo ciekawy tytuł.
Czy uważasz, że ktoś kogo kochasz
może stać się Twoim wrogiem?
Jasne... miłość jest dziwna...
Muzykę zawartą na płycie raczej nie sposób
zakwalifikować do heavy metalu. Niektóre
utwory są naprawdę wpadające w ucho.
Piosenki są jak dzieci... rozwijają się w różnych
wzorcach.
W piosence "Only The
Pretty Ones" słyszę echa
twórczości Alice Coopera...
Oczywiście. W naszej twórczości
nie sposób uniknąć
nawiązań do Alice Cooper,
Judas Priest, Skorpions
itp. To nasza historia i jesteśmy
z niej dumni!
Piosenki są jak dzieci
Cóż, upał daje się we znaki. Nic się nie chce,
człowiek by się położył i nic nie robił.
Ten stan ewidentnie udzielił się Jamesowi
Kottakowi, bo ewidentnie wygląda
na to, że niespecjalnie chciało mu
się odpowiadać na nasze pytania
odnośnie nowej supergrupy A New Revenge. Z drugiej strony zaś
jako najwspanialszy koncert w karierze wspomniał występ Scorpions
w naszym kraju. Kurtuazja? Tego nie wiem. Nawet jeśli, to
A New Revenge współpracuje z niezależną
australijską wytwórnią Golden Robot Records.
Dlaczego, jako zespół złożony z
gwiazd zdecydowaliście się na taka formułę?
Przemysł muzyczny jest zepsuty, więc trzeba
go omijać jak się da. Kluczowa była tu również
historia z A & R, który podpisał kontrakt
z moim zespołem Kingdom Come.
Opowiedz naszym czytelnikom coś o planowanej
trasie koncertowej.
Mamy nadzieję, że od września objedziemy
parę ciekawych miejsc. Wszyscy mamy rodziny,
życie i inne interesy. Ale pamiętamy,
jesteśmy rockandrollowcami od dekad!
Zagracie tylko kawałki z "Enemies And Lovers",
czy też utwory z repertuaru innych
zespołów, w których gracie bądź graliście?
Oczywiście, sięgniemy po kawałki innych naszych
zespołów ale skupimy się na A New
Revenge.
Zjeździłeś już niemal cały świat. Czy pamiętasz
jakiś specjalny koncert (lub koncerty)
inne niż pozostałe.
Tak. Scorpions w Polsce... 600.000 ludzi!
Wszyscy jesteście doświadczonymi muzykami
rockowymi. Interesuje mnie, jakie rady
możesz dać młodym rockmanom, którzy
dopiero zaczynają grać gdzieś w garażu?
Załóżcie zespół z przyjaciółmi, idźcie grać i
nie zatrzymujcie się!
Myślisz, że zespoły rockowe mają dziś
łatwiejszą drogę?
Nie bardzo. Pop i country zdominowały całkowicie
rozgłośnie radiowe.
Bartek Kuczak
Czy A New Revenge to tylko
projekt na jeden album,
czy zamierzacie kontynuować
go w przyszłości?
Mamy już kolejne 20 utworów
na drugi album.
A NEW REVENGE 115
Najciemniejsze zakamarki cichego buntu
W kwietniu 2018 roku udałem się pod Mediolan na Frontiers Rock Festival.
Głównym powodem, dla którego zdecydowałem się na podróż był występ
mojego ulubionego Quiet Riot (oprócz nich były inne tuzy melodyjnego grania,
jak chociażby Stryper, Praying Mantis, Pretty Boy Floyd czy FM, ale to opowieść
na inną chwilę). Bardzo chciałem spotkać zespół i zamienić z nimi kilka słów, lecz
niestety - nie udało się. Udało się jednak co innego - pojawiłem się na oficjalnym
DVD zespołu, które zostało sfilmowane na Frontiers i wydane w styczniu tego
roku. Właśnie z tej okazji zadałem perkusiście i liderowi Frankiemu Banaliemu
kilka pytań odnośnie koncertu, DVD, jak i dotyczących najgłębszych zakamarków
ich historii, o których nawet najwięksi fani czasem nie wiedzą.
HMP: Zacznijmy od waszego najnowszego
wydawnictwa - "One Night In Milan".
Przede wszystkim - byłem na tym koncercie
i naprawdę cieszę się, że znalazłem siebie na
tym DVD! Nie tylko spełniłem swoje
marzenie - widziałem was na żywo, ale jestem
też na waszym DVD! Ten koncert był
dla mnie czymś wyjątkowym, ale co ty o nim
sądzisz? Wiem, że był szczególny, ale pamiętasz
może jakieś interesujące momenty?
Frankie Banali: Było to dla mnie wyjątkowe
wydarzenie, ponieważ to był pierwszy raz w
Alessandro del Vecchio i zagrać "Thun-derbird"
po raz pierwszy na żywo z pianinem?
Jak dla mnie, wykonanie tego utworu było
oszałamiające i zastanawiam się, kto wpadł
na ten pomysł!
Pracowałem przez krótki czas z Alessandro
kilka lat temu i zostaliśmy przyjaciółmi. Kocham
go i szanuję jako osobę i muzyka. Pomyślałem,
że świetnie byłoby zagrać "Thunderbird"
na żywo z pianinem, jak to jest na
oryginalnym nagraniu. Wiedziałem, że Alessandro
będzie się do tego idealnie nadawał i
Brow z 1980 roku, kiedy to zespół wykonał
"Thunderbird", grając tylko dwie zwrotki.
Kiedy mniej więcej została dodana trzecia i
czy istnieją jakieś nagrania tego utworu po
tym jak został zmieniony tekst z uwagi na
śmierć Randy'ego?
Grałem w kapeli DuBrow a z Kevinem Du
Brow zacząłem pracować w 1980 roku. Nagrałem
perkusję na pierwsze demo "Thunderbird".
Oryginalnie to nie był utwór o śmierci
Randy'ego Rhoadsa ale o tym jak opuścił on
Quiet Riot. Randy i Rudy Sarzo byli zakontraktowani,
aby nagrać z nami ten utwór. Po
tym jak Randy zginął, Kevin dopisał ostatnią
zwrotkę, aby to opisać.
długiej historii Quiet Riot, kiedy to zagraliśmy
we Włoszech. Byłem bardzo zaskoczony,
widząc tylu fanów z całej Europy, którzy
przyjechali zobaczyć nas na Frontiers Festival.
Skoro mowa o europejskich koncertach - gracie
tutaj wyjątkowo rzadko. Jaki jest tego
powód i czy doczekamy się kiedyś waszej
trasy po Europie?
Spędzamy tyle czasu na trasach po Ameryce,
że czasami trudno nam dotrzeć do Europy,
chociaż graliśmy na kilku europejskich festiwalach
w przeszłości. Prawdziwym problemem
jest to, że promotorzy nie chcą nam
odpowiednio płacić, a koncertowanie po Europie
nie jest łatwe, to nie są wakacje.
Jak udało wam się nawiązać współpracę z
tak właśnie było.
Foto: Quiet Riot/Frontiers
Bardzo chciałem zobaczyć wasz bis na
DVD - "Highway To Hell", ale został on
wycięty i jest dostępny tylko w Japonii na
CD. Dlaczego nie ma tego utworu na
wszystkich wydaniach, były jakieś ograniczenia
jeśli chodzi o prawa autorskie lub coś
w tym stylu?
Frontiers lubi mieć jeden utwór do wykorzystania
na japońskich wydaniach, taki,
którego nie będzie na regularnych wersjach,
to jest jedyny powód. To był nieplanowany
bis.
Mówiąc o "Thunderbird", cofnijmy się do
czasu, gdy nie było cię jeszcze w zespole, a
nazywał się on jeszcze DuBrow. Istnieje nagranie
jednego z pierwszych koncertów Du
Gdy zespół działał pod nazwą DuBrow,
Kevin, ty i pozostali członkowie napisaliście
mnóstwo piosenek. Niektóre z nich stały się
zapomniane, jak "First in Line", "Key to My
Heart" czy "Out on The Streets", a niektóre
nadal graliście podczas trasy Metal Health,
np. "Danger Zone", "Gonna Have a Riot"
lub "Anytime You Want Me". A teraz pytanie:
na jakiej zasadzie wybieraliście utwory
na "Metal Health", że wcześniej wspomniane
utwory nie znalazły się na albumie i dlaczego
do nich nie wróciliście po wypuszczeniu
waszego najlepiej sprzedającego się
albumu (tylko "Danger Zone" zostało nagrane
w studio)?
Wspólnie z producentem stwierdziliśmy, że
pozostałe utwory nie są tak mocne jak te, które
trafiły na finalną wersję "Metal Health".
Istnieje całkiem sporo nagrań z trasy
(US Festival 83, Rockpalast, Rock Palace
itd.), ale poza kilkoma występami w telewizji
praktycznie nie ma żadnych przyzwoitych
nagrań wideo z tras promujących "Condition
Critical" i "QRIII". Czy cokolwiek z tamtego
okresu się zachowało i czy jest jakaś szansa na
opublikowanie kiedyś tych materiałów? Poza
tym coś więcej z okresu DuBrow (jak np. fragment
filmu z 1982 roku "Well Now You're
Here, There's No Way Back") gdyby się ukazało,
to byłoby fantastycznie! Mam mnóstwo
nagrań audio i wideo w swoich zbiorach. Nie
jestem pewien, czy cokolwiek z tego wypuszczę.
Jestem chyba pierwszą osobą, która o to zapyta.
Prawie nikt nie wie, że byliście jednym
z zespołów, które nagrały propozycję głównego
utworu do filmu "Cobra" w 1986 roku.
Razem z waszym wielkim fanem, Kevinem
Boisvertem, znaleźliśmy ultra rzadką kasetę
z tą piosenką - "Hang Tough". Dlaczego ten
utwór nie pojawił się na żadnym albumie?
Nagraliście go już po wydaniu "QRIII"? Co
się z nim stało i dlaczego nie jest nigdzie do-
116
QUIET RIOT
stępny?
Studio filmowe nie zdecydowało się na wykorzystanie
tej piosenki, którą nagraliśmy podczas
sesji "QRIII". Istnieją również inne utwory
z tej sesji, których nigdy nie opublikowaliśmy,
jak również nagrania wideo dokumentujące
ten okres.
Po "QRIII" nastąpiła era Paula Shortino -
nie graliście wtedy zbyt wiele koncertów, z
Paulem i Seannem, dlaczego? Czy Rudy
Sarzo zagrał z wami wtedy jakikolwiek koncert
(wiadomo, że wrócił on wtedy na krótko
do zespołu)? Czy mieliście już wtedy jakieś
pomysły (albo demówki) na utwory pod kolejny
album?
Czwarta płyta Quiet Riot, była bardzo dobra,
ale niewielu ludzi interesowało się zespołem,
w którym śpiewał inny wokalista. Dlatego
też nie zagraliśmy żadnego koncertu w
Stanach, czego bardzo żałuję. Rudy grał z
nami próby, ale nigdy nie graliśmy razem
koncertów. Tak, mam w swoich archiwach
około pół tuzina piosenek, których nie umieściliśmy
na czwartym albumie. Nigdy nie myśleliśmy
też, aby nagrać kolejną płytę w tym
samym składzie.
Kiedy pracowaliście nad albumem w 1988 roku,
Kevin nadal pisał nowe utwory. Niektóre
z nich trafiły na "Terrified" czy "Down To
The Bone", ale większość z nich do dzisiaj
nie została wydana. Czy jest jakakolwiek
szansa na album zawierający te piosenki?
Myślę, że wielu fanów bardzo chciałoby
usłyszeć utwory jak "Burning Fever", "Hold
on To Your Dreams", "Take a Shot" czy
"Struck by Lightning" z niesamowitymi
wokalami Kevina.
Kevinowi nie podobało się nic z tego, co wtedy
napisaliśmy, więc szanując jego zdanie, nie
wypuścimy tego materiału.
Kevin ponowił współpracę z Carlosem Cavazo
w 1991 roku i założyli wspólnie Heat
razem z byłymi muzykami zespołu Kevina,
Little Women - Kennym Hillery i Patem
Ashby (Carlos zastąpił Seana Manninga).
Niedługo po tym, zespół ponownie został
Foto: Quiet Riot/Frontiers
nazwany Quiet Riot oraz zapowiedziano
album "Quiet Riot In Heat", który nigdy nie
został wydany (taki tytuł albumu usłyszałem
na jednym z bootlegów z 1991 roku).
Niedługo potem Pata zastąpił Bobby Rondinelli,
którego potem zastąpiłeś ty. Jak udało
ci się powrócić do zespołu i jak wiele pio--
senek na "Terrified" współkomponowałeś?
Wiem, że niektóre piosenki, jak "Rude Boy"
czy "Cold Day In Hell" były grane przez
Heat już w roku 1991.
W końcówce 1992 roku Kevin spytał czy
chciałbym wrócić, nagrać i zagrać trasę koncertową.
Wróciłem więc w styczniu roku
1993 i wtedy zespół poprosił, abym również
zasilił Quiet Riot.
Oprócz "Terrified" wydaliście w 1993 roku
również album "The Randy Rhoads Years".
To świetny hołd dla Randy'ego, naprawdę
lubię ten album. Mam dwa pytania dotyczące
tego wydawnictwa - które partie został
nagranie ponownie (oprócz głosu Kevina,
który mocno zmienił się z biegiem lat, co
jest doskonale słyszalne) i kto jest za nie
odpowiedzialny? Czy jest szansa na nagranie
drugiej części takiego albumu z
wkalami Jamesa? Nadal jest wiele świetnych
piosenek, które nie zostały dotąd
wydne, ani nie mają nawet porządnych wersji
demo.
Wiem wszystko o tych nagraniach, ale z uwgi
na Kevina, nie przekażę tych informacji. Nie
ma planów, aby wydać więcej materiału z
tamtego okresu i nia o nagranie wokali powiązanych
z tamtymi nagraniami.
Zostawmy historię, skoro już mowa o Jamesie
i przyszłości. Słyszałem, że pracujecie
już nad kolejnym albumem. Jak idą prace i
czy możesz podać przybliżoną datę wydania?
Możesz nam coś o tej płycie opowiedzieć?
Nagrania zostały zakończone i za około dziesięć
dni zaczynam miksowanie kolejnej płyty
Quiet Riot. To wszystko co mam do powiedzenia
na ten moment.
Pytałem już o trasę po Europie, ale co z
Polską? Chciałbyś zagrać w naszym kraju?
Z całą ochotą zagram w Polsce, jeśli tylko
chcecie abyśmy to zrobił!
Znasz może jakieś polskie zespoły? Mógłbyś
wymienić ich nazwy?
Niestety, nie znam żadnego zespołu z Polski.
Dziękuję za możliwość zadania wszystkich
pytań. Mam nadzieję, że spotkamy się
gdzieś, kiedyś (niestety nie udało mi się
złapać was na festiwalu Frontiers). Naprawdę
bardzo chciałbym spotkać moich mistrzów
hard'n'heavy! Dziękuję raz jeszcze!
Dziękuję, że poświęciłeś czas na ułożenie tak
doskonałych pytań. Mam nadzieję, że kiedyś
zagramy w Polsce i wtedy się spotkamy.
Maciej Uba
Tłumaczenie: Paweł Izbicki
Foto: Quiet Riot/Frontiers
QUIET RIOT 117
Kolorowa muzyka
- Zobaczymy, co nam los przyniesie! - mówią muzycy młodej, gdyńskiej
formacji Lady Killer. Jesienią ubiegłego roku zadebiutowali albumem "Look At
Me", grając hard'n'heavy/AOR tak stylowo, jakby powstali jakieś ćwierć wieku w
USA. I co ważne nie zamierzają spuszczać z tonu, zapowiadając kolejne koncerty
i następny materiał, tak więc los powinien im sprzyjać:
HMP: Teoretycznie w czasach internetu takie
pytanie nie powinno paść, ale na waszej
stronie nie znalazłem, istotnych według
mnie, informacji: co sprawiło, że postanowiliście
grać melodyjne hard'n'heavy w amerykańskim
stylu, w dodatku kojarzącym się
z latami 80.?
Lady Killer: Szczerze mówiąc wyszło to dosyć
naturalnie. Sami byliśmy wychowani w
takiej stylistyce, słuchaliśmy takiej muzyki od
dziecka. Dla nas muzyka jest sztuką o szerokim
podłożu. Nie chcemy jej tylko odgrywać,
chcemy ją przekazać w jak najlepszej
formie, ukazując całe spektrum związane z
tym stylem. Make-up, energia, tapir na włosach
- to nam dodaje kopa. Czujemy się wtedy
idealnie przygotowani, by wyjść na scenę i
zaprezentować nie tylko muzykę, ale też samych
siebie.
Teraz mamy już inne czasy, a ludzie, szczególnie
młodzi, są bardziej otwarci na różne
dźwięki. Ale w okresie największej popularności
takiej muzyki tzw. prawdziwi metalowcy
gardzili glam/hair metalem, szczególnie
w Polsce, gdzie nawet Queensryche uznawany
był za gorszy zespół, nie mówiąc o
Cinderelli, Danger Danger czy Warrant i,
co dziwne, trwa to do dnia dzisiejszego?
Hmmm, bardzo możliwe. W dzisiejszych czasach
myśleliśmy, że muzycy z gatunku rock i
metal trzymają sie razem - zazwyczaj tak było.
Po utworzeniu zespołu, który wyróżnia się
wśród tłumu, który jest kolorowy, czasem zabawny
- odczuwamy pewien chłód od innych
muzyków. Nie wiemy czy to zazdrość, czy
wychodząc poza linię jesteśmy do odstrzału?
Graliśmy z wieloma kapelami. Sądzimy, że na
próbie mogą się z nas śmiać, jak stroimy się,
malujemy itd... ale gdy wchodzimy na scenę,
gramy swoje utwory, "latamy wszędzie" (dosłownie
wszędzie...) wtedy im szczęka opada
i odbierają nas zupełnie inaczej. Nagle jesteśmy
na ich poziomie energii, a może nawet
więcej (?) i wtedy nas kupują w całości
(śmiech). Co do samego gardzenia glam/hair
Foto: Lady Killer
metalem w tych czasach jest to mniej zauważalne
niż w latach 80.
Nie dziwi was taka postawa, że ktoś sam z
siebie rezygnuje z poznania/słuchania dobrego
zespołu tylko z racji jego lżejszego
brzmienia czy wyglądu muzyków?
Szczerze mówiąc nie. Jeśli ktoś nie lubi kolorowej
muzyki to nie będzie jej słuchał i nie
będzie chodził na koncerty. Zmuszać nikogo
nie wolno. Ale gdy przypadkiem taka osoba
pójdzie na koncert i zobaczy (usłyszy) muzykę
na żywo, poczuje klimat, może zmienić
zdanie. Muzyka na żywo jest to coś najwspanialszego
na świecie, nie zastąpi tego słuchanie
płyt w domu. Muzykę czujemy całym
ciałem, nie tylko narządem słuchu.
Wy jednak nie zamierzaliście się ograniczać,
grając ostro, ale melodyjnie, a do tego stawiając
na wyrazisty image - teraz zespołów
jest tyle, że trzeba się w tej masie jakoś wyróżnić?
Każdy zespół ma swój sposób, by się wyróżnić.
Niektórzy ubierają się na czarno, inni na
czarno, a jeszcze inni... no tak czarno/szaro...
Ileż można? (heh). Czemu scena rockowa i
metalowa musi być taka ponura? Można
dodać do niej koloru, trochę fantazji i od razu
jest ciekawiej. Tak jak wcześniej wspominaliśmy,
nie chcemy tylko odgrywać muzyki -
chcemy ją dać słuchaczowi w pełnej wersji - z
energią, ubiorem, zachowaniem, stylem - wtedy
to ma największy sens. Potencjalny fan widzi,
który zespół się stara, który daje od siebie
więcej, niż tylko stanie na scenie i plucie do
mikrofonu. Nasz wygląd daje nam gwarancję,
że ktoś nas zapamięta jako tych, którzy dają
coś więcej niż odegranie swojego materiału.
Wasza nazwa miło kojarzy się co lepiej zorientowanym
fanom amerykańskiego heavy,
bo istniał tam kiedyś zespół Lady Killer -
wiedzieliście o tym, czy to przypadkowy
zbieg okoliczności?
(Śmiech) wiemy, wiemy... Jest kilka zespołów
o tej nazwie nawet w Hiszpanii jest Lady
Killer, (śmiech). Nazwa wzięła się przypadkowo.
Kiedyś czytałem sobie słownik od języka
angielskiego - tak bardzo się nudziłem, że
musiałem słownik czytać i przypadkowo natknąłem
sie na nazwę Lady Killer co oznaczało
podrywacz. Miałem wtedy chyba z 14
lat. Zawsze chciałem założyć zespół, a ta nazwa
strasznie mi się spodobała, a że jest
chwytliwa, szczególnie dla kobiet, to nie było
innego wyboru. (śmiech)
Myśl o założeniu zespołu pojawiła się nagle,
czy też dojrzewaliście do tej decyzji stopniowo,
stając się coraz większymi pasjonatami,
którym tylko słuchanie czy uczestniczenie
w koncertach wyłącznie w roli widzów
przestało już wystarczać?
Założyć zespół zawsze chcieliśmy, bo ile można
patrzeć na znajomych, którzy grali tu i
ówdzie. My też chcieliśmy poczuć to samo co
oni. Tę wolność, tę energię, tę muzykę! Co do
roli widzów to dalej uczestniczymy w koncertach.
To, że sami gramy koncerty nie zniechęciło
nas do pojawiania sie na koncertach znajomych
(w podziemiu) czy większych zespołów
komercyjnych. Może jest mniej czasu, bo
skupiamy się nad swoją trasą i materiałem,
plus życie codzienne, ale warto posłuchać i
zobaczyć kogoś po tej drugiej stronie.
W momencie powstania Lady Killer mogliście
pochwalić się jakimś doświadczeniem,
czy też dla większości z was jest to pierwszy
118
LADY KILLER
zespół?
W sumie każdy z nas już wcześniej grał w
kilku projektach. Nie jest to nasz pierwszy
zespół, może dla niektórych pierwszy poważny
- z płytą, trasą i swobodą. Każdy z nas
nabierał doświadczenia przez lata, które
wykorzystujemy w Lady Killer.
Domyślam się jednak, że sukcesy na kilku
przeglądach młodych zespołów zapewniły
wam umiejętności, a nie dobry wygląd czy
posiadanie w składzie perkusistki?
Każda składowa daje tę sumę sukcesu. Nie
wyobrażamy sobie zespołu bez makijażu,
energii. Umiejętności też są mega ważne.
Trzeba umieć grać równo riffy, skacząc i wywijając
włosami tak, by odbiór był jasny dla
widza. Oczywiście to, że mamy perkusistkę w
składzie też dużo dodaje do ogólnego efektu.
Dla nas to najlepsza perkusistka w Polsce,
która kobieta umie tak mocno grać na bębnach?
Choćby Beata Polak, prawdziwa mistrzyni
w tym fachu. Od początku stawialiście na
własne utwory, czy też zdarzało się, że grywaliście
też covery, najlepsze utwory ulubionych
kapel?
Od samego początku graliśmy swoje, zanim
znaleźliśmy porządną sekcję rytmiczną już
połowa płyty była skomponowana. Oczywiście
na koncertach też gramy czasem covery,
głównie zespołu Scorpions oraz The Darkness.
W listopadzie ubiegłego roku wydaliście
debiutancki album "Look At Me". To chyba
nie lada wydarzenie dla młodego zespołu,
tym bardziej, że braliście też aktywny udział
w produkcji tego materiału?
Tak było ciężko, płyta była nagrywana w
wielu etapach, niektóre ślady nagrywaliśmy w
piwnicy. Wstęp do płyty był nagrywany przez
naszego gitarzystę siedzącego na rowerze z
którego spadł, ale wydobył takie dźwięki,
których nie mógł powtórzyć w profesjonalnym
studio, dlatego musiały zostać na płycie
w takiej formie. Pewnie każdy zespół ma pewne
trudności z nagrywaniem, a myśmy mieli
ich bardzo dużo, często związane ze sprzętem:
a tu coś nie stroiło, a tu się program
wyłączył, a tu ktoś zaliczył zgona itd... Ale
miało to swój klimat, bo nagraliśmy go sami.
Miksem i masterem zajął się Adam Drywa
(ex Farba), który pomógł nam w stworzeniu
brzmienia z naszych wypocin (śmiech). Przy
następnej płycie pewnie podejdziemy do tego
jeszcze bardziej profesjonalnie, mamy tyle
pomysłów, może nawet i za dużo, ale wiemy
jedno: przyszła płyta będzie bardzo przemyślana.
Płyta jest krótka i konkretna - uznaliście, że
nie ma co przesadzać z długością jej trwania,
czy też na tym etapie dysponowaliście
akurat tyloma dopracowanymi i gotowymi
do nagrania utworami?
Utworów mieliśmy więcej, ale wybór nie był
prosty. Nie mogliśmy zdecydować się czy robić
EP-kę czy długogrającą płytę - wyszło coś
pomiędzy. Płyta jest specjalnie tak skonstruowana,
by była przystawką do czegoś większego,
zachętą do przyjścia na koncert. Nie
chcemy podawać wszystkiego na tacy. Jeśli
pierwsza płyta jest krótka, to może druga będzie
dłuższa? Kto wie?
Podoba mi się również, że swobodnie czerpiecie
też z bluesa czy starego, dobrego rock
and rolla - nie ma co się ograniczać, jeśli
utwór może być ciekawszy, bez poczucia
jakiejś artystycznej "zdrady"?
Dla nas glam czy hard rock to jedynie inspiracja,
każdy z nas wychodzi z totalnie różnego
środowiska muzycznego od popu,
przez jazz do thrash metalu. Tak więc podczas
tworzenia numerów panuje demokracja i
każdy ma prawo wypowiedzieć się co sądzi o
szkielecie czy poprzez próby dołożyć czy
zaproponować coś od siebie i jeżeli pasuje to
do numeru i reszta zespołu zaakceptuje,
wplatamy ten motyw. Wiemy że czasy dla
muzyki rockowej są dosyć ciężkie i żeby kogoś
zaskoczyć trzeba się bardzo postarać. Nie
boimy się eksperymentować. Możliwe, że zaskoczymy
niektórych następną płytą. Materiał
już tworzymy i nie zabraknie miejsca dla
Foto: Lady Killer
dodatkowych instrumentów.
Dobrze też czujecie się w konwencji unplugged,
co potwierdza bonusowy utwór koncertowy
"Your Mirrors"?
Bardzo dobre pytanie! W zeszłe wakacje zaproszono
nas byśmy zagrali w Gminie Stegna.
Scena była umiejscowiona na dużym parkingu.
Wyglądało to bardziej na typowy festyn
niż festiwal dla muzyki rockowej, myśleliśmy,
że każdy ucieknie jak zagramy swój repertuar.
Nastała ciemność, wchodzimy na scenę,
gramy swój repertuar a ludzie się bawią i to
jak! Pod koniec koncertu stwierdziliśmy więc,
że zagramy dla nich nasz akustyczny numer
"Your Mirrors". Siadamy wszyscy na krawędzi
sceny. Krzychu zaczyna grać, Wiktor śpiewać,
a reszta zespołu klaszcze do rytmu. W
oddali widzimy, że cały parking klaszcze
(przynajmniej próbuje klaskać do rytmu -
śmiech) z przodu wyłaniają się dzieci z zabawkami
i ich rodzice, no coś pięknego. W tej
chwili kupiliśmy całe miasto, aż łezka nam się
zakręciła. Po koncercie ludzie sami wbili na
scenę po autografy i zdjęcia, dzieci podchodziły
do nas i mówiły, że to najlepszy dzień w
ich życiu... to był nasz najlepszy koncert!
Ale na innych koncertach łoicie pewnie już
typowo elektrycznie, wyciskając ze wzmacniaczy
ile się da?
Nie do końca (śmiech). Wspomniany przed
chwilą "Your Mirrors" idealnie sprawdza się
na koncertach i pomimo, że ten numer wykonują
jedynie Krzysiek i Wiktor, to wszyscy
się dobrze bawią (śmiech). Co do samych
pieców to właściwie tak, ale wiemy, że co za
dużo to niezdrowo - ustawiamy się na tyle
głośno, na ile pozwoli akustyk, reszta to czysta
energia od nas samych.
Sami zorganizowaliście sobie klubową mini
trasę - jak publiczność przyjmowała te koncerty
i czy myślicie już o kolejnych, bo nie
ma lepszej promocji dla młodego zespołu niż
sprawdzenie się live na koncertowych deskach?
Tak sami zorganizowaliśmy trasę. Nie było
łatwo, nikt nas nie znał, wiec nie wszędzie
mogliśmy się dostać, ale dla upartego nic trudnego!
Jeśli chodzi o publiczność, to bawi sie
świetnie! Po koncertach zagadują nas, kupują
nasze płyty, robią z nami fotki. Oczywiście
ilość ludzi na koncertach jest różna, ale my
jesteśmy dopiero na początku naszej muzycznej
wyprawy, więc trzeba grać jak najwięcej!
Jesienią wyruszyliśmy w trasę, zagraliśmy
około sześciu koncertów. Zimą zrobiliśmy
przerwę bo zimno (heh), a teraz wracamy na
trasę w marcu, grając jednego miesiąca pięć
koncertów. Po trasie pewnie spotkamy sie
gdzieś w Polsce na różnych festiwalach, konkursach
lub przeglądach. Zobaczymy, co nam
los przyniesie!
Wojciech Chamryk
LADY KILLER 119
LION SHEPHERD
Magia muzyki
Trzeci album Lion Shepherd, którego premiera miała miejsce pod
koniec marca, potwierdza wszystkie zalety swoich poprzedników fonograficznych,
dokładając do tego obrazu kilka bonusów. Formuła, którą zaproponowali
autorzy przekracza wiele granic zbliżając się do muzycznej
wielokulturowości. Wepchnięcie muzyki zespołu do jednej szuflady stylistycznej
to zadanie karkołomne i skazane na niepowodzenie. Taką tezę
można postawić po przesłuchaniu publikacji fonograficznej trio sygnowanej
numerem "III". Każdy słuchacz znajdzie wśród tworzących program
albumu dziesięciu kompozycji te, które chwytają za serce piękną melodią,
bogatym, poszerzonym między innymi o kwartet smyczkowy brzmieniem,
niuansami rytmicznymi, intrygującym klimatem muzyki, aranżacjami
tworzącymi obraz dźwiękowy utworów. Odkrywanie tajemnic muzyki
Lion Shepherd to wędrówka po wielu ścieżkach prowadzących w kierunku
rocka, world music, muzyki etnicznej, niekiedy jazzu i klasyki muzycznej
w najlepszym wydaniu, dodajmy wędrówka inspirująca i estetycznie
wzbogacająca, której dopełnieniem może być publikowany poniżej wywiad
z Kamilem Haidarem, jednym ze współtwórców tego dzieła.
HMP: Zacznę od pytania w pewnym sensie
politycznego, a chodzi o przyjętą przez Parlament
Europejski Dyrektywę o Ochronie
Praw Autorskich. Chciałbym poznać Twój
pogląd w kwestii praw autorskich i ich
ochrony. Jak wygląda droga do legalnej możliwości,
na przykład wykorzystania utworu
Lion Shepherd czy ogólnie utworu muzycznego
w jakimkolwiek celu? A jak wyglądają
realia? Czy zespół rockowy jest w stanie
kontrolować przebieg procesu dystrybucji
stworzonych przez siebie dźwięków, ich
legalnego bądź niezgodnego z prawem wykorzystania?
Kamil Haidar: Pytanie jest dość trudne. Z
jednej strony popieram modernizację przepisów
dotyczących ochrony praw autorskich i
twórców bo prawo jest przestarzałe. Internet
zmienił wszystko. To jest trochę tak jakbyśmy
mieli ciągle przepisy drogowe dostosowane
do powozów konnych a jeździli już
wszyscy silnikami spalinowymi. Prawo musi
nadążać za postępem. Natomiast trafiają do
mnie również argumenty o cenzurze, kontrolowaniu
informacji czy otwartej drodze do
monopolizacji koncernów mediowych. Dzisiaj
informacja jest najcenniejszą walutą. Nieograniczony
do niej dostęp i przede wszystkim
możliwość manipulowania nią daje
ogromną władzę. I na to trzeba uważać. Co
innego ochrona twórców, którym sam jestem.
Dzisiaj wartość niematerialna jakim jest dzieło
artystyczne zostało sprowadzone do gadżetu.
Skoro nie ma postaci fizycznej jak np.:
bułka, to można ją brać za darmo z Internetu,
z pendrive'a kolegi itp. Do tego pojawił się
streaming, który już kompletnie pozbawił
twórców panowania nad źródłami dochodów
ze swoich dzieł. Jest to problem. Bo z jednej
strony sposobów dystrybucji dzieł autorskich
jest coraz więcej, popyt na muzykę, film czy
Foto: Lion Shepherd
książkę jest albo równie wielki albo nawet
większy niż kiedykolwiek (wystarczy zobaczyć
ile sprzedaje się słuchawek, smartfonów
etc.), a z drugiej strony artyści coraz mniej
zarabiają z dystrybucji tych dzieł. Tantiemy z
portali streamingowych to jest jakiś błąd statystyczny
na koncie, a przecież to jest dzisiaj
główne źródło sprzedaży. Bo udostępnianie
dzieł nawet na chwilę i w częściach to wg
mnie ciągle jest sprzedaż. Na szczęście jest w
tym wszystkim jeden pozytyw. Nie da się wystreamingować
energii grania na żywo - i koncerty,
recitale występy na scenie nigdy nie
zostaną twórcom odebrane. Ludzie zawsze
będą chodzić na koncerty i tej działki twórcy
powinni szczególnie pilnować.
Czy wypowiadając się publicznie, na przykład
w wywiadach, czynisz tak tylko w
odniesieniu do muzyki, unikając konsekwentnie
wyrażania swoich poglądów na zagadnienia
polityczne, moralne, światopoglądowe,
czy nie masz w tym zakresie żadnych
oporów w głoszeniu swoich nawet niepopularnych
opinii?
Nie mam żadnych oporów i często to robię.
Uważam, że artysta jest trochę czyścicielem
duszy społecznej i jest moralnie zobligowany
do tego by zabierać stanowisko w sprawach
ważnych. Zresztą ja mam dość sprecyzowane
poglądy i chciałbym aby ktoś kto jest zainteresowany
moją muzyką wiedział, że jeśli
jest np.: homofobem, rasistą, kieruje się w
swoich poglądach agresją i poniżaniem innych,
przestał kupować dzieła Lion Shepherd,
bo ja dla takich ludzi sztuki nie robię.
Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek nad
kwestią, kim jest przeciętny odbiorca muzyki
Lion Shepherd pod względem jego cech
osobowościowych, wykształcenia, doświadczenia
życiowego? Uważasz, że tworzona
przez Was muzyka zawiera argumenty np.
estetyczne, intelektualne, emocjonalne, które
potrafią przekonać gusta każdego słuchacza,
czy też krąg jej odbiorców ma charakter
wybitnie niszowy? Proszę o uzasadnienie.
Wiem jedno i sprawdziłem to empirycznie
przez ostatnie pięć lat - nasi słuchacze to
fajni, ciekawi ludzie z pasjami, niecodziennymi
zainteresowaniami, nieprzeciętni. Spotykamy
się po koncertach, mamy kontakt z
fanami poprzez tzw. sociale i można ich sklasyfikować
tylko jedną kategorią - fajni ludzie.
Wiekowa rozpiętość jest ogromna, na koncerty
przychodzą czasem trzy pokolenia. Tyle
samo dziewczyn, jak i facetów. Nie ma reguły.
Czy jest to publiczność niszowa - nie wiem
- nie zastanawiam się nad tym. Gramy dla
wszystkich ludzi, którzy lubią muzykę. Bez
podziałów i bez robienia z siebie ekskluzywnej
kliki dla wybranych.
Czym jest dla Ciebie utwór muzyczny,
sprawą czysto techniczno- zawodową, stanem
umysłu autora, chęcią pokazania własnych
emocji, umiejętnością dzielenia się z
innymi własnym talentem czy może formą
autopromocji?
Nie wiem. Na pewno nie sprawą technicznozawodową,
bo tutaj polecam inną profesję
jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy, ani sprawą
autopromocji, bo tutaj też polecałbym
120
LION SHEPHERD
inną formę muzyczną, a najlepiej to pchać się
od razu na ścianki, bo w Polsce nie trzeba nic
tworzyć żeby się promować niestety. Dla
mnie to forma wyrazu myśli. Ludzie piszą feietony,
książki, artykuły, malują swoje myśli
farbami, a ja piszę piosenki.
Który z elementów treści utworu: harmonię,
melodię, rytm, uważasz za najważniejszy,
czy może wszystkie wymienione komponenty
traktujesz jak jednolity organizm? Czy
potrafisz zaprojektować każdy ze składników
kompozycji?
Strasznie techniczne pytania zadajesz
(śmiech). Jak to zaprojektować? Mogę Ci
zaprojektować sto piosenek w godzinę i każda
będzie do dupy. Piosenki dobre to impuls,
często wbrew zasadom harmonii, z melodiami
na kwitach banalnymi, prostackim rytmem.
Emocji i części duszy, którą musisz włożyć w
utwór by błysnął nie zaprojektujesz.
Czy utwory Lion Shepherd istnieją w formie
zapisu nutowego czy wykonujecie je z
pamięci?
Wyłącznie z pamięci. To rock'n'roll a nie rurki
z kremem czy inna państwowa orkiestra
strażacka (śmiech).
W jednym z wywiadów podzieliłeś się informacją,
że nad nowym materiałem pracowaliście
w odosobnionym miejscu, wręcz pustelni,
gdzieś w Kotlinie Kłodzkiej. Czy Twoim
zdaniem warunki zewnętrzne, otaczający
krajobraz, izolacja od zgiełku cywilizacji
wpływają na kreatywność tworzenia, na
efektywność procesu tworzenia?
Oczywiście, że tak. Warunki zewnętrzne wywierają
wpływ na wszystko - czegokolwiek
byś nie robił. Nam akurat pomogło to się
skupić ale też poprzebywać w swoim towarzystwie
przez długi czas, scalić się jako zespół.
Myślę, że ta płyta jest tak udana bo
przywieźliśmy trochę tej Kotlińskiej głuszy w
soundzie. To słychać na tej płycie. Takie
mam wrażenie.
Nowy album Lion Shepherd "III" rodził się
w bólach czy może prace przebiegały sprawnie
i szybko? Czy przed przystąpieniem do
pracy mieliście jakieś priorytety twórcze?
Foto: Wiktor Franko
Udało się je spełnić?
Praca szła bardzo sprawnie - bez ciśnienia bo
daliśmy sobie na tę produkcję tyle czasu ile
potrzeba by osiągnąć coś niepowtarzalnego. A
jednak poszło sprawnie - aż tak sprawnie, że
premierę z jesieni przenieśliśmy na wiosnę
czyli przyspieszyliśmy o pół roku. Głównym
priorytetem twórczym było zdefiniowanie
brzmienia Lion Shepherd na nowo. Dokładnie
tak jak robiliśmy to podczas poprzednich
produkcji. Zawsze 110 procent. Chcieliśmy
by to brzmienie dojrzało i ewoluowało.
Dokładnie tak jak na poprzednich płytach.
Stopniowo podnosimy sobie poprzeczkę.
Jestem z tego postępu bardzo zadowolony.
"Trójkę" stworzyliście po raz pierwszy w
historii zespołu jako trio. Jak się Wam
współpracowało w poszerzonym o Maćka
Gołyźniaka składzie personalnym? Jak
doszło do Waszego spotkania i pomysłu
stworzenia czegoś wspólnie?
Pojawił się super koleś z podobną wizją, któremu
brakowało bandu. My zawsze chcieliśmy
mieć band, a nie mogąc spotkać ludzi z
podobną wibrą graliśmy jako duet. To był
impuls. Gdy pojawił się Maciek Gołyźniak,
od razu poczuliśmy, że nadszedł czas na
Foto: Lion Shepherd
rozbudowanie składu. Od razu się zaprzyjaźniliśmy
i zaczęliśmy robić muzykę. Maciek
uzupełnił nasz sound, idealnie pasował do
wizji zespołu, gra po swojemu, swoim soundem
i to dało temu zespołowi wreszcie kręgosłup
rytmiczny. Pisanie muzyki z perkusistą a
zatrudnianie perkusisty do sesji z gotowymi
numerami to niebo a ziemia.
Jak rozłożyła się odpowiedzialność za rezultat
końcowy prac? Czy Lion Shepherd
funkcjonuje w trzyosobowym składzie, w
którym panują demokratyczne zasady, czy
któryś z Was przejął odpowiedzialność za
całokształt działalności i ma głos decydujący?
Uzupełniamy się. Mamy wspólną wizję i każdy
wie co chce osiągnąć, więc nie ma sporów
o duperele. Pchamy ten wózek w tym samym
kierunku i każdy zdaje sobie z tego sprawę.
Każdy ma swoją działkę, którą kieruje i wie
co ma robić. Nie trzeba dyktatora do pokazywania
palcem. Jesteśmy za poważnymi ludźmi.
Praktycznie wszystkie utwory na najnowszym
albumie wyróżniają się bardzo rozbudowanym
instrumentarium. Co Twoim
zdaniem osiągnęliście wykorzystując
brzmieniową specyfikę klasycznego kwartetu
smyczkowego? Pomysłodawcą takiego
rozwiązania był i przekonał pozostałych do
tej idei…?
Co osiągnęliśmy? Piękny sound, wpisaliśmy
sobie do "CV" współpracę z topowym kwartetem
świata i zaskoczyliśmy naszych słuchaczy,
bo nigdy wcześniej w tym kierunku nie
szliśmy. To się chyba nazywa progres. Już nie
pamiętam kto był pomysłodawcą, więc ustalamy
tak: Mateusz zagrał partie na klawiszach,
ja powiedziałem, że musimy to nagrać
z żywym kwartetem a Maciek wskazał na
Atom String Quartet (śmiech).
Czy to trudne zadanie, pogodzenie symfoniczności
z rockowym żywiołem? Z historii
rocka wynika, że wielokrotnie orkiestracje,
akcenty symfoniczne wywarły znakomity
wpływ na jakość przekazu, ale są także negatywne
przykłady w tym zakresie (np.
Metallica "S&M", oczywiście to wyłącznie
moja opinia).
To wszystko zależy od tego jaki się ma na to
LION SHEPHERD 121
pomysł. Nie wystarczy wcisnąć po prostu
smyków, żeby osiągnąć efekt - wow! Trzeba
mieć pomysł, jak w sposób organiczny wpleść
je do samej kompozycji. Myślę, że smyki muszą
grać w utworze, a nie dodatkowo go ubarwiać.
Takie mam zdanie.
Czego dowiedziałeś się o sobie jako człowieku
i muzyku w rezultacie współpracy z
Mateuszem Owczarkiem i Maciejem Gołyźniakiem?
Przede wszystkim tego, że mam jeszcze sporo
możliwości i mogę więcej zaśpiewać niż mi się
wydawało.
Znam poprzednie płyty Lion Shepherd, miałem
przyjemność poznać także treść albumu
"III" i uważam, bez wazeliny, że muzyka jest
jeszcze bardziej pełna polotu, melodyjności,
różnorodności brzmienia, także kontrastów.
Jak wygląda, szczerze, Twoja ocena
zawartości nowego longplaya? Czy opinie
zewnętrzne, w wielu przypadkach nie
fachowców lecz zwykłych słuchaczy, na temat
nowego materiału, to nic nie znaczący
drobiazg, czy impuls wyzwalający satysfakcję
z dobrze wykonanej "roboty"?
Ale co to znaczy być fachowcem od oceniania
muzyki? Ja liczę przede wszystkim na tych,
jak to nazwałeś, zwykłych słuchaczy, bo na
nich zależy mi najbardziej. To oni słuchają
sercem, wspierają nas, kupują płyty i bilety na
koncerty, dzielą się z nami swoją energią i
okazują wsparcie. Jak dostajemy pozytywny
feedback a przy tej płycie śmiało mogę go
nazwać wręcz mega entuzjastycznym, to to
uskrzydla. Każdy człowiek dobrze się czuje
jak jest doceniany za swoją pracę. Jeśli pytasz
mnie o moją ocenę zawartości tego longplaya
to uważam, że jest w światowej czołówce zarówno
pod względem brzmieniowym, kompozycyjnym
jak i wykonawczym. Nie będę silił
się na fałszywą skromność - jestem bardzo
dumny z naszej pracy.
Każdy utwór Waszego premierowego wydawnictwa
wyróżnia się intrygującym, głównym
motywem melodycznym. Od czego
zaczyna się w Waszym zespole zaczątek
melodii i jak wygląda jego późniejsza ewolucja?
Ja już wspomniałem wcześniej. To jest bardzo
różnie. Często zaczynamy z jedną wizją
melodii w głowie, a kończymy kompletnie z
inną.
Czy kolejność utworów tworzących program
albumu ma jakiekolwiek znaczenie?
"Trójka" rozpoczyna się od "Uninvited",
moim skromnym zdaniem od jednego z
najbardziej złożonych strukturalnie fragmentów
albumu. To przypadkowy wybór,
czy decyzje w sprawie kolejnych punktów
programu płyty mają strategiczny wymiar i
zapadają kolegialnie?
Nic nie jest przypadkowe. I powiem Ci, że
najtrudniejszym elementem pracy nad tą
płytą była selekcja utworów (nagraliśmy finalnie
14 utworów spośród 25 kompozycji). To
zajęło nam najwięcej czasu i do ostatniej
chwili było korygowane. Takie decyzje mają
bardzo strategiczny wymiar i muszą zapadać
kolegialnie.
Wytypowaliście "What Went Wrong",
śliczną, klimatyczną piosenkę na singiel
czyli w roli forpoczty albumu. Ale, moim
zdaniem, ta piękna, intymna, romantyczna
piosenka, bardziej dla zakochanych aniżeli
do prezentacji w stacji radiowej, nie odzwierciedla
charakteru albumu jako całości.
Czy dzisiaj z pewnej perspektywy uważasz,
Foto: Lion Shepherd
Foto: Lion Shepherd
że to był trafny wybór?
A która odzwierciedla? Te utwory mimo, że w
pewnym sensie koncepcyjne, są od siebie
bardzo różne. Żaden utwór samodzielnie nie
reprezentuje tego albumu jako całości.
Dlatego też "What Went Wrong" mogło zostać
singlem jak każdy inny utwór. Padło na
ten.
Chciałbym także zapytać o źródła inspiracji
utworu "Good Old Days". Ja szukałbym
ich, może ta sugestia to totalna pomyłka, w
twórczości Led Zeppelin. Wydaje mi się, że
moja tezę potwierdzają także ostatnie 2-3
minuty utworu, gdy głównie duet gitaraperkusja
rozszarpuje przestrzeń dosłownie
na strzępy. Czy w Waszym gronie są fani
muzyki Zeppelinów?
Fanów nie ma. Są tylko fanatycy (śmiech).
Z którego utworu albumu "III" jesteś najbardziej
zadowolony i dlaczego? Tylko proszę
bez wykrętów typu, lubię wszystkie kawałki,
które znalazły się na tej płycie?
Pytanie typu które dziecko kochasz najbardziej…
To zróbmy tak: kocham wszystkie
moje dzieci ale córeczką/oczkiem w głowie
tatusia jest "Fallen Tree" (śmiech).
Czy w programie marcowo- kwietniowych
koncertów uwzględniliście także utwory z
najnowszego longplaya (na mapie była
także 23. marca Bydgoszcz, miasto, w
którym żyję sobie od kilku dekad)? Jak oceniasz
przyjęcie przez publiczność Waszych
nowych utworów? Czy wykonanie któregoś
z nich "live" sprawia Wam trudność?
Gramy 60 procent materiału z nowej płyty.
Odbiór publiczności nie pozostawia wątpliwości,
że solidnie wykonaliśmy swoją robotę.
One są wszystkie trudne do grania live bo są
nowe, mieliśmy mało czasu żeby je ograć i
cały czas uczymy się nimi bawić na żywo.
Włodek Kucharek
122
LION SHEPHERD
AMAROK
The Storm" czyli "bóża w muzgu
Foto: Marta Wojtas
Na początku chciałbym zapewnić, że
nie jestem ortograficznym dyletantem
i wiem jak należy poprawnie napisać
zgodnie z zasadami języka ojczystego
słowa "burza" i "mózg". Ale przekształcając
tak karygodnie pisownię, że Profesor
Bralczyk szarpie się z politowania
i złości za brodę, chciałbym w ten
kontrowersyjny sposób zwrócić uwagę
Szanownych Czytelników poniższego
wywiadu, że muzyka Amarok zarejestrowana
pod tytułem "The Storm" to
istny huragan, który wywraca do góry
nogami wiele konwencjonalnych koncepcji
tworzenia muzyki rockowej
(???), łamie standardy i pokazuje, co
potrafią stworzyć rockowi wizjonerzy.
I może brzmi to górnolotnie, cechuje
się nadmiarem emfazy, ale tak odbieram
wspaniały muzycznie album instrumentalny
"The Storm", na którym
dźwięki, nastrojowość, emocje, bogactwo
instrumentalne zintegrowane zostały
w monolityczny organizm o wielkiej
sile rażenia, pobudzającej do
wzruszeń, przeżyć estetycznych. Mam
wrażenie, że muzyka "The Storm" nienawidzi
zgiełku, wymaga spokoju,
skupienia, bo wtedy najlepiej oddziaływuje
na zmysły odbiorcy. A jak już
posłuchamy tego długiego, ponad godzinnego
"filmu", zaczynamy się zastanawiać,
czy to jeszcze rock, oraz gdzie
przebiegają granice pomiędzy wieloma
gatunkami muzycznymi. Bo "The Storm"
to mariaż elektroniki, ambientu,
rocka, jazzu, muzyki klasycznej, może
chwilami etnicznej, a przy bardziej dociekliwej
analizie wytrwały poszukiwacz
odnalazłby zapewne jeszcze inne
wpływy stylistyczne. Ale tak naprawdę
wszystko to, co zawarłem w tych kilku
zdaniach "wstępniaka" to nic nie znaczący
szczegół, ponieważ na muzycznym
tronie zasiadała królowa piękności
ubrana w łagodne i powłóczyste
szaty dźwięków. Ta muzyka paraliżuje
pięknem w każdej sekundzie,
pobudzając serce do przyspieszonego
rytmu pracy od pierwszej nutki aż do
wybrzmienia ostatniego tonu, czasami
wręcz usypia swoją łagodnością i wysublimowanym
charakterem, by za
chwilę zerwać się do szybszego biegu,
a dźwięki raz intensywnie skumulowane,
innym razem swobodnie rozproszone,
co rusz układają się w wielowymiarowe,
barwne pejzaże. "The Storm"
to muzyka pozostawiająca mnóstwo
przestrzeni do własnych, indywidualnych
interpretacji, bazujących na ludzkiej
wrażliwości. Posłuchać raz i odłożyć
na półkę to zbrodnia, gdyż każda
z kompozycji przy każdym kolejnym
przesłuchaniu otwiera przed słuchaczem
swoją duszę bogatą jak bajkowy
sezam. Żeby go otworzyć niepotrzebne
są słowa - zaklęcia, wystarczy
czas, który pozwoli odsłonić tajemnice
"spisane" na dysku. Każdy, kto chce je
poznać, ale nie tak byle jak, pobieżnie,
lecz wgłębić się w ich tożsamość artystyczną,
odrębność i niepowtarzalność,
zostanie nagrodzony odkryciem
wielu urokliwych, muzycznych zakątków.
A tytuł tego wywiadu, zawierający
bez liku błędów nie powinien
świadczyć o mojej indolencji ortograficznej,
bardziej wskazywać na artystyczną
rewolucję w rocku, łamanie pewnych
konwencji, muzyczną globalizację,
rozumianą jako scalenie różnych, z
pozoru wykluczających się inspiracji.
Posłuchajcie, a po kilku spotkaniach z
muzyką z albumu "The Storm" zaczniecie
powtarzać jak mantrę jedno
słowo "Piękno!". Powodzenia! A wyobraźni
mi nie wystarcza, żeby uświadomić
sobie na jakim poziomie piękna
współpracują ze sobą stworzona przez
Amarok muzyka i układy taneczne w
wykonaniu James Wilton Dance. Życie
pisze różne scenariusze, więc być może
kiedyś dane mi będzie podziwiać efekty
pracy Michała Wojtasa, jego Żony,
Kolegów z zespołu oraz tanecznego
guru Jamesa Wiltona. Czas pokaże! A
teraz zapraszam do wywiadu z Michałem
Wojtasem, Ojcem - Założycielem
Amarok i niejako "przy okazji" jednym
z muzycznych "malarzy" sceny rockowej.
HMP: Amarok to aktualnie one-man-project,
duet (licząc Twoją Żonę), czy może formacja
o szerszej formule personalnej?
Michał Wojtas: Amarok to od lat moja planeta
i miejsce, w którym zajmuję się komponowaniem
muzyki, która gra mi w duszy
(śmiech). W projekcie bierze udział moja
żona Marta Wojtas, która jest autorką tekstów,
okładek, zdjęć a także uczestniczy w
nagraniach jako instrumentalistka. W tym
sensie na pewno stanowimy duet i jesteśmy
trzonem Amarok. Oprócz pracy studyjnej i
tej związanej z produkcją płyt Amarok to
także koncerty, na potrzeby których powstał
zespół czteroosobowy, w którym gra także
Konrad Pajek (voc, kb, g) i Paweł Kowalski
(dr). Na scenie jesteśmy zespołem i po jakimś
już czasie ten skład jest już dziś dobrze zgrany.
Znam treść muzyczną longplaya "Hunt"
czyli poprzednika fonograficznego "The Storm"
i mam przeświadczenie, że Amarok
swoim premierowym albumem zaskoczył
wszystkich, poszerzając zakres stylistyczny
do niebotycznych rozmiarów. To już nie jest
Oldfield, to konglomerat inspiracji elektroniką,
ambientem, także rockiem, jazzem,
muzyką klasyczną, chwilami nawet etniczną.
Jakie czynniki zdecydowały o takiej
stylistycznej złożoności?
Przez 12 lat ciszy Amaroka, w mojej głowie
pojawiało się wiele inspiracji. Jestem fanem
muzyki elektronicznej. Jako dziecko dostałem
od ojca kasety z muzyką J. M. Jarre, która
brzmiała wówczas bardzo nowocześnie czy
futurystycznie i do dziś jestem fanem przedstawicieli
tego gatunku jak np. Jon Hopkins,
Moderat, Trentemoller czy Floex. Lubię postęp
w muzyce i w nauce także (śmiech). Potem
dopiero jako nastolatek odkryłem muzykę
Oldfielda, Pink Floyd czy Jeffa Becka, a
więc do elektroniki doszła gitara. A kiedy
usłyszałem trzy pierwsze płyty Björk i kilka
lat temu Fink mój krajobraz muzyczny zaczął
się krystalizować. Oczywiście jest to jakaś
podświadoma wypadkowa w sosie własnym.
Niektóre utwory "The Storm", niekiedy roz-
AMAROK 123
ległe fragmenty mają silnie zrytmizowany
charakter, chociażby długie sekwencje najbardziej
złożonej kompozycji "Facing the
Truth (The Grand Finale)". Ten wyrazisty
rytm to efekt działania priorytetów baletowych,
zdefiniowanych przez Jamesa Wiltona?
Teatr tańca Jamesa Wiltona, to przede wszystkim
taniec współczesny, gdzie balet jest tylko
jednym z licznych jego elementów. Całość
wygląda zupełnie inaczej niż balet jaki znamy
np. z "Jeziora Łabędziego" (śmiech). Utwór
od początku powstawał i rozwijał się wraz z
choreografią. I choć to od niego zacząłem prace
nad muzyką do spektaklu, rozwój tej formy
trwał przez wiele miesięcy. Oczywiście
czas trwania, poszczególne części utworu, jego
dynamika były mocno związane z potrzebami
choreografa, ale także wiele razy utwór
wpływał na rozwój samej choreografii.
Foto: Amarok
Waszą płytę przedstawiono w newsach
medialnych jako oprawę muzyczną spektaklu
baletowego? Ale czy tak jest w rzeczywistości?
Wydaje mi się, że to tylko jedno z
zadań muzyki "The Storm", bo jestem przekonany,
że ten bogaty kolaż dźwięków może
z powodzeniem funkcjonować jak autonomiczny
byt, niezależny od spektaklu baletowego?
Powiem więcej, właśnie wtedy
zyskuje na sile przekazu, gdyż wymaga własnej
interpretacji słuchacza, odrywając go
nijako od gotowych obrazów baletowych?
Jaka jest Twoja opinia w tej kwestii?
Tak jak już wspomniałem, to nie jest balet
tylko taniec współczesny a więc jednak inna
forma tańca. Rozumiem jednak o co pytasz.
Zdecydowałem się na wydanie tej muzyki w
formie albumu Amarok, gdyż pomimo, iż w
oczywisty sposób jest to niejako ścieżka
dźwiękowa do przedstawienia czuję, że tak
jak wspomniałeś rzeczywiście płyta stanowi
także niezależny byt muzyczny, który może i
funkcjonuje także bez spektakli. Dla mnie to
prestiżowe wydawnictwo, które powstało pomiędzy
regularnymi płytami. Współpraca
polsko-brytyjska. Moja pierwsza "ścieżka
dźwiękowa", czym z dumą chcę się pochwalić.
Dziś po ukazaniu się tej płyty otrzymuję
wiele pozytywnych komentarzy od słuchaczy
i słów uznania krytyków muzycznych, którzy
potwierdzają niejako to o czym powiedziałeś.
Foto: Amarok
Podobnie jest zresztą wśród odbiorców przedstawienia,
które regularnie już od jakiegoś
czasu wystawiane jest w Anglii czy innych
krajach Europy.
Muzyka Amarok pojawiła się w roku 2018 w
przedstawieniu choreografa tańca, Jamesa
Wiltona "Hold On", wystawionym w
Niemczech w Münster Theater. Czy to w
tamtym okresie powstała propozycja Waszej
współpracy?
Miałem wraz z Martą okazję zobaczyć to
przedstawienie i zarazem poznać Jamesa.
Długo rozmawialiśmy na bankiecie po premierze
"Hold On". Myślę, że tak narodziły
się główne idee tego co miało nadejść.
Co narodziło się pierwsze, Twoja idea
stworzenia płyty z muzyką instrumentalną,
która nieco później wykorzystana została do
układów tanecznych grupy James Wilton
Dance, czy może najpierw wizja spektaklu
tanecznego, do którego Amarok wykonał
muzykę? A może taniec i muzyka powstawały
równolegle, nie wpływając na siebie w
procesie tworzenia?
Płyta z muzyką ilustracyjną nie była planowana
przeze mnie i powstała głównie z uwagi
na naszą współpracę z Jamesem. Muzyka i
taniec powstawały jednocześnie. Często też
jedno inspirowało drugie. Wiele razy powstała
muzyka wpływała na choreografię i odwrotnie.
Czy cały materiał zarejestrowany na płycie
Amaroka wykorzystany został w spektaklu
baletowym? Czy Twoja muzyka daje się
łatwo zintegrować ze sztuką tańca?
W przedstawieniu "The Storm" skomponowanych
przeze mnie utworów jest jeszcze
więcej niż na płycie. Jak wiadomo, płyta ma
swoje techniczne możliwości, których przekraczać
nie możemy. Moim zamiarem także
było umieścić na tej płycie dodatkowe dwa
utwory - piosenki, które nie są częścią przedstawienia
ale, które powstały dzięki niemu. I
tak w warstwie słownej utwory w jakiś sposób
mówią w pigułce o przesłaniu i idei "The
Storm". Autorem przesłania jest oczywiście
James Wilton, a autorką tekstów jest Marta
Wojtas. W roku ubiegłym w austriackim
Dornbirn, w teatrze Tanz Ist odbył się wspólny
występ formacji Amarok i tancerzy Jamesa
Wiltona pod nazwą "The Calm Before
the Storm", którego celem była improwizacja
taneczna do muzyki Amarok wykonywanej
na żywo. Przedstawienie było od razu wyprzedane
a publiczność była zachwycona takim
widowiskiem i słuchowiskiem jednocześnie.
Ponadto publiczność w finałowej części
przedstawienia wzięła czynny udział na "parkiecie"
tańcząc razem z tancerzami i między
nami muzykami. W repertuarze tego wydarzenia
było wiele dotychczasowych utworów
z poprzednich płyt Amarok, ale sam fakt wykorzystania
przez Jamesa utworów z płyty
"Hunt" już na przedstawieniu "Hold on",
świadczy o tym, iż muzyka Amarok zdecydowanie
dobrze współgra z tańcem współczesnym.
Jako multiinstrumentalista podjąłeś duże
wyzwanie posługując się tak rozbudowanym,
mega bogatym instrumentarium. Czy
jesteś przekonany, że każdy z komponentów
instrumentalnych wniósł coś istotnego do
124
AMAROK
obrazu całości brzmienia?
Rzeczywiście użyłem wielu dostępnych środków
ale robię to za każdym razem, kiedy
czuje, że dany element odpowiednio podkreśli
nastrój czy inną myśl muzyczną. Lubię
tworzyć i aranżować muzykę na różnych
poziomach. Kiedy słuchając bliskiego pola, za
nim w głąb istnieją inne równoległe przestrzenie
i plany. Aranżuję wielowymiarowo, dzięki
temu słuchacz otrzymuje wiele warstw i cały
świat muzyki. Pamiętam, kiedy jako nastolatek
wsłuchiwałem się w utwory Pink Floyd
czy Mike Oldfielda, po jakimś czasie słyszałem
coraz więcej czy wręcz odkrywałem smaczki
lub melodie i inne elementy, których nie
słyszałem skupiając się tylko na pierwszym
planie. Myślę, że takie obsesyjne wręcz zgłębianie
niektórych płyt i artystów w przeszłości
spowodowało we mnie myślenie w
szerszej perspektywie. Co do samego instrumentarium,
jak zawszę uwielbiam łączyć
brzmienia elektroniczne z akustycznymi,
instrumenty z przedmiotami codziennego
użytku, np. w finałowym "Facing the Thruth"
między ponad 130 ścieżkami użyłem kluczy
od mojego mieszkania. Wystarczyło pozbyć
się jednego z nich, aby reszta otrzymała właściwy
ton (śmiech).
Wybacz pytanie ignoranta, ale wydaje mi
się, że ścieżka dźwiękowa "The Storm" odtwarzana
jest w widowisku baletowym, pełniąc
taką samą funkcję jak soundtrack w
filmie. Czy twoim zdaniem istniałaby możliwość
równoległej prezentacji "na żywo"
zarówno samej muzyki, jak też baletu?
W trakcie przedstawień tanecznych muzyka
jest rzeczywiście jest odtwarzana. Tak jak już
wspomniałem, mamy doświadczenie wspólnego
występu. W planach są zatem wspólne
przedstawienia "The Storm" z muzyką i tańcem
na żywo. Być może uda się to jeszcze tej
jesieni lub w przyszłym roku.
Muzyka "The Storm" to raczej zbiór uniwersalnych
pejzaży "malowanych" dźwiękami
aniżeli utworów w tradycyjnym rozumieniu
tego słowa? Każdy z tych pejzaży to paleta
dźwięków o specyficznej emocjonalności,
klimacie. Słuchając stawiam sobie pytanie,
czy to jeszcze muzyka popularna, czy może
"rock podniesiony do rangi sztuki", albo muzyka
poważna, adresowana do dosyć wąskiego
kręgu odbiorców?
Hmmm, na pewno jest to muzyka ilustracyjna
posiadająca jednak melodie. Zwykle gatunek
ten pozbawiony jest jakichkolwiek melodii.
Z uwagi na swój aparat wykonawczy
zawartość płyty "The Storm" jest powiązana
z muzyką tzw. rozrywkową. W kwestii stylistyki
będzie to kolaż typu dark ambient, electro,
rock czy tzw. muzyki filmowej ale określenie
"rock podniesiony do rangi sztuki" podoba
mi się chyba najbardziej (śmiech).
W jednym z tekstów na temat "The Storm"
znalazłem takie oto słowa: " Album odnosi
się do wewnętrznych bitew, które wszyscy
staczamy, do mrocznych uczuć, które przeżywamy
wewnętrznie, okazujemy zewnętrznie".
Zgadzasz się z taką interpretacją?
Oczywiście. Przytoczone przez Ciebie cytaty
odnoszą się do głównej idei przedstawienia
"The Storm". Najlepszym streszczeniem idei
jest zdanie, które James Wilton umieścił na
swojej stronie jako motto:
Foto: Robert Swiderski
You can't see the wind, but you can see how it
changes objects.
You can't see unhappiness, but you can see
how it changes people.
A low becomes a depression, a depression
becomes a storm.
When you're unhappy people say "it will all
blow over".
There is a calm before the storm, is there one
afterwards?
Ile w muzyce z "The Storm", albo w ogóle w
tworzonej przez Ciebie muzyce jest osobowości
autora? Czy potrafisz oddzielić cząstkę
swojego "Ja" od charakteru komponowanej
muzyki? Czy w swojej muzyce jesteś
sobą, czy unikasz świadomie takiej identyfikacji?
Trudne pytanie (śmiech). Na pewno kiedy
tworzę staram się dać z siebie wszystko i być
ze sobą w zgodzie. Często wymagam od siebie
znacznie więcej niż potrafię, co motywuje
mnie do ciągłego udoskonalania warsztatu.
W swojej pracy jestem bardzo drobiazgowy,
może czasem za bardzo (śmiech). Potrafię się
odnaleźć w nieładzie mojej pracowni, ale w
muzyce wszystko ma mieć swoje uzasadnione
miejsce.
Jakbyś udowodnił tezę, że album "The
Storm" to kolejny krok w rozwoju artystycznym
Amaroka?
Zdecydowanie jest to kolejny krok w rozwoju
artystycznym Amaroka. Nigdy dotąd nie
komponowałem muzyki do przedstawień czy
filmu. Było to dla mnie bardzo rozwijające i
pokazało mi kolejne światy, w które można
wkroczyć poprzez muzykę. Dziś już wiem
"jak to się robi". Wiem też, że będę ponownie
współpracował z teatrem tańca James Wilton
"Dance Company" na potrzeby kolejnej
sztuki i cieszę się na tę okoliczność.
Niebawem, bo w drugiej połowie czerwca
muzyka z albumu "The Storm" oraz James
Wilton Dance zostaną zaprezentowane w
ramach festiwalu teatralnego Rozbark In
Motion w Bytomiu. Czy Amarok jako twórca
i wykonawca muzyki będzie obecny na
tym festiwalu?
Mam nadzieję, że uda się być tego dnia w
Bytomiu i spotkać się także z Jamesem, Sarah
i pozostałymi tancerzami i całą ekipą.
Oczywiście widziałem już przedstawienie
"The Storm" w londyńskim The Place, ale po
raz pierwszy przedstawienie będzie tak blisko.
Ostatnie pytanie dotyczy najbliższych planów.
Wiem, że w połowie lipca odbędzie się
Wasz koncert, obok m.in. Riverside i Believe
w Olsztynie. Czy wykonanie muzyki
Amarok z wszystkimi detalami brzmieniowymi
w wersji "live" to łatwe zadanie?
W lipcu zagramy także na Toruńskim
Festiwalu Rocka Progresywnego a pod
koniec lipca na Summer Fog Festival w
Warszawie, gdzie główną gwiazdą będzie
Nick Mason z Pink Floyd! W przypadku gry
na żywo wiele detali nie jest możliwe do odtworzenia,
dlatego skupiamy się na rzeczach
najważniejszych. Nigdy też nie gramy w taki
sam sposób. O ile w studiu jestem bardzo
szczegółowy i poukładany, tak jako osobowość
sceniczna lubię improwizację i można
powiedzieć, iż za każdym razem gram inaczej,
co daje mi i nam wszystkim w zespole wolność
wyrazu i zwyczajną przyjemność.
Szczere gratulacje za wspaniały album "The
Storm". Dużo sukcesów w realizacji kolejnych
zamierzeń artystycznych. Powodzenia
To ja bardzo dziękuję. Pozdrawiam serdecznie
Włodek Kucharek
AMAROK 125
Reminiscencje NWOBHM
Rampant
Tee Rets z którym mam przyjemność się przyjaźnić, już od późnych lat siedemdziesiątych był
całym sercem zaangażowany w scenę NWOBHM. Po przygodach z dwoma zespołami Mens Rea
i Tyrant, Tee postanowił założyć nowy zespól. Nazwał go Rampant. Tee Rets był wokalistą,
gitarzystami zostali Paul Playle (później Destroya) i Mark Blaxland (później w Gandalf Wizardry).
Na gitarze basowej grał Aiden Fitpatrick (później grał na gitarze w Gandalf Wizardry),
a Rick Tiley na perkusji (znany później z gry w Destroya, Shanghai Tigers). Brzmienie zespołu
było wypadkową Saxon, Judas Priest, Iron Maiden z domieszką Thin Lizzy i Scorpions.
Zespół nagrał kilka piosenek na demo: "Fight For Pride", "Channel Collision", "Take It Like A
Lady", a na drugim demo znalazy się: "I'll Press The Button Before You", "Our World", "Run For
The Hills". Piosenka ta nie ma nic wspólnego z Iron Maiden i powstała wcześniej. Tytuł był w
rzeczywistości sloganem Rampant używanym na plakatach reklamowych.
Co by nie mówić piosenki Rampant to kawał solidnego, klasycznego NWOBHM. W pewnym
momencie doszło w zespole do tymczasowego rozłamu Odeszli Mark i Rick. Miało to miejsce
tuż przed koncertem w słynnym Ruskin Arms. Za brakującego Marka miał zagrać Stephen
Heath z Dragonfly, ale niestety nie pojawił się na koncercie. Rampant był zmuszony zagrać ten
koncert z jednym gitarzystą. Za bębnami podczas występu w Ruskin Arms zasiadł Nik Szymanek
znany z zespołów Trilogy, Dragonfly, Gandalf Wizardry, Phil Hilborne Band, Sabotage.
Mark i Rick wrócili na kolejne koncerty, które z kolei dla Tee były ostatnimi z zespołem, ponieważ
postanowił pójść własną drogą. Zastąpił go John Hagerty z innego zespołu NWOBHM,
Rippa. John był również krótko w zespole Flight 19. W tym zespole gitarzystą był Paul Lewis.
Kiedy John opuścił Flight 19 zastąpił go Derek Lyon. Tak doszło do pierwszego spotkania Paula
Lewisa i Dereka Lyona, którego rezultatem było reaktywowanie Satan's Empire. Ale to historia
na inny artykuł, wracamy do głównego bohatera tej historii. Po rozpadzie Rampant w
1981 roku Tee rozpoczął długo wędrówkę muzyczną. Występował w Quest, Gallery, Frontier,
Relay, Mercy, Kingsreach. Od lipca 2017 roku śpiewa w zespole Bawls-Out. W 2019 otrzymałem
wiadomość o planowanej reaktywacj Rampant. Słowo wkrótce stało się ciałem i zespół
powrócił. Na początku czerwca zagrali koncert na Mearfest organizowanym przez Briana Meara.
Obecny skład Rampant tworzą: Tee Rets - lead vocals, Paul Playle - guitar, backing vocals;
Jamie Carter - guitar, backing vocals, Chris Chitticks - bass, backing vocals; Lee Chitticks -
drums. Tee i Paul to: oryginalni członkowie Rampant. Chris i jego syn Lee grają razem od lat.
Lee wystepuje również z Breaking Illusion (progressive / groove metal). Jamie Carter współpracował
wcześniej z byłym wokalistą Iron Maiden - Dennisem Wilcockiem w jego zespole V1.
Obecnie Rampant pracuje nad wydaniem swojej pierwszej płyty. Więcej o zespole na jego stronie
na facebooku. Polecam również wywiad z Tee na blogu Phantom Lord.
Zdjęcia przedstawiają oryginalny i obecny skład.
Foto: Rampant
Foto: Rampant
Sabre
Powstała w 1977 r
wzorowała na doko
Robin Trower. Za
Paul Hodson - ba
demo w 1978 rok
cztery utwory: 1. "
3. "Same For Me S
stała zrealizowana
drums. Znalazły s
Paw", 3. "So Lone
storii. Andy Har
lądują w Montr
Diamond Dogs
Demos Vol. II,
Foto: Redline
Foto: Sabre
Assasin
W 1979 roku w miasteczku Leigh położonym w hrabstwie Greater
Manchester trzech młodych muzyków postanowiło założyć zespół.
Byli to bracia: Tony Barton - voc, guitars, Ian Barton - bass, voc.
Dali oni ogłoszenie w lokalnej gazecie. W ten sposób znaleźli pochodzącego
z Atherton gitarzystę Karla Chestera. Perkusitą przez
chwilę był facet o imieniu John, ale to nie zadziałało i wkrótce zastąpił
go Steve Walker.
Karl używał głownie gitary Stratocaster, natomiast Tony gitary
Futurama. Ian miał Fender Bass, a Steve grał na zestawie Premier
Drums. Nazwa została wymyślona po kilku kuflach piwa. Rozważano
Avenger, Laye, Storm Bird. Ostatecznie wybór padł na Assasin.
Zespół szybko zaczął koncertować po Zjednoczonym Królestwie,
grając między innymi w Bolton, Stoke-on-Trent czy St. Helens.
W 1982 roku nagrywają demo z dwiema piosenkami: "Highway
Lightning" i "Lonely Southern Road". Dzięki tej piosence w zostali
zaproszeni do udziału w nagraniu kompilacyjnej płyty "Metal Fatigue"
wydanej przez legendarną wytwórnię Ebony Records. Ich piosenka
"Lonely Southern Road" niewątpliwie jest ozdobą tego albumu.
Zespół nagrywał kolejne dema, koncertował, był bliski wydania singla
dla Heavy Metal Records. Niestety bez większych efektów. Doprowadziło
to do rozpadu Assasin w 1992 roku. Kiedy słuchałem
ich piosenek: "Lonely Southern Road", "How Do You Know", "C'mon
Lets Rock", "Take You Away", "Stay On The Run", "Crazy Night" pomyślałem
sobie, że szkoda, żeby pozostały nieznane. Udało się. Jeszcze
w tym roku powinna ukazać się ich płyta wydana przez niemiecką
wytwórnię High Roller Records. C'mon Lets Rock!!!
Foto: Assasin
Redline
Essex,1984 rok - rozp
okolicy dochodzi ró
krótko połączą się w
wstaje Redline. Bas
Crucifixion) wraz z
US) i wokalistą Gar
Sea i zaczynają pró
W 1985 roku zesp
i "Out of the Black
Black). W połowie
Love Boys). Jego
spół w 1986r. gra
chowały się czter
Roll", 3. "Judgeme
wszym demo, za
do wytwórni "Ob
N.W.O.B.H.M D
Redline rozpada
składzie; Chris,
rzysta o imieniu
126
REMINISCENCJE N.W.O.B.H.M.
Żelazna Klasyka
oku w Wolverhampton grupa Sabre swoją muzykę
naniach takich wykonawców jak Whitesnake, Free,
łożyli ją: Sam Hughes - vocals, Andy Neal - guitar,
ss i Andy Harper - drums. Zespół nagrał dwie taśmy
u w Zella Studios Birmingham. Pierwsza zawierała
Youve Been Cheating", 2. "Dont Let Me Wait To Long",
ame For You", 4. "Affection Rejection". Druga taśma zojuż
z nowym muzykiem. Został nim Neil Richman -
ię na niej trzy pioenki: 1. "Nothing Remains", 2. "Cat's
ly In The City". W 1979 roku Sabre przechodzi do hiper
i Paul Hodson zakładają Hideaway, a później obaj
eaux (niedawno ukazała się ich płyta), a następnie w
. Część nagrań Sabre znajdzie się na N.W.O.B.H.M
który ukaże się w najbliższych tygodniach.
ada się zespół Crucifixion. W tym samym czasie w
wnież do rozpadu Random Black (oni jeszcze na
1985 roku aby nagrać demo). Na ich popiołach poista
Chris Mann i perkusista Pete Morgan (obaj ex
gitarzystą Markiem Kirkmanem (ex Random Black,
ry Mielle zakładają bazę w miasteczku Southend-onby
oraz komponowanie piosenek.
ół nagrywa demo z dwoma utworami: "Mirror Image"
" (ta druga to pożegnanie, lament za utratą Random
1986r. zespół opuszcza Garry (dołącza do Tattooed
astępcą zostaje Steve Newman. W tym składzie zew
słynnym The Ruskin Arms. Z tego koncertu zay
nagrania: 1. "Runnin' with the Devil" 2. "Rock and
nt Day" 4. "Me and The Boys" (piosenki te wraz z pierzgodą
i błogosławieństwem Chrisa Manna przesłałem
scure Nwobhm Releases" która wyda je na kompilacji
emos Vol.II.). W roku 1987 Steve odchodzi z zespołu.
się ale kilka tygodni później próbują się reaktywować w
Pete, ponownie Garry w roli wokalisty oraz szkocki gita-
Callum. Niestety był to już tylko łabędzi śpiew zespołu.
DIO - Holy Diver
1983 Mercury
Ronnie James Dio. Postać, którą każdy,
myślę, szanujący się fan hard rocka czy heavy
metalu zna, albo przynajmniej znać powinien.
Człowiek niski, aczkolwiek o wielkim
głosie, gdziekolwiek nie pojawiał się, przechodził
do historii. Jego kariera wokalisty
hartowała się z upływem lat, a przy każdym
przystanku był coraz bardziej doświadczony.
Od nagrań z grupą ELF, gdzie sprawował też
funkcję basisty, przez klasyczne albumy
Rainbow, gdzie jego gwiazda rozbłysła pełnym
blaskiem, do Black Sabbath. Tam zastąpił
charyzmatycznego Ozzy'ego Osbourne'a
i jego związek z gigantem rocka okazał
się burzliwy. Na tyle, że w 1982 roku zmontował
swoją formację, nazwaną po prostu
DIO.
Odchodząc z Black Sabbath, Ronnie porwał
ze sobą perkusistę Vinny Appice'a, który
okazał się długoletnim fundamentem jego
grupy. Panowie spotykali się bardzo często,
razem też wracali do Sabbath raz i drugi (już
pod nazwą Heaven And Hell). Stanowisko
basisty objął stary znajomy z Rainbow -
Jimmy Bain, a gitarzystą okazał się młody
Vivian Campbell. Dla niego z kolei propozycja
od Dio okazała się trampoliną do bogatej
kariery.
Album "Holy Diver" (1983) to jedna z płyt
wszechczasów. Album ponadczasowy, gdzie
każdy dźwięk jest na swoim miejscu. Esencja
ciężkiego grania. Krążek stworzony według
magicznej receptury, która mówi, że wszystkie
elementy muszą łączyć się w idealnych
proporcjach. To płyta po latach brzmiąca
nadal świeżo i porywająco. Dla samego Dio
była to też poprzeczka, którą z trudem próbował
przeskoczyć. Nigdy się to nie udało,
choć dwa razy był blisko - przy drugim krążku
"The Last In Line" (1984), choć zabrakło
znacznie elementu zaskoczenia, i przy
"Dream Evil" (1987), gdzie jednak materiał
okazał się dość nierówny.
Debiut formacji DIO to zbiór dziewięciu
kompozycji, z których bije niesamowita energia.
Od początku do końca muzycy trzymają
słuchacza w osłupieniu i nie pozwalają na
wyrwanie się z tej magicznej pułapki. Również
każdy z nich wniósł do stworzenia
"Holy Diver" doświadczenie i umiejętności.
Bardzo sprytnie w DIO pojawiły się dźwięki
znane z Rainbow czy Black Sabbath, ale też
typowo heavy metalowe patenty, jakie stosowała
masa młodych zespołów na początku
lat 80. W swoim kociołku Dio, Bain, Campbell
i Appice wszystko dokładnie wymieszali
i zapakowali w kopertę z przykuwającą
wzrok okładką, gdzie Murray (pojawiający
się na okładkach grupy stwór z rogami) wrzuca
do rzeki księdza spętanego łańcuchem.
Była to analogia do utworu tytułowego, który,
jak podkreślał sam Ronnie, jest rodzajem
utworu religijnego. Wyjaśniał, że tekst oparty
jest na figurze Jezusa, który na innej Ziemi,
w innym miejscu, robi to co zrobił dla
nas. Nazywają go "świętym nurkiem" bo
wkrótce "zanurzy" się w innej planecie. Jako
tekściarz Ronnie przez swoją karierę nie okazał
się gorszy niż był wokalistą. Wiele z jego
słów znalazło odniesienie współcześnie a sam
piosenkarz zawierał w nich intrygujące i nietuzinkowe
przemyślenia.
W roku 1983 album "Holy Diver" wniósł
nową jakość do świata ciężkiego rocka. Bez
próby ścigania się, prężenia muskułów, czy
szokowania na siłę. Grupa, odnoszę wrażenie,
przeniosła sposób grania z poprzedniej
dekady, nieznacznie go modyfikując. Przecież
nie znajdziemy na debiucie DIO żadnej
muzycznej ekstremy, niczego, na czym nie
mógł być oparty hard rock lat 70. Są riffy
chwytliwe, czytelne, z dozą zaciętości. Sekcja
rytmiczna cementuje utwory zanurzając je w
mieszance finezji, gęstości i motoryki. Do
tego wszystkiego głos lidera. Charakterystyczny
wokal, o wielkich możliwościach,
mogący odnaleźć się z pełną swobodą w
prawie każdym utworze. No i klawisze użyte
w taki sposób, żeby swoją obecnością robiły
klimat. W swojej konstrukcji album jest
niesamowicie przemyślany. Początek uderza
w słuchacza by od razu powalić na ziemię.
Potem szybkość jest regulowana. Stosowane
są umiejętne zwolnienia. Przebojowość miesza
się z szorstkością, liryczność z mocą.
Końcówka to dumne podkreślenie zawartości.
Przesłuchałem "Holy Diver" w swoim życiu
chyba kilkaset razy. Niesamowite jest to, że
za każdym kolejnym brzmi tak, jakbym go w
ogóle nie znał! Zdecydowanie jest to płyta,
dla której czas się zatrzymał. Nadal jest potężna
w swym wyrazie, nadal inspiruje i trafia
do kolejnych pokoleń. To rzadka sztuka,
domena największych z wielkich.
Adam Widełka
ZELAZNA KLASYKA 127
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
A New Revenge - Enemies And
Lovers
2019 Golden Robot
Moi ulubieni recenzenci filmowi
udzielający się na Youtube do
określenia pewnego rodzaju filmowych
produkcji wymyślili sobie
własną szufladkę. Mianowicie jest
to kategoria, którą określają oni jako
"kolejna polska komedia romantyczna
z białym plakatem i Adamczykiem".
Dlaczego o tym wspominam?
Otóż na swój własny użytek
mógłbym stworzyć kategorię
"kolejny debiutancki album kolejnej
supergrupy z Timem Owensem na
wokalu". Niestety, dotychczas o
wspomnianych powyżej bandach i
ich produkcjach nie mogłem powiedzieć
zbyt wiele dobrego (podobnie
zresztą jak o komediach z
Adamczykiem). Wystarczy wspomnieć
ostatnie twory z Timem na
wokalu, mianowicie The Three
Tremors oraz Spirits Of Fire.
Oba projekty wydały albumy nudne
oraz do bólu standardowe.
Miała zatem być to kolejna płyta
do słuchania z obowiązku. A tu
niespodzianka. Na początek może
parę informacji o tym zespole. W
A New Revenge obok Owensa
udzielają się tacy muzycy, jak gitarzysta
Keri Kelli (znany ze współpracy
ze Slashem, Alice Cooperem
oraz Vincem Neilem), na basie Rudy
Sarzo (min Quiet Riot, Whitesnake
oraz Ozzy Osbourne), za
perkusją zaś zasiadł znany ze Scorpions
oraz Kingdom Come, James
Kottak. Skład zatem wyborny,
ale pytanie czy muzyka również
takowa jest. Odpowiem bez
większego zastanowienia, że tak.
"Enemies And Lovers" porwało
mnie już od pierwszego przesłuchania
(do którego nauczony doświadczeniem
zabierałem się dość
długo). Muzyka zawarta na tym
albumie to hardrock będący dośc
fajną mieszanką tradycji oraz nowoczesności.
Weźmy sobie pierwszy
z brzegu "The Distance Beetween".
Numer z riffem nawiązującym
do tradycyjnych hardrockowo
- bluesowych brzmień, jednak dzięki
produkcji zyskuje on współczesnego
ducha. Nie zabrakło tu murowanych
przebojów. Do takich można
zaliczyć znany z singla "The
Way" oraz "Glorious", który kojarzy
mi się z jednej strony z Volbeat,
z drugiej zaś z twórczością
neopunkowych kapel z Kalifornii
(może niekoniecznie w znaczeniu
Green Day czy Blink 182, bliżej
mu zdecydowanie do The Offspring,
Pennywise czy nawet Bad
Religion). Jest też ballada "Only
The Pretty Ones", która to mogłaby
się spokojnie znaleźć na "Hey
Stupid" Alice Coopera. Jak widać
Kelli maczał w tym swoje palce.
"Enemies And Lovers" to album
idealny na letnie wakacyjne dni.
(5)
Bartek Kuczak
Abstrakt - Post Sapiens 101
2019 Self-Released
Poznański Abstrakt wydał właśnie
drugi album "Post Sapiens 101".
To kolejny koncept w dorobku tej
ciekawej grupy, łączącej wpływy
rocka progresywnego, post-rocka i
metalu w spójną i nader interesującą
całość. Z ogromną satysfakcją
obserwuję już zresztą od
kilku ładnych lat, że nasze zespoły
rockowe grają coraz bardziej oryginalną
i nieszablonową muzykę, a
szeroko rozumiana scena progresywna
jest tego kolejnym potwierdzeniem.
Abstrakt na tle konkurencji
jawi się już jako formacja
całkowicie ukształtowana - blisko
10 lat stażu miało na to niewątpliwy
wpływ, dochodzi do tego świetny
warsztat instrumentalistów oraz
świeże pomysły w zakresie kompozycji.
Fakt, gdzieniegdzie pobrzmiewają
w nich echa dokonań
Marillion, Tool czy Riverside,
pojawiają się też nawiązania do
klasycznego rocka progresywnego z
lat 70. ubiegłego wieku, ale to tylko
swoiste ozdobniki-wyznaczniki
muzycznej drogi, takie punkty milowe,
bez których rock progresywny
A.D. 2019 na pewno nie dotarłby
do miejsca, w którym jest
obecnie. "Post Sapiens 101" to
osiem, z dwoma wyjątkami, długich,
rozbudowanych kompozycji.
Owe odstępstwa to singlowy,
całkiem nośny "Post Sapiens" oraz
klawiszowo-elektroniczna miniatura
o wszystko mówiącym tytule
"Introduction". W tych dłuższych
formach zespół też prezentuje się
bardzo przekonująco, umiejętnie
łącząc stare z nowym (typowe, progresywne
patenty aranżacyjne plus
sample i elektronika). Szczególnie
efektownie brzmi to w "Homo
Virtualis" oraz w blisko 12-minutowym,
wzbogaconym partiami
skrzypiec "Olympus Mons". "Simple
Men" też robi wrażenie, również
pod względem zróżnicowania partii
wokalnych, bo Abstrakt to zespół
z wokalistą z prawdziwego
zdarzenia. Krzysztof Podsiadło
jest też autorem niebanalnych tekstów,
traktujących o zagładzie rodzaju
ludzkiego i dalszym życiu
("życiu"?) w cyfrowej wersji 2.0.
"Post Sapiens 101" jest więc interesującą
płytą bez słabych punktów,
fani takich klimatów nie mogą
jej w żadnym razie przegapić. (5)
Wojciech Chamryk
Aftermath - There is Something
Wrong
2019 Zoid Music
"There is Something Wrong" jest
dziwnym albumem. Trochę nietypowym
jak na standardy thrash
metalu, który często zdarza mi się
recenzować na łamach tego pisma.
Jeśli miałbym określić teksty tego
albumu, jednym słowem, to najbliżej
(choć nie definitywnie) byłoby
to słowo "kiczowate". Nie mam nic
negatywnego do tematyki politycznej,
jaką stara się nakreślić ten
album czy nawet już podejścia do
teorii spiskowych, ale sposób ułożenia
tychże tekstów czy trochę
wydźwięk w kompozycji wybrzmiewa
właśnie w ten sposób.
Co mnie jeszcze irytuje na tym albumie?
Irytuje to złe słowo. Wkurwia.
A co? "Expulsion". Jeśliby zastosować,
że album ocenia się po
tym, jak on się kończy, to bym ocenił
go jako nużący wypierd bez ładu
i składu, stworzony z różnych
efektów dźwiękowych i nagrań.
Jasne, rozumiem, chcieli wywołać
pewny efekt, zamieszania, natłoku
informacji, ale nie widzę nikogo,
kto by stwierdził, że sprawia mu
przyjemność słuchanie tego utworu.
Dobra, wrócę do początku i odniosę
się też do zalet albumu. Początek
składa się z podobnego zabiegu,
ale da się go jeszcze znieść.
Po wstępie przechodzimy do "False
Flag Flying". Stosunkowo szybki
początek, w którym zespół w
utworze wytraca prędkość by przejść
do wolnych - średnich prędkości.
Czego nie można odmówić temu
utworowi, to - to, że często
zmienia swoje tempo. A właśnie,
zapomniałem wspomnieć o samym
zespole. Kojarzycie "Eyes of Tomorrow"?
Myślę, że część, która
jest bardziej w technicznym thrashu,
to tak. Tak, to jest ten zespół!
Nie robię sobie z was jaj. Ten sam,
który pozwał Dr. Dre za nazwę
swojego wydawnictwa. "There is
Something Wrong" odnosi się
bardziej do ich początków, choć
też bym nie powiedział, że W jednoznaczny
sposób. Sam album
dla mnie brzmi jak nowoczesny
metal zmieszany z punkiem i masą
wstawek dźwiękowych. Jest dużo
szeptania, dużo krzyków, ogólnie
wokalnie album jest zróżnicowany.
Tekstowo i tematycznie jest mniej
- bardziej odnosi się do społeczeństwa,
teorii konspiracyjnych i polityki
per se. Zespół zaznacza ważność
posiadania własnej opinii,
własnej wartości. Porusza śliskie
tematy i zadaje pytania na temat
teorii spiskowych. Informuje o pewnych
ostrzejszych rozwiązaniach.
Lirycznie składa się między innymi
z wyliczeń. Jeśli miałbym porównać
ten album do czegoś, to myślę,
że może kojarzyć się ztwórczością
Ministry albo z okolicami
"Grin" i kompilacji z roku 1990
zespołu Coroner. W sumie "Smash
Reset Control" na wstępie brzmi jak
coś inspirowanego The Prodigy.
Ogólnie, sam ten utwór brzmi jak
coś granego przez zespoły crossoverowe.
Wydaje mi się, że zespół
trochę przesadził z wstępami, i
część z nich nie dopracował, co
widać np. na przejściu pomiędzy
"Gaslight" i "A Handful of Dynamite".
To wyciszenie instrumentów,
tak trochę mi nie pasuje, ale
zgaduje, że miało to na celu stworzenie
pewnego suspensu. Jak dla
mnie to się nie udało. Co do "A
Handful of Dynamite", to wstęp
kojarzy mi się z reklamą 5 Gum.
Brzmienie? Gitary spoko, bas też,
perkusja też ujdzie… ale nie, nie,
neien ie nein eine ien expulsio
nwypie hdala j. "Can You Feel It
Not"? Nie oceniam - nie jestem po
prostu w stanie tego rzetelnie ocenić.
Aftermath zrobił album, który
w pewnych momentach jest oryginalny,
ale te momenty często bywają
irytujące. Ten album jak dla
mnie za dużo czasu poświęca zapychaczom,
które w większości nie
zostały wystarczająco przyzwoicie
zrobione i jak dla mnie tu jest
główny problem tego albumu.
Myślę że reszta płyty jest w porywach
od znośna do dobra, aż czasami
świetna, jak chociażby
"Smash Reset Control". Komu to
polecam? Fanom metalu alternaty-
128
RECENZJE
wnego (z elementami thrashu).
Jacek Woźniak
Alcatrazz - Parole Denied - Tokyo
2017
2018 Frontiers
Tego akurat się nie spodziewałem.
Graham Bonnet od kilku lat udanie
działa pod szyldem Graham
Bonnet Band, więc nie sądziłem,
że będzie chciało mu się wrócić do
marki Alcatrazz. A tu proszę, mamy
odrodzenie zespołu w wersji
koncertowej. Całe wydarzenie odbyło
się w marcu 2017 roku w
Tokyo. W przedsięwzięciu wziął
udział nie tylko Bonnet ale także
basista Gary Shea i klawiszowiec
Jimmy Waldo. Obaj z oryginalnego
składu tej kapeli. Wspomagali
ich muzycy ówczesnego składu
zespołu Grahama Bonneta, gitarzysta
Conrado Pesinato i perkusista
Mark Benquechea. No i co
tu się dużo rozpisywać wyszło im
wyśmienicie. Panowie zrobili
tracklistę ze swoich trzech albumów
studyjnych. Najwięcej - bo
pięć - znalazło sie utworów z debiutu,
"No Parole from Rock 'n'
Roll", zaś po trzy dołożono z "Disturbing
the Peace" i "Dangerous
Games". W tym "Night of the
Shooting Star", która posłużyła
jako intro, a swego czasu zamykała
ich ostatni album "Dangerous Games".
No cóż, myślę, że znów ktoś
mocno zazdrości "skośnookim
skurczybykom", którzy, a to mają
zarąbiste wydania płyt, nieosiągalne
bonusy, czy też wyjątkowe
koncerty. To ostatnie jest wytłumaczalne,
bowiem nigdzie indziej -
tylko w Japonii - tak mocno doceniają
takie zespoły jak Alcatrazz.
A na samym koncercie zagadało
wszystko, instrumenty brzmią soczyście,
głos Bonneta ciągle znakomity,
a przecież facet przekroczył
siedemdziesiątkę. Po prostu
jeszcze nie słyszałem w takiej jakości
nagrań Alcatrazz. Wiem, że
nagrania "live" zawsze poddawane
są studyjnej obróbce, ale ufam, że
w tym wypadku nie było zbyt dużej
ingerencji. A za dowód może
służyć "teledysk" z próby do megahitu
"Hiroshima Mon Amour",
który jako dodatek znalazł sie na
dysku DVD. No właśnie, "Parole
Denied - Tokyo 2017" zawiera
dwie wersje tego samego wydarzenia.
Jest wersja audio i wersja
wideo. Swego czasu preferowałem
wszystko co audio, tym razem nie
mam faworyta, bowiem równie
dobrze ogląda mi się obrazki, a nie
zastosowaniu tu jakiejś wyszukanej
techniki. Jednak to nie wszystkie
niespodzianki z tego wydawnictwa,
bowiem dołączony jest jeszcze
trzeci dysk (audio) zatytułowany
"Unheard Evidence: Demos And
Rarities". Znalazły się na nim wersje
demo ośmiu utworów, które zarejestrowane
były głównie w roku
1985. Nie znaczy, że są to słabej
jakości nagrania, niedopieszczone
ale wystarczająco dobre, które z
pewnością zadowolą fanów zespołu.
Także "Parole Denied - Tokyo
2017" to wyśmienita pozycja dla
wielbicieli, hard rocka, hard'n'
heavy i klasycznego heavy metalu.
Mus także dla fanów Alcatrazz.
Znakomite uzupełnienie dyskografii
tej kapeli. A z tego co można
się zorientować, jest szansa, że nie
będzie w niej to ostatni akcent. (5)
Althea - The Art Of Trees
2018 Sliptrick
\m/\m/
Ostatnimi czasy przepis na progresywny
metal jest dość prosty. Standardowo
miesza się wpływy progresywnego
metalu z elementami
progresywnego rocka i mamy
współczesny progresywny produkt.
Jedne zespoły przechylają szalę na
stronę metalu, inne na stronę
rocka. A, że w wypadku muzyki
progresywnej możliwości interpretacji
jest wręcz nieograniczona, to
muzycy, którzy obdarzeni są większą
ilością talentu, zawsze potrafią
wyczarować kawał wyśmienitej
muzyki. Nie inaczej jest z włoskimi
muzykami z Althea. O dziwo nie
jest to młody zespół, bowiem jego
początki sięgają roku 1998. Przez
te lata nagrali cztery dema oraz
dwa pełne albumy, wydane własnym
sumptem. Wręcz jestem pewien,
że niewielu miało szczęście je
usłyszeć. "The Art Of Trees" jest
pierwszym krążkiem opublikowanym
przez wytwórnię. To doświadczenie,
które zespól zgromadził
przez te dwadzieścia lat słyszane
jest praktycznie w każdej nucie
zawartej na tej plycie. W uszy
przede wszystkim rzuca się znakomite
zestawienie ambitnego heavy
metalu i rocka. Progresywne zespoły
uwielbiają wszelkie dysonanse,
nie inaczej jest w wypadku Althea.
Obok elementów dynamicznych,
mocnych, żywiołowych egzystują
te melancholijne, natchnione i melodyjne.
Słuchając płyty ma się jednak
wrażenie, że muzycy większy
nacisk położyli na te spokojniejsze
muzyczne fragmenty. Nie dziwię
się takiemu wyborowi, bo innym
atutem tego zespołu są znakomite
melodie. Myślę, że w tym względzie
Włosi zachwycą bardzo wielu
odbiorców. Kapela ujmuje fanów
również bogactwem pomysłów i
ich czytelnością, mimo złożoności
całokształtu. Na tym tle kompozycje
wydają się świetnie napisane.
Obojętnie czy utwór ma trzy czy
dziewięć minut, ma się wrażenie,
że ma się do czynienia z zwykłą
piosenką. Każdy z instrumentów
ma niesamowicie dobrane brzmienie,
dzięki czemu są bardzo wyraziste.
Te walory podkreślane są również
znakomitym wykonaniem.
A przecież Włosi nie opierają muzyki
tylko na konfrontacji metalu i
rocka a wplatają w swoje dokonania
elementy, grania technicznego,
muzycznej awangardy, lekkiej
nowoczesności czy też delikatnych
wpływów jazzu. Niebagatelną rolę
na "The Art Of Trees" odgrywa
wokalista Alessio Accardo, który
obdarzony jest znakomitym, dobrze
osadzonym głosem ale z łatwością
eksponującym wszelkie
atuty delikatności. Nie wiem czy
jeszcze pamiętacie taką niemiecką
kapele Dreamscape i ich wokalistę
Hubi Meisela, to właśnie z nim
dość często kojarzy mi się Alessio.
Cały album słucha się z duża przyjemnością,
każda z kompozycji mimo
oczywistych różnic gwarantuje
najwyższej jakości doznań. Mam
nadzieję, że fani progresu ulegną
podobnym wrażeniom. Niemniej,
mnie najbardziej podobają się
kompozycje, w których przeważają
ogromne atmosferyczne przestrzenie
wspierane przez wyjątkowe melodie,
gdzie urok śpiewu przekracza
kolejne granice wrażliwości. Są
to dla mnie kawałki "Today" oraz
"The Shade". Ten drugi dodatkowo
wspierany jest delikatnymi jazzowymi
brzmieniami fortepianu oraz
niesamowitym solem na saksofonie.
Cała oprawa, czyli aranżacje,
brzmienia, produkcja, grafika równie
dobrze komponują się co muzyka,
dzięki czemu o "The Art Of
Trees" powiedzieć, że to dobre wydawnictwo.
Może znajdą się tacy,
co będą niezadowoleni zbyt małego
wykorzystania dynamicznych
stricte metalowych aranżacji, jednak
w mojej opinii Włosi zaprezentowali
się optymalnie i w ich
wypadku chciałbym usłyszeć więcej
podobnej muzyki. Już o tym
wspominałem, ale liczę, że inni
zwolennicy progresywnego grania
podzielą moja opinie co do Althea
i ich "The Art Of Trees" (5)
Amon Amarth - Berserker
2019 Columbia/Metal Blade
\m/\m/
Amon Amarth to już zespół instytucja.
Co prawda fani staroszkolnego
czy ekstremalnego death metalu
niezbyt go cenią, trudno jednak
nie dostrzec wpływu szwedzkiego
kwintetu na bardziej melodyjną
odmianę metalu śmierci. W tym
Johan Hegg i spółka są bez dwóch
zdań prawdziwymi mistrzami, z
godną podziwu regularnością wydając
kolejne albumy. "Berserker"
jest już jedenasty z kolei i na pewno
wstydu swoim twórcom nie
przynosi, będąc jednym z ich lepszych
dokonań w ostatnich latach.
I chociaż nie ma tu mowy o bitewnym
szale tytułowego wojownika
czy poziomie przełomowych dla
formacji płyt "The Avenger", "The
Crusher" czy "Versus The
World", to oparty na nordyckich
legendach melodyjny death metal
Amon Amarth wciąż robi wrażenie.
Delikatny wstęp do "Fafner's
Gold" jest oczywiście zmyłką, bo
szybko uderza konkretny riff, a cała
kompozycja rozwija się w stronę
szybkiego, ostrego, ale też całkiem
melodyjnego grania. Jeszcze bardziej
przebojowy jest "Crack The
Sky", w kategoriach zespołu murowany
hit, który może też zainteresować
słuchaczy spoza metalowego
kręgu. Chwytliwości nie brakuje
też "When Once Again We Can Set
Our Sails", mającemu sporo z zadziorności
tradycyjnego metalu lat
80. czy "Wings Of Eagles", jednak
najciekawsze wydają mi się te
mniej oczywiste utwory. Już "Valkyria"
wieńczy fortepianowe outro,
ale instrumenty klawiszowe w pełnej
krasie rozbrzmiewają dopiero w
finałowym "Into The Dark": najdłuższej
na płycie, trwającej blisko
siedem minut, mocarnej kompozycji
o epicko-symfonicznym rozmachu
i syntezatorowo-fortepianową
kodą. Johan Hegg też nie jest tu
do końca sobą, bo jego grobowy
growling nabiera momentami
blackowej intensywności wściekłego
skrzeku; intensywność perkusyjnych
partii też może się podobać.
Mrok i melancholia stanowią też o
sile "The Berserker At Stamford
Bridge", chociaż od strony muzycznej
to zdecydowanie bardziej tradycyjna
kompozycja. Zespół z powodzeniem
wraca też do swych
początków, proponując ultraszybki
"Skoll And Hati" czy zróżnicowany
"Shield Wall", a starych fanów na
pewno zachwyci też "Ironside",
kompozycja z z jednej strony pełna
patosu, wzbogacona partiami chóralnymi
czy całkiem melodyjną deklamacją
Hegga, ale też odpowiednio
intensywna i pełna mocy. I
chociaż osobiście wolałbym, żeby
"Berserker" trwał nieco krócej - blisko
godzina nawet dość melodyjnego
death metalu to jednak pewna
przesada - to i tak uważam ten
album za godny polecenia. (4,5)
Wojciech Chamryk
Anguish Force - Chapter 7
2018 Dawn Of Sadness
Po personalnych roszadach przed
pięciu laty (powrót dawnego gita-
RECENZJE 129
rzysty Luck'a AZ, nowi w składzie
wokalista Kinnall i perkusista Pemmel)
i powrotnej EPki "Shark
Attack" Anguish Force uderzył z
pełną mocą. "Chapter 7" to bez
wątpienia jeden z najlepszych albumów
w obszernej już dyskografii
włoskiej formacji: heavy/power/
speed ostry niczym brzytwa maniaka
w jakimś mrocznym zaułku,
surowy i bezkompromisowy. Kinnall
świetnie wpasował się w stylistykę
i brzmienie zespołu, dodając
poszczególnym utworom agresywności
(świetny "Karma's Revenge",
równie ostry "The Other 11
September"). Radzi sobie też jednak
w długiej, trwającej blisko 10
minut i zasadniczo balladowej
kompozycji "So It Was", która
rozpędza się dopiero w końcówce.
Kolejne mocne punkty to "Under
The Streets", numer niczym z lat
80. czy szaleńczy, niespełna trzyminutowy
"Waiting For The Call";
świetnie brzmi też cover Thor
"Thunder In The Thundra", kolejny
klasyk w dobrym wykonaniu w
wydaniu Anguish Force, po numerach
Grave Digger, Black Sabbath
czy Grim Reaper. (5)
Anthem - Nucleus
2019 Nuclear Blast
Wojciech Chamryk
Dość niedawno samuraje z Anthem
odwiedzili naszych zachodnich
sąsiadów zahaczając o kultowy
festiwal Keep It True. Z tej
okazji Nuclear Blast postanowiło
przypomnieć o Japończykach, wydając
album "Nucleus". Nie jest to
typowy krążek, bowiem jest to
zbiór utworów - głównie z lat dwutysięcznych
- nagranych aktualnie
w spółczesnym składzie. Niestety
jest to w ogóle nieznany przeze
mnie rozdział Anthem, z tym większą
pazernością rzuciłem się na
odsłuch samej płyty. No i przepadłem,
a trochę to dziwne, bo
muzyka zebrana na tym dysku, to
nic szczególnego. Jest to po prostu
typowy, wzorcowy heavy metal,
którego przez dekady nie szczędziła
nam scena. Owszem jest zagrany
w ramach koncepcji wypracowanych
przez ten zespól, jednak
nie ma niczego, co by mogło
konkurować z takimi "Breaking
The Law" czy "Metal Heart". Niemniej
cały album, niezmiennie słucham
z ekscytacją i bez wyraźnego
znudzenia, więc musi być coś na
rzeczy. W pierwszym etapie próbowałem
ustalić co to może być ale
poddałem się. Każdy kawałek to
praktycznie archetyp heavy metalu,
dynamiczny, ekscytujący, motoryczny,
z świetnymi riffami i solówkami,
nośnymi melodiami, zaśpiewanymi
przez ostry charakterystyczny
rockowy głos. Na dodatek
świetnie wykonany, w spółczesnej
oprawie, bez wysilania się na
oldschoolowe brzmienie. A nad
tym wszystkim króluje wręcz
szczeniacka pasja, a przecież zespól
swoją działalność rozpoczął w
1981 roku. I w sumie, to chyba tajemnica
tego krążka, bowiem Japończycy
postawili na to, co leży u
podstaw klasycznego heavy metalu,
na wigor, temperament, witalność,
zaciętość itd. Po prostu "Nucleus"
trzeba włączyć i słuchać, i
albo was ta muza porwie albo nie.
Nie ma nic więcej do rozważania.
Chociaż mnie od pierwszego przesłuchania
dręczyło pytanie. Czy to
zestawienie utworów to faktycznie
najlepszy zbiór z ostatnich prawie
dwóch dekad? Czy też, to tylko
część dobra, które ukrywa się na
nieznanych mi albumach Anthem.
Temat bardzo obszerny ale chyba
wart rozważenia i zgłębienia wiedzy.
Tym bardziej, że do głównego
wydawnictwa dołączony jest też
zapis koncertu w ramach trasy
"Gypsy Ways 30th Anniversary
Special", który w równie udany
sposób prezentuje aktualną formę
zespołu. Generalnie zahaczcie o
ten krążek. (5)
Ascheregen - Untot
2019 Pure Underground
\m/\m/
Ponoć debiutancki album tego niemieckiego
zespołu był długo oczekiwany.
Być może w ojczyźnie
Ascheregen mają jakichś fanów i
oni nie mogli już doczekać się premiery
"Untot", ale mnie zawartość
tego krążka najzwyczajniej w świecie
przeraziła. Nie, nie dlatego, że
to jakiś muzyczny horror, majstersztyk
na miarę najlepszych płyt
Kinga Diamonda, czy coś w tym
stylu - ta płyta jest tak przeraźliwie
słaba, że można zwątpić w poczytalność/sprawność
umysłową osób
odpowiedzialnych za jej wydanie.
Niemiecki metal już od wczesnych
lat 80. miał bowiem tendencję do
popadania w banał, a obok zespołów
świetnych czy wręcz pionierskich
egzystowały tam również pozbawione
jakiegokolwiek talentu
amatorskie grupy i klony światowych
gwiazd. Ascheregen pasuje
do nich doskonale - dziwię się, co
robi w składzie tego zespołu świetny
gitarzysta Andreas Püschel,
znany choćby z Asgard czy Hammerschmitt.
Sola są więc na "Untot"
doskonałe, chociaż nie brakuje
w nich ewidentnych zapożyczeń ze
stylu Randy'ego Rhoadsa, ale cała
reszta to jakieś koszmarne popłuczyny.
Tradycyjny heavy, hard
rock, brutalniejsze granie, nawet
jakiś disco metal - parodia to mało
powiedziane. Wyśpiewuje to wszystko
dwoje wokalistów, z których
Lilith Frost jest nieco lepsza, ale
tylko w hermetycznym świecie
Ascheregen. Zespół kilkakrotnie
próbuje też zrobić ze słuchacza
idiotę, podsuwając mu "Poison"
Alice'a Coopera jako "Untot" czy
"Mr. Crowley" Ozzy'ego Osbourne'a
jako "Hey Christina", ale jednocześnie
sam definiuje się idealnie
tytułem ostatniej kompozycji
"Ich Bin Nicht" - całość na (0).
Wojciech Chamryk
Astral Doors - Worship Or Die
2019 Metalville
Czcij albo umieraj! Brzmi złowieszczo,
co nie. Można sobie tylko
wyobrazić różnej maści inkwizytorów
z tym hasłem na ustach. Aż
strach pomyśleć, że dziś w XXI
wieku taka wizja jest jak najbardziej
realna. Ale dość dygresji,
wróćmy do tematu. "Worship Or
Die" - takim oto niezbyt milusim
tytułem chłopaki z Astral Doors
ochrzcili swe dziewiąte dziecko.
Muzyczna zawartość tego krążka
to, jak w przypadku wszystkich poprzednich
dokonań grupy, ciekawa
fuzja heavy oraz power metalu
przepełnionego melodiami, a jednocześnie
niepozbawionego mocy.
Znakiem firmowym grupy od lat
jest niesamowity i charakterystyczny
głos Nilsa Patrika Johanssona,
nadający utworom odpowiedni
charakter, który czasem może
być złowieszczy, a czasem wręcz
kabaretowy. Na nowym albumie
Szwedów dostajemy porcję muzyki,
która z jednej strony jest zróżnicowana,
z drugiej zaś nie sposób
stwierdzić, że brakuje jej spójności.
Jest wręcz przeciwnie. Nie ma tu
właściwie słabych utworów. Wysoki
poziom towarzyszy nam już
od pierwszego utworu "Night Of
The Hunter", który idealnie wprowadza
nas w muzyczną podróż z
Patrikiem i kumplami przez
"Worship Or Die". Mamy tu to,
co jest głównym plusem grania
Astral Doors, mianowicie niezwykle
melodyjne refreny, które pojawiają
się niemalże w każdym
utworze. Panowie starają się także
w pewien sposób odświeżyć swój
styl. Wprowadzili oni więcej partii
instrumentów klawiszowych, które
niekiedy tworzą tylko tło (trochę
złowieszczy utwór tytułowy), a
gdzie indziej ich partie są motywem
przewodnim jak w "Concrete
Heart". Swoją drogą ten utwór ma
w sobie sporo z ducha AOR i muzyki
popularnej lat osiemdziesiątych.
Grupa pokusiła się także o
nieco dłuższe formy chociażby w
epickim, pełnym zmian tempa
utworze "Marathon". Dostajemy
także klimatyczną, chociaż trochę
niepokojącą balladę "Forgive Me
Father", która swym na myśl przywodzi
późniejsze solowe nagrania
Bruce'a Dickinsona. Zatem
"Worship Or Die" jest albumem,
na którym każdy znajdzie coś dla
siebie, a słuchanie go w całości będzie
nie mniejszą przyjemnością.
(5)
Asylum Pyre - N°4
2019 M&O Music
Bartek Kuczak
Asylum Pyre to założony w
2006r. we Francji przez gitarzystę
Johanna Cadota zespół grający
modern power metal. Na ich
czwartym albumie "N°4", który
ukazał się 26 kwietnia 2019r.,
możemy usłyszeć nowy nabytek
grupy w postaci charyzmatycznej
wokalistki Ombeline "Oxy" Duprat.
Stałym elementem ich twórczości
pozostało jednak połączenie
ostrych gitar i perkusji z elektroniką.
Kołysankowo-demoniczny
wstęp w postaci "Lullaby For The
Clairvoyants" przechodzi nam
płynnie w "One Day", gdzie możemy
usłyszeć znakomitą wokalną
współpracę i harmonię między
Oxy i Johannem. Artystka rzeczywiście
wnosi do kapeli nowego kolorytu
i udowadnia dojrzałość grupy
- nie są to tylko przechwałki bez
pokrycia. Do "Sex, Drugs and
Scars" Asylum Pyre zaprosiło
Yannisa Papadopoulosa z Beast
in Black. Kawałek jest dynamiczny
i naprawdę udany, lecz potencjał
utalentowanego wokalisty nie
został tu w pełni wykorzystany -
został on sprowadzony jedynie do
tła głosowego dla Oxy. Przynajmniej
mamy tu świetne gitarowe
solo i elektroniczne smaczki. "Lady
Ivy" to z kolei jeden z najostrzejszych
kawałków na krążku, w którym
Oxy pokazuje nam się z demonicznej
strony w towarzystwie
130
RECENZJE
prawdziwego męskiego ryku. Dodatkowo
gitarzyści solidnie dają tu
do pieca! W "On First Earth" w
wokalu Oxy słychać pewne inspiracje
Sharon Den Adel z Within
Temptation, lecz brakuje jej subtelności
holenderskiej artystki.
Sam kawałek dzięki wokalom
Johanna jest zaś nieco mocniejszy
niż twórczość ikon metalu symfonicznego
z Niderlandów. W
"Dearth" mamy bardzo ciekawą
warstwę melodyczną, łączącą klasyczną
metalową nutę z nowoczesnymi
rozwiązaniami dźwiękowymi.
Przy tym w finale wybucha
prawdziwy wulkan wokalnej energii
pary Oxy - Johann. "Into The
Wild" ma z kolei najbardziej chwytliwy
refren ze wszystkich kawałków
na "N°4" i śmiało można go
nazwać najlepszym z krążka.
"MCQ Drama" to prawdziwe zaskoczenie
- muzyczka rodem ze
starej Motoroli (a momentami i
jakieś etniczne okrzyki) na tle
ostrej gitarowej nawalanki, a przy
tym Oxy bawi się tu swoimi wokalnymi
możliwościami. I brzmi
to, o dziwo, naprawdę super! W
"Borderline" również mamy ciekawe
muzyczne ujęcie, bo znalazły
się tu i przerobione elektronicznie
głosy, i ostry metal z prawdziwego
zdarzenia. Zespół nie boi się eksperymentować,
a przy tym wychodzi
z tych eksperymentów obronną
ręką. "The Right To Pain" to przede
wszystkim popis umiejętności
perkusisty Thomasa Calegariego i
niezwykle utalentowanych gitarzystów
zespołu, "The Broken Frame"
zaskakuje ciekawymi muzycznymi
przejściami, a końcowe "The Cemetery
Road" z okrzykami i siarczystymi
riffami stanowi znakomite
energetyczne podsumowanie całego
krążka. Do tego jeszcze ciekawostka:
kawałek niby się kończy,
aby po kilkunastosekundowej przerwie
jeszcze nie chwilę powrócić.
Finał z przytupem i niespodzianką!
To, co najbardziej może się podobać
w Asylum Pyre, to ich zabawa
gatunkiem - wprowadzają ciekawe
dodatki, które z pozoru absurdalne
naprawdę pasują do całości.
Zespół ma świeże spojrzenie na
muzykę, a płytą "N°4" pokazuje, że
nie powiedział jeszcze ostatniego
słowa w świecie power metalu.
(5,5)
Authority - Acantha
2018 Self-Released
Marek Teler
"Acantha" jest długogrającym debiutem
kieleckiej formacji Authority,
grającej coś pomiędzy metalem
a bardziej konwencjonalnym
rockiem. Zespół tworzą doświadczeni
muzycy i to słychać, bo poszczególne
kompozycje są urozmaicone,
a ich aranżacje starannie dopracowane.
Podstawą są zwykle
mocarne, metalowe riffy i dynamiczna
sekcja rytmiczna - w surowym,
stopniowo rozpędzającym
się niemal do blastu "Obrazie mój"
jest pod tym względem najbardziej
intensywnie. Ale i w innych utworach
nie brakuje mocy, tak jak
choćby w "Bellum", opartym na
surowym riffie, który mógłby wyjść
spod ręki samego Tony'ego Iom
mi'ego, ale też z odniesieniami do
grunge. Czasem robi się bardziej
punkowo ("Smak"), gdzie indziej
na plan pierwszy wysuwa się wyrazisty
groove nowocześniej pojmowanego
metalu ("Jarzmo"), albo też
melodyjniejsza odmiana rocka
("Acantha", "Przebudzenie"). Głos
Huberta "Bercika" Lemiechy pasuje
do tych wszystkich zmian, jednak
według mnie wokalista najciekawiej
wypada w tych najbardziej
agresywnych, zadziornych
partiach, jak w "Faerie" - niższa,
czystsza barwa, prezentowana
choćby w "Wodospadach", nie jest
już tak wiarygodna. Nie do końca
przekonuje mnie też bonusowa
wersja "Obrazie mój" z gościnnym
udziałem Michała "Karaza" Krysińskiego
i Filipa "Icemana" Goldy,
do której dodano rapowaną
partię - że jak Kielce, to bez tego
się nie obędzie? Warto też jednak
docenić mroczną warstwę liryczną
płyty (autorem tekstów jest Sebastian
Serwilski), jej brzmienie
(wspomniany Iceman) oraz oprawę
graficzną efektownego digipacka
(Michał Glita), bo to wszystko dopełnia,
albo stanowi o sile urozmaiconej
muzyki Authority. (4,5)
Avantasia - Moonglow
2019 Nuclear Blast
Wojciech Chamryk
To miał być jednorazowy projekt
lidera Edguy Tobiasa Sammeta,
ale powodzenie obu części "The
Metal Opera" sprawiło, że Avantasia
już od kilkunastu lat funkcjonuje
w miarę regularnie, a "Moonglow"
to już ósmy album w jej dorobku.
Lidera zawsze wspiera przy
ich powstawaniu nader zacne grono
gwiazd. Na najnowszej płycie są
to ponownie Jorn Lande i Bob
Catley, śpiewa też rzecz jasna sam
Sammet, ale poza nimi można też
usłyszeć takich tuzów metalowej
wokalistyki jak: Michael Kiske,
Geoff Tate, Hansi Kürsch, Eric
Martin, Ronnie Atkins; swoje robią
też Candice Night i Mille Petrozza.
Nic więc dziwnego, że poszczególne
utwory z "Moonglow"
pod względem wokalnym to poziom
najwyższy, a i warstwa instrumentalna
też potwierdza ogromny
potencjał i możliwości Tobiasa.
Na pierwszy ogień idzie jeden z
najlepszych utworów na płycie
"Ghost In The Moon", niemal dziesięciominutowy
majstersztyk o
symfonicznym rozmachu, coś na
styku Meat Loaf/Magnum/Edguy.
Równie efektowny jest jeszcze
dłuższy "The Raven Child", co ciekawe
jeden z singlowych utworów
promujących album, rozwijający
się od ballady do mocnego przyspieszenia
z wokalnym duetem.
Potencjalnych przebojów w pełnym
tego słowa znaczeniu na
"Moonglow" też zresztą nie brakuje
- wystarczy wymienić tylko
"Starlight", "Lavender" czy dynamiczny
"Book Of Shallows", a mamy
tu jeszcze przecież murowany hit
sprzed lat, cover Michaela
Sembello "Maniac", znany z filmu
"Flashdance", chociaż akurat w
tym utworze według mnie Sammet
przedobrzył, za bardzo idąc w
stronę popu, takiego akurat dla
streamingowych słuchaczy. Są tu
też jednak i mocniejsze numery,
jak powerowy "Requiem For A
Dream" czy surowy, dobarwiony
elektroniką "Alchemy", a i balladowy
"Invincible" czy kojarzący się z
dokonaniami Mike'a Oldfielda
utwór tytułowy, też singlowy i opatrzony
teledyskiem, również są niczego
sobie. Piękna płyta, warta:
(5).
Bat - Axestasy
2019 Hells Headbangers
Wojciech Chamryk
"Axestasy" jest stosunkowo krótką
EPką, 15 minut złożone z 5.
utworów i jednego intra ("Slash of
The Blade"). W większości jest to
również muzyka bezpośrednia i
oparta na stylistyce rock oraz
speed/heavy metal. To chyba można
już usłyszeć w pierwszych taktach
"Wild Fever", które w całości
brzmi jak Motörhead zmieszane z
Budgie. Bardziej punkowo/ speedowe
podejście zespół pokazuje na
bezpośrednim "Long Live the Lewd"
czy "Ritual Fool". Jednak poza
szybszymi tempami mamy także te
wolniejsze, reprezentowane przez
"ICE" czy w mniejszym stopniu
przez "Axestasy" (utwór jest dynamiczny).
Ten utwór i "Slash of the
Blade", jak i "Ritual Fool" zawierają
w sobie dodatkowe sample muzyczne,
odpowiednio odpowiadające
odgłosom łamiącego się lodu, chórom
i grze syntezatorów. Jeśli chodzi
o tematykę, to opowieści z
pogranicza grozy ("Axestasy"), wariacja
na temat zimy ("ICE"), odniesienie
się do zespołów używających
pewnego środku przekazu ("Ritual
Fool"), seksualności per se ("Axestasy")
oraz o sile ("Long Live the
Lewd" oraz "Wild Fever"). Sekcja
kompozycji w większości jest prosta,
co pasuje do muzyki zespołu.
Brzmienie na "Axestasy" jest bardziej
staroszkolne, stosunkowo
klarowne. Być może w pewnych
miejscach nieostre ale zasadniczo
pasuje. Dynamika na albumie jest
całkiem dobra, choć w pewnych
miejscach czuć powtarzalność
względem albumu per se, jak i gatunku,
w którym jest osadzona ta
muzyka. Ocena? Nie oceniam, kieruję
na bandcampa zespołu. Ulubione
utwory? "Ritual Fool" oraz
"Wild Fever".
Jacek Woźniak
Battle Beast - No More Hollywood
Endings
2019 Nuclear Blast
Battle Beast to założony w 2005r.
fiński zespół heavymetalowy z charyzmatyczną
Noorą Louhimo na
wokalu. 22 marca 2019r. nakładem
Nuclear Blast Records ukazał
się ich piąty już album długogrający
"No More Hollywood
Endings", który promuje utwór o
tym samym tytule. Jak zwykle nie
brakuje tu ostrych, dynamicznych i
energetycznych kawałków. Album
otwiera utwór "Unbroken", w którym
Noora już na wstępie pokazuje,
że wie jak porządnie dać wokalnie
do pieca. Tytułowe "No More
Hollywood Endings" ze smyczkowym
wstępem stopniowo się rozkręca,
aby mocniej uderzyć w
chwytliwym refrenie. Bardzo interesująca
warstwa melodyczna i liryczna
czynią z tego kawałka znakomity
wybór na singla. Po pełnym
emocji "Eden", w którym Noora
wnosi się na wokalne wyżyny, tempo
znów przyśpiesza w pełnym
siarczystych gitarowych riffów i
mocnych perkusyjnych uderzeń
"Unfairy Tales". Było diabolicznie,
było groźnie, a w "Endless Summer"
jest całkiem wesoło - kapela prezentuje
się tutaj w lżejszym rockowym
repertuarze i świetnie sobie
w nim radzi. "Lżejszym" nie oznacza
tu jednak całkowitej rezygnacji
z mocnego uderzenia, na które
również jest tu miejsce. W "The
Hero" Noorze towarzyszą okrzyki
basisty Eero Sipili, który moim
zdaniem powinien mocniej zaakcentować
swoją obecność w tym
utworze. Noora zaskakuje tu swo-
RECENZJE 131
Blind Guardian - Tokyo Tales/
The Forgotten Tales/ Live
Być może to ostatnia część z serii
reedycji Nuclear Blast albumów
Blind Guardian w zestawie których
jest płyta oryginalna i na nowo
zmiksowana. Do rąk fanów
tym razem trafiają koncertówki
"Tokyo Tales" z roku 1993 i "Live"
z roku 2003 oraz kompilacja
"The Forgotten Tales" z roku
1996. Bodajże przy promocji ostatniego
wydawnictwa koncertowego
na nośnikach audio i wideo "Live
Beyond the Spheres" (2017),
któryś z muzyków powiedział m/w
tak: "Na każdym naszym koncercie
dzieje się coś - nazwijmy to magią - co
przyprawia nas o dreszcze. Jesteśmy
niezmiernie szczęśliwi, kiedy ludzie
śpiewają razem z nami, dobrze się
bawią i uradowani wracają do domów".
Doskonale o tym wiedzą wszyscy
ci, co mienią się fanami Bardów i
którzy choć raz byli na koncercie
Blind Guardian. Wielkim sentymentem
darzę pierwszy album "na
żywo", "Tokyo Tales", który do tej
pory zdaje się być bardzo zwarty,
konkretny i ze zbiorem niesamowitej
muzyki, z "Valhallą" na czele.
A dowodem do tej tezy niech będzie
to, że połowa zawartości "tokijskich
opowieści" (chodzi o tytuły)
znalazła się później na podwójnym
zestawie "Live", które ukazało się
dekadę później. Obecne wydanie
"Tokyo Tales" wyróżnia tym,
oprócz wspomnianego dysku oryginalnego
i remasterowanego, że
ma dodatkowe nagranie w postaci
"Lord of the Rings". Niewiele znacząca
zmiana ale w sumie cieszy.
"Live" w porównaniu z "Opowieści
z Tokio" to potężne wydawnictwo,
przynajmniej dwa razy większe.
Dla wielbicieli Strażników to żadna
przeszkoda, a raczej wypasiona
uczta, na której i tak zabrakło
miejsca na niektóre kompozycje.
Koncertówka nagrana jest gdzieś
po wydaniu "A Night at the
Opera", nawet bodajże dwa nagrania
z tej płyty znalazło się w repertuarze
"Live". Ale przecież wcześniej
opublikowano bardzo ważne
dla zespołu "Imaginations from
the Other Side" i "Nightfall in
Middle-Earth", więc siłą rzeczy
repertuar zyskał na jakości. A i tak
nie mogło obejść się bez "Valhalli",
a i "The Bard's Song - In The
Forest" został cudnie wykonany z
publiką. No i jak ktoś chciał się
przekonać o tej magii, wspólnych
śpiewach, no to i ma. Jak już wspominałem
wyróżnikiem tej serii
reedycji są podwójne dyski (oryginał
i remaster) tym razem, w wypadku
"Live" są tylko remasterowane
nagrania. "The Forgotten
Tales" to tylko składanka ale od
samego początku bardzo mi się
podobała. Głownie skupiła covery
oraz trochę innych wersji autorskich
utworów zespołu. No i sam
początek jest niesamowity. "Mr.
Sadman" (cover Chordettes) i
"Surfin' USA" (cover The Beach
Boys) robią piorunujące wrażenie.
One i inne przeróbki powodują, że
ten krążek słucha się na dużym
luzie. Może dlatego tak mi się podoba
zawartość tego wydawnictwa.
Poza tym nowa wersja "The Forgotten
Tales" jest znowu powiększona
o kolejne nagrania m.in o "In
A Gadda Da Vida" Iron Batterfly
i "You're the Voice" Johna Farnhama,
także w tej chwili to potężny
zbiór ciekawostek zebrany
na jednym dysku. Co tu dużo pisać,
pewnie każdy niepoprawny
fan Blind Guardian ma już te wydania
u siebie na półce. Mnie jednak
ciekawi czy dział handlowy
Nuclear Blast pójdzie dalej i w
sumie stosunkowo niedawno wydane
albumy "A Twist in the
Myth", "At the Edge of Time" i
"Beyond the Red Mirror" też wypuści
w tej formule, co do tej pory
omówione wydawnictwa.
\m/\m/
im niemal growlowym wokalem, a
towarzyszy jej ostre perkusyjnogitarowe
uderzenie. Ta niesamowita
dziewczyna nie próżnuje i w
"Piece of Me" swoim metalowym
rykiem przyprawia o ciarki. Rytmiczne
"I Wish" można śmiało określić
mianem "rytmicznej ballady z
pazurem", w której głos Noory
wzrusza i chwyta za serce, nie odbiegając
jednak całkowicie od mocnego
klimatu krążka. Właśnie w
takich kawałkach artystka może w
pełni zaprezentować swój wokalny
kunszt - to jeden z najlepszych
utworów z płyty! Najdłuższa kompozycja
"Raise Your Fists" pełna
jest ciekawych smaczków w postaci
muzycznych przejść i efektów
dźwiękowych, a "The Golden
Horde" świetnych gitarowych i keyboardowych
solówek oraz wojennego
dźwiękowego tła. Zakończenie
w postaci "World on Fire" jest
świetnym podsumowaniem, gdyż
płynnie rozpędza się z każdą minutą,
by w finale osiągnąć kulminację
energii. Naprawdę płonie tu
ogień! Battle Beast już od lat konsekwentnie
budują swoje pozycję
na rynku muzyki metalowej i "No
More Hollywood Endings" nie
odbiega poziomem od poprzednich
krążków, a nawet w pewien sposób
je przewyższa. Każdy kawałek jest
świetnie dopracowany, członkowie
kapeli to profesjonaliści, a Noora
wokalnie po prostu zachwyca. Nowa
płyta Battle Beast jest więc
zdecydowanie godna polecenia, a
ja już czekam na krążek numer
sześć. (5,5)
Marek Teler
Beast In Black - From Hell With
Love
2019 Nuclear Blast
Potocznie mówi się, że Niemcy
uwielbiają soczyste, dosadne i
mało wyrafinowane dowcipy. Właśnie
w tej kategorii trzeba traktować
promowanie takiego zespołu
jak Beast In Black. Inaczej tego
nie mogę wytłumaczyć. Muzyka
Finów to przede wszystkim mieszanka
melodyjnego power metalu
w stylu Sonata Arctica z symfoniką
zbliżoną do dokonań chociażby
Nightwish. Jest to mikstura
nie odkrywcza ale solidna. Jednak
bardziej to moje mniemanie, bowiem
nie bardzo chciało mi się zagłębiać
się w ten temat. Zaś przyczyna
takiego podejścia leży w jednym
acz bardzo ważnym dla zespołu
aspekcie. Finowie wymyślili
sobie, że połączą melodyjny power
metal z muzyką pop, dance, disco
itd. Jest to w miarę oryginalny pomysł,
gdyż nikt do tej pory nie wykorzystał
go aż na taką skalę. Nie
chodzi tylko o melodyjne klawiszowe
plamy, czy też szeroko wykorzystane
melodie, specyficzne dla
muzyki tanecznej i muzyki popularnej.
Wchodzi to praktyczne we
wszystkie sfery muzyczne a szczególnie
w rytm, gdzie sekcja nie raz
podaje bit jak na imprezie disco.
Jak dla mnie jest to nie do słuchania.
Recenzując poprzedni album
"Berserker" zwróciłem uwagę nie
tylko na te synth-popowe wpływy
ale także na te bardziej klasyczne
heavy metalowe oblicze Finów. Na
debiucie można było znaleźć fragmenty
gdzie muzycy odwołują się
do mocniejszego power metalu,
wtedy kojarzącego się z Grave
Digger. Budziły one pewne nadzieje.
Podobnie jak "Cray Out For
A Hear" rozpoczynający kawałek
albumu "From Hell With Love",
który mimo dużej dozy melodii,
może przypominać dokonani Iron
Savior. Jednak już kolejna pieśń -
w dodatku tytułowa - sprowadza
nas na ziemie, a raczej na parkiet
dyskoteki. Już synth-popowa melodyjka
niczym z gry na kultowe
Atari, jasno określa styl i preferencje
muzyków Beast In Black na
omawianej płycie. Mimo, że w pozostałej
części krążka przewodzi
wspomniana mieszanka melodyjnego
power metalu i symfoniki, to
te specyficzne fińskie power disco
wyziera z każdego zakamarka. W
sumie płyta "From Hell With Love"
to coś dla maniaków ekstremalnych
sportów... Muzyka metalowa
ma to do siebie, że z łatwością
wchłania inne gatunki. Wynikają
z tego przeważnie intrygujące
rezultaty. Jedne dalej ewoluują,
inne w naturalny sposób wybrzmiewają.
Podobnie było z kolaboracją
metalu z twardą elektroniką
zwaną techno. Była chwila tej niezdrowej
fascynacji, ale eksperyment
bardzo szybko zniknął ze
wzroku maniaków. Mam nadzieję,
że tak samo będzie z pomysłem
Beast In Black. Fińska i niemiecka
młodzież pośmieje się może jeszcze
przed jeden - dwa kolejne
krążki tegoż bandu i zapomni o
tym żenującym żarcie. Lepiej niech
Fińscy muzycy wracają do grania
bardziej konkretnej muzyki, bo nie
dość, że maja umiejętności, to również
mają potencjał. A tak tylko
marnują się i zawracają nam dupę.
(1)
\m/\m/
Bewitcher - Under the Witching
Cross
2019 Shadow Kingdom
"Za szybko… za prędko dla płomieni!"
To tłumaczenie nie brzmi
tak dobrze jak tekst w oryginale
"Too Fast for The Flames". Ale
jestem przekonany, że wiem co
brzmi dobrze. "Under the Witching
Cross". Albo wygląda, co w
obecnym zalewie klisz okładek
132
RECENZJE
metalowych może dziwić, że ktoś
jest w stanie zrobić coś oryginalnego.
Ale wracając, co prezentuje
nam Bewitcher na najnowszym albumie?
Muzycznie określiłbym to
jako speed/black. Muzyka z tego
albumu brzmi jak energiczna mieszanka
blacku pierwszej fali z
heavy/ speed z lat 80. Można to
usłyszeć na kawałkach jak "Savage
Lands of Satan" oraz "Heathen
Woman". Ta perkusja ze wstępu
"Under the Witching Cross" przypomniała
mi trochę o pierwszym
okresie Toxic Holocaust. Jednak
zdarzają się bardziej speed metalowe
motywy, jak te chociażby z
"Too Fast for the Flames" oraz
"Hexenkrieg" czy bardziej wolniejsze,
bazujące na konceptach hard/
rockowych jak to można usłyszeć
na początku "Frost Moon Ritual".
W wypadku ostatniego, możemy
również bardzo dobrze utrzymaną
różnorodność dynamik oraz motywów.
Zresztą, część utworów jest
bardziej złożona, vide tytułowy,
część mniej, jak singlowy "Too Fast
for The Flames". Dlaczego uważam,
że część muzyki brzmi jak black?
Myślę, że tutaj dużą rolę odegrały
wokale, odpowiednio charkliwe,
motywy takie jak chociażby z początku
"Savage Lands of Satan" czy
sama tematyka… która w sumie
pasuje do obu podgatunków. Teksty
są między innymi o wolności,
historii czy samym satanizmie i
czarnoksiężnictwie. Brzmienie, pozycjonowanie
myślę że do stylu,
jaki zespół chciał utrzymać na a-
lbumie, tj. muzyki z lat 80. Jeśli nie
oczekujesz 10 minutowych knag
prog rockowych i lubisz trzymać
na półce albumy, które mają odpowiednią
prezencję, to myślę, że
"Under the Witching Cross" jak
najbardziej Ci będzie pasował (5).
Wady albumu? Chyba tylko czas,
ale od czego jest przycisk "powtórzenia",
znajdujący się w każdym
szanującym się odtwarzaczu...
Jacek Woźniak
BitchHammer - Offenders Of
The Faith
2019 Iron Shield
"Offenders Of The Faith" jest długogrającym
debiutem tego niemieckiego
tria. Basstard Priest, Jack
Frost i Majesty Of Hell wprawiali
się najpierw na krótszych materiałach,
by doczekać się albumu na 10
urodziny zespołu. Te iście piekielne
pseudonimy są dobrym tropem,
bo ukrywający się za nimi osobnicy
łoją black/thrash, jawiąc się sukcesorami
oldschoolowych dokonań
Sodom, Venom, Hellhammer,
Desaster, Darkthrone czy Aura
Noir. W żadnym razie nie są przy
tym jakimś łosiami z etykietką
epigonów, bo te w większości krótkie,
intensywne i bardzo agresywne
utwory bazują na przeszłości,
ale zespół gra je na swoją modłę i
jest w tym więcej niż wiarygodny.
Szkoda tylko, że blasty niejednokrotnie
zlewają się w jakąś nieczytelną
magmę, ale już choćby za
sam, w większej części doomowy,
perfekcyjnie urozmaicający tę bezlitosną
nawałnicę "Bitchcraft", podniosę
im nieco końcową ocenę. (4)
Black Mass - Warlust
2019 Iron Shield
Wojciech Chamryk
Black Mass to trio z USA, od siedmiu
lat łojące na najwyższych
obrotach inspirowany dokonaniami
Slayer, Death Angel, Razor,
ale też mocniejszymi ekipami jak
Death czy Morbid Angel, a do tego
też pierwszym i najlepszym
okresem działalności Motörhead.
Efekt końcowy to jedyna w swoim
rodzaju mikstura thrash/death metalu,
z niewielkim posmakiem
skandynawskiego blacku. Oryginalności
w tym za grosz, ale "Warlust",
"Programmable Life Forms",
"High Priest In Black" i "Virgin
Sacrifice" kopią jak należy. "Graveyard
Rock" to z kolei jeszcze szybszy
i bardziej bezkompromisowy
Motörhead, mroczny "Bible
Stomp" rozpędza się stopniowo, a
"Hellhounds" jawi się w ich sąsiedztwie
niczym utwór na "Warlust"
wręcz programowy, bo to ponad
pięć minut ostrej łupanki z mocarnymi
zwolnieniami. Jest też chwila
oddechu w postaci akustycznego
"Interlude" z urokliwymi partiami
gitar akustycznych, ale to raptem
dwie minuty oddechu od bezlitosnej
nawałnicy. (4)
Wojciech Chamryk
Black Rose - A Light In The Dark
2018 Sliptrick
Black Rose to szwedzki zespół,
który powstał na początku lat 90.
zeszłego wieku. Być może coś z ich
dyskografii zostało w naszym magazynie
opisane. Szansa na to jest
spora, bowiem takie albumy, jak
"Black Rose" (2002) i "Explode"
(2004) wydała niemiecka Shark
Records. Niestety dokonania kapeli
nie utrwaliły mi się w głowie.
Ogólnie Black Rose gra dość ostry
melodyjny heavy metal z sporą naleciałością
hard rocka. Ich najnowszy
album "A Light In The
Dark" w większości wypełniają
szybkie i składne kompozycje
("Sands Of Time", "Carry On", "We
Come Alive", "A Light In The
Dark", "Powerthrone", "Love Into
Hate"). Alter ego to solidne utwory
w średnim tempie ("Hear The
Call", "Web Of Lies", "Don't Fear
The Fire"). Trafił się też kawałek w
średnim tempie ale z słyszalnymi
wpływami AOR ("Ain't Over 'Til
It's Over"). Dość sporo na tym krążku
melodii. Ale dopiero dzięki
zbudowaniu specyficznego klimatu,
takie utwory, jak "Carry On" i
"Web Of Lies" stanowią o sile tego
krążka. Niestety w muzyce Szwedów
jest sporo schematów, sztampy
i toporności przez co "A Light
In The Dark" można oceniać jedynie
w kategorii solidności. Konkretnie
przedstawiają się też umiejętności
instrumentalistów. Ciekawą
barwę głosu ma wokalista Jakob
Sandberg. Jego mocny, lekko
przytłumiony, nosowy głos znakomicie
sprawdza się w muzyce
Black Rose. Ciepłe słowa należy
napisać o brzmieniach i produkcji.
Zwolennicy melodyjnego heavy
metalu będą mieli co słuchać. Co
prawda muza łba nie urwie ale parę
razy "A Light In The Dark" można
posłuchać. (3,7)
Blaze Bayley - Live In France
2019 Blaze Bayley Recordings
\m/\m/
Były wokalista Iron Maiden w
ostatnich latach opublikował kilkanaście
albumów koncertowych.
Nie wiem więc, czy "Live In France"
zainteresuje kogokolwiek poza
jego najwierniejszymi fanami, tym
bardziej, że to bardziej oficjalny
bootleg, zarejestrowany w maju
ubiegłego roku w... pubie Paulette
w Pagney-derriere-Barine, tak więc
w żadnej metropolii, w dodatku,
jak słychać, raczej z udziałem niewielkiej
publiczności. Ale są 2CD
audio, wersja DVD - kto zechce,
kupi, bądź posłucha/obejrzy bez
zbędnych wydatków. Akurat ja odpuszczę
sobie tę płytę, chociaż nie
powiem, kilka wcześniejszych wydawnictw
Blaze'a mam, ale tego
już nie muszę - jest bowiem wiele
ciekawszych płyt od "Live In France".
Owszem, repertuar jest nawet
OK: 20 utworów, począwszy od
czasów "Silicon Messiah" do solidnej
dawki materiału z najnowszej
trylogii, z naciskiem na "The Redemption
Of William Black (Infinite
Entanglement Part III)". Są
też oczywiście "Futureal", "Virus",
"The Angel And The Gambler" i
"Man On The Edge" wiadomego zespołu,
inaczej zresztą być nie mogło
- wielu dawnych muzyków znanych
formacji odcina w ten sposób
kupony od dni dawno minionej
sławy i Bayley nie jest tu żadnym
wyjątkiem. Niestety, te całkiem
niezłe w wersjach oryginalnych
utwory tutaj są odegrane zaledwie
poprawnie, zresztą w iluś autorskich
kompozycjach, choćby "Fight
Back" czy "Dark Energy 256" zespół
też "maidenuje" na całego.
Głos też tak średnio liderowi dopisuje,
co słychać zwłaszcza w karykaturalnym
wręcz przekrzykiwaniu
się z publicznością w "The Angel...".
Płyta tylko dla największych
maniaków B.B. i Maiden. (2)
Wojciech Chamryk
Bloodbound - Rise Of The Dragon
Empire
2019 AFM
Po relatywnie słabszych albumach
"In The Name of Metal" (2012) i
"Stormborn" oraz przetasowaniach
personalnych szwedzki
Bloodbound odbił się nieco od
dna, co potwierdza ósmy już album
studyjny w jego dyskografii.
Oczywiście "Rise Of The Dragon
Empire" jest adresowany wyłącznie
do zagorzałych fanów nowej
fali europejskiego power metalu,
inni słuchacze nie mają na nim
czego szukać. Najgorsze jest to, że
nader często te skoczne piosneczki
nie mają za wiele wspólnego z
jakimkolwiek metalem, tak jak
choćby "Giants Of Heaven", ilość
lukru w przesłodzonych do bólu
refrenach może wywołać epidemię
próchnicy, a pseudo symfoniczny
patos bombastycznych aranżacji w
rodzaju "Blackwater Bay" czy "Skyriders
And Stormbringers" zgrzytanie
resztek, cudem ocalałych, zębów.
Nie jest oczywiście tak, że
"Rise Of The Dragon Empire" w
całości kwalifikuje się do kosza, bo
momenty na niej są, w postaci surowszego
brzmieniowo "Breaking
RECENZJE 133
The Beast" oraz onirycznego "Reign
Of Fire", ale jak na trwającą trzy
kwadranse płytę to zdecydowanie
zbyt mało. (1,5)
Wojciech Chamryk
Bloody Times - On A Mission
2019 Self-Released
EPka "Destructive Singles" sprzed
dwóch lat tego niemieckiego, chociaż
z licznym amerykańskim zaciągiem,
zespołu była koszmarna.
Kolejny w jego dyskografii album
"On A Mission" jest na szczęście
znacznie lepszy, chociaż to wciąż
peryferie tradycyjnego heavy metalu,
rzecz dla totalnych maniaków.
Oczywiście w materiałach prasowych
wyeksponowane są nazwiska
byłych muzyków Iced Earth,
znanych już z "Destructive Singles"
perkusisty Raphaela Sainiego
oraz wokalisty Johna Greely'
ego, ale głównym magnesem dla
fanów będzie tu na pewno udział
samego Rossa The Bossa, gitarzysty
znanego nie tylko z solowego
projektu, ale też Shakin' Street
czy Manowar, bo solówki w jego
wykonaniu to absolutne mistrzostwo.
Lider Bloody Times Simon
Pfundstein skoncentrował się tym
razem na basie, a do tego stworzył
znacznie ciekawsze kompozycje.
To rzecz jasna wciąż najbardziej
oklepane klisze i wyeksploatowane
schematy, ale nie da się nie zauważyć,
że "Fort Sumter", "Future
Secret" i przede wszystkim dynamiczny,
najlepszy na tej płycie "The
Revenge (Until Blood Boils pt. 2)"
trzymają poziom. Mimo wszystko
John Greely brzmi tu zwykle tak,
jakby śpiewanie bardzo go męczyło,
a tempo rozwoju Bloody
Times jest bardzo, bardzo wolne -
tym sposobem w pełni udanej płyty
tej formacji doczekamy się, jeśli
już, to dopiero za kilka ładnych
lat... (2)
Wojciech Chamryk
Booze Control - Forgotten Lands
2019 Gates Of Hell
Jesteśmy przyzwyczajeni, żeby zachwycać
się każdym mniejszym
lub większym wyziewem ducha
klasycznego i retro heavy metalu.
Tymczasem jest masa płyt po prostu
przeciętnych, ale że mają tradycyjne
brzmienie wskakują level wyżej.
Taka pułapka czeka na słucha
w przypadku Booze Control. Ich
czwarta płyta doskonale uderza w
spragnione oldschoolowych klimatów
serce - od muzyki, przez teksty
po okładkę. Płyty słucha się dobrze,
kawałki wpadają w ucho, tu i
ówdzie mile kojarzą się to z epickimi
kawałkami Maiden (np. "Cydonian
Sands"), to z Warlock (np.
"Forgotten Lands"), to ze Stormwitch.
Brzmienie jest "kameralne",
niegęste, a melodyjność płyty siedzi
głównie w harmoniach. Prawdę
mówiąc, to wystarczy, żeby płytę
kilka, kilkanaście razy obrócić, jednak
nie na tyle, żeby do nich maniakalnie
wracać. Wokale są przeciętne,
riffy proste, kompozycje takie,
jakie słyszało się już wiele razy.
"Forgotten Lands" to czwarty krążek
w dorobku saksońskiej ekipy i
jednocześnie... czwarty nagrany w
takim samym składzie. Myślę, że
to może przekładać się na szczerość
i naturalność tego krążka. (4)
Strati
Cardinals Folly/Lucifer's Fall -
Cardinals Folly/Lucifer's Fall
2019 Cruz Del Sur Music
Australijczycy z Lucifer's Fall lubują
się w splitach, fiński Cardinals
Folly też nie jest od tego, tak
więc obie kapele połączyły swe siły
na wspólnej płycie. Było to tym
uzasadnione tym bardziej, że obie
grupy grają doom metal, chociaż
Lucifer's Fall nie unikają przy
tym wycieczek w rejony tradycyjnego
heavy. Efekt to ciekawy split,
wydany w nakładzie 1000 egzemplarzy
na CD oraz 500 na LP,
gdzie każda grupa ma do swej dyspozycji
jedną stronę płyty. Zaczynają
Cardinals Folly surowym,
majestatycznym "Walvater Proclaimed"
- idealnym na otwarcie z
racji tego, że to bez dwóch zdań
najlepszy utwór z tych trzech.
Króciutki "Spiritual North" - co to
jest niecałe cztery minuty dla zespołu
doom? - nie poraża bowiem
niczym szczególnym, podobnie jak
10-minutowy kolos "Sworn Through
Odin's And Satan's Blood".
Lucifer's Fall wypadają korzystniej,
bo ich utwory są z jednej strony
krótsze, z drugiej zaś bardziej
urozmaicone, dzięki czemu surowy
doom/wczesny metal z przełomu
lat 70. i 80. w ich wydaniu brzmi
naprawdę konkretnie, szczególnie
w zróżnicowanym "The Gates Of
Hell", prawdziwej perełce tego splitu.
(3/4,5)
Wojciech Chamryk
Chainbreaker - Lethal Desire
2019 Hells Headbangers
Chainbreaker to kanadyjski kwartet,
złożony z muzyków znanych z
Cauldron, Striker, Thor czy
Toxic Holocaust, a wydany w lutym
tego roku "Lethal Desire" jest
jego długogrającym debiutem. Zainspirowani
dokonaniami Motörhead,
Venom, Celtic Frost, Sodom
czy Razor bezlitośnie grzeją
oldschoolowy thrash/speed metal
na najwyższych obrotach. Zapomnijcie
o metalowych balladach czy
jakichś przebojowych numerach/
momentach - tu co najwyżej może
zdarzyć się chwilowe zwolnienie,
zanim maszyneria pod nazwą
Chainbreaker znowu nie rozpędzi
się, tak jak czyni to bez pardonu w
"Born Loud", "Chainbreaker", "March
Of The Dead" czy iluś kolejnych
utworach. Wiele z nich trwa
raptem dwie-trzy minuty, ale jest
to czas w zupełności wystarczający
do przetoczenia się po słuchaczach
w tak przekonujący sposób, że nie
ma już żadnych pytań ani niedomówień.
Dobrze jednak, że w środku
płyty czai się nieco lżejszy, chociaż
rzecz jasna też ostry i bardzo
dynamiczny, "Get Yer Feed", a całość
zamyka wolniejszy "The List",
bo inaczej "Lethal Desire" byłaby
jednak zbyt monotonna. A tak jest
dobrze, nawet bardzo dobrze, jeśli
więc ktoś lubi Toxic Holocaust,
albo chce poznać ostrzejsze oblicze
muzyków Cauldron, to spokojnie
może zafundować sobie tę płytę,
dostępną na winylu, kompakcie i
kasecie. (5)
Wojciech Chamryk
Chevalier - Destiny Calls
2019 Gates Of Hell
Heavy/speed metalu nigdy za
wiele, szczególnie w tak dobrym
wydaniu jak tego młodego kwintetu
z Helsinek. "Destiny Calls" to
ich debiutancki album i wielki
ukłon w stronę tradycyjnego metalu
z jego najlepszych, klasycznych
wręcz lat. W dodatku brzmi on surowo
i dynamicznie, odznaczając
się specyficznym, podziemnym
sznytem, co jeszcze tylko dodaje
mu atrakcyjności - szczególnie a tle
tych wszystkich syntetycznych,
wypolerowanych brzmieniowo produkcji
wielu innych grup. Chevalier,
jak zresztą na nazwę przystało,
atakuje więc bez litości mocarnym
czadem w postaci speedowych
petard "The Immurement", "Stormbringer"
i "In The Grip Of Night",
ale zwalnia też doomowo w majestatycznym
"The Curse Of The
Dead Star" czy idzie w stronę NW
OBHM w znacznej mierze miarowym
"Road Of Light" czy finałowym
"A Warrior's Lament" - dzieje
się tu naprawdę sporo. Do tego sekcja
jest zawsze na miejscu, gitarowy
duet Tommi/Mikko też wymiata,
a wokalistka Emma Grönqvist
w niczym od nich nie odstaje,
jawiąc się niczym hybryda Ann
Boleyn (Hellion), Betsy (Bitch) i
Susanne Christensen (Crystal
Pride). (5)
Wojciech Chamryk
Chontaraz - Speed The Bullet
2019 Saol
Przed zdecydowaniem się na recenzje
danej kapeli zawsze staram
się zrobić mały research. W ten
sposób próbuję dowiedzieć się co
grają, czy jest to w miarę interesujące,
no i czy będę umiał to opisać.
Nie zawsze się to udaje, czasami
dochodzi do pomyłek. Takim potknięciem
okazała się nowa płyta
zespołu Chontaraz. Wydawało mi
się, że zespół prezentuje melodyjną
odmianę progresywnego power metalu
z pewnymi nowoczesnymi
naleciałościami. Niestety zdecydowana
większość na "Speed The
Bullet" to melodyjne i nowoczesne
metalowe granie, przypominające
mieszankę nu metalu z indrustialnym
metalem, przez który gdzieniegdzie
przemyka prog-power.
Wygląda to tak, że raz jest więcej
nu metalu ("Echoes"), innym razem
czegoś co przypomina indrustial
("Blind", "Ra Fa El", "Kraakh").
Jest jeden utwór gdzie oba nurty
utrzymują status quo ("Animalistic").
Są też kawałki nu metalowe
ale człowiek ma wątpliwości, czy
Norwegowie nie wplatają w nie też
power metalu ("Fences", "Cry").
Tego ciut mocniejszego. Wątpliwości
takich nie ma w wypadku
"Speed The Bullet" gdzie rządzi
mocny power metal i "One", który
zdaje się być przedstawicielem tego
bardziej stonowanego, balladowego
power metalu. Żaden z utworów
na "Speed The Bullet" nie jest czysty
stylistycznie, jego główne składnik
przemykają się na wzajem, a
bywa, że dołączają inne style. W
takim "Animalistic" wkrada się krótka
wstawka metalcore, natomiast
134
RECENZJE
w "Inflict And Self Destruct" oprócz
metalcore odnajdziemy wstawki
dientowe. Niestety, jak dla mnie
przewaga nowoczesnego metalu to
porażka. Niemniej trzeba docenić
zaangażowanie muzyków, którzy
starali się stworzyć muzykę urozmaiconą,
wielowymiarową i niebanalną.
Nie są to jakość bardzo
zagmatwane kompozycje ale na
pewno ciekawe pod względem konstrukcji,
w dodatku mają w sobie
sporo z bezpośredniości. Norwegowie
potrafią też budować fajne
melodie, w ich eksponowaniu głównie
pomaga wokalista Chontaraz,
który charakteryzuje się mocnym
i doskonałym głosem. Oceniając
"Speed The Bullet" pod kontem
mojej osoby napisałbym, że jest to
album jeden z wielu. Jednak fan
nowoczesnego mocnego grania będzie
miał kilka powodów aby ocenić
ją wyżej. Chociażby brzmienie,
produkcja, wykonanie i wspominanie
ciekawe konstrukcje utworów.
Także będzie bardziej fair, jak
nie wystawie temu wydawnictwu
oceny.
\m/\m/
Darkest Color - Deal With Pain
2018 No Remorse
To niby debiutanci, ale ten grecki
zespół powstał pod koniec lat 80.
Wtedy jednak niczego nie nagrał, a
gdy lider Thomas Trampouras w
roku 1990 przeszedł do znacznie
popularniejszego Flames było po
wszystkim. Pozostały jednak utwory
grane kiedyś na koncertach i po
latach Thomas reaktywował Darkest
Color, zwerbował dawnego
basistę Eliasa oraz dwóch młodszych
muzyków i nagrał ten archiwalno-wspominkowy
debiut. Nie
przypuszczam by w roku 1990
"Deal With Pain" zrobił jakieś
większe wrażenie, bo wtedy thrash
zaczynał powoli schodzić na plan
dalszy, ale teraz w żadnym razie
nie jest tylko archiwalnym wykopaliskiem.
Tych osiem numerów z
lat 1988-89 ma bowiem nadal kopa,
szczególnie kiedy zespół rozpędza
się, tak jak w "Darkest Color",
"Politician" czy "Sea Of Blood". Nie
jest to thrash jakoś szczególnie
urozmaicony technicznie, bliżej
mu do niemieckiej szkoły Kreator,
Sodom czy Destruction, ale są tu
też utwory bardziej zaawansowane
technicznie, choćby "The End
(Black End)", a całość wieńczy cover
Holocaust "Death Or Glory" w
thrashowej wersji. Ciekawostką
jest też gościnny udział George'a
Emmanuela (Rotting Christ) oraz
Franka Blackfire'a (Kreator, Sodom),
tak więc fani europejskiego
thrashu w oldschoolowym wydaniu
mogą sprawdzić "Deal With
Pain" bez większego ryzyka. (4)
Wojciech Chamryk
Dave Groewer Rebirth - Dark Island
2019 STF
Widniejące wyżej nazwisko nic mi
nie mówiło, ale internet jest też
prawdziwym dobrodziejstwem.
Dlatego wiem już, że ten niemiecki
perkusista gra od wczesnych lat
70., ma na koncie współpracę z
wieloma zespołami, nie tylko rockowymi
i metalowymi, a teraz działa
na własny rachunek. "Dark Island"
to płyta instrumentalna, ponoć
taka muzyczna podróż na nieznaną,
mistyczną wyspę. No cóż,
nie ma co ukrywać - ta wyspa nazywa
się Steve Vai, którego niepowtarzalny
styl i brzmienie nader często
słychać w partiach gitarzysty
Jana Ackermanna. Nie można jednak
odmówić tej płycie swoistego
uroku, bo generalnie jest wyrównana,
trzyma poziom i w żadnym razie
nie jest to bezmyślne kopiowanie
kompozytorskich patentów czy
zagrywek mistrza. Powiem więcej,
te utwory bez wpływów Vai'a, jak
choćby surowy i dynamiczny numer
tytułowy, rozpędzony "Hurricane",
klimatyczna ballada "Waves
Of Sorrow" czy całkiem przebojowy
"Lost" brzmią znacznie ciekawiej,
tak więc jeśli ów projekt doczeka
się kontynuacji i muzycy
pójdą w tę właśnie stronę, to może
być tylko lepiej. Na razie: (3,5).
Wojciech Chamryk
Deep Sun - Das Erbe der Welt
2019 Massacre
Szwajcarska scena metalowa kojarzy
się przede wszystkim z legendą
i jednym prekursorów black metalu
Celtic Frost oraz z trashmetalowym
Coroner. Tymczasem Deep
Sun udowadniają, że ta nacja ma
również potencjał, by stać się znaczącą
siłą w dziedzinie symfoniczno-powermetalowego
grania.
"Das Erbe der Welt" to drugi, wydany
po trzech latach od debiutu,
longplay tego zespołu. Pierwszy
utwór na płycie "Relentless Resistance"
rozpoczyna się od frapującej
partii instrumentów klawiszowych
przeplatanych mocnymi gitarowymi
akcentami. Ton muzyce
Szwajcarów nadają przede wszystkim
wyraziste gitarowe riffy, wysoki
głos wokalistki (wspomaganej
w refrenach niższym głosem męskim)
oraz wspomniane już partie
klawiszowe. Obiecujące rozpoczęcie
płyty. Dalej Deep Sun nabiera
tempa i w "Heroes" częstuje słuchaczy
galopującym rytmem charakterystycznym
przede wszystkim
dla niemieckiego power i symphonic
metalu (nasuwają się skojarzenia
z dokonaniami Blind Guardian).
Z kolei w "Insurrection of
Technology" wyraźnie słychać echa
dokonań Nightwish z czasów, gdy
wokalistką tego fińskiego bandu
była niejaka Tarja Turunen - wysokie
quasi-operowe wokale, melodyjne
partie gitary i żywiołowa gra
perkusisty nasuwają jednoznaczne
skojarzenia. Prawdziwą petardą
przebojowości jest jednak "Worship
The Warship", który rozpoczyna
się od intrygującej, mrocznej
partii klawiszy, by poprzez zwrotkę
przejść do od razu wpadającego
w ucho chóralnego refrenu. A to
dopiero początek, bo prawdziwy
majstersztyk to następująca po
drugim refrenie erupcja gitarowych
pasaży i wokaliz. Chwilę wytchnienia
daje dopiero umieszczony w
połowie tracklisty balladowy utwór
pod tytułem (a jakże!) "Das Erbe
der Welt" - trzeba niestety przyznać,
że momentami zbyt rzewny,
balansujący na granicy kiczu i mało
oryginalny. Na szczęście w następnym
"Super New World" grupa
szybko wraca do dynamiki i energii
z początku "Das Erbe der Welt",
choć da się wyczuć, że pary już jakby
trochę uleciało. Z kolei "Vertigo",
wbrew tytułowi, nie przyprawia
o zawrót głowy, ale nieco nuży i
irytuje toporną pracą gitar i mało
wyszukanymi partiami instrumentów
klawiszowych. Nieco lepiej
wygląda to w utworze "Go For The
Kill", gdzie na uwagę zasługuje
przede wszystkim świetna praca
perkusji na podwójnej stopie i zdecydowanie
ciekawszy niż w "Vertigo"
(choć bardziej dyskretny) podkład
klawiszowy. Niestety dobre
wrażenie znów zostaje przysłonięte
przez "My Darkness", w którym
wspomniane już inspiracje twórczością
Nightwish ocierają się o
zrzynkę. Pochwalić należy za to
"Frozen Sea", które obfite jest w
zmiany rytmu i tempa, chwytliwy
refren oraz urozmaicenie w postaci
fletów. Na koniec Deep Sun serwują
nam "The Raven" - monumentalny,
ponad piętnastominutowy
kolos, który stanowi podsumowanie
płyty, a jednocześnie kawałek,
dla którego zdecydowanie warto
przesłuchać całości. Deep Sun na
"Das Erbe der Welt" prochu nie
wymyślili, ale zaprezentowali solidne
granie, oparte przede wszystkim
na rytmicznej pracy gitar,
świetnych perkusyjnych galopadach,
ciekawych partiach klawiszowych
oraz wokalach niezwykle utalentowanej
Debory Lavagnolo.
Mimo wspomnianych wyżej zastrzeżeń
i wahań formy, Szwajcarzy
udowodnili, że mają ogromny
potencjał, by stać się jednym z czołowych
zespołów na symfonicznometalowej
scenie. Wystarczy tylko
nieco odejść od silnie, czasami zbyt
jednoznacznie wyczuwalnych inspiracji
i dalej poszukiwać własnej
muzycznej tożsamości. (4)
Mateusz Teler
Dethonator - Race Against The
Sun
2019 Pavement Entertainment
Dethonator wydaje mi się jakąś
ściemą. Ci Angole grają co prawda
na swym czwartym już albumie zawodowo
i całkiem konkretnie, ale
cały czas mam wrażenie, że jest to
koniunkturalne i podyktowane po
prostu obecną modą na klasyczny
metal. Warstwa instrumentalna
jest nawet OK, chociaż większość -
zdecydowanie przydługich - utworów
brzmi jak jakaś stylizacja na
temat NWOBHM, szczególnie
opener "When Lucifer Fell" i "Ulflag",
a i sound perkusji też zalatuje
cyfrą, a nie mocą uderzenia z
prawdziwego zdarzenia. Najwięcej
zastrzeżeń mam jednak do partii
wokalnych: nie dość, że od połowy
płyty basista Adz Lineker zaczyna
raczyć nas growlingiem w coraz
większych dawkach, to jeszcze główny
wokalista Tris Lineker brzmi
tak, jakby urwał się z zupełnie innej
bajki, czyli współczesnego zespołu,
niekoniecznie nawet rockowego.
Jest więc potencjał, są możliwości,
ale to jeszcze nie to - a ponieważ
to, rzeczona już czwarta
płyta Dethonator, wygląda na to,
że spłonka w tym detonatorze już
raczej nie wypali... (2)
Wojciech Chamryk
Devil's Gun - Sing For The Chaos
2019 Black Lodge
Zespoły - klony wielkich zespołów
to zjawisko dość powszechne na
metalowej scenie. Mamy masę naśladowców
Judas Priest, ostatnio
odnoszę wrażenie, że ponownie
RECENZJE 135
modne stało się kopiowanie Iron
Maiden itp. Niektóre z nich są po
prostu nudne, ale nawet w tej grupie
da znaleźć się pewne perełki.
Zespołem, który doczekał się swoich
naśladowców jest także niemiecki
Accept. Nie ma się co temu
dziwić, gdyż ten band śmiało dziś
można uznać za legendę nie mniejszą
od kapel wspomnianych powyżej.
Jednym z tych naśladowców
jest Devil's Gun. Cóż można powiedzieć
o albumie "Sing For The
Chaos". Właściwie mógłby to być
album Accept wydany gdzieś pomiędzy
"Balls To The Wall" a
"Objection Overruled". Twierdzicie,
że przesadzam? To posłuchajcie
riffu otwierającego "Killer Machine".
Albo tego chórku w "Tear
Down The Wall" (swoją drogą ciekawe,
czy użycie słowa "wall" w tytule
jest aby na pewno przypadkiem).
Takich "copypast" można
się tu doszukać więcej. Co jednak
trzeba Devil's Gun oddać, to faktem
jest, że to co robią, robią naprawdę
dobrze. "Sing For The
Chaos" to album, którego naprawdę
słucha się przyjemnie i chętnie
się do niego wraca. Nawet jeśli, tak
jak ja nie jest się wielkim fanem
Accept. Ocena dla fanów
niemieckiego bandu to (6), dla
wszystkich innych (4).
Diaboł Boruta - Czary
2019 Pure Steel
Bartek Kuczak
Fajnie, że w katalogu Pure Steel
Records znalazły się nasze rodzime
zespoły. Oczywiście głównym
naszym przedstawicielem jest dowodzony
przez Piotra Luczyka
Kat, ale jak się okazuje nie są oni
jedyni. Inny bardzo ciekawy zespół
z naszego kraju nagrywający pod
szyldami tego labelu to Diaboł
Boruta. Muzykę uprawianą przez
chłopaków z Podkarpacia bardzo
ciężko jednoznacznie zaszufladkować,
czego oczywiście nie można
uznać za wadę. Znajdziemy tutaj
elementy thrashu (utwór tytułowy),
trochę heavy metalu ("Zaklęcie",
"Znajdź Mnie Wśród Gwiazd"),
niemalże czysty folk ("Studnia")
oraz sporo mistycyzmu
("Golem"). Teksty jednoznacznie
kręcą się wokół mitologii słowiańskiej
i wierzeń naszych przodków.
Zdarzają się czasem rymy częstochowskie,
tak jak we wspomnianym
"Zaklęciu" ("Wybrało się do
lasu dziewczę młode, by przedjesiennym
napawać się chłodem"),
aczkolwiek w kontekście całości
ma to swój pewien urok. No właśnie,
pytanie czy ten cały Diaboł
taki straszny. Raczej nie. Diaboł
Boruta bardziej niż postać groźnego
Bafometa przypomina maskotkę
wesołego czerwonego diabełka
z odpustu (owe porównanie nie ma
absolutnie pejoratywnego wydźwięku).
Posłuchajcie "Lipki" w
ich wykonaniu, a będziecie wiedzieli
o czym mówię (4)
Bartek Kuczak
Dire Peril - The Extrarerrrestial
Compedium
2018 Divebomb
Dire Peril to dosyć ciekawy band z
Kalifornii. "The Extrarerrrestial
Compedium" to dopiero pierwsze
pełne wydawnictwo w ich karierze,
chociaż przez siedem lat swego istnienia
dorobili się sporej ilości
EPek i singli. Muzykę uprawianą
przez Amerykanów należałoby
określić jako klasyczny heavy metal
z elementami thrashu oraz power
metalu. I nie powiem, Jason
Aschcraft oraz John Yelland (bo
taki jest podstawowy skład tego
bandu, chociaż w sesji "The Extrarerrrestial
Compedium" brała
udział spora ilość muzyków sesyjnych)
naprawdę wiedzą jak te
wszystkie patenty wykorzystać tak,
by słuchacz nie miał wrażenia, że
obcuje z setną taką samą płytą,
która absolutnie nic do muzyki nie
wnosi. Inspiracje zespołu też są
bardzo wyraziste. Na przykład w
"Planet Preservation" słychać
wpływy ostatnich dokonań Iced
Earth, zaś przepiękna ballada "The
Visitor" mogłaby spokojnie trafić
do repertuaru Blind Guardian.
Warty odnotowania jest również
fakt udziału w nagraniu płyty samego
Arjena Lucassena, który
udzielił się zarówno jako gitarzysta,
jak i wokalista w utworze
"Journey Beyond Stars". Od strony
lirycznej album "The Extrarerrrestial
Compedium" nawiązuje do
filmów oraz literatury z gatunku
Sci-Fi. Tematyka ta bardzo dobrze
komponuje się z muzyką Dire Peril.
Myślę, że ten album to dopiero
początek i jeszcze nie raz o nich
dane nam będzie usłyszeć. (4)
Bartek Kuczak
Dream Theater - Distance Over
Time
2019 InsideOut Music
Dream Theater jest jednym z tych
zespołów, który ma grono swoich
bardzo wiernych, rzekłbym wręcz
twardogłowych fanów. Praktycznie
nie ma dla nich zbyt wielkiego
znaczenia, jak nowa płyta ich ulubieńców
zostanie oceniona przez
krytykę, oni i tak pozostaną wierni
swemu zespołowi. Nie czas i miejsce
aby oceniać, czy jest to postawa
dobra, czy raczej zła, nie mniej jednak
ekipa Johna Petrucciego nie
ma na swym koncie żadnej wpadki
w postaci słabej płyty, którą naraziłaby
się swym najwierniejszym
słuchaczom. I za taką płytę na pewno
nie można uznać najnowszego
wydawnictwa Dream Theater zatytułowanego
"Distance Over
Time". Czternaste dzieło legendy
prog metalu zawiera dziewięć kompozycji,
które w sumie trwają niewiele
ponad 56 minut. I tu pierwsze
zaskoczenie, gdyż jest to jeden
z najkrótszych materiałów nagranych
przez ten zespół. Moim
zdaniem to oczywiście zaleta, gdyż
osobiście nie jestem zwolennikiem
zbyt rozwleczonych albumów, ale
miłośnicy tej estetyki mogą to różnie
postrzegać. Kolejne nowość,
to pozostający nie bez znaczenia
fakt, że w procesie tworzenia tego
materiału swój udział mieli wszyscy
instrumentaliści, zatem formuła
gdzie w roli kompozytora dominował
Petrucci została tym razem
odstawiona zupełnie na bok. I to
słychać chociażby w otwierającym
"Untethered Angel" czy "Barstool
Warrior". Każdy z muzyków ma
tutaj momenty na swoje osobiste
popisy i możliwość zaprezentowania
swojego talentu w pełni (chociażby
w najbardziej metalowym
na tym albumie "Fall Into The
Light"). Gdybym miał bardzo krótko
opisać zawartość muzyczną
"Distance Over Time", najbardziej
by mi pasowało tutaj określenie
"metal progresywny, dla tych,
co mają alergię na wszystko, co
progresywne". Dlaczego? Otóż na
tym krążku Dream Theater jak
najbardziej porusza się w swej prog
metalowej konwencji (wspominałem
już o popisach muzyków) pełnej
nagłych zmian tempa, muzycznych
labiryntów, rozbudowanych
form, rozmaitych muzycznych
przeskoków. Z drugiej jednak
strony odnoszę wrażenie, że
odświeżenie formuły tworzenia
muzyki przez zespół przyniosło
mu trochę takiego rockendrolowego
luzu. Po prostu nie ma tu takiej
egzaltacji, która towarzyszyła
poprzednim albumom Amerykanów
(a jeśli nawet się ona pojawia,
to nie jest tak rażąca Tu przykładem
może być utwór "Out Of
Reach"). Myślę, że sam ten fakt
jest dobrym powodem, by zagłębić
się w najnowsze dzieło Dream
Theater (4,5).
Bartek Kuczak
Emerald - Restless Souls
2019 ROAR!
Emerald już raczej świata nie podbije,
ale ósma płyta Szwajcarów
trzyma poziom, wyprzedzając
choćby "Unleashed" (2012) o
kilka długości. Stało się tak nie bez
przyczyny: grupa Michaela Vauchera
od jakiegoś czasu ma stabilny
skład ze świetnym wokalistą
Mace Mitchellem na czele, a że
nigdy nie brakowało jej pasji do
grania klasycznego metalu, to i mamy
tego efekty. W dodatku Emerald,
miast z wiekiem łagodnieć -
prawie ćwierć wieku na scenie to
nie przelewki - zdaje się grać coraz
mocniej, w idealnych proporcjach
łącząc siłę uderzenia z fajnymi
melodiami. Taki jest choćby opener
"Freakshow" czy "Digital Slavery".
"Son Of Sam" to już maidenowe
klimaty, zresztą lider grupy
jest maniakalnym fanem ekipy
Dickinsona i Harrisa, więc jakoś
mnie to wcale nie dziwi, a w balladowym
"Set Me Free" mamy z
kolei nawiązania do szlachetnego
hard rocka spod znaku Deep Purple.
Najciekawsze wydają mi się
jednak te najostrzejsze utwory z
drapieżnym śpiewem Mace'a, który
szczególnie w "Heaven Falls
Down" potwierdza, że gdy Halford
przejdzie już na emeryturę, to
znajdą się śmiałkowie potrafiący
kontynuować jego niepowtarzalny
styl. Nie do pogardzenia jest też
bonusowy (tylko na CD) "Revenge",
kolejny przykład udanego kultywowania
tradycji z lat 80. (4,5)
Wojciech Chamryk
Empheris - The Return Of
Derelict Gods
2019 Old Temple
W ciągu ostatnich 10 lat dyskografia
warszawskiego Empheris
powiększała się nad wyraz regularnie,
ale ciągle brakowało w niej
następcy studyjnego "Regain Heaven",
wydanego, bagatela, latem
2008 roku. Oczywiście kolejne EPki,
demówki, splity czy koncertowy
album "Ye Olde Varsovia Live
2015" cieszyły oczy i uszy, ale była
już najwyższa pora na długogrający
materiał zarejestrowany w studio. I
w końcu zespół zwarł szeregi, nagrywając
uderzeniową dawkę necro
136
RECENZJE
black/ thrash metalu. "The Return
Of Derelict Gods" to 10 najnowszych
utworów grupy - bez remanentów
i sentymentów, potwierdzających
w całej rozciągłości, że
Empheris są nie tylko jedną z najlepszych
krajowych kapel w tej stylistyce,
bo w i międzynarodowej
konkurencji też należą do ścisłej
czołówki. To piekielnie intensywna,
ale zarazem też chwytliwa muzyka,
szczególnie kiedy grupa czerpie
z dorobku Bathory końca lat
80., proponując miarowe zwolnienia
i majestatyczny, jedyny w swoim
rodzaju klimat ("Rot No More",
"Necromantic"). Pojawiają się też
odniesienia do tradycyjnego heavy
wczesnych lat 80. ("Black Mirror"),
są oczywiste nawiązania do Hellhammer
czy wczesnego Celtic
Frost ("The Black"), ale przeważa
tu jednak wściekła, bezkompromisowa
blackowa młócka na najwyższych
obrotach, z salwami blastów
i ścianami gitarowych riffów niczym
we wczesnych latach 90. Trochę
szkoda, że tym razem na nieco
dalszy plan zeszły thrashowe akcenty,
chociaż są też oczywiście
słyszalne, choćby w "Eternal Flame
Is Burning", ale i tak "The Return
Of Derelict Gods" to jak dla mnie
najlepsza dotąd płyta Empheris -
oby tylko na kolejną nie trzeba było
znowu tyle czekać. (5,5)
Enforcer - Zenith
2019 Nuclear Blast
Wojciech Chamryk
"Tak dobrze żarło i zdechło". To,
co Szwedzi zaprezentowali na poprzedniej
płycie to prawdziwy
heavymetalowy majstersztyk. Nic
dziwnego, że lata upływające od
wydania "From Beyond" zaczynały
lekko mnie już uwierać - ileż
można czekać na kolejną porcję
świetnego heavy metalu! Jeszcze
Enforcer zaszalał z podniosłą estetyką
w ostatnim kawałku "Mask of
Red Death", na pewno pójdzie w
tym kierunku! Tak. Posłuchałam
singlowego "Die for the Devil" i
pomyślałam sobie - spokojnie, to
tylko singiel. Takie Mötley Crüe
na zachętę. Nie, że nie lubię Mötley
Crüe, ale taka wesoła piosenka
nie wróżyła niczego dobrego.
Wróżba okazała się prorocza. Jak
Olof wyznał w wywiadzie, po prostu
chcieli pokombinować. Przecież
zespół nie może grać wciąż
tego samego, szansa pułapki pożarcia
własnego ogona rośnie wtedy w
zastraszającym tempie. Szwedzi
tak pokombinowali, że z heavymetalowego
Enforcer pozostały w
zasadzie tylko speedowe "Searching
for You", "Thunder and Hell", marszowy
"The End of a Universe" i
patetyczny "Ode to Death". Pozostałe
kawałki, choćby nie wiem, jak
się starały, wszystkie mają jakąś
łyżkę dziegdziu. Najczęściej tym
dziegdziem jest wyśpiewywane na
wszelkie sposoby "łoooo oo".
Szczytem atrakcji jest "Regrets",
który swoją formą oddaje część
Abbie oraz "One Thousand Years
of Darkness", który brzmi jak rockowa
czołówka mangi. Rozumiem w
pełni chęć zmiany, rozumiem, skąd
się wzięły niektóre pomysły na retro
klimaty (nawiązania do glam
metalu czy użycie efektów á la lata
80.), ale nie rozumiem, dlaczego
zespół będący na takiej dobrej drodze,
tak przesadził. Może zabrakło
producenta, który spojrzy uważnie
"z zewnątrz"? I jeszcze dla zmyłki
zwieńczył krążek taką świetną
okładką. Wiem, że są amatorzy tej
płyty. Ja jestem po prostu bardzo
rozczarowana. (3,5)
Eternity's End - Unyielding
2019 Ram It Down
Strati
Eternity's End to założony w
2014r. przez gitarzystę i tekściarza
Christiana Münznera zespół powermetalowy,
który nawiązuje brzmieniem
do korzeni gatunku z lat
80. i 90. Podobne wpływy można
dostrzec i w ich najnowszym albumie
"Unyielding", który ukazał się
22 marca 2019r. nakładem Ram It
Down Records. Możemy na nim
usłyszeć nowego wokalistę Iuriego
Sansona, który zastąpił Iana
Perry'ego. Zespół już od pierwszego
kawałka "Into Timeless Realms"
narzuca szybkie tempo zawrotnymi
gitarowymi riffami i nieziemskimi
efektami syntezatorów. W "Cyclopean
Force" Iuri Sanson prezentuje
swoje znakomite wokalne możliwości,
płynnie przechodząc od
ostrych, quasi-growlowych partii w
wysokie tony. Na szczególną
uwagę zasługuje tu również dynamiczny
refren i świetne gitarowe
solo. W tytułowym "Unyielding"
następuje prawdziwa kulminacja
energii, zaś "Blood Brothers (The
Oath)" nie tylko zachowuje narzuconą
dynamikę, ale ma też wzniosły
tekst o braterstwie i walce okraszony
mocnymi gitarowymi riffami.
W znakomitym instrumentalu
"Dreaming of Cimmerian Shadows"
Iuri odpoczywa, a swoje możliwości
prezentują perkusista Hannes
Grossmann, gitarzysta Christian
Münzner, basista Mike LePond i
grający na keyboardzie Jimmy
Pitts. "Horizonless" zachwyca pięknym
chwytającym za serce refrenem,
a Iuri wznosi się tu na wyżyny
swoich głosowych możliwości. Coś
wspaniałego! Partie gitar i perkusji
w "Under Crimson Moonlight" są z
kolei genialne, podobnie zresztą
jak wysokie tony Iuriego Sansona.
Diaboliczne "Necromantic
Worship" podtrzymuje dobre wrażenie
o całym albumie - nie brakuje
tu mocnych okrzyków i solidnej
perkusyjno-gitarowej nawalanki.
W "Triumphant Ascent" rzuca się w
uszy mocny element elektroniki i
syntezatorów, zaś w zamykającym
całość "Beyond the Gates of Salvation"
mamy całe spektrum kunsztu
muzycznego Christiana Münznera
i jego ekipy. Album
"Unyielding" Eternity's End pokazuje,
że kapela w nowym składzie
doskonale ze sobą współbrzmi.
Nowy wokalista sprawdza
się świetnie, a każdy z utworów
jest dopracowanym i dopieszczonym
osobnym dziełkiem. Pozostaje
mieć nadzieję, że zespół dłużej
pozostanie w tej udanej formie i
wkrótce znów nagra nam coś ciekawego.
(5,5)
Etterna - Chaotic
2018 Sliptrick
Marek Teler
"Chaotic" to debiutancki album
słowackiego zespołu grającego
"prog melodic metal". Melodii tu
faktycznie nie brakuje, ale owa,
dyskusyjna wielce "progresywność"
to już bardziej pobożne życzenie
niż stan faktyczny. Tych 10 utworów
(jest też zresztą jedenasty,
tzw. radio edit "Secreto en Fragopolis")
odznacza się bowiem solidnością,
dość wyrównanym poziomem
i niczym więcej, tak jakby
ktoś, nieźle radzący sobie już z
instrumentami, próbował wejść na
wyższy poziom, ale tu już talentu
nie stało. Dlatego "Chaotic" (tytuł
dobrany idealnie) to monotonne,
niekiedy zdecydowanie za długie
("Betrayed Love", "The Independent
Dreamland") utwory, w których
zespół a to skręci w stronę tradycyjnego
heavy (najciekawsze w
tej stylistyce "My Guidance Home"
i "Demon" ), albo puści oczko do
fanów ostrzejszych brzmień ("Desert
Ruins") nie gardząc przy tym
nawet jakimiś popowymi wtrętami.
Brzmi to jednak wszystko bez ikry,
jakby było grane na pół mocy; nie
przekonują mnie też partie wokalne
Ady'ego Hnata, który miota
się od czystego, nijakiego śpiewu
do ekstremalnego ryku. Płyta jednorazowego
użytku, warta maksymalnie:
(1,5).
Wojciech Chamryk
Eugenic Death - Under the Knife
2019 Heaven and Hell
"Indoctrinate" brzmi na początku
trochę jak coś od Rigor Mortis…
druga część bardziej zaś przeciętnie…
jak coś od Megadeth. Ogólnie
utwór całkiem okejka, choć dla
mnie 7 minut to już troszkę męczenie
buły, bo nie jest znowu aż tak
zdywersyfikowany. Wokale brzmią
na nim całkiem spoko. Ogólnie wokal
jest ździebko ma trochę za duże
echo, ale nie jest to problemem.
Poza tym "The Citizen Patrol"
brzmi całkiem dobrze i trochę
bardziej jak Rigor Mortis, co do
solówki, to przypomniał mi się
Hexenhaus z debiutu. Następnie
mamy "The Devils Tower", którego
intro brzmi znowu jak Megadeth z
"Peace Sells…" nie żebym narzekał
czy coś. No dobra, narzekam,
troszkę brzmienie niedopracowane…
ale w sumie solówki i podejście
do brzmienia per se w miarę w
porządku, tylko jakość i jego wykonanie
pozostawiają trochę do życzenia.
Potem wchodzi "The
Witching Ground". Bardziej zalatuje
Sodom. A potem "Hara Shiva".
Hmmm, poczułem curry w tym
akustycznym utworze przyprawionym
spokojniejszymi kobiecymi
wokalami… w sumie ta kompozycja
łamie thrash metalowy trend
tego albumu. Jednak dwa pozostałe
utwory, czyli "Aghori Sadhus",
będący w pewien sposób kontynuacją
poprzedniego utworu oraz
"Under the Knife" wracają do przesterowanych
i prędkich riffów.
Ogólnie wydaje mi się, że jest to
przeciętny thrash, ma dobre momenty,
jak chociażby "The Citizen
Patrol" czy "Hara Shiva", ma też
troszkę gorsze, jak te na "Indoctrinate".
Tematyka? Wojna, wierzenia
hinduskie, kulty oraz medycyna.
Dopracować troszkę brzmienie,
oraz pomyśleć nad skróceniem niektórych
utworów. Myślę, że tak
(4,2) spokojnie.
Jacek Woźniak
Extrema - Headbanging Forever
2019 Rockshots
"Headbanging Forever" jest albumem
włoskiej grupy thrash metalowej,
która rozpoczęła swoje istnienie
jeszcze w latach 80. i nieprzerwanie
działa od tamtego czasu.
Ostatnim ich albumem był "The
Seed of Foolishness". Najnowszy,
czyli "Headbanging Forever",
szczególnie w utworze tytułowym,
w pewien sposób wydaje się odnosić
do kariery zespołu i ich stosunku
do muzyki per se. Jeśli chodzi
o samą muzykę, która jest
RECENZJE 137
przedstawiana na albumie, stwierdziłbym,
że jest to thrash metal
przemieszany z bardziej nowoczesnym
heavy metalem i groove, co
można na przykład usłyszeć na
"Invisible". Nie jestem specjalnie fanem
tego ostatniego i "Invisible" w
ogóle mnie nie przekonuje, szczególnie
jeśli chodzi o wstęp, brzmi
jak coś typowego. Jeśli miałbym
napisać co mi się jeszcze nie podoba,
to wstęp do "Borders Of Fire".
Wokale na albumie są bardziej
śpiewne, zawodzące… są średnie,
trochę nie pasują mi do niektórych
kompozycji oraz nie mają takiego
kopa… Co do motywów, to parę
jest w miarę fajnych, trochę więcej
odtwórczych i bez polotu. Album
jest stosunkowo dynamiczny oraz
zróżnicowany jeśli chodzi o same
motywy. Sound jest stosunkowo
średni, gitary są troszkę za nisko,
aczkolwiek nie tworzą zwykle problemu.
Album brzmi wyraźnie,
wokalistę da się zrozumieć. Perkusja
mogła być troszkę suchsza w
pewnych miejscach. Solówki są wyraźne,
jak i wokal. Bas jest z tyłu.
Tematyka: muzyka, jednostka i jej
uczucia. Jeśli chodzi o ten album to
podobają mi się niektóre momenty,
jak na przykład "The Call".
Jednak problemy takie jak nie do
końca mocne wstępy, bądź brak
umiejętnego poprowadzenia motywu
rozpoczynającego, czemu "The
Showdown" jest taki wolny na początku,
po wystrzale ze strzelby?
Solówki są okej, ale nie porywają.
Jak i kompozycje. Bez oceny, jak
dla mnie trochę za bardzo męczenie
buły, ale może to mój gust tylko.
Jacek Woźniak
Exumer - Hostile Defiance
2019 Metal Blade
Zdrowie psychiczne nie jest zwykle
tematem, na którym opiera się całe
albumy. Pojedyncze utwory takie
jak np.: "Eternal Nightmare" czy
"Phobophobia" autorstwa Vio-Lence
czy "Münchhausen Syndrom" z
repertuaru Messiah często goszczą
na albumach metalowych, ale wydaje
mi się, że są tylko uzupełnieniem
tych o polityce lub odnoszących
się do historii. Możliwe, że
nie mam tu racji, ale łatwiej mi
przypomnieć sobie utwory podejmujące
tematykę społeczną, zagrożenia
nuklearnego czy irytacji religią,
niż tematów dotyczących depresji
i chorób psychicznych. I tutaj
przychodzi "Hostile Defiance",
Exumer i mówiąc krótko, poświęca
cały czas tego albumu na odniesienie
się do tych problemów. Do tego
muzycznie jest zdecydowanie
najlepszy. Powtórzę jeszcze raz:
album thrash-metalowy, który jest
uznawany za lepszy od "Raging
Tides", jest w całości poświęcony
chorobom psychicznym. Teksty i
ich zamierzenia są opisane na stronie
albumu, więc tu tylko przytoczę
je bardzo szybko (jak ja je rozumiem):
"Hostile Defiance" jest o
chorobie opozycyjnej, manifestowanej
w najgorszym wypadku
przez morderstwa masowe (np:
strzelaniny), "Raptor" jest o depresji,
"Trapper" o schizofrenii, zaś
"Carnage Rider" o potencjalnych
skutkach zaniechania leczenia chorób
psychicznych. "King's End" jest
o porzuceniu autorytetów, zaś
"Descent" o wyrzutach sumienia,
poczuciu beznadziejności. Natomiast
w wypadku "The Order of
Shadows" wydaje mi się, że odnosi
się do szukania sensu w życiu, podążaniu
zgubnymi ścieżkami i narastającej
złości jednostek do konstruktu
społecznego, który nie
spełnił ich oczekiwań. "Vertical
Violence" jest o odrzuceniu przez
grupę, o jej skutkach oraz agresji
werbalnej. "Splinter" wg. wokalisty
odnosi się do choroby dwubiegunowej,
jednak ja widzę tu małe odniesienia
do motywu zombie. Jeśli
chodzi o tematykę (i głównie genezę)
albumu, to więcej o niej jest
w moim wywiadzie z wokalistą. W
tej rozmowie jest także trochę o
sferze kompozycyjnej tego albumu.
Chociażby zauważyłem, że "Dust
Eater" brzmi jak coś od starego
Exodus. Mem słusznie stwierdził.
że ta inspiracja może być zbiegiem
okoliczności wychodząca z ich historii
i zainteresowania tą muzyką.
Zgadzam się z jego stanowiskiem w
wywiadzie, nie muszą nikogo kopiować.
To. że słyszę motywy dość
mocno nawiązujące do Slayera z
"Seasons in the Abyss", vide początek
"King's End", wcale nie jest
czymś negatywnym w tym wypadku.
Muszę powiedzieć, że te motywy
w obu wypadkach zostały wykonane
bardzo dobrze i nie zamierzam
się tego czepiać. Jednak,
brzmienie obu jest stosunkowo podobne
w mojej ocenie. Pomimo
tych podobieństw, to muzyka z
"Hostile Defiance" jest najbardziej
podobna do jednego zespołu. A
tym zespołem jest Exumer. Szybkie
motywy współgrające z tymi
wolniejszymi, okraszone dobrze
wykonanym, mięsistym brzmieniem.
Panorama brzmień rozciągająca
się po całej percepcji w jednym
momencie, by w kolejnym przejść
do bardziej prostej kolekcji i zwolnić.
Wokale zaznaczają swoją obecność,
zarówno brzmieniowo, jak i
poprzez przekaz liryczny. Klimat
niektórych utworów po prostu
przytłacza, jak chociażby "Descent".
Mogę pisać dłużej, ale
skończę pisząc: idź na Youtube
wpisz Exumer "Hostile Defiance"
i oceń sam. Ja już to zrobiłem i daje
(5). Czy są jakieś wady? Pewnie
tak, ja ich nie słyszę. "Prostota" czy
"odtwórczość" motywów tutaj mi
nie przeszkadza. Co do ulubionych
utworów: "Hostile Defiance",
"King's End" oraz "Splinter".
Jacek Woźniak
Fabulous Desaster - Off With
Their Heads
2019 Black Sunset
Jakby to tu zacząć... Może poruszę
waszą wyobraźnię. Otóż wyobraźmy
sobie, że młody Mille Petrozza
spotyka młodych chłopaków z
Anthrax, wypijają sobie trochę piwek
i postanawiają zrobić sobie
wspólny muzyczny projekt. Śmiem
przypuszczać, że wyszło by im granie
bardzo podobne do tego, co
można usłyszeć na drugiej płycie
niemieckich thrasherów z Fabulous
Desaster noszącej wdzięczny
tytuł "Off With Their Heads". W
sumie to w tym miejscu mógłbym
tą recenzje zakończyć, bo w powyższych
słowach oddałem całkowitą
esencję muzyki uprawianej
przez Niemców i właściwie cokolwiek
więcej bym nie napisał, nie
będzie miało to aż takiego znaczenia.
No ale, żeby recenzja za
krótka nie była, to napiszę coś
jeszcze o najlepszych utworach w
tym zestawie (chociaż de facto
wszystkie trzymają wysoki poziom
i próżno tu szukać wypełniaczy).
Na pewno warto tu wskazać . Taki
wczesny Exodus na lekkim speedzie.
Innym przykładem może być
"The Revenge Of The Mighty Aloautta",
który bardziej odwołuje się
do niemieckiej szkoły thrashu oraz
trochę bardziej heavy metalowy
kawałek tytułowy. Na osobną pochwałę
zasługuje także śpiewający
(nie wiem, czy to w tym przypadku
najlepsze określenie, ale powiedzmy,
że umownie można je zastosować)
gitarzysta Jan Niederstein.
Mille Petrozza dorobił się
godnego spadkobiercy. (4,5)
Bartek Kuczak
Fatal Curse - Breaking The Trance
2019 Shadow Kingdom
Amerykańska scena nie przestaje
zaskakiwać. Niby metal i rock są
tam coraz mniej popularne, kluby
padają, a koncertów też jakby
mniej, ale mimo tego nowe zespoły
wyrastają niczym grzyby po deszczu.
Fatal Curse nie jest tu żadnym
wyjątkiem, bo istnieje raptem
trzy lata, a "Breaking The
Trance" jest długogrającym debiutem
tego tria. Zespół tworzą jednak
doświadczeni, chociaż w żadnym
razie nie wiekowi, muzycy,
co przekłada się też na jakość tego
materiału. Chłopaki grają bowiem
archetypowy heavy metal z przełomu
lat 70. i 80. minionego wieku,
czyli ostry, surowy, ale też niezbyt
mocny brzmieniowo i do tego
całkiem melodyjny. Czerpią przy
tym zarówno od gigantów hard
rocka, amerykańskich zespołów
tamtego okresu, pionierów - kłania
się Motörhead - ale też i grup nurtu
NWOBHM, z Angel Witch i
Diamond Head na czele. Przyznacie,
że ta wyliczanka brzmi
całkiem zacnie, ale i z płyty Fatal
Curse też brzmią nader akuratnie,
szczególnie w szaleńczym, tytułowym
openerze, motörycznym
"Gang Life" i równie dynamicznym
"Can't Stop The Thunder". Jeśli
więc ktoś zasłuchuje się w Haunt
czy w Night Demon, to i Fatal
Curse go zainteresuje, chociaż
"Breaking The Trance" ma też pewną
wadę - trwa niespełna pół godziny.
(5)
Wojciech Chamryk
Final Cut - Jackhammer
2019 Art Gates
Final Cut to szwajcarski zespół,
który powstał w roku 2010 a swój
debiut wydał w roku 2014. Kolejnym
albumem, który został nagrany
przez tą grupę jest omawiany
tutaj "Jackhammer". Na metalarchives.org
muzyka zespołu jest
uznawana za thrash metal. Być
może tak było na ich debiucie,
aczkolwiek na ich najnowszym
albumie skłaniałbym się w rejony
death metalu zmieszanego z metalcore
oraz redneckowymi klimatami.
Niektóre z tych solówek po
pro-stu bolą w serduszko swoim
brakiem dopasowania. Po prostu
nie podobają mi się. Niezależnie
od intencji, jak bardzo klimatycznie
to banjo miało brzmieć. Nie,
"Die or Die, Guaranteed" czy
"Creature" nie jest lepsze dzięki te-
138
RECENZJE
mu jak dla mnie… ale dobra, może
to ma jakiś podtekst w sobie
jeszcze. Inne solówki brzmią w
miarę okej. Jednak ogólnie ten
album brzmi jak coś, czego zwykle
nie słucham zbyt często. Intro do
albumu w postaci wstępu do "Full
Steam Ahead" już trochę brzmiało
dla mnie jak coś z rejonów luźniejszego
thrash/death metalu. To
intro przeistacza się w trochę sepleniące
i basowe wokale wspomagane
równie niskimi chórkami.
Technicznie jest w miarę okej,
kompozycyjnie jest to średnie.
Gdybym miał ten album do czegoś
porównać, to najpewniej byłby najnowszy
album Aggression "Feels
Like Punk Sounds Like Thrash"
albo twórczość Protector, głównie
ze względu na klimat oraz wokale -
chociaż wydaje mi się, że wcześniej
wspomniane zespoły robią to trochę
lepiej. Ode mnie (3,9).
Jacek Woźniak
Floating Worlds - Battleship
Oceania
2019 Pride & Joy Music
Floating Worlds to zespół z Aten
założony w 1998r. i grający metal
progresywny. Po dwóch udanych
krążkach "Only a Dream, Can
Kill a Dream..." i "Below the Sea
of Light" Jon Soti i jego ekipa wypuścili
17 maja 2019r. na rynek
swój trzeci album "Battleship
Oceania", który promuje singiel
"Retribution". Nie brakuje tu muzycznych
zaskoczeń i nagłych
zwrotów akcji. Początek płyty w
postaci instrumentalnego kawałka
"Oceania" zaczyna się niewinnym
szumem oceanu, aby płynnie przejść
do ostrej, acz podniosłej perkusyjno-gitarowej
nawalanki. W portowym
klimacie jest też "Sailing in
History", który okazuje się piękną
balladę eksponującą wokalne możliwości
Jona Sotiego. Artysta stopniowo
się rozkręca, aby w połowie
kawałka pokazać się w nieco
ostrzejszym wydaniu. Mamy tu
nawet dołączoną partię operową!
"New Mission" to jeden z najbardziej
dynamicznych kawałków na
płycie z dynamicznymi gitarowymi
riffami i wyraźnie zaakcentowaną
pracą perkusji. "The Empire of the
Media" zaskakuje z kolei chwytliwym,
skocznym wręcz refrenem
oraz znakomitą solówką w końcowej
części utworu. "The Curse" zgodnie
z zawartą w tytule obietnicą
jest kawałkiem demoniczno-diabolicznym,
singlowe "Retribution"
naprawdę wpada w ucho i dobrze
promuje album (mamy tu znakomite
partie chóru!), a inspirowane
kultowym serialem HBO "Game
of Thrones" jest pełne emocji i
znakomicie odwzorowuje muzycznie
walkę dobra ze złem. W
"Captain Evil" mamy z kolei kwintesencję
twórczości Floating
Worlds - ostre gitarowe riffy, akcenty
elektroniczne, wszechstronny
wokal Jona i świetną robotę
Nikitasa Mandolasa na perkusji.
To zdecydowanie jeden z najlepszych
kawałków z płyty! "The
Last Goodbye" zaczyna się marszem
i tytułowym ostatnim pożegnaniem,
nic więc dziwnego, że
cały kawałek chwyta za serce, a
partie operowe przyprawiają o ciarki.
Kawałek ma kompozycję zamkniętą
- w finale znów słyszymy
pompatyczne bębny i pożegnalne
okrzyki. W romantycznym "Divine
Love" swoim sopranem zaskakuje
nas Sophia Assarioti, która wcześniej
grała jedynie na keyboardzie.
Artystka jest znakomita zarówno w
mocniejszym, jak i delikatniejszym
wydaniu - stanowczo kapela za rzadko
korzysta z jej wokalnych usług!
Monumentalny 11-minutowy
"Eternal Sleep" to dopracowane w
każdym calu arcydzieło z rytmicznymi
gitarami, pięknym refrenem
oraz rozbudowaną i zmienną
warstwą instrumentalną, w której
szczęśliwie udało się uniknąć przesady.
Jon Soti raz jeszcze udowadnia,
jak zdolnym i charyzmatycznym
jest frontmanem. Całość
zamyka intrygujący instrumental
"Island of Dreams". Albumem
"Battleship Oceania" Floating
Worlds udowadnia, że jest kapelą
dojrzałą i świadomą swoich artystycznych
możliwości. Ich utwory
są często podniosłe i monumentalne,
lecz wolne od przesadnych
ozdobników. Łączą w sobie cechy
rocka, metalu progresywnego i power
metalu, tworząc nową jakość
na wysokim poziomie. Całości naprawdę
przyjemnie się słucha i naprawdę
warto czekać na ich kolejne
muzyczne osiągnięcia. (5,5)
Forever - Forever
2019 Evil Confrontation
Marek Teler
Wiadomo nie od dziś, że heavymetalowcy
lubią też lżejsze dźwięki, a
szczególnie już szwedzcy reprezentanci
gatunku. Stąd niesamowity w
ostatnich latach wysyp tamtejszych
zespołów heavy, hard, retrorockowych
i licho wie jakich jeszcze,
a do tego też znacznie bardziej
melodyjnych, grających w
stylu AOR/pop. Jedną z takich
grup jest Forever, właściwie solowy
projekt perkusisty Jonasa
Wikstranda (Enforcer, ex Black
Trip), który na debiutanckim "Forever"
pofolgował sobie w temacie
melodyjnego i nad wyraz przebojowego
grania. W sumie to co numer,
to hicior: "Anywhere You've Gone"
na otwarcie jest ciut mocniejszy,
"Call Out My Name" to pop ocierający
się o disco, mogący znaleźć
się na soundtracku "Flashdance",
"Rosebud" ma w sobie coś z aranżacyjnego
przepychu przebojów
Abby, a "Runaway Through Time"
na pewno przypadnie do gustu
zwolennikom hairmetalowego
wcielenia Europe. Inne utwory też
są fajne, może poza "Mayday", bo
to totalna zżynka z UFO, ale glamowy
(kłania się Slade!) "Blame Me
For Trying" czy balladowy "Hope" z
fortepianem w roli głównej to już
coś. W dodatku ta solowa z założenia
produkcja jest tak naprawdę
rodzinnym dziełem, można więc
na "Forever" posłuchać gościnnych
gitarowych solówek Olofa Wikstranda
i Johana Hjalmara Wikstranda
oraz śpiewu Elin Wikstrand;
są też inni goście. (4,5)
Frenzy - Blind Justice
2019 Underground Power
Wojciech Chamryk
Pamiętam Steel Horse, hiszpański
zespół grający soczysty heavy starej
szkoły, tak więc debiutancki album
nowego wcielenia tej grupy
też mnie zainteresował. Zawartość
"Blind Justice" perfekcyjnie można
podsumować krótkim, angielskim
zwrotem: "old-school, traditional
heavy metal." Pięknie łączą
się w nim echa amerykańskiej, brytyjskiej
i kontynentalnej szkoły z
lat 80, pobrzmiewają dyskretnie
hardrockowe reminiscencje, a i wokalista,
Amerykanin Anthony Stephen,
też dokłada do tego wszystkiego
znaczącą cegiełkę w postaci
drapieżnego, pełnego mocy głosu.
Dlatego utwór tytułowy, "From
Hell", "Killing With A Smile" czy
"Velocity" byłyby bardzo mocnymi
punktami wielu klasycznych albumów
sprzed lat, zresztą inne kompozycje
praktycznie niczym im nie
ustępują. Nie brakuje też w nich
gitarowych pojedynków najwyższej
klasy ("Mad Ball"), zaś w "Shred Or
Die" praktycznie połowa trwającego
6:38 utworu to solo takie, że
faktycznie tzw. shredderzy mieliby
co rozgryzać. Piękny debiut, wart:
(5,5)
Frosthelm - Pyrrhic
2019 Revenger
Wojciech Chamryk
"Pyrrhic" z pewnością ma dobrą
okładkę. W każdym razie jest ona
adekwatna do zawartości albumu,
czyli blacku przemieszanego z pewnymi
wstawkami thrash metalu.
Jeśli miałbym się odnieść do mojej
wiedzy związanej z black metalem
w obecnym rozumieniu, to byłaby
ona dość mierna. Jednak wystarczająca
by stwierdzić, że zespół
miesza tutaj Dissection (np: "Pisslord"),
Immortal (np. "Serpentine
Embrace") oraz Absu (np. "A Gift
of Razors"). Frosthelm przeplata
bardziej natężone przesterem i podwójną
stopą sekcje z tymi bardziej
thrashowymi oraz tymi bardziej,
akustycznymi spokojniejszymi
motywami. Brzmienie albumu
stoi na dobrym poziomie. Ściany
dźwięku pozwalają odróżnić pewne
segmenty, tremolo przeplatające
się z przygniatającą sekcją perkusyjną,
typowo black metalowe
motywy przemieniają się w thrash,
a nad wszystkim czasami można
usłyszeć nie zawsze wyraźny, aczkolwiek
zawsze charczący głos wokalisty.
Bas nie rzuca się na uszy,
jednak można go usłyszeć. Kompozycje
jak już wspomniałem są dynamiczne,
a przykładem może tego
być chociażby "Immortal Nightfall
A Dreamless Lust", bądź oba "Pyrrhic"
("Hollow" oraz "Looming
Dusk"). Solówki nie zawsze chwytają,
ale sama melodyczność i riffy
na albumie w większości bardzo
dobrze zagrane. Wydaje mi się, że
sam album nie jest czymś nowym i
przełomowym, chociaż tu nie
mogę się odnieść ze względu, że nie
siedzę w tym gatunku aż tak mocno.
W każdym razie mnie podobało
się przez większość czasu, aczkolwiek
bez oceny. Myślę, że fani
Ketzer mogą skierować na ten album
swoją uwagę.
Jacek Woźniak
Grand Magus - Wolf God
2019 Nuclear Blast
Szwedzka ekipa jest doskonała na
żywo - pełna mocy i charyzmy. Mimo
tego, że z płyty na płytę niczym
mityczny Ouroboros pożera
swój ogień, na żywo nawet najbardziej
oklepane kawałki brzmią jak
wykute w kuźni bogów. Na to liczę
w przypadku najnowszego krążka
Grand Magus - "Wolf God". Mi-
RECENZJE 139
mo tego, że brzmienie płyty wyrywa
duszę z korzeniami, bas łomocze
niczym na najlepszych płytach
Manowar, dziewiąty album Szwedów
jest po prostu średni. JB Chritoffersson
śpiewa miarowo, spokojnie,
bez nadmiernego zaangażowania,
a same kompozycje to cienie
kawałków z "Iron Will" czy
"Hammer of the North". Liczę, że
na koncertach zespół nabierze mocy
i nijakie kawałki z "Wolf God"
uderzą na scenie z nową siłą. Nawet
mimo tego, że zespół już jakiś
czas temu zrzucił doomowo-vintage'owy
płaszcz na rzecz Manowar
dla kierowców ciężarówek, "Wolf
God" nie zagrzewa do bitwy. Szkoda,
bo dla wielu słuchaczy to drugie
oblicze Szwedów okazało się
kluczem do chęci ich poznania.
Przyjemność słuchania krążka ratuje
świetne brzmienie - można jej
słuchać dla samego soundu i marzyć
co by było, jakby Manowar
brzmiał dziś tak jak Grand Magus.
(3,5)
GunJack -Totally Insane
2018 Sliptrick
Strati
Fabio Cavestro to zapaleniec jakich
mało: gra w kilku zespołach, a
aż dwa z nich wydały w ubiegłym
roku płyty. Recenzję "The Spirit
Lives On" Heavy Generation
znajdziecie gdzieś nieopodal, a tutaj
zajmiemy się debiutanckim albumem
GunJack. Owo trio realizuje
się w oldschoolowym heavy/-
speed metalu, za mistrzów mając
Motörhead, Killer czy Exciter,
nie odżegnując się też jednak od
wpływów Judas Priest czy Iron
Maiden. Cavestro - tu pod pseudonimem
Gamma Mörser - dzieli
się też partiami wokalnymi z basistą
o ksywie Mr. Messerschmitt
i słychać, że ich wzoremw tym
względzie był przede wszystkim
Lemmy. Większość utworów z tej
krótkiej - niewiele ponad 35 minut
- płyty jest też bardzo, bardzo motoryczna,
surowa aranżacyjnie i
brzmieniwo, tak jakby zespół z
pełną premedytacją chciał powrócić
dop korzeni prawdziwego metalu.
No, podbite jakimś elektronicznym
rytmem instrumentalne
"Outro" mogli sobie darować, ale za
te wcześniejsze wspaniałości, z
"4B4Y", "Black Mark" czy "Iron
Cross" i tak mają u mnie: (4,5).
Wojciech Chamryk
Haunt - If Icarus Could Fly
2019 Shadow Kingdom
Trevor William Church to nie
tylko syn znanego ojca, wybitnego
basisty Billa Churcha, grającego w
pionierskim dla heavy metalu
Montrose czy zespole Sammy'ego
Hagara, ale też już muzyk pełną
gębą. Ubiegłoroczny, debiutancki
album Haunt "Burst Into Flame"
był tego nader dobitnym potwierdzeniem,
a najnowszym długograjem
Church junior stawia już przysłowiową
kropkę nad i. Dlatego na
"If Icarus Could Fly" nie ma żadnych
niedomówień czy wątpliwości
- to cudownie oldschoolowy, ale
też i świeżo brzmiący, tradycyjny
heavy metal najwyższej jakości.
Może i ta płyta trwa niewiele ponad
30 minut, ale znacznie bardziej
wolę takie wydawnictwa z
samymi killerami od długaśnych
albumów, na których połowa numerów
nadaje się tylko do kosza,
bądź co najwyżej na stronę B singla.
Tu nie ma o tym mowy: opener
"Run And Hide" atakuje od razu,
następny w kolejności "It's In My
Hands" też brzmi tak, jakby powstał
gdzieś w 1983 roku, a zamykający
całość "Defender" jest równie
dynamiczny - w połowie lat 80.
cieszyłby się pewnie sporą popularnością
na liście "Metal Top 20".
Są też utwory jeszcze bardziej
archetypowe, w duchu przełomu
lat 70. i 80. ("Clarion"), czasem
brzmiące też niczym hołd dla
wczesnych Maiden (tytułowy "If
Icarus Could Fly"), albo odwołujące
się do amerykańskiego, melodyjnego,
ale też i zadziornego hard 'n'
heavy lat 80., na przykład Dokken
("Ghosts"). Debiut wyceniłem na
(5,5), teraz z czystym sumieniem i
pełnym przekonaniem stawiam:
(6).
Wojciech Chamryk
Heavy Feather - Débris & Rubble
2019 The Sign
Sukces Blues Pills nie mógł przejść
bez echa, stąd istny wysyp podobnie
grających zespołów z wokalistkami
w składach. Czworga młodych
Szwedów z Heavy Feather w
żadnym razie nie można zaliczyć
do tej fali, bowiem ich debiutancki
album "Débris & Rubble" jest dowodem
na wielką fascynację płytami
Cream, Free, Frumpy i tego typu
zespołów z przełomu lat 60. i
70. Oczywiście zwolennicy złotowłosej
Elin znajdą na tej płycie
sporo dla siebie, ale to jednak coś z
innej półki niż Blues Pills, bo więcej
w tych utworach korzennego
bluesa (świetny "Long Ride" z wejściami
harmonijki, równie stylowy
"Hey There Mama"). Poza tym
Heavy Feather rzeczywiście wracają
do korzeni klasycznego rocka -
taki "Dreams" spokojnie mógłby
trafić na debiutancki LP Claptona,
Bruce'a i Bakera, zaś rozpędzony
"I Spend My Money Wrong" to
archetyp surowego rocka. Nie brakuje
też jednak na tej udanej płycie
i bardziej przebojowych utworów,
z "Waited All My Life" czy "Higher",
jakby młodszej siostry "Sunshine
Of Your Love", a Lisa Lystam
ma kawał głosu: zarówno w dynami-cznym
heavy rocku ("Where
Did We Go"), jak i balladowym
wydaniu ("Whispering Things").
(5)
Wojciech Chamryk
Heavy Generation - The Spirit
Lives On
2018 Sliptrick
Nie warto zrażać się koszmarną
okładką, bowiem cała reszta na debiutanckim
albumie tego włoskiego
zespołu trzyma już poziom.
Nazwa Heavy Generation to
dobry trop, gdyż Fabio Cavestro i
jego trzech młodszych kolegów
zafascynowani są tradycyjnym
heavy metalem lat 80., a w dodatku
potrafią grać go jak mało kto.
Nie ma tu mowy o żadnej nieudolnej
stylizacji czy odtwórczym kopiowaniu
starych patentów - Heavy
Generation łoją klasyczny heavy
tak, jakby powstali gdzieś w 1982,
po roku wydali pierwsze demo, a
po kolejnym zadebiutowali w Noise
czy Mausoleum. Iron Maiden,
Accept, niekiedy Manowar - słychać
na tej płycie echa ich dokonań,
ale są też utwory bez żadnych
skojarzeń, jak choćby siarczysty
opener "Born To Rock", zróżnicowany
"Fire, Steel, Metal", kolejny,
szybki killer "My Spirit Lives On" i
jeszcze kilka innych, wcale nie gorszych.
Zespół ma też świetnego
wokalistę (Ivan Giannini), dobrze
też brzmi, bez tego nachalnego posmaku
cyfry, tak więc deklaracja
"Heavy Metal Rules The World!" z
"Heavy Generation" brzmi nie tylko
wiarygodnie, ale ma też pewną
rację bytu. (5)
Wojciech Chamryk
Hellnite - Midnight Terrors
2019 Sliptrick
Heavy/speed/thrash z Meksyku?
Co prawda debiutantów, ale grających
pod innymi nazwami już od
niemal 10 lat - to może być ciekawe,
pomyślałem. Już pierwszy
odsłuch "Midnight Terrors" zweryfikował
niestety te płonne nadzieje,
ale długogrający debiut
Hellnite zasługuje mimo wszystko
na chwilę uwagi. Przede wszystkim
w studio jest to tak zwany one man
band, dlatego za wszystko odpowiada
Carlos Paolo Belmar Nieva
- chyba jednak za wyjątkiem
partii perkusji, brzmiącej bardziej
jak automat, a nie akustyczny zestaw
("Phantom Force", "The Necromancer").
Słychać też jednak,
że Carlos jest nieźle zakręcony na
punkcie metalu z lat 80. i podchodzi
do niego z ogromnym entuzjazmem
i estymą. Owszem, momentami
brzmi to jakoś nieporadnie
("Stage On Fire"), by nie powiedzieć
naiwnie, ale jednocześnie
tak, że momentalnie przypominają
mi się się szczenięce lata, gdzie nie
zawsze o powodzeniu danego zespołu
decydowały umiejętności i
brzmienie, a liczyły się też szczerość,
wiarygodność i zaangażowanie.
Włączę więc "Spirits Prevail",
"Beasts From The Deep" czy instrumentalny
"Darker Than Black" raz
jeszcze, licząc, że kolejny album
Hellnite, może nagrany już w pełnym
składzie, będzie znacznie ciekawszy.
(3)
Wojciech Chamryk
Hidden Lapse - Butterflies
2019 Rockshots
Hidden Lapse to zespół melodic
metalowy z Włoch z charyzmatyczną
Alessią Marchigiani na wokalu.
Grupa powstała w 2011r. jako
duet, po czym po czterech latach
rozrosła się do rozmiaru
czteroosobowej kapeli. Po debiutanckim
krążku "Redemption" 31
maja 2019r. nakładem Rockshots
Records ukazał się ich kolejny album
"Butterflies" z dziewięcioma
energetycznymi kawałkami. Płytę
otwiera pełen emocji utwór "Dead
Jester", w którym Alessia umiejętnie
łączy delikatność i kobiecość z
ostrym metalowym pazurem. Kró-
140
RECENZJE
tki energetyczny "Third" to z kolei
przede wszystkim znakomity popis
umiejętności gitarzystów Marco
Ricco i Rominy Pantanetti, a w
"The Letter 0" na uwagę zasługują
smaczki w postaci solo na keyboardzie
Davida Browna z Metatrone
i świetnej solówki gitarowej. To
najbardziej złożony brzmieniowo
kawałek z krążka. "Stone Mask" zaczyna
się jak rytmiczna ballada,
aby z każdą sekundą przyspieszać
do wielkiego wybuchu energii w
refrenie. Chociaż Alessia ma specyficzną
barwę głosu, można się do
niej przyzwyczaić i w tym kawałku
sprawdza się znakomicie. Piąty
utwór "Glitchers" funduje nam solidną
nawalankę, a Alessii towarzyszy
w nim mocny męski wokal,
który tylko dodaje całości poweru.
Te dwa głosy tak dobrze ze sobą
współgrają, że aż szkoda, by był to
duet tylko na jeden kawałek. I nie
jest, bo w "Grim Poet" znów słyszymy
tę damsko-męską wokalną
relację. Na uwagę zasługuje tu też
Romina Pantanetti, która znakomicie
buduje klimat całego utworu
siarczystymi basowymi riffami.
Kawałek o naukowo-bajkowym tytule
"Sleeping Beauty Syndrome"
pozwala nam nie tylko usłyszeć
Alessię w demonicznym wydaniu,
ale również ponownie zachwycić
się towarzyszącym jej męskim wokalem.
W "Cruel Enigma" najlepszym
elementem jest zaś chwytliwy
i pełen energii refren, a outro w
postaci "Dust" to ludzkie głosy
zmieszane z ciekawym instrumentalem.
Generalnie całkiem niezłe
zakończenie! Album "Butterflies"
Hidden Lapse, mimo specyficznej
barwy głosu wokalistki i lekkich
technicznych niedoróbek, słucha
się całkiem przyjemnie. Krążek jest
zróżnicowany w warstwie dźwiękowej,
co warto docenić, chociaż brakuje
tu ballady z prawdziwego zdarzenia.
Bez zbędnego narzekania
można jednak dać Alessii i jej ekipie
piątkę za kawał dobrej roboty.
(5)
Marek Teler
Horizons Edge - Let The Show
Go On
2018 FastBall
Horizons Edge powstał w Melbourne
w 2012 roku, a "Let The
Show Go On" to ich trzeci album
studyjny. Stanowi on zbiór dwunastu
kompozycji utrzymanych w
stylu melodyjnego power metalu.
W każdym z tych utworów napotkamy
wszystkie standardy charakterystyczne
dla tej stylistyki. Przeważają
w miarę szybkie i dobrze
zagrane kawałki. Oczywiście każdy
różni się od siebie, bywają też
utwory wolniejsze ("In Your Eyes"),
bardzie progresywne ("Surrender"),
a także te bardziej ambitne, zagrane
z technicznym zacięciem
("Bring Me Home"). Trafił się też
cover "Holding Out (For A Hero)"
Bonnie Tyler. Poza tym wpływy
tych wszystkich elementów wymieniają
się i mieszają, często budując
kontrasty i dysonanse. Po prostu
Australijczycy mają potencjał,
umiejętność i dość spory talent.
Dlatego kompozycje są całkiem
nieźle napisane, wykonanie jest
wręcz bez zarzutu. Na szczególną
uwagę zasługuje wokalistka Kat
Sproule. Przeważnie w zespołach
grających melodyjny power metal
panie śpiewają, jak w Epice czy
Evanescence. W głosie Kat też
możemy odnaleźć podobne elementy
ale - jak dla mnie - jej śpiew
jest zdecydowanie bardziej rockowy,
dzięki czemu "Let The Show
Go On" przesłuchałem bez większych
problemów. Brzmienie i
produkcja są w należytym porządku,
blisko są standardom muzyki
prog-powerowej. Chociaż nie, czasami,
naprawdę w nielicznych wypadkach,
klawisze wypadają z roli i
brzmią prozaicznie, "plastikowo".
Niestety album ma jeszcze gorszy
feler. Mimo wymienionych powyżej
atutów muzyka Australijczyków
nie zapada mi w pamięci i to
po naprawdę wielokrotnym przesłuchaniu
krążka. Nie jest to dobry
objaw. Może w Waszym przypadku
będzie inaczej. Sprawdźcie to.
Kolejnym minusem są ich okładki.
Wyjątkowo szpetne photoshopowe
bohomazy. Także na tę chwilę krążek
"Let The Show Go On"
zespołu Horizons Edge nie zasługuje
na więcej niż (3,5)
Hunter - Arachne
2019 Makumba
\m/\m/
Hunter to już na naszym rynku
zespół-instytucja. Nie dość, że powstał
jeszcze w pierwszej połowie
lat 80., czyli czasach dla młodszych
fanów wręcz prehistorycznych,
to jeszcze od lat utrzymuje
wysoką formę artystyczno-koncertową,
czego nie da się niestety
powiedzieć o wszystkich zespołach
o porównywalnym stażu. Podobnie
jest na najnowszym albumie "Arachne",
płycie która na pewno nie
rozczaruje dotychczasowych zwolenników
grupy, a do tego może
pozyskać jej nowych fanów. Nie
ma tu rzecz jasna mowy o jakiejś
diametralnej zmianie stylistyki, ale
w obrębie wypracowanych już
przez lata rozwiązań Hunter stać
jeszcze na wiele. Potwierdzają to
przede wszystkim te szybsze przebojowe
utwory: taneczny wręcz
"Figlarz Bugi" oraz równie dynamiczny,
czerpiący z melodyjnego metalu
lat 80. "Sauruman" - w normalnych
realiach pewnie dość często
słyszelibyśmy te utwory dobiegające
z radia, tak jak przed laty
było z "Kiedy umieram". Inne kompozycje
oferują zaś tę, jedyną w
swoim rodzaju, mieszankę firmową
made by Hunter: połączenie tradycyjnego
metalu, thrashu, nowocześniejszego
czy symfonicznego
rocka. Nawet jeśli ktoś nie przepada
za Hunterem trudno nie docenić
majestatu patetycznego
utworu tytułowego, mającego w
sobie coś z bluesa/americany "Kim"
czy wręcz progresywnego w formie
"Iżółć". A dochodzi przecież do tego
jeszcze, jak zawsze u Draka,
niebanalna warstwa tekstowa.
"Arachne" wywołał już pewne kontrowersje,
a ten poruszający problem
pedofilii w Kościele utwór jeszcze
tylko zyskał na aktualności
po niedawnej premierze dokumentu
"Tylko nie mów nikomu" Tomasza
i Marka Sekielskich. Inne
też dają do myślenia, szczególnie
fenomenalny - polecam uważną lekturę
całości - traktujący o fali hejtu
w sieci "Iżółć". Mamy też liczne
inspiracje literackie: geneza słów
utworu "Gollum" powinna być znana
nawet przeciwnikom słowa drukowanego
z racji licznych filmów,
"Figlarz Bugi" to bohater jednego z
najbardziej oryginalnych komiksów
Janusza Christy z cyklu
przygód Kajka i Kokosza, surrealistycznego
"W krainie borostworów",
zaś "Szata na bal" zainspirowała
słynna książka "Mistrz i
Małgorzata" Michaiła Bułhakowa.
Cieszy więc, że Hunter nie
spuszcza z tonu, zapowiadając
przy tym rychłe ukończenie płyty
akustycznej i kolejny regularny
album za rok-dwa - tak trzymać!
(5,5)
Wojciech Chamryk
I.N.C. - Terrible Things
2019 I.N.C.
Odpalam płytkę, słyszę pierwszy
riff i od razu banan na twarzy.
Wstęp "Fist Go Rek" brzmi jakby
był żywcem wyjęty z jakiegoś
utworu Slayer z gdzieś z okolic
"Reign In Blood" czy "Seasons In
The Abyss". Nie jest to jednak jedyny
motyw, który przewija się
przez piąty album amerykańskich
thrasherów z I.N.C. Można tam
znaleźć odniesienia także do klasycznego
heavy metalu. Przykładem
może być tu wstęp do "Devil Of
Hearts", po którym to kawałek ten
zmienia się w thrashową jazdę z
elementami hardcore'u. No właśnie,
hardcore. Ten był obecny w
twórczości I.N.C. praktycznie od
zawsze i nie brakuje go także na
"Terrible Things". Weźmy taki
"Identifier", który można podciągnąć
niemalże HC punk (swoją
drogą gatunek, który miał ogromny
wpływ na rozwój ekstremalnego
metalu). Utwór tytułowy też brzmi
dość punkowo. Jednak amerykanie
nie zapominają z jakim gatunkiem
są głównie kojarzeni. Zatem typowo
thrashowych utworów tu nie
brakuje. Poza wspomnianym "Fist
Go Rek", za klasyczne kawałki dla
tego nurtu można uznać "Declaration"
(swoją drogą chyba najbardziej
melodyjny utwór na tym
"Terrible Things"), czy "Unscatched".
Polecam szczególnie tym, którzy
mają wątpliwości, gdzie należy
szukać korzeni thrash metalu.
(4,5)
Bartek Kuczak
Ironbound - Witch Hunt/ Lifeblood
2018 Self-Released
Ostatnio było jakoś cicho o tym
rybnickim zespole, ale była to
przysłowiowa cisza przed burzą.
Zmiana wokalisty (śpiewającego na
debiutanckim, bardzo udanym demo
"She-Devil" Bartosza Bieżuńskiego
zastąpił Łukasz Krauze,
znany naszym czytelnikom choćby
z "Revolution" Event Urizen) przeszła
na szczęście bezboleśnie, a na
najnowszym singlu Ironbound
znowu daje dowody wysokiej formy.
Te dwa utwory to surowe, dynamiczne
i melodyjne utwory zakorzenione
w nurcie NWOBHM,
brzmiące tak, jakby powstały
gdzieś na przełomie 1979 i 1980
roku, kiedy to na Wyspach Brytyjskich
nawet w najmniejszych miejscowościach
fani metalu chwytali
za gitary i zakładali kolejne zespoły.
Ironbound nader efektownie
nawiązuje do tamtych czasów, nie
ograniczając się przy tym do czerpania
tylko z pierwszych płyt Iron
Maiden, bo "Witch Hunt" i "Lifeblood"
zaciekawią też fanów Angel
Witch, Jaguar czy Tokyo Blade.
Świetny materiał, jeśli to zapowiedź
pierwszej płyty, to może być
ona wydarzeniem na naszej scenie
hard 'n' heavy. (5)
Wojciech Chamryk
RECENZJE 141
Ironflame - Tales Of Splendor
And Sorrow
2018 Divebomb
Kiedy widzę w nazwie zespołu
przedrostek "iron", często włącza
mi się czerwona lampka. Dlaczego?
Otóż wiele z tych kapel ten przedrostek
(a co za tym idzie, swoją
muzykę) traktuje jako hołd dla
tego najbardziej legendarnego zespołu
z "iron" w nazwie. Owe hołdy
są co prawda mniej lub bardziej
udane, jednakże nie ulega wątpliwości,
że mamy do czynienia kalkami.
Nie powiem, mnie jako fanowi
"Żelaznej Dziewicy" wielu tych
kapel mimo wszystko słucha się
całkiem przyjemnie. Nie inaczej
jest z amerykańskim Ironflame.
Za tym projektem stoi de facto jeden
człowiek (przynajmniej w
przypadku studyjnego wcielenia
Ironflame) - wokalista i multiinstrumentalista
Andrew Della Cagna.
Muzycznie, tak jak przypuszczałem
zanim w ogóle odpaliłem
ten album, jest to forma hołdu dla
Iron Maiden. Słychać to już od
pierwszych dźwięków otwierającego
płytę kawałka "Hands Of Fate".
Spokojnie mógłby się znaleźć na
przykład na maidenowym "Dance
Of Death". Następnie bez zmian.
Kolejne kawałki brzmią trochę jak
odrzuty kapeli Steve'a Harrisa.
Wyróżniają się "Sword And Shield"
(głównie przez dość ciekawy riff))
oraz dwa kawałki, które Andrew
zostawił na sam koniec. Mianowicie
"Vengeance Rising" oraz "Our
Great Defender". Ten ostatni jest
formą hołdu dla legendarnego
Ronniego Jamesa Dio. Zarówno
pod względem tekstowym, jak i
muzycznym. Jak widać, Andrew
przy tym projekcie inspirował się
nie tylko Maidenami. (3,5)
Bartek Kuczak
Iron Fire - Beyond The Void
2019 Crime
Iron Fire od kilku lat nieźle sobie
radzi grając w trzyosobowym składzie.
"Beyond The Void" to drugi
album nagrany w tej formule. Zespól
ten zawsze prezentował ciekawe
podejście do power/heavy metalu,
nie inaczej jest na ich dziewiątej
produkcji. Album zaczyna się krótkim,
trzydziestosekundowym instrumentalnym
intro, po którym
wchodzi potężny "Beyond The
Void". Utwór ten, podobnie jak i
następny "Final Warning" pokazują
jasno, że po wygładzonym
brzmieniu znanym z wczesnych albumów
Iron Fire już dawno w muzyce
zespołu nie ma śladu. Dalej
doistajemy utwór "Cold Chains Of
The North" z bardzo hipnotyzującym
początkowym riffem. Na "Beyond
The Void" nie brakuje również
perełek, które pokazują, że
Duńczycy próbują wyjść nieco poza
swoją konwencję, w której od lat
się poruszają. Posłuchajcie kawałka
"Bones And Gasoline". Mroczny,
niepokojący, momentami nawet
lekko... gotycki. Z drugiej zaś strony
mamy niemalże ostry thrash w
utworze "To Hell And Back". Z ciekawszych
utworów warto jeszcze
wymienić epicką balladę "Judgement
Day" oraz rockendrollowy
"Old Habits Die Hard". Jak zatem
widzicie "Beyond The Void" to album
dość zróżnicowany, co oczywiście
należy traktować tylko i wyłącznie
w kategorii zalety. Martin
Steene i kumple poniżej pewnego
poziomu nie schodzą. Tak jest też
tym razem (4).
Bartek Kuczak
Iron Griffin - Curse Of The Sky
2019 Gates Of Hell
Iron Griffin to solowy projekt fińskiego
multiinstrumentalisty Oskariego
Rasanena znanego z zespołu
Mausoleum Gate. Na omawianym
albumie wspomogła go
wokalistka Maija Tiljander. Przyznam,
że "Curse Of The Sky" jest
albumem, któremu poświęciłem
znacznie więcej czasu, niż ma to
miejsce w przypadku innych płyt,
które dostaję do recenzji. To dlatego,
że z jednej strony przyznam
szczerze, że niezbyt łatwo mi
wchodziła (moja pierwsza reakcja:
"co to za g***o!"), z drugiej zaś z
każdym kolejnym przesłuchaniem
odkrywałem w propozycji Finów
coś zupełnie nowego. Sam twórca
określa swoją muzykę, jako "protometal".
I ciężko mi się z nim nie
zgodzić, gdyż produkcja i brzmienie
albumu nawiązuje do tego z
czasów, gdy termin "heavy metal"
pojawiał się jedynie w utworze
"Born To Be Wild" grupy Steppenwolf.
Album brzmi surowo i jest
utrzymany w stylu retro. By Wam
zobrazować, co dokładnie mam na
myśli, napiszę, że gdyby epicki metal
został wymyślony w latach
sześćdziesiątych brzmiałby właśnie
dokładnie tak. "Curse Of The
Sky" zawiera siedem kompozycji, z
których każda może początkowo
wydawać się trudna w odbiorze, jednak
kiedy już słuchaczowi "wejdą",
okazuje się, że mamy do czynienia
z graniem na wysokim poziomie.
Wyróżnia się tu szczególnie
długi, epicki i rozbudowany
utwór o tytule "The Path Of Glory".
Jeżeli miałbym wskazać jakąś
wadę pierwszego długograju Iron
Griffin, to jest to monotonia, która
niestety trochę psuje odbiór i
postrzeganie całości (3,5).
Iron Lamb - Blue Haze
2018 The Sign
Bartek Kuczak
Iron Lamb to szwedzki zespół założony
w 2009 roku przez gitarzystę
Johana Wallina, perkusistę
Tomasa Dauna i wokalistę Gustafa
Lindströma. Po przesłuchaniu
"Blue Haze" odnosi się wrażenie,
że to zespół retro rockowy
odwołujący się głównie do rocka
przełomu lat 60. i 70 oraz hard
rocka z początku lat 70. Dużo w
ich muzyce również rock'n'rolla ale
takiego z różnych biegunów. Najwięcej
jest odniesień do Motorhead,
ale odnajdziemy też rock-
'n'rolla w stylu Thin Lizzy czy Ramones.
Ten ostatni zespół słusznie
sugeruje, że muzycy Iron
Lamb nie stronią od punk rocka,
ale także od psychodelii czy alternatywy
rockowej. Całość stwarza
wrażenie przygniatającego, zwartego,
szorstkiego gitarowego grania
oraz atmosfery z obskurnego rockowego
klubu przesyconego gęstym
papierosowym dymem. Ogólnie
ten rockowy patos i brud nadaje
muzyce tej kapeli ostatecznego
charakteru. Niby grupa w ten sposób
szuka swojej oryginalnej formuły
ale tak na prawdę niczego
nowego nie odkrywa. Kompozycje,
typowe, zachowujące standardy
prezentowanego stylu... na pewno
głowy nie urywają. Podobają mi się
jedynie pojedyncze zagrania, chociażby
a la hendrixowska gitara na
początku openera "Apocalypse Express",
gitarowe solo w "Into The
Night" czy organy w końcówce zamykającego
płytę "Deadbeat". Zespół
zachowuje również oldschoolowe
brzmienia, co przechyla zupełnie
szalę na stronę grup retro rokowych.
Być może zagorzali wielbiciele
tego nurtu ocenią płytę "Blue
Haze" znacznie wyżej. Dla mnie
jest to ciekawostka, do przesłuchania
ale tylko parę razy. (3)
\m/\m/
Iron Savior - Kill Or Get Killed
2019 AFM
Piet Sielck jest niezmordowany.
Udało mu wstrzelić się w 1997 roku
w ówczesną koniunkturę na tradycyjny
heavy/power metal i od tego
czasu Iron Savior regularnie
wydaje kolejne albumy. "Kill Or
Get Killed" jest jedenasty z kolei,
a były przecież i krótsze wydawnictwa,
koncertówka "Live At The
Final Frontier" czy nagrane na nowo
starsze numery na podwójnym
"Reforged - Riding On Fire".
Najnowszy album potwierdza w
całej rozciągłości, że germański power/heavy
ekipy z Hamburga może
trafić tylko do najbardziej zagorzałych
miłośników takiej estetyki -
dla innych słuchaczy będzie pewnie
zbyt sztampowy czy oklepany,
by nie powiedzieć kwadratowy.
Jak dla mnie za dużo jest na tej
płycie zwykłych wypełniaczy, tak
jakby Sielck zaczynał powtarzać
się jako kompozytor, bazując przy
tym na banałach i kliszach. Świetny
jest tytułowy opener z zadziornym
śpiewem i melodyjnym refrenem,
dobrze brzmi surowy "Sinner
Or Saint", jest kolejny melodyjny
pewniak "Stand Up And Fight" z
mocniejszą zwrotką i w zasadzie to
byłoby na tyle w temacie udane
utwory powermetalowe na "Kill Or
Get Killed". Fakt, są jeszcze bardzo
udane "Never Stop Believing"
czy "Until We Meet Again", ale to
raczej melodyjny rock/AOR lat 80.
w amerykańskim stylu i nic więcej
ponad urozmaicenie tylko poprawnej
płyty. (3,5)
Wojciech Chamryk
Kat - Without Looking Back
2019 Pure Steel
Czasem bywa tak, że z powodu
nieporozumień personalnych z jednego
dobrego zespołu robią się
dwa. Przykłady? Venom, Rhapsody,
Queensryche... tyle tak na
szybko mi przyszło do głowy. Ale
zazwyczaj jest tak, że tylko jeden z
nich jest tym "prawilnym". Taki
sam los spotkał naszą rodzimą legendę.
Dowodzony przez Piotra
Luczyka zespół wydał właśnie swą
kolejną płytę. "Without Looking
Back", bo o tym albumie mowa,
został wydany przez niemiecką
RECENZJE 143
Pure Steel Record. Przyznam
szczerze, że jeszcze do niedawna
nigdy bym się takiego połączenia
nie spodziewał. Życie jednak potrafi
zaskakiwać. Przejdźmy może
do muzycznej zawartości nowego
dzieła grupy Kat. Obecne wcielenie
zespołu Luczyka to taka dość
fajnie skomponowana i całkiem
nieźle zagrana mieszanka hard
rocka i klasycznego heavy metalu.
Momentami można odnaleźć lekkie
nawiązania do southern metalu
("Black Night In My Chair"), innym
razem jest zdecydowanie bardziej
klasycznie (chociażby taki
"Wild" czy "The Race Of Life").
Generalnie "Without Looking
Back" to taki poprawny album
hard'n'heavy. Poprawny, ale bez
wielkich fajerwerków. Taki, do
którego można sobie wrócić od
czasu do czasu, ale raczej nie będzie
się go nomen omen katować
na okrągło. W sumie w tym miejscu
mógłbym tą recenzję zakończyć,
gdyby nie jedno "ale". Otóż
powiem tak. Nie miałbym z
"Without Looking Back" żadnego
problemu, gdyby nie logo "Kat" na
okładce. Pytanie, czy znajdziemy
tu jakieś wspólne mianowniki ze
starymi, przez wielu uważanymi za
kultowe, albumami Kata, jak "Oddech
Wymarłych Światów", czy
"Bastard". Otóż nie znajdziemy
żadnych. Niestety, wspomniane logo
na okładce sprawia, że nie można
"Without Looking Back" postrzegać
w całkowitym odseparowaniu
od reszty dyskografii formacji.
Problemem tutaj nawet nie jest
brak Romana Kostrzewskiego.
Dzierżący obecnie mikrofon Jakub
"Qubek" Weigel to naprawdę
świetny wokalista idealnie pasujący
do obecnego stylu grupy, a myślę
również, że bez większych problemów
odnalazłby się w starym (mimo,
iż sam nie wywodzi się z metalowej
sceny). Problemem jest to, że
tutaj nie ma Kata. Nigdzie. Ani w
muzyce, ani w tekstach, ani w klimacie...
Kat jest jedynie w nazwie.
Nie bardzo wiem, jak mam ten
zbiór utworów ocenić. Jeżeli popatrzeć
na "Without Looking Back"
jako na kolejną płytę heavy metalową,
jakich wychodzi obecnie masa,
to jest w miarę dobrze. Nie ma
rewelacji, ale nie ma też tragedii.
Jednak mam z tyłu głowy fakt, że
jest to, jakby na to nie patrzeć album
formacji, która ma na koncie
"Oddech Wymarłych Światów",
więc z tego też powodu z wydaniem
oceny się powstrzymuję. (-)
Komodor - Komodor
2019 Soulseller
Bartek Kuczak
Komodor to francuski zespół z półki
retro albo jak kto woli vintage
rockowej. Tą EPką z pewnością dobrze
akcentują zameldowanie się
na muzycznej scenie. Ich psychodeliczny
świat z pewnością zainteresuje
zwolenników takiej odmiany
ciężkiego rocka. Francuzi
udanie sięgają do dokonań starych
kapel typu MC5 czy Grand Funk
Railroad oraz młodszego współczesnego
pokolenia grup typu Kadavar
czy Blues Pills. Zresztą muzycy
tego ostatniego bardzo mocno
wsparli Francuzów na ich debiucie.
Mam nadzieję, że wsparcie Szwedów
nie przesądziło o tym, że ta
"czwórka" jest aż tak dobra. Niemniej
aby o tym się przekonać
trzeba będzie poczekać do dużego
debiutu Komodor. Teraz można
cieszyć się czterema udanymi kompozycjami
nasączonymi klimatem
przełomu lat 60. i 70. Francuzi dokonali
czegoś wyjątkowego (powiedzmy),
bowiem nie jestem specjalnym
zwolennikiem takiego
rocka, a te nagrania naprawdę
mnie wciągnęły. Nie są one specjalnie
zawiłe i przemawiają swoją
bezpośredniością. Mają riffy i zagrywki,
które nie dość, że wpadają
w ucho to również intrygują. Melodie,
klimat, produkcja i cała ta
otoczka mocno akcentuje wszystko
to, co ważne jest w spółczesnym
świecie rocka retro i vintage. Niemniej
w wykonaniu muzyków Komodor
nie jest to aż tak nachalne.
Słowem ten zespół jest dla mnie
jednym z nielicznych wyjątków tej
sceny, które warto obserwować.
(4,5)
Korpiklaani - Kulkija
2019 Nuclear Blast
\m/\m/
Folk metal ma swoją grupkę fanów,
wśród której fiński Korpiklaani
plasuje się zdecydowanie w czołówce.
Pierwsze zalążki formacji
zawiązywały się już w latach 90.
zeszłego wieku. Jednak ich debiutancki
album "Spirit of the Forest"
na rynku ukazał się dopiero w
2003 roku. Natomiast "Kulkija"
jest dziesiątym studyjnym albumem
Finów. Także muzycy Korpiklaani
posiadają olbrzymie doświadczenie
sceniczne oraz są w pełni
ukształtowani jako instrumentaliści
czy kompozytorzy, nie
wspominając o stylu muzycznym.
Fani sięgając po płyty tego zespołu
wiedzą jakiej muzyki mogą się
spodziewać i mają świadomość, że
mimo pewnej dozy kiczu, będzie
ona na wysokim poziomie wykonawczym.
Myślę, że Finowie teraz
bez większych problemów potrafią
w ciężkie rockowo-metalowe granie
wpleść ciekawe folkowe melodie. Z
pewnością kłopotów nie stwarza
im również wymyślanie lub adopcja
ciekawych tematów folkowych.
Jakichś większych trosk nie mają
też przy pisaniu kolejnych kompozycji.
Pewnie nie umartwiają się
nad aranżacją muzyki i spokojnie
potrafią spleść standardowe instrumentarium
rockowe z tym folkowym,
gdzie skrzypce czy harmonia
wiodą prym. Generalnie w tej
chwili Finowie gwarantują dobry
albo bardzo dobry produkt praktycznie
przygotowany pod każdym
względem. Niemniej te wszystkie
walory z biegiem lat słuchaczom w
jakimś stopniu spowszechniały.
Fani bardziej zwrócili by uwagę na
wpadkę niż coś spektakularnie
udanego. W dodatku, jak jest się
zdania, że po Skyclad nic ciekawego
w folk metalu nie powstało
(wiem bardzo niesprawiedliwa opinia),
to nie powinniście się dziwić,
że słucham "Kulkija" bez większych
wzruszeń. Owszem całość
jest niezła muzyczne, bywają nawet
pomysły, które mnie intrygują.
Chociażby specyficzny rytm, pojawiający
się w tle "Henkeselipoika",
melodyjne zwolnienia w "Sillanrakentaja",
świetny wolny i melodyjny
kawałek "Harmaja", który bardziej
przypomina mi słowiańską
zadumę i melancholię. To w sumie
"Kulkija" to tylko kolejny niezły
album Korpiklaani. No ale pisze
to fan Skyclad, czyli ktoś nie do
końca wiarygodny. (3,5)
Laceration - Remnants
2019 Unspeakable Axe
\m/\m/
"Remnants" to kompilacja Laceration.
Jest albumem Laceration z
Ameryki. Tego death/thrash metalowego.
Z tego co widzę, to ta kompilacja
składa się odpowiednio z
dema "Realms of the Unconscious"
(2010), splitu z roku 2013 i
EPki "Consuming Reality"
(2009). Nie jesteś pewny, że ten
album reprezentuje prawilny
death/thrash? Myślę, że "Realms
of The Unconscious" przekona
Cię, że jednak to ten gatunek. No i
że perkusja jest trochę za głośna na
trzech pierwszych utworach. Nie,
że głośna tak se, po prostu jest za
głośna względem innych instrumentów,
co słychać chociażby na
"Shadow Of Existence". Ale poza
tym nie do końca udanym balansem
można usłyszeć coś więcej.
Naprawdę dobrze zrobiony utwór,
inspirowany Demolition Hammer
z wstępem rodem z Sepultury…
zasadniczo to występuje jako
utwory 3. i 10., ostatni z kolei, zamykając
ten prawie 53-minutowy
zbiór muzyki, która w sumie w dużej
części również jest inspirowana
debiutem i "Epidemic of Violence"
Demolition Hammer. Ze
względu na to, że jest to kompilacja,
to brzmienie różni się pomiędzy
kolejnymi sekcjami, gdzie jest
to najbardziej słyszalne w wypadku
"Shadows of Existence" oraz
pomiędzy "Hobo with a Shotgun" i
"Critical Biopsy". Jest on słyszalny,
jednak nie jest uciążliwy. Wracając
jeszcze: 1.) do inspiracji, to wydaje
mi się, że trochę też słyszę Obliveona
na "Exhausted in Form".
Poza tym stwierdził bym, że trochę
brzmi to jak Death. 2.) do pozycjonowania,
to poza trochę zbyt
głośną perkusją nie mam wiele do
zarzucenia. Momenty, w których
bas przejmuje pałeczkę są słyszalne
i łamie monotonię na plus. Solówki
pasują do kompozycji, w niektórych
wypadkach są dobre, jak
np. znowu na "Shadow Of Existence"
czy "Hobo With A Shotgun", na
innych po prostu są. Co do tematyki:
pesymizm, sprawiedliwość
społeczna, śmierć i problemy psychiczne.
Tekstowo całkiem spoko,
szczególnie znowu na "Shadow Of
Existence". Grafika na okładkę też
trafiona. Ode mnie (4,7) Jeśli spodobała
Ci się muzyka Laceration,
to "Remnants" jest tutaj wskazany
do zakupu. Bez oceny.
Lady Killer - Look At Me
2018 Self-Released
Jacek Woźniak
LP amerykańskiego Lady Killer
jakoś wciąż nie wpadł mi w ręce,
ale ostatnio wzbogaciłem się o debiutancki
CD gdyńskiego zespołu
o tej samej nazwie. Pięcioro młodych
ludzi gra na "Look At Me"
tak, jakby też urodzili się w USA i
przyszło im zaczynać muzyczną
karierę w latach 80., kiedy to w
tamtejszych rozgłośniach i na listach
przebojów królował hard 'n'
heavy/AOR - ostry i kąśliwy, ale też
bardzo melodyjny. Lady Killer w
bardzo dobrym stylu nawiązują do
tamtych czasów, energii i animuszu
też im nie brakuje, tak więc
"Look At Me" to po prostu bomba.
Tylko "Liar" trwa ponad pięć
minut, pozostała szóstka z programu
podstawowego zamyka się w
granicach 3-4 minut, a bywa też, że
zespołowi wystarcza jeszcze mniej
czasu ("Wroom Wroom", numer
niczym z soundtracku "Świata
144
RECENZJE
Wayne'a"). Niewiele ponad trzy
minuty trwa też koncertowy bonus
"Your Mirrors", znany już z You
Tube utwór tylko na głos i gitarę.
W programie jest też ballada
"Train Of Love", ale to te ostrzejsze
utwory stanowią o sile Lady Killer:
oparte na solidnej bazie sekcji,
z przykładną współpracą gitarzystów
i drapieżnym głosem Wiktora
Gabora. Podoba mi się również
to, że ci młodzi ludzie nie ograniczają
się do szukania inspiracji tylko
w hard rocku czy metalu, czerpiąc
też z bluesa czy klasycznego
rock 'n' rolla, dzięki czemu zawartość
"Look At Me" jest jeszcze bardziej
stylowa. (5) i czekam na więcej!
Wojciech Chamryk
Lance King - ReProgram
2019 Nightmare/Sony
Lance King to muzyk związany ze
sceną melodyjnego progresywnego
metalu, prog-poweru oraz power
metalu, jako artysta oraz wydawca.
Myślę, że fani, którzy dość śmiało
i szeroko eksploatują wspomniane
poletko doskonale znają markę
Nightmare Records oraz jej wydawnictwa.
Ta wytwórnia to właśnie
królestwo Kinga. Co do dokonań
Lance'a to najbardziej zapadły we
mnie te z czasów Balance of Power
i Pyramaze, choć to tylko jedne
z wielu zespołów, z którymi
współpracował jako muzyk, wokalista
czy kompozytor. "ReProgram"
to nie pierwszy album pod
szyldem Lance King. W 2011 roku
artysta wypuścił swój debiutancki
solowy album zatytułowany "A
Moment w Chiros". Jak na razie
to dla mnie nieznany rozdział,
więc zajmę się bezpośrednio aktualnie
promowanym krążkiem przez
Kinga. Jego zawartość to miła dla
ucha typowa wypadkowa stylów
wymienionych na samym początku
recenzji. A w niej przede wszystkim
rządzą wszelkiego rodzaju
kontrasty i dysonanse. I tak, rozpoczynająca
kompozycja "ReProgram"
to dość bezpośredni progpower,
za to następna "Pointing
Fingers" jest już bardziej złożona i
metalowo progresywna. Natomiast
utwór "Reaction Formation" imponuje
intrygującym mrocznym klimatem,
a "Chaotica" bezpośredniością
i mocą. Za to "Limitless" wydaje
się przepełniony wszystkimi powyższymi
elementami i na dodatek
czaruje niezwykłym nastrojem, co
czyni ją jednym z ciekawszych momentów
płyty. Niemniej drugą naturą
Lance’a Kinga jest melodia.
Artysta bardzo jest czujny aby
ogólny przekaz jego muzyki nie
stanowił problemu dla ewentualnego
słuchacza. Najlepszym obrazem
do tej wizji jest ciekawa przeróbka
popowego hitu "Ayo Technologia".
Z tego też powodu, co niektórzy
przypięli muzyce Kinga
"celestial metal". Fan ambitnego i
melodyjnego power metau czy tez
progresywnego metalu słuchając
"ReProgram" z pewnością będzie
odczuwał satysfakcję, bowiem muzyka
Lance’a Kinga będzie mu
przypominała najlepsze momenty
Dream Theater, Threshold,
Queensryche, Pagan's Mind czy
nawet Pink Floyd. Taki rezultat
osiągnięto dzięki nie tylko dobrym
kompozycjom i melodiom ale również
dzięki świetnym muzykom
wspierających Kinga. A była to nie
mała gromadka. Na gitarach i klawiszach
wspierali go Kim Olesen
(Anubis Gate), Markus Sigfridsson
(Darkwater/Harmony) oraz
Matt Hodsdon (Chaos Frame).
Na basie, a także gitarze i klawiszach
Rich Hinks (Annihilator/
Aeon Zen). Natomiast na perkusji
Morten Gade Sorensen (Pyramaze/
Anubis Gate). A przecież pomocni
jeszcze byli klawiszowiec
Fred Columbo (Spheric Universe
Experience), gitarzysta Mattias IA
Eklundh (Freak Kitchen) i basista
Jakob Riis (L Wood Joy). Natomiast
sam zainteresowany dodatkowo
dopilnował, żeby wszystko
dobrze zabrzmiało. W produkcji
wspomagał go persona Jacoba
Hansena, a może odwrotnie, to on
wspomagał Jacoba. Nie ważne,
grunt, że wyszło znakomicie. We
wszystkich tych atrakcjach jest jednak
pewien szkopuł. Jak już
wspominałem Lance King ma
świetny głos, miły dla ucha tembr,
buduję znakomite melodie, ogólnie
dba aby całość muzyki słuchało się
w pełnym komforcie, snuje też ciekawe
opowieść, choć to żadna poezja.
Są też w tym emocje, głównie
ciepłe i ujmujące... ale niestety,
najwidoczniej przesadził, bo "Re-
Program" słucha się jak tylko dobry
album rozrywkowy, z pominięciem
głębszych doznań, które są
tak charakterystyczne dla ambitnych
dokonań z nurtu progresywnego
metalu czy prog-poweru.
"ReProgram" to tylko bardzo solidna
pozycja do słuchania dla fanów
dobrze zagranych melodii.
(3,7)
Last In Line - II
2019 Frontiers
\m/\m/
Byli muzycy formacji Dio są nadal
aktywni. Jednym z przejawów owej
aktywności jest działalność zespołu
Last In Line. Debiutancka płyta
tej formacji "Heavy Crown" powstała
z udziałem Vinny'ego Appice'a,
Viviana Campbella i
Jimmy'ego Baina, a po nieoczekiwanej
śmierci basisty zastąpił go
Phil Soussan. Skład dopełnia
świetny wokalista Andrew Freeman,
ale po raz kolejny możemy
przekonać się, że w muzyce jest jak
w futbolu: nazwiska nie grają.
"Heavy Crown" była OK, ale przesłuchałem
ją dwa razy i od tego
czasu kurzy się na półce, zaś "II"
jest niestety znacznie słabsza. Co
niektórych śmieszyły adnotacje na
kopertach płyt Dio "All lyrics and
melodies written by Ronnie James
Dio", ale gdy zabrakło tego małego
człowieka o wielkim głosie okazało
się, że nawet najlepsi instrumentaliści
nie są w stanie zbyt wiele z
siebie wykrzesać. Dlatego na "II"
nie ma mowy o poziomie najlepszych
płyt Dio. Gorzej, nawet słabsze
albumy tej grupy w porównaniu
z wypocinami Last In Line to
arcydzieła. Dzieje się tak, ponieważ
większość z zamieszczonych
na tej płycie utworów ma tylko dobre
fragmenty, ale w całości jest
toporna i nudna. Świetne są więc
solówki Campbella, kilka riffów i
basowych pochodów, Appice jest
w formie, no i Freeman też potwierdza,
że ma kawał gardła, ale w
najmniejszym stopniu nie przekłada
się to na jakość kompozycji.
"Black Out The Sun" brzmi więc
niczym parodia Dio, w "Give Up
The Ghost" czy "Sword From The
Stone" zespół zapożycza się u
Black Sabbath, a czasem flirtuje
wręcz z jakimś alternatywnym
rockiem ("Gods And Tyrants",
jeszcze lżejszy "The Unknown").
Gdyby nie rozpędzony "Year Of
The Gun" czy równie dynamiczny
"Electrified", to nie byłoby tu na
czym zawiesić ucha... (2,5)
Wojciech Chamryk
Leathurbitch - Leathurbitch
2019 High Roller
Przede wszystkim warto pogratulować
chłopakom nazwy zespołu.
Rockendroll wręcz z niej bije. No
dobrze, a jak jest z muzyką? Jedno
co można o niej powiedzieć, to że
nie jest ona grzeczna. Zarówno pod
względem muzycznym, jak i lirycznym.
Jeśli chodzi o brzmienie, to
jest ono brudne i dość surowe, momentami
nawiązujące do wczesnych
kroków wielu kapel z nurtu
NWOBHM. Niektóre riffy, jak na
przykład ten ze "Street Wise" mogą
od razu kojarzyć się z twórczością
Motorhead. W "Nasty Reputation"
również mamy pewne nawiązania
do hard rocka z lat siedemdziesiątych.
Ciekawy zabieg zastosowano
przy nagraniu partii wokalnych.
Momentami ma się wrażenie,
że wychodzą one z głębi i jednocześnie
słychać echo. Brzmi to
dość interesująco nie powiem.
Wspominałem również o tekstach,
zatem przyjrzyjmy się im nieco
bliżej. Wspomniane już "Street
Wise" oraz "Nasty Reputation"
opowiadają o tym, iż nocne życie
na ulicy rządzi się swoimi prawami,
oraz o tym, że goście z Leathurbitch
niekoniecznie chcą mieć
łatkę grzecznych chłopców. Na
"Leathurbitch" znalazło się zaledwie
pięć utworów, zatem to wydawnictwo
należy traktować jako zajawkę
tego, co ta grupa potrafi.
Mnie przekonali (4)
Lightfold - Deathwalkers
2019 Pitch Black
Bartek Kuczak
Lightfold to grecki zespół, który
powstał w 2011 roku w Atenach.
W 2014 roku wydali debiutancki
album "Time To Believe", a teraz
jego następcę "Deathwalkers". Kapela
zalicza się do grona preferującego
ambitne granie z pogranicza
progresywnego metalu i power
metalu, gdzie dużą rolę odgrywa
melodia. W muzyce Greków sporo
jest wpływów Dream Theater.
Mnie najbardziej pasuje, gdy ich
kreatywność skupia się wokół
krążka idoli "Images And Words".
Czego dowodem jest kompozycja
"Behind The Veil". Inspiracji progresywnymi
kapelami jest sporo,
można byłoby wymienić ich sporą
gromadkę. Jednak ograniczę się do
Queensryche, którego wpływy
można najwyraźniej usłyszeć w
"Ascending". Najbardziej czytelnym
power metalowym momentem na
płycie jest utwór "Angel Of The
Earth". Ze względu, że główny wokal
w tym wypadku należy do
Margarity Papadimitriou, muzyka
może kojarzyć się z Epicą czy
Within Temptation. Wyraźne są
też wpływy symfonicznego metalu.
Jednym z ich typowych eleatów
wykorzystywanych przez Greków
to kobiece wokalizy. Bardzo wyeksponowane
są one w intrze ("Death
As A Begining") i outrze (At The
Gates Of Heaven", natomiast w
środkowej części płyty, wykorzystywane
były już jako tło. W tym
miejscu można ponownie wymienić
"Ascending". Kobiecy głos wykorzystywany
był także jako
wspierający główny męski głos, co
RECENZJE 145
najfajniej wybrzmiewa w "Save
Me". Theodora Martinisa, na
albumie używającego pseudonimu
Martin Deathwalkers, wspierają
również inni wokaliści, a są nimi
Savvas Betinis (Acid Death) i
Nikos Roussakis. Na wyróżnienie
zasługują ciągotki gitarzysty Thanasisa
Labrakisa do neoklasycznych
zagrywek, co budzi skojarzenia
z Michaelem Romeo i
Symphony X (przytoczmy np.
"Beyond The Unknow"). Także
pod względem muzycznym dzieje
się bardzo wiele. Grecy na "Deathwalkers"
bardzo umiejętnie dawkują
nam wszystkie wymienione
style, angażując w to nie tylko
swoje umiejętności, a przede
wszystkim determinacje i talent.
W dodatku wykorzystując wszystkie
możliwe środki, które mają w
swoich arsenałach progresywny
metal i ambitny power metal. Także
kompozycje po przez bogactwo
pomysłów bawią się naszymi uczuciami
i nastrojami, a to rozpędzając
muzykę, a to ją zwalniając,
wprowadzając nas w harmonijny
trans lub w sekundzie burząc go
bezpowrotnie, kiedy indziej budując
bardziej techniczne struktury
utworów, zaś innym razem bardziej
proste i bezpośrednie brzmienia.
No i melodie. Mimo, że Grecy
stawiają różne dźwięki i brzmienia
w dysonansach, to z wielkim wdziękiem
układają melodie, które niejako
chronią słuchacza przed momentami
zbyt intensywnych różnorodności.
A, że mają talent i
umiejętności, to przychodzi im to
dość łatwo i w rezultacie słuchacz
ma wrażenie, że słucha dość przystępnego
melodyjnego power metalu.
W tym teatrze dobrobytu są
też skuchy. Theodor Martinis to
dobry wokalista, ma predyspozycje
do śpiewania, a jego głos pasuje do
muzycznego świata Lightfold. Jednak
do ikon metalowej wokalistyki
trochę mu brakuje. Podejrzewam,
że w takim "Ascending" gdyby
zaśpiewał Geoff Tate mielibyśmy
do czynienia z kolejnym progresywnym
hitem. No i niestety, ogólnie
brzmienie albumu nie jest tak perfekcyjne,
jak przyzwyczaiły nas
najlepsze współczesne produkcje
ze sceny prog-power. Nie jest to jakaś
wielka wpadka, ale coś mi nie
gra, a głównie chodzi o nieliczne
momenty, w których nie najlepiej
brzmi gitara. Oprócz bogatej muzycznej
oprawy "Deathwalkers"
ma również ciekawą historię. Napisana
jest w intrygujący sposób, a
dotyczy się tematu, który w zasadzie
absorbuje zwykłego człowieka
i wszelkich filozofów od dawna. Bo
kto się nie zastanawiał, co nas czeka
po śmierci? Grecy z Lightfold
swoim "Deathwalkers" dostarczyli
fanom melodyjnego ambitnego
ostrego grania kolejnego kłopotu.
Album może się podobać, z pewnością
dzięki niemu zespół dołączy
do tej licznej grupy dobrze zapowiadających
się kapel. Czy jednak
stać ich na więcej, czy potrafią
wskoczyć o poziom wyżej? Inaczej
mogą zagubić się wśród tych wszystkich
dobrych i z potencjałem, a
na pewno im nie pomoże jak
następca "Deathwalkers" pojawi
się, za kolejne pięć lat. (4)
Lion Shepherd - III
2019 Universal Music
\m/\m/
Lion Shepherd, współcześnie trio,
od ponad pięciu lat zmierza do
wyznaczonych celów przemyślaną
drogą rozwoju, na której słuchacze
napotkają trzy ważne drogowskazy,
albumy "Hiraeth" (2015),
"Heat" (2017) oraz premierowy
"III" z końca marca 2019. Każda z
wymienionych publikacji fonograficznych
stanowi świadectwo
systematycznego poszerzania horyzontów
artystycznych, rozbudowy
spektrum brzmienia, ewolucji autorskiej
formuły stylistycznej. Konsekwencja
w świadomym wzbogacaniu
brzmienia o komponenty
instrumentalne dalekie od rockowej
tradycji, swobodne "żonglowanie"
parametrami stylistycznymi,
dbałość o precyzję wykonawczą,
pomysły niebanalnych motywów
melodycznych o dużym potencjale
przebojowości, w dobrym
rozumieniu tego słowa, umiejętne
operowanie dynamiką przekazu,
intensywnością rytmiki spotkać się
może z tylko jedną reakcją słuchaczy,
zaciekawieniem, przychylnością
odbioru form zarówno klasycznie
rockowych, jak też tych, balansujących
na styku eksperymentu
muzycznego, z elementami muzyki
etnicznej, folk, ambientu, tradycyjnego
progrocka, a nawet
jazzu czy folkloru bliskowschodniego.
Lion Shepherd wytyczył
sobie, począwszy od debiutu, cel
tworzenia inteligentnej, ambitnej
muzyki rozrywkowej, a po wysłuchaniu
zawartości longplaya sygnowanego
rzymską "III" nie pozostaje
nic innego jak wyrazić szacunek i
uznanie za umiejętność kreowania
własnej rzeczywistości artystycznej.
Dziesięć utworów o zmiennej
charakterystyce nastrojowości,
tworzących różnorodny program
tego wydawnictwa, fascynuje znakomitymi
partiami instrumentalnymi,
egzotycznymi wokalizami,
pięknymi tematami melodycznymi.
Wielką, intrygującą zaletą
wszystkich kompozycji jest ich
nieprzewidywalność, płynne przechodzenie
od klasyczności fortepianu
i partii smyczkowych w wykonaniu
gości z Atom String Quartet,
po chropowatość, moc i wręcz
metalową ostrość partii gitarowych
Mateusza Owczarka, aż po gęstość
brzmienia i intensywność energetycznych
kaskad perkusyjnych
Macieja Gołyźniaka, który z łatwością
przemieszcza się od rockowej
zadziorności po łagodne sekwencje
rytmiczne na granicy ciszy.
Mądre, umiejętne korzystanie z
elektroniki, perfekcyjne zintegrowanie
elektryki z akustyką, współbrzmienie
tradycyjnego instrumentarium
rockowego z egzotyką lutni
arabskiej, darbuka czy wpływów
muzyki bliskowschodniej czynią z
muzyki Lion Shepherd prawdziwą
magię rozumianą jako sztukę
czarowania dźwiękami. Obok kompozycji,
które można nazwać przystępniejszymi,
niekiedy nawet
przebojowymi, singlowy "What
Wet Wrong" czy "Good Old Days",
w repertuarze "Trójki" pojawiają
się także formy strukturalnie złożone,
jak "otwieracz" "Uninvited"
czy bogato zaaranżowany, ponad
8-minutowy "Vulnerable", a to tylko
przykłady kompozycji, które
rozwijają się niespiesznie, leniwie z
biegiem czasu, żeby dotrzeć do
punktu kulminacyjnego, w którym
dosłownie wybuchają feerią barw,
trudno wyobrażalną agresją i jazgotliwością.
Każdy utwór, pomimo
multum niuansów, inspiracji, autorskich,
niestandardowych rozwiązań
w zakresie brzmienia, multistylistycznego
wymiaru tworzy
zadziwiająco spójny konglomerat
dźwięków nieprzypadkowych, złożonych
jak puzzle w mozaikę
układającą się w śliczne muzyczne
pejzaże. I jest tylko jedna trudność,
wytypowanie utworów, na które
należałoby zwrócić uwagę przy
pierwszym przesłuchaniu, ponieważ
w tej kwestii każdy słuchacz, a
uwaga powyższa dotyczy w szczególności
tych, którzy spotkają się z
twórczością Lion Shepherd po raz
pierwszy, powinien postępować
zgodnie z dewizą "wszystko albo
nic". "Wyszarpywanie" kawałków,
fragmentaryczne traktowanie programu
albumu "III" pozbawia muzykę
czaru, specyficznej emocjonalności,
nie pozwalając w pełni docenić
jej estetycznej wartości.
Dlatego "wujek dobra rada" zgłasza
postulat: to niespełna godzina, niewiele
w porównaniu do wieczności,
tylko tyle czasu wystarczy poświęcić
muzyce, której piękno trudno
przecenić. (5)
Włodek Kucharek
Lords Of The Trident - Pull The
Plug
2019 Self-Released
No tak: jak nie idzie z elektryką,
trzeba spróbować bez prądu. Jak
pomyśleli tak zrobili i raptem siedem
miesięcy po premierze albumu
"Shadows From The Past"
me-talowi kabaretowcy z Lords Of
The Trident sprokurowali album
unplugged. Rzymskie miecze i "pudło"
na kiczowatej okładce, wyglądającej
niczym produkcja trzeciego
sortu z lat 80., są dokładnym odzwierciedleniem
zawartości "Pull
The Plug"; płyty bez pomysłu i jak
dla mnie zupełnie niepotrzebnej.
14 utworów wybranych z wszystkich
płyt formacji, od debiutanckiej
"Death Or Sandwich" do
najnowszej "Shadows From The
Past" "poraża" prościutkimi aranżacjami,
idealnymi na harcerskie
ognisko, gdzie początkujący "gitarzyści"
próbują zaimponować równieśnikom.
Są też dwa covery: odegrany
toczka w toczkę, nijaki
"More Than Words" Extreme oraz
nieco ciekawszy, wzbogacony partią
gitary elektrycznej "Dust In The
Wind" Kansas, ale one też w żadnym
razie nie zachęciły mnie do
ponownego odsłuchu, ani tym bardziej
kupienia tej płyty. (1).
Wojciech Chamryk
Lucifera - La Caceria De Brujas
2019 Dunkelheit Produktionen
Nie znam hiszpańskiego, więc nie
odniosę się do dokładnej zawartości
zapewne dość brutalnych, mrocznych
i być może satanistycznych
liryk "La Caceria De Brujas". Mogę
się natomiast odnieść do zawartości
muzycznej, charkliwych wokali
i ścian dźwięku, które są zawarte
na "Arde En Llamas". Co do
muzyki, która jest tworzona przez
zespół, najbliżej moim zdaniem
byłoby jej do black / thrashu. I po
kolei biorąc utwory, "Arde En Llamas"
to bardziej blackowa ściana
dźwięku, czasami zmieniająca swoją
powierzchnię w akompaniamencie
dzwonu. "Sigillum Diaboli" jest
bardziej thrashowe, trochę przypomina
mi tu twórczość Whiplash z
"Power and Pain" przemieszaną z
starym Destruction. "Sortilegio" z
kolei to bardziej Possessed zmieszane
ze Slayer. Jeśli chodzi o klimat
na "La Caceria De Brujas", to
zespół sili się na bycie okultystycznym,
chociażby za przykład
dając intro "Ceremonia Secular". W
sumie nieznajomość języka hiszpańskiego
może tutaj być atutem,
który pomoże wczuć się w mistyczny
klimat niewiedzy spowodowanej
nieznajomością danego języka.
A jak brzmi ten utwór?
Hmmm, wchodzi Running Wild,
cały na czarno i w żeńskich wokalach.
A tak, bo zapomniałem o
146
RECENZJE
tym, Lucifera ma wokalistkę…
choć tego można było się domyśleć
po nazwie zespole. Jeśli chodzi o
resztę zawartości "La Caceria De
Brujas", jak dla mnie najprościej
można by napisać, że jest w miarę
spoko i utwory takie jak "Pacto Pagano"
potwierdzają to, co napisałem
do tej pory. Jeśli chodzi o
brzmienie, to wydaje się trochę zlewające,
aczkolwiek może pasować
do tej ściany dźwięku, którą chciał
stworzyć zespół. I Lucifera tutaj
pasuje, jeśli chodzi o określenie jakości
wokali - są one odpowiednio
mroczne i chropowate. Tutaj też
nie ocenię, bo nie znam hiszpańskiego,
aczkolwiek myślę, że fani
female fronted black thrashu powinni
być zadowoleni… szczególnie,
że to jest chyba niezapełniona
nisza.
Jacek Woźniak
Manifestic - Anonymous Souls
2019 Punishment 18
Czterech młodych Niemców pod
nazwą Manifestic całkiem nieźle
radzi sobie z szaleńczym speed/
thrash metalem. Słychać, że lata
80. odcisnęły wyraźne piętno na
ich duszyczkach, gdyż łoją konkretnie
i na temat. Aż dziwne, że
"Anonymous Souls" to ich debiutancki
album, jest bowiem bardzo
dojrzały i dopracowany, a przysłowiowa
niemiecka solidność walczy
na nim o palmę pierwszeństwa z
nieszablonowym podejściem do
siarczystego grania. Stąd momenty
bardziej zaawansowane aranżacyjnie
("Wide Open") czy akustyczne
(instrumentalna miniatura "Incognito"),
a nawet całkiem zaskakujące,
jak choćby pierwsza część
"Code Of Silence", bardzo melodyjna,
w stylu ugrzecznionych do maksimum
Thin Lizzy, ostra i intensywniejsza
dopiero od połowy.
Dobrze jednak, że Manifestic
kombinuje, bo kolejny klon Destruction
czy Sodom byłby już
trudny do zniesienia, a tak posłuchałem
"Anonymous Souls" raz
czy drugi z nieukrywaną przyjemnością
i na pewno będę jeszcze do
tej udanej płyty wracać. (4)
Wojciech Chamryk
March In Arms - March In Arms
2019 Self-Released
Widziałem bardzo pozytywne recenzje
"March In Arms", nawet
zapisałem sobie nazwę tego amerykańskiego
zespołu w celu uważniejszego
posłuchania jego dokonań.
W tak zwanym międzyczasie muzycy
postarali się o to, by promocyjne
egzemplarze ich albumu dotarły
również do Polski. Posłuchałem
więc całości i... mam mieszane
uczucia. Z jednej strony bowiem
chłopaki grają naprawdę konkretnie:
słychać długie godziny poświęcone
na ćwiczenia, na wspólnych
próbach też raczej się nie obijali.
W dodatku rajcuje ich tradycyjny
heavy, speed i thrash metal, tak
więc tu też plus. Czyli tak od
Black Sabbath do Pantery - w
dużym, ale wiele też wyjaśniającym
skrócie, a "I Am Death",
"Mouth Of The Kracken" i "Empty
Pleads" są tego najlepszymi przykładami.
Tak jednak jak kiedyś
każda płyta miała dwie strony, to
również i materiał March In Arms
ma dwa oblicza, gdzie to kolejne
nie budzi już mego zachwytu. Sęk
w tym, że w kilku utworach za blisko
zespołowi do mocnego, nowoczesnego
rocka czy metalu, czegoś
w stylu Godsmack czy innego
Nickelback ("Procession Of The
Dead", "The Failure", "Firebreather").
Czasem jest też tak, że niby
numer jedzie z impetem starego
heavy/thrashu, ale jakoś tak karykaturalnie,
jakby niezbyt im to wychodziło,
a do tego perkusja brzmi
pożal się Boże ("Ashes"), a i wokalista
Ryan Knutson za często uderza
w nowoczesną manierę, która
gryzie się z tymi bardziej klasycznymi
utworami. Może młodszym
słuchaczom to podpasuje, u
mnie: (3).
Wojciech Chamryk
Märvel - Guilty Pleasures
2019 The Sign
Zamaskowani Szwedzi z Märvel
lubują się w cudzych utworach.
Przed laty popełnili więc MCD
"Unleashed!" z samymi przeróbkami,
nagrali też i często wykonują
na żywo choćby "Love Machine"
W.A.S.P., a teraz wydali album
wypełniony wyłącznie cudzymi
kompozycjami. Wyszła im z tego
bardzo fajna płyta, bo nie dość, że
co numer, to szlagier - może za wyjątkiem
"All For The Glory" Kiss z
CD "Sonic Boom" - to muzycy potrafili
nadać im jedynego w swoim
rodzaju sznytu. Niezależnie więc
czy biorą na warsztat "Can't Shake
Loose" Agnethy Fältskog z Abby,
"Ten O'Clock Postman" Secret Service,
"Rock And Roll, Hoochie Koo"
Ricka Derringera, "Powertrip"
Monster Magnet czy "Sultans Of
Swing" Dire Straits, mamy tu soczystego
hard rocka o bardzo przebojowej
proweniencji, a już "Keep
Pushin'" REO Speedwagon czy
"Burning Love", chyba najbardziej
rozsławiony przez Elvisa Presley'a,
to już hity takie, że trudno
usiedzieć w miejscu. Nie mam więc
nic przeciwko temu, by pomiędzy
regularnymi wydawnictwami Märvel
przygotowywał również takie
perfekcyjnie dobrane i dobrze brzmiące
zestawy przeróbek. (5)
Wojciech Chamryk
Metal Inquisitor - Panopticon
2019 Massacre
"Panopticon" to już (lub dopiero,
jeśli patrzeć na staż działalności zespołu)
piąta płyta naszych zachodnich
sąsiadów wydana po pięciu
latach przerwy. Niestety w tym
konkretnym przypadku owa przerwa
nie wpłynęła chyba dobrze na
formę twórczą Metal Inquisitora.
Pierwsze wrażenie, jakie odniosłem,
to fakt, że zespół ten niestety
zaczął zjadać swój własny ogon.
Zobaczmy od początku. Pierwszy
w kolejce kawałek "Free Fire Zone"
jawi się dość nijako i jest pozbawiony
charakteru. Nieco lepiej robi
się w kolejnym "Change Of Front".
Tutaj grupa zaliczyła powrót do
głębokich korzeni gatunku. Utwór
ten spokojnie mógłby się znaleźć
na którejś z wczesnych płyt Saxon.
Nawiązania do twórczości ekipy
Biffa Byforda, tyle, że tej nowszej
z ostatnich albumów znajdziemy
na przykład w "Trial By Combat"
czy "Re-Sworn The Oath". Niestety,
niewiele one wnoszą do ogólnego
wizerunku tego albumu. Próżno
tu się doszukiwać jakichś bardzo
wyrazistych elementów. Po
prostu taki typowy heavy metal,
który być może jest fajnie zagrany
od strony rzemieślniczej, natomiast
pod względem kompozytorskim
jest trochę nijako. Ze swojej
strony proponuję nagrywać więcej
coverów polskich kapel. Przynajmniej
będzie zabawnie. (3)
Metall - Metal Fire
2019 Iron Shield
Bartek Kuczak
Metall konsekwentnie dąży do
zdobycia miana jednego z najgorszych
zespołów metalowych
wszech czasów. Fakt, nagrał znacznie
lepszą płytę od debiutanckiej,
ale to tylko dlatego, że
"Metalheads" był poniżej krytyki.
I pomyśleć, że kiedyś był to świetny
zespół... Tradycyjny metal w jego
wydaniu jest teraz na pewno
ciekawszy niż te dwa lata temu:
mocniejszy, bardziej przemyślany,
ale to i tak popłuczyny po UDO
czy Accept, muzyka toporna i
wtórna do maksimum. Wyzuta z
jakiejkolwiek oryginalności, w dodatku
z okładką zmałpowaną z
"Metal On Metal" Anvil. Nawet
tak chwalony przeze mnie przy
okazji "Metalheads" wokalista
Joel Stieve Dawe też wyraźnie
spuścił z tonu: albo naśladuje
Dirkschneidera, albo porykuje
niczym zarzynany bawół. Już sam
fakt, że najlepsze na tej płycie są
nagrane ponownie remanenty
sprzed wielu lat, "Easy Rider" i
"Metal For You", też o czymś
świadczy - płyta tylko dla tych najbardziej
bezkrytycznych fanów tradycyjnego
heavy. (1,5).
Wojciech Chamryk
Monasterium - Church Of Bones
2019 Nine
Polska słynie w świecie z zespołów
sceny ekstremalnej, coraz częściej
słyszy się tam o naszych grupach
parających się tradycyjnym metalem,
a od kilku lat mamy też spore
zainteresowanie na Zachodzie rodzimym
doom metalem. To przede
wszystkim zasługa krakowskiego
Evangelist, którego członkowie
grają też w Monasterium. Trzy
lata temu wydali nakładem greckiej
No Remorse Records debiutancki
album "Monasterium",
teraz zaś jego następcę "Church Of
Bones". Jeśli komuś przypadł do
gustu ten pierwszy materiał, to najnowszy
w żadnym razie go nie rozczaruje,
gdyż mamy tu epicki
doom w formie najbardziej klasycznej
z możliwych i na pewno pod
każdym względem ciekawszy.
Doom krakowskiego kwartetu jest
majestatyczny, posępny i niezwykle
patetyczny. Brzmi mocarnie i
surowo, ale nie jest też pozbawiony
bardziej melodyjnych czy balladowych
partii, w kilku utworach
pojawiają się dynamiczne zrywy,
nie brakuje w nich też odniesień do
tradycyjnego metalu lat 80. Składa
się to wszystko na świetną, dopra-
RECENZJE 147
cowaną pod każdym względem i
robiącą wrażenie płytę, niczym nie
ustępującą najlepszym światowym
produkcjom. Nie ma na niej
utworów słabszych czy takich
sobie, dlatego trudno mi wyróżnić
którykolwiek z nich - posłuchajcie
zresztą singlowego "The Last
Templar" z wokalnym, podzielonym
na role, dialogiem Michała
Strzeleckiego oraz Leo Stivali z
Forsaken i wszystko będzie jasne.
(5/6)
Wojciech Chamryk
Mosh-Pit Justice - Fighting The
Poison
2019 Punishment 18
To bułgarskie trio idzie do przodu.
Co prawda nie mam pojęcia jak
grają koncerty w sytuacji, gdy
Staffa Vasilev jest i gitarzystą, i
perkusistą, ale w sześć lat wydali
cztery płyty, z których najnowsza
"Fighting The Poison" to kawał solidnego
power/thrash metalu. Oczywiście
power metalu na modłę
amerykańską lat 80., chociaż z
ojczyzny Mosh-Pit Justice do
Włoch niezbyt daleko - tak więc
mamy tu wypadkową stylu Heretic/Sanctuary
oraz Forbidden/
Death Angel. Są to rzecz jasna nazwy
przykładowe, ale nader trafnie
oddające styl Mosh-Pit Justice, a
zespół, złożony przecież z doświadczonych
muzyków, którzy na
thrashu i jego pochodnych zjedli
zęby, gra stylowo, technicznie i z
ogromną energią. Nie ma też wśród
tych ośmiu utworów tzw. wypełniaczy,
a do tego, chociaż zdecydowana
większość z nich trwa
ponad pięć minut, w żadnym razie
nie nużą - gdy tylko wybrzmi finałowy
"Forging Our Fate" od razu
mimowolnie sięgam do play. Ostra,
thrashowa łupanka sąsiaduje tu bowiem
z bardziej melodyjnymi partiami,
na porządku dziennym są
mocarne zwolnienia i aranżacyjne
smaczki. Nie brakuje też solidnych
riffów, efektownych solówek i czujnie
grającej sekcji, zaś wokalista
Georgy Peichev okrasza to wszystko
wysokim, mocnym głosem.
Pewnie z racji miejsca pochodzenia
Mosh-Pit Justice raczej nie mają
szans na wybicie się w międzynarodowej
skali, ale w roli czarnego
konia thrashowej sceny i ciekawostki
dla tych poszukujących czegoś
mniej oklepanego słuchaczy mogą
zaistnieć. (4,5)
Wojciech Chamryk
Omicida - Defrauded Reign
2019 Self-Released
Omicida to amerykański zespół
RECENZJE
thrash metalowy, który w roku
2015 zadebiutował krążkiem "Certain
Death", by następnie w latach
2016 i 2017 wydać dwa single.
Omawiany "Defrauded Reign"
jest drugim pełnowymiarowym albumem,
który zawiera zawartość
obu singli: "State of Terror" oraz
"To Protect and Serve". Jeśli chodzi
o to co per se znajduje się na
tym albumie, to jest głównie mieszanka
thrash metalu być może
inspirowana Slayer, Vio-lence
oraz Megadeth. Kompozycje trwają
od dwóch do pięciu minut. Poza
wymienionymi zespołami, myślę
że w niektórych utworach jest też
trochę bardziej black metalem,
mam tu na myśli te tremola na
"Divine Uncertainty" czy wstęp do
"Sentenced" i "Hostage In The Pit".
Jeśli chodzi o wokale, to spełniają
swoje zadanie, są wyraźne, emocjonalne.
Solówki często są dobre lub
lepsze. Tematyka: społeczność, polityka
oraz religia. Co się tyczy
zróżnicowania kompozycji, to jest
ono całkiem duże, choć środki
aranżacyjne zaczynają się od typowych
instrumentów takiego zespołu,
a kończą się na syntezatorach i
dzwonach, które można usłyszeć
na "Burn The Cross". Swoją
drogą, ten instrumentalny utwór
buduje całkiem niezłą atmosferę
dla kolejnego utworu, jakim jest
"Sentenced". Brzmienie… jak ostatnio
zdarta płyta napiszę, że jest poprawne…
może trochę werbel do
poprawy, bo jest za suchy, aczkolwiek
poza tym wszystkie instrumenty
wystarczająco wyraźne i słyszalne.
Jednak pomimo tego, że
ogólnie album jest całkiem spoko
wykonany, wydaje się być odtwórczy
i nie pociągnął mnie tak samo
jak chociażby dwójka Power Trip.
Ode mnie (4,4).
Jacek Woźniak
Opprobrium - The Fallen Entities
2019 High Roller
Bracia Howard wystawili cierpliwość
swych fanów na ciężką próbę,
bowiem "The Fallen Entities" to
na dobrą sprawę pierwsza płyta z
premierowym materiałem od ponad
10 lat. Warto było jednak poczekać,
bo rzecz nie tylko trzyma
poziom najlepszych albumów Opprobrium,
ale też udatnie nawiązuje
do czasów Incubus. Oczywiście
"Beyond The Unknown" była
jedna i niepowtarzalna, ale na najnowszym
albumie Francis i Moyses
potrafli wykrzesać z siebie naprawdę
wiele. Dlatego death/
thrash w ich wydaniu jest nie tylko
wściekły i bezkompromisowy, pełen
blastów, wściekłych riffów i
opętańczego ryku, tak jak w otwierającym
całość "Dark Days, Dark
Times", "Creations That Affect",
"Throughout The Centuries" i "In
Danger". Jednak nawet w tych niezwykle
dynamicznych, bardzo intensywnych
utworach zdarzają się
wolniejsze momenty, co już w
100% dochodzi do głosu w tych
bardziej zróżnicowanych numerach.
Świetnym przykładem jest tu
surowy i majestatyczny na początku
"Wicked Mysterious Events",
który rozpędza się jednak później
tak, że nie ma zmiłuj, albo bardziej
zachowawczy - w sensie tempa, nie
stylistyki - "The Fallen Entities".
"Turmoil Under The Sun" i "Obstructive
Behaviour" atakują w podobny
sposób: nie oferując wszystkiego
od razu, rozkręcając się stopniowo,
co tylko wychodzi im na
zdrowie, bo z każdym kolejnym
przesłuchaniem chce się do "The
Fallen Entities" wracać częściej. I
chociaż nie jest to na pewno arcydzieło
na miarę "Beyond The Unknown",
to jednak metalowy światek
A.D. 2019 na pewno byłby bez
tej płyty uboższy. (5)
Wojciech Chamryk
Overkill - The Wings of War
2019 Nuclear Blast Records
"Jeśli chodzi o Overkill, to zawsze mnie
zastanawia, jak oni to cholera robią.
Grają jakiś ten kurde oklepany, nudny
thrash metal, tak trochę nieprzerwanie
od lat 80. Teraz w mordę jeża nowy
album, a takie oklepane riffy i tematyka."
Chyba mam odpowiedź. Myślę,
że o sukcesie muzyki tego zespołu,
stanowi podejście do niej
twórców. Nie zamierzam udawać,
że ten zespół tworzy w stu procentach
oryginalną muzykę w warstwie
kompozycyjnej, bądź, że nikt
wcześniej tego nie grał przed nimi.
Słyszę tu nawet parę kompozycyjnych
odniesień do niedawnych albumów
zespołu. Jednak "The
Wings of War", nadrabia pewnymi
motywami, oklepywanymi
przez inne zespoły w ich aranżacji.
Przykład? "Distortion". Już nie
wspominając o tym, że wokale
Bobby Ellsworth sprawiają, że ten
album brzmi tak, a nie inaczej, zaś
w tej kompozycyjnej syntezie
thrash/heavy metalu z rockiem
(słychać na "A Mother's Prayer")
album wychodzi przed szereg (tworzony
przez inne thrash metalowe
albumy). Zresztą, czy krążek metalowy
musi być "oryginalny" by być
dobry? Czy już samej jakości nie
może stanowić zróżnicowanie nastrojowe
albumu (od smutnych
"Hole in My Soul", przez bardziej
filozoficzne "Head of A Pin", do
bardziej bojowych "Believe in the
Fight" oraz "Last Man Standing")
czy po prostu pozytywnie pobudzające
radiowe "Welcome To The
Garden State"? Bądź fakt, że wokal
na albumach Overkill za cholerę
nie chce się zestarzeć? Czy też to,
że teksty na tym albumie na pierwszy
rzut oka wydają się niedorzeczne,
ale po głębszej analizie i
zdobyciu kontekstu nabierają sensu
(zobacz "Head of A Pin" oraz
"Where Few Dare To Walk"). Czy
to wszystko wystarcza by uznać tę
płytę za dobrą? Czy to, że brzmienie
oraz pozycjonowanie jest wykonane
równie profesjonalnie, jak
było na poprzednich ich albumach?
Czy może to, że intro na
"The Wings of War" jest zrobione
dobrze? Może cechą dobrego albumu
jest jego muzyczna koegzystencja
z okładką? To również jest, bowiem
okładka odnosi się do historii
zespołu. Skoro piszemy o odnoszeniu
się do minionych dziejów,
to zespół używa tematów, które
były obecne na "The Years of Decay",
jak chociażby motyw drogi,
który jest również na "Out on The
Road Kill". Jeśli miałbym porównać
oba te albumy (co też zrobię,
bo uwielbiam "The Years of Decay")
całościowo oraz ogólnikowo,
to "The Years of Decay" ma więcej
wolniejszych utworów, bardziej
dynamicznych (tj. częściej zmieniających
tempo), zaś "The Wings
of War" ma je bardziej jednostajne,
energiczne i bezpośrednie. Oba
jednak mają te smutniejsze utwory,
choć na "The Years of Decay" brakuje
czegoś w stylu "Welcome To
The Garden State". Natomiast z
"E.N.D." oraz "Time To Kill", "The
Years of Decay" jest bardziej mroczniejszy
tematycznie. Choć wcale
to nie jest tak, że muzyka z "The
Wings of War" nie ma swoich
ciemniejszych motywów. Np. pierwszy
z brzegu utwór, "Last Man
Standing" opowiada przecież o
ostatnim żywym (nie zdziwię się
jeśli ten utwór był inspirowany gatunkiem
hunger games/battle royale).
Jednak najważniejszą ich cechą
wspólną jest to, że oba są warte
uwagi fana thrash metalu. Ulubione?
"Where Few Dare to Walk"
oraz "Head of A Pin". Ocena?... Jeszcze
tu jesteś? Idź posłuchaj "Last
Man Standing", "Head of A Pin"
oraz "Welcome to the Garden State",
te utwory znajdują się na kanale
Youtube Nuclear Blast. Skończyłeś
już słuchać? (5)
Jacek Woźniak
148
Pale Mannequin - Patterns In
Parallel
2019 Self-Released
Pale Mannequin powstał przed
trzema laty, początkowo jako solowy
projekt gitarzysty Tomasza
Izdebskiego. Kiedy jednak przyszło
do rejestracji debiutanckiego
albumu "Patterns In Parallel"
okazało się, że zwerbowani do tego
zadania muzycy podeszli do niego
z takim zapałem, że teraz tworzą
już regularną grupę w składzie:
Izdebski, Mazur, Łukowski i basista
Dariusz Goc. To bez wątpienia
świetny rozwój sytuacji, bowiem
pierwszy materiał tego składu
potwierdza, że jest również
wart koncertowej odsłony, o co byłoby
trudno jednoosobowemu projektowi.
Pale Mannequin czerpią
przede wszystkim z szeroko rozumianego
rocka progresywnego oraz
alternatywnego, nie unikając też
odniesień do metalu czy grunge.
Słychać, że muszą cenić Riverside,
Opeth, Katatonię czy Alice in
Chains, ale nie starają się kopiować
swych mistrzów za wszelką cenę.
Dlatego też ich melancholijne,
bardzo klimatyczne utwory są dość
niejednoznaczne w tym sensie, że
może jeszcze nie do końca oryginalne,
ale już na pewno ich, Pale
Mannequin. Na pewno wyróżnia
się wśród nich singlowy "That Evening",
ale równie udane są też obie
części "In Parallel" czy oniryczny
"Some Dawn". Są też utwory mocniejsze,
choćby "Lunatic Pandora"
z surowym riffem i niższym śpiewem,
a finałowy "The Wheel" to z
jednej strony oszczędnie dozowana
elektronika i klimatyczny początek,
z drugiej zaś wzmocnienie
kojarzące się z grunge. Teksty też
są niebanalne, bo traktują o przeznaczeniu.
"Patterns In Parallel"
świetnie też brzmi, jest to bowiem
nagranie zrealizowane w Quality
Studio (perkusja) oraz Mustache
Ministry Studio (gitary), zaś miks
i mastering są już dziełem Magdy i
Roberta Srzednickich z Serakos
Studio. Jeśli więc ktoś ceni Riverside,
albo zasłuchuje się "III" Lion
Shepherd, powinien też sprawdzić
"Patterns In Parallel" Pale Mannequin.
(5)
Wojciech Chamryk
Paragon - Controlled Demolition
2019 Massacre
Istniejący od 1990 roku Paragon
to jedna z wiodących grup drugiej
fali niemieckiego power/speed metalu.
Już drugi album "Final Command"
przysporzył formacji z
Hamburga sporo zwolenników, po
nich ukazały się kolejne, równie
udane, jak np. "Steelbound", "Law
Of The Blade" czy "The Dark Legacy".
I chociaż Paragon nie uniknął
później zawirowań personalnych,
zdarzały mu się też płyty
nieco słabsze, jak na przykład
"Screenslaves", to od momentu
powrotu do zespołu jego założyciela
Martina Christiana forma
Niemców tylko zwyżkuje. "Hell
Beyond Hell" z roku 2016 był
więc bardzo udaną płytą w typowo
klasycznej stylistyce, a na najnowszej
"Controlled Demolition"
panowie zdecydowanie przyspieszyli.
Już w pierwszym właściwym
utworze "Reborn" zespół uderza
więc z taką thrashową intensywnością,
że nie ma zmiłuj - tak szybko
nie grali chyba nawet wtedy, kiedy
byli młodzi. Solidnie łoją też w
"Musangwe (B.K.F.)" czy "...Of
Blood And Gore", ale nie rezygnują
rzecz jasna z klasycznego heavy/
power/speed metalu, wciąż darzą
estymą Judas Priest ("The Enemy
Within"), nagrywają długie, rozbudowane
kompozycje ("Deathlines"),
a wokalista Andreas Babuschkin
też jest w życiowej formie.
Konkret, tak więc zasłużone: (5).
Wojciech Chamryk
Parallel Minds - Every Hour
Wounds... The Last One Kills
2019 Pitch Black
Gubię się przy takich zespołach jak
francuski Parallel Minds. W Encyclopedia
Metallum obok nazwy
kapeli widnieje etykietka progressive/groove
metal. Natomiast odpalając
nowy album Francuzów i
wyłapując pierwsze dźwięki z instrumentalnego
intra "Every Hour
Wounds..." na myśl od razu przychodzi
Annihilator. W dodatku
jego ostatnie wcielenie czyli typowy
nieźle zagrany techniczny
speed/thrash w nowoczesnym wydaniu.
Być może - groove metal -
byłby tu na miejscu, jednak pewności
nie mam. Niemniej takie
"annihilatorowe" granie jest dla
mnie do przyjęcia. W takim też
stylu utrzymane są dwa pierwsze
utwory, dynamiczne i zadziorne
"The Last One Kills" oraz "Amerinds".
Sytuacja zmienia się z kolejnymi
dwoma kawałkami. Oba są
już w nowoczesnej stylistyce, czy
to groove, czy nu-metal, sami sobie
wybierzcie, nie orientuje się w tych
nurtach. "Own Your Own" jest trochę
stonowane, choć nadal dynamiczne
ale bardziej melodyjne, a
wręcz zahaczające o popową stylistykę.
Natomiast "I Am C" to rozpędzony
i wrzaskliwy nowoczesny
metal. Niestety oba wyhamowują
moje zainteresowanie nową płytą
Parallel Minds. Kolejna kompozycja
"Syria" to zaciekawienie po
trosze przywraca. Muzycznie jest
to powrót do tradycyjnych form
heavy metalu, gdzie prymat przejmuje
technicznie zagrany speed/
thrash metal. Jednak po przez pewien
orientalny klimat, świetne
melodie oraz bardziej rozbudowaną
formę utworu (blisko ośmiu minut),
"Syria" nabiera również wyraźnych
cech progresywnego metalu.
W podobnej konwencji napisany
jest inny muzyczny kolos - tym razem
ponad osiem minut - a mianowicie
"The 52Hz Whale". Niestety
nie jest tak dobry jak "Syria" a na
dodatek więcej jest w nim nowoczesnych
nawiązań. Między tymi
utworami znalazł się najbardziej
chwytliwy na albumie kawałek
"How?", który oprócz wyraźnej melodii,
nade wszystko udanie utrzymuje
balans między speed/thrashem
a nowoczesnym metalem.
Podstawową część krążka zamyka
nagranie "Kolyma", które jest powrotem
do rozpędzonej i wrzaskliwej
formy nowoczesnego metalu.
Jako bonusy są dwa utwory, pierwszy
to bardziej tradycyjny z akustycznymi
wtrętami "Tonight He
Grins Again" oraz skrócona wersja
kompozycji "Syria". Co do wykonania
i brzmień to chyba nie ma co
się czepiać, po prostu jest dobrze.
Największym problemem są nowoczesne
wpływy. Przynajmniej dla
mnie. Gdyby nie one Parallel
Minds trafił by do mojego grona
zespołów wartych zapamiętania, a
tak opinia o Francuzach nie jest jednoznaczna.
Może są wśród Was
tacy co nie będą mieli z tym problemu.
Dla mnie jak na razie (3,7)
Pectora - Untaken
2019 Mighty Music
\m/\m/
Pectora to pięciu duńskich młodziaków,
debiutujących właśnie
albumem "Untaken". O poziomie
pierwszych wydawnictw ich rodaków
z Mercyful Fate czy Pretty
Maids nie ma tu rzecz jasna
mowy, ale chłopaki starają się jak
mogą, naśladując przede wszystkim
Judas Priest i Accept. Czasem
brzmi to jeszcze nad wyraz
przeciętnie (zdecydowanie za długi,
tytułowy opener, zbyt patetyczny
i równie nudny "The Arrival"),
ale pomiędzy nimi zespół
udowadnia, że ma to "coś". Może
niekoniecznie wtedy, gdy wokalista
Kenneth Steen Jacobsen naśladuje
manierę Hetfielda w "Running
Out Of Days", ale sam numer
jest już bez zarzutu: surowy, ostry
i motoryczny, z riffami tnącymi niczym
najostrzejsze brzytwy z Solingen.
"Collide" i "Unkindled Flame"
są jeszcze lepsze, podobnie jak
posępny rocker "Haunted Memory"
czy nieco lżejszy "No Regrets". O
jakimś dogłębnym zachwycie nie
tu więc na razie mowy, ale Pectora
debiutuje całkiem dobrze, nieźle
tym samym rokując na przyszłość.
(3,5)
Piss River - Piss River
2018 The Sign
Wojciech Chamryk
Piss River to szwedzki zespół, który
hołduje oldschoolowemu heavy
metalowi i hard rockowi z elementami
retro rocka. Niemniej innych
składowych też jest sporo, chociażby
rocka alternatywnego, bluesa,
punk rocka a przede wszystkim
rock'n'rolla. Z tego powodu dość
często muzyka Piss River przypomina
nam Motorhead. Jednak
Szwedzi wolą bardziej tradycyjne
brzmienie instrumentów i unikają
brudu jakim epatowała muzyka
brygady Lemmy'ego. Wszystkie
kompozycje są proste, bezpośrednie
i szybkie. Jedynie w dwóch wypadkach
zespół trochę zwalnia
("Police Car" - to cover niejakiego
Larry Wallisa - i "Sparks"). Jasnym
punktem Piss River jest wokalistka
Sofia Nilsson, która świetnie
sprawdza się w takim zmetalizowanym
rock'n'rollu o punkowym
posmaku. Czasami też potrafi
wrzasnąć. Dzięki jej wokalowi można
doszukać się skojarzeń z Girlschool,
a nawet Acid, jeśli chodzi
o te momenty bardziej hard'n'
heavy. Natomiast w chwilach bardziej
punkowo-alternatywnych
możemy szukać podobieństw w zespołach
takich jak L7. W sumie
Piss River wykorzystuje wszystkie
znane muzyczne pomysły ale robią
to z taką werwą i swobodą, że albumu
słucha się bardzo dobrze. A
może to kwestia nieśmiertelności
rock'n'rolla? Brzmieniowo i pod
względem produkcji to również
oldschool, także wszystko jest
ustawione pod fanów tradycyjnych
RECENZJE 149
brzmień heavy metalu, hard rocka
czy ogólnie rocka z przełomu lat
70. i 80. I to właśnie oni powinni
zainteresować się debiutem Piss
River, który powinien stać gdzieś z
krążkami takich kapel, jak Night,
Flight czy The Wizards. (3,75)
\m/\m/
Possessed - Revelations of Oblivion
2019 Nuclear Blast
Po 33 latach studyjnego milczenia
powraca za grobu legendarne
Possessed dowodzone przez Jeffa
Becerra. Czy taki powrót po latach
ma jakikolwiek sens poza działaniem
na sentymenty fanów? "Revelations
of Oblivion", bo o tym albumie
mowa jest płytą bardzo solidną
i dobrą. Po kapeli nie czuć jakoś
bardzo tych lat spędzonych w
próżni, a sam krążek spokojnie
mógłby pojawić się w latach 80. Na
pochwałę zasługuje tutaj sekcja rytmiczna
oraz produkcja. Album
jest bardzo dobrze wyprodukowany
i wszystkie instrumenty oraz
wokale bardzo ładnie słychać. Zresztą
zespół zapewnia nam tutaj
prawię godzinę starej szkoły death
metalu. Mamy siarkę, piekło, piekielne
krzyki oraz jadowite solówki
gitarowe. Wszystko za co można
kochać ten gatunek oraz jego prekursorów.
Mimo wszystko moim
zdaniem, zespół jak by się bał, że
już nigdy nie wejdzie do studia i
chciał nagrać jak najdłuższy album.
Przez co momentami jest
wręcz nudno i męcząco. Obok siebie
mamy tak genialny utwór jak
"Shadowcult" i totalnie nijaki
"Omen". Produkcja też nad wyraz
sterylna i typowa dla owego czasu
nie przypomina tego obskurnego
klimatu debiutu. Possessed wróciło
z dobrym, niestety tylko dobrym
albumem. Nie ma tutaj mowy
o chęci zarobienia pieniędzy
kosztem sentymentu fanów a raczej
po prostu o miłości do tego gatunku.
Bo tą miłość czuć w każdej
sekundzie. Pozycja obowiązkowa,
dla fanów ekstremalnego grania.
(4,5)
Pounder - Uncivilized
2019 Hells Headbangers
Kacper Hawryluk
Hells Headbangers stawiają jak
widać na supergrupy: mają
Chainbreaker, mają też Pounder,
zespół złożony z muzyków znanych
choćby z Nausea, Exhumed
czy Carcass. Na "Uncivilized",
długogrającym debiucie grupy, nie
jest jednak w żadnym razie tak
brutalnie, bo ten iście międzynarodowy
skład gra tradycyjny heavy
metal, typowy dla wczesnych lat
80. minionego wieku. No ale w
końcu gitarzysta Tom Draper grał
też w Angel Witch, reszta składu
również deklaruje uwielbienie dla
bogów NWOBHM czy generalnie
klasycznego grania z tamtego okresu.
Słychać to doskonale na "Uncivilized",
płycie wręcz archetypowej:
od okładki aż do każdej nuty.
Co prawda opener "Fuck Off And
Die" uderza z mocą speed/thrash
metalu, ale już następny w kolejności
utwór tytułowy bazuje na
trademarkowych patentach Iron
Maiden czy Judas Priest, w "Red
Hot Leather" chłopaki zapożyczają
się u Thin Lizzy (te zabójcze unisona),
a balladowy "Long Time No
Love" ma w sobie sporo ze starego
Rainbow. Druga ballada "Answer
The Call" jest już zdecydowanie
mocniejsza, podobnie jak rozpędzony
"We Want The Night", petarda
jakich mało, a zawartość tej
świetnej płyty dopełniają miarowy
rocker "The Mists Of Time" oraz
szybkościowiec na finał, surowy
"The Evil One". (5)
Wojciech Chamryk
Powergame - Masquerade
2019 Iron Shield
Drugi album grupy Powergame
kolokwialnie pisząc, ma kopa.
Wręcz od samego początku, czyli
pierwszego w kolejce kawałka
"Legions Of The Damned". Jest to
klasyczny, wręcz rzekłbym nawet,
że encyklopedyczny przykład klasycznego
heavy metalu, w którym
to można doszukać się zarówno
wpływów wczesnego Iron Maiden,
jak i bardziej niemieckiej
szkoły, mianowicie Accept. Kolejny
utwór "Lucid Dreams" jest nieco
wolniejszy (nie mylić z balladą) i
może się kojarzyć lekko z niektórymi
utworami Kinga Diamonda.
Oczywiście muzycznie, gdyż jeśli
chodzi o wokal, to głos Mathiassa
Wernera nie ma kompletnie nic
wspólnego z zawodzeniem metalowego
mistrza horroru. Riff kawałka
tytułowego potwierdza dokładnie
to, co napisałem w pierwszym zdaniu.
Tego kawałka chłopaki z Accept
mogliby im pozazdrościć.
Jedźmy dalej. W refrenie "Final
Warning" pojawiają się motywy
glam metalu rodem z lat osiemdziesiątych
(ten chórek). Panowie
pokusili się także o cover Scorpions,
mianowicie "Blackout".
Trzeba przyznać, że dodali do pierwotnej
wersji sporo energii i swojego
poweru (w końcu nazwa zobowiązuje,
czyż nie?). Niestety nie
obyło się tu bez wypełniaczy. Takowym
jest bardzo przeciągający
się (mimo dość krótkiego czasu
trwania), a tym samym nużący
"Puppet On the String". Mimo to,
jest albumem, po który zdecydowanie
warto sięgnąć. (4)
Bartek Kuczak
Protector - Summon The Hordes
2019 High Roller
Czemu "Stillwell Avenue" na wstępie
brzmi trochę jak coś od Cannibal
Corpse? Nie wiem, ale mi
się podoba. W sumie poza niektórymi
motywami perkusyjnymi
(np: na "Glove of Love") chyba nie
mam większych negatywnych
uwag. Brzmi jak mocna, niemiecka
i death/ thrashowa muzyka, z której
kojarzę Protector. Odniesienie
do ich wczesnej muzyki można
usłyszeć chociażby po wstępie do
wspomnianego już utwóru czy na
"Two Ton Behemoth". Tematyka
albumu obejmuje szeroki zakres,
od polityki, do rzymskiej historii
reprezentowanej przez "Three
Legions" (Bitwa w lesie Teutoburskim),
przez hipopotamy i kontrole
cielesne. Sam utwór tytułowy
traktuje o scenie metalowej i fanach
muzyki ciężkiej. Zdarzy się
także odniesienie do inspiracji muzyką
innego prominentnego zespołu
na "The Celtic Hammer". Kompozycje
na albumie rozwijają się od
wolniejszych i cięższych, jak
wspomniany hołd Szwajcarom i
"Three Legions", przez szybsze, jak
"Glove of Love". Wokale Missy'ego
wypadają tutaj bardzo dobrze. Jak
dobrze? Myślę, że równie dobrze
jak występy koncertowe, np. Rostock
2017. Pozycjonowanie i brzmienie
również na podobny podobnym
poziome. Mimo, że kompozycje
w większości to więcej tego
samego dobrego, co z wczesnych
lat kariery. Jeśli jesteś fanem Protector,
to wydaje mi się, że jest to
bezdyskusyjna pozycja do zakupienia.
W innym wypadku, jest to do
dyskusji, po mimo niepodważalnej
jakości wykonania tego stosunkowo
prostego (jak na prog/ techniczne
snobistyczne standardy) i
brutalnego death/ thrashu, to
wciąż nie jest coś przełomowego…
i nie musi tym być. Przede wszystkim
musi dostarczać frajdy ze
słuchania, a "Summon The Hordes"
z jego zróżnicowaną tematyką
i utworami odnoszącymi się celowo
(i nie) do pewnych znanych kapel,
właśnie to robi. Ode mnie (4.5).
Tak nisko? Tak, ten album jest
spoko, ale jednak jest on w większości
hołdem dla heavy metalowych
tematów podanym w death/
thrashowej formie. Choć w sumie
"Two Ton Behemoth" to naprawdę
ciekawy pomysł na tematykę utworu...
Jacek Woźniak
Pulver - Kings Under The Sand
2019 Gates Of Hell
Pięciu młodych Niemców fajnie
gra na swoim debiutanckim albumie
tradycyjny metal. Słychać, że
bezgranicznym uwielbieniem darzą
Iron Maiden z ery Paula Di'Anno,
ale mamy tu też wpływy innych
grup nurtu NWOBHM z
Tank czy Jaguar na czele, bogów
rock 'n' rollowego hałasu Motörhead
czy mistrzów epickich klimatów
Manilla Road. Już pierwszy
po intro "Phantom Hawk" to
kawał surowego hard 'n' heavy z
przełomu lat 70. i 80. minionej dekady,
numer szybki i przebojowy w
dobrym tego słowa znaczeniu. Z
kolei w utworze tytułowym czy
"Alpha Omega" chłopaki maidenują
sobie na całego - szczególnie
"Kings Under The Sand" brzmi niczym
jakiś nieznany utwór z czasów
LP "Killers". Nową falę brytyjskiego
metalu czczą też w
"Qarînah" i "Warrior Caste", a
"Blacksmith's Lament" i "Curse Of
The Pharaoh" są bardziej doomowe/epickie,
chociaż ostrych przyspieszeń,
zwłaszcza w tym pierwszym,
też nie brakuje. "Kings
Under The Sand" to bez wątpienia
bardzo udany debiut i album, po
który warto sięgnąć. (5)
Wojciech Chamryk
Qantice - The Anastoria
2019 Pride & Joy Music
Qantice to założony w 2002r. we
Francji zespół grający symfoniczny
power metal, który porusza w
swoich tekstach tematykę fantastyki
i science fiction. Po dwóch de-
150
RECENZJE
mówkach i dwóch albumach długogrających
26 kwietnia 2019r.
grupa wydała nakładem Pride &
Joy Music krążek "The Anastoria",
na którym po raz pierwszy możemy
usłyszeć nowego wokalistę
Davida Akessona. Kapela zaprosiła
do współpracy kilku zacnych
gości, co dało naprawdę niesamowity
efekt. W klimat albumu wprowadza
nas magiczne smyczkowe
intro "Gone Astray", które płynnie
przechodzi w energetyczne "Once
Upon a Sun" - tu już możemy usłyszeć
niesamowite wokalne możliwości
Davida, a przy tym również
ciekawe elektroniczne smaczki. W
"Without a Hero" Aurélien Joucla
wykonuje na perkusji kawał znakomitej
roboty, w "Petrified Manor"
Alexandra Laya przy pomocy
skrzypiec wprowadza nas w quasibarokowy
klimat (nadal jednak z
mocnym uderzeniem!), a "Rivers
Can't Fly" zaskakuje partią dud w
wykonaniu Johna Langa z Naheulband.
Prawdziwą perełką jest
zaś ballada "Cosmic Sway", której
niezwykły, momentami baśniowy
wręcz klimat stworzył grający na
flecie i fagocie Arnaud Condé.
"Little Knight's Oath" zawiera w sobie
elementy marszu, trubadurskiej
przyśpiewki i ostrej metalowej sieczki,
ale to wszystko jakoś trzyma
się kupy. W utworach "Fractal
Universe" i "Krooner" na szczególną
uwagę i wyróżnienie zasługują partie
operowe w wykonaniu znakomitego
tenora Riccarda Cecchiego.
Niezwykły to gość na powermetalowym
krążku, lecz wraz z
siarczystymi wokalami Davida
Akessona panowie tworzą bardzo
udany duet. Utworem "Timeline
Tragedy" zespół funduje nam emocjonującą
muzyczną podróż, w
której balladowe klimaty przeplatają
się z porządnym uderzeniem
perkusji i wyraźnie zaakcentowanym
basem, a nawet śladowymi
elementami country! Kapela uczciła
tu zarazem pamięć zmarłego w
2012r. Tomaza Boucherifiego-
Kadiou, umieszczając w utworze
partie na bombardzie jego autorstwa.
To najdłuższy kawałek z
płyty, ale chyba najbardziej urozmaicony
w pozytywnym znaczeniu
tego słowa. "Mad Clowns" obok
ostrych riffów zawiera również
piękną partię Kevina Codferta na
pianinie, a finałowy utwór "Farewell
to the Edge of the World" okazuje
się podniosłym instrumentalem
z przytupem. Tak więc z tym
zespołem na pewno nie można się
nudzić! Album "The Anastoria" to
dojrzałe i dopracowane dzieło grupy
Qantice, w którym kapela pokazuje,
że umie zaskoczyć słuchacza
i zabrać go w pełną przygód
muzyczną podróż. Cała opowieść
pełna jest urozmaiceń, lecz jednocześnie
poszczególne kawałki są ze
sobą spójne. Mam nadzieję, że nie
będziemy musieli długo czekać na
kolejną albumową propozycję ze
strony kapeli. (5,5)
Marek Teler
Ramit - Let It Ram
2017 Self-Released
Wydanie to może za dużo powiedziane,
bo demo tej amerykańskiej
formacji wygląda biedniutko, niczym
materiał sprzed 20 lat: to
zwykły CD-R w papierowej kopercie,
oklejonej skserowanym opisem
i reprodukcją okładki. Muzycznie
jest jednak całkiem zacnie, bowiem
demo tego kalifornijskiego kwartetu,
zapowiedź debiutanckiego albumu
"Let It Ram" to US metal
utrzymany w stylistyce lat 80.
Owszem, w utworze tytułowym
perkusja brzmi za bardzo plastikowo,
ale rekompensuje to moc i
jakość gitarowych oraz basowych
partii, a i wokalista Davito dysponuje
ostrym, wysokim głosem. Jego
walory prezentuje w pełni w rozpędzonym
"Rock The Armor", ale jak
dla mnie najciekawszy jest tu finałowy
"HardRockin'" - numer mocny,
surowy i miarowy, ze skandowanym
refrenem, melodyjną solówką
i basowymi pochodami. Póki
co rzeczony album jeszcze się
chyba nie ukazał, ale wygląda na
to, że warto go wypatrywać, jeśli
ktoś lubi surowy, amerykański metal
w duchu ósmej dekady ubiegłego
wieku. (4)
Wojciech Chamryk
Rhapsody of Fire - The Eighth
Mountain
2019 AFM
Rhapsody of Fire to założony w
1993r. włoski zespół grający symfoniczny
power metal, w którym
od trzech lat za partie wokalne odpowiada
Giacomo Voli. 22 lutego
2019r. nakładem AFM Records
ukazał się ich dwunasty już album
długogrający "The Eighth Mountain",
do którego kapela zaprosiła
Bułgarską Narodową Orkiestrę
Symfoniczną z Sofii. Z pomocą tej
utalentowanej ekipy powstało prawdziwe
arcydzieło! Po podniosłym
intro "Abyss of Pain" płynnie
wchodzimy w ostre i dynamiczne
"Seven Heroic Deeds", w którym nie
brakuje siarczystych gitarowych
riffów, niezwykłych ewolucji na
keyboardzie w wykonaniu Alexa
Staropoliego oraz niesamowitych
chórów. W "Master of Peace"
Giacomo prezentuje swoje znakomite
wokalne zdolności, które
świetnie zgrywają się z brzmieniem
poszczególnych instrumentów.
Mamy tu zarazem znakomity refren
i genialne orkiestracje. W
"Rain of Fury" zgodnie z zapowiedzią
słyszymy muzyczną furię -
w każdej sekundzie tego kawałka
drzemie olbrzymia moc, a finale
mamy energetyczną kulminację. W
"White Wizard" tempo nieco zwalnia
i możemy usłyszeć Voliego z
nieco delikatniejszym wydaniu, w
którym radzi sobie równie dobrze.
Ta idylla nie trwa jednak długo, bo
kawałek stale się rozpędza. Prawdziwą
balladą w folkowym klimacie
okazuje się dopiero "Warrior
Heart", które wprowadza nas w klimat
średniowiecza, lecz z mocniejszym
uderzeniem w refrenach. Nie
da się zaprzeczyć, że Giacomo odnajduje
się w roli trubadura i mógłby
częściej prezentować się od tej
strony. To jeden z najpiękniejszych
kawałków na płycie! W "The
Courage to Forgive" zespół wraca
do solidnej gitarowo-perkusyjnej
nawalanki z genialnie wkomponowanymi
operowymi partiami w tle.
Nie zapominajmy też o warstwie
lirycznej, czyli pięknym tekście o
odwadze, by przebaczyć. "March
Against the Tyrant" to połączenie
delikatności i demoniczności z lekką
przewagą tego drugiego elementu.
W tym ponad 9-minutowym
kawałku mamy jednak właściwie
wszystkiego po trochu (chóry, ostre
riffy i mocna praca perkusji),
lecz podane jest to w przystępny
dla ucha sposób. "Clash of Times"
zaskakuje zawrotnym tempem i
niesamowitymi wyczynami basisty
Alessandra Sali, "The Legend Goes
On" ma wpadający w ucho refren i
gitarową jazdę bez trzymanki, a
"The Wind, the Rain and the
Moon" okazuje się przepiękną balladą
z prawdziwego zdarzenia, w
której Giacomo brzmi wprost
anielsko. Perłą na zakończenie jest
monumentalny prawie 11-minutowy
kawałek "Tales of a Hero's
Fate", który obfituje w całą plejadę
brzmień: wokale są na przemian
demoniczne i wzruszające, nie brakuje
partii chóralnych, a poszczególne
instrumenty pokazują pełen
wachlarz swoich możliwości. Na
koniec mamy zaś niespodziankę z
przemówieniem na tle podniosłych
chórów. Majstersztyk! Co prawda
zespół Rhapsody of Fire jest na
metalowym rynku muzycznym już
ponad ćwierćwiecze, artyści nie popadli
w rutynę i na nowym krążku
momentami naprawdę zaskakują.
Duża w tym zasługa Giacoma Voliego,
który wniósł do kapeli nową
energię. Każdy z utworów jest dojrzałym
i dopracowanym dziełem,
praktycznie pozbawionym niedoróbek.
Czapki z głów panowie -
świetna robota! (6)
MarekTeler
Riot City - Burn the Night
2019 No Remorse
Ależ fajna płyta! Każdy, kto lubi
Judas Priest i Liege Lord powinien
jej posłuchać. Ten debiut wyszedł
z prawdziwej kuźni talentów
ostatnich kilku lat, czyli Kanady.
Na krążku znajdziecie i szaleńcze
wokale i zawrotne tempa (to chyba
ta "speed metalowa" kanadyjska
scheda) i podbijające głębie skandowane
chóry i organiczne brzmienie.
Autorem tego ferworu wokali
jest Dustin Smith, który czasem
wrzeszczy jak opętany w konkretnych
frazach, a czasem śpiewa całość
kawałka tak, jakby nabrał powietrza
i chciał wszystko wykrzyczeć
jednym tchem niczym Halford
w swoich ekstremalnych latach
(posłuchajcie "In the Dark").
Dzięki temu, że wokalom towarzyszy
witalne brzmienie i szybkie
riffy, "Burn the Night" jest jak wystrzelony
pocisk, który mknie przez
prawie 40 minut (co zresztą idealnie
koresponduje z mechanicznym
ptaszyskiem z okładki płyty). Nie
znaczy to jednak, że debiut Kanadyjczyków
to montonna sieczka.
Ileż tam się dzieje! Przekrzykujące
się głosy, chwilowe zwolnienia, niespodziewane
solówki. Każdy kawałek
porywa swoją energią, dynamicznie
zbudowaną kompozycją i klimatem.
Każdy, choć moim faworytem
jest "07 329", który mógłby
być jakimś absolutnym klasykiem
starej, amerykańskiej heavymetalowej
ekipy. Jak przeczytacie w rozmowie
z Roldanem Reimerem,
pod tym tajemniczym tytułem kryje
się adres byłego, już nieżyjącego
perkusisty, pod którym zespół niejedno
wypił i niejedno skomponował.
Nic, tylko wsiadać w ten rozpędzony
bolid i wybrać się w
podróż w czasie do złotej ery heavy
metalu. (5,5)
Rock Goddess - This Time
2019 Bite You To Death
Strati
"This Time" to pierwszy długograj
Rock Goddess od wydany trzydziestu
dwóch lat. Cóż, panie najpierw
miały długa przerwę, potem
a dwa lata temu swój powrót przypieczętowały
EPką "It's More
Than Rock And Roll", która ze-
RECENZJE 151
brała naprawdę dobre recenzje i
zdobyła uznanie zarówno wśród
fanów, jak i krytyków. Jak będzie
tym razem? Tego oczywiście jednoznacznie
stwierdzić nie jestem,
natomiast na mnie osobiście zawartość
"This Time" wielkiego
wrażenia nie wywarła. Album składa
się z dziewięciu nie wyróżniających
się specjalnie kompozycji
utrzymanych w najbardziej oczywistej
i przewidywalnej formule
hard rocka oraz heavy metalu. Jeżeli
ktoś będzie chciał znaleźć jakieś
punkty, które pozwolą temu
albumowi wybić się ponad przeciętność,
jakoś wyróżnić się spod stosu
podobnych płyt, może się naprawdę
zawieść. Pierwszy kawałek
o tytule "Are You Ready?" budzi
jeszcze jakieś nadzieje. W sumie
jak sam tytuł wskazuje, świetnie by
się sprawdził jako koncertowy
otwieracz. Riffy rodem z heavy z
lat osiemdziesiątych, nawet niegłupia
melodia... Tylko ten wokal.
Jody chyba trochę wyszła z formy,
ale ok, uznajmy, że się czepiam.
Dalej mamy stylizowany na dramatyczny,
a w efekcie całkowicie
nijaki "Obsession" i nawiązujący do
lat siedemdziesiątych, trochę motorheadowy
"Two Wrongs Don't
Make A Right", który jest jednym z
mocniejszych punktów tego albumu.
Potem niestety musimy przebrnąć
te wszystkie kawałki będące
kalkami wałkowanych do bólu
patentów, by dotrzeć do ballady
"Drive Me Away". Nie powiem,
prostej dość ładniutkiej, która o
pół punktu podniosła pierwotną
ocenę. (3)
Ruthless - Evil Within
2019 Pure Steel
Bartek Kuczak
Pewnie niewielu jest prawdziwych
fanów tradycyjnego metalu lat 80.
nie znających "Metal Without
Mercy" czy "Discipline Of Steel"
Ruthless, ale nie ma co ukrywać:
to jedyne do niedawna przebłyski
formy tej grupy, w dodatku sprzed
wielu lat. Po reaktywacji w roku
2008 Ruthless działali tak na pół
gwizdka, by dopiero po siedmiu latach
wydać powrotny album "They
Rise". Teraz wracają znacznie lepszym
"Evil Within" potwierdzając,
że załamanie kariery przed laty
było efektem pecha, a nie braku talentu.
Oczywiście obecne wcielenie
Ruthless nie jest do końca tożsame
z tym z lat 1982-90. W składzie
są oczywiście nadal wokalista
Sammy DeJohn i gitarzysta Kenny
McGee, ale reszta muzyków to
już świeży zaciąg, z tym, iż basista
Sandy K. Vasquez grał choćby w
Bloodlust, a perkusista Joe
Aghassi jest znany na przykład z
Axehammer, tak więc żadni to
nowicjusze. "Evil Within" kopie
więc i kąsa nader konkretnie surowym
power metalem. Czasem bardziej
tradycyjnym, na brytyjską
modłę ("In Blood", "The Brotherhood"),
częściej jednak o iście
thrashowej intensywności (tytułowy
"Evil Within", "Skulls"). Nie
mogło też zabraknąć balladowych
("Fear Never Sleeps") klimatów, ale
to tylko przerywnik, bowiem "Evil
Within" to płyta dla zwolenników
ostrego i szybkiego metalu w
amerykańskim wydaniu. (5)
Wojciech Chamryk
S91 - Along the Sacred Path
2019 Rockshots
S91 to włoski zespół grający metal
progresywny, który istnieje od
2006r. i tworzy ostre muzycznie i
refleksyjne lirycznie utwory na
temat dziejów chrześcijaństwa. 22
marca 2019r. ukazał się ich trzeci
album "Along the Sacred Path",
na którym możemy usłyszeć dziewięć
kawałków, a ich tytuły to
imiona wybitnych osobistości dziejów
Kościoła. Maria Londino i
Francesco Romeggini tworzą
interesujący zgrany duet, który naprawdę
przyjemnie się słucha. Album
rozpoczyna się energetycznym
utworem "Constantine the
Great", w którym S91 opowiada
nam historię cesarza rzymskiego
Konstantyna I Wielkiego w niekonwencjonalny
sposób - ostrym
gitarowym riffem oraz miksem
growlu i żeńskiego wokalu. "Saint
Patrick" niewiele ma wspólnego z
irlandzką muzyką folkową, gdyż
Mari prezentuje kawał silnego głosu
z perkusyjno-gitarowym anturażem.
Ciekawym zabiegiem jest tu
umieszczenie w zakończeniu przemówienia
"św. Patryka" na tle muzyki.
"Pope Gregory I" okazuje się zaś
piękną balladą, w której Mari może
pokazać się w delikatniejszej odsłonie.
Sprawdza się w niej znakomicie!
"Olaf II Haraldsson" zaczyna
się znakomitym połączeniem
keyboardu i gitar, a następnie rozkręca
jeszcze bardziej dzięki harmonii
głosów Mari i Francesco.
"Godfrey of Bouillon" o wyprawie
krzyżowej to solidna perkusyjna
nawalanka z gitarowym solo, w
której popis swoich umiejętności
daje przede wszystkim męski wokal.
Mari jednak nie próżnuje i dodaje
do kawałka wokalne trzy grosze,
choć momentami brakuje w jej
wokalu odrobiny więcej pewności
siebie. "Joan of Arc" nie bez powodu
należy do panny Londino, jest
bowiem hymnem na cześć słynnej
Dziewicy Orleańskiej. To zdecydowanie
jeden z najlepszych i najbardziej
chwytających za serce
kawałków na płycie. Mamy tu też
świetną solóweczkę na deser! Z
siódmym kawałkiem wchodzimy w
reformację utworem "Martin Luther"
- rzuca się w uszy genialny wokal
Mari, gitarowe solo i szczypta
elektroniki oraz chóry i okrzyki w
tle. To na pewno mój faworyt z
płyty, zawierający wszystko, co w
S91 najlepsze. "John Williams"
niewiele odstępuje od poprzednika,
a instrumentaliści prezentują
tu pełen wachlarz swoich możliwości.
Aż osiem minut solidnego
łomotu z ostrymi partiami wokalnymi.
Całość zamyka utwór "Dietrich
Bonhoeffer" o niemieckich duchownym
ewangelickim i działaczu
antynazistowskim. Delikatność
Mari i akustyczne brzmienie przeplata
się tu z demoniczną warstwą
muzyczną i ostrymi wokalami
Francesco, co idealnie obrazuje
walkę dobra ze złem. Nowy album
S91 "Along the Sacred Path"
śmiało można nazwać płytą na wysokim
poziomie. Nieźle dali do pieca,
choć niewątpliwie mogą dać z
siebie jeszcze więcej w przyszłości.
Pomysł przypomnienia dziejów
Kościoła i imiona poszczególnych
bohaterów w tytułach zasługują na
duże uznanie, a każdy z kawałków
pasuje do charakteru omawianych
postaci. Jestem bardzo zadowolony
i czekam na więcej! (5)
Savage Messiah - Demons
2019 Century Media
Marek Teler
Czym jest "Demons" dla mnie?
Może łatwiej będzie mi napisać
czym nie jest. Na pewno nie pasuje
to do death i black metalu,
chyba, że weźmiemy pod uwagę
podwójną stopę na "Virtue Signaling"…
do thrashu będzie to bliżej,
co chociażby można usłyszeć na
"Heretic In The Modern World".
Aczkolwiek jak dla mnie, przede
wszystkim temu albumowi jest
bliżej muzyki popularnej, co może
potwierdzać cover "Parachute"
Chrisa Stapletona. Mówiąc szczerze,
"Demons" jak dla mnie to taki
entry-level metal, którego można
posłuchać z dziewczyną pijąc pepsi
ze słomki. I tutaj jestem "Under No
Illusions". Choć zdarzają się bardziej
power metalowe motywy,
aczkolwiek większość riffów czy
aranżacji raczej przypomina nowoczesny
i modernistyczny metal, jak
chociażby "Steal The Faith In Me".
Prawdę powiedziawszy, to mogę
powiedzieć, że ta muzyka nie jest
stricte dla metali, którzy chcą poczuć
prędkość czy brutalność. Jest
ona raczej dla ludzi, którzy dopiero
wchodzi w muzykę ciężką, bądź
woli bardziej spokojne "energiczne"
i "jasne brzmieniowo" utwory, od
tych bardziej podziemnych i szybszych.
Technikalia tutaj chyba mogę
uznać za równoznaczne z tymi
na przeciętnym nowoczesnym
rocku, asocjacje, z którym może w
sumie również potwierdzić ballada
"What Dreams May Come". Gitary
i bas nie wybijają się specjalnie,
aczkolwiek zarówno im jak i sekcji
rytmicznej nie mam tu nic do zarzucenia.
No może czasem prostotę
kompozycyjną. Solówki są całkiem
dobre i w miarę wystarczająco
wypozycjonowane. Wokale są
od dobrych do świetnych, jeśli chodzi
o gatunek, w który chcą się
wstrzelić. Perkusja też stoi na stosunkowo
wysokim poziomie. Jeśli
chodzi o tematykę, to raczej opisuje
ona tematykę moralności na poziomie
personalnym, jak i na poziomie
społeczeństwa, opierając się
na dziełach Dostojewskiego (już
sam tytuł odnosi się do "Biesów"
tego rosyjskiego pisarza). Ogólnie
nawet nie wiem co napisać - jest to
dla mnie trochę guilty pleasure - da
się tego słuchać, nie jest to złe, no
ale trochę przed ziomkami metalowcami
podziemnymi poziomkami
to troszkę taki wstyd. Ale nie za
duży. Ale nie mi to oceniać.
Seax - Fallout Rituals
2019 Shadow Kingdom
Jacek Woźniak
Czwarty album tej speed/ thrash
metalowej załogi z Massachussets
(ale nie Bostonu, nawiązując do
klasyka) jest... (mógłbym tu napisać
po prostu "zajebisty" i zakończyć
tą recenzję, ale pewnie by to
nie przeszło) pełen ducha starego
rockendrolla. Wiecie co mam na
myśli. Proste granie z jajami, bez
zbędnego kombinowania, popisów
wirtuozerskich, egzaltacji i tym podobnych.
Muzyczka będąca dobrym
soundtrackiem do letniego
grilla przy większej ilości napojów
wyskokowych (aczkolwiek sprawdzanie
tego w praktyce może grozić
wezwaniem służb mundurowych
przez sąsiadów nieprzygotowanych
na poszerzanie muzycznych
horyzontów). Słychać zresztą,
że chłopakom rockendrollowy
styl muzykowania oraz życia
pasuje idealnie. Co do samej muzyki,
Seax balansuje gdzieś pomiędzy
152
RECENZJE
speedem, heavy, thrashem (w jego
najbardziej pierwotnej formie)
oraz sporymi wpływami punk
rocka, którego motywy można
usłyszeć w wielu kawałkach na
"Fallout Rituals" Na przykład taki
"Bring Down The Beast" bez przesadnych
zmian w formie i brzmieniu,
spokojnie mógłby się znaleźć
na którejś z płyt The Exploited.
Jak słucham "Winds Of Atomic
Death" to również mam przed
oczami gości z irokezami popijających
tanie wino. Omawianego albumu
słuchałem na przemian z
ostatnią propozycją Dream Theater.
Ciekawe doświadczenie zestawić
ze sobą tak skrajnie różne
podejścia do, co by nie mówić, tego
samego gatunku muzycznego. (4)
Silver Bullet - Mooncult
2019 Reaper Entertainment
Bartek Kuczak
Finowie mają heavy metal we krwi,
a do tego Silver Bullet tworzą doświadczeni
muzycy - ktoś nie słyszał
o Turisas? - grający w tej konfiguracji,
choć pod różnymi nazwami,
już od ładnych kilkunastu lat.
Dlatego ich drugi album "Mooncult"
trzyma poziom od pierwszej
do ostatniej nuty, oferując ponad
50 minut tradycyjnego heavy metalu
na wysokim poziomie. Nie da
się ukryć, że nader często jest on
podszyty symfonicznym power
metalem, ale pełne patosu klawiszowe
partie w żadnym razie nie
odzierają poszczególnych utworów
z mocy, tylko - i aż - fajnie je dopełniają,
a to już spora sztuka, żeby
zachować w tym umiar i nie
przedobrzyć. Tu udało się, dzięki
czemu mamy na "Mooncult" tak
udane utwory jak: siarczysty "She
Holds The Greatest Promise", mroczny
"Maiden, Mother And Crone"
z przeszywającym głosem Nilsa
Nordlinga, surowy, ale też i całkiem
przebojowy "The Witches
Hammer" z kolejną wokalną petardą,
rozbudowany aranżacyjnie - od
hard rocka do Helloween - "The
Chalice And The Blade" i kilka innych,
wcale nie gorszych, z moim
ulubionym, najbardziej zakorzenionym
w latach 80. "Lady Of
Lies". (5)
Wojciech Chamryk
Sins of The Damned - Striking
the Bell of Death
2019 Shadow Kingdom
Razor zmieszany z Iron Angel z
dodanymi naleciałościami black
metalu? Hmmm, na pewno ciężko
to odczytać po pierwszych motywach
"Striking the Bell of
Death". Jednak ziarenko prawdy w
pierwszym stwierdzeniu jest. Chociaż
tutaj spostrzeżenia może kierować
sam pseudonim wokalisty/
gitarzysty rytmicznego oraz motywy
z utworu "Death's All Around
You". W każdym razie jednego jestem
pewien: jest to dobrze zrealizowany
black/thrash, u którego zauważyłem
między innymi inspiracje
japońskiego Sabbat (ogół),
Iron Angel ("The Outcast" i "Take
The Weapons") oraz Dissection
(momenty na "Take the Weapons"
oraz na "The Lion and the Prey")
czy Iron Maiden (wstęp "Death's
All Around You"). Poza tym, zespół
lubi stylizowane intra, od samego
instrumentala w postaci tytułowego
czy wejścia do "The Outcast"
i "Take the Weapons". Do tego
typu muzyki pasują bardzo dobrze.
Co do techniki, nie mam nic do powiedzenia
zbytnio - spełniają swoje
zadanie, poza tym, gadanie o technice
w speed/thrashu, gdzie często
mogą zdarzyć się pojedyncze pomyłki
nie jest czymś sensownym w
mojej opinii... Wokale być może
trochę mają za dużo echa, jednak
ogólnie pozycjonowanie i brzmienie
jest na dobrym poziomie. Trzyma
prędkość, istotne elementy są
wyraźne. Jeśli uznamy, że bas nie
jest aż tak istotny. Album koncentruje
się głównie na gitarach prowadzących,
co rusz wrzucając kolejne
motywy na pierwszy plan, czy
to jako solówka na "The Lion and
the Prey" po czwartej minucie, czy
motyw wychodzący przed wokal
na "Victims of Hate". "Strinking
the Bell of Death" w większości
wyróżnia się szybkimi, bezpośrednimi
i prostymi riffami. Motywy
wydają się proste i stosunkowo
oczywiste dla ludzi, którzy już
wcześniej słuchali tego typu muzyki…
jednak agresja w kompozycjach
wyrażana przez wokal zmieszana
z melodycznymi wstawkami
jest czymś co warto zauważyć,
szczególnie dobrze to można usłyszeć
na części zamykającej album,
nawet pomijając już sztampę, z
którą został zamknięty "Death's
All Around You". Tematyka? Wojna.
Archetyp myśliwego. Wariacja
na temat filozofii Nietzschego. Zasadniczo
napisał bym, że album
jest troszkę za bardzo odtwórczy,
ale z drugiej strony, nie pamiętam
żebym napisał w jednym zdaniu o
Iron Angel i Dissection w kontekście
recenzji jednego krążka. Co
do wad albumu, niektóre kompozycje
wydają się jednak troszeczkę
za długie w kontekście tego co
zwykle się możemy spodziewać po
black/thrashu. Myślę, że skrócenie
niektórych motywów mogłoby
wyjść na dobre, jednak z drugiej
strony, album dobrze różnicuje
tempa i wrzuca motywy, które nie
są jednoznaczne ze speedem. Myślę,
że (4,6) jest dobrą oceną, troszkę
zawiodłem się, że "Death's All
Around You" został zakończony
trochę za sztampowo...
Jacek Woźniak
Skull Fist - Way Of The Road
2019 NoiseArt
Kanadyjski Skull Fist wrócił po
ponad czteroletniej. Powrót przypieczętował
w dość mocnym stylu.
Ich czwarte dziecko zatytułowane
"Way Of The Road" to solidna
porcja klasycznego heavy metalu
niepozbawionego oczywiście fajnych
melodii i przebojowego poweru.
Muzyczne fascynacje ekipy z
kraju klonowego liścia momentami
idą też w stronę amerykańskiego
tzw. pudel metalu lat osiemdziesiątych.
Oczywiście nie w znaczeniu
Cinderelli czy Poison. Bliżej
tu do Quiet Riot czy gdzie nie
gdzie wręcz do Motley Crue. Przykładem
niech będzie chyba najbardziej
przebojowy na "Way Of The
Road" kawałek "No More Running"
zbliżający się do tej zdecydowanie
bardziej przystępnej wersji
heavy metalu. Podobnie sytuacja
wygląda z "Heart Of Rio". Skull Fist
jednak nie pozwala zapomnieć
jakim jest zespołem i jaki gatunek
uprawia. Taki "Witch Hunt" mógłby
się znaleźć spokojnie w repertuarze
Judas Priest. Ogólnie "Way
Of The Road" to naprawdę przyzwoity
kawałek porządnego grania,
jednakże mimo to czuję tu pewien
niedosyt. Wiem, że ten zespół w
przeszłości pokazał, że stać go na
troszkę więcej. (4)
Bartek Kuczak
Sleeplord - Levels Of Perception
2019 Pure Steel
Gdyby tak wierzyć we wszystkie
zapewnienia wydawców, to mielibyśmy
półki zapchane samymi
arcydziełami. Amerykanie działający
pod nazwą Sleeplord stworzyli
więc ponoć "Heavy magnetic metal",
w dodatku na bazie tradycyjnego
metalu, doom metalu i thrashu.
Brzmi to doprawdy atrakcyjnie,
ale tylko w teorii, bowiem już
pierwszy odsłuch ich debiutanckiego
albumu "Levels Of Perception"
odziera z jakichkolwiek złudzeń.
Owszem, potrafią grać, zresztą jak
na starych wyjadaczy przystało.
Nie brakuje też na tej płycie udanych
utworów, szczególnie tych
utrzymanych w stylistyce klasycznego
hard rocka w stylu wczesnego
Black Sabbath/stoner rocka
("The Hammer", "Mrs. Simms")
czy doom metalu ("Blood Eagle")
gdzie pięknie dudni bas Calvina
Burgessa, a i gitarzysta Joshua Pitz
krzesze takie riffy i solówki, że
hej. Numery niby thrashowe ("Wasted")
są już jednak czystym nieporozumieniem,
podobnie jak te bardziej
tradycyjnie metalowe ("Bigfoot",
"Stoner") - siermiężne, bez
mocy i ciężaru. Dorzucę trochę za
zainteresowanie historią II Wojny
Światowej i eksterminacją Żydów
("Sobibor"), ale i tak na więcej niż
(2,5) Sleeplord nie mogą u mnie
liczyć.
Wojciech Chamryk
Smoulder - Times Of Obscene
Evil And Wild Daring
2019 Cruz Del Sur Music
Smoulder uderzył w ubiegłym roku
debiutanckim demo "The Sword
Woman", które okazało się sporym
wydarzeniem dla fanów epickiego/doom
metalu. Powodzenie
kasetowych edycji tego materiału i
jego późniejsza wersji winylowej
miało też ten skutek, że kanadyjska
grupa podpisała kontrakt z
Cruz Del Sur Music, po czym
błyskawicznie nagrała debiutancki
album. "Times Of Obscene Evil
And Wild Daring" to sześć utworów:
dwa znane już z demówki i
cztery nowości, niecałe 38 minut
mocarnego, surowego grania na
najwyższym poziomie. Proporcje
pomiędzy epickim a doom me-talem
są wyważone w nich idealnie
(posłuchajcie "The Black God's
Kiss"!); mamy też nawiązania do
amerykańskiego power metalu lat
80. ("Voyage Of The Sunchaser"),
a i momenty bliskie Iron Maiden
też się znajdą ("Shadowy Sisterhood").
Wrażenie robi w nich nie
tylko wokalistka Sarah Ann, ale
też gitarowy duet Shon Vincent/
Collin Wolf, świetni zwłaszcza w
"Bastard Steel", numerze godnym
najwyższych not. Dopełnia to
wszystko okładka autorstwa samego
Michaela Whelana i fani takich
klimatów już wiedzą, że szykuje
się kolejny, winylowy wydatek.
(5)
Wojciech Chamryk
RECENZJE 153
Solitude - Reach For The Sky
2019 Mighty Music
"Reach For The Sky" w żadnym
razie nie jest premierową produkcją
tego japońskiego zespołu, ukazała
się bowiem jakieś cztery lata
temu. Nie ma co jednak iść na lep
modnych trendów, wedle których
płyta licząca więcej niż pół roku to
już jakaś staroć godna lamusa, tym
bardziej, że jak dotąd ten drugi album
Solitude nie był oficjalnie w
Europie dostępny. Fani pewnie zaopatrzyli
się już w oryginalną, japońską
edycję - pytanie tylko jak z
tymi innymi słuchaczami, którzy
nigdy dotąd o Solitude nie słyszeli.
Ano, na pewno warto mieć
"Reach For The Sky", bo to szczery
i prawdziwy metal w duchu lat
80. Wydawca podrzuca tu trop:
"recommended for the fans of Motörhead,
Saxon, Tank, Venom,
Grave Digger" i tym razem nikt tu
nie ściemnia - to najszczersza prawda.
Dodajcie jeszcze do tego inne
zespoły nurtu NWOBHM jak Jaguar
albo ówczesnej sceny kontynentalnej
z Accept na czele i będziecie
mieli jasny przegląd sytuacji.
W dodatku zespół tworzą muzycy
znani z japońskich legend Sacrifice
i Anthem, brzmienie
"Reach For The Sky" jest surowe,
ale bardzo klarowne, a i killerów w
rodzaju "Venom's Angel", "Blow" czy
"Don't Need Mercy" też tu nie brakuje
- warto więc zafundować sobie
ten kompakt. (4,5)
Wojciech Chamryk
Sorrows Path - Touching Infinity
2017 Iron Shield
Sorrows Path to weterani greckiej
sceny, ale ich dorobek nie jest zbyt
bogaty - raptem cztery albumy, w
tym rozpoczynająca dyskografię
kompilacja nagrań demo. Wyjaśnić
ów stan rzeczy można jednak bardzo
prosto: zespół gra niestety
dość przeciętnie, a heavy/doom w
jego wykonaniu nie porywa niczym
szczególnym. Z każdym kolejnym
utworem na "Touching Infinity"
utwierdzałem się w tym przekonaniu
coraz bardziej - dobrze jeszcze,
że muzycy mieli tyle oleju w głowie,
że nie porwali się na kilkunastominutowe
kolosy, poprzestając
na 4-5 minutowych, dość zwartych
utworach. Są one w większości
wtórne i nijakie, czasem wręcz nieporadne
niczym dzieło grających
od niedawna amatorów ("Leneh").
Owszem, te etniczne wstawki w
intro czy w outro brzmią ciekawie,
bardzo zyskuje też dzięki nim, a do
tego kobiecej wokalizie, "The Subconscious",
ale to nieliczne wzloty
na tej, tylko poprawnej, płycie.
(2,5)
Wojciech Chamryk
Spirit Adrift - Divided By Darkness
2019 20 Buck Spin
Spirit Adrift niezmordowanie prą
do przodu. Po bardzo udanym
"Curse Of Conception" (2017)
Nathan Garrett wydał jeszcze ciekawszą
płytę, wypadkową połączenia
tradycyjnego i doom metalu.
To kolejna z płyt, która śmiało mogłaby
powstać w latach 80., jest tak
klasyczna i odporna na jakiekolwiek
nowinki - tylko totalnie surowy,
oldschoolowy metal w najlepszym
wydaniu. Garrett wciąż nader
konsekwentnie odchodzi od
długich, rozbudowanych utworów,
które dominowały przecież jeszcze
na debiucie Spirit Adrift, dlatego
najnowsze utwory są krótsze, bardziej
zwarte i bez dwóch zdań wyszło
im to na zdrowie. Owszem, są
też dłuższe, monumentalne kompozycje,
ale instrumentalny "The
Way Of Return" czy przyspieszający
od balladowego wstępu "Angel
& Abyss" przekraczają raptem
sześć minut, co jak na doomowe
standardy jest wręcz singlem. Zresztą
taki utwór też mamy na "Divided
By Darkness", bowiem "Hear
Her" trwa niecałe cztery minuty,
ukazując Spirit Adrift w mocnej,
ale i całkiem melodyjnej odsłonie.
O tym, że nośne refreny nie gryzą
się z mocarnym riffowaniem przekonują
też "Born Into Fire" czy
"Living Light", kolejne mocne fragmenty
tej świetnej płyty, z okładką
autorstwa samego Joe Petagno
(Motörhead, etc.) - może faktycznie
Garrett nagra kiedyś płytę,
która wejdzie do kanonu nie tylko
amerykańskiego, ale i światowego
metalu, przechodząc tym samym
do historii? (5)
Wojciech Chamryk
Spirits Of Fire - Spirits Of Fire
2019 Frontiers
Gdybym chciał tu przytoczyć
choćby tylko te najważniejsze zespoły
z udziałem Tima "Rippera"
Owensa, Chrisa Caffery'ego, Steve'a
DiGiorgio czy Marka Zondera,
to zabrakło by już miejsca na
całą resztę. Ale OK, czasy mamy
jakie mamy, warto wiec wspomnieć,
że Spirits Of Fire to nowy
projekt muzyków znanych z Judas
Priest, Savatage, Testament czy
Fates Warning, a rzeczona płyta
jest ich debiutanckim materiałem.
Czy pójdą za nim kolejne okaże się
pewnie po przyjęciu "Spirits Of Fire",
ale fani tradycyjnego heavy,
nie tylko w/w zespołów, powinni
się tym krążkiem zainteresować.
Mamy tu bowiem surowy, klasyczny
metal o nieco progresywnych
ciągotach wiadomej proweniencji.
Czasem nawet porywający, tak jak
choćby w pędzącym na złamanie
karku "Stand And Fight", mrocznym,
a do tego całkiem przebojowym
"A Game" czy w finałowej
balladzie "Alone In The Darkness",
ale reszta utworów też trzyma poziom.
Może tylko Ripper zbytnio
nadużywa halfordowskiej maniery
- fakt, ma ku temu predyspozycje,
ale kiedy śpiewa bardziej po swojemu,
tak jak w rzeczonym "Alone In
The Darkness", jest jednak znacznie
ciekawiej. (4,5)
Wojciech Chamryk
St. Elmos Fire - Evil Never
Sleeps
2018 Pure Steel
St. Elmos Fire powraca do życia
po ponad dwudziestu pięciu latach.
Powraca w odmienionym
składzie (jedynym oryginalnym
członkiem jest gitarzysta Jeff Jones),
ale z tą samą muzyką. Przypieczętowujący
owy powrót album
"Evil Never Sleeps" jest piątą
pozycją w ich dyskografii. Od pierwszych
dźwięków słychać, że mamy
do czynienia z zespołem zza
Oceanu prezentującym amerykańskie
podejście do heavy/ power metalu.
Czyli z jednej strony brzmienie
jest dość surowe, z drugiej zaś
muzyka nie jest pozbawiona melodii.
To, co napisałem doskonale
oddaje kawałek "Betrayer", który
jest jednym z bardziej zapadający
w pamięć utworów na tym albumie.
Oczywiście kłamstwem byłoby,
gdybym napisał, że jedynym,
gdyż dobrych utworów tu nie
brakuje. Chcecie kolejne przykłady?
Proszę bardzo. "I Begin" -
melodia, od której naprawdę ciężko
będzie się Wam uwolnić. Podobnie
zresztą, jak to ma miejsce w
przypadku nieco niepokojącego
utworu tytułowego. Jeszcze? Takie
"Across The Nation", gdyby wyszło
w latach osiemdziesiątych ubiegłego
wieku, przy odpowiedniej promocji
byłoby hitem murowanym.
Dobrze, że coraz więcej starych,
zapomnianych, nie istniejących kupę
lat kapel wraca do świata żywych.
(4,5)
Bartek Kuczak
Starquake - Time Space Matter
2019 Pure Rock
"Time Space Matter" to drugi
album niemieckich hardrockowców,
ale zawężanie ich stylistyki
wyłącznie do hard rocka byłoby
zbytnim uproszczeniem. Mikey
Wenzel z kolegami równie swobodnie
czują się bowiem w estetyce
rocka progresywnego wczesnych
lat 70. (organowo-riffowo-skrzypcowy
"Jack"), space rocka podanego
na modłę Eloy ("Starquake") czy w
progresji na nieco jazzową modłę
("Matter - And The Giant Was
Gentle" z partiami trąbki i skrzypiec).
Namiętnie wykorzystują też
partie organów Hammonda i melotronu,
które pięknie współbrzmią z
fletem w riffowym "Goddammaddog",
lubują się też w rozbudowanych,
efektownie zaaranżowanych
kompozycjach. Potwierdza się to
szczególnie w trwającej 17 minut
"A Never Give Up Suite". Co prawda
jej początek został bezceremonialnie
zerżnięty ze wstępu "Stargazer"
Rainbow, ale później jest
już lepiej, z kolejnymi wycieczkami
w stronę jazzu i purplowym, dynamicznym
finałem. "Time - It's Always
Now" jest równie siarczysty,
niesiony gitarowymi oraz organowymi
współbrzmieniami, a całość
na pewno przypadnie do gustu
zwolennikom klasycznego rocka w
nowej odsłonie. (4)
Wojciech Chamryk
Statement - Force Of Life
2019 Mighty Music
Okładka zdawałaby się sugerować
154
RECENZJE
coś z powermetalowej stylistyki,
ale Duńczycy ze Statement nie
dają się tak łatwo zaszufladkować.
Nie oznacza to niestety, że grają
efektownie czy ponadczasowo -
bardziej starają przypodobać się
różnym słuchaczom. Reklamowy
slogan "Melodic rock/metal for fans
of Disturbed, Metallica & Pretty
Maids" wyjaśnia praktycznie wszystko,
a kolejny "Old school Hard
Rock songs with a new twist" rozwiewa
już wszelkie wątpliwości.
Jeśli więc ktoś lubi Pretty Maids
czy generalnie klasyczny heavy lat
80., to na "Force Of Life" nie znajdzie
wiele dla siebie, poza ostrym,
speedmetalowym utworem tytułowym,
surowym "Rock Your Heart
Out" z wyżyłowanym śpiewem
Jannicka Brochdorfa i rozpędzonym
"The Hero Inside". Reszta to
sztampowe numery z nowoczesnymi
bitami/wstawkami electro, a i
cover The Mama's & The Papa's
"California Dreamin'" też słyszałem
w lepszych wykonaniach - tu
najwidoczniej ktoś doszedł do
wniosku, że własne "hity" warto
dopełnić czymś znanym, ale efekty
są takie sobie. (2)
Wojciech Chamryk
Steel Night - Fight Till The En
2019 Iron Shield
Meksyk nie jest zbyt powszechnie
kojarzony z tradycyjnymi odmianami
metalu, co nie oznacza, że
tamtejsze zespoły unikają takiej
stylistyki. Jedną z grup lubujących
się klasycznym heavy lat 80. jest
Steel Night. Formacja młoda, istniejąca
raptem od niespełna
trzech lat, ale potwierdzająca na
debiutanckim albumie "Fight Till
The End", że ma tzw. papiery na
takie granie. Może nie jest to do
końca oryginalne, bo fascynacja
wczesnym Iron Maiden wyziera
praktycznie z każdej kompozycji,
ale zważywszy młody wiek muzyków
i fakt, że podchodzą do zagadnienia
z ogromnym entuzjazmem,
można przymknąć na to oko. W
dodatku radzą sobie zarówno z
tymi krótszymi, bardziej zwartymi
utworami (rozpędzony "Heavy
Metal Storm" z nośnym refrenem,
jeszcze szybszy, a przy tym też całkiem
melodyjny utwór tytułowy
czy żywcem wyjęty z lat 80. "Spell
Witch"), jak i dłuższymi, rozbudowanymi
kompozycjami. Tu na wyróżnienie
bez dwóch zdań zasługuje
"We Are Metal": mający w sobie
coś z tych bardziej epickich dokonań
Maiden, wzbogacony klawiszowymi
partiami, ale też surowo
brzmiący i o odpowiedniej mocy.
Wokalista Jahaziel Rangel też
nie odstaje, ma wysoki, mocny głos
o sporej skali, tak wić fani klasycznego
metalu w undergroundowym
wydaniu powinni się "Fight
Till The End" zainteresować. (4)
Wojciech Chamryk
Steel Prophet - The God Machine
2019 ROAR!
Byłem ciekawy tego albumu. Ciekawił
mnie choćby ze względu na
udział nowego wokalisty LD Liapakisa,
znanego z Mystic Prophecy.
W tamtym zespole się niewątpliwie
sprawdził, a jak wypadł w
Steel Prophet? Powiem, że jest on
wokalistą niemalże stworzonym do
tego zespołu, idealnie wpasowującym
się w jego stylistykę. No ale
przecież na album nie składa się
tylko wokal. Jak zatem prezentuje
się muzyczna strona. Mimo, że
Steel Prophet jest zespołem pochodzącym
ze Stanów Zjednoczonych,
to w ich graniu zawsze widziałem
więcej nawiązań do niemieckiego
heavy/ power metalu a
niżeli do grania zza oceanu. Spójrzmy
na takie utwory, jak "Crucify",
"(Dark Mask) Between Love
And Hate" czy "Thrashed Relentlessly"
mogłyby się równie dobrze
znaleźć w repertuarze takich kapel,
jak Brainstorm czy Rebellion.
Brakuje mi w tej płycie jakiejś
specyficznej magii, czegoś, co by
mnie do niej ciągnęło i kazało powracać.
"The God Machine" to
porcja poprawnej muzyki metalowej
bez efektu "wow". Fajnie się
słucha, ale nic ponadto. Ogólnie
źle nie jest, aczkolwiek w przeszłości
zdarzały się im lepsze albumy.
Jestem przekonany, że Steve
Kachinsky jeszcze się nie wypalił
jako kompozytor i będzie w stanie
wrócić do pełni swych możliwości.
(3,5)
Steel Raiser - Acciaio
2019 Iron Shield
Bartek Kuczak
Judas Priest udowodnili ostatnio
dzięki "Firepower", że chociaż lata
lecą, to są jeszcze w stanie nagrywać
płyty na poziomie. Już od lat
80. wiadomo też jednak, że brytyjska
formacja miała i nadal ma
ogromny wpływ na twórczość wielu
młodszych zespołów. Jest tak również
w przypadku Włochów z
grupy Steel Raiser, mającej na
koncie cztery albumy. Najnowszy
z nich "Acciaio" to kawał rasowego
i soczystego heavy metalu w formie
najbardziej tradycyjnej z możliwych.
Słychać, że te dźwięki wychodzą
spod palców i z gardeł prawdziwych
pasjonatów, totalnych
maniaków. Nie ma tu grania pod
publiczkę ery Spotify czy jakichś
nowomodnych wtrętów: tylko i aż
klasyczny heavy metal. Owszem,
czasem wzbogacony wejściami syntezatorów
("Rising Phoenix") czy
fortepianowym intro (balladowy
"Wherever"), ale to gitary rządzą w
aranżacjach, przy czym brzmią tak
jak trzeba, sekcja też nie ma nic
wspólnego z wszechobecnym dziś
plastikiem. Alfonso Giordano nie
jest co prawda Halfordem ani
Dickinsonem, ale jego ostry, zadziorny,
niekiedy maksymalnie
wyżyłowany głos sprawdza się
świetnie w tych szybkich, rozpędzonych
numerach, a i w balladowych
refrenach "Genghis Khan"
radzi sobie całkiem, całkiem. Jak
dla mnie najciekawsze utwory z tej
udanej płyty to "Demon & Angel",
"Heavy Metal Hero" oraz "Man Of
Rage", ale pozostałe praktycznie
im nie ustępują, tak więc: (5).
Stonecast - I Earther
2019 Pitch Black
Wojciech Chamryk
Stonecast jest dość często szufladkowany
jako zespół grający progresywny
metal, ale to nie do końca
prawda. Jasne, Francuzi nader często
korzystają z aranżacyjnych patentów
cahrakterystycznych dla tej
odmiany metalu ("Resistence" to
najbardziej dobitny przykład), jednak
to tylko drugie dno ich kompozycji,
bo tak naprawdę przeważa
w nich tradycyjny heavy o epickim
posmaku. Wystarczy posłuchać
"The Cherokee" i wszystko będzie
jasne: patetyczny klimat Manowar,
podniosłe partie wokalne,
potężne riffy, efektowna solówka -
to wszystko robi wrażenie. Utwór
tytułowy to Manowar w nieco
szybszym, bardziej drapieżnym
wydaniu, ale Stonecast potrafią
też grać jeszcze szybciej, co potwierdzają
choćby w powerowym
"Animal Reign". Nie da się jednak
nie zauważyć, że to w utworach
utrzymanych w średnim tempie
Franck Ghirardi i spółka czują się
najlepiej ("Stainless"); gdyby zaś
darowali sobie te nowomodne, elektroniczne
dźwięki w "Captors Of
Insanity", to pewnie dałbym z pół
punktu więcej niż: (4).
Wojciech Chamryk
Stormhammer - Seven Seals
2019 Massacre
Stormhammer to założony w
1993r. niemiecki zespół powermetalowy,
którego utwory skupiają się
przede wszystkim na tematyce mitologicznej
i religijnej. W swoim
siódmym już albumie "Seven
Seals", który ukazał się 24 maja
2019r. nakładem Massacre Records,
artyści skupili się na zamkniętej
krypcie świątyni Sree Padmanabhaswamy
i moralnych dylematach
związanych z jej otwarciem.
Mądrej warstwie lirycznej
towarzyszy oczywiście świetna muzyka.
Płytę otwiera energetyczny
kawałek "Sleepwalker", w którym
możemy po raz pierwszy usłyszeć
nowego wokalistę grupy - Mat-thiasa
Kupkę z Emergency Gate. W
powierzonej mu roli nowy nabytek
kapeli sprawuje się świetnie, a jego
głos znakomicie sprawdza się w repertuarze
Stormhammer. "Prevail"
rozpoczyna się okrzykami,
które następnie przechodzą w growl
Matthiasa, w którym naprawdę
drzemie siła. To przyjemny miks
ostrego metalowego łomotu i lżejszych
wstawek. "Under the Spell" o
braterstwie i wspólnej walce charakteryzuje
niezwykła rytmiczność i
zapadający w pamięć refren, a
"Taken by the Devil" okazuje się
chwytającą za serce balladą (w
połowie nabierającą rozpędu) z silnym
folkowym akcentem. Matthias
sprawdza się w tym delikatniejszym
wydaniu znakomicie - to
najlepszy kawałek na płycie! Tytułowy
"Seven Seals" okazuje się
ostrym utworem z szybkim tempem
i solidną perkusyjną nawalanką,
zaś "Your Nemesis" to prawdziwa
eksplozja - Matthias wokalnie
daje z siebie wszystko, perfekcyjnie
łącząc zwykły wokal z okrzykami i
growlem. W "Keep Me Safe" na
szczególną uwagę zasługuje genialna
gitarowa solówka, a "One More
Way" i "Downfall" okazują się najmocniejszymi
obok "Your Nemesis"
kawałkami z płyty. Perkusja i ostre
gitarowe riffy dają tu nieźle o sobie
znać, wraz z kunsztem nowego wokalisty
fundując nam muzyczną jazdę
bez trzymanki. "Deal with the
Death" nie zwalnia tempa, co jest
przede wszystkim zasługą perkusisty
Chrisa Widmanna i basisty
Horsta Tessmanna. Serwowany
nam przez Stormhammer energetyczny
koktajl zwieńczony zostaje
RECENZJE 155
finałem w postaci "Old Coals". To
najdłuższy kawałek z albumu, więc
każdy z artystów może zaprezentować
swoje możliwości i godnie się z
nami pożegnać (znów mamy świetne
solo). Stormhammer albumem
"Seven Seals" pokazuje, że
mimo ponad 25 lat na scenie, nadal
potrafi nas zaskoczyć świeżością
brzmienia. Nowy wokalista
grupy Matthias Kupka jest zaś
prawdziwym muzycznym objawieniem,
które wprowadza kapelę na
zupełnie nowe muzyczne horyzonty.
Oczywiście można było trochę
poeksperymentować, ale płyta i tak
zasługuje na szczerą piąteczkę. (5)
Tanagra - Meridiem
2019 Self-Released
Marek Teler
Przykład tej płyty potwierdza, że
amerykańska scena tradycyjnego
metalu nie jest tylko zamierzchłym
wspomnieniem sprzed lat, bowiem
w USA wciąż są młode zespoły kultywujące
dawne tradycje. Tanagra
dorobiła się już dwóch, niezależnie
wydanych, albumów, a na tym najnowszym
idzie jeszcze dalej niż na
debiutanckim "None Of This Is
Real". Już na tamtej płycie było
słychać, że panowie lubują się w
długich, inspirowanych doom metalem
utworach, ale na "Meridiem"
mamy tych kolosów jeszcze
więcej - raptem jeden utwór nieznacznie
przekracza cztery minuty,
pozostałe trwają od ośmiu do blisko
piętnastu minut. W dodatku
zespół nie kombinuje: jeden z tych
najdłuższych dostajemy na otwarcie
płyty, dopiero po nim idzie ten
krótszy i naprawdę przebojowy
"Sydria", coś na styku US power
metalu z hard rockiem. Wiodącą
rolę odgrywają w tym utworze organy,
pojawiające się często również
w innych kompozycjach (w
"The Hidden Hand" mamy nawet
grane na nich solo), w aranżacjach
kilku utworów wykorzystano też
skrzypce - nie wiem czy oryginalne,
czy też samplowane, ale fajnie
wzbogacają one choćby "Across The
Ancient Desert": zaczynający się od
chóralnej partii a cappella, gdzie
ostre, surowe fragmenty przechodzą
płynnie w delikatne, balladowe
granie. Aż dziwne, że żadna, szczególnie
niemiecka, wytwórnia nie
zainteresowała się tym zespołem,
bo wiele z nich ma w swych katalogach
prawdziwe gnioty, które
"Meridiem" wyprzedza o kilka
długości. (5)
Wojciech Chamryk
Tara Lynch - Evil Enough
2019 Cargo
Trzeba przyznać, że tej Amerykance
nie zbywa na talencie: gra praktycznie
na wszystkim, ze szczególnym
uwzględnieniem gitary, komponuje,
pisze teksty, a do tego do
nagrania debiutanckiej płyty
skompletowała skład-marzenie.
Dość powiedzieć, że udzielają się
tu Vinny Appice, Tony MacAlpine,
Mark Boals, Phil Soussan i
kilku innych, może nie aż tak znanych,
ale też klasowych muzyków i
wszystko będzie jasne. Co istotne
nie jest to jakiś przypadkowy projekt
ze skokiem na kasę w roli głównej:
słychać, że w powstanie "Evil
Enough" włożono sporo pracy.
Efekt to tradycyjny heavy na modłę
lat 80. Co ciekawe nawet niekoniecznie
amerykański w stylu,
bowiem za sprawą niskiego, drapieżnego
głosy liderki, surowych riffów
i miarowych temp bardziej
kojarzy mi się to z niemieckimi zespołami
pokroju Zed Yago, ale
generalnie trzymający poziom. No,
może poza przyciężkim, sztampowym
"Kringeworthy" czy w sumie
nijakim, instrumentalnym "Gui-
Tara Rises". Takich wirtuozowskich
utworów w stylu Malmsteena
czy Vai'a, nawiasem mówiąc jednego
z nauczycieli Tary, jest na "Evil
Enough" więcej i te pozostałe są
ciekawsze, ze szczególnym uwzględnieniem
"Exit The Warrior" -
The Great Kat stawiała kiedyś na
szokujący image i pozamuzyczną
otoczkę, Tara Lynch zdecydowanie
woli grać. Mamy tu więc całkiem
obiecujący debiut, a w/w panowie
też gwarantują wysoki poziom
- warto posłuchać. (4)
Wojciech Chamryk
The Great Discord - Afterbirth
2019 The Sign
The Great Discord to założony w
2013r. szwedzki zespół grający
metal progresywny z ostrą jak
brzytwa Fią Kempe na wokalu.
Grupa ma już na swoim koncie
dwa albumy długogrające "Duende"
i "The Rabbit Hole" oraz EPkę
"Echoes". 22 marca 2019r. ukazała
się ich druga EP-ka "Afterbirth",
zawierająca cztery świeże
kawałki. Choć jest to nas krótka
muzyczna podróż, jednak niewątpliwie
bardzo intensywna! Minialbum
The Great Discord otwiera
dynamiczny kawałek "Heart" z
ostrymi gitarowymi riffami, silnie
zarysowanym brzmieniem perkusji
i mocnym refrenem. Fia od pierwszych
sekund utworu pokazuje
pazurki, a jej głos brzmi po prostu
niesamowicie. Czuć jak ogromna
siła drzemie w tej skandynawskiej
kapeli! Tytułowe "Afterbirth" rozpoczyna
się rytmicznym umiarkowanym
brzmieniem gitar, aby co
jakiś czas przechodzić w ostrzejsze
rejestry. Wokal Fii łączy tu w sobie
lekkość i siłę, aby w refrenie uderzyć
jak huragan. Ta dziewczyna
ma w sobie power! "Army of Me"
jest brzmieniowo totalnym zaskoczeniem.
Fia wprowadza do swojego
wokalu hipnotyzujący orientalny
klimat. Zwodzi nas jak syrena,
bo w refrenie znów objawia całą
siłę swojego głosu. W tym kawałku
jest coś mistycznego i magnetycznego,
a szepty i okrzyki dopełniają
dzieła. Zdecydowanie to
najlepszy kawałek na albumie, jeśli
nie jeden z najlepszych w karierze
The Great Discord. EP-kę zamyka
"Neon Dreaming", w którym, nie
licząc nieśmiałych dzwonków w
tle, Fia w całości śpiewa a capella i
prezentuje delikatniejszą odsłonę
swojego wokalu. Daje tu popis
swoich niezwykłych umiejętności,
serwując nam zarazem solidną dawkę
emocji od wzruszeń po strach.
Ten ostatni pojawia się przede
wszystkim na samym końcu, kiedy
słyszymy dźwięki płonącego stosu i
krzyków płonącej kobiety… Można
śmiało powiedzieć, że The
Great Discord doskonale wiedziało,
jakie cztery kawałki wrzucić do
EP-ki, aby utrzymać uwagę i zachwyt
słuchaczy. Każdy utwór to
osobne dopracowane i dopieszczone
w każdym calu dzieło. Przede
wszystkim jednak budzące emocje
rozmaitej maści. A przecież o to
chodzi w muzyce. Może EP-ka była
trochę pójściem na łatwiznę, ale
naprawdę tu nie ma się do czego
przyczepić. (6)
Marek Teler
The Nightmare Stage - When
The Curtain Closes
2019 Pure Steel
Kiedy ma się do czynienia z nieznaną
dotąd kapelą metalową, to
zwykle można obstawiać w ciemno,
że pochodzi ona albo z Niemiec,
albo USA. Tak, z tego kraju,
który - paradoksalnie - był kiedyś
gigantem również na metalowym
poletku, a teraz cofnął się w rozwoju.
Popularność ciężkiej muzyki
w sensie komercyjnym czy zainteresowania
mediów można tam
więc lokować w granicach błędu
statystycznego, tymczasem nowe
zespoły wciąż powstają. Może akurat
The Nightmare Stage nie są
żadnymi debiutantami, bo przecież
kojarzę wokalistę Scotta Olivę
z Wind Wraith, a pierwszy album
wydali już dziewięć lat temu,
ale teraz wracają do pełnej aktywności
za sprawą jego następcy
"When The Curtain Closes". Jeśli
ktoś lubi heavy/power metal w
amerykańskim wydaniu, powinien
bez dwóch zdań odżałować żądaną
za ten krążek kwotę, bowiem zawarty
na nim materiał jest wart
tego wydatku. Panowie grają ostro,
ale też całkiem melodyjnie, lubują
się w wielowątkowych, rozbudowanych
kompozycjach, chętnie wykorzystując
w nich syntezatorowe czy
organowe brzmienia. Nie znaczy to
oczywiście, że gitara została zepchnięta
na plan dalszy: Craig Besemer
i Mark Muchnik zostawiają
sobie wzajemnie sporo miejsca,
czego dowodów w postaci "Returns
Again" czy "From Below" mamy tu
całkiem sporo. O klasie przywoływanych
w prasowej notce Queensryche
czy Fates Warning nie ma
tu co prawda mowy, ale "When The
Curtain Closes" to udany, solidny
materiał - tak akurat na: (4).
The Riven - The Riven
2019 The Sign
Wojciech Chamryk
Już jakiś czas temu zaczęły pojawiać
się głosy, że ten cały retro/vintage
rock już długo nie pociągnie,
bo każda moda ma swój kres,
szczególnie obecnie. Tymczasem
mija rok za rokiem i nie dość, że
publiczność nie ma dość starego,
dobrego rocka w świeżej odsłonie,
to wciąż powstają grające go zespoły.
The Riven są - to żadna niespodzianka
- ze Szwecji, a "The Riven"
jest pierwszym albumem tego
młodego kwartetu ze Sztokholmu.
Surowy, dynamiczny heavy rock z
odniesieniami do bluesa, w dodatku
zagrany i zaśpiewany z pasją i
na poziomie - inni mogą sobie narzekać,
ja to kupuję, szczególnie że
Totta Ekebergh śpiewa porywająco,
choćby w kojarzącym się z
Janis wstępie a cappella do "Fortune
Teller", a i wrzasnąć potrafi tak,
że nie ma zmiłuj ("Edge Of Time").
Jest też coś bardziej balladowego
("Finnish Woods") i przebojowego
("Shadow Man"), tak więc fani
Blues Pills, MaidaVale, Pristine
156
RECENZJE
czy Lucifer powinni sprawdzić tę
płytę. (5)
Wojciech Chamryk
Toxik Attack - Assassinos em
Série
2019 Helldprod
Portugalski Toxic Attack debiutuje
niniejszą płytą w długogrającym
wymiarze - wcześniej mieli na koncie
tylko kasetowe demo i EP z pięcioma
utworami. "Assassinos em
Série" to surowy, typowo podziemny
thrash. I chociaż to raczej II liga
takiego grania, to robi ono wrażenie,
bo chłopaki nie idą na żadne
kompromisy i nikogo nie udają.
Słychać, że uwielbiają stary Kreator,
Destruction, Razor, Anthrax
czy Possessed, nie unikają odniesień
do tradycyjnego/speed metalu,
znają też Hellhammer i Celtic
Frost - jak dla mnie niczego więcej
nie trzeba. Mnóstwo w tych dziewięciu
utworach młodzieńczej werwy
i zadziorności, ostra łupanka
nie wyklucza pewnej chwytliwości,
a do tego oprócz 3-4 minutowych
gejzerów agresji mamy też dłuższe,
rozbudowane utwory w rodzaju
mrocznego "Pentagrama De Sangue",
potwierdzającego, że z czasem
Toxik Attack może wejść na
znacznie wyższy poziom. (3,5)
Traveler - Traveler
2019 Gates Of Hell
Wojciech Chamryk
Mamy wysyp całkiem fajnej muzyki
zza oceanu - ostatnio głównie
Kanady. Jeśli znacie Gatekeeper,
znacie pewnie też... albo jeśli nie
znacie, ale musicie poznać Traveler.
To udane zderzenie klasycznego
amerykańskiego heavy metalu
spod znaku Warlord, Manilla
Road czy Omen z tradycyjnym
NWoBHM. Płyta brzmi oczywiście
jak wykopany na giełdzie stary
winyl, ale na pewno daleko mu do
przekombinowanych płyt brzmiących
jak spod szafy, zlewu oraz retro
vintage'owych. Jeśli nie pasowała
Wam siłowa, jakby "zmęczona"
barwa głosu Jeana-Pierre'a Abbouda
w Gatekeeper, możecie być
spokojni. W Traveler Jean śpiewa
inaczej - bardziej naturalnie. Płyta
przez całe swoje "winylowe" 38 minut
trzyma tempo, nie ucieka ani
w galopady ani w popularne obecnie
doomowe walce. Poza "narracyjnymi"
liniami wokalnymi kojarzonymi
z Manilla Road urzeka
trafionymi refrenami jak choćby w
"Starbreaker", "Street Machine" czy
"Up to You". Mimo wielu amerykańskich
skojarzeń, Traveler - w
przeciwieństwie do Gatekeeper -
nie ma epickich "aspiracji". Nie
znajdziecie na niej podniosłych
hymnów, całość ciąży raczej w kierunku
dynamicznego heavy metalu
podanego z typowym dla NWoB
HM luzem. "Całość" to zresztą dobre
słowo opisujące ten krążek -
jego się po prostu dobrze słucha "w
całości". Właśnie takich płyt nam
trzeba! (4,5)
Strati
Twisted Tower Dire - Wars In
The Unknown
2019 No Remorse
Album rozpoczynają jakieś dziwne
niepokojące dźwięki. Coś jakby
wiatr, a w oddali niby startujący samolot
(chociaż ciężko jednoznacznie
określić pierwotne źródło tego
sampla), wystrzały... a po paru
sekundach rusza amerykańska
heavy metalowa maszyna, która
mimo ponad dwudziestu lat działalności
i sześciu albumów na koncie
ani myśli się zatrzymać czy
zwalniać tempo. Nic z tych rzeczy.
Utwór "Thundering" to idealne
wprowadzenie w zawartość "Wars
In The Unknown". Bębny na początku
epickiego "The North" sugerują
wojenny marsz (cały utwór
utrzymany jest w takim marszowym
rytmie), a klimatu dodają mu
niesamowite solówki i chóralny
refren. Kawałków prezentujących
tak wysoki poziom znajdziemy tutaj
jeszcze więcej. Niech przykładem
będą oparty na drażniący
riffie i ozdobiony dosyć podniosłym
refrenem "And Sharks Came
Then" oraz wręcz speed metalowy
"Eons Byond" . Momentami zdarza
się chłopakom pójść w thrashowe
zagrywki, jak w "Tear You Apart".
Nie stwierdzam tu żadnych wypełniaczy,
co się rzadko dziś zdarza.
"Wars In The Unknown" to jedna
z bardziej godnych uwagi płyt
heavy metalowych, które ukazały
się w pierwszej połowie tego roku.
(4,5)
Bartek Kuczak
Uriah Heep - Living The Dream
2018 Frontiers
Weterani z Uriah Heep są nie do
zdarcia. Mick Box jest w zespole
od samego początku, od ponad 30
lat towarzyszą mu Bernie Shaw i
Phil Lanzon, a sekcja Russel
Gilbrook i Dave Rimmer to najmłodsi
stażem i wiekiem muzycy w
tej zasłużonej dla hard rocka grupie.
Fakt, kiedyś nie była ona należycie
doceniania, nagrała też kilka
płyt o których powiedzieć słabe to
i tak zbytni eufemizm, ale od dobrych
20 lat to już na szczęście
przeszłość. Były więc niedawno
"Into The Wild" i "Outsider", pojawiła
się cała seria wydawnictw
koncertowych, teraz zaś możemy
cieszyć się zawartością "Living
The Dream", kolejnej udanej płyty
w dyskografii Heep. Już singlowy
opener "Grazed By Heaven" uderza
całkiem żwawo, by po chwili zwolnienia
w mrocznym utworze tytułowym
rozpędził się "Take Away
My Soul" z długą, przepiękną solówką
Boxa. Lanzon też nie odstaje
w tej konkurencji, bo błyszczy
choćby w purplowym "Rocks In
The Road", "It's All Been Said" (to
solo!) czy w balladzie "Waters Flowin'".
Momentami robi się też naprawdę
mocno (wspomniany "It's
All Been Said"), zespół nie unika
też krótszych, zwartych i bardzo
nośnych utworów jak "Goodbye To
Innocence" oraz "Falling Under
Your Spell". Co prawda ten pierwszy
od strony rytmicznej kojarzy
mi się z mega przebojem Golden
Earring, ale już ten drugi kopie
konkretnie - w latach 70. byłby to
pewnie spory przebój. Szkoda, że
płyta nie kończy się właśnie nim,
bo finałowy "Dreams Of Yesterday"
jest w sumie dość przeciętny,
ale i tak "Living The Dream" trzyma
poziom. (4,5)
Wojciech Chamryk
Usurper - Lords Of The Permafrost
2019 Soulseller
Nie będę oszukiwał, że znam każdy
zespół, z którym przeprowadzałem
wywiady, czasami znałem
je pobieżnie lub wcale, zaś swoją
wiedzę nabywałem z źródeł takich
Metal-Archives. Tak też było w
tym wypadku. Z tego co mi wiadomo,
Usurper miał przerwę, która
ciągnęła się od roku 2005 i jej zakończenie
nastąpiło w 2015, manifestacją,
wynikiem której jest omawiany
"Lords Of The Permafrost".
I tak, widzę dlaczego część
osób uważa Usurper za zespół,
który inspiruje się Celtic Frost.
"Ugh", niektóre motywy oraz sama
nazwa zespołu o tym świadczy
(Celtic Frost na "To Mega Therion"
ma utwór zatytułowany, a jakże,
"The Usurper"). Mogę się zgodzić,
że przy tych wolniejszych utworach
ma coś od tych Szwajcarów.
Chociażby ze względu na wstęp
czy solówki na "Beyond the Walls
of Ice". Jednak koniec tytułowego
czy "Cementery Wolf" lub "Warlock
Moon" kojarzy mi się trochę bardziej
z starszym Protector. Tak,
myślę, że jakbym miał do czegoś
porównać ten album, to będą te
dwa zespoły. Jednak ten miks wydaje
się być stosunkowo oryginalny,
szczególnie, że zespół nie spoczywa
tylko na oklepanych motywach,
ale też je rozwija. Nie jest to
drastyczne rozwinięcie, jednak jest
ono czymś, co nadaje temu zespołowi
swojemu charakterowi. Co do
"Lords Of The Permafrost", wydaje
mi się dobrym albumem powrotnym.
Miks bardziej jest skierowany
w starą szkołę (tutaj również
brzmienie się ku temu przyczynia).
Jeśli chodzi o tematykę, to
jest ona bardziej metafizyczna i
oparta na wierzeniach, o których
więcej opowiada Rick Scythe w
wywiadzie. Tak naprawdę nie mam
dużo do powiedzenia na temat
tego albumu, brzmi dobrze, brzmi
jak muzyka inspirowana klasykami
gatunku, która jednak nie brzmi
kropka w kropkę tak jak inspiracje.
Jeśli chodzi o klimat, tu czuć stęchliznę,
mróz. Czasami też można
usłyszeć wodę, chociażby na początku
"Black Tide Rising". Ocena?
Nie mam do czego się przyczepić,
może poza czasami trochę nazbyt
prostymi i repetywnymi motywami.
(4.7). Powrót w mojej ocenie
udany.
Vanik - II Dark Season
2018 Shadow Kingdom
Jacek Woźniak
Tak patrzę na tą okładkę i trochę
mi się przypomina "Opus Eponymous"
zespołu Ghost. Oczywiście
podobieństwo okładek nie zawsze
musi iść w parze z podobieństwem
w muzyce. Tak jest w tym przypadku.
Ciągnąc dalej wątek podobieństwa
z Ghostem, to muzyka
Pana Vanika jest zdecydowanie
bardziej niegrzeczna i nieokrzesana.
O ile twórczość ekipy Tobiasa
Forge jest straszna niczym duszek
Kasper w wersji kreskówkowej, to
RECENZJE 157
Vanik można porównać do zombie
z horroru klasy B w zaawansowanej
formie rozkładu, z odpadającymi
kończynami i polującego na
ludzkie mózgi. Zapytacie pewnie,
czy to takie straszne. Otóż straszne
może nie, ale komiczne na pewno.
I tak też należy podchodzić do muzykowania
Vanik. Ze sporym dystansem
i uśmiechem, a nie ze strachem
w gaciach i kijem wiadomo
gdzie. Jeżeli miałbym opisać dokładnie
muzyczną zawartość tego albumu,
to jest to fajny miks takiego
prymitywnego rockendrolla a'la
wczesny Motorhead, sporej ilości
punkowych zagrywek, luzackiego
podejścia do tematu oraz baaardzooo
złego image'u wziętego żywcem
z wczesnego Venom. Przekonuje
Was to? W takim razie
"Dark Season" jest dla Was. (3,5)
Bartek Kuczak
Venom - Storm The Gates
2018 Spinefarm
Veonom to niekwestionowana legenda
nurtu NWOBHM, a do tego
pionierzy black metalu. Co prawda
w epoce nie zawsze ich kolejne produkcje
przyjmowano ze zrozumieniem
(recenzenci potrafili napisać:
"W sumie gówno" czy "Venom to
najprymitywniejsza kapela heavy
metalowa na świecie i obcowanie z
jej nagraniami prowadzi do trwałego,
umysłowego kalectwa"), a określenia,
że "nie nagrali nic godnego
uwagi" były tymi z najłagodniejszych.
Nie mają one jednak żadnego
pokrycia w faktach, bowiem
LP's tria z Newcastle z lat 1981-85
to kamienie milowe surowego metalu,
a i podsumowujący pierwszy
okres istnienia Venom koncertowy
"Eine Kleine Nachtmusik" też
warto mieć w kolekcji. Później bywało
już jednak rozmaicie, a i teraz
jest dość kabaretowo, ponieważ
działają w najlepsze dwa Venomy:
ten Cronosa oraz Venom Inc.
Mantasa, a do niedawna też
Abaddona. "Storm The Gates"
nagrał ten pierwszy i sytuacja wygląda
tak, że owa płyta nie ma żadnego
startu do "Welcome To
Hell", "Black Metal" czy "At War
With Satan", ale nie jest też taka
najgorsza. Po pierwsze słychać od
razu, że to Venom, bo brzmi to
wszystko surowo i demonicznie, a
sam Cronos też już nikomu niczego
nie musi udowadniać. Dlatego
wiele tu utworów w dawnym stylu
grupy: nie tak zaskakujących i porywających
jak kiedyś, ale wciąż
mrocznych i mocarnych. Potwierdza
to choćby opener "Bring Out
Your Dead", równie złowieszczy "I
Dark Lord" czy "Destroyer" - może
i kalka "Warhead", ale niech tam,
brzmi konkretnie. Zaskakuje też
"Over My Dead Body", w którym
bezlitosna młócka na najwyższych
obrotach sąsiaduje z mocarnymi
zwolnieniami oraz z nastrojowym,
klimatycznym wręcz momentem w
środku utworu. Ale to tylko chwilowa
zmyłka, bo w takim "100
Miles To Hell" czy "Beaten To A
Pulp" Cronos, Rage i Dante łoją
już bezlitośnie, a do tego czasem
nawiązują też do surowości starego
punka, tak jak w "The Mighty Have
Fallen". Są też jednak niestety
utwory zdecydowanie słabsze - nomen
omen - na jedno kopyto, jak
na przykład "Immortal" czy "Suffering
Dictates" (ale solo fajne, z
czujem), dlatego całość na: (3,5).
Wojciech Chamryk
Vigilance - Enter The Endless
Abyss
2019 Dying Victims
Ależ fanie grają ci Słoweńcy na
swym czwartym już albumie! Aż
będę musiał rozejrzeć się za tymi
wcześniejszymi, bo to rasowy
heavy/speed metal o blackowym
posmaku, rzecz niczym z połowy
lat 80. Z jednej strony mamy tu
więc echa dokonań Cirith Ungol,
wymieszane z wpływami tych mocniej
grających zespołów nurtu
NWOBHM ("The Gunslinger"),
gdzie indziej zespół uderza mocno
i surowo w speedowym stylu
("Blood and Black Lace"), by po
chwili łączyć wpływy Iron Maiden
i Running Wild w siarczystym
"Stormblade". Może trochę za bardzo
idą w tę blackową manierę w
"The Return Of The Savage" (blasty,
brutalniejszy śpiew), ale z kolei
śpiewane w ojczystym języku "Crni
Kolovrat" i "Dvoglava Kaca" rekompensują
ten dysonans - blisko
tym utworom klimatem do naszego
Kata z pierwszych płyt, a w dodatku
pierwszy z nich wzbogaca
mroczne, organowe solo - klasa! (5)
Wojciech Chamryk
Vultures Vengeance - The
Knightlore
2019 Gates Of Hell
Jakiś czas temu ten włoski kwartet
wydał świetny MLP "Where The
Time Dwelt In", teraz zaś przedstawia
równie efektowną kontynuację
w postaci debiutanckiego albumu
"The Knightlore". To heavy
metal w postaci najbardziej tradycyjnej
z możliwych, inspirowany
dokonaniami grup nurtu NWOB
HM, amerykańskiego oraz kanadyjskiego
power/epickiego metalu,
ale też i sceny kontynentalnej, z
Bathory, Celtic Frost i Mercyful
Fate na czele. I bez cienia przesady
mogę tu napisać, że ci młodzi Włosi
grają na poziomie, czują tę muzykę
i są niezwykle wiarygodni w
tym co robią. Fani, pasjonaci czy
maniacy - jak zwał tak zwał, ale
słychać, że uwielbiają oldschoolowy,
mroczny i surowy hard 'n'
heavy, a do tego z powodzeniem
próbują wnieść do tych klasycznych
dźwięków coś swojego.
Efekt to osiem świetnych utworów:
pięć dłuższych, rozbudowanych,
bardziej w epickim duchu, dopełnionych
trzema krótszymi, ostrymi
numerami, kiedyś pewnikami na
single. Jak dla mnie najciekawsze
są tu "A Great Spark From The
Dark" i "Chained By The Night",
ale "The Knightlore" jest dopracowana
jako całość i zapychaczy na
niej nie uświadczymy. (5)
Wojciech Chamryk
Warrel Dane - Shadow Work
2018 Century Media
Pod koniec roku 2017 pożegnaliśmy
sławnego wokalistę o wyjątkowo
charakterystycznym głosie -
Warrela Dane'a. Nieoczekiwana
śmierć spotkała go w wieku 56 lat.
Dane odszedł w trakcie nagrywania
swojego drugiego solowego albumu.
Mimo przeciwności losu, album
ujrzał światło dzienne dzięki
dzisiejszej technologii i pracy pozostałych
muzyków. "Shadow
Work" to płyta, która ukazała się
prawie rok po śmierci wokalisty i
na pewno była rewelacyjnym prezentem
dla fanów, którzy nie spodziewali
się usłyszeć już nowej
twórczości muzyka. "Shadow
Work" składa się z ośmiu utworów,
które tworzą trochę ponad
czterdziestominutową całość. Album
rozpoczyna "Ethereal Blessing",
czyli klimatyczne intro w dobrym
stylu, jednak po jego brzmieniu
ciężko przewidzieć jakiego klimatu
nabierze reszta płyty. Im dłużej
słucha się krążka, tym brzmi on
lepiej. Muzycznie wszystko jest dopięte
na ostatni guzik i sferę instrumentalną
mogłabym ocenić na 5+.
Wokal Dane'a jest natomiast
czymś, co się kocha lub nienawidzi.
Osobiście nie potrafię stwierdzić,
po której jestem stronie, ponieważ
ma swoje momenty, kiedy
przy wyższych rejestrach mam ciarki,
jednak w niektórych utworach
czuję się nim po prostu zmęczona.
"Shadow Work" brzmi bardzo podobnie
do twórczości Nevermore,
czemu z jednej strony nie ma co się
dziwić, z drugiej natomiast normalnym
jest jeśli oczekuje się czegoś
innego, nowego, a przede wszystkim
charakterystycznego dla tego
konkretnego zespołu. W końcu po
coś Warrel Dane postanowił działać
pod własnym nazwiskiem, jakby
bycie wokalistą było dla niego
za małym osiągnięciem. Okres
między nowowydanym krążkiem a
poprzednim to dobre 10 lat. Być
może długą przerwę można usprawiedliwić
zaangażowaniem Dane'a
w zespole Sanctuary. Trochę utrudnia
to jednak określenie stylu jaki
wokalista przedstawił w solowej
karierze, ponieważ musimy zadowolić
się jedynie dwiema płytami.
Jedyną rzeczą, która mnie nie zachwyciła
jest okładka. Z jednej
strony rozumiem koncept i to, jak
powinna się wpasować do tytułowego
cienia, jednak jest mało wyraźna
i najzwyczajniej autor mógł się
bardziej postarać; na przykład zastosowaniem
kontrastu w barwach.
Mimo wokalu w centrum uwagi na
tym albumie kupili mnie brazylijscy
muzycy, którzy odwalili kawał
dobrej roboty. Nawet jeśli tylko
odtworzyli wizję frontmana, zrobili
to genialnie. To sprowadza mnie
do kolejnego plusa dla Dane'a za
znalezienie i wybranie zespołu do
tego albumu. Całość jest tak dobra,
że jeszcze bardziej można opłakiwać
utratę utalentowanego wokalisty.
Moja ocena całokształtu albumu
to 4,5/6 i choćbym chciała dać
więcej, obawiam się, że byłoby to
naciągane ze względu na śmierć artysty.
Niemniej jednak absolutnie
polecam ten album każdemu fanowi
melodyjnego wokalu i porządnie
zagranego progresywnego metalu.
Paulina Manowska
Waste Of Space Orchestra -
Syntheosis
2019 Svart
Kiedy dokładnie rok temu podczas
festiwalu Roadburn połączone siły
Oranssi Pazuzu i Dark Buddha
Rising pod nazwą Waste Of Space
Orchestra wykonali jeden
utwór, prawdopodobnie nikt nie
spodziewał się tego co nastanie później.
Po festiwalu oba zespoły po-
158
RECENZJE
stanowiły stworzyć razem płytę.
"Syntheosis", bo o niej tu mowa
nie jest zwykłą kolejną płytą, która
została wydana, nie jest to też album,
dla każdego. To arcydzieło
muzyki psychodelicznej z elementami
black metalu, doomu zabiera
słuchacza, gotowego poświęcić całą
swoją uwagę na płycie, w podróż z
której nie powróci już taki sam.
Opis całego albumu wypadałoby
zacząć od podziału muzyków w
tworzeniu tej historii, gdyż mamy
tutaj trzech wokalistów i każdy z
nich opowiada nam swoją historię
na albumie: The Shaman (Vesa
Ajomo) - widzi uciskającą wizję z
ponurej przyszłości ludzkości. The
Seeker (Juho Vanhanen) - poszukuje
prawdy w nieznanych wymiarach
tajnymi metodami. The Possessor
(Marko Neuman) - deprawuje
inne osoby, manipulując nimi
w swoim złowieszczym planie. Album
tworzy dziewięć kompozycji,
które zlewają się w jeden długi i
cholernie interesujący utwór. Mamy
tu wszystko rozwinięcie, środek
i zakończenie. Dużą częścią albumu
są partie instrumentalne,
które są wprost genialne, pojawiający
się wokal jest tak różnorodny i
ciekawie osadzony w warstwie muzycznej,
że historii przedstawionej
przez finów słucha się z zaciekawieniem.
Album jeśli poświęci mu się
czas na przesłuchaniu go w pełnym
skupieniu, na pewno zapewni niesamowite
przeżycie. Jak dla mnie
jest to mocny kandydat na album
roku 2019. (6)
Kacper Hawryluk
West of Hell - Blood of the Infidel
2019 Self-Released
West of Hell jest zespołem, który
poświęca dużo swojego czasu na
nagranie albumu. Powstał w roku
2002, natomiast swój pierwszy album
wydał dopiero w roku 2012.
Kolejny album, czyli omawiane
"Blood of the Infidel" został wydany
siedem lat później, tj. w roku
2019. Zespół nie śpieszył się z wydaniem
kolejnego albumu. Mogę
powiedzieć, że ten poświęcony
czas jest słyszalny w jakości materiału.
Brzmienie albumu w większości
jest bardzo dobre, być może
jedynie perkusja wymagałaby poprawy.
No nie podoba mi się ona.
Poza tym, trochę maniera wokalna
na "Mankind Commands" wydaje
się wymuszona, bardziej przypominająca
coś z krawędzi nu-metalu
zmieszanych z grindem… sam się
zdziwiłem gdy to napisałem, więc
może już to pominę. Same wokale
są stosunkowo zdywersyfikowane,
od śpiewu, poprzez bardziej charkliwe
i chropowate wokale, co prezentuje
wcześniej wymieniony
utwór. Dobra, skoro narzekam, to
jeszcze wymienię, co mi się nie do
końca podobało. Niektóre motywy
są stosunkowo odtwórcze, arpeggio
i te dziwnie brzmiące zakończenia
taktów perkusji, jak i następująca
nieparzysta rytmiczności zmieszana
z wokalem stylizowana na System
of a Down nie jest czymś
oryginalnym… chociaż z drugiej
strony West of Hell robi to lepiej
od wcześniej wspomnianego. Solówki
na albumie to raczej średniaki,
które w wielu wypadkach nawet
nie wybijają się do przodu w produkcji.
I znowu te wokale, które
przy drugim odsłuchaniu zauważyłem
na "The Machine"… z pozytywów
natomiast to riff z 1:15,
całkiem spodobał mi się w swej
prostocie. Ogólnie rozumiem też
podejście zespołu do swojej muzyki,
chce stworzyć natężenie poprzez
zróżnicowane manier wokalu,
które wychodzą na pierwszy
plan. Udaje się im to, ale uwydatnia
też pewne, bardziej "nastoletnie
i modne" podejście do tej
muzyki tą sferą. Jednak, jak wcześniej
napisałem o riffach, tak z tego
samego utworu 3 minuta też całkiem
dobrze została zrealizowana.
Następujące po tym utworze intro
zagrane na gitarze akustycznej do
"Dying Tomorrow" nie jest wyjątkowe
w założeniu, niemniej brzmi
jak dobrze zrealizowany motyw,
który w środku wstępu przypomniał
o "Crystal Ann" Annihilatora.
Ogólnie sekcja rytmiczna i motywy
(z pominięciem wcześniej wymienionych
przypadków) tworzące ten
album podobały mi się, jakkolwiek
proste i kliszowe by nie były - a
często nie są. Czasami trochę nawet
są trochę niewyraźne i połączone
od czapy, jak w wypadku
"Chrome Eternal", ale nie jest to aż
tak istotne dla mnie tutaj. Tematyka
albumu? Społeczeństwo,
wpływ mediów społecznościowych,
jednostka, rewolucja, niewolnictwo.
Raczej przyziemna tematyka,
odnosząca się do roli człowieka w
społeczeństwie i wobec otaczającego
go świata. Ulubiony utwór:
"Hammer and Hand". Album muzycznie
nie do końca udany, dlatego
tylko (4), ale myślę, że fanom
nowoczesnego mieszania progu z
klasycystycznymi motywami (trochę
czasami ten album brzmi Helstarowo)
i pewnymi typowymi metalowymi
zagraniami (tj. właściwymi
thrash i death metalowi). Niestety
ja nie czuję trochę tych wokali.
Witherfall - Vintage
2019 Century Media
Jacek Woźniak
Podczas prac nad ubiegłorocznym
albumem "A Prelude To Sorrow"
Witherfall nagrali też dwa covery.
Początkowo "A Tale That Wasn't
Right" Helloween i "I Won't Back
Down" Toma Petty'ego miały być
bonusami czy stronami B singli, ale
ostatecznie stały się zaczynem zupełnie
nowego wydawnictwa. "Vintage"
to EPka przygotowana na
akustyczną trasę z Sonata Arctica,
pokazująca inne oblicze Witherfall,
grupy grającej przecież na co
dzień power metal w progresywnej
odsłonie. Ta pierwotna odsłona zespołu
wokalisty Josepha Michaela
(Sanctuary) i gitarzysty Jake'a
Dreyera (Iced Earth) nie powala
jednak niczym szczególnym, co potwierdza
rozwleczony i nudny niczym
owe flaki z olejem "Vintage"
w albumowej wersji z "A Prelude
To Sorrow" - owszem, wokalista
jest świetny i tyle. Fragmenty tej
samej kompozycji w akustycznej
odsłonie, nagrane jako "Vintage I" i
"Vintage II", przedzielone "Nobody
Sleeps Here…", numeru znanego z
debiutanckiego CD "Nocturnes
And Requiems" są znacznie ciekawsze,
zagrane z polotem, czerpiące
choćby z flamenco i fenomenalnie
zaśpiewane - formuła unplugged
podpasowała Witherfall nad wyraz.
Fajnie brzmi też akustyczna
wersja "Ode To Despair" z drugiego
albumu, przyjemny jest też "The
Long Walk Home (December)", oryginalnie
opublikowany jako cyfrowy
singel. Z wymienionych na początku
coverów ciekawszy jest "I
Won't Back Down" - zagrany z nerwem,
tylko z wykorzystaniem gitar,
świetnie też zaśpiewany. Nie
mogę tego niestety powiedzieć o "A
Tale That Wasn't Right", bo w nim
Michael nieco przesadził z naśladownictwem
Michaela Kiske, zaś
aranż też jest jakiś bezbarwny: gitary
uderzają mocno, ale bez klasy
oryginału, za dużo tu też klawiszy.
Całość jest jednak na tyle ciekawa,
że można "Vintage" posłuchać.
(3,5)
Wojciech Chamryk
Wretch - Man And Machine
2019 Pure Steel
"Man And Machine" to drugi album
Wretch nagrany z Juanem
Ricardo jako wokalistą. Człowiek
ten dysponujący barwą głosu, którą
można porównać do Bruce'a
Dickinsona oraz Michaela Kiske
nieźle odnalazł się w tym zespole
oraz estetyce, w której się on porusza.
Mimo wokalu, od strony
muzycznej album "Man And Machine"
jest bardzo amerykański,
jeśli chodzi o podejście do heavy
metalu. Idealnie połączenie melodyjności
i ciężaru charakterystyczne
dla US power metalu w jego
najbardziej klasycznej formie. No
kurde, posłuchajcie takiego "Destroyer
Of Worlds" czy "Schwarzenberg"
(tego utworu to same Maideny
i inne Helloweeny mogłyby
zazdrościć, tyko nie potrzebnie go
trochę na siłę przedłużają w końcówce).
Na uwagę zasługuje także
epicka historia zatytułowana "The
Inquisitor History". Nie trzeba być
specjalnie bystrym, by domyślić
się, że składa się ona z trzech części,
mianowicie "Castle Black", "The
Inquisitor" oraz "Fire, Water, Salt
And Earth". Jako ciekawostkę warto
wspomnieć, że Nick i kumple
zaserwowali nam, także cover Judas
Priest, a konkretnie "Steeler".
Ciężko tu napisać, by nadali temu
utworowi całkowicie nowe życie,
jednakże w ich wykonaniu słucha
się goi równie przyjemnie, co w
oryginale. (4,5)
Xentrix - Bury the Pain
2019 Listenable
Bartek Kuczak
Moje pierwsze wrażenie? O Xentrix
wrócił, chyba nawet z tym samym
wokalistą (Patrzy na metalarchives).
Ahaa. W sumie na tym
tytułowym brzmiał trochę inaczej.
W każdym razie, jak dla mnie, wokaliście
udaje się nawiązać do maniery
wokalnej Chrisa Astleya.
Jest ona bardziej chropowata w wykonaniu
Jay Walsha, ale jestem w
stanie tu usłyszeć podobieństwo.
Jednak, "Bury The Pain" jako album
nie jest do końca tym, z czego
Xentrix jest znany. Tak, są te elementy
składowe, które tworzyły albumy
takie jak "Shattered Existence"
czy "For Whose Advantage", na
przykład ujawniają się na "There
Will Be Consequences" bądź na
"World of Mouth". Da się też
stwierdzić, że jest to muzyka Xentrix,
w pewnych momentach, jak
również w części motywów "The
Truth Lies Buried", gdzie raczej
odczuwamy, że to jest jakaś typowa
kapela nowego nurtu metalu.
Wstępy do niektórych utworów są
dłuższe i mają bardziej medytacyjny/niepokojący
klimat. niż te, które
występowały na np. "For Whose
Advantage". Szczególnie z klasycznym
wstępem do utworu tytułowego
tamtego albumu. Nie pomaga
też fakt, że Xentrix był prekurso-
RECENZJE 159
rem większości motywów, które
potem zostawały wykorzystywane
przez nowofalowy milenijny
thrash. No i Xentrix w pewien sposób
nawiązuje do swoich motywów,
jednak przez ich wytarcie
może się części wydawać, że to już
nie ten Xentrix, który znali. Pomijając
to zagadnienie, nie mogę się
przyczepić zbytnio do wykonania,
motyw z "The Truth Lies Buried"
jest jednym z lepszych wstępów na
tym albumie, gdzie np. taki "Let
The World Burn" czy "Bury The
Pain" brzmi jak coś typowego, naprawdę
typowego dla tego gatunku.
Myślę, że to jest główny problem
tego albumu, jeśli chodzi o
jego wizerunek. Nie pomógł fakt,
że sam album został opóźniony
przez relacje i odejście pierwszego
wokalisty z zespołu w 2017r. Sama
tematyka albumu między innymi
rozciąga się od motywu złości i
działań podejmowanych pod wpływem
gniewu ("The Red Mist Descends",
"Bury The Pain"), przez
utwory inspirowane wydarzeniami
politycznymi ("There Will Be Consequences")
aż do komunikacji
("World of Mouth") per se. Wykonanie
jest wystarczające, choć jak
dla mnie jest za dużo środka. Myślę,
że (4) jest adekwatną oceną, i
jak na powrót zespołu po wydarzeniach
w nim, jest to całkiem
dobra robota. Nawet jeśli nie
brzmi ona w pełni jak muzyka od
Xentrix.
Jacek Woźniak
Yngwie Malmsteen - Blue Lightning
2019 Mascot
Malmsteen ponoć już od jakiegoś
czasu interesuje się bluesem, stąd
pomysł nagrania płyty utrzymanej
w tej stylistyce. Jednak plany/chęci
to jedno, a ich realizacja drugie.
Dlatego Szwed nie będzie drugim
Joe Bonamassą, bo kompletnie
nie czuje tej stylistyki, będąc fenomenalnym
technicznie, ale niewolnikiem
neoklasycznego stylu. W
dodatku "Blue Lightning" to płyta
kuriozum - raptem cztery numery
autorskie i osiem coverów, więc
trudno tu mówić o jakimś zwartym
materiale. Z premierowych wyróżnia
się tytułowy, chociaż to w sumie
i tak typowy Malmsteen, a
patenty zgrane już do bólu. Pozostałe
są zdecydowanie słabsze -
może to jakieś odrzuty z wcześniejszych
płyt? Nieporozumieniem
jest też "Smoke On The Water",
jedna z najsłabszych wersji klasyka
Purpli jaką słyszałem. "Demon's
Eye" brzmi ciut lepiej, ale nasz guitar
hero i tak nie odmówił sobie
przyjemności "zabłyśnięcia" - nie
mija nawet minuta utworu, gdy po
pierwszym refrenie już gra solo, po
czym powtarza je po kolejnym -
nuda i tyle. Z Hendrixem nie jest
lepiej. Malmsteen gra i nagrywa
jego utwory od lat 80., czasem też
inspiruje się stylem Mistrza w
swoich własnej twórczości ("Magic
City" z CD "Perpetual Flame"), ale
tutaj "Purple Haze" i "Foxey Lady",
mimo tego, że Yngwie poczynił
słyszalne postępy wokalne, to
jakieś przyciężkie, toporne parodie,
mające się nijak do klasy oryginałów.
Nawet naznaczony skazą
plastikowego brzmienia i pop music
połowy lat 80. "Forever Man"
Erica Claptona brzmi w porównaniu
z wersją Szweda niczym arcydzieło,
"Paint It Black" Stonsów
też rozłożył. Gdyby nie wspomniany
już "Blue Lightning", bujający na
bluesrockową modłę "Blue Jean
Blues" (chociaż wersja ZZ Top z albumu
"Fandango" i tak pozostaje
niedościgniona) czy "While My
Guitar Gently Weeps" The Beatles,
to nie byłoby na tej płycie niczego
godnego uwagi - sorry Yngwie,
najwidoczniej skończyłeś się,
tylko nikt nie odważył ci się tego
powiedzieć. (1,5)
Zarpa - Viento Divino
2019 Pure Steel
Wojciech Chamryk
Vicente Feijóo to prawdziwy tytan
hiszpańskiego metalu, człowiek
żyjący muzyką 24 godziny na
dobę. Inaczej być nie może, bo
prowadzony przez niego zespół rok
w rok wydaje płytę lub dwie - jeśli
nie dostępną szerzej, to w kolekcjonerskich
nakładach, takich dla
najwierniejszych fanów. Najnowsza
"Viento Divino" należy do
pierwszej grupy i to kolejny przykład
rasowego hard 'n' heavy w duchu
lat 70. i 80., tak archetypowego,
jak to tylko możliwe. Wiele
młodszych zespołów też próbuje
tak grać i chociaż wiele z tych prób
jest całkiem udanych, to jednak w
przypadku Zarpy od razu słychać,
że ci ludzie dorastali w czasach powstawania
hard rocka, chłonęli
wtedy każdy mocniejszy dźwięk i
grają taką muzykę od kilkudziesięciu
lat. Stąd tak wiele na tej płycie
odniesień do starego, dobrego hard
rocka (świetny opener "Al Despertar",
"El Dia Final"), ale też ognistego
metalu wczesnych lat 80.
("Corazon De Dragon", "Tiempo
de Luchar"). Na pewno więcej niż
na poprzedniej płycie mamy tu
partii syntezatorów, ale to szlachetne,
na przykład organowe brzmienia,
żadne nowomodne, syntetyczne
bity, tak ostatnio popularne
wśród zespołów chcących dotrzeć
do młodszej publiczności ery
streamingu. Potwierdza to choćby
orientalny w klimacie "Los Ojos De
Ibrahim" - bez tych klawiszowych
partii na pewno nie brzmiałby tak
mrocznie i tajemniczo. Podsumowując:
"Viento Divino" to cudownie
staroświecka płyta dla fanów
oldschoolowego grania na poziomie.
(5)
Wojciech Chamryk
Zig Zags - They'll Never Take
Us Alive
2019 RidingEasy
"They'll Never Take Us Alive"
jest albumem amerykańskiej grupy
Zig Zags, która najwyraźniej gra
muzykę inspirowaną gatunkami
takimi jak punk, hard rock oraz
heavy metal. W sumie mogę
stwierdzić, że zawartość tego albumu
składa się z utworów utrzymanych
w tej stylistyce. Chociażby
"God Sized" brzmi jak coś inspirowanego
Black Sabbath i Saint
Vitus z wpływem stoner rocka.
"Punk Fucking Metal" brzmi trochę
jak pierwsza Metallica przemieszana
z starym Venom. "Fallout" w
swej prostocie brzmi znajomo, ale
nie mogę sobie przypomnieć z czego
kojarzę ten motyw. "No Way
Out" i "The Shout" bierze trochę z
Budgie. "Nothing to Do" brzmi
natomiast jak coś z gatunku surf
rocka. Co do punk rocka "They'll
Never Take Us Alive". Jeśli chodzi
brzmienie, to raczej ono stara się
utrzymać tę stylistykę z lat osiemdziesiątych.
I udaje mu się całkiem
dobrze. Tematycznie odnosi się do
filmów ("Ms 45", "Killer of Killers"),
doświadczeń członków zespołów
("They'll Never Take Us
Alive", "Punk Fucking Metal"),
środowiska metalowego ("No Way
Out"), supermocy ("Shout") czy
obrony osobistej. Ten album jest
apoteozą muzyki lat 80. wykonaną
całkiem poprawnie i prostą kompozycyjnie.
Sekcja basu, gitar i perkusji
na tym albumie brzmią całkiem
dobrze. "Nothing To Do" jest
moim faworytem na tym albumie,
choć intro na "Punk Fucking Metal"
też dobrze zabrzmiało... Najmniej
podobał mi się na tym albumie
"God Sized", szczególnie wstęp i
zakończenie. Myślę, że jest to dobry
hołd dla lat 80. (4,4) A okładka
albumu to idealnie obrazuje.
Jacek Woźniak
313 - Three Thirteen
2019 Divebomb
Zdumiewające ile jeszcze czeka nas
muzycznych odkryć. Co rusz ukazują
się na rynku kolejne wydawnictwa
ukazujące niepublikowany
materiał grup, których żywot trwał
zaledwie parę lat. Po przesłuchaniu
tych płyt nierzadko można złapać
się za głowę, czemu taki materiał
dotychczas się nie ukazał. Do takich
kapel na pewno można zaliczyć
amerykański 313 (Three
Thirteen). Na początku 2019 firma
Divebomb Records wypuściła
liczący sobie limit 500 sztuk krążek
kompilacyjny nazwany po prostu
"Three Thirteen". Ten album
to połączenie dwóch sesji grupy z
Pensylwanii. Pierwsze dziesięć
utworów to pochodzący z 1985 roku
zapis Gamut Sessions, natomiast
kolejne osiem to Aircraft
Studio Sessions (1987). Z tym
drugim zapisem fakt jest taki, że
miał być to debiut 313, ale jego
realizacja nie doszła do skutku. Jak
pokazała historia heavy metalu,
nie byli jedyni w takiej sytuacji.
Szkoda jedynie, że otrzymujemy te
kompozycje dopiero teraz, bo naprawdę
jest to solidna dawka
speed/heavy metalu. Całość liczy
sobie około siedemdziesięciu minut,
więc ciężko przyswoić za jednym
podejściem. Warto potraktować
"Three Thirteen" jako dwie
osobne płyty. Stylistycznie aż tak
mocno się od siebie sesje nie różnią,
więc tym bardziej przerwa
pomiędzy nimi będzie wskazana,
żeby nie zlały się w jedną jednolitą
papkę. Numery porywają od pierwszych
sekund. To naprawdę dobrze
zagrany speed/heavy metal z
amerykańskiej szkoły gatunku, kojarzący
się momentami chociażby z
świetnym Riot. Dużo charakterystycznej
pracy gitar, mieszanie w
sekcji rytmicznej i, to co lubię,
wyraźny, melodyjny wokal. Kompozycje,
biorąc pod uwagę natłok
muzyki, nie nudzą i nawet jeśli
ktoś zdecyduje się na przesłuchanie
"Three Thirteen" jednym
ciągiem nie odczuje zmęczenia.
Szkoda, że taki materiał nie doczekał
się wydania wcześniej. Naprawdę
może się podobać, a wydany
pod koniec lat 80. mógłby zrobić
niemałe zamieszanie. Teraz muzycy
grupy mogą odczuwać jedynie
satysfakcję z tego, że ich muzyka
po latach brzmi świeżo i wciąż
intryguje.
Adam Widełka
160
RECENZJE
Acid Drinkers - 1990-2000
2019 MetalMind
Początki Acid Drinkers sięgają
1986 roku, jednak tak naprawdę
zespół zawiązał się w roku 1989.
Na polski rynek wdarł się szturmem
w 1990 roku wraz z wydaniem
debiutanckiego albumu "Are
You a Rebel?". Ich crossover/
thrash plus humorystyczne teksty
przyciągnęły szerokie grono odbiorców.
Tę passę - mniej lub bardziej
- podtrzymywali po przez
"Dirty Money, Dirty Tricks",
"Strip Tease", "Vile Vicious Vision"
aż do "Fishdick". Wraz z
"Infernal Connection" (1994) następuje
odświeżenie stylu, bowiem
od tej płyty zespół postanawia
sprawdzić się w nowocześniejszym
i bardziej dosadnym metalu. Czego
"High Proof Cosmik Milk" wydaje
sie kulminacją. Zmiany te przyjąłem
bez entuzjazmu ale o dziwo
zostało we mnie sporo animuszu,
bo wytrzymałem z nimi, aż do
krążka "Broken Head". Za to kapela
zyskała nowych fanów i zdaje
się podbiła słupki popularności
jeszcze bardziej. Później stykałem
się z muzyką Kwasożłopów dość
sporadycznie, a w zasadzie dopiero
w ostatnich latach, dzięki temu, że
muzycy wrócili do swoich korzeni.
Choć tak naprawdę nowoczesny
metal w ich muzyce zupełnie nie
przepadł. Jednak ten okres nie dotyczy
najnowszego wydawnictwa
MetalMind zatytułowanego
"1990 - 2000". Box ten zawiera
jedenaście albumów wydanych
przez Acid we wspomnianym etapie
czasu, od "Are You a Rebel?"
do "Broken Head". Generalnie
masa muzyki i to niezłej muzyki.
To, że pierwsze pięć albumów jest
dla mnie ciągle najlepsze i niedoścignione,
jeśli chodzi o ten zespół,
to zrozumiałe. Jednak przesłuchując
ponownie pozostałe płyty mogę
stwierdzić, że mimo tej nowoczesności,
to ciągle ten sam Acid. Ich
muzyczny szkielet jest niezmienny.
Przez co po latach tych płyt
dało się słuchać, a owe groove i inne
stylistyczne nowości nie stanowiły,
aż tak wielkiego dyskomfortu.
Ogólnie rzecz biorąc, takie wydawnictwa
jak box "1990-2000",
skierowane są do największych
fanów lub zupełnie niepoprawnych
kolekcjonerów. Z takiej publikacji
może być również zadowolony, dopiero
co wchodzący adept ciężkiego
grania, który chce poznać dany
zespół. Jednak MetalMind zadbało
o atrakcje czyli szeroki zestaw
bonusów. Na każdym dysku znalazły
się dodatkowe nagrania, wśród
których, jak zapewnia wytwórnia,
są absolutne rarytasy, nigdy wcześniej
niepublikowane kompozycje,
demówki, wersje koncertowe, remiksy
utworów czy też teledyski. Jest
to mały haczyk, na który jednak
można się skutecznie złapać.
Dodatkowo jest grupa książeczka,
która zawiera spore wprowadzenie
autorstwa Leszka Gnoińskiego,
komentarze Titusa do niektórych
bonusów, teksty utworów oraz cała
masa archiwalnych zdjęć. Największą
bolączką tego boxu, szczególnie
dla kolekcjonerów, są płyty w
tekturkach tzw. repliki longplayów.
Ci jedynie tolerują "firstpresy"
w "jewelcase'ach". Mimo wszystko
można się zastanowić nad posiadaniem
"1990-2000", jak wspominałem,
to kawał muzy autorstwa ciągle
żywej legendy polskiego heavy
metalu, Acid Drinkers.
Artillery - Fear of Tomorrow
2019 Dissonance
\m/\m/
Gdyby ktoś zapytał mnie niespodziewanie
o duńską scenę thrash
metalową - powiem bez bicia -
miałbym nie lada zagwozdkę. Nie
ma tak naprawdę zbyt wielu załóg
znanych szeroko na świecie. Jest jednak
grupa, która z powodzeniem
działa od 1982 roku i nadal trzyma
się nieźle mimo rotacji składu. Mowa
oczywiście o Artillery. Ich popularność
opiera się, nie ma co do
tego wątpliwości, na świetnym materiale,
który wydawali na początku
kariery. Chodzi tutaj o trzy
pierwsze longplaye, pojawiające się
kolejno w latach 1985, 1987 i
1990. Albumy "Fear of Tomorrow",
"Terror Squad" i "By Inheritance"
to dziś klasyka thrash
metalu. Tym bardziej cieszy, że pojawiają
się ładne reedycje tych krążków
przez niezastąpione Dissonance
Productions. Przynajmniej
na razie dwóch pierwszych. Album
"Fear of Tomorrow" nadal brzmi
dobrze. Przypomnienie sobie tych
dźwięków było jak odkurzenie starych
zestawów klocków LEGO.
Czas obszedł się z tą muzyką bardzo
łaskawie, ale sam materiał został
po prostu dobrze napisany.
Jest to thrash szybki, kąśliwy ale
nie pozbawiony swego rodzaju finezji.
Artillery na swoim debiucie
flirtuje z heavy metalem, ale też
okazuje się pilnym uczniem. Momentami
"Fear of Tomorrow" może
kojarzyć się z wczesnym Slayerem,
ale to absolutnie nie zarzut.
Wszakże wiele płyt powstało pod
wpływem amerykanów. Nie brak
na pewno Duńczykom charyzmy.
Zwłaszcza wokal jest bardzo charakterystyczny.
Gitary pracują sprawnie,
serwując co jakiś czas oszczędne,
ale nie pozbawione pomysłu,
solówki. Sekcja skupia się na swoim,
cementując wszystko rozpędzona
niczym tłoki w silniku.
Trzeba przyznać, że Artillery potrafili
wejść na naprawdę wysokie
obroty. To naprawdę zacna płyta.
Zarówno wtedy, kiedy ujrzała
światło dzienne, jak i dziś, po prawie
35 latach. Tak jak wspomniałem
wcześniej - "Fear of Tomorrow"
absolutnie się nie zestarzał.
Ten przywilej czas daje nielicznym.
Warto o tym pamiętać.
Artillery - Terror Squad
2019 Dissonance
Adam Widełka
Po świetnym debiucie duńskie
Artillery miało nie lada trudność
podczas komponowania materiału
na swój drugi krążek. Przeskoczyć
samych siebie - to zawsze jest trudne.
Zwłaszcza, że w połowie lat
80. thrash metal przeżywał swój
najlepszy czas. Trzeba było walczyć
więc nie tylko z weną ale i
silną konkurencją. Dwa lata zajęło
chłopakom z Taastrup stworzenie
następcy "Fear of Tomorrow". W
1987 roku ujrzał światło dzienne
"Terror Squad". Album, który na
pewno w kategorii na najbardziej
charakterystyczną okładkę, miał
wielkie szanse na podium. Trzeba
powiedzieć, że koperta to klasyka
sztuki thrash metalu. Dziś rysowane
projekty to niesamowity oldschool
i dobrze by było, żeby coraz
więcej zespołów wracało pod tym
względem do lat osiemdziesiątych.
I, oczywiście, takim poziomem
muzycznym. Ciężko mówić, czy
drugi krążek jest lepszy od pierwszego,
bo to zawsze ryzykowny
temat. Myślę, że Artillery poczyniło
zdecydowany krok naprzód,
korzystając z solidnego fundamentu.
Słychać na "Terror Squad" coraz
więcej własnego stylu grupy.
Mniej już takich jasnych inspiracji
thrashem z USA, choć i od tych
motywów trudno było Duńczykom
uciec. Dalej mamy szybkie tempa.
Tnące riffy, szalone solówki, potężną
i chętną do kombinowania sekcję
rytmiczną. To, że zarówno debiut,
jak i "Terror Squad" nagrywane
były w tym samym składzie,
sprzyjało dotarciu i coraz większej
swobodzie. Powstała płyta bardzo
spójna, bez, w sumie, słabego
punktu. Kolejne czterdzieści minut,
którymi Artillery zamieszało
w środowisku thrash metalowym w
połowie i końcówce lat 80. To zdecydowanie
jedna z najciekawszych
pozycji tego z gatunku. Kto jeszcze
nie posiada w swoich zbiorach tego
albumu jest teraz okazja by to
nadrobić. Nakładem Dissonance
Productions pojawiła się w tym
roku zgrabna reedycja. Bez kombinacji
z zawartością krążka i ingerencji
w szatę graficzną.
Adam Widełka
Atrophy - Chemical Dependency
2019 Vic
Łapię się czasem na tym, że stosunkowo
mało czasu poświęcam na
słuchanie demówek. Nie wiem w
sumie dlaczego - często materiał w
niczym nie ustępuje pełnym albumom,
a i zdarza się, że kapele na
LP nie osiągają już takiego poziomu.
Parę ostatnich dni spędziłem
jednak w towarzystwie jednego z
lepszych, jakie zostały nagrane.
Dzięki Vic Records można od 1
maja 2019 cieszyć się reedycją
"Chemical Depedency" amerykańskiego
Atrophy. Cóż można
powiedzieć? Ten liczący sobie niecałe
pół godziny materiał to prawdziwa
wścieklizna. Gęsty od
energii thrash metal. Dziki i nieokrzesany.
Jasno definiujący styl
Atrophy, które w czasach swojej
świetności nie zamierzało brać jeń-
RECENZJE 161
ców. Demo "Chemical Depedency"
to, można powiedzieć, thrash w
pigułce. Niczym nie ograniczony,
buzujący całą paletą emocji. Nie
brak tutaj granych na pełnej szybkości
solówek, pozornie jednowymiarowej
sekcji rytmicznej oraz
prawdziwie szczerego wokalu. Słucha
się tego wznowienia bardzo dobrze.
Mimo szaleńczych temp i
szatkujących uszy riffów całość
brzmi klarownie. Nie mam oczywiście
punktu odniesienia do oryginału,
ale czuć, że nie jest to absolutnie
współczesna produkcja.
Udało się zachować klimat końca
lat 80. Warto nadmienić, że wydawca
pokusił się tutaj o ciekawy dodatek
- cztery utwory zarejestrowane
na koncercie w Toronto, rok
1989. Dają one namiastkę tego, co
prezentowało Atrophy na żywo.
W tych kilkunastu minutach słychać
potęgę thrashu zamkniętą na
płycie CD. Atrophy "Chemical
Depedency" to materiał już pewnie
na wylot znany przez maniaków
gatunku. Wznowienie jednak
ma swoje plusy i myślę, że wielu z
nich celowo zdubluje go sobie na
półce. Nie lubię się powtarzać, ale
to po prostu thrash metal najwyższej
próby.
Adam Widełka
Attika - When Heroes Fall
1991/2019 Pure Steel
Z płytami takimi jak "When Heroes
Fall" jest problem tego rodzaju,
że obecnie są one postrzegane
jako klasyczne wydawnictwa z
epoki największej chwały heavy
metalu, ale w momencie wydania
nie były niczym szczególnym, nie
budząc też większego zainteresowania
branży, mediów czy fanów.
Z Attiką było podobnie i pewnie
dlatego jej albumy oryginalnie ukazywały
się tylko na kasetach - nośniku,
który w Stanach Zjednoczonych
przełomu lat 80. i 90. był co
prawda bardzo popularny, ale nie
liczył się na tle CD's i LP's, będąc
czymś gorszym - do powszedniego
użytku czy korzystania w samochodzie.
Dlatego materiały Attiki
ukazały się w wersjach płytowych
znacznie później, a obecnie pojawiło
się kolejne wznowienie
"When Heroes Fall". To heavy/
power metal w amerykańskim wydaniu,
rzecz dla fanów Omen,
Attacker, Hexx czy wczesnego Savatage,
ale jednak nie takiej klasy.
Album trzyma oczywiście poziom,
słucha się go całkiem przyjemnie,
szczególnie kiedy Attika idzie też
w bardziej brytyjskim kierunku,
tak jak w utworze tytułowym, typowym
dla lat 80. "Prisoners Of
Habit" czy "Seventh Sign". Cały
czas mam jednak poczucie obcowania
z płytą, która w roku 1983/85
byłaby czymś, ukazując się na
przykład nakładem Metal Blade,
gdy pięć lat później zainteresowała
nielicznych. Teraz może być pod
tym względem nieco lepiej, ale na
pewno nie jest to jakieś objawienie.
Wojciech Chamryk
Carmine Appice - Rockers & V8
2019 Metalville
Poznawanie dokonań Carmine'a
Appice'a ciąg dalszy. Jego solowe
dokonania można podzielić na
dwie części, pierwsza to ta z Carmine
Appice's Guitar Zeus a druga
to po prostu Carmine Appice.
W wypadku tej drugiej artysta na
koncie ma dwa albumy: "Rockers"
(1981) i "V8" (2008). I właśnie
oba krążki ukazały się jako zbiór
dwóch dysków nakładem Metalville.
W sumie zestawienie tych
płyt ma sens, bowiem obydwie sesje
powstały dzięki podobnej koncepcji.
Są to solowe przedsięwzięcia
perkusisty, więc muzyka nastawiona
jest na rytm. Wyraziście
obrazuje to instrumentalny cover
kawałka Rolling Stones "Paint It
Black", który w dwóch wersjach
znalazł się na jednym i drugim wydaniu
solowego projektu Carmine'a.
Poza tym jest to stylistyczny
miszmasz. Od rocka po przez soul,
rock'n'roll, pop, progresywnego
rocka po jazz. Jedynie "Rockers"
ma w sobie więcej rock'n'rolla a
"V8" bardziej stawia na soul i progresywne
granie. Ogólnie obie płyty
słucha się bardziej jako ciekawostkę.
Carmine Appice niejednokrotnie
udowadniał, że jego warsztat
przekracza przeciętne umiejętności.
Jednak materiał zebrany na
obu dyskach, mimo, że całkiem
znośny, to raczej zachwytu nie
wzbudza. Żadna z tych płyt po
przesłuchaniu nie zachęcą do ponownego
odtworzenia. Dotyczy się
to nawet "V8" przy nagrywaniu
której brała większa gromadka
muzyków, a i sama muzyka wydaje
się bardziej dojrzalsza. Nie ma
wstydu ale kunszt Carmine'a lepiej
podziwiać chociażby na płytach
Vanilla Fudge, Cactus czy
King Kobra. "Rockers" i "V8" to
płyty dla największych maniaków
talentu Carmine'a Appice'a.
\m/\m/
Gaskin - Beyond Worlds End 80-
81
2019 High Roller
Bardzo rzadko słucham krążków
kompilacyjnych. Po prostu nie lubię
z góry narzuconych utworów,
które ktoś tam uznał za, powiedzmy,
najlepsze. Są one pewnie
reprezentatywne dla danego zespołu,
ale znając już trochę twórczość
nie jestem taką formą kompletnie
zainteresowany. Natomiast kiedy
czegoś nie znam - wtedy raczej szukam
longplayów. No ale są wyjątki
- kiedy album zawiera materiał
niedostępny, w jakiś wcześniejszy
sposób niepublikowany, to wyciągam
po niego rękę. Muszę przyznać,
że wcześniej nie kojarzyłem
grupy Gaskin. No a przecież to,
jak się okazało, jeden z reprezentantów
NWOBHM. Cóż, wszystkiego
człowiek nie może znać od
razu. Jak to jednak bywa w moim
przypadku, z angielskim heavy metalem
polubię się chyba w każdej
postaci. Pierwszy kontakt z Gaskin
przeszedł więc bezboleśnie i
bardzo pozytywnie. Pomógł w tym
album kompilacyjny właśnie pod
tytułem "Beyond Worlds End 80-
81". Zawiera on pełne demo "End
Of The World" z 1980 roku,
utwory z demo roku 1981, dwa numery
z sesji do debiutanckiego albumu,
numer koncertowy marnej
jakości ale zarejestrowany na żywo
w 1981 roku oraz dwa wykonania
z roku 2017. Zacny zestaw, zważywszy
na to, że w oryginale te wydawnictwa
są pewnie w ogóle nie
do dostania. Numery z demo do
debiutu "End Of The World" zaostrzyły
mi apetyt na pełną płytę.
W sumie mógłbym je słuchać na
okrągło. Pełne, gęste brzmienie.
Typowo "angielski" feeling. Czysty,
bardzo plastyczny wokal. No ale
dodatkowo mamy sporo ciekawej
muzyki. Warto posłuchać, jak wypadał
Gaskin na żywo. Mimo słabej
jakości utwór, który się na "Beyond
Worlds End 80-81" znalazł to
świetna, heavy metalowa jazda.
Prosto z epoki! Niestety już takich
emocji nie znajdziemy w dwóch,
kończących kompilację, zagranych
współcześnie, klasykach zespołu.
Jest dobrze, ale chyba lepiej wybrać
się na koncert niż słuchać z płyty.
Podsumowując - lubię robić wyjątek
od swojej zasady. Takie kompilacje
mogę poznawać co tydzień.
Bardzo reprezentatywna a z drugiej
strony przynosząca miłe niespodzianki.
Co prawda dominuje
na "Beyond Worlds End 80-81"
typowa, angielska heavy metalowa
jazda, ale oddech w postaci ckliwych
akustycznych piosenek też
się przyda, bowiem szyję ma się
tylko jedną!
Adam Widełka
Helloween - Keeper Of The Seven
Keys - The Legacy
2019/2005 Nuclear Blast
Ten album, miał być powrotem do
najlepszego okresu w historii
Helloween, czyli do dwóch pierwszych
części "Keeper Of The
Seven Keys". Jednak nie była to
udana próba. Niestety niewielu
grupom udaje się ta sztuka. Wiele
większych kapel niż Helloween na
takich "powrotach" wywaliło się jak
kłoda, więc jakiegoś wielkiego zdziwienia
nie było. Największą bolączką
"The Legacy" są ograniczenia,
które wynikły z założeń do powstania
tego krążka. Słychać, że muzycy
oraz wokalista robili wszystko
aby nawiązać do niedoścignionych
wzorców i klimatu. Najwięcej problemów
miał z tym Andi Deris, co
niekiedy wyraźnie rzuca się w uszy.
To samo tyczy się samych kompozycji.
Niestety większość muzyki
na trzeciej części "Keeperów"
brzmi jakby była pozbawiona dynamiki,
wyrazu, witalności, błyskotliwości,
czy luzu przez co całość
albumu wydaje się lekko nudna.
Wyraźnie to słychać gdy dotrzemy
do utworów bonusowych tej edycji
("Run (The Name Of Your Enemy)",
"Revolution). Obie kompozycje
napisane są w stylu "Helloween
z Derisem" i od razu dużo lepiej
brzmią. Oczywiście album ma swoje
zauważalne dobre momenty, wymienię
chociażby "The King For A
1000 Years", "Pleasure Drone",
"Silent Rain", "Come Alive" czy
"The Shade In The Shadow". Czyli
wcale ich nie mało, przez co muzykom
nie można zarzucić braku zaangażowania
w pracy nad tym krążkiem.
Kontynuując... Niestety
wśród utworów zdarzają się fatalne
potknięcia, jak balladowe "Light
The Universe" z Candice Night
jako gość, czy mający uchodzić za
największy hit tego wydania, czyli
"Mrs. God". Niemniej jakby się nie
rozwodzić nad muzyką "The Legacy"
to daleko jej do pierwowzoru
"Strażników" ale także do najlepszych
momentów wcielenia zespołu,
gdzie wokalistą jest Deris. Niestety
składowi z 2005 roku nie
udało się chociaż w niewielkim
rozmiarze nawiązać do minionych
oblepionych kultem czasów.
Wprawdzie "Keeper Of The
Seven Keys - The Legacy" można
zaliczyć do jednych ze słabszych
płyt w karierze Helloween, to jednak
nie oznacza, że Niemieccy
muzycy przygotowali nam zupełnego
gniota. Choć muzyka nie porywa
to ciągle da się ją słuchać, nie
ma w trakcie odsłuchu odruchu
aby wyłączyć płytę. Niestety przy-
162
RECENZJE
pomina to ciągłe nasłuchiwanie i
wyczekiwanie owego przełomu i,
że całość "zaskoczy". Niemniej jednak
przechodzi się przez oba dyski
i nic nie "odpala", a co gorsza nic
nie zostaje w głowie. Upartym pomaga
to trochę w poświęceniu większej
ilości czasu na szukanie mitycznego
sedna trzeciej części
"Keeperów". Niestety zawsze kończy
się tym samym, czyli brakiem
rezultatu. Ogólnie "The Legacy"
można postawić obok innej kontrowersyjnej
płyty Helloween, a
mianowicie "Chameleon". Większość
fanów nie przepada za nią,
jest niewielkie grono, które bardzo
mocno jej broni, ale i tak większość
od czasu do czasu wraca do niej,
aby potwierdzić swoje dawno
wyrobione opinie. Wydaje się, że
tak samo jest z "Keeper Of The
Seven Keys - The Legacy". Także,
jak jesteś fanem Helloween to i
tak od dawna masz ten album u
siebie. Natomiast jeżeli zaczynasz
kompletować dyskografie tego zespołu,
to wcześniej czy później będziesz
musiał ją mieć na swojej
półce. Może często do niej nie będziesz
wracał, ale od czasu do czasu
poświęcisz jej chwilę. Wydaje
się, że właśnie dla tej części odbiorców
jest przeznaczona ta reedycja.
Heritage - Remorse Code
2019/1982 High Roller
\m/\m/
Ludziom z High Roller Records
należy się jakaś nagroda za wskrzeszanie
niezliczonej ilości muzyki.
Robią niesamowitą robotę by kultowe
krążki na nowo zaatakowały
sklepowe półki lub by dawno zapomniane
albumy dostały swoją
drugą szansę. Sam dzięki tej firmie
poznałem sporo perełek. Jedną z
takich pozycji jest Heritage "Remorse
Code". Brytyjski (a jakże!)
zespół powstały w 1980 roku w
Sheffield. Na tym informacje na
temat kapeli się kończą. Wiadomo
jeszcze tylko, że wydali dwa lata
później debiutancki longplay. Od
tamtej pory, posiłkując się stroną
metal-archives, są w stanie zawieszenia.
Coś mi się wydaje, że
prędko się on nie zmieni, a nam
pozostaje cieszyć się tym, co panowie
Steve Johnson (gitara, wokal),
Peter Halliday (perkusja), Fasker
Johnson (wokal, bas) i Steve
Barratt (gitara, wokal) po sobie
zostawili. Płyta "Remorse Code"
to jedna z tych, które reprezentują
łagodniejszą stronę NWOBHM.
Na pewno tę bardziej melodyjną,
flirtującą mocno z hard rockiem
czy nawet soft rockiem. Chwytliwe
riffy przeplatają się z intrygującymi,
pełnymi harmonii, partiami
wokalnymi. Materiał trochę w stylu
pierwszego Praying Mantis -
tam też muzycy wyważyli przebojowość
z szorstkością. Na "Remorse
Code" jest sporo świetnej muzyki,
pod warunkiem, że nie nastawimy
się na ciężką sekcję rytmiczną
czy łamiące kości gitary. Heritage
proponowali numery o wiele lżejsze,
ukierunkowane ku klasyce
hard rocka. Znajdziemy tutaj ten
specyficzny angielski sznyt, niespotykaną
nigdzie umiejętność
mieszania słodkiego z gorzkim.
Słuchając takich płyt jak "Remorse
Code" można zacząć rozmyślać
o tym, jak specyficznym tworem
był NWOBHM. Album "Remorse
Code" to świetna przygoda dla
tych, którzy cenią sobie wczesny
Saxon, Demon czy klasyczny
okres Thin Lizzy. To płyta niepozwalająca
się nudzić, a słuchana
głośno może pomóc rozkręcić niejedną
imprezę.
Adam Widełka
Iced Earth - Enter The Realm
2019/1989 Century Media
Debiutancki album Iced Earth poznałem
kilka dni po premierze - co
by nie mówić, to przegrywalnie/
wypożyczalnie płyt CD były wtedy
czymś nie do przecenienia. Do dziś
jest to jedna z moich ulubionych
płyt w dyskografii grupy Jona
Schaffera, tak więc możliwość kupienia
jej w postaci samodzielnego
wydawnictwa, nie części boxu, jak
np. "Dark Genesis", to jest coś. Co
istotne "Enter The Realm" nie jest
tylko kolekcjonerską ciekawostką
dla zbieraczy starych demówek -
Amerykanie po kilku latach terminowania
pod nazwą Purgatory weszli
bowiem wiosną 1989 roku do
studia ze świetnym materiałem,
bardzo dobrze do owych nagrań
przygotowani, a do tego zdeterminowani,
że najwyższa pora zawalczyć
o kontrakt, gdzie nowe demo
miało być decydującą kartą przetargową.
Udało się, a reszta jest już
historią amerykańskiego metalu, a
te surowe wersje utworów nagranych
za jakiś czas na debiutancki
album (nie załapały się tylko dwa z
sześciu) to wciąż porywające, jedyne
w sowim rodzaju granie. Dodatkowym
atutem jest tu świetny
wokalista Gene Adam, który z
Iced Earth wydał tylko te dwa materiały
- uważam, że jego głos idealnie
pasował do stylu zespołu i nie
mam pojęcia dlaczego Schaffer
postawił podczas nagrywania
"Night Of The Stormrider" na
Johna Greely'ego. Ale czas leczy
rany, teraz obaj panowie zgodnie
działają w reaktywowanym niedawno
Purgatory, a "Enter The
Realm" lśni pełnym blaskiem - daj
Boże każdemu zespołowi zaczynać
od takiego demo!
Wojciech Chamryk
King Kobra - King Kobra
2019 Metalville
King Kobra to amerykański zespół,
który działał w drugiej połowie
lat osiemdziesiątych. Nagrał
wtedy trzy albumy "Ready to Strike"
(1985), "Thrill of a Lifetime"
(1986) oraz "King Kobra III"
(1988). Wówczas zespół grał
heavy metal w stylu amerykańskim
czyli melodyjną odmianę hard'n'
heavy. Nie powiem, słuchało się
wtedy takiej muzyki, a "Ready to
Strike" to nawet jakbym trochę pamiętał.
Album "King Kobra" z
2011 roku to udokumentowanie
reaktywacji zespołu w 2010 roku.
Zawiera on muzykę zbliżoną do
tego, co kapela robiła w latach 80.,
jednak we współczesnej oprawie.
Mimo, że oznacza to lepsze
brzmienie, to jednak wolałem to z
czasów "Ready to Strike", było
bardziej "zmetalizowane" oraz nie
tak bardzo eksponowało obecne tej
w muzyce schematy. Niemniej
album "King Kobra" mimo jasnych
i wyrazistych odwołań, słucha
się nawet z pewną satysfakcją,
a to za sprawą tego, że muzycy
wolą grać siarczyste hard'n'heavy,
niż zanudzać słuchaczy balladowym
smęceniem. Na dwanaście kawałków
tylko dwa to utwory wolne/ballady
("Cryin' Turns To Rains",
"Fade Away"). Reszta to bardzo
solidne i dynamiczne granie, z
czego najbardziej pasuja mi "Tear
Down The Walls:, "This Is How
We Roll", "Top Of The World" i
"Screamin' For More". Jak dla
mnie to bardzo dobry powrót z
bardzo solidnym hard'n'heavy.
Niezłe kawałki, dobrze zagrane,
mimo współczesnego brzmienia -
nie nowoczesnego - oddające ducha
lat 80. Dla maniaków takiego
grania, jak znalazł.
King Kobra - II
2019 Metalville
\m/\m/
"Dwójka" pokazuje się dwa lata
później, w 2013 roku i jest kontynuacją,
w dodatku lepszą od poprzedniczki.
Krążek "King Kobra"
był dynamiczny, "II" jest jeszcze
mocniejszy. To, że będziemy
mieli do czynienia z jeszcze ostrzejszą
jazdą komunikuje rozpędzony
pociąg z początku openera
"Hell On Wheels". Praktycznie każdy
kawałek jest lepszy. Nie tylko
chodzi o to, że takie "Hell On
Wheels" czy "Knock' Em Dead" są
bardziej cięte nisz wszystko na poprzednim
albumu. Nawet bujający
hard rock w postaci "Have A Good
Tome" brzmi zdecydowanie ciekawiej,
a taka ballada "Taka Me
Back" ma więcej szyku i klasy, a hit
"Got It Comin'" to po prostu radiowy
przebój. Każda nuta na tej płycie
przesiąknięta jest latami 80., a
każdy pomysł przypomina, że był
to zloty okres dla hard'n'heavy.
Przy tej płycie starsi mają zagwarantowaną
sentymentalną podróż
w minioną epokę, a młodzi mogą
poczuć się tak, jak to "pudla" nosiło
się na głowie. Nie tylko kompozycje
są na lepszym poziomie, ale samo
wykonanie również. King Kobrę
tworzą muzycy o ściśle określonych,
wysokich umiejętnościach.
Gwarantują tym samym wysoką
jakość odtworzenia muzyki. Na
"II" ich forma zaskoczyła, dzięki
czemu wszelkie muzyczne schematy
nie rzucają się w uszy. Ogólnie
jak ktoś lubi takie granie powinien
mieć ten album na swojej półce.
Jest ku temu okazja, bowiem Metalville
Records wznowiła oba albumy,
pierwotnie wydane przez
Frontiers Records. Niestety jak
do tej pory "II" nie ma swojego następcy.
Muzycy rozeszli się, bo wezwały
ich obowiązki wobec innych.
Jedynie w 2016 roku zagrali koncert
i to w nie pełnym składzie.
Czy znajdą kiedykolwiek czas na
ponowne wspólne muzykowanie i
nagrywanie, to wielka niewiadoma.
Nam pozostaje słuchać tego, co nagrali
do tej pory pod szyldem King
Kobra i dbanie aby o tym zespole
nie zapomnieć.
Meliah Rage - Barely Human
2018/2004 Divebomb
\m/\m/
Nie lubię takich płyt. To są takie
krążki, z którymi nie wiadomo co
zrobić. Słucham tego któryś raz z
rzędu i mam w głowie pustkę. Jednym
uchem muzyka proponowana
przez Meliah Rage na "Barely
RECENZJE 163
Human" wpada, drugim szybko
ucieka. Strasznie mało wyrazista to
rzecz. Miotają się trochę chłopaki
przez te czterdzieści minut z małym
hakiem. Próbują coś zagrać,
ale zapatrzenie w twórczość Metalliki
przysłania im racjonalne
myślenie. Tylko inspirować się
słynną grupą trzeba z głową. Tutaj
wypada to bardzo nijako. Żeby
moje słowa nie brzmiały jak znęcanie
się, to oczywiście muzycy
Meliah Rage potrafią zrobić
użytek z instrumentów. Wśród
dziewięciu utworów znajdziemy
trochę fajnych motywów i melodii.
Jednak jako całość płyta, niestety,
jest strasznie mdła. Czas nie obszedł
się z "Barely Human" miło -
jak na płytę z 2004 roku materiał
słabo się broni. Jasnym punktem
na pewno może być instrumentalny,
ośmiominutowy numer o
tajemniczym tytule "Rigid". Słychać,
że gdy Meliah Rage zostawi
inspiracje to potrafi na tym krążku
zasiać trochę klimatu. Album
"Barely Human" na pewno nie stanie
się moim ulubionym. Nie będę
go pewnie polecać znajomym. Jako
ciekawostkę jednak przyswoiłem,
że i tak można grać szeroko pojęty
thrash metal. No i coś udało się
napisać…
Adam Widełka
Meliah Rage - Masquerade
2018/2009 Divebomb
Kiedy pierwszy kontakt z nową dla
mnie kapelą okazuje się fiaskiem
rzadko pozwalam sobie na danie
jej tak zwanej drugiej szansy. Czas
jest zbyt cenny a płyt - zbyt wiele.
Czasem jednak robię wyjątki. Nie
jestem wszakże aż tak okrutny,
zwłaszcza kiedy dostrzegam choć
minimalny potencjał zespołu lub
po prostu mam intuicję, że następne
podejście może być lepsze. Gdyby
było inaczej to po "Barely Human"
nie zająłbym się kolejną pozycją
z ich dyskografii. Po słabej
ocenie uznałem, że byłoby zbyt
prostym tak zwyczajnie kopnąć ich
w tyłek. Mimo tego, że muzyka
była dość wtórna i miałka, zobowiązałem
się nijako do napisania
paru słów do jeszcze dwóch albumów.
Fakt - siadłem do "Masquerade"
w dość kiepskim nastroju.
Świadomość, że przez przynajmniej
godzinę będę musiał obcować
z kolejną porcją muzyki od Meliah
Rage przyprawiła o ból głowy
zwłaszcza, że każdy z dziewięciu
utworów ma minimum pięć minut.
Muszę przyznać, że cuda się czasem
zdarzają. Może nie był to taki
cud, który rozświetlił pokój jasnym
światłem, ale delikatny powiew pozytywów
zaczął smagać mi twarz.
Być może fakt, iż od "Barely Human"
do "Masquerade" minęło aż
pięć lat, stał się kluczowy w przyjęciu
tej muzyki. Słychać, że grupa
zostawiła marzenia stania się drugą
Metalliką, a zaczęła grać swoje.
Co prawda nadal jest to taka II liga
szeroko pojętego thrash metalu, ale
spod grubej warstwy kurzu wyłania
się w końcu jej charakter. Chłopaki
w długich kompozycjach kombinują,
starają się nie być nudni, co
wychodzi im różnie ale brawa z
podjęcie rękawicy. Sporo jest
zmian tempa, spokojnych wstawek,
a numery nierzadko rozpoczynają
się tajemniczo. Dość niebezpieczny
zabieg jak na taki gatunek
muzyki, niosący ryzyko zahamowania
tempa albumu. Wolę
jednak coś takiego niż bezmyślne
wzorowanie się na kimś innym.
Muszę przyznać, że "Masquerade"
zaskoczył mnie pozytywnie. Co
prawda po kontakcie z tą płytą nie
mam zamiaru kupować sobie koszulki
Meliah Rage, ale do recenzji
kolejnego albumu siądę na
pewno w lepszym nastroju.
Adam Widełka
Meliah Rage - Dead To The
World
2018/2011 Metal On Metal
Po, na swój sposób ciekawej i pozytywnej
dla mnie "Masquerade",
przyszedł czas na ostatni przystanek
z Meliah Rage "Dead To The
World". Muszę przyznać, że usiadłem
do odsłuchów w lepszym nastroju
niż do poprzedniczki. Niestety
muzyka szybko pozbawiła
mnie dobrego humoru. Album
strasznie mnie zmęczył. Odniosłem
wrażenie, że chłopaki przestraszyli
się swojego kombinowania
na "Masquerade" i postanowili
wrócić do "bezpiecznego" metallikowania.
Niestety znów mocno
słyszalne są inspiracje słynnym zespołem
małego Duńczyka. Ponownie,
po "Barely Human", miałem
do czynienia z nic nie wnoszącą
muzyką. Odniosłem wrażenie, że
utwory napisane są bez żadnego
przekonania, że nie ma w tym
wszystkim żadnej mocy. Coś takiego,
jakby gościom z kapeli ktoś
kazał grać rzeczy, na które nie
mieli kompletnie ochoty. Gdybym
słuchał "Dead To The World" od
razu po "Barely Human" mógłbym
powiedzieć, że tak już musi
być. Natomiast ten materiał powstał,
jak zaznaczyłem na początku,
jako następca dość intrygującej
"Masquerade". Nie będę
wszakże tracić czasu na analizę tej
sytuacji. Tu i teraz otrzymałem
bardzo przeciętnie skomponowany
album z zawartością muzyki
powszechnie uznawanej za metalową.
Adam Widełka
Necrophobic - Fears/When You
Die
2019 Thrashing Madness
Rybnicki Necrophobic nie miał
jak dotąd szczęścia do cyfrowego
nośnika, bowiem wcześniej tylko
"No More Life" ukazał się oficjalnie
na CD. Teraz jednak Leszek
Wojnicz-Sianożęcki wziął na warsztat
wydawnictwa tej thrashowej
ekipy. W kolejnych miesiącach bieżącego
roku ukażą się więc wznowienie
"No More Life" oraz kompaktowe
wydanie kasetowego demo
"Feeling Of Agony", a jako
pierwsze światło dzienne ujrzały
ostatnie materiały grupy i w przypadku
obu jest to kompaktowa
premiera. Materiał podstawowy tej
kompilacji jest tożsamy z wersją
CD-R sprzed kilku lat, zawierając
10 kompozycji autorskich i "Beastie
Boys", czyli tak naprawdę słynny
"Fight For Your Right" tych
amerykańskich raperów, ale z polskim
tekstem. To taka swoista zapowiedź
prześmiewczego kierunku
S.O.S!, czyli kolejnego zespołu
Waldemara Mikuska i Piotra Sobaszka,
ale cała reszta jest już podana
jak najbardziej serio. I co
istotne thrash Necrophobic zniósł
próbę czasu, wciąż też nieźle brzmi
("Fears" zarejestrowano w katowickim
Beat Music Center). Co prawda
już wtedy nie do końca przekonywały
mnie próby unowocześnienia
stylu grupy, bo taki "Grated
By Faith" czy "Dirty Bastard"
nie porywają niczym szczególnym,
a groove tego drugiego utworu jest
dosyć kanciasty, jednak w roku
1994 trzeba było szukać nowych
rozwiązań, by nie wypaść z obiegu.
Potwierdza to thrash w odsłonie
funky, a "Welcome To Prison" oraz
"We Are Free Men" z popisowym
klangiem basisty brzmią tak, jakby
RHCP wzięli się za taką właśnie
stylistykę, zapożyczając przy tym
to i owo od Acid Drinkers. Ano
właśnie: gitarowe flamenco "I Stopped
Believing" potwierdza, że
Necrophobic nasłuchali się trzeciego
albumu "Kwasożłopów", ale
mamy też w tym utworze nader
dobitne potwierdzenie potencjału
grupy, wyraźnie sygnalizowanego
również w openerze "Why Do You
Drink?", zróżnicowanym "Dead
Heroes" czy "Fucking Church". Niestety,
po tej wydanej przez Baron
Records kasecie zespół nagrał i
wydał własnym sumptem już tylko
jedno demo "When You Die", w
roku 2011 również przypomniane
na CD-R. Stało się tak, bowiem
druga połowa lat 90. nie była,
choćby w najmniejszym stopniu,
przychylna dla zespołów thrashowych.
Co prawda brzmienie
Necrophobic uległo na tym materiale
znacznemu wzmocnieniu,
również Piotr Sobaszek śpiewa
agresywniej i przy tym znacznie
lepiej, ale fani death metalu też
zlekceważyli ten udany materiał.
Dlatego już w roku 1998 po zespole
pozostało wyłącznie wspomnienie,
każdy z muzyków poszedł w
swoją stronę i uaktywnił się, wspomniany
już S.O.S! Nagrania jednak
przetrwały i mimo pewnych
zastrzeżeń to niewątpliwe klasyki
polskiego metalu lat 90., godne polecenia
nie tylko kolekcjonującym
zapomniane archiwalia. (5)
Wojciech Chamryk
Pagan Altar - Lords Of Hypocrisy
2019/2004 Temple Of Mystery
Pagan Altar to w pewnych kręgach
zespół legendarny. Grupa,
która istniejąc od 1978 roku, swój
pierwszy materiał wydała dopiero
w roku 1998. To niesamowite, że
w sumie cała dyskografia opiera się
na utworach napisanych (i zarejestrowanych)
na początku lat 80.
Warto jednak poznać twórczość tej
brytyjskiej formacji. Chociażby po
to, by przekonać się, że legendą nie
jest owiana przypadkowo. Album
"Lords Of Hypocrisy" to soczysta
mieszanka heavy/doom metalu z
piekielnie charakterystycznym wokalem.
Dziewięć kompozycji i pięćdziesiąt
minut muzyki. W żadnym
przypadku nie można mówić o
nudzie. Utwory budują świetny klimat,
zarówno wykonawczo jak i
brzmieniowo. Mimo, że materiał
został oryginalnie zarejestrowany
w latach 1982-1984 to oficjalnie
po nagraniu na nowo światło dzienne
ujrzał dopiero po dwudziestu
latach! Udało się muzykom zachować
specyfikę NWOBHM. Rok
2004 widnieje tylko na okładce -
zawartość roztacza aurę minionych
czasów. Niezwykle specyficzna i
od pierwszych sekund porywająca
muzyka. Gdzieś zakorzeniona w
twórczości Jethro Tull, gdzieś hołdująca
Black Sabbath, ale słychać,
że Pagan Altar to grupa mająca
własną tożsamość. Wystarczy włączyć
około 10 minutowy "Armageddon"
- utwór ten powinien wystarczyć
za rekomendację. Dzieje
się w nim tyle, że pomysłów starczyłoby
na całą płytę! Przez cały
164
RECENZJE
czas trwania "Lords Of Hypocrisy"
to album ujmujący. Raz dostojny,
powolny, roztaczający aurę
doom metalu. Z kolei z drugiej
strony pachnący klasyką hard
rocka. Nie boję się też napisać, że
nawiązujący trochę do Manilla
Road. Można trochę tych wpływów
dostrzec, ale jak wcześniej
zaznaczyłem Brytyjczycy posiadali
swój przepis na świetne granie.
Odpowiedzialnymi za unikalność
piosenek byli ojciec i syn - Terry i
Alan Jones. Pierwszy, bardzo charakterystyczny
wokalista, z osobliwą
barwą głosu. Drugi to solidny i
bardzo pomysłowy gitarzysta i
kompozytor. Na płytach towarzyszyli
im Trevor Portch na basie
(od 1982-1985 i 2004-2007) oraz
na perkusji wymiennie Mark Elliot
(2004, 2006) i John Mizrahi
(1998, 2005). Pagan Altar to grupa,
z której twórczością warto się
spotkać. Chociażby zaczynając od
"Lords Of Hypocrisy" ta podróż
będzie prawdziwie magiczna.
bum wyszedł w 2004 roku. Trzon
składu był taki, jak przy poprzednim
czyli: Terry Jones (wokal),
Alan Jones (gitara) i Trevor Portch
(bas). Natomiast miejsce bębniarza
zajął John Mizrahi. Czym
dłużej zagłębiam się w
"Judgement Of The Dead" dochodzę
do wniosku, że porządne, mocne
granie, musi opierać się na plastyce
brzmienia i wyobraźni kompozytorów.
Panom z Pagan Altar
udało się wytworzyć niezwykle
ciężki klimat, nie tracąc pierwiastka
melodii. Wpuścili w swoje
utwory przestrzeń, jednak nie zapomnieli
o sprawdzonych wzorcach.
Broń jednak Boże - nie słucha
się tego albumu jak kalki grupy
Black Sabbath. Dźwięki na "Judgement
Of The Dead" mają absolutnie
swoją tożsamość.
Adam Widełka
Tylko o dziwo "Two Sides Of A
Coin" jest płytą o swoim własnym
charakterze. Nie ma tutaj mowy o
jakiejś ubogiej kopii bardziej znanych
grup. Tym bardziej szkoda,
że nie odnieśli sukcesu, bo po przesłuchaniu
tego materiału można
pokręcić głową w zadumie. Dla
wielbicieli nieoczywistego thrash
metalu, nasyconego roztworem z
klasyki gatunku, "Two Sides Of A
Coin" nie jest zapewne niczym nowym.
Wszystkim tym jednak, którzy
szukają czegoś, co nimi solidnie
wstrząśnie a będzie dla nich swoistym
odkryciem, szczerze ten album
rekomenduję. Czym prędzej
do sklepów!
Adam Widełka
szkoła brytyjskiego hard rocka -
czasów, gdzie każda płyta, mimo,
że z tego samego gatunku, była w
mig rozpoznawalna. Quartz zaczęli
swoją karierę z prawdziwym
przytupem. Po latach od wydania
nadal ich muzyka się broni, a co
więcej, potrafi wciąż być niezwykle
intrygująca i brzmieć bardzo świeżo.
Album "Quartz" to nie tylko
pozycja dla maniaków lat 70. Po
płytę mogą śmiało sięgać też adepci
heavy metalu - by przekonać się
kto zalewał fundamenty pod ich
ulubione zespoły.
Adam Widełka
Adam Widełka
Quartz - Quartz Live
2019/1980 Dissonance
Pagan Altar - Judgement Of
Dead
2019/2005 Temple Of Mystery
Na szczęście nie mam tak, że słuchanie
muzyki uzależniam od pogody.
Jestem twardy i nawet
w największy upał nie boję się włączyć
lejących się jak smoła dźwięków.
Czasem nie ma innego wyjścia
kiedy termin nagli. Za oknem
wścieka się słońce a ja oddaje się
ciężkiej i magicznej muzyce Pagan
Altar. Album "Judgement Of The
Dead" to trzeci longplay w dorobku
tej zasłużonej brytyjskiej formacji.
Podobnie jak poprzedni
osadzony jest w klimatach doom/
heavy metalu. Kompozycje inspirowane
są też, co da się wyraźnie
usłyszeć, folk rockiem spod znaku
Jethro Tull. Nie ukrywam, że w
tym Pagan Altar trafiają w mój
czuły punkt bo ekipę Iana Andersona
uwielbiam. To oczywiście nie
jest podane jak na tacy - trzeba się
w tą muzykę porządnie wgryźć żeby
odkryć dla siebie pewne niuanse.
Jako całość "Judgement Of
The Dead" to może niezbyt skomplikowana,
ale za to bardzo dobrze
zagrana płyta. Można mówić, że
Pagan Altar to żadni wirtuozi, ale
mieli w sobie charyzmę i dokładnie
takie umiejętności, które pozwalały
stworzyć doskonale broniącą się
po czasie muzykę. Zwłaszcza, że
oryginalnie materiał napisany był
na przestrzeni od 1978 do 1981
roku. Dopiero w 1998 roku był
pierwszy raz upubliczniony a al-
Pyracanda - Two Sides Of A
Coin
2019/1990 Divebomb
Zdumiewające jak wiele świetnych
załóg thrash metalu wywodzi się
zza naszej zachodniej granicy.
Mimo swojej szorstkości niemiecki
metal cieszył się i cieszy niesłabnącą
popularnością. I tak jak w
większości krajów oprócz zespołów
bardzo rozpoznawalnych są i były
również takie, które z jakichś powodów
zostały niedocenione. Jedną
z takich grup była Pyracanda
i jej debiutancki album "Two
Sides Of A Coin". Ciężko uwierzyć,
ale dopiero blisko trzydzieści
lat po premierze ukazuje się porządna
reedycja. Dzięki firmie Divebomb
Records możemy sięgnąć
po jeden z lepszych albumów
thrash metalu w ogóle. Wydany w
1990 roku mógł przywoływać, za
sprawą okładki, skojarzenia z
"Release From Agony" Destruction.
Na tym jednak jakiekolwiek
podobieństwa się kończą bo muzycznie
Pyracanda proponowała
thrash bliższy temu z Ameryki. Na
"Two Sides Of A Coin" próżno
szukać szorstkości. Brzmieniowo
krążek może przypominać Megadeth
czy Testament. Album jest
bardzo plastyczny i, jeśli można
użyć takiego sformułowania, progresywny.
Sporo połamanych klimatów,
zwolnień, ciekawych rozwiązań
rytmicznych. Nie brakuje
rzecz jasna prędkości - muzycy są
niczym auto wyścigowe. Swój debiut
Pyracanda osadziła na solidnym
fundamencie klasyki thrashu.
Słychać inspiracje zarówno
zza wielkiej wody jak i lokalne, np.
od wspomnianego Destruction.
Quartz - Quartz
2019/1977 Dissonance
Angielski Quartz poznałem jakiś
czas temu dzięki znajomemu.
Wśród płyt, które mi załatwił był
tytuł "Stand Up And Fight" z
1980 roku, drugi album grupy.
Była to świetna, motoryczna muzyka.
Od razu mi się spodobała. Po
czasie zdobyłem pierwszą - nazwaną
po prostu "Quartz" (1977) i
szczęka powędrowała do samej
ziemi! Album jest głęboko zakorzeniony
w estetyce hard rocka lat 70.
Kompozycje oblepione są brytyjską
flegmą, choć na nudę narzekać
nie można. Posępne riffy, momentami
przypominające te, które
pisał Tony Iommi, motoryczna
sekcja rytmiczna to cechy pierwszej
płyty Quartz. Do tego bardzo
charakterystyczny, klarowny
wokal Mike Taylora. Szkoda, że
nie ma go już z nami (zmarł w
2016 roku) jak i, znanego z Black
Sabbath chociażby, Geoffa Nichollsa.
Ten pożegnał się ze światem
rok później a w Quartz odpowiedzialny
był za klawisze i za
gitary razem z Mickiem Hopkinsem.
Tego świetnego składu dopełniali
basista Derek Arnold i perkusista
Malcolm Cope. Absolutnie
"Quartz" nie daje powodu, żeby
myśleć o nim jak o kopii Black
Sabbath. Wyczuwalna jest od razu
specyficzna tożsamość grupy.
Czym dłużej słucha się tego albumu,
tym mocniej dostrzegalne są
elementy rocka progresywnego.
Chwycić za serce mogą bardzo
plastyczne melodie, niemal od razu
wgryzające się w głowę, kontrastujące
dla rwanych zagrywek gitarowych
i powolnych riffów. Gdzieniegdzie
pojawiają się subtelne klawisze,
nadające kompozycji smaku.
Ciekawie użyte są też gitary
klasyczne. Ten materiał to stara
Kiedyś każdy szanujący się zespół
hard rockowy posiadał w swojej
dyskografii album koncertowy. Był
on swoistą wizytówką grupy. Starano
się na nim, z różnym skutkiem
oczywiście, zarejestrować występy,
które z różnych względów
chciano uwiecznić. Jak pokazuje
historia muzyki metalowej, choć
nie tylko, niektóre albumy live
stały się dziełami ikonicznymi.
Czy wydany w 1980 roku "Quartz
Live" można do takich zaliczyć?
Szczerze - niekoniecznie. To tak
naprawdę album koncertowy
jakich wiele w okresie lat 70. i 80.
Wydany w starym, specyficznym
stylu czyli zawartość ma być krótka
i zwięzła. Całość, zapisana na
winylu (i reedycji CD) liczy sobie
niecałe czterdzieści minut. To zbyt
mało, by móc wygłaszać górnolotne
stwierdzenia o ikoniczności tej
muzyki, ale zdecydowanie wystarczy
to, żeby przekonać się o sile
Quartz na żywo. Pierwsze co rzuca
się w uszy to brak klawiszy.
Materiał nagrany został w składzie
czteroosobowym - za mikrofonem
nieodżałowany Mike Taylor, na
basie Derek Arnold, riffy i solówki
wycina Mick Hopkins a w bębny
tłucze Malcolm Cope. Czyli
"Quartz Live" portretuje zespół
tuż po wydaniu fonograficznego
debiutu. Jednak tylko pozornie
brakuje tu Geoffa Nichollsa. Bez
klawiszy brzmi wszystko bardzo
surowo i szorstko. Gęściej, mocniej,
duszniej. Bardziej heavy metalowo
niż, jak w studio, hard rockowo
czy nawet progresywnie. To
być może jedna z tych płyt, do
których nie będziemy wracać zbyt
często. Warto jednak od czasu do
czasu odkurzyć "Quartz Live",
chociażby dla zachowanej na nim
specyfiki realizacji nagrań koncertowych
na przełomie lat 70. i 80.
oraz naprawdę rzetelnie zagranej,
RECENZJE 165
nietuzinkowej brytyjskiej muzyki.
Dziś już mało kto tak gra.
Adam Widełka
Raven - Over The Top! - The
Neat Albums 1981 - 1984
2019 HNE
Bodajże dwa lata temu Dissonance
Productions na rynek wypuściło
cztery albumy z początkowej
ery Brytyjczyków kiedy to byli
związani z Neat Records. A chodzi
o kultowe albumy studyjne
"Rock Until You Drop", "Wiped
Out", "All For One" oraz koncertówkę
"Live At The Inferno". Tym
razem HNE Recordings te same
krążki wypuściła w swojej ulubionej
formie czyli boxie z jedną
wypasioną książeczką i z czterema
płytami, które są replikami winylowych
albumów. Myślę, że większość
maniaków tradycyjnego
heavy metalu ma od dawna te albumy,
a jak nie, to właśnie wydanie
HNR czy niedawne reedycje
Dissonance są znakomitą okazją
do uzupełnienia swoich zbiorów.
Zresztą najzagorzalsi fani Raven
penie zaopatrzą się w każde we
wspomniane wznowienia. Co do
zawartości poszczególnych dysków
nie zamierzam się zbytnio rozpisywać.
Zapraszam do poszukania recenzji
tychże płyt, które znajdziecie
we wcześniejszych numerach
magazynu. Ja ze swojej strony mogę
zapewnić, że Ci, którzy nie mieli
do tej pory do czynienia z pierwszymi
dokonaniami Raven, nie
maja się czego obawiać i mogą
śmiało sięgać po "Rock Until You
Drop", "Wiped Out", "All For
One" jak i "Live At The Inferno".
Nie zawiodą się! Są one niezwykle
wyrównane i ekscytujące oraz od
pierwszych dźwięków zachęcają do
headbangingu. Raven od początku
prezentuje najczystszej próby
heavy metal, wypełniony impetem,
energią, humorem oraz bez wytchnienia
prze do przodu. To nie znaczy,
że nie potrafią zwolnić. Ich
kompozycje niezmiennie utrzymane
są na wysokim poziomie a wykonanie
wsparte jest niezłymi
umiejętnościami i warsztatem. Po
prostu co by nie pisać wszystkie
cztery pozycje, w tej czy innej
formie powinny znaleźć się w
Waszej kolekcji. To po prostu
mus!
\m/\m/
Riot - Archives Volume Two:
1982-1983
2019 High Roller
High Roller Records kontynuuje
udaną archiwalna serię dotycząca
Riot. Tym razem obejmuje ona
lata 1982-1983. Dlatego nikogo
nie powinno dziwić, że repertuar
tego wydawnictwa, to materiał,
który stanowi repertuar wydanych
wtedy dwóch albumów studyjnych.
Są to przede wszystkim kawałki z
"Restless Breed" a także z "Born
In America". Wszystkie z nich mają
alternatywne miksy w stosunku
do tych z oryginalnych krążków.
Niektóre kompozycje powtarzają
się, bo np. mają wydłużony czas
albo są w wersji instrumentalnej.
W żaden sposób nie odbija sie to
na jakości nagrań. Co daje kapitalny
efekt w postaci wyśmienitej
płyty. Nie wiem jak wy, ale mimo
świadomości, że ta płyta to ciekawostka
i rarytas dla fanów Riot, to
z wielką przyjemnością przesłuchałem
cały krążek. O samych nagraniach
nie ma sensu pisać, fani ich
wartość znają doskonale, pod tym
względem nic się nie zmieniło.
Wręcz tą część serii można traktować
jak swoiste uzupełnienie
"Restless Breed" i "Born In America".
Nie jest to jedyna atrakcja
tego wydania, bowiem "volume
two" zawiera także dysk DVD. Zebrano
na nim programy z japońskiej
telewizji, które kolejno promowały
płyty "Nightbreaker"
(edytowany w1992), "Brethern of
the Long House" (1995) i "Inishmore"
(1998). Każda z tych audycji
zawierała wywiady z muzykami,
aktualne teledyski i fragmenty
koncertów. Oprócz tego znalazło
się tzw. "making of" do teledysku
"Santa Maria" (z albumu "Brethern
of the Long House") oraz video
do kawałków "Restless Breed" i
"Born In America". Słowem kolejny
mus dla fanów Riot. Wytwórni
High Roller udało się przygotować
kolejne znakomite uzupełnienie
dyskografii tego Amerykańskiego
zespołu.
Ritual - Trials Of Torment
2019/1993 Pure Steel
\m/\m/
"Trials Of Torment" to muzyczne
wykopalisko z dorobku zespołu
znanego przede wszystkim z tego,
że jego muzycy nie przywiązywali
się zbytnio do nazw, zmieniając je
chyba zdecydowanie zbyt często.
Doszło do tego granie niemodnego
na przełomie lat 80. i 90. power/
thrash metalu i efekty były łatwe
do przewidzenia - koniec działalności.
Wznawiali ją kilkakrotnie,
oczywiście pod różnymi nazwami,
by przed dwoma laty powrócić do
tej najbardziej znanej. Wznowili
też swój debiutancki i jedyny album
z roku 1993, nagrany w
Niemczech dla Massacre - wiadomo,
co królowało wtedy w USA na
listach przebojów, w MTV i na
okładkach metalowych magazynów.
Tymczasem "Trials Of Torment"
to klasyczny w każdym calu
US metal, porywający energią, zaawansowany
technicznie, skrzący
się od solówek i melodii - oj, gdyby
wydali tę płytę kilka lat wcześniej...
Czasem, tak jak choćby w
"Espionage" czy w "Addicted To
Fear" robi się naprawdę szybko, a
już "Dementia" z drapieżnym głosem
Juana Ricardo to po prostu
zapoznany klasyk amerykańskiego
power metalu. W sumie niczym
mu nie ustępuje finałowy "City Of
The Dead", kilka innych utworów
też jest na najwyższym poziomie, a
do tego wznowienie kusi dwoma
bonusami: "Beyond The Sea" i koncertową
wersją "The Forgotten" -
warto mieć.
Wojciech Chamryk
Sacrosanct - Truth Is - What Is
2018/1990 Vic
Nie lubię w muzyce nudy. Od razu
przykuwają moją uwagę albumy,
na których wiele się dzieje. Czy to
jest heavy, death czy thrash metal -
musi być zachowany pierwiastek
kreatywności. Nawet jeśli wtedy
coś innego kuleje, pomysłowość
kompozytorska umiejętnie przykrywa.
Jakiś czas temu wpadła mi
w ręce płyta holenderskiego Sacrosanct
"Truth Is - What Is", która
jest bardzo dobrym przykładem
tego o czym wspominam. Album
"Thruth Is - What Is" to niecałe
czterdzieści minut muzyki. Intrygującej,
zajmującej, na pewno niebanalnej.
Mimo, że Sacrosanct na
swoim debiucie nie odkrywa prochu,
słucha się ich kompozycji z
przyjemnością. To bardzo równe,
spójne, nie pozbawione zadziorności
i odpowiedniej dawki progresywności
granie spod znaku chociażby
Voivod. Swobodne przenikanie
się heavy i thrash metalu utrudnia
trochę jasne zakwalifikowanie Sacrosanct,
ale chyba nie o to chodzi.
Grunt, że Holendrzy starali się
zabrzmieć świeżo. W pierwszym
kontakcie z "Truth Is - What Is"
można mieć małe wątpliwości pod
tym kątem lecz każdy kolejny odsłuch
utwierdza w przekonaniu, że
ich muzyka ma w sobie wiele plastyczności
i przestrzeni. Sacrosanct
to jedna z tych kapel, które możemy
pokochać od pierwszego odsłuchu
albo nie móc przyswoić przez
lata. Warto podejść do "Truth Is -
What Is" z czystym i otwartym
umysłem i unikać porównań. Wiadomo,
że przed nimi taką odmianę
muzyki metalowej przedstawiano z
powodzeniem. Słuchając tego materiału
na zasadzie "tu i teraz" nie
odczułem żadnego dyskomfortu.
To rzetelnie zagrany prog-thrash,
nie przynoszący twórcom ani joty
wstydu. Wydana w 2018 roku reedycja
Vic Records zawiera dodatkowo
pełne demo "The Die Is
Cast", które oryginalnie pojawiło
się rok przed pełnym materiałem
czyli w 1989 roku.
Adam Widełka
Sacrosanct - Tragic Intense
2019/1993 Vic
Album "Tragic Intense" to mój
drugi, po debiucie, kontakt z holenderską
grupą Sacrosanct. Zespół
to intrygujący - nie nagrał bowiem
dwóch płyt w tym samym
składzie. Albumy, z którymi miałem
do czynienia, dzieli trzyletnia
przerwa. Mimo, że stworzone w
większości tak naprawdę przez
całkiem odmiennych muzyków,
zawierają bardzo zbliżoną muzykę.
Tym razem to znów obcowanie z
progresywnym thrash metalem.
Sporo na tej płycie nośnych i
chwytliwych motywów. Bardzo
łatwo wchodzą w głowę i ciężko,
by szybko z niej wyszły. Trochę
mniej na "Tragic Intense" zdecydowanego
thrashu, szybkiego i
dzikiego. Mniej szaleństwa, więcej
kalkulacji i analizy. Można nawet
powiedzieć, że wkrada się w twórczość
Sacrosanct taki, nawet melodyjny,
heavy metal. Album obfituje
w dłuższe formy kompozycyjne,
przez co przy dziewięciu
utworach liczy sobie niecałą godzinę.
No ale dzieje się. Sacrosanct
funduje nam na "Tragic Intense"
naprawdę ciekawą muzykę.
Momentami wręcz bardzo klimatyczną,
oderwaną od prostego "łupania".
Czasem miałem niemałą zagwozdkę,
z jakim gatunkiem w
ogóle mam kontakt. Jestem daleki
od szufladkowania, ale jednak w
kwestii świadomości, cenię sobie
porządek. To bardzo nieoczywisty
album zawierający spory ładunek
emocji. Słychać, że muzycy kom-
166
RECENZJE
binują i, co ważne, z tym nie przesadzają.
Kompozycje bronią się
rytmicznymi łamańcami, kąśliwymi
riffami, zajmującymi i przemyślanymi
solówkami. Całość uzupełnia
charakterystyczny wokal, który
mimo maniery, nie męczy. Bez
strachu sięgnijcie po "Tragic Intense"
jeśli chcecie posłuchać mało
znanego, ale dobrego progresywnego
thrashu z początku lat 90.
Nie jest to może strasznie odkrywcza
płyta, jednak brzmi nieźle, a
przede wszystkim daje dowód, że
Sacrosanct jako zespół nie stał w
miejscu. Warto poświęcić tej kapeli,
jak i jej trzeciej płycie, trochę
czasu.
Adam Widełka
The Marshall Tucker Band -
Dedicated / Tuckerized / Just Us
2018 BGO
Southern rock ma niesamowity
zasięg i to nie tyczy się tylko lat
siedemdziesiątych zeszłego wieku,
bo nawiązania do tego stylu spotkać
można i w dzisiejszych czasach.
Jak dla mnie największymi
gwiazdami tej sceny są The Allman
Brothers Band oraz Lynyrd
Skynyrd. Ich rock przesiąknięty
jest amerykańskim klimatem, taką
specyficzną mieszanką country i
bluesa. Właśnie takich przedstawicieli
tego nurtu jest zdecydowanie
najwięcej. Ja - o czym przy każdej
okazji przypominam - zdecydowanie
wolę jej bardziej hard rockowe
wcielenia, jakie prezentują Molly
Hatchet czy Blackfoot. Wspominam
o tym, bo niedawno BGO Records
wydało reedycję trzech albumów
nieznanego mi wcześniej zespołu
The Marshall Tucker
Band. Kapela została założona na
początku lat siedemdziesiątych,
wydawała regularnie studyjne płyt
i z tego co wiem działa do dzisiaj,
dając nawet dwieście koncertów
rocznie. "Dedicated", "Tuckerized"
i "Just Us" to krążki z początku
lat osiemdziesiątych, czyli
już po okresie największych sukcesów
kapeli. Niemniej przedstawia
zespół jako w pełni dojrzałych muzyków,
którzy doskonale wiedzą
jakie chcą grać dźwięki. Jest to głównie
wspomniany southern rock w
typowych brzmieniach lat siedemdziesiątych,
oparty przede wszystkim
na wpływach country, bluesa
i folku. Czasami przemyka się boogie
czy rock'n'roll. Jednak to nie jedyne
inspiracje, bowiem znajdziemy
wiele wyraźnych odniesień do
jazzu, progresywnego rocka czy też
psychodelii. Jednak w wypadku
omawianych płyt bardzo ważny
jest sposób w jakim przygotowano
poszczególne pieśni. A są to typowo
popowe lub rock popowe
aranżacje w stylu wspomnianej dekady.
To właśnie one nadają The
Marshall Tucker Band charakteru
muzyki popularnej, gdzie
królują akcenty soulu, r'n'b, gospel
czy swingu. Generalnie miszmasz
tego wszystkiego, co do tej pory
grał band ale w bardziej przyswajalnej
formie. Słuchając tej muzyki
zdawałoby się, że przez zgromadzenie
zbyt wielu elementów, których
nie lubię, powinna wzbudzać
we mnie w większości negatywne
wrażenia. Niemniej dokonania
Amerykanów sprawdziły się głównie
jako świetna rzecz do wyciszenia
się, a zostały zagrane i zarejestrowane
tak, że poszczególne
piosenki potrafiły podtrzymać ciągłe
zainteresowanie całością muzyki.
Muzykę słuchałem w całości,
czyli sto osiem minut na okrągło.
Lubię tak skonstruowane albumy,
gdzie można skupić się na całości
muzyki. Pewnie z czasem, gdy będę
wsłuchiwał się dłużej w poszczególne
kompozycje, to będę
mógł wskazać na te bardziej ulubione.
Teraz jednak skupiam sie na
wszystkich trzech krążkach. Fani
southern rocka powinni poznać
"Dedicated", "Tuckerized" i "Just
Us" i ogólnie The Marshall Tucker
Band. Jest wart zachodu.
Turbo - Ostatni wojownik
2019/1987 MetalMind
\m/\m/
Przyznam się, że dawno nie sięgałem
po ten album, a przecież
swego czasu z czarnego placka aż
wióry leciały. Ponowna publikacja
"Ostatniego wojownika" z okazji
okrągłej rocznicy jego wydania, był
dla mnie również sposobnością do
jego przesłuchania i to po latach.
Repertuar tej płyty, kolejność
utworów, itd., różni się od formy w
jakiej ta płyta wyszła pierwotnie.
Teraz to wydane przypomina
anglojęzyczną wersję "Last Warrior"
tylko, że Kupczyk śpiewa po
polsku, no i zachowana jest wersja
polskiej okładki. Wraz z tą płytą
Turbo wchodzi w zdecydowanie
ostrzejszy heavy metal. Aktualnie
muzykę z tego krążka powszechnie
określa się thrash metalem. Dla
mnie jednak jest to kontynuacja
heavy metalowej "Kawalerii Szatana",
podana w ostrych i szybkich
interpretacjach, z tego względu dla
mnie "Ostatni Wojownik" jest
bardziej speed metalowa. Owszem
formy thrash metalu też odnajdziemy,
ale jednak wolę myśleć o
tym albumie jako speed metalowy
z elementami thrashu i heavy. W
każdej kompozycji gitary Hoffmanna
i Łysówa tną niczym brzytwy,
gęsto, niemiłosiernie, bez
opamiętania, a krew bryzga niczym
w serii "Kill Bill" Tarantino. Zespół
mógł rozbujać tak gitary dzięki
zwartej sekcji rytmicznej, a
szczególnie perkusji, za którą po
raz pierwszy w Turbo usiadł Tomasz
Goehs. Bębny nie tylko nabijają
tempo utworów ale też często
wybijają z tego tempa, urozmaicają,
ubarwiają, a zdarza się, że
zadziwiają. Tytułowy utwór zaczyna
się epickim wstępem by gwałtownie
rozpocząć mord. Riffy masakrują,
sola rozrywają, a sekcja
wręcz miażdży słuchacza. Do tego
wyjątkowo ostry śpiew Kupczyka,
a w zasadzie to wrzask, tylko czasami
na plan pierwszy powraca jego
klasyczny rockowy śpiew.
"Ostatni wojownik" to nie tylko
niekontrolowany pęd do przodu,
ale także dysonanse, zwolnienia i
wyciszenia. I to mistrzowsko wymyślone
i zagrane. "Miecz Beruda"
kontynuuje koncepcje openera.
Rozpoczyna je "balladowe" intro -
wzorem Metalliki - poczym gitarowe
riffy i sola w tempie blitzkriegu
kontynuują rzeź seryjnego
mordercy. Zdawałoby się, że już
nic nie przebije wymienionych kawałków,
dopóki nie zaczyna wybrzmiewać
"Seans z wampirem".
Gitary i sekcja ścinają łby za pierwszym
podejściem a "refren" rozsadza
od środka. Ta kompozycja
to niekwestionowana ozdoba tej
płyty. A przecież "Syn burzy" (z
większą dozą heavy), "Bogini chaosu"
(z "maidenowskim" intro) i
"Anioł zła" (z "jajcarskim" wstępem)
również nie odpuszczają i równie
udanie kontynuują całkowitą
demolkę. Pewnym wytchnieniem
wydaje się instrumentalny utwór
"Koń Trojański" - trzeci w kolejności
- który dysponuje wszystkimi
walorami wyeksponowanymi na
"Ostatnim wojowniku", a dodatkowo
kładzie nacisk na płynność i
spójność techniki oraz melodii.
Bardzo ważna płyta dla polskiego
heavy metalu, o której trzeba pamiętać
i zdecydowanie częściej do
niej wracać. Nigdy nie będzie to
stracony czas. Oprócz przypomnienia
samej płyty, Turbo powróciło
do tej muzyki również na koncertach,
które zebrane były pod jednym
sztandarem "The Last Warrior
2019 Tour".
\m/\m/
Voivod - The Nuclear Blast Recordings
2018 Dissonance
Voivod to zespół wielce zasłużony
dla thrash metalu i metalu w ogóle.
Niestety pełne zachwytu recenzje i
ogólne peany recenzentów nie
przekładają się na komercyjny sukces
zespołu. Tak w ogóle komercja
to słowo obce w dokonaniach
Kanadyjczyków, nawet jak jest coś
u nich bardziej przyjazne dla przeciętnego
słuchacza, to nie znaczy,
że tenże w łatwy sposób to przyswoi.
Szkoda tylko, że przez takie
podejście będziemy oglądać ich w
podłych klubach niż na dużych
klubowych scenach (przynajmniej
tu w Polsce). Na "The Nuclear
Blast Recordings" znalazły się
dwa albumy "Katorz" i "Infini" są
to dwa albumy z trzech, przy których
współpracował Jasonic (Jason
Newsted) i nie jest to mój ulubiony
okres w karierze Voivod. Jednak
jest to okres specyficzny. 26 sierpnia
2005r. zmarł Dennis "Piggy"
D'Amour, współzałożyciela kapeli,
jej wieloletni gitarzysta i ogólnie
mózg formacji. Voivod mógł się
wtedy najnormalniej w świecie rozlecieć.
Jednak Dennis świadom, że
odchodzi z tego świata, zostawił
całą masę swoich pomysłów, riffów
i partii gitar. Na tej podstawie powstało
właśnie "Katorz", krążek
specyficzny, przepełniony gitarą
Piggy'go. Muzycznie też był wypadkową
wszystkich okresów w
dotychczasowej karierze zespołu.
Odnajdziemy więc i sporo kąśliwego
thrashu z początku istnienia,
trochę klimatów lżejszego okresu
albumów "Angel Rat" i "The
Outer Limits", czy wpływów bardziej
masywnych i nowoczesnych
"Negatron" i "Phobos". Jest ogólnie
wszystko z psychodelicznymi i
odlotowymi riffami, punkowymi
wstawkami, czy też bardziej nowoczesnymi
wrzutkami. Wręcz typowy
dla tego zespołu galimatias ale
ściśle kontrolowany, a raczej spięty
wokalem Snake'a, który jak zawsze
śpiewa z charakterystyczną
dla siebie manierą. "Infini" to kontynuacja
zamysłu z "Katorz". Okazało
się bowiem, że Dennis
D'Amour zostawił tyle materiału,
że wystarczyło również na kolejny
album. Mimo, że obie sesje dzieli
kilka ładnych lat w zasadzie brzmią
jakby powstały w tym samym
czasie. Choć są różne, mają wiele
ze sobą wspólnego. Przede wszystkim
charakterystyczny jest ten
collage różnych okresów, który w
sumie stworzył indywidualny charakter
muzyki Voivod powstałej
po odejściu Piggy'go. Nie do podrobienia
jest też gitara Dennisa.
W ogóle mam wrażenie, że Pan
D'Amour pozwolił kapeli przetrwać
najgorszy okres czasu, zebrać
się w sobie pozostałym muzykom,
którzy mogli kontynuować karierę
Voivod już bez niego. Wskazał im
też w którym kierunku powinni
zmierzać aby zachować własną
tożsamość i się nie pogubić. Także,
RECENZJE 167
choć "Katorz" i "Infini" to dla
mnie mniej ulubiony okres w twórczości
Kanadyjczyków, to jednak
ustabilizował byt Voivod i zapewnił
fanom to, że co kilka lat dostaną
niezły lecz ciągle niepodrabialny
materiał. Dowodem są płyty
"Target Earth" i "The Wake", którym
daleko do najlepszych momentów
Voivod, ale muzycznie są
ciągle niedościgłe dla innych muzyków
i zespołów. Dlatego zawsze
trzeba wykorzystać możliwość
wsparcia tej formacji, a inicjatywa
Dissonance Productions wydania
tej kompilacji jest godna pochwały.
\m/\m/
Weapon UK - Set The Stage
Alight - The Anthology
2018 Pure Steel
Tego typu klasyczny repertuar aż
prosi się o winylowy nośnik i 15 lat
po premierze ta kompilacja brytyjskiego
Weapon ukazała się wreszcie
na LP. "Set The Stage Alight"
była już wcześniej dostępna
na różnych wydaniach CD, ale to
wersję Pure Steel śmiało mogę
uznać za wzorcową. Często bywa
bowiem tak, że dawne nagrania po
prostu nie brzmią z kompaktu jak
należy, co dotyczy zarówno starego
jazzu, klasycznego rocka z lat 60.
czy 70., jak i heavy metalu. Tutaj
jest pod tym względem po prostu
wzorcowo, a rzecz zaczyna się od
jednego z hymnów New Wave Of
British Heavy Metal, dynamicznego
"Set The Stage Alight" - co ciekawe
była to tylko strona B singla
"It's A Mad Mad World", ale jak
wiadomo pewnych rzeczy nie da
się przewidzieć, bo gdyby tak było
muzycy pisaliby wyłącznie murowane
hity. Co bardziej wnikliwi
mogą dopatrzeć się w "Hit The
Lights" Metalliki pewnych podobieństw
do "Set The Stage Alight",
ale Lars Ulrich nigdy nie krył fascynacji
muzyką Weapon, podobnie
jak innych sztandarowych
grup brytyjskiego metalu. Nie była
to jednak wtedy zbyt częsta sytuacja,
dlatego po Weapon już w
1982 roku pozostało tylko wspomnienie
i garść nagrań demo, również
przypomnianych na tej
kompilacji. Pewnie gdyby powstały
one tak z półtora roku wcześniej
grupa miałaby szanse na kontrakt,
bo "Midnight Satisfaction", "Take
That Bottle", "Killer Instinct" czy
"Remote Control" to udane utwory,
ale w 1981/82 było już po apogeum
popularności nurtu, a moda
nań minęła tak szybko, jak się zaczęła.
Jest też faktem, że "Bad
Love" to niemocny i taki sobie numer
w stylu The Beatles i rocka
wczesnych lat 70., a "Things You
Do" trudno nawet określić czymś
więcej niż amatorską wprawką
kompozytorską, ale mimo tych niedociągnięć
warto mieć tę kompilację,
podobnie jak wznowiony niedawno
powrotny album grupy "Rising
From The Ashes".
Wojciech Chamryk
Witch Cross - Fit for Fight
2018 High Roller
Jako dzieciak uwielbiałem klocki
LEGO. Jak pamiętam posiadałem
mnóstwo różnych zestawów, którymi
bawiłem się często do późnych
godzin wieczornych. Nawet
dziś, kiedy już trochę podrosłem,
zmieniłem dwa razy kod z przodu
liczby określającej wiek, zdarza mi
się żywo reagować gdy wpadną w
oko. Kontakt z nimi to zawsze
wypieki na twarzy i wspomnienia
dzieciństwa. Wymyślili je Duńczycy.
Ostatnio tak się złożyło, że
miałem przyjemność słuchać
wznowienia High Roller Records
"Fit for Fight" grupy Witch Cross,
pochodzącej… (tak, tak!) z Danii.
Oni chyba dawanie radości mają
we krwi. Płyta wyszła w 1984 roku
gdzie konkurencja na rynku była
dość spora. W czołówce było naprawdę
gęsto. Może dlatego Witch
Cross nie udało się na dłużej zagościć
w świadomości odbiorców.
Może też sami jakoś nie mieli pomysłu
na zespół, że po 1986 ich
kariera się skończyła. Powrócili w
2011 roku a w 2013 roku wydali
drugą długogrającą płytę "Axe to
Grind" nagraną po latach w odrobinę
zmienionym składzie. No ale
odbiegam od dania głównego.
Brzmi ono smakowicie! Solidna
dawka czystego jak złoto heavy
metalu. Niezwykle szczera i radosna
muzyka. Wiele świetnych melodii,
kapitalne riffy i polot. Można
rzec - zapomniana perełka. Coś w
tym musi być bo "Fit for Fight"
porywa od pierwszych dźwięków.
Pierwsze skojarzenie i najbardziej
silne jest z amerykańskim Riot z
okresu "ThunderSteel". Powinno
być na odwrót! Niestety o Duńczykach
mało kto słyszał szerzej, przynajmniej
współcześnie. Ja też niedawno
zaznajomiłem się z materiałem
debiutu Witch Cross i ze
zdziwienia nastawiałem uszu, bo
wokal Alexa Savage do złudzenia
przypomina Tony Moore'a. Dla
wprawnych słuchaczy w pierwszym
utworze "Nightflight to
Tokyo" został ukryty rebus/hołd
dla wyżej wymienionej kapeli.
Warto się wsłuchać! Kompozycyjnie
album jest przemyślany i nawet
po czasie czuć od niego niezwykłą
świeżość. Mike Wlad i Cole Hamilton
dają świadectwo precyzyjnego
i zgranego duetu gitarowego.
Miotają ze swych sześciostrunowych
pistoletów same celne strzały.
Sekcja Little John Field (bas) i
A.C. (bębny) nie schodzi poniżej
poziomu przyjętego w latach 80.
Może mało finezyjnie, ale za to solidnie
i dudniąco trafiającymi w
punkt niskimi tonami. No i wspomniany
wcześniej Alex Savage!
Charyzmatyczny śpiewak, dający
na "Fit for Fight" popis swojego
talentu. Za jego sprawą album ozdabia
wiele cholernie chwytliwych
refrenów i linii melodycznych.
Czas spędzony z Witch Cross minął
szybko. Coś około 41 minut
muzyki. Przez kilka dni wałkowałem
materiał parę razy. Ciężko się
od niego uwolnić. Przyczepić do
samego wykonania też nie da rady.
Nie będę przecież wymyślać czegoś
na poczekaniu. Naprawdę nie znajdę
tutaj minusów. To po prostu
muzyczne klocki LEGO!
Adam Widełka
Warlord - Deliver Us
2017/1983 High Roller
Są pewne płyty, które wpadają w
ręce po jakimś długim czasie. Pewnego
dnia u kogoś słyszymy fragment
czegoś znanego naszym
uszom o czym kompletnie zapomnieliśmy.
Ba, zapomnieliśmy nawet,
że w naszych zbiorach znajduje
się taka pozycja. Potem w domu
odnajdujemy taką płytę, zdmuchujemy
z niej pokaźną warstwę kurzu
i… No właśnie - nie możemy się od
niej uwolnić. Od jakiegoś tygodnia
mam tak z EPką Warlord "Deliver
Us". Wydany w 1983 roku mini
album to, czego jestem dowodem,
dziś rzecz trochę zapomniana.
A szkoda, bo to naprawdę solidny
materiał. Biję się w pierś i szczerze
żałuję, że przez dobrych paręnaście
miesięcy po niego nie sięgnąłem.
Gdy teraz odświeżyłem sobie te
dźwięki wiem, że zdecydowanie
częściej będzie ta płytka gościć w
moim odtwarzaczu. Warlord to,
można powiedzieć, klasyka heavy/
power metalu z USA. Jak wiele innych
podobnych zespołów w latach
80. nie nagrali za dużo, ale
stworzyli albumy, dzięki którym
pozostali "żywi". Wspomniana
EPka "Deliver Us" poprzedziła
longplay "And The Cannons Of
Destruction Have Begun…". Na
tym historia grupy się kończyła
przed jej powrotem w 2002 roku.
No dobrze, skupmy się na "Deliver
Us". Ten krótki, bo raptem niecałe
pół godziny, materiał to chyba
jedna z lepszych EPek, jakie mogły
powstać w heavy metalu. Powiem
więcej - niektóre regularne albumy
nie robią takiego wrażenia. Tu jest
wszystko, czego możemy oczekiwać.
Świetne, czyste, charyzmatyczne
wokale. Są jak kolejny instrument.
Użyte z rozwagą i tworzące
niesamowity klimat klawisze. Warto
wsłuchać się w to jak brzmią, jak
komponują się między partie bębnów
i majestatyczne riffy gitary. W
ogóle muzyka na "Deliver Us" idealnie
współgra z okładką. Dziś wydać
się może lekko kiczowata, ale
uważam, że pasuje do tej trochę
niepokojącej, trochę nieoczywistej
twórczości Warlord. Na pewno całości
dopełniają pseudonimy muzyków.
Zgoda, że wywołują uśmiech,
jednak wtedy na początku
lat 80. musiały budzić respekt. A
może inaczej - były częścią bardzo
interesującego projektu. Destroyer
dzierżył gitarę i bas, Damien King
I śpiewa intrygujące teksty, Sentinel
był odpowiedzialny właśnie za
nastrój poprzez klawisze a Thunder
Child uderzał w bębny z mocą
gromu. Kolejny raz dzięki wy-
168
RECENZJE
twórni High Roller Records możemy
sięgnąć po smaczki z przeszłości.
W ostatnich dwóch latach
zostały odświeżone klasyczne albumy
Warlord oraz ich współczesne
dokonania. Robota jak
zwykle pierwszorzędna - dwupłytowe
edycje zawierają cały szereg
bonusów, które kierowane są dla
wszystkich tych, którzy chcieliby
na przykład posłuchać, jak brzmiały
utwory w fazie przed produkcyjnej
czy wstępne wersje demo
piosenek. Esencja gatunku. Nic
dodać, nic ująć.
Warlord - And The Cannons of
Destruction Have Begun…
2017/1983 High Roller
Podobno odgrzewane kotlety są
niedobre. Nieprzypadkowo utrwaliło
się takie powiedzenie, gdyż tylko
jedzone pierwszy raz mają w sobie
niepowtarzalny aromat. Potem
to już nie to samo, kulinarna nuda.
Wszystko jednak zależy od tego,
jak te kotlety są zrobione, jakich
przypraw i składników użyto, a jeśli
takowe są pierwszej jakości - to
nawet zjedzone później smakują
wybornie. Trochę inaczej sprawa
ma się w kontekście muzyki. W
tym temacie rzadko się zdarza, żeby
takie ponowne serwowanie tego
samego wychodziło na zdrowie.
Jednak jak zwykle zdarzają się wyjątki
- jednym z nich jest na pewno
"And The Cannons of Destruction
Have Begun…" amerykańskiego
Warlord. W ciągu roku oddzielającego
od siebie dwa wydawnictwa
Warlord, tj. EP "Deliver
Us" oraz pierwszego LP "And The
Cannons…" zdarzyło się dużo.
Między 1983 a 1984 roku w zespole
odbyła się znacząca zmiana
składu. Oprócz trzonu jakim byli
gitarzysta Destroyer (właść. William
J. Tsamis), obsługujący klawisze
Sentinel (Diane Kornarens)
i perkusista Thunder Child (Mark
Zonder) pojawiły się tutaj nowe
twarze. William odpuścił sobie
granie zarówno na basie jak i gitarze,
więc cztery struny miał dzierżyć
od teraz Dave Watry posługujący
się pseudonimem Archangel.
Damien King I (Jack Rucker) zostawił
mikrofon równie charyzmatycznemu
i melodyjnemu wokaliście,
Rickowi Cunninghamowi,
który (może w hołdzie dla poprzednika?)
przyjął imię Damien King
II. Przyznacie, że w Warlord działo
się trochę jak w brazylijskiej
telenoweli, ale za to muzycznie panowie
wybrali dość prostą drogę po
bardzo udanej EPce. Różnica tkwi
w szczegółach. A raczej, chciałoby
się rzec, diabeł. Mała płyta
"Deliver Us" liczy sobie 28 minut,
a LP "And The Cannons…" zaledwie
6 minut więcej. Po co o tym
wspominam, skoro przecież materiał,
ktoś powie, jest inny? No właśnie
i tutaj zaskoczenie - długogrająca
płyta Warlord opiera się
głównie na podanych raz jeszcze
utworach znanych już fanom rok
wcześniej. Ciekawy zabieg, prawda?
Trzeba jednak przyznać, że
płyta nic a nic na tym nie traci.
Cztery kompozycje się powtarzają
- "Deliver Us From Evil", "Child Of
The Damned", "Black Mass" i
"Lucifer's Hammer" jednak zagrane
są nie gorzej niż na EPce. Nawet
wokalnie nowy Damien radzi sobie
podobnie. Ten lekko niepokojący
klimat z "Deliver Us" został
zachowany i tutaj. Natomiast te
nowe - też cztery - "Lost And Lonely
Days", "Soliloquy", "Aliens"
oraz "1984" w niczym nie przynoszą
ujmy albumowi. Troszkę można
jednak odnieść wrażenie, że
momentami za sprawą tych świeżych
kompozycji panowie wpuszczają
trochę "powietrza" w duszny
klimat reszty. Chyba najbardziej
wyróżnia się "Lost And Lonely
Days", bardzo "wesoły" numer.
Nowością w porównaniu z EPką na
LP jest instrumentalny, enigmatycznie
zatytułowany "1984". Reasumując
to "And The Cannons…" to
swoista kontynuacja "Deliver Us".
Nagrane na nowo utwory nie szkodzą,
słucha się ich dobrze, ale jednak
chciałoby się więcej premierowego
materiału. Zwłaszcza, że
wtedy Warlord proponował naprawdę
ciekawą i solidną muzykę.
Może jest ten album bardziej
"dopracowany" ale znów według
mnie EP nic nie brakowało. Nie ma
co się jednak czepiać, to są jedyne
dwa pozostawione po tej grupie
dzieła z lat 80. Mimo wszystko odgrzewanie
kotletów w przypadku
"And The Cannons…" nie powoduje
niestrawności. (5) Dodatkowo
jak zwykle za sprawą High
Roller Records na drugim dysku
cała masa smakowitych bonusów z
epoki. Między innymi materiał
znany tylko z dysków demo roku
1981.
Warlord - Rising Out Of The
Ashes
2017/2002 High Roller
Początek lat dwutysięcznych był
okresem dość ciekawym w historii
muzyki metalowej. Sporo klasycznych
zespołów wracało w glorii i
chwale po chudych latach albo po
kompletnym niebycie. Fani mogli
cieszyć się z wydawnictw, które pozwalały
na nowo cieszyć się z obecności
ich idoli. Powrót nie ominął
także amerykańskiego Warlord.
Płytą o wymownym tytule "Rising
Out Of The Ashes" na nowo zaznaczyli
się na mapie heavy metalu.
Był to jednak dość osobliwy
krążek. Po, wtedy, osiemnastu latach,
które dzieliły ostatni (jedyny)
album długogrający Warlord
w latach 80. ukazała się płyta, która
jednak nie była zapisem nowego
materiału. Był to powrót do zamierzchłej
przeszłości grupy, bowiem
William J Tsamis (gitara) i Mark
Zonder (perkusista) postanowili
nagrać na nowo w większości
utwory z demówek zespołu oraz
projektu Williama z lat 90. -
Lordian Guard. Wyjątkiem są
dwa numery - drugi "Enemy Mind"
oraz zamykający "Achilles Revenge"
- to nowe kompozycje. Zaprosili do
współpracy wokalistę Joacima
Cansa, znanego z HammerFall, a
Tsamis sam, jak kiedyś, zagrał
wszystkie partie basu i gitary. Muszę
przyznać, że oryginałów nie
słuchałem. Wziąłem na warsztat
"Rising Out Of The Ashes" w
kontekście dyskografii Warlord.
Nie można jednak traktować tego
albumu pełnoprawnie, mimo, że
spokojnie mógłby nim być. Nie
wiem z czego wynikało takie postawienie
sprawy, czy z braku pomysłów
czy jakichś innych powodów,
ale teraz jest to mało istotne. Krążka
słucha się przyjemnie. Nawet
po czasie zapomina się o jego
trochę kompilacyjnym charakterze.
To po prostu solidny, heavy/
power metalowy zestaw kawałków,
zagranych i zaśpiewanych satysfakcjonująco.
Na pewno kompozycje
zyskały mocy dzięki możliwościom
technicznym podczas realizacji nagrań.
Z drugiej strony pojawia się
pewna sterylność, która może w
odsłuchach przeszkadzać. Nie
wszystkim się jednak dogodzi, ja
mogę z czystym sumieniem napisać,
że "Rising Out Of The Ashes"
to rzecz nie przynosząca absolutnie
wstydu. High Roller Records
na drugim dysku reedycji jak zwykle
wyszło naprzeciw tym najbardziej
dociekliwym i ciekawskim.
Mamy możliwość posłuchania całego
materiału na etapie demo. Są
to instrumentalne wersje wstępnych
prac nad utworami z roku
2001 z trzema wyjątkami pochodzącymi
z roku 1997.
Warlord - The Holy Empire
2017/2013 High Roller
Najbardziej zagorzali fani potrafią
bardzo długo czekać na płyty
swoich ulubieńców. Są to nierzadko
lata. W czołówce zespołów,
które lubiły w ten sposób "rozpieszczać"
słuchaczy, na pewno znajduje
się amerykański Warlord. W
2013 roku ukazał się ich drugi długogrający
krążek "The Holy Empire".
Trudno w to uwierzyć ale od
"And The Cannons of Destruction
Have Begun…" z 1984 roku
minęło wtedy aż 29 lat. Licząc od
EP "Deliver Us" - równo trzydzieści.
Cierpliwość bywa jednak nagradzana.
W międzyczasie fani dostali
"Rising Out of the Ashes"
(2002 rok) ale w tym przypadku
trudno mówić o pełnoprawnym
albumie. Żeby móc posłuchać premierowego
materiału miłośnicy
Warlord musieli czekać jedenaście
lat. W końcu otrzymali "The Holy
Empire". Jest to prawie godzinna
wycieczka na Bliski Wschód, dokładnie
w rejony Jerozolimy. Można
wywnioskować z tekstów, że
album traktuje zarówno o współczesności,
jak i nawiązuje do czasów,
gdy po ziemi chodził Jezus.
Mark Zonder (perkusja) i William
Tsamis (gitara) podjęli się
tych trudnych tematów z pomocą
dwóch nowych twarzy. Philip Bynoe,
najbardziej znany jako współpracownik
Steve Vaia odpowiedzialny
był za partie basu, a za mikrofonem
w Warlord stanął ponownie,
po krótkim epizodzie w
1986 roku, Richard Anderson.
Ponadto w chórkach udzielały się
Barbara i Hannah Anderson, klimat
w utworze pierwszym zawdzięczamy
gościnnemu udziałowi
The Trinity Choir. W końcu dwie
z ośmiu kompozycji zaśpiewał Giles
Lavery. Długo musieli czekać
fani na ten materiał, ale w amerykańskiej
grupie pod względem rotacji
składu wszystko było po
staremu. Muzycznie słuchamy bardzo
interesującego albumu. Bardzo
pompatycznego, ociekającego momentami
patosem, ale potrafiącego
przyciągnąć i zatrzymać. Zaryzykowałbym
stwierdzenie, że "The
Holy Empire" powstało na solidnym
fundamencie starych wydawnictw
Warlord. Komponując ten
materiał panowie postawili na dostojność
niż na szybkość. Zawartość
większości numerów to melodyjny,
epicki heavy metal. Z nastawieniem
na otoczkę, riff, charyzmatyczny
wokal. Wpadające w
ucho refreny. Nie można narzekać
na nudę, chociaż większość piosenek
liczy sobie około 7 minut.
Całość brzmi mięsiście, jednak nie
powinno to dziwić wszakże mamy
do czynienia z albumem nagranym
w 2013 roku. Warto zwrócić uwagę
na tytułową, jedenastominutową
kompozycję. Sporo się w niej
dzieje, od klimatycznego intro aż
po gitarowe solówki. Trzeba oddać
grupie Warlord, że choć "The
Holy Empire" był raptem trzecim
długogrającym krążkiem, to był on
krążkiem udanym. Twórcy uniknęli
pułapki bycia karykaturą samych
siebie. Fani dostali coś, na co
pewnie większość z nich czekała.
RECENZJE 169
Materiał w dużym stopniu nawiązujący
do lat 80. Swoją dostojnością
i harmoniami na nowo
może hipnotyzować wielbicieli gatunku
i pozyskiwać nowych, dzięki
reedycji High Roller Records z
2017 roku. Tradycyjnie otrzymujemy
dwudyskowe wydanie, gdzie na
CD2 udostępnione zostały alternatywne
miksy i wersje demo czy
live.
Warlord - Live in Athens 2013
2017/2015 High Roller
Amerykański Warlord to zespół
specyficzny. Działa od prawie
czterdziestu lat jednak prawie połowę
tego czasu pozostawał zawieszony.
Mimo wszystko nagrał sporo
ciekawej muzyki. Niestety w latach
80 nie zdążono zarejestrować
żadnego materiału na żywo. Po powrocie
zespołu na początku lat
dwutysięcznych aktywność grupy
zdecydowanie wzrosła. Na szczęście
dla fanów w 2015 roku ujrzało
światło dzienne pierwsze w historii
wydawnictwo live. Krajem, w którym
odbył się koncert, była Grecja
a dokładnie sala Gagarin 205 w
Atenach. Dnia 28 kwietnia 2013
roku stolica Hellady była świadkiem
półtoragodzinnego show
amerykańskiej grupy. Jak zdążyłem
się przyzwyczaić, biorąc na
tapetę twórczość Warlord, tym
razem nie obyło się bez roszad personalnych.
Wydawnictwo zawiera
koncert z etapu, kiedy zespół był
na świeżo po wydaniu długogrającego
krążka "The Holy Empire".
Jednak wokalistą, który mierzy się
z dorobkiem nie jest już Richard
Anderson - jego miejsce, co miało
miejsce w sumie już na samej płycie
w dwóch numerach, zajął Giles
Lavery. Oprócz basisty Philipa
Bynoe, gitarzysty Williama Tsamisa,
perkusisty Marka Zondera
na deskach Gagarin 205 pojawili
się muzycy wspierający. Na klawiszach
zagrał Angelo Vafeiadis a
na drugiej gitarze rytmicznie pomógł
Paolo Viani. Tyle jeśli chodzi
o kwestie personalne. Muzycznie,
co pewnie większość bardziej
interesuje, jest bardzo dobrze.
Wokalnie Giles daje radę i
brzmi naturalnie. Nie sili się na kopiowanie
poprzedników. Inna
sprawa to to, że wszyscy śpiewacy
przewijający się przez Warlord
mieli bardzo podobne głosy. Pomaga
to oczywiście w odbiorze zwłaszcza
starszego materiału. Ten został
zagrany sprawnie i bez żadnego
stresu. Jeśli chodzi o dobór
utworów nie ma żadnych
zaskoczeń - lwia część to stare
kompozycje z EP "Deliver Us", LP
"And The Cannons of Destruction
Have Begun…" i to już od
początku koncertu. Gdzieś po połowie
pojawiają się reprezentanci
"The Holy Empire". Jeśli ktoś nie
jest fanem składanek ale chciałby
mieć tylko jedną płytę Warlord -
szczerze polecam "Live In Athens
2013" bowiem to swoiste "best of"
na żywo. Dodatkowo brzmiące
gęsto i bardzo energetycznie. Słychać,
że muzycy, jak i grecka publiczność
doskonale się bawili i stopniowo
od początku do końca zachowywali
się coraz swobodniej.
To dobry portret współczesnego
wcielenia kapeli, który pojawił się
w dobrym momencie. Gdybym
dysponował wehikułem czasu to
chętnie odwiedziłbym wtedy stolicę
Grecji. Pierwsze wydanie "Live
In Athens 2013" było limitowane
do 1500 kopii i zawierało dodatkowo
płytę DVD. High Roller
Records w 2017 roku wydało reedycję
tylko zapisu audio. Na drugim
krążku znalazły się między innymi
instrumentalne demo kawałków
z "The Holy Empire" oraz nagrania
z festiwalu Keep It True
pochodzące z 2013 roku.
Adam Widełka
Symphony X, BeatPol, Drezno, 28 maja 2019
Symphony X to koncertowa wirtuozeria. To, co gra Michael
Romeo z niebywałą lekkością i wręcz od niechcenia, to riffy bardziej
skomplikowane niż solówka niejednego zespołu. To, jak i z jaką frajdą
śpiewa Allen, trzeba by włożyć w ramkę i postawić na biurku niejednego
wokalisty.
Ten zespół skradł moje serce już na warszawskim koncercie
promującym "Underworld", podczas którego Amerykanie zaprezentowali
cały krążek. Chwilę później widziałam ich na koncercie na Wacken,
który - mimo że nie zawierał tylko nowszych kawałków (dla mnie
sprawa kluczowa jeśli chodzi o SX ) - okazał się jednym z lepszych gigów
na festiwalu. Nic dziwnego, że kiedy Nuclear Blast ogłosił europejską
trasę, postanowiliśmy się wybrać do najbliższej naszym granicom
lokalizacji - Drezna.
Na 18.00 mieliśmy umówioną rozmowę z Michaelem Romeo,
więc pod salą koncertową stawiliśmy się już chwilę przed koncertem.
Niewielki klub w przedwojennym budynku, ludzie nawet nie zaczęli
się jeszcze schodzić. Michael przyjął nas na backstage'u trochę po
czasie, choć i tak przerwał posiłek, żeby z nami się spotkać (rozmowę z
gitarzystą przeczytacie już niedługo w kolejnym numerze HMP). Zastanawiałam
się jak to możliwe, że z tego wyluzowanego, swojskiego faceta
za chwilę na scenie wyjdzie demon gitary.
Zanim demon wyszedł, na scenie pojawił się support - Savage
Messiah, który zaskoczył mnie zderzeniem heavy czy też momentami
thrashmetalowego grania z zupełnie lekkim rockiem, co, jak się później
okazało, wynikało z repertuaru opartego głównie na nowej płycie. Zupełnie
nie czekałam na występ Savage Messiah, niemniej jednak nastawiona
na mocniejsze uderzenie, koncert pozostawił po sobie wielki
znak zapytania na mojej twarzy.
Znak zapytania szybko został zastąpiony przez szeroki uśmiech,
kiedy ze sceny wybrzmiały pierwsze takty "Iconoclast". Ten kawałek
swoją mocą, brzmieniem i precyzją wykonania już na starcie rzucił
na kolana. A to był dopiero początek koncertu Symphony X. Jego
jedyną wadą było to, że się skończył i - jak się okazało - był jedynym
utworem z tej - moim zdaniem najlepszej - płyty Amerykanów. Zapewne
jego "osamotnienie" wynikało też z jego długiego trwania, wszak
10-minutowy numer może robić za dwa. Po tak genialnym wstępie,
który rozbudził marzenia o koncercie, na którym zespół zagrałby całą
płytę "Iconoclast", występ trzymał poziom. Russel Allen wyskoczył na
deski sceny w słonecznych okularach. Spodziewałam się, że będzie odgrywał
takie same scenki jak na warszawskim koncercie, z zakładaniem
i zdejmowaniem masek, okularów etc., ale na okularach zdjętych po
"Iconoclast" się skończyło. Co nie znaczy, że nie bawił się śpiewaniem
tak, jak wtedy. Rzeczywiście, chętnie "ilustrował" wokalizowane przez
siebie teksty teatralnymi gestami, uderzał wirtualnym kijem bejsbolowym
czy uprawiał jogging w miejscu na "Run with the Devil". Właśnie,
z "Underworld" poza rzeczonym "Bieganiem z diabołem" zespół zagrał
potężny "Nevermore" i - moim zdaniem - najsłabszy punkt setu czyli balladowy
"Without You". Wiele osób kojarzy amerykańską ekipę z neoklasycznym,
niezbyt ciężkim graniem, a koncerty pokazują, że prawdziwym
asem w rękawie Symphony X są właśnie te ciężkie numery w typie
"Nevermore", w których finezja spotyka się z huraganową mocą. To,
co wygrywa na gitarze Romeo sprawia, że trudno nie złapać się za głowę.
A tu przecież koncert leci, szkoda czasu na łapanie się gdziekolwiek.
Na szczęście w parze z "Nevermore" i perełką z "Iconoclast" pojawiły się
też kawałki z "Paradise Lost", płyty, która rozpoczęła przygodę Amerykanów
z coraz mocniejszymi aranżacjami - zespół zagrał m.in. "Serpent's
Kiss" i "Set the World on Fire". Największą niespodzianką koncertu
było jego zakończenie. Już dość wcześnie nastąpiło przedstawienie
muzyków, które zwyczajowo pojawia się pod koniec koncertów. Nie
rozproszyło to jednak mojej czujności. Dzięki temu wielką niespodzianką
było dla mnie sfinalizowanie występu... ponad 20-minutowym
"The Odyssey". Nie, nie było żadnego hitu do wspólnego śpiewania. Żadnego
"Iced Earth" na koncercie Iced Earth czy "Run to the Hills". Była
epicka podróż, doskonale zaśpiewana, świetnie zagrana, bardzo przejrzyście
nagłośniona.
I tak wraz z Odyseuszem dotarliśmy do końca koncertu.
Wieść o pełnych salach w Niemczech można włożyć między mity.
Ludzi było niewiele, za to takiej publiki można naprawdę życzyć sobie
na każdym gigu. Ludzie po prostu przyszli na koncert. Nie było adorujących
się grupek czy zakochanych parek rozmawiających głośno
przez cały koncert. Świetny koncert, dobre nagłośnienie, dobre towarzystwo.
Nic, tylko czekać na kolejny występ Symphony X. Zachęcajcie
znajomych, którzy niekompatybilni z "neoklasyczną" estetyką zatrzymali
się na pierwszych trzech płytach Amerykanów. Ten zespół naprawdę
oferuje dużo więcej!
Katarzyna "Strati" Mikosz
170
RECENZJE