31.03.2023 Views

HMP 72 Enforcer

New Issue (No. 72) of Heavy Metal Pages online magazine. 68 interviews and more than 180 reviews. 172 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Enforcer, Myrath, Destroyers, Stos, Turbo, Doro, Herman Frank, Tyr, Possessed, Protektor, Usurper, Bewitcher, Empheris, Evangelist, Monasterium, Smoulder, Spirit Adrift, Exumer, I.N.C., Xentrix, Savage Messiah, Hunter, Ruthless, Steel Prophet, St. Elmos Fire, Attica, Ritual, Wretch, Zarpa, Rock Goddess, Twisted Tower Dire, Metal Inquisitor, Paragon, Icarus Witch, Traveler, Chevalier, Riot City, Booze Control, Skull Fist, Vultures Vengeance, Leathurbitch, Bat, Sanhedrin, Pulver, Ironflame, Pounder, Ravager, Critical Defiance, Fabulous Desaster, Quiet Riot, Iron Fire, Emerald, Astral Doors and many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 72) of Heavy Metal Pages online magazine. 68 interviews and more than 180 reviews. 172 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Enforcer, Myrath, Destroyers, Stos, Turbo, Doro, Herman Frank, Tyr, Possessed, Protektor, Usurper, Bewitcher, Empheris, Evangelist, Monasterium, Smoulder, Spirit Adrift, Exumer, I.N.C., Xentrix, Savage Messiah, Hunter, Ruthless, Steel Prophet, St. Elmos Fire, Attica, Ritual, Wretch, Zarpa, Rock Goddess, Twisted Tower Dire, Metal Inquisitor, Paragon, Icarus Witch, Traveler, Chevalier, Riot City, Booze Control, Skull Fist, Vultures Vengeance, Leathurbitch, Bat, Sanhedrin, Pulver, Ironflame, Pounder, Ravager, Critical Defiance, Fabulous Desaster, Quiet Riot, Iron Fire, Emerald, Astral Doors and many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.



Najnowszy nasz numer (72) ma swoich dwóch

głównych bohaterów. Pierwszym jest znany

szwedzki zespół wywodzący się z nurtu NWO

THM. Oczywiście chodzi o Enforcer. Już przy

poprzednim albumie "From Beyond" z 2015

roku zastanawiałem się, czy nie zaryzykować

dla nich okładki. Pomyślałem jednak, że dopiero

przy kolejnej płycie wrócę do pomysłu.

Niestety, a może wcale nie, muzycy Enforcer

zrobili psikusa. Wraz z najnowszym, albumem

- "Zenith" - postanowili wprowadzić pewne

zmiany. Do tej pory kapela była kojarzona z

oldschoolowym speed metalem oraz tradycyjnym

heavy metalem. Gdzieniegdzie w ich muzyce

pojawiały się różne odnośniki, a to do bardziej

melodyjnych odmian heavy rocka, hard

roka, a nawet glam metalu. W sumie fajne smaczki.

Tym razem to speed metal i heavy metal

są takim smaczkami. Szwedzi tłumaczą zmiany

obawą przed zjadaniem własnego ogona, jednak

od dawna wiadomo, że zwycięskiej drużyny nie

zmienia się... A tu bach! Daleki jestem jednak

od obrzucaniem błotem najnowszej płyty Enforcer.

Ba, nawet często ją sobie słucham. Z

drugiej strony rozumiem zawód tych, którzy

oczekiwali kontynuacji obranej drogi na wczesnych

albumach przez ten zespół. Niemniej wierzę

w Enforcer i ufam, że muzycy przy okazji

tworzenia kolejnych dźwięków, dokonają odpowiednich

wyborów.

Drugim zespołem z okładki jest tunezyjski Myrath.

Ich muzyka początkowo inspirowana progresywnym

metalem w stylu Dream Theater

ewoluowała w stronę ambitnego melodyjnego

power metalu a la Kamelot. Do tej pory oba

kierunki przenikają się i wzajemnie uzupełniają.

Jednak główną cechą Myrath jest wykorzystywanie

elementów muzyki orientalnej, bezpośrednio

z ich rodzimego podwórka oraz zbliżonych

regionów. Jak dla mnie muzyka ciekawa i

intrygująca, dlatego z zapartym tchem czekam

na ich kolejne krążki. Niestety mam wrażenie,

że taka zbitka stylistyczna pasuje tylko mnie,

chociaż może się mylę, bowiem już niedługo

Tunezyjczycy ze swoim show pojawią sie w Polsce

po raz trzeci.

Równie ważne są dla mnie wywiady z trzema

weteranami polskiej sceny Destroyers, Stos i

Turbo. Turbo w wybornym stylu bije kolejne

iluś tam lecia, a i u Wojtka Hoffmanna dzieje

się pod względem artystycznym i nie tylko,

więc ma o czym opowiadać. Z okazji drugiej

edycji Hellicon Metal Festival reaktywowały

się stare wygi z Stos i Destroyers. W wypadku

tego drugiego są duże szanse na kontynuacje,

co oldschoolowców powinno cieszyć. No i w sumie

dzięki temu wydarzeniu mogliśmy porozmawiać

z dawno niesłyszanymi muzykami.

Intro

Pozostałe materiały z nowego magazynu zostały

przygotowane według doskonale znanego

schematu, a jego kierunki wyznaczały tradycyjny

thrash i heavy metal. Jednak na wyróżnienie

zasługują dwa tematy. Pierwszym z nich dotyczy

się muzyki z pogranicza thrash metalu i

ekstremy. Zawsze staramy się aby jakiś ciekawy

przedstawiciel tego stylu znalazł się w kolejnym

numerze, jednak tym razem została wyeksponowana

ich spora gromadka. Niech wymienię

tylko: Possessed, Protektor, Usurper, Bewitcher

czy nasz rodzimy Empheris. Drugi motyw,

na który warto wskazać, to przedstawiciele

doom metalu charakteryzującego się sporą dozą

epiki i klasycznego heavy metalu. Dużą przyjemnością,

a nawet dumą, jest fakt, że ich najważniejszymi

przedstawicielami są nasi rodacy z

Evangelist i Monasterium. A przecież takie

Smoulder czy Spirit Adrift mimo również niewielkiego

doświadczenia potrafiły zwrócić na

siebie uwagę.

Choć stosunkowo w bieżącym numerze jest niewiele

thrash metalu ale prawie na samym początku

znajdziecie rozmowy z muzykami Exumer,

I.N.C. (Indestructible Noise Command) i

Xentrix. W dalszej części odnajdziecie artykuły

o Ravager, Critical Defiance czy Fabulous

Desaster. Jest także rozmowa z Dave'em Silverem,

którego power/thrashowy Savage Messiah,

na ostatnim albumie "Demons" trochę

poeksperymentował z melodią. Do tego grona

trzeba również zaliczyć kolaborującego z nowoczesnością

West Of Hell czy też naszego bardziej

alternatywnego ale ambitnego Hunter.

Zespołów ze sceny tradycyjnego heavy metalu

w nowym magazynie znajdziecie na prawdę

sporo. Jednak najbardziej imponujące jest nie ta

ilość ale różnorodność tych zespołów. Wystarczy

spojrzeć na starych wiarusów z Ruthless,

Steel Prophet, St. Elmos Fire, Attica, Ritual,

Wretch, Zarpa czy ladies z Rock Goddess.

Jeszcze więcej stylistycznych zawirowań odnajdziecie

wśród młodzieży, które ciągle dobija się

o zainteresowanie, a są to Traveler, Chevalier,

Riot City, Booze Control, Skull Fist, Vultures

Vengeance, Leathurbitch, Bat, Sanhedrin,

Pulver, Ironflame, Pounder, itd. A przecież

są jeszcze zespoły, którym daleko do wiarusów

a żółtodziobami dawno przestali być,

chociażby Twisted Tower Dire czy Metal Inquisitor.

Nietaktem byłoby, abym nie wspomniał

choćby słowem, o królowej metalu Doro.

Cieszy taka aktywność na tej scenie. Oby trwała

jak najdłużej.

Nie zapominamy o bardziej melodyjnym power

metalu. W tym numerze będziecie mogli

poczytać artykuły z Paragon, Icarus Witch,

Iron Fire, Emerald, Astral Doors itd. Tak naprawdę

miało być tych zespołów trochę więcej.

Pomyślałem sobie o małym bloku wywiadów

aktualnie działających kapel ze sceny melodyjnego

power metalu. Niestety ostatecznie zainteresowanie

taką formą promocji wyraziła tylko

kilka zespołów. Trochę to dziwne, bo ostatnimi

czasy niewiele poświęca się im uwagi. Odnajdziecie

także kila rozmów z grupami reprezentującymi

scenę hard rockową. Przede wszystkim

na uwagę zasługuje artykuł o Quiet Riot,

ale mamy też wywiad z polskimi młodziakami z

Lady Killer czy też króciutki interview z Jamesem

Kottakiem o jego nowym projekcie A

New Revenge.

Miłośnicy progresywnego rocka z pewnością

chętnie przeczytają obszerne wywiady z Lion

Shepherd i Amarok. Oba wywiady wcześniej

znane były z oficjalnej strony naszego magazynu,

ale myślę, że nasi czytelnicy są już przyzwyczajeni

do takiej formy dostępności naszych

materiałów.

I tak oto, mniej/więcej wygląda zawartość nowego

72. numeru naszego magazynu. Co do

szczegółów całej treści proszę o jej przewertowanie.

Jak zawsze liczę, że odnajdziecie dla

Siebie drodzy czytelnicy coś do poczytania. Z

taka nadzieją, życzę Wam miłej lektury.

Michał Mazur

Spis tresci

3 Intro

4 Enforcer

6 Myrath

10 Destroyers

12 Stos

14 Turbo

16 Exumer

18 Indestructible Noise Command

20 Xentrix

22 Twisted Tower Die

23 Metal Inquisitor

24 Possessed

26 Protector

28 Usurper

30 Evangelist

32 Monasterium

34 TYR

36 Doro

38 Herman Frank

40 St. Elmos Fire

42 Attika

44 Ritual

46 Steel Prophet

47 Booze Control

48 Ruthless

49 Traveler

51 Pulver

52 Chevalier

54 Pounder

56 Ironflame

58 Savage Messiah

60 Hunter

62 Ravager

64 Bat

66 Empheris

68 Critical Defiance

70 Bewitcher

72 West Of Hell

74 Paragon

77 Icarus Witch

80 Riot City

81 Powergame

82 Sanhedrin

83 Skull Fist

84 Vultures Vengeance

86 Chainbreaker

88 Spirit Adrift

90 Smoulder

92 Leathurbitch

93 Vanik

94 Zarpa

96 Rock Goddess

97 Devil’s Gun

98 Wretch

100 Fabulous Desaster

102 Diabol Boruta

104 Emerald

106 Iron Fire

107 Cryonic Temple

108 Astral Doors

109 Sinbreed

110 Frozen Land

112 Fatal Curse

114 Madog

115 A New Revenge

116 Quiet Riot

118 Lady Killer

120 Lion Shepherd

123 Amarok

126 Reminiscencje NWOBHM

127 Zelazna Klasyka

128 Decibels` Storm

160 Old, Classic, Forgotten...

3


liśmy zapełniać albumu przewidywalnymi

utworami.

Wysoka poprzeczka i wiele skrajności

Wywiad rzuca trochę światła na to, dlaczego i jak zmienił się Enforcer.

Zespół obawiał się syndromu Motörhead i AC/DC, kapel, których

urok wciąż opiera się na kilku wczesnych płytach. Szwedzi z piątą płytą

kombinowali przez cztery lata. Co wyszło, już wiemy, a jak wychodziło -

dowiecie się z naszej rozmowy.

HMP: Zapowiadając nowy album mówiliście,

że pragniecie stworzyć coś naprawdę

wielkiego. Jak trudno pracuje się pod presją

narzuconego celu?

Olof Wikstrand: Dobre pytanie. Chcieliśmy

zrobić coś wielkiego. Nie po prostu "kolejny

album". To nie miał być przypadkowy zestaw

piosenek, ale utwory, które stworzą udaną

całość. Jak nam się to udało? Myślę, że bawiąc

się różnego rodzaju ekstremami, tworząc

bardzo zróżnicowane utwory. Żaden kawałek

na albumie nie powinien brzmieć jak

poprzedni, wszystkie powinny służyć nadrzędnemu

celowi. Jednocześnie całość powinna

być dobrze napisana, chwytliwa, a każdy

utwór powinien być hitem.

Mötley Crüe. Wybierając ten utwór do promowania

nowej płyty chcieliście zaznaczyć

nowy kierunek Enforcer?

Z jednej strony tak, ale z drugiej strony już

wcześniej bawiliśmy się tego typu brzmieniem,

jak np. na "Diamonds" z 2010 roku,

który zawiera wiele takich rockerów. Podążanie

w tym kierunku jest dla nas naturalne.

Tym razem jednak nie chcieliśmy jedynie sygnalizować

inspiracji, lecz wykorzystać to

brzmienie na 100%. Iść na całość.

Słychać, że nadal chętnie czerpiecie z muzyki

lat 80. Na "Zenith" poza riffami słychać

też popularną w tamtym okresie perkusję z

efektem pogłosu - na początku "The End of

the Universe" czy inspirowane latami 80.

klawisze w "One Thousand Years of Darkness".

Na jakieś zasadzie dobieracie te efekty

lat 80. do swojej muzyki? Jak długo zastanawiacie

się nad ich użyciem, tak, żeby

dodać klimatu a jednocześnie nie przesadzić?

Nie da się ukryć: jeśli grasz metal, to będziesz

się inspirował latami 80., bo to była złota era

dla tego typu muzyki. Do swojej twórczości

możesz dodawać różnego rodzaju rzeczy. Nie

mam żadnego problemu z używaniem klawiszy.

Dodajemy je, aby trochę podkolorować

utwory, aby wykreować atmosferę. Tego typu

zabiegi zmieniają "zwyczajny" riff w coś, co

ty, jako słuchacz, zapamiętasz. Taka dodatkowa

szczypta przyprawy. Metallica zrobiła

sporo takich zabiegów na swoim "Czarnym

albumie". Mają tam masę dogrywek, efektów

dźwiękowych, o których tak naprawdę nie

myślisz, gdy słuchasz tej płyty po raz pierwszy.

Jednak gdy już je zauważysz, to stwierdzisz,

że dodają one głębi każdemu riffowi.

Ciężko pracowaliśmy, aby uzyskać podobny

efekt; stworzyć atmosferę nie tylko samą

przesterowaną gitarą, ale dodać do niej sporo

smaczków. Fundamentem oczywiście nadal

powinna być gitara, perkusja i bas, wciąż

przecież jesteśmy zespołem metalowym, czy

też rock'n'rollowym. Kiedy przesuwasz ciężar

w stronę keyboardów, wtedy stajesz się

czymś innym, my natomiast używamy ich

jako dodatku.

Niezwykle rzadko zespoły są niezadowolone

z najnowszej płyty. Wy postawiliście

sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Czujesz,

że udało Wam się sprostać Waszym wymaganiom?

Wiąże się to po części z faktem, że wydanie

albumu zajęło nam tak dużo czasu. Zawiesiliśmy

poprzeczkę zajebiście wysoko. Zdaje

się, że robiliśmy tak w przypadku każdego

albumu. Robimy to, ponieważ chcemy stawać

się lepsi i za każdym razem lepiej robić

każdą rzecz. Powiedziałbym, że postaraliśmy

się najlepiej, jak było możliwe spełnić te wymagania.

"Die for the Devil", kawałek, którym promujecie

nową płytę nawiązuje stylistyką do

hard'n'heavy lat 80, choćby do wczesnego

Foto: Nuclear Blast

Pomysł na zmianę estetyki przyszedł spontanicznie,

czy rzeczywiście uznaliście, że

dobrze jest kiedy zespół się rozwija, zmienia

i wdraża nowe pomysły?

Nie uważam, żebyśmy zmienili naszą estetykę,

a przynajmniej nie było to intencjonalne.

Naprawdę myślę, że wciąż jesteśmy tacy

sami. Udało nam się jednak wstrzyknąć trochę

różnorodności w ten album. Jedyna zmiana

to fakt, że odważyliśmy się zamieścić na

nim wiele skrajności.

Fakt, oczywiście nie porzuciliście swoich

korzeni. Oba speedowe kawałki na Waszej

płycie, "Thunder and Hell" i "Searching for

You" są w klasyczny dla Was stylu. Pochodzą

z jakichś sesji nagraniowych z przeszłości

czy nagraliście je celowo na "Zenith"?

Nie, to są nagrania pod nowy album. Wiedzieliśmy,

że będziemy chcieli nie tylko odkrywać

nowe lądy dla Enforcer, ale również

pokazać, że się nie zmieniliśmy, że wciąż mamy

takie same pomysły, przy czym nie chcie-

"The End of an Universe" kryje jakąś symbolikę?

Zaczyna się podobnym stylu jak kawałek

Queensryche o tytule... "En Force".

To pewnie nie przypadek?

To czysty przypadek. Nigdy nie słuchałem

zbyt dużo Queensryche szczerze powiedziawszy.

Z tym kawałkiem wiąże się jeszcze jedno

skojarzenie. Motoryka i budowa kompozycji

kojarzy się z "For Whom the Bell Tolls"

Metalliki. To celowe nawiązanie?

Nie, tak naprawdę to nie, a przynajmniej ja o

tym w ten sposób nie myślałem. Jak w ogóle

idzie ten kawałek? (zaczyna nucić pierwsze

takty Metalliki). To chyba inne tempo, jakieś

6/8 (nuci dalej).

Bardzo ciekawa jest aranżacja, zwłaszcza

sekcji rytmicznej, w "Sail on". Skąd pomysł

na tak nietypowy dla Was kawałek?

Masz na myśli wykorzystanie shakerów?

Używaliśmy ich właściwie w każdym utworze

na płycie, żeby podbić hi-hat, nadać mu

trochę więcej wyrazistości. Ten pomysł też

wzięliśmy od Metalliki z "Czarnego albumu",

przy czym tam shakery są nałożone na

hi-hat przez cały czas. Sprawia to, że jest on

bardziej słyszalny a rytm bardziej buja, kiedy

stosujesz ten efekt w tle. Nie powinieneś tego

jednak słyszeć, lecz poczuć.

Innym zupełnie zaskakującym połączeniem

jest zaaranżowanie kawałka o mrocznym

4

ENFORCER


tytule "Forever we Worship the Dark" w

zupełnie lekki sposób - mam na myśli chwytliwy

wręcz taneczny refren i chóralne ozdobniki.

Celowo chcieliście zaskoczyć słuchacza

takim zderzeniem światów? Ostatnio

z takich zabiegów słynie Ghost. Byli

Waszą inspiracją w tej materii?

I tak i nie. Tzn. wyrażamy siebie głównie

przez mroczne teksty, zawsze tak było, więc

jest to jakby normalne. Muzycznie ten utwór

może wydawać się inny, ale… Teraz jak o

tym wspomniałeś, to naprawdę podoba mi

się ten kontrast: wyrażasz jedno muzyką, a

co innego tekstem. Gdybyś miał radosną muzykę

i taki sam tekst, wyszłaby z tego niemal

parodia czy też kalka. Można z tym jednak

zrobić coś bardziej oryginalnego. Tak to po

prostu u nasz wyszło, całkiem naturalnie.

Zupełnie inną stronę płyty prezentują takie

kawałki jak "Zenith of the Black Sun" i

"Ode to Death", które uderzają w majestatyczną

epicką nutę. Na poprzedniej płycie

tego typu utworem był znakomity "Mask of

Red Death". Po cichu liczyliśmy, że właśnie

ten typ kawałków rozwiniecie na nowej płycie.

Jak się czujesz w takiej estetyce? Mimo,

że nowa płyta jest bardziej rock'n'rollowa

niż poprzednia, umieściłeś dwa tego typu

kawałki.

Tu znów chodzi o zróżnicowanie i kontrast

pomiędzy utworami. Uważam, że warto mieć

tego typu kawałki jako przeciwwagę dla pozostałej

zawartości płyty, która jest taka, jak

wspomniałeś - bardziej rock'n'rollowa. Tak

jak mówiłem na początku, chcieliśmy zrobić

album, który składałby się z różnych ekstremów.

Co więcej, na krążku jest też numer zaaranżowany

na pianino. Jego użycie też wiązało

się z "chęcią zrobienia czegoś nowego"?

To kolejny element, który sprawia, że album

staje się dobry. Jeśli wszystko brzmi inaczej,

to staje się lepsze. Tak uważam. Są zespoły,

które się nie rozwijają, nie dojrzewają. Na

przykład Motörhead czy AC/DC zawsze

grają to samo. Grają bezpiecznie. Przy czym

oczywiście są to wielkie zespoły. Motörhead

przebił się swoim pierwszym czy drugim albumem

i od tamtego czasu zbytnio się nie

rozwinął. Wszyscy chcą słuchać utworów

głównie z ich drugiej płyty. To samo tyczy się

AC/DC: rozwijali się jakoś tak do 1980 a potem

już osiadli. Po "Back in Black" nie stworzyli

nic nowego, wiesz co mam na myśli?

Tak. Mimo umieszczenie na "Zenith" wielu

różnych stylistyk, temp i aranżacji, brzmienie

albumu jest znakomite i - co ważne - bardzo

spójne. Jak udało Wam się tak dobrze

nagłośnić tak różnorodny album?

Staramy się mieć otwarte umysły. Nie mówimy

sobie, że nie możemy czegoś zrobić, bo

nie jest wystarczająco heavy metalowe; to nie

jest nasze podejście. Wręcz przeciwnie - każdy

pomysł uważamy za dobry i tworzymy z

niego utwór, w jakimkolwiek stylu nam wyjdzie.

Przy czym w tym wszystkim nadal

brzmimy jak Enforcer.

Tym razem Jonathan Nordwall dołączył do

zespołu na stałe. Pamiętam go jak grał gościnnie

na Waszym koncercie w Berlinie.

Jego wybór na gitarzystę był zatem naturalny?

Tak, ponieważ i tak znał już wszystkie kawałki.

My go znaliśmy, a on wiedział, w jaki

sposób pracujemy. Wiele razem graliśmy,

więc wszystko odbyło się bezproblemowo.

Kiedy wypuściliście klip do "Die for the Devil"

w wersji hiszpańskiej wyglądało to tylko

na jeden ukłon w stronę hiszpańskojęzycznych

fanów. Zaskoczyliście nas, kiedy

okazało się, że wydaliście całą płytę w tym

języku. Wydajecie ją z myślą o rynku Ameryki

Południowej?

Zgadza się, zrobiliśmy to głównie dla fanów

w Ameryce Południowej, ale każdy kto

chciałby posłuchać tej wersji albumu, oczywiście

może to zrobić. Wyszło to całkiem

Foto: Nuclear Blast

nieźle.

Jak trudno było przetłumaczyć tekst tak, żeby

pasował do linii melodycznych i żeby te

nie straciły mocy? Zdarzało Wam się zamieniać

zdania miejscami lub wprowadzać

inny tekst?

To właściwie niemożliwe. Nie tłumaczyliśmy

tekstów, lecz napisaliśmy je na nowo. Inaczej

się nie dało; ten język działa zupełnie inaczej,

zdania są zdecydowanie dłuższe, więc

napisaliśmy je ponownie.

Fani w Szwecji nie czują się zawiedzeni, że

nie powstała wersja w Waszym rodzimym

języku?

Nie jesteśmy rozpoznawalnym zespołem w

Szwecji, ludzie nas za bardzo tu nie znają.

Szwecja to nie jest dobry kraj dla ciężkiej

muzyki.

Jak zawsze Waszej muzyce towarzyszą

przemyślane grafiki na wysokim poziomie.

Okładkę do "Zentith" zaprojektował Velio

Josto. Domyślam się, że koresponduje ona z

takimi kawałkami jak "Zenith of the Black

Sun" i być może "Forever we Worship the

Dark". Co kryje się za tą koncepcją? Daliście

Josto konkretne wytyczne czy sam narysował

tak ciekawy obraz?

W większości to była jego koncepcja. Dałem

mu jakieś wskazówki, surowe pomysły, ale to

właściwie jego wizja.

Co będzie po "Zenith"? Pisząc tę płytę

chcieliście osiągnąć coś wielkiego. Masz już

plany na to, jak ustawić sobie poprzeczkę po

tej płycie?

Zbyt wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć

na ten temat. Nawet nie wiem czy zrobimy

kolejny album (śmiech). Póki co dobrze mi z

tym uczuciem, że udało się zrobić "Zenith" i

mogę już o tym nie myśleć.

Na fanpage'u Enforcer widnieje wiele zdjęć

fanów z tatuażami z okładką "From Beyond".

To chyba najczęściej tatuowana Wasza

okładka. Zastanawiacie się czy "Zenith"

też trafi na ciała fanów? Może można

po tatuażowych statystykach oceniać popularność

Waszych płyt?

Okładka "From Beyond" doskonale się sprawdza

jako tatuaż. Jest bardzo prosta i bezpośrednia.

"Zenith" jest bardziej złożony, ma

więcej kolorów. Może też się nada, nie wiem

w sumie. Nie jest to zbyt oczywisty wzór.

Myślałem o tym, ale nie wiem. Zobaczymy

najpierw jak ludzie przyjmą album. Może go

znienawidzą?

Maciej Uba, Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Paweł Izbicki

ENFORCER 5


HMP: Wasz nowy album "Shehiki" promują

single "Dance" i "No Holding Back". Do

każdego z nich nakręciliście teledysk.

Utrzymane są one w konwencji przygodowych

filmów fantasy. Oba filmy to kontynuacje

teledysku do utworu "Belive" z poprzedniego

krążka "Legacy". Czy ta swoista

trylogia to zamknięta księga czy możemy

spodziewać się jej kontynuacji?

Zaher Zorgati: Zawsze staramy się pozostawiać

rzeczy otwarte. Zdecydowanie, zrobiliśmy

trylogię, ale kto wie - może będziemy

mieli nowy materiał w niedalekiej przyszłości.

Z "Believer", "Dance" i "No Holding Back"

...nic nie jest niemożliwe...

Moja znajomość z tym, zespołem trwa od albumu "Desert Call" z roku

2010. Muzyka utrwalona na nim zdobyła mnie szturmem. Był to pomysłowy i

melodyjny prog-power z dużą dawką muzyki orientalnej, rozpalającą wyobraźnie

słuchacza. Wraz z kolejnymi płytami mój szacunek do poczynań muzyków Myrath

wzrastał. Zdaje się, w ten sam sposób reagowali fani w Europie i Japonii.

Mimo, że Myrath w Polsce był już dwa razy, to takiej pewności nie mam, jeśli chodzi

o polskich fanów ambitnego power metalu. Z przekonaniem i chęcią zmiany

takiego stanu rzeczy zachęcam do poznania najnowszego dokonania Tunezyjczyków

płyty "Shehiki". Jej jakość wzbudza wśród muzyków Myrath nadzieję zdobycia

kolejnego szczebla drabiny na szczyt kariery. Natomiast we mnie, że wszelkie

dotychczasowe realne i wyimaginowane bariery polskich fanów w zaakceptowaniu

Myrath zostaną wyeliminowane, pozostawiając jedynie szczere zainteresowanie

muzyką tego zespołu.

innym - o ludzkości, wojnie, wierze, nadziei i

naszym spadku. Jak chodzi o teksty, to byliśmy

bezpośrednio inspirowani przez same kawałki,

ich tempo, radość, którą w nie włożyliśmy.

Właśnie dlatego, jak na razie, nigdy nie

mieliśmy chęci, by zrobić album koncepcyjny.

Różnie to bywa u muzyków. Jedni piszą

najpierw muzykę a później starają się dopasować

teksty. Drudzy najpierw piszą historie,

które mają opowiedzieć na płycie a następnie

muzykę. Jak to jest w waszym wypadku?

Zawsze zaczynamy od muzyki. W ten sposób

jak najbardziej zaangażowani. To pierwszy album

Myrath, przy którym pracował Hiba.

Aymen jest naszym tekściarzem od początku,

a Perrine działa z nami od czasu "Legacy".

Napisanie tekstów do całego albumu zajęło

prawie cały miesiąc pracy.

Co ogólnie inspiruje was w czasie pisania

tekstów. Czy są to wydarzenia z codzienności,

czy raczej refleksje po obejrzeniu filmu

czy też przeczytaniu książki?

Zwykle po obejrzeniu filmu, tak jak w przypadku

paru kawałków z "Legacy". Na przykład

"The Unburnt" był o Khaleesi z "Gry o

Tron", "Nobody's Lives" czerpało inspirację z

"Mister Nobody". Jak chodzi o "Shehili", album

zainspirowały nasze własne uczucia:

szczęście, smutek i rozpacz, ból, żal, dzieciństwo.

W waszej muzyce słuchacza uderza jej bajkowość.

Pewne aspekty bajkowości można

zobaczyć też w Waszych ostatnich teledyskach.

Czy lokalne tunezyjskie baśnie miały

na Was jakiś wpływ?

Oczywiście, w Tunezji się urodziliśmy

(śmiech). Ale jak chodzi o klipy, zainspirowały

nas "Baśnie tysiąca i jednej nocy", które

zaadaptowaliśmy na potrzeby naszego onirycznego

świata. To tak bogata historia, że

masz dzięki niej tysiące pomysłów! My zrobiliśmy

z tego coś nieco bardziej osobistego.

Nie wiem, czy zauważyłeś, ale w "No Holding

Back" wpletliśmy też trochę World of Warcraft,

kiedy mag Elyes zmienia żołnierza w

owcę.

próbowaliśmy zmienić podejście do promowania

muzyki, łącząc naszą muzykę z silną

wizualną historią. Będziemy tak robić dalej,

nawet jeśli zmienimy samą historię, czy nawet

cały zamysł.

Utwory "Dance" i "No Holding Back" integruje

treść. Czy pozostałe kompozycje z

"Shehiki" łączy ta sama opowieść? O czym

opowiadacie na nowej płycie?

"Shehili" nie jest albumem koncepcyjnym,

"Dance" i "No Holding Back" są ze sobą połączone,

ponieważ musieliśmy zrobić do nich

dobrą historię wizualną. Teksty nie są ze sobą

połączone. Każdy utwór opowiada o czymś

Foto: earMusic

komponuje Myrath. Zaczynamy śpiewać fonetycznie

do riffów, refrenów itp., a potem

staramy się wydobyć z tego mocny motyw

przewodni z silnym przesłaniem. Ale to musi

pasować do rytmu flow. Nigdy nie próbowaliśmy

zaczynać od tekstu.

Jak długo pracowaliście nad tekstami na

"Shehiki"? Kto jest ich głównym twórcą?

Kto w ogóle pisze je za zwyczaj?

Mamy na tym albumie trzech tekściarzy: Aymen

Jaouadi, Perrine Perez-Fuentes i Hiba

Ghanem. Każdy z nich wybrał sobie utwór

według upodobania i w ten sposób mieliśmy

pewność, że będą mocno zainspirowani oraz

Zachód uwielbia orientalne baśnie. Nie ma

chyba na świecie dziecka, które by nie znało

przygód Aladyna... Jak myślicie, co bardziej

przyciąga zachodnią kulturę, orientalizm

tych historii czy raczej uniwersalny język

awanturniczej przygody ich bohaterów?

Myślę, że chodzi o obydwie rzeczy. Orientalizm

to dla wielu ludzi magia i dawne, mistyczne

czasy. To ze względu na unikalność orientalnej

architektury i cywilizacji, ale też

przez sposób, w jaki Disney zaadaptował go

pod wyobraźnię dziecięcą. I nawet nie będąc

z kraju zachodu, podoba nam się sposób, w

jaki jest prezentowany światu.

Jak długo pisaliście muzykę na nową płytę?

Czy macie swój sposób na pisanie kompozycji?

Dopracowaliście się jakiegoś specjalnego

kodu muzycznego?

Nie mamy żadnego kodu. Najlepszy sposób

na zrobienie czegoś to myślenie nietuzinkowe,

bez zasad - właśnie tak robi to Myrath.

Każdy z nas komponuje, nawet producent

Kevin Codfert, który jest jednym z głównych

kompozytorów. Jeśli coś jest dobre, to bierzemy

to, jeśli złe - usuwamy: bez ego, pracy w

kilka osób. Komponowanie zajęło pół roku,

ale aranżacja trwała ponad rok. Staramy się

zachować prostotę: czy dany utwór brzmi dobrze

z jedna gitarą akustyczną? Tak? Bierzemy.

Na początku wasza muzyka mocno nawiązywała

do progresywnego metalu i dokonań

takich zespołów jak Dream Theater czy

Symphony X. Te inspiracje są nadal słyszalne

ale moim zdaniem swoją muzykę skierowaliście

bardziej w rejony ambitnego power

metalu typu Kamelot. Dobrze to zaobser-

6

MYRATH


wowałem?

Szczerze mówiąc, "Shehili" nie jest inspirowane

przez Dream Theater, Symphony X

czy Kamelot, słuchaliśmy dużo muzyki andaluzyjskiej,

berberyjskiej i francuskiej muzyki,

ale nic z tego nie było zespołem metalowym.

Ale masz rację, na początku, zwłaszcza

na pierwszych albumach, musieliśmy odnaleźć

własną osobowość, tak jak każdy nowy

zespół, więc jako fani progresywnego metalu,

przełożyliśmy nasze inspiracje do naszej muzyki,

a to główny powód, dla którego w przeszłości

można było słyszeć takowe inspiracje.

Skąd u Was zainteresowanie właśnie takimi

stylami muzycznymi? Jakie zespoły Was

najbardziej inspirowały?

Kiedy miałem 13 lat, mój kuzyn przyniósł mi

taśmę, na której było mnóstwo metalowych

zespołów, typu Metallica, Pantera, WASP,

itd. Wtedy też pierwszy raz w życiu słuchałem

metalu. Wzorowaliśmy się wieloma zespołami,

ale, jako wokalista podjąłem decyzję

dzięki Dio.

Pochodzicie z Tunezji czyli z kraju, które nie

kojarzy się z rockiem a tym bardziej z heavy

metalem. Gdzie i w jaki sposób można poznać

w Tunezji muzykę rockową czy też metalową?

Ojciec Maleka był metalem. Może jednym z

pierwszych w Tunezji (śmiech). Odkrył tę

muzykę kiedy kończył studiować w USA. No

i sam wiesz, że metal jest muzyką viralową,

nie potrzebuje wcale silnej promocji… Ale jest

jednak bardzo słabo znana w Tunezji.

Czy bycie fanem albo muzykiem heavymetalowym

w Tunezji to jakiś problem?

Niespecjalnie, znaczy - to nie jest niebezpieczne.

Dużo ludzi łączy to z Satanizmem, ale

nikt w Tunezji nie został zabity podczas słuchania

metalu.

Domyślam się, że tunezyjska scena metalowa

jest niewielka. Co możesz o niej

powiedzieć?

Tak, metalowa scena jest mała, nie mamy żadnej

platformy dla metalu, żadnej wytwórni,

wydawców. Jest parę dobrych zespołów, ale

przez brak rynku prawie niemożliwym jest

zrobić cokolwiek dla nich. Jednakże, mogę cię

zapewnić, że tunezyjscy metale i fani są najlepsi

na Ziemi. Powinieneś sprawdzić na Youtube

koncert, który daliśmy dla 7000 fanów

Myrath w amfiteatrze Carthage, zrozumiesz

o co mi chodzi (śmiech).

Kolejnym ważnym elementem Waszej twórczości

jest muzyka orientalna, a raczej

muzyka regionalna. Czy ta muzyka wsiąkła

w Was od małego czy też na potrzeby zespołu

studiujecie ten temat, wyszukując coraz

to nowe źródła wiedzy o niej?

Tunezyjska muzyka płynie w naszej krwi,

Myrath urodzili się z nią. Nie musimy głowić

się nad wplataniem tych wpływów, bo one są

już w naszej głowie kiedy komponujemy. Nie

znaczy to oczywiście, że nie szukamy nowych

źródeł wiedzy. Na przykład, coraz bardziej

interesują nas marokańskie i indyjskie rytmy.

Nasza muzyka będzie ewoluowała wraz z każdym

kolejnym albumem.

Czy te fragmenty orientalizmów to oryginalna

muzyka pochodząca z Waszego kraju,

czy tylko wasza interpretacja?

Tunezyjska muzyka to nie do końca muzyka

orientalna (śmiech). To jeden z powodów, dla

których musieliśmy stworzyć nowy styl muzyczny

nazwany Blazing Desert Metal,

który jest nowym gatunkiem. Orientalna

dźwięczność oczywiście jest częścią tunezyjskiej

muzyki, ale to nie jedyny składnik. Nasza

Ojczyzna miesza sporo różnych wpływów,

jak berberyjska czy andaluzyjska muzyka.

Czy w swojej twórczości wykorzystujecie

również muzykę z innych regionów arabskich?

Chcielibyśmy wmieszać rytmy muzyczne z

regionu Gnawa (w Maroku), uwielbiamy tamtejszą

muzykę, ale nigdy nie mieliśmy okazji

Foto: earMusic

eksperymentować z nią w kontekście Myrath.

Do nagrania tych partii używacie oryginalnych

instrumentów i muzyków, czy raczej są

to sample i sami je aranżujecie?

Przeważnie współpracujemy z prawdziwymi

muzykami. Pracowaliśmy z wiolinistami tunezyjskiej

orkiestry symfonicznej, prawdziwych

klarnecistów, darbokistów, itp… Głównym

powodem jest to, że to oczywiście

brzmi lepiej, ale też prawie niemożliwym jest

odtworzenie prawdziwego wiolonczelisty

przy zwykłym VST czy samplach!

Niektóre partie wokalne śpiewane są w Waszym

rodzimym języku, robicie to dla jeszcze

większej ekspresji, różnorodności... no

właśnie, dlaczego?

Łatwiej jest mi śpiewać ćwierćtony i arabskie

fleksje w moim ojczystym języku. Zależnie od

aranżacji wokalnej, jestem pewien jakiego języka

użyję.

Jestem ciekaw jak w ogóle Europejczycy odbierają

Wasz pomysł na muzykę, a szczególnie

na wspomniane ornamenty orientalne?

Bywają osoby, które negatywnie reagują na

mocno wyeksponowaną o Was muzykę regionu

śródziemnomorskiego?

Zdarzało się to w przeszłości. Na przykład na

albumie "Desert Call" było dużo ćwierćtonów

w utworach, ale niestety doszły do nas

opinie metali, którzy tego nie rozumieli, a nawet

uznawali to za potknięcia. Szczerze mówiąc,

nieco zrezygnowaliśmy z ornamentów,

które dla Europejczyków były zbyt skomplikowane.

Trzecia cecha Waszej muzyki to melodia. W

zasadzie z każdym albumem tej melodii w

Waszej muzyce jest coraz więcej...

Tak, to prawda. Kiedy komponujemy utwór,

chcemy żeby dobrze brzmiał w najmniejszej

konfiguracji: wokalista i gitara. Chyba właśnie

dlatego wychodzą nam mocne melodie.

Jak już wspomniałeś, swoją muzykę określacie

sloganem Blazing Desert Metal, co

według Was on oznacza, Jak to maja rozumieć

Wasi fani?

Blazing Desert Metal to gatunek muzyczny

Myrath. Wpletliśmy w naszą muzykę tyle

inspiracji, że głupio byłoby teraz nazywać ją

"oriental" czy "prog", czy nawet "symfoniczną".

Nasza muzyka przywodzi na myśl

Płomienną Pustynię, dlatego tak ją nazwaliśmy.

Każdy Wasz album to spotkanie z niesamowicie

nasyconą i bogatą muzyką. Dzięki

czemu mozolnie i powoli zdobywacie coraz

większa popularność. Nie inaczej jest z

"Shehiki". Jak myślicie czy Wasz najnowszy

album będzie przełomowy i dobijecie do

pułapu zespołów typu Kamelot czy Symphony

X, bo chyba na szczyt, jaki osiągnął

Dream Theater, to w dzisiejszych czasach

nikt nie ma szans wspiąć się tak wysoko...

Osiągnęliśmy pewien poziom popularności

bez żadnej promocji. Dzisiaj jest pierwszy

raz, kiedy pracujemy z prawdziwą wytwórnią

z prawdziwą promocją. Trzymajmy za to mocno

kciuki... A na marginesie, nic nie jest niemożliwe,

osiągnięcie poziomu Dream Theater

wydaje się możliwe, nawet jeśli będzie to

bardzo trudne (śmiech).

Uwielbiam takie albumy jak "Shehiki",

słucha się je od pierwszej nuty do ostatniej z

zapartym tchem. Promujecie go singlami

"Dance" i "No Holding Back" ale w

MYRATH 7


zasadzie każda kompozycja może być takim

singlem. Będziecie wypuszczali kolejne single/teledyski

z tej płyty?

Bardzo byśmy chcieli. "Monster In My Closet"

zdaje się być dobrym kandydatem na czwartego

singla (śmiech).

Jesteście niesamowitymi muzykami, czy grę

na instrumentach i sztukę śpiewania uczyliście

sami czy też pobieraliście prywatne

nauki u nauczycieli lub szkołach muzycznych.

Jacy muzycy są dla was wzorami i

idolami?

Malek i Morgan byli w tej samej szkole:

MAT, która jest słynna rockową szkołą muzyczną

we Francji, Anis sam nauczył się grać

an basie, Elyes skończył konwersatorium, ja

jestem autodydaktyczny, a Kevin Codfert,

nasz producent, jest absolwentem konserwatorium,

gdzie w wieku 12 lat otrzymał złote

wyróżnienie.

Gdzie i z kim nagrywacie swoją muzykę? Są

to Wasze domowe studia czy też wyspecjalizowane

i profesjonalne studia? Macie

swoich ulubionych techników dźwięku i producentów

muzycznych?

Nagraliśmy niemal wszystko z Kevinem

Codfertem, poza perkusją, za to odpowiadał

Eike Freese. Kevin z nami komponuje i produkuje

naszą muzykę, ale po raz pierwszy,

przy "Shehili", współpracował z dwoma innymi

producentami (Eike Freese i Jens Bogren).

W sumie trzech producentów, jedna wizja.

Ogólnie dość często koncertujecie... jak odbierane

jest Wasze show przez fanów w Europie?

Każdy koncert jest dla nas jak impreza. Na

scenie gramy z orientalnymi tancerkami,

które tańczą taniec brzucha. Europejskim fanom

bardzo odpowiada, że chcemy uszczęśliwiać

ludzi. Atmosfera jest generalnie bardzo

gorąca jak chodzi o Myrath (śmiech).

Kilka razy graliście w Japonii, jak bardzo

różni się tamtejsza publiczność?

Uwielbiamy Japonię, ich kulturę i fakt, że

tamtejsi fani są pokorni wobec muzyków i

bardzo ich szanują. Publika jest nieco inna

niż we Francji, ponieważ japońscy fani zdają

się przywiązywać większą wagę do szczegółów.

Chcą wiedzieć wszystko o zespołach, a

to coś naprawdę wyjątkowego.

Gracie koncerty klubowe i duże festiwale,

gdzie czujecie się lepiej?

Osobiście wolę małe kluby, bo jest się bliżej

publiki.

W Polsce wystąpiliście dwa razy. Pod

koniec roku 2017 w Krakowie i na początku

2016 roku w Warszawie. Jakieś miłe wspomnienia?

Oczywiście. Wiesz, zasadniczo publika jest

tym, co pamięta muzyk, a ja pamiętam, że

tłum był fantastyczny. Bardzo chciałbym

Foto: earMusic

mieć czas na odwiedzenie Polski, żeby dowiedzieć

się czegoś o jej kulturze!

Opowiedz o trasie promującej "Shehiki",

czego możemy spodziewać sie w najbliższym

czasie?

Właściwie, to aktualnie nad tym pracujemy.

Niedługo ogłosimy daty koncertów. Naszym

celem jest grać jak najwięcej koncertów promujących

"Shehiki".

Od jakiegoś czasu współpracujecie z

earMusic. Jak oceniacie tę współpracę, macie

ich wsparcie, czujecie, że są wstanie zapewnić

Wam dużą promocję?

"Shehili" to tak naprawdę pierwszy album,

nad którym pracowało earMusic. Ufamy im,

odwalają dobrą robotę: okładki magazynów,

setki wywiadów, promocje, itp… Tak, uważamy,

że dają nam naprawdę dużą promocję.

Nadal stacjonujecie w Tunezji czy

przeprowadziliście się już do Europy?

Elyes i Morgan mieszkają we Francji, Anis w

Gruzji, Malek i ja dalej mieszkamy w Tunezji,

ale naszym celem jest przeprowadzić się do

Europy. Ale musimy mieć sprzedaż na dobrym

poziomie, żeby mieć okazję na przeprowadzkę

(śmiech).

Jak żyje się w Tunezji?

Życie jest OK. Znaczy, nie jest tak dobrze jak

wcześniej, przed rewolucją, jeśli chodzi o

ceny. Wszystko jest teraz strasznie drogie, ale

jak chodzi o bezpieczeństwo, wszystko gra.

Ostatnie lata Europę nęka bardzo duży

napływ ludności z Azji Mniejszej i Afryki.

Jakie jest wasze zdanie dotyczące tej migracji?

Czy słusznie są niepokoje tych ludzi,

że napływowa arabska ludność nie jest w

stanie zintegrować się w Europie i jest dużym

problemem, a nawet zagrożeniem dla

europejczyków?

Ogromna populacja nieprzygotowana na integrację

może być potencjalnym zagrożeniem.

To nie kwestia bycia z Azji Mneijszej czy

Afryki. Edukacja i tolerancja są kluczowe.

Obecne migracje to tylko początek, w najbliższej

przyszłości świat będzie musiał się

zmierzyć z olbrzymimi migracjami z powodów

klimatycznych. Musimy nauczyć ludzi

tolerancji. Europejczycy też mogą w najbliższej

przyszłości zacząć emigrować do innych

państw - one też muszą być gotowe na odpowiednie

przyjęcie Europejczyków.

Zaczęliśmy od teledysków i na nich skończymy.

Wyprodukowanie takich teledysków

to są konkretne koszty. Wy w dodatku zaangażowaliście

wielu aktorów i statystów, a

także postawiliście na nie tak tanią technikę

cyfrową. Ogólnie zespoły uciekają od tej formy

promocji, dlaczego Wy mimo wszystko

postawiliście na nią?

Jedynym sposobem na przekazanie naszych

szalonych historii było użycie 3D i post produkcji.

Współpracowaliśmy z ekipą Icode,

która jest świetną firmą z Serbii, do tego nie

tak drogą, jak ludzie sobie to wyobrażają.

Oczywiście, to jest drogie, ale na przykład

zrobienie tego samego we Francji wyniosłoby

pięć razy tyle.

Choć do produkcji hollywoodzkim trochę im

brakuje, ale zachwycają pomysłowością i

rozmachem. Wy też lubicie serie filmów z

Indiana Jones, Lara Croft czy Jacka Sparrowa?

Tak, uwielbiamy te filmy! Poziom klipów wideo

Myrath jest oczywiście daleko od Hollywood,

ale najważniejsza jest historia. Przy dobrej

historii, ludzie są dużo bardziej pobłażliwi

co do "kwestii technicznych".

W Polsce mówi się, że w każdym dorosłym

mężczyźnie drzemie mały chłopiec. Wy też

macie w sobie takiego małego chłopca?

Bycie dorosłym oznacza stratę mnóstwa kreatywności.

Zaryzykowałbym stwierdzenie, że

to nasza praca - mieć w sobie takie małe dziecko.

To właśnie ten wewnętrzny dzieciak

tworzy historie i komponuje utwory.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Karol Gospodarek

8

MYRATH


Myrath - Hope

2007 Brennus Music

Gdzieś w 2010 roku w moje ręce wpadła

płyta Myrath "Desert Call". Co tu dużo

mówić. Zachwyciłem się nią. Wtedy

myślałem, że mam do czynienia z debiutem.

Jednak dość szybko okazało się,

że parę lat wcześniej - bo w 2007 roku -

Tunezyjczycy wydali swój pierwszy album

zatytułowany "Hope". Krążek rozpoczyna

się intro, które od razu wyjaśnia

w czym tkwi wyjątkowość tego zespołu.

A chodzi o wykorzystywanie znakomicie

zaadaptowanych orientalnych

melodii, basenu śródziemnomorskiego,

a najpewniej, bezpośrednio z ojczyzny

muzyków Tunezji. Owe orkiestracje są

niezwykle barwne i bajkowe, do tego z

wykorzystaniem oryginalnego instrumentarium.

Nie chodzi tylko o same

wstawki ale także o melodie, które nierzadko

są głównymi tematami poszczególnych

utworów. Same orkiestracje,

bogato zaaranżowane, na razie są dość

dyskretne, choć przez swoją specyfikę

intensywnie wyróżniają się na tle całej

muzyki. Znakomicie można to zaobserwować

w tytułowej kompozycji "Hope".

Niemniej prawdziwą istotą Myrath na

debiucie to znakomitej jakości progresywny

metal, w stylu Dream Theater,

Symphony X czy Pagan's Mind. Wielowątkowością,

wielobarwnością, emocjonalnością,

klimatycznością, bogatą

strukturą, techniką czy niezwykle tajemniczą

aurą Tunezyjczycy od samego

początku dorównują swoim idolom. Na

polu wykonawczym też nie słychać jakiejś

różnicy. Jak to bywa w wypadku

muzyków grających procesywny metal

ociera się on o wirtuozerię. O ich rozmachu

i braku respektu do wielkich i

mocno rozbudowanych form, niech za

przykład posłuży ponad jedenasto-minutowy

"Confession". Choć pod względem

melodyjności zdecydowanie wolę

równie pokaźny "Seven Sins". W kwestii

kompozycji zdarzają się również wpadki,

a w zasadzie na "Hope" miało miejsce

jedno takie potknięcie, a jest nim

słabo wymyślona końcówka "My Inner

War". A może to tylko moje odczucie...

Kontynuując wytykanie słabych stron

debiutu Myrath trzeba wspomnieć o

produkcji i brzmieniu. Jeśli ktoś myśli,

że teraz obrzucę błotem muzyków tego

zespołu to jest w błędzie. Ogólnie jest

dobrze, jednak trochę brakuje do perfekcji,

którą charakteryzuje się ich muzyka

na następnych płytach. Przez co

czasami zawartość "Hope" brzmi trochę

szorstko i topornie. Ten efekt podkreślają

z rzadka pojawiające się mocne

szarpane i lekko nowoczesne gitarowe

riffy. Chociażby te z "All My Fears". Następną

różnicą względem kolejnych krążków

jest wokal. Na debiucie śpiewa

klawiszowiec Elyes Bouchoucha. Ma

on mocny acz melodyjny głos, jednak

do klasy Zahera Zorgati jednak mu

brakuje. Pod względem melodii i śpiewu

na "Hope" jest zacnie, nie ma co drzeć

szat. Niemniej dobrze, że na "Desert

Call" pojawił się już Zaher. W sumie

niezły debiut, z niezgorszą muzyką, w

świetnym świetle prezentujący ten naprawdę

oryginalny progresywny band.

(4)

Myrath - Desert Call

2010 XIII Bis/Amro

Wszystko zaczęło się właśnie od tej płyty.

Zrobiła na mnie duże wrażenie i w

sumie trzyma mnie tak do dziś. Na tej

płycie - w stosunku do poprzedniej -

zmieniają się szczegóły, ale właśnie w

tym tkwi diabeł, dzięki któremu tak

bardzo polubiłem "Desert Call". Progresywny

metal wymyślony przez Tunezyjczyków

nabiera na tej płycie niesamowitej

płynności. Obojętnie czy to są

ciężkie gitarowe momenty czy zdecydowanie

bardziej subtelne muzyczne fragmenty,

czy też zupełnie inne kontrasty,

typu; zestawienie technicznego "szarpanego"

progresywnego metalu z wysublimowanym

progresywnym rockiem,

wszystko nie tylko brzmi świetnie ale

jest natychmiast przyswajane przez odbiorcę.

Starsi koledzy z Dream Theater

czy z Symphony X nie tylko powinni

być dumni, że mają tak wybitnych naśladowców,

ale też zazdrościć im talentu,

dzięki któremu potrafią w tak ekscytujący

sposób zinterpretować ten konkretny

styl. Tym bardziej, że muzycy

Myrath na tym albumie śmielej rozwinęli

również wpływy ambitnego melodyjnego

power metalu czy nawet symfoniki.

Dzięki czemu w muzyce tego zespołu

jest więcej przestrzeni oraz akcentów

takich zespołów jak Angra czy

Heavenly. A przecież są jeszcze fragmenty

inspirowane muzyką orientalną

tak wyśmienicie zinterpretowanej przez

tunezyjskich muzyków. Wprowadzone

są w całość "Desert Call" zdecydowanie

śmielej oraz przygotowane z dużo większym

rozmachem, równocześnie zachowują

precyzję i umiar. Piękne jest to,

że te partie nie odgrywane są wyłącznie

przez rokowe instrumentarium ale również

za pomocą oryginalnych arabskich

instrumentów. Te wschodnie

brzmienie wnika również w melodie

oraz rytm. Jego obecność odczuwalna

jest praktycznie na każdym kroku. Te

wszystkie składowe na wzajem bardzo

płynnie przenikają się i jest to prawdopodobnie

tajemnica sukcesu baśniowych

dźwięków Myrath. Dodatkowo

muzyczny efekt podkreśla świetna narracja

nowego wokalisty Zahera Zorgati.

Jego wokal jest czysty, melodyjny a zarazem

pełen mocy. Po prostu rockowo

klasyczny. Że Tunezyjczycy trafili akurat

na niego, to trzeba wręcz domniemywać

boską interwencję. Ogólnie

rzecz ujmując, muzycy stanowiący ten

zespól należą do jednostek wybitnych,

ich talent i umiejętności mogą wielu

wpędzić w kompleksy. Takie albumy

słucham w całości, nie ma w nim miejsce

na wyróżnienie, bowiem całość jest

wyjątkowa. Zawiera, znakomite pomysły

muzyczne, iskrzące różnorodnością

kompozycje, przenikające się wieloma

wpływami, gdzie najbardziej wyraziste

są dźwiękowe wycieczki na Bliski

Wschód. "Desert Call" trwa ponad siedemdziesiąt

minut, a za każdym razem

mam wrażenie, że to zbyt krótka chwila.

(5)

Myrath - Tales Of The Sands

2011 XIII Bis/Amro

Już tak jest, fani jak dostaną dobry produkt,

to następny chcą jeszcze lepszy.

Muzycy, gdy uda się im nagrać dobrą

muzykę przy następnej produkcji starają

się napisać jeszcze lepszy materiał.

Tylko, gdy ta sztuka się nie uda, to fani

mają kolejna radość i mogą dopiec

swoim pupilom, a muzycy jedynie mogą

próbować wymigać się od dostawania

razów po głowie czy innych zadów. Bywa

też, że zespół w ramach "rozwoju"

zmienia wypracowane przez siebie regułom,

nie raz dokonując ogromnej stylistycznej

rewolty. Co przeważnie nie daje

dobrych efektów, ani dla kapeli ani

dla jej zwolenników. Całe szczęście Myrath

nic takiego nie uczynił. "Tales Of

The Sands" to w prostej linii kontynuacja

"Desert Call". W podstawowym

czasie (45 minut), to nadal wyśmienity,

wielowątkowy i niezwykle barwny progresywny

metal przepełniony emocjami

i tajemniczą aurą wschodniej kultury.

Kapela nadal pozwala zachwycać się bogactwem

pomysłów ale także ich czytelnością,

mimo programowej złożoności

muzyki. W wypadku tego albumu nacisk

na przystępność i komfort odbioru

muzyki wydaje się głównym założeniem

tej sesji. Podobnie jest z orientalnymi

ornamentami, choć nadal wykorzystywane

jest oryginalne arabskie instrumentarium,

to więcej ich opracowań

wtłoczone jest w klasyczne orkiestracje.

Ogólnie rzecz biorąc na tym krążku

orkiestracji jest sporo ale wiele z nich

stanowi bardzo dyskretne tło dla całości

muzyki. I właśnie jedynie powyżej wymienione

elementy stanowią pewne novum

w dokonaniach Tunezyjczyków.

"Tales Of The Sands" to ciągle wysoki

pułap muzyczny choć nie aż tak porywający

jak na "Desert Call". Oczywiście

najlepiej słucha się tej płyty jako całości.

Aczkolwiek w jej wypadku szczególnie

lubię wracać do utworu "Braving The

Seas". Tej harmonii nie zaburzają nawet

dodatkowe dwa utwory. Potwierdza to

przypuszczenie, że muzycy tego zespołu

nie schodzą poniżej swoich kompozytorsko-wykonawczych

wysokich standardów.

W dodatku jeden z nich "Apostrophe

For A Legend" zapowiada śmielsze

postawienie muzyków na trochę

prostszy ale za to ambitny melodyjny

power metal. Muzykom Myrath nie

udało się przeskoczyć jakości "Desert

Call" ale w żaden sposób nie dali powodów

aby nad nimi wyzłośliwiać się.

(4,5)

Myrath - Legacy

2016 Verycords

"Legacy" błyszczy w podobny sposób co

"Desert Call" ale w trochę inny sposób.

Zespół zachowuje swoje muzyczne

DNA ale zaczyna przeważać w nim

wcielenie ambitnego melodyjnego power

metalu czy jak kto woli melodyjnego

prog-poweru. Przed wczesne inspiracje

Dream Theater, Symphony X,

Pagan's Mind przedzierają się wpływy

Kamelot, Angra i powiedzmy Orden

Ogan. Jednakże ta ewolucja to nie przejęcie

wzorów od innych, a po prostu wewnętrzna

i naturalna potrzeba muzyków

z Myrath. Przepięknie obrazuje to

bajkowe i zagadkowe orientalne intro

"Jasmin" oraz następujący po nim, dynamiczny

i ekscytujący niczym "filmowy

hit", "Believer". To ostatnie porównanie

nie jest przypadkowe, bowiem

utwór zaopatrzony jest w doskonały

teledysk zrealizowany niczym "hollywoodzki"

film przygodowy w stylu

"Król Skorpion". Kolejną cechą "Legacy"

jest pewien podział. Pierwsza część

albumu jest bardziej dynamiczna niż

druga. W drugiej połówce kompozycje

są bardziej rozmarzone, zadumane, tkliwe

oraz pełne liryzmu. Nie jest to jakaś

szczególna nowość bo takimi emocjami

Tunezyjczycy raczą nas na każdej płycie.

Jednak nie na taką skalę jak tym razem.

Przy czym osiągają pewien pułap

doskonałości. Nie wiem, jak wielu zespołom

pokroju Myrath udało się w

ostatnim czasie napisać tak piękne, a zarazem

nie kujące uszy banałem, przesiąknięte

melancholią kompozycje. W tym

bloku niewątpliwie rządzi "I Want to

Die". Niemniej jakich by standardów

nie udało się im osiągnąć na tej niwie, to

jednak zdecydowanie wolę, gdy w muzyce

Tunezyjczyków przeważa wigor,

witalność, energia, dynamika i moc

skrząca się wielobarwnością. I właśnie

tego najbardziej zabrakło na "Legacy".

Mimo tego potknięcia trudno powiedzieć

o tej płycie, że jest słaba. (4)

Myrath - Shehili

2019 earMusic

Tunezyjczycy od dłuższego czasu dążyli

do takiej muzyki jaka znalazła się na

"Shehili". Pełnej energii melodyjnego

progresywnego power metalu z orientalnymi

wpływami muzyki Bliskiego

Wschodu, gdzie bogate muzyczne konstrukcje

naszpikowane są wieloma tematami

muzycznymi, całą paletą emocji,

kontrastów oraz klimatyczną i tajemniczą

aurą ocierającą się o fantastyczne

baśniowe opowieści. Jednak całość miała

być tak zaaranżowana aby potencjalny

słuchacz nie miał problemu z przyswojeniem

muzyki. W moim mniemaniu

tą sztukę muzycy Myrath osiągnęli już

dawno, nawet w momencie gdy ich muzyka

była bardziej skomplikowana i bardziej

akcentowała elementy progresywnego

metalu. Przede wszystkim rezultat

ten uzyskali dzięki niesamowitej

zdolności do pisania znakomitych melodii,

którymi przesiąknięte są ich utwory.

Wszystkie te melodie znakomicie podkreśla

wyśmienity głos Zahera Zorgati.

Niemały wpływ mają także wszelkie

wtręty arabskiego folkloru aranżowane

na modę oryginalnej muzyki basenu

śródziemnomorskiego, ewentualne

przetworzone na wielobarwne orkiestracje.

Zresztą owe orientalizmy przemycane

są w szerszym muzycznym

znaczeniu, bowiem przenikają i melodie,

rytm, konstrukcje utworów czy też

klimat, który przekazuje album, a także

poszczególne kompozycje. Nie można

zapomnieć o konstrukcjach kompozycji,

to one w dużej mierze pracują na przychylność

słuchaczy. Taka jest zdecydowana

większość zawartości "Shehili". W

ten trans i pląs wprowadza już intro,

oczywiście teleportując nas w gorące i

baśniowe rejony Tunezji, za to zupełnie

porywają i wytrącają z poczucia czasu

oraz rzeczywistości pierwsze kompozycje

"Born To Surview" i "You've Lost

Yourself". Reszta kompozycji też nie odpuszcza,

wystarczy przytoczyć utwory

singlowe "Dance" czy "No Holding

Back". Należy tu nadmienić, że obrazy

do tych kawałków nagrano w stylu teledysku

"Believer" i w sumie stanowią one

całość filmowej przygody, która dodaje

kolejny wymiar do muzyki Myrath. Każdy

utwór na "Shehili" to w zasadzie

wielowymiarowa i wielobarwna dynamiczna

kompozycja. Jednak w drugiej części

pojawiają się tracki, w które wkrada

się pewna doza melancholii i zadumy.

Należą do nich "Lili Twil", "Stardust" i

"Mersal". Niemniej ukoronowaniem tej

części jest zamykający płytę oraz z niezwykłą

melodią i klimatem utwór tytułowy,

w specyficzny sposób podsumowuje

on cały album, ale też jest zaproszeniem

do zainteresowaniem się następnym

krążkiem Myrath. Jestem przekonany,

że jeżeli ktoś jest fanem melodyjnego

i ambitnego power metalu, a

także progresywnego metalu i nie przeszkadzają

mu interpretacje muzyki orientalnej,

z pewnością tak uczyni. Tym

bardziej, że Tunezyjczycy jak do tej pory

nie obniżyli swoich standardów co do

kompozycji, połączenia melodii z mocą,

wykonania czy ogólnie produkcji. Fantastyczny

muzyczny świat Myrath czeka

na Was. (5)

\m/\m/

MYRATH 9


Powrót legendy

- W ogóle nie wiedziałem czego się spodziewać, bo chodząc wcześniej na

koncerty zaliczałem i takie, na które przychodziło kilka osób i to właśnie z tego

powodu nigdy nie myślałem o koncertowej reaktywacji. Nie przypuszczałem, że

będziemy grali w pełnym klubie - mówi o powrotnym koncercie Destroyers podczas

Helicon Metal Festival wokalista Marek Łoza. Bytomska grupa została tak

dobrze przyjęta, że zamierzony jako jednorazowy występ stał się zaczątkiem pełnej

reaktywacji, a poza kolejnymi koncertami planowana jest też płyta - pierwsza

w dyskografii Destroyers od 1991 roku:

HMP: Niemożliwe stało się faktem: po

ponad ćwierć wieku niebytu w ubiegłym roku

wróciliście do pełnej aktywności, ale zdaje

się, że myśl o reaktywacji zespołu chodziła za

wami już od kilku lat?

Marek Łoza: Tak! Ja myślałem od jakiś

dwóch-trzech lat o zebraniu składu i nagraniu

kilku starych utworów w nowych wersjach i

skomponowaniu kilku, tj. dwóch-trzech nowych

nagrań, nagraniu tego w studio, wrzuceniu

do netu, ot tak, dla własnej satysfakcji. Z

jednej strony żeby umożliwić też starym kawałkom

"nowe życie", gdyż muzycznie wydaje

Z jednej strony mieliście pewnie sygnały od

fanów, że czekają na wasz powrót, z drugiej

zaś takie sytuacje jak choćby nagła śmierć

Grzegorza Fredyka, gitarzysty pierwszego

składu Destroyers, uświadamiały wam, że

nie ma co z tym zwlekać, bo kolejnej szansy

może już po prostu nie być?

Nie do końca miałem sygnały. Wiesz, ja osobiście

nie mam FB, więc nie miałem pojęcia, że

ktoś może chcieć nas jeszcze na scenie. Jak

wspomniałem, bardziej chciałem coś nagrać

dla własnej satysfakcji, żeby zobaczyć czy potrafię

coś jeszcze skomponować, napisać i co z

tego wyjdzie, ale o takiej formie pełnej reaktywacji

z nową płytą i serią koncertów nawet nie

śniłem. Odkładałem ten pomysł o kolejne miesiące.

Ja chciałem, ale Waldek, który pracuje

za granicą, wyjechał i nie było go chyba prawie

pół roku, więc wszystko się opóźniało i

przesuwało w bliżej nieokreśloną przyszłość, a

tak jak wspomniałeś w pytaniu kilka dobrze

Pewnie początkowo podeszliście do tej propozycji

dość nieufnie, bo praktycznie wszyscy

przez długi czas nie mieliście do czynienia z

profesjonalnym graniem, ale kiedy okazało

się, że propozycja jest poważna, a Atrej to

człowiek godny zaufania, przestaliście się

wahać i zaczęliście próby?

Tu z kolei było odwrotnie. Jakoś podświadomie

od razu poczułem pozytywną energię do

tego projektu i bez kalkulowania na zimno zapaliliśmy

się jak małolaty. Ja, jak wspomniałem

wcześniej, w najśmielszych snach nie marzyłem

o ponownym wystąpieniu na scenie i to

na scenie, gdzie ludzie przychodzą żeby zobaczyć

właśnie ciebie. Pojęcia nie miałem, że

fani będą śpiewać nasze teksty, jak ja sam ich

nie pamiętałem. To było niesamowite uczucie.

Mieliście też pewnie poczucie, że w latach

90. rozwiązaliście zespół z przyczyn w sumie

od was niezależnych, bo polski rynek ulegał

wówczas przeobrażeniom, thrash przestał

być modny, przytłumiony nie tylko przez bardziej

ekstremalne odmiany metalu, ale też i

grunge - wróciliście więc, mając świadomość,

że wtedy nie powiedzieliście jeszcze wszystkiego?

Pamiętam taką scenę z filmu "Wrestler" z

Mickey'em Rourke gdzie mówi: "Heavy metal

był super, a potem przyszła Nirvana i grunge i

wszystko spie…". Tak było, ale nie był to jedyny

czy najważniejszy powód, że zespół się właściwie

rozpadł. Bardziej zaważyły tu względy

ekonomiczne. Kolejni gitarzyści wyjeżdżali do

Niemiec, nawet Bolek też wyjechał na rok.

Wojtek zajął się biznesem. Właściwie zostałem

sam z perkusistą z drugiej płyty - Tomkiem,

więc jakoś umarło to wszystko samo,

śmiercią naturalną.

mi się, że są fajne, tylko źle brzmiały, były nierówno

zagrane, źle zmiksowane itp. Perkusista

Wojtek Zięba w ogóle chciał grać od kilku lat,

chyba jeszcze wcześniej niż ja na to wpadłem.

Z tą pełną aktywnością to też tak nie od razu

było. Próby zaczęliśmy dopiero od stycznia i

właściwie po koncercie na Heliconie postanowiliśmy,

że szkoda by było nie spróbować dalej,

skoro mieliśmy tak ciepłe przyjęcie, którego

zupełnie się nie spodziewałem. To było coś,

co mnie bardzo mile zaskoczyło.

Foto: Emilia Pluta

życzących mi osób mówiło: "Marek, albo teraz

albo nigdy, bo chyba nie będziesz grał, jak będziesz

miał 60 lat".

Nie byłoby tego powrotu bez dwóch ludzi:

waszego fana Dawida Walkowiaka oraz

organizatora cyklicznego Helicon Metal Festival

Pawła Kowalewskiego, który wymarzył

sobie, że na kolejnej edycji zagrają Stos

oraz Destroyers i dopiął swego?

Tak, to prawda, to w stu procentach zasługa

tych ludzi. Nie miałem pojęcia, że tacy ludzie

w ogóle istnieją. Dopiero Wojtek, który mnie

odnalazł, któregoś jesiennego wieczoru opowiedział

mi o takim pomyśle i zapytał co ja na

to. Oczywiście ucieszyłem się, w pewnym sensie

można powiedzieć, że udało mi się wejść w

"gotowy projekt", więc wystarczyło się spotkać,

pogadać, zapytać czy wszyscy chcą i czy mają

czas, i ruszyć do pracy na próbach.

Początkowo miał to być ponoć jednak tylko

jednorazowy koncert, celebracja 30-lecia wydania

debiutanckiej płyty "Noc królowej żądzy"?

Tak, taki był plan reaktywującego koncertu na

Heliconie, ale włożyliśmy w te próby tyle pracy,

tak dobrze nam się razem pracowało, dało

nam to tyle funu, że postanowiliśmy, że podejmiemy

decyzję co dalej po koncercie i po odzewie

z strony fanów. Ponieważ reakcja na ten

koncert była pozytywna, ludzie po koncercie

przychodzili, pytali czy będzie kolejna płyta,

czy zagramy gdzieś jeszcze, jakie plany, to

wszystko tym bardziej działało mobilizująco.

Pamiętam, że w tym szalonym dla Polski

roku 1989 najpierw jakoś wiosną pojawiła się

w sprzedaży kaseta firmy Tesco z tym materiałem,

a LP Tonpressu ukazał się później -

byliście pewnie przeszczęśliwi, mając w końcu,

po tych wszystkich splitach i składankach,

regularny album?

To oczywiście było marzenie każdego zespołu.

Dziś mając nawet tylko kilka tysięcy złotych

można nagrać materiał w studio, które mieści

się czasami kilka ulic od ciebie. Wtedy to była

poważna i nieosiągalna rzecz wejść do prawdziwego

studia i nagrać płytę.

Mało kto wie, że jeszcze w tym samym roku

wasz debiut ukazał się nakładem holenderskiej

Barricade Records jako "A Night Of

The Lusty Queen". Jak do tego doszło, pewnie

dzięki firmie Metal Mind?

O wszystkim decydował wtedy Metal Mind.

My wtedy uważaliśmy, że nam się to należy, że

jesteśmy tego warci. Teraz z perspektywy tych

minionych lat widzę, że świętej już pamięci

10

DESTROYERS


Tomek Dziubiński zaryzykował stawiając na

nas, bo nie umieliśmy grać, jedyne co w nas

było to zapał, chęć i jak czas pokazał niezłe

pomysły na utwory. Ponieważ studio wtedy

było tak koszmarnie drogie, więc nagrywane to

było w strasznym pośpiechu, bez możliwości

poprawek, dlatego brzmi to tak jak brzmi. Nie

bez znaczenie była też kwestia sprzętu, bo

kupienie nowych strun graniczyło z cudem.

Nie wspomnę już o zaporowej cenie. Dziś to

się wydaje śmieszne, ale wtedy były to realne

problemy. Co do "A Night Of The Lusty

Queen", to wydanie tego na zachodnim rynku

w polskiej wersji językowej było głupotą i z

tego co wiem nie zakończyło się jakimś wielkim

sukcesem. Bodajże sprzedało się 5 tysięcy

płyt, ale wynikało to z tego, że jak manager

Dziubiński zorientował się, że ma szansę

sprzedania tego materiału na Zachód, to producent,

czyli Andrzej Puczyński, który nagrywał

pierwszą płytę, zdążył zmazać już taśmę

matkę i nie można było dograć angielskiej wersji

wokalu. Tego błędu nie powtórzyliśmy już

na drugiej płycie i tam dograłem angielską wersję

jakiś czas po wydaniu już polskiej wersji i

ukazała się też wersja angielska. Osobiście marzy

mi się wydanie na nowo nagranej idealnie

brzmiącej "A Night Of The Lusty Queen" po

angielsku, ale wiem, że takie wznowienia nie

kończą się jakimś sukcesem.

Nie miało to jednak żadnego przełożenia na

waszą ewentualną karierę na Zachodzie, a

wydanie drugiego LP "The Miseries Of Virtue"

też niczego tu nie zmieniło, bo ukazał się

tylko w Polsce?

Tak, "The Miseries Of Virtue" ukazała się tylko

w Polsce. Z tego co pamiętam to miała być

jakaś promocyjna trasa po Holandii i Niemczech,

ale nie pamiętam, albo po prostu nie

wiem, dlaczego nic z tego nie wyszło.

Wielu fanów spodziewało się, że z racji owego

30-lecia zagracie na Helicon Metal Fe-stival

całość "Nocy królowej żądzy", tymczasem

przedstawiliście wybór utworów z tej

płyty, dopełniony wcześniejszymi kompozycjami?

Tak, zagraliśmy siedem utworów, ale żeby się

wytłumaczyć dlaczego przygotowaliśmy tylko

te siedem, a nie całą płytę muszę przedstawić

tło sytuacji przygotowań do Heliconu. Dowiedzieliśmy

się o tej imprezie tuż przed Wigilią,

więc pierwsze próby zaczęliśmy robić z początkiem

stycznia. Tyle, że w tym czasie ani gitarzysta

Adam, ani Waldek nie mogli być na

próbach. Waldek pracuje za granicą w takim

trybie, że trzy tygodnie jest w Polsce, a kolejne

trzy pracuje, więc na te trzy miesiące prób od

stycznia do marca wypadły mu tylko dwa okresy

po trzy tygodnie na miejscu, co dało w efekcie

tylko kilkanaście prób. Z Adamem było

jeszcze gorzej, gdyż na stałe mieszka w Niemczech

i przyjechał dopiero na trzy dni przed

koncertem po 30 latach niegrania razem. Wysyłaliśmy

mu nagrania sekcji z prób, które robił

tylko Wojtek z Bolkiem, a on w domu w

Niemczech ćwiczył do tego gitarę. Tak więc

nawet wspólne przegranie tych siedmiu numerów

w pełnym składzie w ciągu trzech dni było

niezłym wyzwaniem. Gdybyśmy w pełnym,

pięcioosobowym składzie próbowali przez pełne

trzy miesiące, to nasz koncert byłby zupełnie

inny, o wiele lepszy i pewnie zdążylibyśmy

zrobić wszystkie numery. Robimy je teraz, już

po Heliconie i na kolejnych koncertach zagramy

całą "Noc królowej żądzy".

"Bastiony śmierci", "Krzyż i miecz", oczywiste

"Czarne okręty" - zabrakło jednak innego

waszego sztandarowego numeru z tego

okresu, to jest "Młota na świętą inkwizycję"?

Nie wiedziałem, że ten kawałek cieszy się takim

wzięciem u fanów. Robimy go i będzie grany

na następnych naszych koncertach. Nie tak

dawno przypadkowo wpadliśmy na nagranie

video, na którym Kabaret Hrabi robi na swojej

stronie na Facebooku żarty z helem z balonika

i tym zmienionym, piskliwym głosem jeden

z członków kabaretu recytuje właśnie fragment

naszego tekstu z "Młota na świętą inkwizycję".

Ciekawe doświadczenie.

Foto: Emilia Pluta

Macie jednak szansę poprawić się na kolejnych

koncertach (śmiech). Był to również historyczny

dla was występ o tyle, że w Warszawie

zadebiutowaliście w pięcioosobowym

składzie, gdy choćby "Noc królowej żądzy"

nagraliście jako trio, a kolejny album w kwartecie?

Podczas już 35-letniego istnienia zespołu graliśmy

w różnych składach i najczęściej zmieniali

się gitarzyści, ale nie dlatego, że były jakieś

nieporozumienia, tylko że kolejni gitarzyści

odchodzili bo emigrowali do Niemiec.

To były takie czasy, końcówka komuny i kto

mógł i miał pochodzenie, to stąd wyjeżdżał.

Najpierw graliśmy jako trio: Wojtek na perkusji,

nieżyjący już Grzesiu Fredyk na gitarze i

ja na basie i śpiew. Może mało kto wie, ale ja

nie miałem i nie chciałem być wokalistą. Szukaliśmy

go dość długo na początku. Zakochany

byłem w basie i jemu chciałem się poświęcić

w stu procentach. Każdemu kto przychodził

do nas na próby próbować śpiewać pokazywałem

jak chcemy by coś śpiewał i nikomu

to nie wychodziło. Po jakimś czasie doszliśmy

do wniosku, że pokazując kolejnym wokalistom

jak mają śpiewać, robię to lepiej od nich,

to po co szukać. I tak zacząłem sam śpiewać.

Grzesiu pierwszy wyemigrował już chyba w

roku 1987, więc jego miejsce zajął Adam

Słomkowski, a gdy w 1990 wyjechał Adam to

jego miejsce zajął Waldek Lukoszek i doszliśmy

do wniosku żeby wziąć basistę, bo po pierwsze

nie umiałem grać tak jakbym tego chciał,

a po drugie będę wolny na scenie i będę mógł

się ruszać. I tak wzięliśmy Bolka. Ostatecznie

po nagraniu drugiej płyty wyjechał i Waldek i

Bolek i zespół umarł śmiercią naturalną.

Bisowaliście trzy razy - spodziewaliście się

aż tak entuzjastycznego przyjęcia?

Nie, takiego nie! W ogóle nie wiedziałem czego

się spodziewać, bo chodząc wcześniej na

koncerty zaliczałem i takie, na które przychodziło

kilka osób i to właśnie z tego powodu nigdy

nie myślałem o koncertowej reaktywacji.

Nie przypuszczałem, że będziemy grali w pełnym

klubie.

Po czymś takim nie było innej opcji, jednogłośnie

uznaliście, że nie może zakończyć się

tylko na tym jednym, jedynym koncercie?

Tak, dokładnie tak. Szkoda by było nie pójść

krok dalej, "popłynąć" na tej fali choć trochę.

Non Iron też ostatnio podjęli podobną decyzję

i myślą nawet o kolejnej płycie, podobnie

jak wy?

Chciałbym bardzo nagrać dobrze brzmiący album,

z którego będę dumny.

Będzie to zupełnie premierowy materiał, czy

też macie w zanadrzu jakieś utwory z lat 90.

na przykład z okresu po wydaniu "The Miseries

Of Virtue"?

Nie, niczego nie mam w zanadrzu. Dopiero po

Heliconie i pytaniach fanów o nowy album zacząłem

intensywnie myśleć, w głowie komponować

nowe kawałki i powiem ci, że najciężej

było zacząć, wymyślić pierwszy takt, a potem

jakoś to poszło i na daną chwilę sam mam już

około sześciu pomysłów, a są jeszcze gitarzyści,

którzy też coś na pewno skomponują.

Trzecia płyta Destroyers i trzecia z okładką

Jerzego Kurczaka, a licząc dwie wersje coveru

debiutu, to nawet i czwarta - jest szansa na

kontynuację tej udanej współpracy?

Mam wielką nadzieję, że tak. Jerzy od pewnego

czasu znowu jest aktywny przy okładkach,

więc chcielibyśmy utrzymać kontynuację stylu

także w tej kwestii.

Wojciech Chamryk

DESTROYERS 11


ciągnie wilka do lasu:

HMP: Reaktywowaliście się po blisko dekadzie

niebytu, bo pewnie mieliście ogromny

niedosyt po tych pierwszych latach istnienia

zespołu, mimo wydania debiutanckiej płyty,

udziału w licznych kompilacjach czy koncertach.

Można było jednak odnieść wrażenie,

że ten powrót w roku 2000 nie do końca spełnił

wasze oczekiwania: wzmożona aktywność

na początku, demo o symbolicznym tytule

"Przebudzenie", potem kolejne i znowu cisza

na kilka lat - nigdy nie było wam łatwo, ale

wtedy jakoś wyjątkowo się to wszystko nie

układało?

Irena "Rosa" Bol i Jan Bol: "Ciągnie wilka do

lasu...", brakowało nam po prostu naszej muzyki!!!

Po zawieszeniu działalności, każdy sobie

Szalony plan

- Był cel i był sens ćwiczyć. Tak, to

specjalnie na Helicon Metal Festival

II były te przygotowania. I tylko

to się liczyło. Nie przewidujemy

już regularnego grania - mówią

liderzy Stosu. Legendarna grupa

wróciła na pożegnalny koncert, ale

kto wie, może jeszcze dadzą namówić

się na kolejne występy, bo jak sami mówią:

Zebraliście się jednak ponownie, czego efektem

był album "Jeźdźcy nocy", wydany w

roku 2012 przez firmę RDS. I znowu było trochę

tak jak ze "Stosem" w roku 1990, bo ta

płyta też przeszła bez większego echa, chociaż

recenzje miała zdecydowanie lepsze niż

debiut...

Zrobiliśmy przerwę na ochłonięcie i pozbieranie

myśli... ale nie leniuchowaliśmy. W międzyczasie

negocjowaliśmy z MMP w sprawie

wznowienia naszego albumu na CD, chcieliśmy

ją poświęcić Jankowi Kardasowi... i udało

się!!! W 2007 roku ponownie zabraliśmy się

do pracy w składzie: Irena Bol - śpiew, Jan

Bol - perkusja, Marcin Frąckowiak - gitara,

Łukasz Krawiec - gitara i Janusz Sołoma -

bas. Zaczęła się normalna praca, regularne

koncerty i tworzenie utworów na nową płytę.

Sielanka nie trwała jednak długo... W maju

2010 roku podczas koncertu w szesnastej minucie

na rozległy atak serca na scenie umarł

Z perspektywy lat błędem wydaje się związanie

z Jackiem Adamczykiem, bo nie dość,

że promocja "Jeźdźców nocy" leżała, to kulała

też dystrybucja, podobnie zresztą jak innych

wydawnictw tej firmy?

Kontynuując, tym powodem był Jacek Adamczyk...

zniszczył całą naszą pracę w tym trudnym

dla nas okresie. Żałujemy, że nie wydaliśmy

albumu w MMP (pierwsze rozmowy były

prowadzone z tą wytwórnią), ale jakoś daliśmy

się przekabacić Adamczykowi i wyszło, co wyszło...

czyli kupa...

Tu przynajmniej nikt nie dopisywał się wam

jako "współautor" tekstów/"współkompozytor",

ale i tak nie była to sytuacja godna pozazdroszczenia?

Nikt w tym kontrakcie nie dopisywał się do

tekstów czy kompozycji... ale co z tego? Gość

tylko wytłoczył płyty i zmył się, nie dotrzymując

warunków umowy i nie regulując finansów.

Nie ma chyba gorszego uczucia niż obserwowanie,

że płyta, której poświęciło się kilka lat

życia jest dla kogoś, komu teoretycznie powinno

na niej zależeć, choćby z czysto merkantylnych

powodów, czymś całkowicie bez

znaczenia, przez co przepada, sprzedając się

w minimalnym nakładzie i docierając tylko do

najwierniejszych fanów?

Poświęciliśmy trochę siebie na stworzenie tego

albumu w ciężkim okresie naszej działalności z

powodu śmierci Janusza i szlag nas trafiał, że

ktoś to spier... Płyta sprzedała się w minimalnym

nakładzie, bo nie było w ogóle obiecanej

dystrybucji... Fani chcieli kupić płytę, ale nie

mieli szans jej zdobyć (leży gdzieś w magazynie

RDS), a jak gdzieś się pokaże, to za horrendalną

kwotę... przez co stała się trochę takim

"białym kruczkiem". Żal dupę ściska, że

tak to poszło!!!

To dlatego w połowie 2013 roku gitarzyści

Marcin Frąckowiak i Łukasz Krawiec odeszli

z zespołu? Mieli poczucie, że w tej sytuacji

niczego już nie osiągniecie, stąd ta decyzja?

Ewidentnie do odejścia gitarzystów i rozpadu

Stosu przyczynił się Adamczyk. Nie będziemy

mówić o szczegółach, bo szkoda nerwów.

gdzieś tam grał, ale to nie było to. W końcu

przyszedł moment, że postanowiliśmy reaktywować

Stos. Udało nam się to zrobić prawie w

oryginalnym składzie z 1990 roku. Jedynie basistę

Waldka Rosiaka zastąpił Janusz Sołoma.

Najpierw przypomnieliśmy sobie stary

materiał, później pracowaliśmy nad nowym, w

międzyczasie dużo koncertując. W tym okresie

wydaliśmy dwa dema "Przebudzenie" i "Za

horyzont". Już szykowaliśmy się do wydania

kolejnej płyty, gdy nagle zachorował i zmarł

nasz super-gitarzysta Jasiek Kardas. Drugi gitarzysta

Waldek Harwig podjął decyzję o rezygnacji

z bytu w szeregach zespołu i wtedy

Stos ponownie zawiesił działalność.

Foto: Paweł Olewniczak/digiheart.pl

nasz basista Janusz Sołoma... To już nas zupełnie

rozwaliło!!! Po pewnym czasie postanowiliśmy

dokończyć wspólną pracę z Januszem

nad nowym albumem "Jeźdźcy nocy". Na tej

płycie znajduje się utwór "Dla Janusza", który

opiera się na linii basu skomponowanej przez

Janusza. Nie wiedział on, że ten utwór będzie

poświęcony właśnie jemu. Przy nagrywaniu

płyty jak również na kilku koncertach wspomógł

nas basista Tomasz Skorek. Recenzje

płyty były dobre, a przeszła bez większego

echa z jednego powodu...

Doszły do tego problemy zdrowotne i Stos

znowu stał się historią. I kto wie, gdyby nie

przypadek, pewien impuls, to może ów stan

rzeczy trwałby do dnia dzisiejszego, ale

okazało się, że dostaliście niecodzienną propozycję,

żeby zagrać koncert na kolejnej edycji

Helicon Metal Festival. Byliście zdziwieni,

zaskoczeni, zszokowani?

W ciągu tych sześciu lat milczenia, mieliśmy

dużo różnych propozycji zagrania koncertów,

ale stanowczo odmawialiśmy - nie... już nie

gramy i już nie zagramy!!! Pewnego dnia zadzwonił

Atrej... i o dziwo nas przekonał

(śmiech). Chyba trafił w dobry okres, w momencie

gdy byliśmy już bardzo głodni muzyki...

zagrania na żywo i spotkania z ludźmi...

Czarodziej z niego, czy cóś... (śmiech).

Nie jesteście jednak duetem - żeby zagrać potrzebowalibyście

pełnego składu, czyli minimum

czteroosobowego. Długo zastanawialiście

się nad sensownością takiego powrotu,

czy niemal od razu zaczęło się sprawdzanie

kontaktów w celu wysondowania, kto by w

ten szalony plan wszedł?

Po telefonie od Atreja przegadaliśmy we dwójkę

za i przeciw, podejmując decyzję o próbie

reaktywacji zespołu z ostatniego składu. Jeżeli

się to uda, to zagramy. Chłopaków nie trzeba

było namawiać, a Froncek załatwił nowego basistę

Adam Kłoska. Byliśmy trochę sceptyczni,

bo Kłosiu mieszka w Warszawie i bez

wspólnych prób jakoś nie widzieliśmy tego w

różowych kolorach. Udało się, że Adam przybył

na jedna próbę i nas uspokoił. Po tej jednej

12

STOS


próbie byliśmy pewni, że da radę. Szalony plan

wypalił!!!

Wrócił Marcin Frąckowiak, macie też basistę

Adama Kłoska i tak po cichu, bez fanfar, jesienią

ubiegłego roku znowu zaczęliście grać

próby - do trzech razy sztuka?

To nie tak (śmiech). Grać nam się chciało cały

czas... Przez ten czas, kiedy nie graliśmy, było

wiele zaproszeń i propozycji. Jednak nie mieliśmy

już składu. Froncek cały czas pracował i

robi to nadal z różnymi kapelami... Kraft założył

rodzinę i spłodził potomka (brawo!!!).

Tomek, który po śmierci naszego basisty Janusza

pomagał nam na wielu koncertach, również

podjął granie w swoim ulubionym gatunku

punk. Moja choroba zniszczyła mój zapał

i ograniczyła siły... Mijał czas i po prostu

zaczęliśmy... podróżować (śmiech)... wszystko

fajnie, ale o muzyce nie dało się zapomnieć.

Wreszcie padła propozycja od Atreja... no i

stało się (śmiech). Najpierw rozmowy z muzykami,

a potem decyzja... gramy!... ten ostatni

raz! Bez problemu wrócił i Froncek, i Kraft.

Kłosiu - kolega Fronca, który też od razu się

zgodził (wielkie dzięki Kłosiu). Potem już były

tylko próby i praca... i przysięgam... na początku

były fanfary (śmiech).

Jakie to uczucie wrócić do tych numerów po

sześciu latach przerwy? Zdarzały się jakieś

luki w pamięci, czy też nie było o nich mowy?

Nawet była niezła zabawa w odszyfrowywaniu,

który gitarzysta grał którą kwestię... było

super... Jak dobra krzyżówka... pierwsza próba,

to była najprawdziwsza rzeźnia, ale jaka radocha!!!

Bez ściemy powiem... Byliśmy naprawdę

szczęśliwi.

Przygotowaliście przekrojowy set, czy też

oparliście go na utworach z lat 80.?

Wiedzieliśmy, że to raczej będzie pożegnanie...

Wiedzieliśmy również, że mamy godzinę...

Musieliśmy podjąć decyzję na temat wybrania

utworów... Zdajemy sobie sprawę, że

były utwory te "lepsze" i "słabsze". Wybraliśmy

te, które na dawnych koncertach były najbardziej

czadowe i najlepiej przyjmowane. Większość

z nich to te z lat 80., ale nie mogło też

zabraknąć "Za horyzont" i "Dla Janusza".

Ponoć już po pierwszej z tych prób wiedzieliście,

że zagracie na Helicon Metal Festival II

- wypadła aż tak dobrze, czy może raczej tak

Foto: Paweł Olewniczak/digiheart.pl

brakowało wam grania, że uznaliście, iż na

kolejnych się podciągniecie, bo jak będzie cel,

to będzie sens ćwiczyć?

Był cel i był sens ćwiczyć. Tak, to specjalnie na

Helicon Metal Festival II były te przygotowania.

I tylko to się liczyło. Nie przewidujemy

już regularnego grania. Było i jest fajnie, ale

tak jak mówię, te próby były tylko na jeden

raz.

Można tylko pogdybać co by było, jakbyście

spotkali Pawła Kowalewskiego nieco wcześniej?

No fakt... nie wiadomo. Było kilka fajnych propozycji

i cały czas nam się wydawało, że to już

nie wyjdzie... Atrej wygrał (śmiech). Tak nam

ładnie zaproponował koncert, że postanowiliśmy

zagrać. Potem jak się dowiedzieliśmy, że

będzie nasz ulubiony Monstrum i starzy kumple,

których nie widzieliśmy blisko 40 lat, czyli

Destroyers, to zgodziliśmy się z wielką przyjemnością.

To prawdziwa satysfakcja zagrać z

takimi ludźmi. Dzięki za wspólną sztukę!!!

Spotkacie się na tym festiwalu z dobrymi

kumplami z Destroyers, którzy też niedawno

się reaktywowali - wygląda na to, że Atrej to

prawdziwy cudotwórca? (śmiech)

W ogóle niezły pomysł. Atrej wie co robi, a ludzie

na szczęście wciąż lubią te stare kapele.

Niech się nazywa cudotwórcą, ale odwala

kawał dobrej roboty. To będzie fantastyczne

spotkanie... i bardzo się cieszymy, że weźmiemy

w tym udział.

Winylowy split z serii "Metalmania '87" dzieliliście

z Open Fire, ale Destroyers też mieli

w nim swój udział - co prawda planowane 30-

lecie tego festiwalu wspomniany już dzisiaj

osobnik zawalił, ale fani polskiego heavy z lat

80. będą mieli w VooDoo prawdziwe święto?

Tak. W pełni się z tobą zgadzam. To prawdziwy

powrót do przeszłości. Wierzę, że przyjdzie

wielu fanów tamtych czasów i będzie miało

powód do tego, aby poczuć się jak jakieś 30 lat

temu. To będzie prawdziwe święto. Dla nas

też.

Koncert jest wyprzedany - to pewnie połączenie

kilku czynników, bo gra też przecież niemiecki

Sacred Steel, są młode zespoły, tzw.

świeża krew naszego tradycyjnego metalu i

wy, kultowi weterani razy dwa - dobre połączenie,

jest więc sold out?

Dobrze, że młodzi ludzie grają i ciągną polski

metal w dalszą drogę. Może jest on już trochę

inny, ale jest!!! I jak to się mówi... doceniaj, nie

oceniaj... To połączenie, to bardzo efektywny

wykładnik pokoleń. Niech młodzi grają i dają

czadu... Tak... to bardzo dobry sold out. Jeszcze

raz podkreślam... Atrej... dobra robota!!!

Tu i ówdzie można natknąć się na informację,

że będzie to wasz pożegnalny koncert, ale

jakoś trudno mi w to uwierzyć, żebyście po

raptem jednym występie nieodwołalnie zwinęli

interes?

Stary... to bardzo trudna decyzja... Muzyka towarzyszyła

nam od najmłodszych lat. Byliśmy

z nią całe życie. Mamy wielu przyjaciół i ludzi,

którzy nam "kibicują" i wspierają. Jest z zewnątrz

wiele propozycji... Jednak rozsądek i realia

podpowiadają, że to musi kiedyś się skończyć...

Różne myśli przychodzą do głowy, ale

jedna z nich przeważa... to już chyba ten

czas...

Wojciech Chamryk

Foto: Paweł Olewniczak/digiheart.pl

STOS

13


Chciałem dołożyć do pieca

Blisko czterdzieści lat na scenie jest zespół

Turbo. Muzyka, którą gra Wojciech Hoffmann

z kolegami miała wpływ na powstanie

heavy metalu w Polsce. Gitarzysta

nie ukrywa jednak, że dzisiaj legenda

kapeli nieco przygasła, chociaż nie ma

mowy o odcinaniu kuponów. Z tej rozmowy dowiecie

się, że Wojciech Hoffmann ma sporo planów co

do przyszłości swojej i grupy Turbo.

HMP: Trasa dotyczy jubileuszu

płyty "The Last Warrior", która jest pierwszą

anglojęzyczną pozycją w dyskografii

Turbo. Czy możesz przypomnieć jak doszło

do nagrania "Ostatniego Wojownika" po

angielsku?

Wojciech Hoffmann: Wtedy zajmował się

nami Tomasz Dziubiński z Metal Mind

Productions i wielokrotnie z nim rozmawiałem

o tym, że mając w domu paszport i znając

perfekcyjnie angielski powinien wsiąść w samochód,

pojechać na Zachód i sprzedawać to,

co ma w swojej aktualnej ofercie. Tak też zrobił

i któregoś dnia przywiózł nam stamtąd

wiadomość, że firma Noise Records wysłuchała

"Ostatniego Wojownika" i "Kawalerię

Szatana" i jest zainteresowana podpisaniem z

Dlaczego dopiero przy okazji rocznicy angielskiej

edycji zdecydowaliście się na trasę z

tym materiałem?

Fakt, zajęło to sporo czasu, niemniej jednak

decydujące znaczenie miała tutaj zeszłoroczna

oferta promotora w Krakowie, który bardzo

naciskał na wykonanie tego materiału w całości.

Musieliśmy włożyć w to trochę pracy, bo

jednak niektórych numerów nie graliśmy trzydzieści

lat i trzeba było zaczynać niemal od

zera. Na tamtym koncercie odzew publiki był

wprost niesamowity. Pomyśleliśmy zatem, że

skoro włożyliśmy w to już tak wiele pracy to

może warto wyruszyć w większą trasę pod

kryptonimem "The Last Warrior Tour" tym

bardziej, że nowego albumu Turbo wciąż jeszcze

nie ma na rynku.

Jak wspominasz współpracę z Noise Records,

które współpracowało z takimi artystami

jak Helloween, Celtic Frost czy Saint

Vitus?

Bardzo dobrze, ponieważ wtedy pojechaliśmy

do Berlina Zachodniego i zobaczyliśmy inny

świat, jakiego nie widzieliśmy wtedy w Polsce

- dookoła czysto, nowinki techniczne, inne samochody,

pociągi, ulice, sex shopy. W biurach

Noise Records wszystko było z Ikei co na

tamte lata siłą rzeczy robiło na nas wrażenie

czegoś ekskluzywnego.

Dzięki tej współpracy Turbo zagrało trasę

koncertową na Węgrzech z Kreatorem.

Czego nauczyły Was te koncerty?

Nie wiem czego nas nauczyły, ale wiem jedno

- jak wróciliśmy do Polski i stanęliśmy na scenie

to było widać, że jesteśmy innym zespołem.

Myślę, że pokazali nam oddech zachodniego

profesjonalizmu, wiarę że można wyrwać

się z więzów komuny i zrobić coś fajnego.

Okazało się, że my też potrafimy grać i nie jesteśmy

jakimś gównianym zespołem. Na pierwszym

koncercie w Budapeszcie mieliśmy tylko

dwa kanały. Wkurwiłem się i powiedziałem,

że albo dadzą nam więcej albo nie zagramy.

Dzięki Dziubińskiemu udało się, a

jak chłopaki z Kreatora nas zobaczyli to

oprócz bębnów dali nam cały swój sprzęt.

Mille Petrozza powiedział wtedy, że gdyby

wiedzieli jaką jesteśmy kapelą to zabraliby nas

ze sobą na trasę po Stanach... Kreator leciał

tam wtedy na czterdzieści parę koncertów i

gdyby to wówczas się stało to sądzę, że być

może bylibyśmy teraz w tym miejscu co Behemoth.

A dlaczego potem Wasze drogi się rozeszły,

skoro następne płyty także nagrywaliście w

języku angielskim?

To jest dość skomplikowana sytuacja, ponieważ

to Noise Records podjęło decyzję o rozwiązaniu

z przyczyn, których nie znamy i nigdy

już nie poznamy, bo Dziubiński nie żyje.

Chyba że kiedyś spotkamy Karla Ulricha-

Walterbacha - właściciela Noise Records i

on nam to może wyjaśni. Niestety po zerwaniu

tej umowy w zespole pogorszyły się nastroje

i zaczęło się wszystko psuć.

Jaka jest różnica pomiędzy tamtymi koncertami,

a obecną trasą "The Last Warrior Tour"?

Myślę, że obecnie jesteśmy lepszym zespołem

- gramy ten materiał dużo lepiej niż wtedy, w

końcu czterdziestoletnie doświadczenie przynosi

efekty. Ponadto mieliśmy sporo prób i jesteśmy

bardziej zgrani ze sobą. Oczywiście pozwalamy

sobie na jakąś spontaniczność, ale jednak

jest to pod jakąś kontrolą. To nie jest

łatwy materiał i myślę, że gdybyśmy jeszcze z

miesiąc całymi dniami poćwiczyli to by była

miazga. Ówczesne warunki prób były mniej

więcej takie jakie są teraz, choć wiadomo, że

obecnie mamy lepszy sprzęt i technicznie można

to lepiej ogarnąć. Natomiast gorzej jest

pod względem zainteresowania publiczności -

wtedy był straszny głód i mogliśmy grać trzy

koncerty dziennie, na które przychodziło po

tysiąc osób. Obecnie w Warszawie, półmilionowym

mieście do Hydrozagadki przyszło

dwieście osób i to nie jest zbyt pozytywne zjawisko.

nami kontraktu. Tak to się wszystko zaczęło -

przygotowaliśmy materiał w wersji angielskiej,

pojechaliśmy do Berlina Zachodniego i nagraliśmy

tą płytę.

Foto: Kara Rokita

Racja, chociaż jestem zdania, że Turbo powinno

grać w większych klubach jak Progresja,

gdzie w ostatnim czasie wystąpiliście

przed Uriah Heep.

Tak, ale większość przyszła tam jednak na

Uriah Heep i to była ich trasa, na której my

wystąpiliśmy w roli gościa. Owszem, byli tam

również i nasi fani ale to już nie są te same

czasy co kiedyś.

Być może dlatego, że w dzisiejszych czasach

upodobania ludzi są strasznie skrajne - słuchają

albo bardzo ciężkiej, nowoczesnej muzyki

albo czysto komercyjnej.

Masz rację, nie ma niczego pośrodku. Regularnie

słucham radia i prócz kilku stacji nie ma

tam miejsca dla konkretnego rocka i metalu.

Czy zamierzacie wyjechać za granicę z "The

Last Warrior Tour" i przypomnieć się tamtejszej

publiczności?

Jeżeli dostaniemy konkretną ofertę to jak najbardziej.

Szczerze, to chciałbym wznowić to,

co kiedyś ucięliśmy. Po dwóch festiwalach,

które zagraliśmy w Szwecji i w Niemczech zauważyliśmy,

że ludzie nas tam jednak rozpoznają,

a po obu występach do naszego stoiska

ustawiły się duże kolejki.

Mottem niektórych muzyków jest umrzeć na

scenie, tymczasem ty chcesz wziąć ślub na

scenie. Zazwyczaj to fani chcą się oświadczać

na koncertach, a nie muzycy. Czy możesz

zdradzić kulisy tego pomysłu?

Pomysł jest szalony i będzie miał miejsce 4

maja w Poznaniu w klubie Blue Note. Wiesz,

dwa lata temu miałem czterdziestą rocznicę

pracy zawodowej, ale jakoś wówczas nie

14

TURBO


zabrałem się za to. Natomiast 4 maja tego roku

moja przyszła małżonka kończy pięćdziesiątkę

więc pomyślałem, że warto byłoby to

połączyć z moim koncertem. To będzie rock

and rollowy ślub bez garniturów i będę chciał

go nagrać i być może gdzieś udostępnić.

Skoro planujesz to z takim rozmachem to czy

nie myślałeś o tym, aby tę uroczystość zorganizować

przy okazji koncertu z Uriah

Heep?

Nie ponieważ to były głównie występy Uriah

Heep, a ten 4 maja będzie już moim, prywatnym

koncertem.

Podobno "Ostatni Wojownik" miał być kontynuacją

"Kawalerii Szatana", ale ze względu

na Twoje obawy przed represjami ze

strony ówczesnych władz postanowiłeś

zmienić koncept płyty. Czy możesz to

potwierdzić?

Nie pamiętam już dokładnie, ale faktycznie

był taki pomysł, aby była to "Kawaleria Szatana

II"… Nigdy natomiast nie byliśmy

szczególnie zaangażowani politycznie. Oczywiście,

interesowaliśmy się tym, co się dzieje

dookoła bo przecież żyliśmy w tym kraju i pewne

sprawy dotykały nas wszystkich. Byliśmy

zatem wkurwieni na to czy na tamto, ale nigdy

nie mieliśmy takich zapędów, żeby zorganizować

jakiś konkretny protest tudzież manifest

muzyczny. "Ostatni Wojownik" to była

kontynuacja naszych wizji i upodobań dźwiękowych

tamtego okresu oraz rozwinięcie formuły,

jaka była na "Kawalerii".

Na jakim etapie są prace nad nową płytą

Turbo, która podobno ma się ukazać jesienią

tego roku?

Materiał był już zrobiony w zeszłym roku i na

ubiegłorocznym koncercie w Poznaniu, zagraliśmy

nawet dwa nowe numery. Potem jednak

kiedy przesłuchałem wszystko co zrobiłem to

uznałem, że to jest za miękkie, za bardzo

heavymetalowe, a ja tu chciałbym dołożyć do

pieca. Postanowiłem więc zrobić wszystko od

początku i siedząc dniami i nocami przez ostatnie

pół roku stworzyłem zupełnie nowy materiał.

Na płycie będzie dziewięć dużo ostrzejszych

i thrashowych, ale też melodyjnych numerów

z jednoczesnym uwzględnieniem stylistyki

klasycznych dokonań Turbo.

Czy premierowe kompozycje będą stylistycznie

zbliżone "Wojownika", "Kawalerii" czy

będą kontynuacją "Piątego Żywiołu"?

"Piąty Żywioł" nie jest moją ulubioną płytą,

ponieważ jest kompromisowa. To oczywiście

bardzo solidny album ale to nie jest coś, czym

ja osobiście byłbym szczególnie zachwycony.

Z nowych kompozycji jestem zadowolony w

stu procentach i dla mnie to będzie najlepszy

album Turbo. Krążek będzie wypadkową

agresji thrash, melodyki i techniki oraz idealnym

pomostem między "Wojownikiem",

"Kawalerią" i ostatnimi płytami Turbo.

Z czego to wynika? Czy nie jest tak, że

artysta nie wydaje rzeczy, z których nie jest

w pełni zadowolony?

To nie jest tak do końca - kiedy coś robię to

dla mnie jest najważniejsze czy mi się to podoba.

Niestety tworzenie płyty to splot wielu

czynników i inspiracji poszczególnych członków

zespołu, z czym wypada się czasem liczyć

bo inaczej będzie to już wyłącznie twój projekt

solowy. Na etapie tworzenia "Piątego Żywiołu"

nie byłem może w pełni zadowolony,

jednak wziąłem też pod uwagę sugestie kolegów.

Foto: Kara Rokita

Niedawno zakończyłeś trasę z reaktywowanym

Non Iron. Na ostatnim koncercie w

Toruniu ogłosiliście, że planujecie w niedalekiej

przyszłości nagrać nową płytę. Co stoi

za zmianą planów dotyczących przyszłości

zespołu?

Odpowiedź jest prosta - wrażenia, jakie wynieśliśmy

z tego tournee stały się inspiracją do

dalszej współpracy, o czym wcześniej nie mieliśmy

za grosz pojęcia. Pamiętaj, że nie było

nas w tym układzie trzydzieści lat a to jest

szmat czasu. Ludzie się zmieniają, każdy ma

swoje obowiązki, nawyki i upodobania, do tego

nasz wokalista Leszek Szpigiel mieszka na

stałe w Niemczech. Odzew na trasie był jednak

niesamowity i kolegom tak się to spodobało,

że zgodnie postanowiliśmy zrobić z tym

w przyszłości coś jeszcze.

Czy jesteś już w stanie określić czego będzie

można oczekiwać po nowym krążku od Non

Iron?

Jeżeli takowy powstanie to będzie to bezwzględna

kontynuacja kierunku znanego z albumu

"Innym Niepotrzebni". Mamy już propozycję

nagrania płyty, a co ważniejsze mamy

już jakiś materiał - Leszek przez całe lata siedział

w zaciszu i wiemy, że coś stworzył. Drugi

gitarzysta Janusz Musielak ma dużo numerów,

ja też mam sporo pasujących pod ten

projekt pomysłów. Kluczem będzie zgranie się

wszystkich w jednym miejscu i czasie co nie

jest łatwe przy naszych napiętych harmonogramach.

Kilka lat temu wspominałeś o chęci nagrania

autorskiej muzyki z grupą The Klenczon Experience

oraz bluesowej z własną córką. Możesz

zdradzić czy prace postępują i kiedy

ewentualnie można się spodziewać tych

albumów?

Z córką póki co jednak płyty nie nagram. Co

do The Klenczon Experience to mam w

komputerze materiał na dwa albumy - są tam

setki wartościowych pomysłów, lecz nie wszystkie

jestem w stanie zrealizować o miejscu i

czasie z uwagi na inne obowiązki.

Czy jest jakiś współczesny zespół, w którym

odnajdujesz inspiracje dla siebie?

Przede wszystkim inspiruje mnie muzyka progresywna

i metalowa. Lubię klimaty kapel pokroju

Gojira, Decapitated czy Behemoth.

Zdradzę ci również, że mam w zanadrzu kolejny

projekt i ten band to będzie coś takiego

masakrycznego. Z innych inspiracji to zawsze

interesował mnie jazz, fusion i jazzrock i czasami

gram takie rzeczy w klimatach Mike'a

Sterna, Johna Scofielda czy Pata Metheny'

ego. To mnie każdorazowo bardzo intryguje,

bo jest to muzyka nieoczywista, która daje ci

nieprawdopodobne spektrum rozwoju wyobraźni.

Heavy metal jest za to bardzo statyczny

i przewidywalny - wiadomo, że po E będzie

A dur lub B zwane także H albo C, natomiast

jazz jest nieprzewidywalny i to czyni go

szczególnie kreatywnym, ciekawym i inspirującym.

Jako muzyk szukam nowości i jest

wciąż dużo rzeczy, które są zajebiste i pokazują

zupełnie inne myślenie oraz podejście do

formy. Zdarza się, że wystarczy zagrać dwa

dźwięki w różnych konfiguracjach i nagle leżysz

na glebie!

Niedawno wyznałeś, że na przyszłoroczne

czterdziestolecie ma się ukazać biografia zespołu.

Możesz powiedzieć coś więcej na ten

temat?

Taki jest zamysł. To jest gruba książka ze

zdjęciami licząca ok. pięćset stron. Powiem ci,

że pomimo tego, że to ja niemal wszystko opowiadałem

to dziewięćdziesiąt procent materiału

czytam dziś z taką chęcią, jaką miałem

przy lekturze biografii Lemmy'ego czy Ozzy'

ego Osbourne'a. Z tej książki dowiedziałem

się na przykład, jakim ch**** byłem przez te

wszystkie lata! Autor nie bał się osobistej oceny

i przemyśleń, w dużej części napisał to z

własnej perspektywy. Nieraz nam dołożył tu i

ówdzie, ale ja tego w ogóle nie autoryzowałem

bo chciałem, aby szczerze o wszystkim napisał.

Tak czy inaczej książka jest już na ukończeniu,

a szczegółów dotyczących premiery

wypatrujcie niebawem!

Grzegorz Cyga

TURBO 15


Życie jest darem

Jest to coś, o czym łatwo zapomnieć, cierpiąc na depresję. Owa depresja,

jak i inne choroby psychiczne, są czymś, o czym wokalista grupy Exumer, Mem

von Stein, chce porozmawiać. Wznieca ową dyskusję najnowszym albumem, "Hostile

Defiance", który swoją premierę miał w kwietniu tego roku. Głównie o tematyce

tego albumu, choć nie tylko, dowiecie się z poniższego wywiadu.

HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać odbiór

waszego najnowszego albumu, "Hostile Defiance",

przez media i fanów?

Mem von Stein: Cześć! Tak, odbiór był naprawdę

wspaniały. Doświadczyliśmy nawet więcej

niespodziewanej pozytywnej uwagi tym albumem

niż w wypadku ostatniego krążka, "The

Raging Tides". Dlaczego niespodziewanej? Ponieważ

uważaliśmy, że "The Raging Tides" był

super udany, zaś "Hostile Defiance" przekroczył

nasze najśmielsze oczekiwania. Mieliśmy

dwa miejsca w zestawieniach albumów magazynu

Rock Hard na miesiąc kwiecień. Przede

wszystkim był to album miesiąca tego magazynu

w Niemczech. Weszliśmy też na oficjalne

zestawienie albumów, na miejscu 42 (coś jak

Jak bardzo się różni najnowszy album od

waszego poprzedniego "The Raging Tides"?

"Hostile Defiance" od poprzedniczki różni się

zwiększoną ilością motywów na nagraniu, ma

więcej niż kiedykolwiek mieliśmy. To się odnosi

zarówno do riffów jak i do wokali. To co

zwykle staramy się robić, to budować nowy materiał

na zaletach naszych poprzednich albumów.

Sprawdziliśmy, co zadziałało na "Fire &

Damnation", następnie wzięliśmy te najlepsze

elementy i zamieściliśmy je na "The Raging Tides".

Z kolei sprawdziliśmy co było dobre na

"The Raging Tides". Dzięki koncertom i rozmowom

z fanami odkryliśmy, że naszym fanom

najbardziej podobają się utwory w średnich

tempach, więc zdecydowaliśmy się na zamieszczenie

większej ilości utworów w średnich

tempach na "Hostile Defiance". To jest dokładnie

to cośmy zrobili, dodaliśmy więcej melodii,

rozwinęliśmy się bardziej w kierunku średnich

prędkości z "The Raging Tides", gdzie

mieliśmy z dwa utwory, które były trochę wolniejsze,

potem wszystko to daliśmy do "Hostile

Defiance". Okazało się to być dobrą decyzją.

się skupiać na zagadnieniu dostępu do broni.

Jak to jest, że w tym samym czasie w Walmarcie

możesz kupić karton mleka, trochę aspiryny

i broń samopowtarzalną? Za każdym razem

kiedy ktoś postanawia dokonać takiego zamachu,

to pierwszą rzeczą jaką robią politycy, to

wskazanie, że choroby psychiczne powinny być

leczone. Co jest zasadne, ze względu na to, że

ludzie którzy wychodzą i mordują piętnaście

osób w biały dzień, z pewnością mają problemy

emocjonalne. Jednak to rzuca negatywne światło

na cały ten temat. Moim pomysłem było

utrzymać dyskusję na temat chorób psychicznych,

aczkolwiek wiesz, im dłużej o czymś

mówisz, tym bardziej staje się to normalne.

Choroby psychiczne wciąż mają to piętno.

Większość ludzi ma kogoś w rodzinie lub w

gronie przyjaciół, kto ma z tym problem. Myślę,

że najlepszym sposobem by zniwelować tą

negatywną konotację jest podtrzymywanie

owej dyskusji. I każdy utwór z "Hostile Defiance"

omawia pewną chorobę psychiczną lub

jej objawy. To co zrobiłem, było wzięcie naszego

zamaskowanego protagonisty, maskotki zespołowej

i przeprowadzenie go przez wszystkie

poziomy tych chorób. Każdy z tych utworów to

opisuje. "Hostile Defiance" jest o zaburzeniu

opozycyjno-buntowniczym, zwykle spotykanym

u młodzieży, zaś teledysk do tego utworu

przedstawia wszystkie te elementy, które wpłynęły

na rozwój agresji przedstawionego protagonisty

i trudności w próbach regulowania jego

nastroju. "Raptor" jest o depresji, gdzie podmiot

liryczny wczuwa się w symptomy, które

mówią do osoby będącej w tym stanie i doświadczającej

tych symptomów. O tym jest

tekst "Raptor", tak więc każdy utwór traktuje tu

o pewnych formach chorób psychicznych bądź

problemów emocjonalnych.

zestawienie sprzedaży, w stylu niemieckiego

Billboard). Jest to naprawdę duże osiągnięcia

dla zespołu, który działa już tak długo. Tak, jesteśmy

bardziej niż zadowoleni. Nie moglibyśmy

być bardziej z tego zadowoleni.

16 EXUMER

Foto: Evgeny Lomonosov

Jak wiele znasz albumów metalowych, które

za główny temat poruszają choroby psychiczne?

Personalnie bym stwierdził, że "Time

Does Not Heal" Dark Angel ma coś z tego.

Nie wiem jak wiele albumów porusza zagadnienie

chorób psychicznych. Nie piszę tekstów z

powodu innych ludzi, piszę je dlatego, by opisać

jak ja się czuję. Kiedy pracujemy nad nagraniem,

to ja jestem odpowiedzialny za to, by

stworzyć tematykę danego albumu oraz zagadnienia

tych utworów. Lubię tworzyć teksty,

które są dla mnie ważne. Uważam, że "Time

Does Not Heal" Dark Angel nie ma nic wspólnego

z tym tematem, poza może motywem

znęcania się, jednak nie odnosi się stricte do

tematu chorób psychicznych i na pewno nie w

taki sposób, w jaki ja ukazałem to na "Hostile

Defiance".

Co zainspirowało was do wyjścia przed szereg

i stworzenia albumu o chorobach psychicznych?

Czy są to wydarzenia, które mają

obecnie miejsca w zachodniej cywilizacji i statystyki

samobójstw?

Siedzę w tym już dwadzieścia lat. Zaś przez

ostatnie sześć, siedem lat w Stanach Zjednoczonych

było dużo strzelanin. Czułem zawsze,

że rozmowa zwykle skupiała się na tym, że zamachowcy

byli psychicznie chorzy, a powinna

Który gatunek muzyczny poza thrashem

pasowałby do tego tematu?

Nie wiem, myślę, że każdy gatunek muzyczny

może pasować do tego tematu. To nie ma znaczenia.

Piszę głównie dla własnego dobra i

wiesz w sposób, który współgra z motywami i

nastrojem muzyki. Mam pewne koncepty, lecz

poza tym myślę, że każdy gatunek może ten

temat poruszać… no być może poza prog rockiem.

Czy masz jakieś możliwe rozwiązania problemu

wzrastającej liczby osób dotkniętej chorobami

psychicznymi poza informowaniem o ich

istnieniu?

Co do rozwiązań, to do końca nie wiem. Może

usunięcie piętna chorobom psychicznym, całej

tej negatywności tych schorzeń i podjęcie próby

traktowania ich jako normalnych chorób. Jeśli

masz nadciśnienie to bierzesz lekarstwa, jeśli

masz na przykład nie wiem, cukrzycę, to zażywasz

lekarstwa na cukrzycę. Tak więc powinniśmy

traktować choroby psychiczne w taki

sam sposób, jak traktujemy inne choroby.

Jakie przedstawienie problemu zdrowia psychicznego

w kulturze poleciłbyś do przeczytania

/ zobaczenia / posłuchania?

Nie wiem co do końca masz na myśli. Studiowałem

psychologię na uczelni. Zdobywam informacje

czytając czasopisma medyczne i literaturę

opartą na medycynie, czy w tym wypadku

na psychiatrii. Tak więc, mam na myśli to,

że pracuje w tym zakresie. Myślę, że dobrym

początkiem będzie pójście na dowolną stronę

rządową kraju, w którym dba się o problemy

zdrowia psychicznego, zobaczyć o czym oni

piszą i co myślą o postępie rozwoju rozwiązań

na ten temat w tych krajach. A także o jakich


rozwiązaniach i sposobach leczenia się tam

mówi.

Co sądzisz o grach traktujących o temacie

zdrowia psychicznego, jak "What Remains of

Edith Finch"?

Nie grałem, nie wiem o czym tu mówisz, więc

się nie wypowiem.

Jak duży wpływ ma Chrześcijaństwo na muzykę

metalową w Twojej opinii? Na przykład

w temacie piekła?

Nie mam pojęcia o wpływie Chrześcijaństwa na

metal. Nie obchodzi mnie żadna forma zorganizowanej

religii, czy to jest Chrześcijaństwo,

Islam, cokolwiek. Myślę, że każda religia ma

swoje pozytywne aspekty i ja to szanuję, jednak

nie wierzę nic z tego. Nie wiem jaką rolę Chrześcijaństwo

ma w metalu, jeśli jakąś, to szatan

ma duże znaczenie w metalu, jednak jest to dla

mnie tylko kolejna zmyślona postać. Temat

piekła jest bardzo metalowy, jednak to tyle o

tym. Myślę, że jeśli patrzysz na raj w niebie i

piekło poniżej, to jesteś w bardzo dużym błędzie.

Ponieważ my wszyscy już jesteśmy w raju

jeśli chodzi o sam fakt życia. Życie jest darem.

To Ty decydujesz, czy otaczający Cię świat będzie

Twoim rajem, lub czy będzie piekłem na

ziemi. Wszystko inne jest dla mnie fajną opowieścią.

Tylko opowieścią.

"Dust Eater" brzmi jak Exodus z okresu ich

"Fabulous Disaster", zgodziłbyś się ze mną?

Mógłbyś wymienić swoje muzyczne inspiracje

na waszym najnowszym albumie?

Więc, my pracowaliśmy z tym typem riffów i

muzyczne inspiracje dla nas… my działamy od

1985 roku i byłoby trochę głupio cytować inne

zespoły poza nami samymi jako odniesienie.

Obecnie nie potrzebujemy patrzeć na inne zespoły,

mamy własne brzmienie, nie zaczęliśmy

trzy lata temu. Jasne, jeśli zagrałeś motyw taki

jak na "Dust Eater", to jest on podobny do

utworu Exodus, ale zasadniczo to możesz tego

typu riffy znaleźć na każdym z naszych albumów…

no może poza "Rising From The Sea".

Jednak, wiesz od czasów "Possessed By Fire"

mamy ten rodzaj riffów, o których ludzie mówią:

"oh wow, gracie jak Exodus". Pewnie, jak zaczynaliśmy

naszą karierę w roku 1985, to często

słuchaliśmy pierwszego Exodusa, tak jak

słuchaliśmy często "Hell Awaits", jak wszyscy

inni. Za każdym razem jak usłyszysz kogoś kto

ma podobny motyw do Slayera, to powiesz

mu, że brzmi jak Slayer? Wtedy każdy by

brzmiał jak Slayer. Dochodząc do sedna, muzycznie

nie inspirowaliśmy się niczym innym,

poza nami samymi.

Czy "Splinter" został zainspirowany przez

motyw zombie? Który film byłby najlepszym

przedstawieniem tego utworu?

Nie, "Splinter" nie został zainspirowany przez

ten motyw. Jeśli chodzi o najlepsze przedstawienie

tego utworu za pomocą filmu… jeśli jakikolwiek,

to bardzo mi się podoba film "Splint".

Jest o zespole mnogiej osobowości. Powinieneś

go sprawdzić.

Foto: Silvy Maatman

Czy wasz kolejny album będzie zawierał kolejne

dwie interpretacje utworów metalowych,

jak to było z "The Raging Tides" oraz "Hostile

Defiance"? Poza tym te interpretacje w

przypadku późniejszego pasują do tematu albumu,

czyż nie?

Tak, chcemy kontynuować to wyzwanie, żeby

nie grać ciągle tych samych rzeczy. Każdy

album na które piszę, ma swój oryginalny temat

liryczny. Nie znam jeszcze tematyki kolejnego

albumu. "The Raging Tiles" było albumem

bardzo politycznym, ponieważ mówiło o

rzeczach które, działy się w tamtym czasie, zaś

jak wiesz "Hostile Defiance" jest o chorobach

psychicznych. Nie wiem jeszcze o czym napiszę

na kolejnym albumie.

"Fire & Damnation" oraz "The Raging Tides"

odnoszą się w temacie do "Possessed By Fire"

i "Rising From The Sea", czy mam rację? Czy

był to celowy zabieg?

Zagrałem tym trochę tutaj. Jednak pomysłem

na "Fire & Damnation" było stworzenie albumu

powrotnego, który będzie opowiadał o tym

jak my, jako zespół przebyliśmy przez tytułowy

ogień i potępienie by przejść na drugą stronę.

Jak przeszliśmy piekło, w przenośni, jeśli chodzi

o sam proces powrotu i jak on trudny dla

nas był. Natomiast "The Raging Tides" jest

płytą na temat sytuacji politycznej tamtego

czasu, wydarzeń takich jak powstanie ISIS, wybór

Donalda Trumpa. Album mówi o wielu

rzeczach, o których czytałem w tamtym czasie.

Pisałem teksty o torturach... tak więc potem to

połączyliśmy. Tytuły mające podobny charakter

był celowym zabiegiem z naszej strony. Musiałem

mieć te dwa nagrania z lat 80. połączone

z tymi z lat dwutysięcznych, jednak bez robienia

tego połączenia oczywistym. Jednak oczywiście

już jesteśmy poza tym, ponieważ mamy

piąty album z kolei.

Okładka na najnowszy "Hostile Defiance"

jest świetna, jak sam teledysk na utwór tytułowy.

Pasujący do albumu i historii Exumera.

Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o współpracy

z Costinem Chioreanu, jak się spotkaliście?

Tak, grafika na "Hostile Defiance" jest dobra.

Costin Chioreanu zrobił naprawdę świetną robotę.

Spotkaliśmy się z nim za pośrednictwem

Century Media. Nasz gitarzysta Marc tam

pracuje. Spodobała nam się jego praca dla At

The Gates i Voivod. Oba te zespoły mają

umowę z Century Media. Tak więc skontaktowaliśmy

się za pośrednictwem tego wydawnictwa

z Costinem. Pogadałem z nim, opisałem

mu co mniej więcej zawartość tematyczną na

nagraniu i koncept na nagranie, następnie on

wysłał nam parę szkiców. Niedługo potem zgodziliśmy

się na to co, obecnie widzisz jako grafikę

"Hostile Defiance". Jest on wspaniałym

gościem i dobrze rozumie to, że posiadanie naszej

maskotki jest istotne, tak jak to. że okładka

musi przedstawiać zagadnienia albumu.

Co zamierzacie robić w latach 2019 i 2020?

W roku w 2019 zamierzamy wrócić do Europy.

jak sądzę. Planujemy też ruszyć w trasę po

Stanach Zjednoczonych. Jednak nasza ostatnia

trasa w Europie skończyła się za wcześnie ze

względu na bardzo złego promotora w Hiszpanii,

byliśmy zmuszeni… nie byliśmy. Chcemy

wrócić do Europy i przeprowadzić dobrą trasę

koncertową, która prawdopodobnie się odbędzie

późną jesienią. Zamierzamy zagrać festiwali

w lecie, parę w Niemczech, jeden w Portugalii,

jeden w Czechach, na Brutal Assault.

...zaś nowy Skull Pit coraz bliżej i bliżej?

Skull Pit? Zaskoczyłeś mnie. Debiut został

wydany niedawno, rok temu. Jak sądzę ja i Tatsu

potrzebujemy tak roku, dwóch, by stworzyć

dobre nagranie. Oczekiwałbym kolejnego albumu

Skull Pit prawdopodobnie w przyszłym roku,

na pewno nie przed rokiem 2020, może

nawet 2021, nie wiem, zobaczymy.

Co sądzisz o powrocie Vio-Lence (z Seanem

Killianem i prawie całym pierwotnym składem

poza Robb Flynnem)?

Myślę, że z Vio-Lence teraz jest w porządku,

nie mam tu zbytnio opinii. Lubię Vio-Lence,

myślę, że jest spoko i życzę im powodzenia!

Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą

do Ciebie.

Również tobie dziękuję, dziękuje fanom, za

wsparcie okazane nam przez ostatnie trzydzieści

cztery lata, mam nadzieję, że spodoba wam

się "Hostile Defiance". Cześć!

Jacek Woźniak

EXUMER 17


Jak coś robić, to na 100%

"Terrible Things" to zajebista płyta, jebać Trumpa, Queen jest spoko, ale

punk rock też, rynek muzyczny zasysa, małe wytwórnie są... A zresztą sami

przeczytajcie. O tych i paru innych kwestiach opowiedział nam Eric Barath - lider

wesołej ekipy thrasherów o nazwie Indestructible Noise Command (znanej też

jako I.N.C.).

HMP: Słuchając juz pierwszych riffów kawałka

"Fists Go Rek" otwierającego Waszą

nową płytę miałem tylko jedno skojarzenie -

Slayer...

Eric Barath: Slayer powiadasz... Cóż, Indestructible

Noise Command powstało w roku

1985, w samym środku najlepszej dekady

dla heavy metalu. Jeśli pytasz o nasze bezpośrednie

inspiracje, to wskazałbym tu Metallikę

oraz Anthrax. Oczywiście cenimy Slayer,

to wielki zespól, jednak grają oni tą zdecydowanie

mroczniejszą i bardziej agresywną odmianę

thrashu. My natomiast w swej wesołej

twórczości odwołujemy się do punkowych korzeni

gatunku, oraz do nowojorskiej sceny

hardcore. Nasze teksty zaś pomimo, że bywają

brutalne, to jednak bije z nich specyficzne

poczucie humoru.

No właśnie, punkowe korzenie. Taki "Identifier"

na przykład to kawałek niemalże w

100% punkowy.

Eric Barath: Otóż to. Wiesz, ja słucham wielu

rodzajów muzyki. Klasyczny rock w wykonaniu

Queen czy The Beatles, sporo punku,

ale nie pogardzę też disco z lat siedemdziesiątych

(śmiech).

Dlaczego "Terrible Things". Uważasz, ze to

dobry tytuł na płytę?

Eric Barath: Oczywiście, że tak! Kawałek tytułowy

był drugim utworem, który napisałem

z myślą o tym albumie. Opowiada on o najeźdźcach,

którzy podbijając obcy kraj ciemiężą

miejscową ludność.

Niektóre Wasze teksty są bardzo zaangażowane

politycznie. Nie uważasz, że do Waszej

twórczości bardziej pasowałyby liryki o

szatanie i piciu piwa? (śmiech)

Eric Barath: W swych tekstach poruszamy

masę różnych spraw. Na przykład wspomniany

"Fists Go Rek" opowiada o chlaniu w pubie,

które pod wpływem ilości wypitego alkoholu

zmienia się ostatecznie w regularną bijatykę

(śmiech). "Bonesaw Ballet" natomiast

jest o sytuacji, gdy nic Ci nie wychodzi, życie

kładzie Ci kłody pod nogi, ale Ty zamiast

narzekać i załamywać się, zaciskasz pięść,

krzyczysz "jebać to!!!" i ciśniesz dalej! Jeśli chodzi

o teksty z politycznym kontekstem, to na

"Terrible Things" są takie dwa. Pierwszy to

"Identifier", o którym zresztą wspomniałeś.

Jest to wyraz naszego wkurwienia po wyborze

Donalda Trumpa na prezydenta USA. Dotychczas

nie rozumiem, jak mogło do tego

dojść i ciężko mi się z tym faktem pogodzić.

Drugi utwór poruszający takie tematy to "Salmonella".

Mówi on o kwestii braku akceptacji

dla radykalnego islamu w społeczeństwach

zachodnich. Nie jestem zbyt chętny, by poruszać

szczególnie trudne tematy, gdyż uważam,

że muzyka powinna stanowić swego rodzaju

odskocznie od dnia codziennego. Są jednak

pewne kwestie na tyle poważne, że nie

umiem ich przemilczeć.

Kto jest autorem tekstów w Waszym zespole?

Eric Barath: Ja piszę wszystkie teksty i tworzę

większą część muzyki.

Wydaliście "Terrible Things" własnym sumptem.

Skąd taki pomysł?

Eric Barath: Nasze ostatnie dwa albumy wyszły

pod szyldem małych wytwórni. Niestety

ich działanie nie spełniło naszych oczekiwań.

Chcemy mieć całkowitą kontrolę nad procesem

wydawniczym, a takową możemy uzyskać

tylko, gdy weźmiemy sprawy w swoje ręce.

Nie powiem, że nie podjąłbym współpracy

z dużą wytwórnią pokroju Nuclear Blast czy

Metal Blade. Jednak tak zwanym "niezależnym"

wytwórnią mówię stanowcze nie.

Nagrywaliście w studiu Dexter Lab we

współpracy z producentem Nicky'm Ballmore'm.

Eric Barath: Dokładnie. O wyborze tego studia

zdecydowała jego lokalizacja. Po prostu

wszyscy mieszkamy blisko niego. Co do

Nicky'ego, to znamy się kupę lat. Pracowaliśmy

z nim już przy okazji poprzedniego albumu.

Świetny fachowiec znający się na rzeczy,

a ponadto wspaniały kumpel. Co więcej, grał

na perkusji w Toxic Holocaust, a ostatnio

grywa u Dee Snidera. Potrafi zatem zrozumieć

proces nagrywania z punktu widzenia

muzyka.

Jak spędziliście pięcioletnią przerwę pomiędzy

"Black Hearse Serenade" a "Terrible

Things"?

Eric Barath: Ostatnia trasa wykończyła nas

pod względem finansowym. Potrzebowaliśmy

parę lat przerwy, bo sobie przemyśleć parę

kwestii i w przyszłości uniknąć podobnych

błędów. Jak już wspomniałem, "Black Hearse

Serenade" była wydana przez małą niezależną

wytwórnię, która regularnie dawała dupy

Foto: I.N.C.

18 INDESTRUCTIBLE NOISE COMMAND


we wszystkim (śmiech). Potrzebowaliśmy

czasu, by całkiem

zmyć ten niesmak z naszych

ust.

W 2011 roku wróciliście na

scenę po dwudziestu latach

przerwy. Czy nie byliście

zszokowani zmianami, jakie

przez ten okres niewątpliwie

miały miejsce na rynku muzycznym?

Eric Barath: Rynek muzyczny

zawsze zasysał. Oczywiście

teraz jest jeszcze gorzej.

Winę za to ponosi wszechobecna

cyfryzacja. To chore,

że dziś każdy może sobie

ściągnąć czyjąś muzykę, nie

płacąc za nią złamanego grosza.

Dziś już mało kto kupuje

płyty. Wytwórnie nie mają

już takich budżetów jak dawniej,

a co się z tym wiąże,

większość zespołów podejmuje

działanie na własną rękę

i za własne pieniądze, często

nie odzyskując nawet poniesionych

kosztów. A co tu

dopiero mówić o zarobku.

Co było głównym impulsem

tego comebacku?

Eric Barath: Szczerze mówiąc,

to w ciągu tej przerwy

Foto: I.N.C.

kilkakrotnie poruszaliśmy temat powrotu.

Jednakże jedyna perspektywa, jaką w większości

przypadków wtedy mieliśmy, to co

najwyżej zagranie kilku pojedynczych koncertów

w lokalnych klubach. Szkoda było mi

czasu na bawienie się w coś takiego. Jak coś

już robię, to robię to na 100%. Uważałem, że

jeśli I.N.C. ma rzeczywiście wrócić do świata

żywych, to na poważnie. To znaczy z płytą,

trasą, promocją, wywiadami, koszulkami itp.

Nadzieja na coś takiego pojawiła się dopiero

w 2009 roku.

Rozumiem zatem, że przez te dwadzieścia

lat mieliście ze sobą stały kontakt.

Eric Barath: Dokładnie! Jesteśmy kumplami

z czasów szkolnych. Nasza przyjaźń wykracza

daleko poza ten zespół.

A co z Waszym dawnym bębniarzem Garrym

Duguyem. Z nim też masz kontakt.

Eric Barath: Tak, przez Facebook. Śledzi dokładnie

poczynania I.N.C. Mam nadzieję, że

latem zobaczymy się na jakimś koncercie.

W przeszłości grywaliście wspólne koncerty

z takimi gwiazdami, jak King Diamond,

Megadeth czy Testament. Jak teraz wygląda

sytuacja z Waszymi występami na żywo?

Eric Barath: To prawda, graliśmy z wymienionymi

zespołami. Pochwalę się ponadto, że

kiedyś supportowała nas Pantera, ale to było

przed wydaniem przez nich kultowego "Cowboys

From Hell". Teraz ciężko o dobrą trasę

w towarzystwie dobrego zespołu. Wszystko

to kwestia pieniędzy. Takie to smutne czasy

nastały.

drogę życia. Jak postrzegacie go po latach?

Eric Barath: Zupełnie tak samo, nawet gdy

mieliśmy pięcioletnią przerwę wydawniczą, w

swoim wnętrzu czułem, że coś tracę, coś mnie

omija. Muzyka scala ludzi. Niektórzy w celu

zacieśnienia więzi jeżdżą na ryby lub polowania.

My w tym celu gramy rockendrolla.

Wydaliście dwie demówki pod nazwą Genocide

Inc. Czy ten materiał jest gdzieś dostępny

w sieci?

Eric Barath: Fajnie, że o to pytasz. Pisało do

mnie paru naszych maniaków, którzy twierdzą,

że są w posiadaniu tych nagrań. Staram

się, by trafiło to do sieci i powiem, że szanse

na to są naprawdę spore.

Mam jeszcze pytanie, które chciałem zadać

Dave'ovi Campo. Co z jego projektem Payback,

który grał hardcore. W tym wywiadzie

padło już stwierdzenie, że jesteście zafascynowani

tym gatunkiem, zwłaszcza jego

nowojorską odmianą.

Dave Campo: Oto jestem (śmiech). Dorastałem

jako fan heavy metalu, potem thrashu.

Zawsze pociągała mnie agresja w muzyce.

Kiedy zacząłem poznawać hardcore oraz

punk, zauważyłem tam wiele wspólnych mianowników

z metalem. Podobało mi się ponadto

podejście muzyków uprawiających te

gatunki do fanów. Zawsze po koncertach wychodzili,

było podawanie rąk, uściski. Scena

hardcore w Nowym Jorku, to jedna wielka

rodzina.

Bartek Kuczak

Gdy zakładaliście kapele jako dzieciaki, traktowaliście

thrash metal jako swego rodzaju

INDESTRUCTIBLE NOISE COMMAND

19


studiu. Technologia umożliwiła nam otrzymanie

świetnego rezultatu bez potrzeby

korzystania z drogiego pobytu w studiu.

Potem wysłaliśmy całość do Andiego, by dokonał

cudów.

Czasami zło żyje również w szarości

Xentrix chyba jest zespołem którego nie trzeba przedstawiać większej

części czytelników tego czasopisma. Zespół stojący za bardzo dobrymi "For Whose

Advantage?" oraz "The Shattered Existence" wreszcie powrócił ze swym kolejnym

krążkiem, zatytułowanym "Bury The Pain". Nim też zapieczętował zmiany personalne

w zespole, dokonane w 2017 roku. O tym, dlaczego tak długo to trwało oraz

o samym albumie opowie nam gitarzysta zespołu. Nie zabraknie w tym wywiadzie

także paru powrotów do przeszłości.

HMP: Cześć! Myślę że to pytanie wcale

Cię nie zaskoczy, dlaczego musieliśmy

czekać tak długo na wasz kolejny album?

Kristian Havard: Kiedy graliśmy nasze pierwsze

koncerty z okazji powrotu w 2013 roku,

czyniliśmy to głównie po to, by celebrować

naszą przeszłość i grać utwory z naszej historii.

Nie chcieliśmy pisać ani nagrywać nowego

materiału. Jednak proces twórczy jest jak swędzenie,

którego nie można podrapać. Wciąż

drażni głowę i próbuje zwrócić nas na jego

drogę. Niestety po tym jak zakończyliśmy nagrania,

Chris Astley (gitara, wokale) uznał,

że nie chce mieć nic wspólnego z muzyką i zostawił

nas na lodzie. W sumie, wtedy nie wiedzieliśmy

co ze sobą zrobić. Znalezienie Jaya

nowo. Jednak Heavy Metal Records stwierdziło,

że da nam kontrakt, gdy zostaniemy

pod starą nazwą. Tak więc schowaliśmy naszą

dumę i stanęliśmy w szeregu. Lubię "Scourge",

niemniej było to mocne odejście od naszej

starej muzyki, dawało uczucie desperackiej

próby ratowania zespołu. Rzeczywistość

była taka, że na tym albumie było dwóch nowych

muzyków (Simon Gordon i Andy

Rudd), którzy wnieśli własne pomysły. My

zaś chcieliśmy spróbować czegoś świeżego,

więc uznaliśmy, że to zrobimy.

Co sprawia, że "For Whose Advantage?" i

"The Shattered Existence" są tak popularne

i dobre?

Jak przebiegała ta współpraca z Andym

Sneapem i Russem Russellem?

Po tym jak nagraliśmy wokale Jaya, wysłałem

je do Andiego by dokonał miksu, jednak nieszczęśliwie

dla nas był on zagranicą, w Japonii,

wraz z Judas Priest. Tak więc napisałem

do Russa i spytałem się go czy by dokończył

dla nas master, co uczynił. Russ jest świetnym

gościem i zrobił fantastyczną robotę

kończąc ten album. Obaj panowie są najwyższą

światową półką w tym co robią i uznajemy,

że mieliśmy wielkie szczęście, móc zaangażować

ich obu do pracy nad tym albumem.

Co muzycznie zainspirowało wasz najnowszy

album?

Zawsze byliśmy pod wpływem staroszkolnego

metalu, takich zespołów jak Iron Maiden,

Black Sabbath czy Judas Priest. Uwielbiam

thrash, ale w głębi serca jestem fanem heavy

metalu. Trochę thrashowych zespołów zawsze

będzie grało tak, jak byli inspirowani,

czyli punkiem bądź hard-core, jednak ja zawsze

byłem i będę fanem metalu.

Jeśli miałbyś porównać "Bury The Pain" do

waszych poprzednich albumów, to który

byłby mu najbliższy i dlaczego?

Chciałem żeby ten album był kontynuacją

"For Whose Advantage?", jednak z bardziej

nowoczesną produkcją. Chciałem żeby był to

album, który powinniśmy wydać w 1991 roku.

Myślę, że okładka gra dużą rolę w stworzeniu

wrażenia kontynuacji i łącznika z poprzednimi

albumami. Postać na okładce

"Bury The Pain" jest tą samą osobą, co protegowany

"For Whose Advantage?", sprawdź

jego krawat...

(który zastąpił Chrisa Astley) i ponowne nagranie

zajęło nam dwa lata. No i jesteśmy tutaj.

Co sądzisz o poprzednich albumach, czyli

"Scourge" i "Kin" jako dziełach per se? Czy

są one niedocenione, czy raczej jest tutaj

słuszny powód, dlaczego nie są one tak popularne

jak ich poprzednicy czyli "For Whose

Advantage?" oraz "The Shattered Existence"?

"Kim" próbował rozwinąć zespół w kierunku

czegoś, czym my nie byliśmy. Był to dziwny

okres w Zjednoczonym Królestwie dla thrashu.

Natomiast nie czuję żeby "Scourge" był

albumem Xentrix, myślę, że wtedy powinniśmy

zmienić nazwę zespołu i spróbować na

Foto: Listenable

Jest to dla mnie trudne pytanie. Myślę, że

"The Shattered Existence" niosło to uczucie

żywego nagrania, które najpewniej pochodzi

ze sposobu, w jaki nagraliśmy ten album.

John Cuniberti nalegał byśmy zagrali

wszyscy razem w tej samej sali by uzyskać ten

specyficzny klimat, bez metronomu i innych

urządzeń. Tylko prosty i bezpośredni thrash,

który został zagrany na setkę.

I teraz o waszym najnowszym albumie...

możesz powiedzieć nam o procesie produkcyjnym

"Bury The Pain"?

Partie perkusji nagraliśmy w studiu Andy

Sneapa (Backstage Studios) w weekend, rezultat

tej sesji zabraliśmy do domu i nagraliśmy

wszystkie gitary, bas i wokal w moim

Zasadniczo, czy Jay Walsh jest Chrisem

Astley'em w przebraniu? Żarty na bok, on

naprawdę świetnie śpiewa w podobnym stylu

na "Bury The Pain". Czy jak najbliższe

odtworzenie oryginalnych wokali było

celowe, czy też nie znaczyło to tak wiele dla

Was?

Nie skupiliśmy się na tym by znaleźć kogoś,

kto brzmiałby ja Chris, jednak, gdy Jay po

raz pierwszy zaczął z nami śpiewać, to od

początku brzmiał jak ktoś z Xentrix, co było

czymś wspaniałym dla starszych utworów,

które graliśmy na żywo. Jay był fanem zespołu,

więc powiedział nam, że wiedział jak Xentrix

powinno brzmieć. Osobiście uważam, że

ma trochę bardziej agresywny ton w głosie, co

sprawia, że brzmimy ciężej.

Wróćmy na chwile do roku 2017. Czy mógłbyś

powiedzieć więcej o odbiorze waszego

występu przez fanów na Bloodstock? Czy

ten koncert był dla was stresujący?

Tak, to był dla nas prawdziwy chrzest w

ogniu. Jay śpiewał z nami od jakichś dwóch

miesięcy, gdy Simon z Bloodstock spytał się

czy moglibyśmy zastąpić zespół, który wycofał

się z uczestnictwa z festiwalu. Na początku

odrzuciłem ofertę, mówiąc, że nie jesteśmy

gotowi i chcielibyśmy najpierw zrobić

parę mniejszych występów przed Bloodstock.

Jednak Simon wciąż namawiał mó-

20

XENTRIX


wiąc mi, że: "będzie w porządku, Jay to profesjonalista".

W końcu uznaliśmy, że "niech będzie"

i na szczęście ten pierwszy duży występ był

wspaniały.

Jak sądzę to utwór "There Will be Consequences"

w wielkim uproszczeniu jest o prostej

zasadzie: akcja równa się reakcja. Jednak

co zainspirowało ten utwór sam w

sobie?

"There Will be Consequences" został zainspirowany

widokiem publicznych egzekucji w

krajach muzułmańskich umieszczonych w

prasie. Obraz rzędów ludzi, wszyscy na klęczkach

z rękami związanymi za plecami, czekającymi

na śmierć. Jednak tak, masz rację,

ten utwór jest o karmie, "zbierasz to, co sobie

zasiałeś".

Zauważyłem również, że parę wstępów do

waszych utworów są bardziej spokojniejsze

niż inne. Wstępy do "The One You Fear"

lub "The Truth Lies Buried" brzmią bardziej

jak coś mistycznego, medytacyjnego. Co

zainspirowało te intra?

Zawsze próbowaliśmy eksperymentować z

cichszymi częściami naszych utworów. To potrzeba

dynamiki w metalu. Jeśli przez cały

czas będziesz grał w tym samym tempie, to

będziesz brzmiał płasko. Dlatego my preferujemy

posiadanie światła i cieni. "The Truth

Lies Buried" jest utworem, który napisałem po

obejrzeniu dokumentu o konflikcie na Ukrainie

i zestrzelenia lotu 17 Malaysia Airlines w

roku 2014. Dlatego też ten utwór zaczyna się

z linią basową i strasznymi motywami gitarowymi

przed szarżą we właściwy utwór.

Wstęp do "The World of Mouth" z drugiej

strony brzmi bardziej jak coś wziętego z

dwóch pierwszych albumów, skąd jak sądzę

również czerpaliście inspiracje. Poza tym,

utwór sam w sobie jest o obecnym przeładowaniu

informacjami?

Ta kompozycja jest o tym w jaki sposób Internet

daje wszystkim głos, co powinno być

dobrą rzeczą, jednak czasami ta moc jest używana

negatywnie, ta "anonimowość" siedzenia

przed komputerem zmienia część ludzi w

"trolli". To był pierwszy utwór, który został

napisany na ten album. Chciałem żeby miał

bardziej thrashowy klimat, który by właśnie

przypominał ludziom o dwóch pierwszych albumach.

Kogo masz na myśli pisząc "obiekt, którego

się boisz" ("The One You Fear")?

Ten utwór jest o zmianie pozycji w życiu,

byciu kimś na przegranej pozycji, wzrastaniu

i zdobywaniu kontroli. Czasami w życiu jesteś

postawiony w pozycji, w której ludzie Cię

wykorzystują, zaś ten utwór jest o zmianie

dynamiki, której efektem jest strach tych ludzi

przed Tobą.

Co wprowadza Cię w szał ("The Red Mist

Descends")?

Wraz z wiekiem coraz więcej i więcej rzeczy

(śmiech). Jednak na serio, myślę, że zdrada

jest dużą sprawą dla mnie. Uznaje siebie za

bardzo lojalną osobę i moment, w którym

ktoś zdradza, jest tym, który wprowadza

mnie w szał. Trochę z tematów zawartych na

tym nagraniu jest o lojalności, zemście i złości.

Jaki twór nazwałbyś jako zaprojektowane

zło ("Evil By Design"). Czy istnieje naprawdę

takowy?

Jak utwór ma w tekście: "my wszyscy jesteśmy źli

z definicji" / "we're all evil by design". Utwór zajmuje

się konceptem, w którym my wszyscy

mamy złą passę od momentu narodzenia i nie

jesteśmy w stanie nic z nią zrobić.

Foto: Listenable

Czy sądzisz, że to kontekst czyni dane zachowanie

złym / dobrym?

Nie jestem pewien czy zrozumiałem pytanie,

ale... Wierzę, że nie wszystko jest czarne i

białe. Czasami zło żyje również w szarościach.

Zabicie kogoś jest złym uczynkiem, jednak

jeśli miałbym to uczynić by uratować moją

rodzinę, pociągnąłbym spust bez wahania.

Czy powinniśmy traktować "Bury The

Pain" jako opis personalnych przeżyć?

Nie pogrzebałem mojej żony w lesie, jeśli o to

pytasz (mam nadzieję, że ona tego nie czyta).

Utwór tytułowy jest o głosach w twojej głowie,

które mówią Ci żeby atakować, kiedy

ktoś Cię krzywdzi. Te małe demony, które

biorą całą Twoją złość i furię, sprawiając, że

myślisz, że dobrym pomysłem jest poddanie

się gniewowi. Nie jest to zawsze dobry pomysł

by się tym bękartom dawać ponosić.

Okładka na "Bury The Pain" autorstwa

Dan Goldsworthy trochę przypomina mi tą

Eda Repki z wznowienia "Destruction System"

zespołu Morbid Saint. Możesz stworzyć

płynną historię z ich zawartości w

mojej opinii. Co byś powiedział na temat

tego powiązania i waszej okładki per se?

Wiem co masz na myśli. Główną różnicą jest

to, że na ich okładce jest samobójstwo, na naszej

mściwe morderstwo. Miałem koncept na

tą okładkę, gdzie gość jest dręczony przez

demony, które mu mówiły co ma zrobić, jednak

to wszystko jest tylko wytworem jest jego

umysłu. Następnie skontaktowałem się z

Danem z tym pomysłem. Bardzo szybko odpowiedział

przysyłając wstępny szkic. Z

miejsca mi się spodobał, był dokładnie tym,

co sobie zobrazowałem. Wtedy on poszedł

krok dalej, umiejscowił na okładce postać z

"For Whose Advantage?". Wtedy spodobała

mi się jeszcze bardziej. Dan jest wspaniałym

artystą, część z detali jest naprawdę wspaniała.

Lubię twarze demonów i krwiste plamy na

koszuli. Nie mogę się doczekać by zobaczyć

tą okładkę w winylowej wersji.

Czy utwór "The Red Mist Descends" zainspirował

paletę kolorystyczną okładki?

Nie, Dan jest odpowiedzialny za całość grafiki.

Dostał ode mnie tylko koncept. Prawdę

powiedziawszy, usłyszał on tylko skończony

album.

Czy mógłbyś skomentować jedno dowolnie

wybrane wydarzenie, które miało miejsce w

2019 roku?

Myślę, że jeśli chodzi o to związane z zespołem,

to wydanie tego albumu. Zabrało to sporo

czasu od początku do końca. Jednak wspaniale,

że w końcu udało się to wydać. Jak już

wspomniałem, nie mogę się doczekać by potrzymać

winylową wersję w moich rękach.

Co zamierzasz robić w ciągu kolejnych miesięcy?

Mamy do zrobienia masę promocji w prasie i

trochę innych rzeczy marketingowych oraz

parę zaplanowanych koncertów. Obserwujcie

tą kwestię.

Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą

do was.

Dziękuje wszystkim, którzy wspierali Xentrix

przez ostatnie trzydzieści lat. Proszę o sprawdzenie

naszego nowego albumu, jest to

staroszkolny thrash metal wraz z uaktualnionym

brzmieniem.

Jacek Woźniak

XENTRIX 21


HMP: Swój pierwszy album wydaliście równe

20 lat temu. Czujecie się metalowymi

weteranami?

Dave Boyd: W pewnym sensie tak. Jestem wystarczająco

stary, by sobie przykleić łatkę z napisem

"weteran" (śmiech). Tworzenie muzyki

ciągle sprawia nam radość i cieszę się, ze jest

jeszcze spora grupa ludzi, którzy ciągle chcą tego

słuchać. Kiedy zaczynaliśmy, tradycyjny

heavy metal był w odwrocie i nie było zbyt

wielu zespołów uprawiających ten gatunek.

Teraz czasy się zmieniły. I całe szczęście.

Nie myśleliście by uczcić tą rocznice jakimś

specjalnym wydawnictwem?

Twisted Tower Dire powstało około 25 lat

temu. Nie planujemy z tej okazji jakichś specjalnych

wydawnictw, prowadzimy natomiast

Tworzenie muzyki ciągle

sprawia nam radość

US power metal, epic metal,

true metal etc... Dużo tych szufladek,

nie? Dave Boyd z Twisted

Tower Dire uważa dokładnie tak samo.

Nasza rozmowa nie dotyczyła

tylko tego wątku. Sporo jest

tu o nowej płycie "Wars In The Unknown"

oraz mnóstwo wątków ze starych

czasów. Oddajmy zatem głos głównemu

zainteresowanemu.

Pamiętasz jakie były Wasze cele przed wydaniem

debiutu w 1999 roku. Czy udało

Wam się je osiągnąć?

Wtedy naszym głównym celem było nagranie

płyty oraz granie koncertów. Zresztą podobnie

jest u większości początkujących kapel. To, że

nasz pierwszy album spotkał się z dobrym

przyjęciem, było dla mnie dużym zaskoczeniem,

ponieważ produkcja była moim zdaniem

mierna. Ludziom spodobało się to do tego stopnia,

że w 2000 i w 2003 roku wystąpiliśmy na

Wacken Open Air. Było to wielkie i wspaniałe

doświadczenie. Zaliczyliśmy też Headbangers

Open Air i Keep It True. Dla zespołu,

który dopiero stawiał pierwsze kroki na rynku

to było coś pięknego.

Zatem jakie cele macie obecnie?

Granie na tylu europejskich festiwalach, na ilu

tylko damy radę. W Europie czujemy się jak w

domu. Dzięki dużym europejskim festiwalom,

wiele zespołów podniosło swój status. Ponadto

chcemy tworzyć nową muzykę tak długo, jak

tylko damy radę.

Macie ustabilizowany skład od 2007 roku.

Czujecie się grupą przyjaciół, czy może łączą

Was raczej stosunki zawodowe?

Zdecydowanie jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.

Niestety mieszkamy dość daleko od siebie i nie

Tower Dire i Walpurgys z racji tego, że mają

trzech wspólnych członków, zaczną brzmieć

zbyt podbnie do siebie. Następnie potrzebowaliśmy

czasu, by przemyśleć całą koncepcję nowego

wydawnictwa oraz nagrać demo we dwójkę

z Marckiem. Ogolnie rzecz biorąc powstawanie

tej płyty to długotrwały proces. Nikt z

nas jednak nie zakładał, że zajmie to aż osiem

lat! Poza tym Johnny w tym czasie dorobił się

gromadki dzieci, a Scott zaczął biegać w maratonach,

co stało się jego głównym zajęciem i

głównym źródłem dochodów.

Dedykowaliście "Make It Dark" Waszemu

dawnemu wokaliście Tony'emu Taylorowi.

Jak go zapamiętałeś. Co czułeś w momencie,

gdy dowiedziałeś się, że odszedł z tego świata?

Niestety, Tony opuścił zespół będąc w lekkim

konflikcie z resztą muzyków. Mimo wszystko

potem starałem sie utrzymać kontakt, powyjaśniać

kwestie sporne i oczyścić tą napięta

atmosferę jaka między nami była. Przynajmniej

na tyle, na ile było to możliwe. Kiedy

usłyszałem, że miał śmiertelny wypadek, byłem

w sporym szoku. Wszyscy uczestniczyliśmy

w jego pogrzebie na Florydzie. Pożegnanie

przyjaciela było dla nas kwestią honoru. Mam

wiele wspomnień związanych z Tonym. Był

wspaniałym charyzmatycznym wokalistą z naprawdę

wielkim głosem, który podczas koncertów

potrafił porwać fanów. To on był naszym

liderem podczas tras koncertowych. Był parę

lat starszy od nas, więc naturalnie wczuł się w

ta rolę. Często zdarza mi się o nim myśleć z

uczuciem tęsknoty. Niech spoczywa w pokoju.

rozmowy na temat reedycji naszych wczesnych

albumów. Myślę też o ponownym nagraniu

kilku starych utworów z Johnym na wokalu,

jednak nie mam jeszcze koncepcji, w jaki sposób

miałoby to być wydane.

Foto: Twisted Tower Dire

widujemy się tak często, jak byśmy chcieli.

Oczywiście poza przyjaźnią istnieje także biznesowa

strona naszej działalności. Nie mniej

jednak, nauczyliśmy się traktować pewne rzeczy

na luzie i nie podchodzić do pewnych

spraw zbyt serio.

Co w ogóle działo się z Twisted Tower Dire

po wydaniu albumu "Make It Dark" w 2011

roku?

Wielu z nas udziela się także w innych zespołach

(Volture, Walpyrgus, Division, etc.), co

sprawia, że na nadmiar wolnego czasu nie narzekamy

(śmiech). Zatem też potrzebowaliśmy

czasu, by wziąć się za tworzenie materiału na

nowy album. Po wielu dyskusjach, Scott zapytał

mnie, czy zamierzam zacząć pisać utwory

na nową płyte. Baliśmy się trochę, że Twisted

Na samym początku waszej działalności

mieliście w składzie wokalistkę, mianowicie

Janet Rubin. Dlaczego po jej odejściu zdecydowaliście

się kontynuować z facetem za

mikrofonem.

Szczerze mówiąc, Janet była wówczas jedyną

osobą, która chciała śpiewać w Twisted Tower

Dire, jednocześnie mając jakiekolwiek

zdolności wokalne. Kiedy zdecydowała się

opuścić grupę, Tony był pierwszym kandydatem

na jej miejsce. Z tego co pamiętam, to znaleźliśmy

go z ogłoszenia w lokalnej gazecie

(śmiech). Jak zatem widzisz zatrudnienie wokalistki,

jak i zastąpienie jej później wokalistą

nie było jakimś przemyślanym krokiem. To po

prostu wyszło samo, tak na spontanie. Kiedy ja

dołączyłem do zespołu, Janet jeszcze w nim

była. Zdążyliśmy nawet zagrać parę prób, zanim

wyjechała do Niemiec by kontynuować

tam karierę jako śpiewaczka operowa. Pierwszym

wokalistą Twisted Tower Dire tak w

ogóle był Tom Phillips. To z nim zespół nagrał

pierwsze swoje demo. Nim dołączyłem do

zespołu, miał on może na koncie kilka pojedynczych

koncertów. Dopiero kiedy Tony stanął

za mikrofonem, Twisted Tower Dire na

poważnie rozwinęło skrzydła.

Pomówmy może o Waszym najnowszym wydawnictwie

"Wars In The Unknown". Częściowo

już o tym powiedziałeś, jednak chciałbym

byś powiedział coś więcej o procesie jego

powstawania. Kiedy tak na poważnie żeście

się wzieli za tworzenie tej płyty?

Tak całkiem na poważnie, to wydaje mi się, że

gdzieś około 2014 roku. Zacząłem wszystko

od przesłuchania wczesnych płyt Twisted Tower

Dire zastanawiając się, co tak właściwie

mi się podoba w tamtych utworach. Bardzo

chciałem, żeby ten album nawiązywał do tamtych

czasów, był takim powrotem do korzeni.

22

TWISTED TOWER DIRE


Potrzebowałem trochę czasu, by zebrać do kupy

muzykę na 10 utworów, potem wzięliśmy

się za pisanie tekstów. Następnie standardowo

każdy z nas nagrał swoją partie, z wyjątkiem

Johnny'ego, który swoje wokale nagrał na samym

końcu. Potem nasz producent Kevin

131 odwalił kawał dobrej roboty. Dokładnie

tak, jak 20 lat temu podczas pracy nad albumem

"The Isle Of Hydra". To wielka przyjemność

pracować z nim ponownie po tak długim

czasie.

Kto był autorem tekstów na "Wars In The

Unknown"?

Głównie Scott, ale ja oraz Jim też dorzuciliśmy

coś od siebie. Zaczął od "The Thundering"

oraz "These Ghosts Can Never Leave". Chciał

się poruszać w tematyce Drugiej Wojny Światowej,

nie mniej jednak wspólnie stwierdziliśmy,

że dobrze byłoby też wyjść poza te klimaty.

Zatem powstało kilka takich utworów. Mimo

to uważam, że album zarówno pod względem

muzycznym, jak i tekstowym jest spójny.

Powiedz mi coś o tych samplach na początku

"The Thundering". To startujący samolot?

Tam jest kilka sampli nałożonych na siebie.

Startujący samolot, strzelający pistolet i chyba

jakieś eksplozje.

Bardzo podobny efekt uzyskaliście w "Riding

The Fortress". Słychać tam dźwięk motocykla

oraz wyjącą syrenę. Nagraliście to sami

czy może to też sample?

Nie, to sample dostępne z otwartego ogólnie

dostępnego archiwum. Każdy może je wykorzystać

w swoim za darmo.

Kim jest ten czerwony gość z okładki? Czy w

tekstach pojawia się jakieś nawiązanie do tej

postaci?

Tajemniczy morderca z płonącym mieczem.

Jego wątek pojawia się w utworze "Light Of

The Sword".

Twisted Tower Dire jest zazwyczaj szufladkowany

jako US power metal. Myślisz, że to

dobry opis gatunku, który uprawiacie?

Myślę, że tak. Kiedy zaczynaliśmy, określaliśmy

swą twórczość jako "true metal", czasami

też "epic metal". Określenie "power metal" też

nam poniekąd pasuje. Aczkolwiek zdaję sobie

sprawę, że tym mianem określa się zespoły grające

o wiele bardziej melodyjnie od nas. Zresztą

teraz się narobiło tych dziwnych szufladek.

Kiedy zaczynałem słuchać metalu jako

dzieciak, mieliśmy heavy metal, thrash metal,

speed metal, death metal, grindcore i coś tam

jeszcze. Teraz tych podgatunków jest o wiele

za dużo (śmiech).

HMP: Cześć Cliff. Właśnie nagraliście

nowy album po pięciu latach przerwy. Co

było przyczyną tej przerwy?

Cliff Bubenheim: Cóż, były różne powody,

które ostatecznie doprowadziły do tego opóźnienia.

Zwykle nagrywamy materiał w miesiąc,

może półtora. Tym razem było niestety

inaczej. Najpierw facet ze studia miał kłopoty

z właścicielem, a potem musieliśmy poczekać,

aż powstanie drugie studio. Do tego czasu

wszystkie terminy na nagrania zostały zarezerwowane,

więc musieliśmy uczęszczać do nowego

studia dzień po dniu po naszej normalnej

pracy i nagrywać przez kilka godzin. Czasami

ktoś z nas musiał sobie wziąć dzień wolny w

pracy lub zrezygnować z innych prywatnych

spraw. To wszystko sprawiło, że tyle nam nad

tym zeszło.

Zwykle między waszymi albumami studyjnymi

występują długie przerwy.

Po prostu nie spieszymy się. Chcemy dokładnie

dopracować wszystkie piosenki, które

mamy zamiar zamieścić na albumie. Zwykle

zaczynamy pisać nowe rzeczy zaraz po wydaniu

albumu, ale często przerabiamy utwory

wiele razy, zanim jesteśmy zadowoleni z ostatecznej

wersji.

Wasz piąty album jest zatytułowany "Panopticon".

Dlaczego wybraliście ten tytuł?

Ten tytuł został wybrany przez El Rojo. Widział

kiedyś szkic i opis Panopticonu w książce

historycznej i był zafascynowany tym konstruktem.

Pomysł polega na tym, że całe więzienie

może być zarządzane przez jednego strażnika,

który pozostaje w wieży usytuowanej na środku

więzienia. Mógłby wtedy obserwować każdego

więźnia, ale więźniowie go nie widzieli.

El Rojo jest takim historycznym freakiem. Dał

propozycję i wszyscy uznaliśmy, że to dobry

pomysł. Oto cała historia.

Nie śpieszymy się

"Twardy jak skała, szybki jak... Skała"!!!

Cokolwiek by nie zrobili, Metal Inquisitor

zawsze będzie mi się kojarzył ze

śpiewanym specyficzną polszczyzną

coverem grupy Open' Fire "Twardy

Jak Skała". Nie mogłem sobie darować

pytania o tą przeróbkę. Ten temat jednak

nie zdominował naszej rozmowy z Cliffem

Bubenheimem. Zresztą sami przeczytajcie.

Powiedz mi proszę, które kawałki z nowej

płyty są Ci najbliższe i dlaczego?

Moimi osobistymi faworytami są "Change Of

Front" i "War Of The Priests", ponieważ te dwa

utwory trafiły dokładnie w sedno, jeśli chodzi

o mój gust muzyczny. Masz takie kawałki,

przy których masz ochotę zacząć niszczyć pokój?

Ja tak. Rozpoczyna się piosenka, zaczyna

się impreza (śmiech).

Istniejecie 21 lat, ale wydaliście tylko pięć albumów

studyjnych. Czy masz czasem poczucie,

że mogliście zrobić coś więcej?

Mogę odpowiedzieć tylko z mojego punktu w-

idzenia. Jasne, że zawsze możesz zrobić więcej,

ale czy zawsze jest to równoznaczne z lepiej?

Zacząłem od bycia wielkim fanem Metal Inquisitora

Zawsze w pierwszym rzędzie i zawsze

machałem głową prawie do tego stopnia,

że parę razy uszkodziłem kręgi szyjne. Zawsze

czułem jakieś dziwne połączenie z tą kapelą. A

teraz jako członek mogę powiedzieć dokładnie

to samo. Wolę zespół, który wydaje albumy

rzadziej, ale za to są to naprawdę dobre płyty.

Nasze albumy mają tak, że kiedy słyszysz je po

raz pierwszy, brzmią ładnie. Za drugim razem

brzmią trochę ładniej, ładniej, ładniej i tak dalej,

aż do momentu, gdy je kochasz. W takim

razie zawsze jest super. Niektóre zespoły z dużą

dyskografią mają dobre płyty, ale nie mam

potrzeby częstego powrotu do nich. Po kilku

przesłuchaniach mi się nudzą. Ale wracając do

twojego pytania, nie, myślę, że jest to odpowiednia

ilość.

Czy uważasz, że dobrze jest być członkiem

zespołu heavy metalowego w 2019?

Myślę, że zawsze było i zawsze będzie dobrze

być członkiem zespołu grającego heavy metal.

Szczególnie dzisiaj, kiedy wszystko staje się

bardziej sztuczne i cyfrowe, dobrze jest wiedzieć,

że wciąż są ludzie, którzy biorą instru-

Będziecie jedną z gwiazd festiwalu Legions

Of Death w Chicago, gdzie gwiazdami będą

LiegeLord oraz reaktywowany Cirith Ungol.

Dokładnie i czujemy się podekscytowani tym

faktem. Scott akurat nie będzie mógł zagrać

na tym show, dlatego zastąpi go nasz dobry

przyjaciel Reid Rogers (Knightmare, Salvacion,

Cerebus). Patrząc na zestaw kapel, jakie

występują, to będzie wspaniały festiwal. Ma on

się szansę stać za parę lat czymś porównywalnym

do Keep It True oraz innych europejskich

festiwali. Popularność klasycznych odmian

metalu rośnie i myślę, że takich imprez

będzie coraz więcej.

Bartek Kuczak

Foto: Maily Fernandez

METAL INQUISITOR 23


menty i robią swoje, bez względu na wszystko.

Więc to granie jest dla wszystkich. I starszych

i młodszych. Trzeba je trzymać przy życiu!

Czym jest dla Ciebie heavy metal? Stylem

życia, czymś na kształt religii, a może po

prostu tylko hobby i odskocznią po pracy?

Wszystkim po trochu. Mogę zdecydowanie

powiedzieć, że dla nas wszystkich to styl życia.

Zajmujemy się metalem od czasów, gdy byliśmy

nastolatkami. Nie ma nic lepszego do wyjścia

na miasto niż czarna skóra i oryginalna

koszulka kapeli z lat osiemdziesiątych, z której

jesteś dumny. Niektóre weekendowe wieczory

spędzamy w ulubionym metalowym pubie na

kilka zimnych browarach. Czuję radość na samą

myśl o tym. Z drugiej strony to także

hobby po pracy. Wracasz do domu i chcesz się

zrelaksować, więc co robisz? Słuchasz jakiejś

zabójczej płyty przy jakimś zimnym napoju,

czytasz ciekawe czasopismo muzyczne. Myślę,

że hobby często staje się stylem życia.

Czy były jakieś sytuacje, kiedy chciałeś przestać

grać metal i skupić się na tak zwanym

normalnym życiu?

Zdecydowanie tak. Był czas, kiedy nic się nie

układało. Byłem zmęczony codzienną walką,

kiedy musiałem tłumaczyć wszystkim, dlaczego

jestem tym, kim jestem. To dość zabawne,

że za każdym razem moje zdanie zmieniało

się, gdy włączałem muzykę. Metalowcy to

szczególny rodzaj ludzi. Często słuchają brutalnych

i ciężkich rzeczy, ale jednocześnie są

jednymi z najmilszych ludzi, jakich możesz

spotkać na tej planecie. Ja zawsze byłem dumny

z tego, że jestem jednym z nich. Teraz mam

poczucie, że wiele rzeczy w moim życiu się

udało. Jestem szczęśliwym człowiekiem, żyjącym

dobrą muzyką, wspaniałymi ludźmi i piwem

(śmiech). I życzę wszystkim innym, aby

dotarli do tego stanu.

Teraz na świecie mamy dużą liczbę zespołów

uprawiających klasyczny heavy metal. Czy

myślałeś o tym, by w jakiś sposób uczynić

Metal Inquisitor wyjątkowym zespołem, innym

niż pozostałe?

Myślę, że jeśli ludzie poznają zespół, zdadzą

sobie sprawę, że jesteśmy dość wyjątkowi. Nie

udajemy gwiazd rocka, ponieważ nimi nie jesteśmy.

Nie koncertujemy stale, ponieważ po

prostu nie możemy. Jeśli gramy, robimy to z

radością i dlatego, że chcemy, a nie dlatego, że

nasza umowa sprawia, że nie mamy innego

wyjścia. Jeśli nas spotkasz, zawsze możesz dołączyć

do nas w barze, porozmawiać i poznać

nas jeszcze lepiej. Przypuszczam, że jesteśmy

zgraną grupą. To, że publikujemy płyty co pięć

lat, już samo w sobie wyjątkowe. Mam rację?

(śmiech)

Czy możesz przekonać swoją muzykę ludzi,

którzy nie słuchają metalu lub grasz tylko dla

metalowych maniaków?

Oh myślę, że tworzymy całkiem niezły styl

heavy metal. Spotkałem hardkorowych maniaków,

którzy kochali nasze koncerty i płyty, ale

także "normalnych" ludzi, którzy nigdy wcześniej

nie słuchali metalu i kupili płytę CD lub

LP po tym, jak zobaczyli lub usłyszeli nas.

Nigdy nie wykluczamy nikogo z naszych koncertów.

Przyjdź i posłuchaj, a jeśli lubisz nasze

gówno, jeszcze lepiej!

Gdy zaczynałeś grać metal, z kim najbardziej

chciałeś jechać w trasę koncertową? Czy to

marzenie się spełniło?

Gdybym mógł wybrać, chciałbym pojechać na

tournee z RAM lub Satan. Ale otwarcie granie

z Iron Maiden również byłoby niesamowite.

Ale to może jeszcze zdarzy w przyszłości. Nigdy

nie wiadomo. Zobaczymy.

Prawdopodobnie na początku swojej kariery,

często graliście jako support. Czy to było dla

Was trudne doświadczenie?

Nie jestem w zespole od początku. Ale myślę,

że to było tak trudne, jak dla każdego innego

zespołu. Metal Inquisitor często grywał jako

pierwszy. To przecież była długa droga na

szczyt.

W którym kraju, gdzie jeszcze nigdy nie byłeś

nigdy nie byłeś, chciałbyś zagrać koncert?

Zdecydowanie chcę jechać do Polski i Wielkiej

Brytanii. USA też byłyby świetne, ale te pierwsze,

które wymieniłem są na mojej priorytetowej

liście.

Jak często polscy dziennikarze zadają pytanie

o cover "Twardy Jak Skała"? (śmiech)

(Śmiech) Z tego, co wiem, jesteś pierwszym

gościem od dłuższego czasu pytającym o ten

kawałek. Open Fire to absolutny zabójca!

Bartek Kuczak

HMP: Po 33 latach udało wam się wejść do

studia, jakie to uczucie nagrywać nowy materiał

po tak długiej przerwie?

Jeff Becerra: Wiesz minęło sporo czasu od

ostatniego nagrania, więc wszyscy byliśmy bardzo

podekscytowani. Jaraliśmy się możliwością

nagrania nowego albumu i to jeszcze dla tak

dużej wytwórni. Chcieliśmy nagrać najlepszy

album jaki tylko możemy i na pewno nie zejść

poniżej poziomu znanego z starych dokonań

Possessed. Chce, żeby ludzi myśleli, że Possessed

ma przed sobą jeszcze długą przyszłość.

A jak wyglądał proces komponowania? Przez

cały czas coś tworzyliście czy dopiero na kilka

tygodni przed wejściem do studia postanowiliście

zacząć pisać materiał?

Wiesz co, proces komponowania zaczęliśmy

jakoś w 2007 roku. Przez długi czas graliśmy

tylko stare albumy, lecz zawsze mi zależało na

wydaniu czegoś nowego. Postanowiliśmy od

czasu do czasu, grać coś nowego i sprawdzać

jak fani będą na to reagować. Kompletnie nie

wiedzieliśmy kiedy nadarzy się okazja do podpisania

umowy z wytwórnią. Przez około półtora

roku graliśmy nowe utwory i nagraliśmy

demo, które rozesłaliśmy. Tak doszło do podpisania

kontraktu. Potem na spokojnie wszystko

komponowaliśmy, dlatego zajęło nam to

tyle czasu.

Jak wygląda Twój proces pisania tekstów dla

zespołu?

Czytam o różnych rytuałach, czarnej magii, religijnych

rzeczach. Dość często teksty dotyczą

też tego co sam przeszedłem na przestrzeni

tych wszystkich lat. Czasami one powstają one

po prostu w śnie, budzę się rano i opisuje coś

co nazywam pięknym koszmarem. Nie będę

nikogo okłamywać, że to proste. Pisanie zajmuje

mi naprawdę sporo czasu.

Słuchając Possessed zawsze mam wrażenie,

że teksty inspirowane są starymi horrorami.

Wiesz co, nie specjalnie chcemy się inspirować

horrorami, chociaż mamy z nimi naprawdę dużo

wspólnego. Taka tematyka jest nam bliska.

Wracacie po tych latach z nowym albumem,

którego okładka jest najbardziej okazała w

całym waszym dorobku.

Zrobił nam ją polak na którego wołam Z, nie

jestem w stanie wymówić jego imienia ani nazwiska.

(śmiech) Uwielbiam jego prace, są bardzo

indywidualne. Za każdym razem jak jesteśmy

w Europie on pojawia się na koncercie.

Na początku nie miałem zielonego pojęcia co

to za typ. Zawsze dawał mi nowy kalendarz

jaki zrobił, a na maila wysyłał swoje najnowsze

szkice. Zawsze mi się cholernie podobały te

szkice i nie miałem pojęcia, że zrobił okładki

24

METAL INQUISITOR


co zaczyna grać. Tak się scena zmieniła przez

okres naszej przerwy.

W latach 80. wszyscy byli na fazie

Są na świecie takie zespoły, które każdy fan ekstremalnego grania powinien

znać. Jednym z nich jest na pewno Possessed, zespół, który praktycznie stworzył

death metal. Powracają oni po 33 latach nie obecności studyjnej z jednym z

bardziej wyczekiwanych krążków 2019 roku. Mowa tutaj o "Revelations of Oblivion".

O tym albumie jak i o innych sprawach udało mi się porozmawiać z jedynym

oryginalnym członkiem kultowej grupy - wokalistą Jeffem Becerrą.

tylu zespołom. Postanowiłem dać mu szanse i

tak zaczęliśmy rozmawiać o nowym albumie.

Na naszym pierwszym albumie był kościół,

lecz postanowiliśmy nie wracać do przeszłości

i miał być to ósmy kościół, zresztą na początku

tak się miał nazywać ten album. Mieszanka

nowego i starego. Z posłuchał albumu i tekstów

i stworzył to dzieło.

Na okładce możemy zobaczyć płonący kościół,

a kilka tygodni po jej ukazaniu spłonęła

pewna bardzo znana katedra w Paryżu…

Mam nadzieje, że nie zaczęliśmy jakiegoś kolejnego

ruchu podpaleń kościołów. To wielka

tragedia dla wielu ludzi i mam nadzieje, że nie

będziemy z tym powiązani.

A mógłbyś porównać jak było kiedyś a jak

jest teraz?

Najbardziej z tego wszystkiego to ja się zmieniłem.

Wydaje mi się, że teraz jakoś bardziej

chodzi o muzykę o skupieniu się na niej. Kiedyś

bardziej liczyły się imprezy i narkotyki. W

latach 80. wszyscy byli na fazie. Teraz jest jakoś

wszyscy bardziej interesują się tym.

Co sądzisz o tym, że wielkie zespoły takie

jak Slayer przechodzą na emeryturę?

Jest to dla mnie strasznie smutne. Pamiętam

jak byłem na pierwszej trasie z nimi i jak grałem

z nimi wspólne koncerty. Teraz się spotkamy

w Europie. Jest to dla mnie dziwne, że

kończą, ale może to dlatego, że my dopiero co

wróciliśmy i czuje się świeżo i nie mam zamiaru

kończyć jeszcze przez długi okres czasu.

Czy czułeś stres i presję tworząc najnowszy

album czy wszystko przyszło naturalnie?

Miałem wyjebane na stres i presję, tworzę muzykę.

Od zawsze się tym zajmuję więc czym się

tutaj stresować. Jest to dla nas totalnie naturalne.

Oczywiście jest lekki stres co ludzie powiedzą

o tym albumie. Nie chcemy iść na emeryturę,

więc mam nadzieje, że im się spodoba.

Mam nadzieje, że po premierze będzie zajebiście

i ludzie pokochają tą płytę.

Mógłbyś mi powiedzieć coś o początkach

Possessed?

Jasne, wszystko zaczęło się w 79, kiedy poznałem

Larrego. Jak miałem 11 lat grałem z

nim w zespole Blizzard. Nawet jedna piosenka

z tego zespołu została przerobiona i wykorzystana

przez Possessed. Właśnie po Blizzard

powstał obecny twór o nazwie Possessed.

Chciałem grać po prostu szybko i ciężko.

Zresztą właśnie przez chęć grania szybko i ciężko

zostałem wykopany z Blizzard i co zabawne

większość pierwszego składu Possessed

była muzykami Blizzard, więc można powiedzieć,

że to taka personalna zemsta na tych,

który mnie z tego zespołu wykopali.

Pytam o to, bo czy jako 11 latek wyobrażałeś

sobie zostaniesz ojcem chrzestnym death

metalu?

Zawsze miałem wrażenie, że robimy coś specjalnego.

Nie wiedziałem, że to będzie stworzenie

death metalu. Czułem, że rozpoczynamy

rewolucję. Zresztą zawsze obracałem się w takim

towarzystwie, muzyków kapel jak Exodus

czy Metallica. W powietrzu czuć było rewolucje.

Wszyscy czuliśmy, że tworzymy coś wspaniałego

i specjalnego. Wszyscy byliśmy szczęśliwi,

że mogliśmy grać w tym czasie i tworzyć

coś naprawdę wyjątkowego i niepowtarzalnego.

A co Cię skłoniło do powrotu z Possessed w

Foto: Nuclear Blast

2006 roku?

Skończyłem szkołę i zacząłem pracować w

szpitalu. Robiąc to wszystko w pewnym momencie

po prostu zabrakło mi grania i występowania

na scenie. Wszystko długo trwało,

żebym po wypadku (postrzeleniu) poczuł się

naprawdę dobrze w swojej skórze. Potem Sadistic

Intent zaprosiło mnie, żeby nagrać z nimi

jeden utwór Possessed. I postanowiłem dać

temu zespołowi szanse z tymi właśnie ludźmi.

Oni byli bardzo świadomi czym było Possessed

i jak to powinno wyglądać, z kim jak z kim

ale z nimi ten powrót musiał się udać.

Słuchasz może młodych zespołów zainspirowanych

przez Possessed? Czujesz dumę?

Jasne, że słucham i jasne, że jestem z tego mega

dumny. Dość często te młode kapele są po

prostu zajebiste. To niesamowite słyszeć w innych

zespołach wpływ własnego. Nawet jak

nie znają niektórzy z nich Possessed to i tak

słychać w ich utworach riffy wyjęte prosto z

naszego pierwszego albumu. Jestem dumny z

tego, że death metal jeszcze żyje i są strażnicy

tej wiary, którzy nie pozwolą by ten ogień

zgasł.

Jakie masz plany po wydaniu albumu?

Trasy, trasy i trasy. Zaraz w czerwcu zaczynamy

sporą trasę po europie. Dalej musimy płacić

nasze rachunki za to, że wróciliśmy. Z powodu

tej przerwy dość często jeśli o to chodzi

jesteśmy traktowani jak zespół, który dopiero

Wracacie do Polski na trzeci koncert w karierze,

jak wspominasz poprzednie dwa?

Kocham do was wracać. Poprzednio graliśmy

małe klubowe koncerty, które wprost uwielbiam.

Publika u was jest szalona, przypomina

mi trochę USA w latach 80. Za każdym razem

koncert w Polsce to jak kapsuła czasu do początku

tej sceny.

Na zakończenie, naprawdę wierzysz, że w

piekle nie ma już miejsca?

Wisz co, sądzę, że wszystkie demony są tutaj

na ziemi. Usłyszałem ten tytuł jakoś strasznie

dawno temu i mi się spodobał. Co ciekawe masa

ludzi go już wykorzystywała. Jeśli miałbym

już wierzyć w jakieś piekło to na pewno jest

ono tutaj na ziemi.

Dzięki za wywiad i do zobaczenia w Polsce.

Dzięki! Jeśli będziesz tylko na koncercie to

znajdź mnie po nim to sobie pogadamy jeszcze.

Na razie!

Kacper Hawryluk

POSSESSED 25


Rozmowa o agresywnych zwierzętach

...I nie tylko. Co do samego zespołu, chyba wiele nie trzeba pisać. Szanowany

thrash/death z Niemiec, który w ostatniej dekadzie wydał już trzy albumy

długogrające w nowym składzie. W wywiadzie krótko o tych dwóch pierwszych i

dłużej o najnowszym "Summon The Hordes". Zapraszam do rozmowy z wokalistą

zespołu Martinem Missy.

HMP: Cześć! W ostatnim wywiadzie, który

miał miejsce jakieś trzy lata temu mój kolega

rozmawiał z Tobą między innymi o "Reanimated

Homunculus" oraz ogólnie o historii

Protector. Co się zmieniło od tamtego czasu?

Martin Missy: Od wydania "Reanimated

Homonculus" w roku 2013, wydaliśmy kolejny

album długogrający "Cursed and Coronated"

w roku 2016 i zagraliśmy około 25 występów

w północnej i centralnej Europie.

Czy wspomniane albumy - "Reanimated Homonculus"

oraz "Cursed and Coronated")

spełniły Twoje oczekiwania?

Tak, zrobiły to. Jesteśmy bardzo zadowoleni z

utworów, brzmienia i pozytywnej odpowiedzi

Jaka jest różnica pomiędzy "Cursed and Coronated"

oraz Waszym najnowszym "Summon

the Hordes"?

Być może taka, że pracowaliśmy mocniej nad

nowymi utworami, na przykład słuchając ich w

kółko i wprowadzając małe poprawki tu i ówdzie.

Oraz brzmienie może być trochę inne,

ponieważ mieliśmy innego inżyniera dźwięku

na "Summon the Hordes". Był nim Harris

Jones.

Czy "Summon The Hordes" było jakkolwiek

muzycznie zainspirowane przez Demolition

Hammer lub Cannibal Corpse? Na przykład

motyw ze zwrotki "Stillwell Avenue" brzmi

podobnie do wstępu z "44 Caliber Brain Surgery".

Nie słucham zbyt dużo muzyki Cannibal

Co zainspirowało "Glove of Love"?

"Glove of Love" jest o przeszukaniu ciała. Jest

ono przeprowadzane oględnie, przez sprawdzenie

wizualne (prześwietlenie), albo tak jak

w przypadku "Glove of Love", penetracji otworów

ciała w celu znalezieniu zakazanych materiałów

(kontrabandy), takich jak nielegalne

narkotyki, pieniądze lub broń. Ten utwór był

zainspirowany przez przyjaciela naszego zespołu,

który raz został w taki sposób przeszukany.

"The Celtic Hammer" brzmi, jak oczywiste

odniesienie do muzyki Hellhammer oraz

Celtic Frost. Ale czy pamiętasz kiedy po raz

pierwszy się z nią spotkałeś i kiedy ta muzyka

Cię inspirowała? Czy jesteś w stanie

stwierdzić w jaki sposób te zespoły zainspirowały

wasz najnowszy album?

Tak, "The Celtic Hammer" jest dedykowany

Celtic Frost. Wtedy ten zespół był jednym z

moich ulubionych. Z tego co się orientuję,

wszyscy inni członkowie zespołu - wtedy, jak i

dzisiaj - również lubili / lubią ten zespół. Pamiętam

jak kupiłem "Morbid Tales" w połowie

lat 80., kiedy przeczytałem w artykule:

"Celtic Frost sprawia, że Hellhammer brzmi jak Boy

George". Nie słyszałem w tym czasie Hellhammer,

jednak jeśli zespół z taką nazwą brzmi

jeszcze ciężej niż ten z brutalną nazwą, to z

pewnością powinien być dobry. W pierwszym

momencie byłem rozczarowany odsłuchem tej

EPki. Tak więc odstawiłem ją na chwilę. Kiedy

ją przesłuchałem po raz kolejny, tak dwa tygodnie

później, to była ona absolutnie fenomenalna.

Nie wiem czy Celtic Frost czy Hellhammer

zainspirowali nasze nowe utwory, jednak

jeśli byłoby tak (nieintencjonalnie), to

byłoby super.

ze strony fanów oraz prasy.

Niebieskie tony okładki "Reanimated Homonculus",

zielone z "Cursed and Coronated"

i czerwienie z waszego najnowszego

"Summon the Hordes"… czy to odwrócone

odniesienie do modelu barw RGB (używanego

w wyświetlaniu cyfrowym) było celowe?

Paleta barw raczej niekoniecznie była wybrana

w celu odniesienia się do modelu RGB, jednak

tak, chcieliśmy żeby ta okładka była głównie w

kolorze czerwonym, ponieważ inne dwa

albumy miały niebieski i zielony jako główne

kolory. Jeśli będzie kolejny album pod szyldem

Protector, to pewnie będzie głównie w żółtym

lub w jakimś innym kolorze. Zobaczymy...

Foto: High Roller

Corpse oraz Demolition Hammer, tak więc

zasadniczo nie wiem czy motywy w naszych

utworach są podobne do riffów z ich utworów.

Głównie słucham metalu z lat 80.

Jak wiele wspólnego ze sobą ma "Summon

The Hordes" z "Golem", pominąwszy zakończenie

w postaci "Glove of Love" podobnie

jak wieńczący "Golem" kawałek "Space Cake".

Oh, szczerze nie wiem. Z nowym Protectorem

zawsze próbowaliśmy brzmieć jak Protector z

lat 80., tak mocno, jak to tylko możliwe. Jeśli

nam się to udało, byliśmy przeszczęśliwi, jednak

to już zależy od odczucia naszych fanów.

Słyszałem te utwory tak wiele razy, że tak naprawdę

nie mogę powiedzieć jak one brzmią,

bądź jak one nie brzmią.

Które państwo byłoby najbliższe do miejsca

opisanego w "Realm of Crime".

To jest pytanie, które powinieneś zadać naszemu

basiście Mathias Johanssonowi. "Realm

of Crime" jest jednym z dwóch utworów na

naszym albumie, do którego on napisał tekst.

Czy mógłbyś opowiedzieć historię stojącą za

"Two Ton Behemoth"? Co dokładnie zainspirowało

Cię do napisania tego utworu?

Myślę, że sam temat, który zainspirował mnie

do napisania tekstu na ten utwór, przyszedł

podczas z jednej z moich niekończących się

podróży na koncerty. Jednym z naszych tematów

była rozmowa o agresywnych zwierzętach,

gdzie zostały wspomniane również hipopotamy.

Kiedy sprawdziłem później to stwierdzenie,

okazało się, że jest ono prawdziwe. Hipopotam

jest jednym z najbardziej agresywnych

zwierząt na tej planecie. To było coś o czym po

prostu musiałem napisać utwór.

26

PROTECTOR


Skąd pochodzą Twoje historyczne inspiracje

zaprezentowane w utworach takich, jak

"Three Legions"?

Inspiracje na utwory z historycznymi tekstami

pochodzą głównie z książek i dokumentów telewizyjnych.

Czy mógłbyś wskazać nam swoją ulubioną

okładkę z dyskografii Protector? Utrudnię to

pytanie, z pominięciem "Summon The Hordes".

Nigdy nie byłem wielkim fanem okładek, które

dostawaliśmy od wydawnictw. Przynajmniej

tych z lat 80. i 90. Jeśli miałbym wybierać, to

bym pewnie stwierdził, że "Golem".

Widziałem trochę nagrań z późniejszych występów

Protectora, które ilustrowały "A

Shedding of Skin", jak na przykład te z Berlina

2018 i Muskelrock 2014. Jestem ciekawy,

co sądzisz o "A Shedding of Skin" i reszcie

dyskografii Protector po tym albumie a przed

rokiem 2001.

Myślę, że wszystkie wydawnictwa Protector

są solidne, brutalne i agresywne. Część z nich

jest thrash metalowa, część bardziej death metalowa.

Na szczęście Protector nigdy nie zrobił

albumu z totalnie inną muzyką, różną od

tej, która jest kojarzona z zespołem. Jeśli jedna

z inkarnacji naszego zespołu stworzyła by album

z gatunku grunge lub nu metal, to bym

tego nie zrozumiał. Poza tym, lubię "A Shedding

of Skin". Graliśmy już z tego albumu trzy

utworu w obecnym składzie.

Co sądzisz o muzycznym talencie Olly Wiebela?

Czy chciałbyś w przyszłości ponownie

współpracować z nim przy kolejnym projekcie/

albumie/ utworze. Czy sądzisz, że będzie

mieć to miejsce?

Olly i ja znamy się od dłuższego czasu, nawet

trochę przed Protector. I wciąż jesteśmy w

kontakcie. Kiedy odwiedzam moje miasto rodzinne

Wolfsburg, zwykle spotykam się z nim,

a także z Hansim aby pogadać sobie. Poza

tym Olly miał dwukrotnie naprawdę świetne

występy gościnne w czasie grania "A Shedding

of Skin", na koncertach w Berlinie oraz w Hanowerze

(2019). Jest naprawdę dobrym kompozytorem

(przynajmniej nim był na "A Shedding

of Skin" oraz "The Heritage"), jednak gdy

przychodzi do pisania muzyki dla Protector

dzisiaj, jedynie obecny skład przystępuje do

Foto: High Roller

Foto: High Roller

procesu tworzenia.

Czy wolisz środowisko wydawnicze z lat 80.

nadto obecne? Co sądzisz o obecnym sposobie

zdobywania popularności na rynku muzycznym.

Więc, oba mają swoje zalety i wady, jednak

uważam, że to dobrze, że teraz można pobrać

sobie utwory, co pozwala każdemu wybrać, czy

chce kupić CD, LP bądź wpłacić pieniądze za

pobrany utwór od danego zespołu.

Zauważyłem jedną zasadniczą rzecz na taśmie

"Protector of Death". Jest to wymienienie

Twojej osoby - Missy - na tyle taśmy, w

sekcji podziękowań. Czy mógłbyś powiedzieć

o Twoich relacjach z Protector, zanim

do nich dołączyłeś?

Michael Hasse śpiewał w pierwszym speedthrash'owym

zespole z Wolfsburga o nazwie

Death Attack w latach 1985 i 1986. Niestety

nigdy nie nagrali całego dema, jedynie dwa

utwory, które otrzymałem od mojego wtedy

najlepszego przyjaciela, Petera Laske. Był on

basistą rzeczonego zespołu. Pamiętam, że pomagałem

Death Attack napisać owe utwory,

jednak z tego co sobie przypominam, nigdy

wtedy nie spotkałem personalnie Michaela.

Po raz pierwszy spotkałem go, kiedy Peter i ja

odwiedzaliśmy go w roku 1986 lub na początku

roku 1987, wtedy też dostałem od niego

podpisaną kopię demo "Protector of Death".

W tym samym czasie przeprowadziłem wywiad

do szkolnej gazetki (nad którą wtedy pracowałem)

z Michaelem, Hansim i Edem w

salce prób Protectora znajdującej się spoza

Wolfsburgiem. Parę tygodni potem Michael

usłyszał taśmę z prób Inzest, speed metalowego

zespołu w którym śpiewałem w latach

1986 i 1987 i spytał mnie, czy chciałbym dołączyć

do Protector.

Co sądzisz o niemieckim Minotaur? Czy

uważasz, że grają podobną muzykę do Protector?

Muszę powiedzieć, że nie słuchałem zbyt wiele

tego zespołu, tak więc nie mogę powiedzieć

zbyt dużo o ich muzyce.

Co sądzisz o nadciągającym albumie Possessed,

zatytułowanym "Revelations of Oblivion"?

Myślę że jest fajny. Naprawdę podoba mi się

utwór, który wydali jako zapowiedź, "No More

Room In Hell".

Co Was czeka na przełomie lat 2019 i 2020?

Naprawdę to czekamy na naszą trasę promującą

najnowszy album (Summon the Hordes

tour) we wrześniu i październiku, która zabierze

nas do Kassel, Pragi, Budapesztu, Koszyc,

Warszawy oraz Wolfsburga.

Co sądzisz o ostatnim roku?

Rok 2018 był bardziej lub mniej "rokiem pomiędzy"

2017 i 2019. Zagraliśmy tylko trzy

koncerty (w Belgii, Niemczech i Czechach).

Koncentrowaliśmy się głównie na pisaniu nowych

utworów i nagrywaniu "Summon The

Hordes".

Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą

do Ciebie.

Dziękuje za przeprowadzenie wywiadu ze mną

Jacek. Stay Metal!

Jacek Woźniak

PROTECTOR

27


zawsze lubiłem.

HMP: Czy mógłbyś opisać swój zespół w

paru zdaniach?

Rick Scythe: Usurper, powstał w roku 1993.

Podstawa naszego stylu pochodzi z połowy lat

80. podziemnego thrash metalu połączonego z

paroma hymnami heavy metalowymi i hard

rockiem z lat 70. oraz pewną dozą czarnej, melodycznej

atmosfery. Uznajemy ten zespół za

oryginalny, ale wciąż mający korzenie w tradycji.

Jak duży wpływ ma Celtic Frost na Was.

Mógłbyś opisać swój ulubiony album Celtic

Frost?

Kiedy zaczynaliśmy Celtic Frost było wielką

inspiracją dla Usurper. Jednak, Usurper był

Musieliśmy zejść z tej drogi

Stwierdził tak gitarzysta i wokalista Rick Scythe, spytany o przyczynę

przerwania działalności zespołu po wydaniu "Cryptobeast", w 2007 roku. Jednak

niecałą dekadę później, w roku w 2015, Usurper powrócił z nowymi siłami, by

następnie przyprowadzić black / thrashową pożogę, inspirowaną takimi zespołami

jak Celtic Frost. Więcej o przerwie, muzyce zespołu, tematyce i planach opowie

już nasz gość.

Co sądzisz o "Diabolosis…" obecnie? Czy

chciałbyś zmienić coś na tym albumie?

"Diabolosis..." ma prawie 25 lat! Od tego

czasu dorośliśmy jako muzycy, jednak brzmienie

i poruszające głowę utwory są tym, co

wciąż kocham. Nadal gramy z tego albumu

utwory takie jak "Full Moon Harvest", "Blood

Passion" czy tytułowy. Jeśli miałbym coś zmienić,

to bym dołączył do niego "Anno Satanas"

i parę innych nowszych utworów, zaś wyłączył

stamtąd demówki. Poza tym bym użył grafiki

z LP, gdyż nie lubię tej z wydania kompaktowego.

Jak duży wpływ na Waszą popularność miały

splity "Headbangers Against Disco vol.2" i

Jak swego czasu został odebrany "Threshold

of the Usurper"?

Świetnie dla nas. Do dnia dzisiejszego wciąż

jest wydawany. Był on wytłoczony w trzech

różnych wersjach CD, LP z grafiką czy ze składaną

wkładką, kasetowo i oczywiście lata później

również cyfrowo. Od roku 1997, z tego

co wiem, to sprzedało się ponad 20 000 kopii.

Jak bardzo różnił się "Skeletal Season" od

"Diabolosis..."? Co zainspirowało Wasz

drugi album?

Był odmienny. Częściowo celowo, częściowo

przypadkowo. To był nasz pierwszy album z

perkusistą Davem Hellstormem. Oryginalny

perkusista, Joe Warlord opuścił nasz zespół w

roku 1996, zaś Dave go zastąpił. Jego styl trochę

się różnił, zaś on sam naciskał na nagrywanie

w inny sposób. Dlatego brzmienie na tym

albumie jest dość mętne. Uwielbiam z niego

wiele utworów, jednak nie podoba mi się na

nim produkcja. Wiele naszych fanów kocha

ten album, więc dla mnie jest to spoko. Jest to

pierwszy krążek, na który napisałem większość

liryk. Zawszę piszę muzykę, jednak nasz stary

wokalista nie czuł natchnienia, więc ja napisałem

wiele słów za niego. Nie jestem specjalnie

w temacie satanizmu, więc napisałem o rzeczach,

które mnie interesowały, folklorze potworów,

zjawiskach paranormalnych i heavy

metalu. Uwielbiam artwork i ułożenie. Chciałbym

tylko żeby produkcja na nim była lepsza.

zawsze bardziej oryginalny niż ludzie sądzili.

Jasne, Celtic Frost był inspiracją, tak samo,

jak Black Sabbath, Sodom, Manowar i Mercyful

Fate. Tak, śmiertelne chrząkanie i ciężkie

motywy są niezaprzeczalne, jednak my

idziemy we własnym kierunku. Nie jesteśmy

jak te tysiąc zespołów, które grają gore/grind i

rażąco rżną z Carcass. Zawsze bierzemy nasze

inspiracje i tworzymy z nich naszą własną

rzecz. Mówiąc to wszystko, powiedziałbym, że

"Morbid Tales" i "Emperor's Returns" to najlepszy

okres Celtic Frost. Martin Ain był geniuszem.

Jeden z moich ulubionych basistów

wszechczasów.

Foto: SoulSeller

ten z zespołem War?

Oba były bardzo fajnymi wydawnictwami. Jestem

pewien, że pomogły nam uzyskać popularność

w połowie 90., jednak uznajemy je po

prostu za spoko albumy.

Co sądzisz o wcześniej wspomnianym zespole

War?

Dla mnie ta EPka jest spoko! Nie jestem tylko

zbyt pewny przesłania tekstów tego albumu…

Nigdy nie czytałem z niego tekstów, więc

wciąż nie mam pojęcia o czym jeszcze śpiewają

poza szatanem. Lata później część ludzi zaczęła

mi mówić, że cechuje ich parę kontrowersyjnych

elementów. Ale jak dla mnie agresja

tej muzyki z jej rytmicznością była tym, co

Co zainspirowało was tematycznie na "Necronemesis"?

To było więcej tego samego co na "Skeletal

Season". Wciąż pisałem większość tekstów,

więc wchodziłem coraz głębiej w dziwne zagadnienia,

którymi się interesowałem, folklor

związany z obcymi/aniołami/demonami, podróże

w czasie, nawiedzenia, starożytne rytuały,

zaginione cywilizacje i okultystyczne technologie.

Co sądzisz o Proscriptorze McGovern? Z

tego co wiem, zrobił wokale wspierające na

"Full Metal Maelstrom". Mógłbyś powiedzieć

więcej o tej części historii Usurper?

No kurwa! Proscriptor z Absu, to ktoś do kogo

mam największy szacunek. Jest on legendarnym

założycielem amerykańskiego black

metalu, jak i profesjonalnym perkusistą i fanem

metalu. Nagrywaliśmy w jego miejscu

pochodzenia, w Teksasie, więc spytaliśmy się

go zagra z nami gościnnie. Zgodził się i spędziliśmy

dobrze czas. Jego wokalizy są fantastyczne.

Który album w waszej dyskografii uznajesz

za najbardziej popularny. Czy jest to "Twilight

Dominion"?

Na pewno "Twilight Dominion", aczkolwiek

również "Threshold of the Usurper". "Necronemesis"

również, chociaż z jakiegoś powodu

został wznowiony tylko dwukrotnie. Mógłby

się sprzedać w wiele większym nakładzie, jednak

dałem Earache prawa do albumu, z którymi

zasadniczo nic nie zrobili.

A jak udany był "Cryptobeast"?

To był pierwszy album, dla którego zrobiliśmy

trasę. Było naprawdę dużo szumu o nim a sam

"Cryptobeast" został dobrze przyjęty. Kiedy

graliśmy na żywo, fani śpiewali teksty, zaś

"Kill For Metal" jest jak do tej pory naszym

28

USURPER


największym utworem. Aczkolwiek zdarzyło

się to w momencie kiedy internet i pobieranie

muzyki stały się powszednią rzeczą. Byliśmy

tym zaskoczeni, ponieważ pomimo tego, że

każdy słyszał o albumie, to zysk ze sprzedaży

był bardzo niski. Tak niski, że Earache odebrała

nam fundusze na kolejny album, w następstwie

czego zespół się rozpadł.

Co się dokładnie stało w roku 2007 i co sprawiło,

że wróciliście do zespołu w roku 2015?

Jak powiedziałem wcześniej, zarobki ze sprzedaży

"Cryptobeast" były najniższe w naszej

karierze, pomimo tego, że byliśmy wtedy u

schyłku swej popularności. Mieliśmy trasę w

Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, graliśmy w

Meksyku, byliśmy główną gwiazdą pierwszego

dnia na głównej scenie Inferno Fest w Oslo

(Norwegia). Głównie graliśmy wypełnione publiką

koncerty, których my byliśmy największą

atrakcją. Jednak nie zauważyliśmy tego wtedy,

że pobieranie z internetu i udostępnianie plików

zaczęło dominować rynek. Większe zespoły

były w stanie się przystosować, jednak

my nie. Earache nawet nie wiedział co z tym

zrobić… Żadne wydawnictwo nie wiedziało.

Więc, dla takich zespołów jak nasz, oddaliło to

nas od naszych planów. To spowodowało masę

frustracji wewnątrz zespołu. Wiele kłótni i bójek.

Nie wspominając, że pewne osoby miały

problem z używkami. Naprawdę musieliśmy

zejść z tej drogi i ogarnąć nasze osobiste żywota.

Zawsze wiedzieliśmy, że będziemy w stanie

ponownie się zebrać, kiedy czas będzie

właściwy. W roku 2009 zacząłem dostawać

poważne oferty związane z występami na festiwalach.

Rozmawiałem z Joe Warlordem w roku

2010 i obaj zgodziliśmy się, że skorzystamy

z nich, w momencie kiedy będziemy gotowi.

Próbowaliśmy już w roku 2013, jednak Dan

był na łożu śmierci, w nagłej potrzebie oczekiwał

na przeszczep wątroby, tak więc to się nie

udało. W roku 2014 Dan otrzymał nową wątrobę

i powrócił do Chicago, co pozwoliło nam

rok później zreformować się i zacząć grać.

Czy mógłbyś porównać "Cryptobeast" do

"Lords of the Permafrost"?

Pewnie. "Lords…" ma muzykalność i jakość

kompozycyjną z "Cryptobeast" połączoną z

oryginalnym stylem "Threshold…" oraz "Necronemesis".

Brzmi on jak coś co mogłoby powstać

pomiędzy "Skeletal Season" oraz "Necronemesis".

Czy mógłbyś opowiedzieć o procesie produkcji

"Lords of The Permafrost"? Czym wyjątkowym

różnił się od waszego poprzedniego

albumu?

Tak, był bardziej bliższy sposobowi, w który

nagrywaliśmy "Diabolosis..." oraz "Threshold

of the Usurper". Przyszliśmy do studia po solidnej

dawce prób i nagraliśmy to na setkę.

Czy "Lords of the Permafrost" był inspirowany

przez prace H. P. Lovecrafta, w jakikolwiek

sposób. Czy to była bardziej inspiracja i

hołd dla Celtic Frost oraz skandynawskiego

metalu?

Żadna z powyższych. Był zainspirowane przez

te same rzeczy, którymi się inspirowałem od

czasu "Skeletal Season". Parę z tych tematów

to. bestiariusz folkloru natywnych Amerykanów,

sekrety okultystyczne Antarktydy, opowieści

o wilkołakach z Ameryki Południowej,

starożytne bitwy, zaginione cywilizacje i metalowe

hymny.

"Lords of the Permafrost" ma podobne motywy

i tematy z waszych poprzednich albumów.

Rzeczy jak mróz i gargulce były już

wcześniej włączone do waszych poprzednich

album, jak "Twilight Dominion", tak więc

mają pewną kontynuację, czyż nie?

Tak. Gargulce i groteskowe gotyckie rzeźby są

bardzo zagadkowe. "Lords of the Permafrost"

jest bardziej hybrydowym stworzeniem, o którym

śpiewamy na "Mutants of the Iron Age".

Jest on jednak usadowiony jak gargulec. Co do

gargulców, to mamy utwór o tym tytule, który

jest metaforą na podziemnych fanów metalu.

Które stworzenie byś wybrał jako swoją

obronę, Golema czy Wilkołaka?

Prawdopodobnie Golema. Wilkołak by Ci raczej

rozerwał twarz na strzępy. Nie jest on znany

jako obrońca, raczej jako myśliwy.

Czy mógłbyś w skrucie opisać wszystkie

wydawnictwa, które wydały wasze albumy?

"Diabolosis..." zostało wydane na CD przez

Foto: SoulSeller

HeadNotFound / Voices of Wonder (Norwegia),

zaś LP przez RIP Records (USA). "Threshold

of the Usurper" został wydany oryginalnie

przez Necropolis Records jak i Merciless

Records. Potem został wydany ponownie

przez wiele innych wydawnictw. Ostatecznie

wznowiony w roku 2007 przez Primitive

Reaction (Finlandia). Poza tym parę wydawnictw

z Zjednoczonego Królestwa i Polski

również były. "Necronemesis" było oryginalnie

wydane również przez Necropolis Records

i Merciless Records. Następnie Earache

wydało dwa albumy "Twilight Dominion"

i "Cryptobeast". Wznowiło również

"Necronemesis" oraz "Visions from the Gods".

Zaś w Rosji Nightbird Records ponownie

wydało kasetowe wersje paru albumów.

Natomiast ostatecznie za wydanie najnowszego

albumu "Lords of the Permafrost" odpowiada

SoulSeller Records (Holandia).

Ja pierdolę, macie naprawdę dobre okładki do

waszych LP. Moim faworytem jest ta z "Skeletal

Season". Mógłbyś opowiedzieć o swojej

ulubionej okładce?

Myślę, że "Skeletal Season" również jest moją

ulubioną grafiką. Jednak lubię wszystkie po

"Threshold of the Usurper". Nie jestem fanem

oryginalnej okładki do "Diabolosis..". Jestem

artystą, który jest w stanie narysować

szkice dla grafików, którzy je zilustrują. Artystą

stojącym za "Skeletal Season" był Juha

Vuorma, który następnie zrobił "Visions

from the Gods" i teraz najnowszą do "Lords

of the Permafrost". Jego styl pasuje bardzo

dobrze do muzyki Usurper. Poza tym, sporo

maluję. Część z moich grafik jest umieszczona

w środku CD/LP "Lords of the Permafrost".

Najbardziej zauważalne rysunki to świeca i

czaszka.

Czy mógłbyś opisać wasz obecny koncertowy

set?

Obecnie robimy tylko występy i trasy promujące

"Lords of the Permafrost", wyjątkiem

jest tutaj sytuacja, w której jesteśmy częścią

dużego festiwalu. Robimy to ponieważ chcemy

zagrać dłuższy set. Włączamy do niego utwory

z każdego albumu i tak około czterech lub pięciu

utworów z "...Permafrost".

Co zamierzacie robić na przełomie lat

2019/2020?

W roku 2019 głównie występy w USA. W tym

tygodniu (w momencie udzielania wywiadu -

przyp. red.) mamy występ w Milwaukee, potem

Nowy Jork i trochę innych koncertów. W

roku 2020 mamy festiwal w Finlandii, a następnie

dwu tygodniowa trasa po Ameryce Południowej.

Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa są dla

Ciebie.

Dziękujemy za wiele lat wsparcia! Sprawdźcie

naszą stronę na Facebooku by znaleźć więcej

informacji.

Jacek Woźniak

USURPER 29


Wena z nieba

Jeśli ktoś po zespole wychwalającym Pana, spodziewa się wywiadu przepełnionego

miłosierdziem, miłością i łaską, może być zaskoczony. Krakowski duet

żartem mówi, że Varg to przy nich ministrant. Evangelist pod kurtyną obojętności

i niszowości wbija szpilkę w odradzającą się scenę epic heavy metalu, starzejący

się Manowar, w "zakneblowanych" muzyków i marzycieli śniących o życiu z

muzyki.

HMP: Opowiedzcie coś o sobie i jakie były

początki... a nie, to nie ten zestaw pytań...

Wydaliście trzecią płytę i nadal ukrywacie

tożsamość. Da się tak aż do śmierci?

Evangelist: Nie przesadzajmy, to nie o to chodzi,

że coś robimy, w sensie "ukrywamy się",

tylko o to, że czegoś nie robimy, czyli nie pchamy

się przed muzykę. Tak było od początku i

nie zamierzamy tego zmieniać. Nie ścigamy

też nikogo za "wiedzę tajemną" o naszych nazwiskach.

To naprawdę nic nie znaczy i w

ogóle kogo to obchodzi?

W dzisiejszym świecie, w którym najcenniejszą

walutą jest informacja, a nośnikiem

popularności są zdjęcia, anonimowość wydaje

się strzałem w stopę. Upodobniacie się do

średniowiecznych monogramistów, których

praca była ad maiorem Dei gloriam. Zakładam,

że chcecie krzewić Waszą muzykę jak

najmocniej. Co będzie, jeśli anonimowość to

uniemożliwi? Wystarczy Wam chwała "malarza

warsztatu świętego Hieronima" czy innego

"malarza lat 1443-1458"?

Evangelist: Pewnie, że wystarczy. Non nobis,

Domine. Muzyka, którą gramy, jest już tak

niszowa, że naprawdę nie wiem, jakich sztuczek

trzeba użyć, żeby jeszcze bardziej ograniczyć

grono odbiorców. Wierz mi, że w ogóle

nie rozważamy aspektów naszej anonimowości,

nie rozmawiamy o tym, nie doktoryzujemy

się z tego tematu. Dla nas jest to stan zupełnie

naturalny.

Chciałabym, żeby w Polsce zespoły heavymetalowe

grały na takim poziomie kompozytorskim,

wykonawczym, koncepcyjnym jak

Wy. Dlaczego u licha nie gracie heavy metalu?

Evangelist: Wiesz, w sumie gramy. Od początku

mówimy o sobie jako o zespole heavy/

doom metalowym z epickimi inklinacjami. Nasze

wcześniejsze zespoły to też był tradycyjny

heavy metal, oględnie rzecz ujmując. Gdybyśmy

jednak zaczęli tak grać, z pewnością

moglibyśmy liczyć na więcej w każdej możliwej

kwestii: szans wydawniczych, sprzedaży płyt,

koncertów i tak dalej, a to wystarczający powód,

żeby tego nie robić. Zresztą heavy metalu

jest teraz mnóstwo, stare dziady się reanimują,

młode kapele dużo i często wydają i koncertują,

jest w czym wybierać. My po prostu robimy

swoje i nie przewidujemy radykalnych

zmian.

Doczekaliśmy się wspaniałych czasów, w

których motywy chrześcijańskie w metalu kojarzone

są tak samo majestatycznie i epicko

jak motywy bitewne czy zaczerpnięte z literatury

i filmów o Conanie Barbarzyńcy. Wyobrażacie

sobie coś takiego w latach 90.?

Evangelist: Nie mam pojęcia, w latach 90. byłem

nastolatkiem i nie myślałem zbyt wiele o

metalowej poetyce, chciałem po prostu dawać

czadu. Czy obecnie jest tak, jak piszesz - nie

wiem. Nie spotykamy się z otwartą wrogością,

to prawda, ale być może wynika to z kompletnego

zaskoczenia słuchaczy, a może z zupełnej

obojętności. Nie jestem w stanie tego ocenić.

Obecne czasy są prawdziwie epickie, wielkie

zmiany są tuż za rogiem, być może stąd taka

przychylność i zrozumienie dla epickiego grania.

Teraz wszystko jest "epickie". Naprawdę,

to wręcz zadziwiające, że dziś można nagrać na

przysłowiowym kolanie "epickie demo/EP" z

tekstami opartymi na Howardzie czy Moorecocku,

dorzucić kilka naszywek Manilla

Road, czy Cirith Ungol i rozbijać "epicki

bank". Ostatnim razem coś takiego miało miejsce

w przypadku drugiej fali black metalu z

Norwegii, jak sądzę. Jakiś czas temu nawet zastanawialiśmy

się, czy nie zrobić takiego demo

i poobserwować jak to działa, tak z czysto laboratoryjnego

punktu widzenia. Co prawda musielibyśmy

się zamienić instrumentami, żeby

wypadło to wiarygodnie, ale i tak byłoby całkiem

zabawnie.

Z a z w y c z a j

pierwsza płyta

zespołu to

zbiór pomysłów

składanych

skrzętnie

od lat. I dlatego

najczęściej

to pierwsza jest

tą najbardziej

żarliwą i

p r a w d z i w ą .

Moim zdaniem

Wasz magnum

opus to trzecia

płyta. Jak porównacie

siebie

u progu działalności

Evangelist

z chwilą

obecną?

Evangelist: Trochę się zestarzeliśmy, prawdę

mówiąc. W naszym przypadku nie było zbierania

pomysłów latami, pierwszy album został

skomponowany i ograny w ciągu kilkunastu

miesięcy. Z procesu realizacyjnego mam jak

najgorsze wspomnienia, więc nie przepadam,

choć uważam, że piosenki są bardzo dobre.

Jesteśmy teraz innymi ludźmi, to oczywiste.

To całe gadanie, że ludzie się nie zmieniają,

można włożyć między bajki. Przede wszystkim

jestem ojcem i mężem, mieszkamy teraz w

dwóch różnych miastach, więc nie mamy regularnych

prób. Teraz akurat przed koncertami

mamy, ale mówię ogólnie. Mamy większy dystans

do wszystkiego, nieco inaczej mamy ułożone

role w procesie twórczym, można długo

wymieniać. Mimo tego wszystkiego, muzycznie

jest w zasadzie to samo, tylko przepuszczone

przez nieco inne filtry.

"Deus Vult" to kopalnia ciekawych pomysłów

kompozycyjnych, zwłaszcza na linie

wokalne. Atut "God Wills It!" to refren, w

którym naprzemiennie pojawia się fraza melodyjna

i chóralnie skandowana. Kiedy wyczuliście,

że "to właśnie to"? Efekt jest kapitalny!

Evangelist: Nie wyczuwamy takich rzeczy,

one po prostu do nas przychodzą. Wena zstępuje

na nas z nieba jak gołębica. Dziękujemy

jednak za dobre słowo!

Nie obawialiście się głosić tekstu "niech giną

Saraceni!"?

Evangelist 1: Absolutnie nie. Islam i jego wyznawcy

muszą zniknąć z powierzchni ziemi.

Inaczej cywilizacja zachodu nigdy nie zazna

pokoju.

Evangelist 2: Nie, nie wiedzieliśmy, że to tekst

niosący zagrożenie. Chyba za starzy jesteśmy

na zastanawianie się, czy aby przypadkiem

ktoś nie zamknie się w sobie z powodu

naszych liryków. Zorientowaliśmy się, że coś

jest na rzeczy, gdy w naszych recenzjach w niemieckiej

prasie muzycznej pojawiły się jakieś

niejasne odniesienia do Trumpa i amerykańskiej

polityki wewnętrznej. Przypuszczalnie z

ostrożności procesowej nie było wywiadów, bo

jeszcze powiedzielibyśmy coś nieprawomyślnego

i byłby kłopot (śmiech)… Coś pięknego,

nie wiedzieliśmy, że jesteśmy aż tak kontrowersyjni,

widocznie Varg z Burzum to przy nas

ministrant (śmiech)…

Właśnie, kiedy rozmawialiśmy przy okazji

Waszego debiutu, mówiliście, że "szczerość i

pierwotność to coś, czego brakuje, bo metal

stał się ugrzeczniony i wszedł na salony".

Czujecie, że nie jesteście wśród tych "ugrzecznionych",

bo poruszacie niepopularne

współcześnie tematy?

Evangelist: Jak najbardziej, patrz wyżej. Niesamowite

jest to, jak obecnie, świadomie, lub

nie, kapele dają sobie zakładać knebel, lub co

gorsza, same się kneblują. Ostatnio obijają mi

się o uszy jakieś dziwne akcje z bananowymi

dzieciakami z Antify, uroczyste deklamowanie

antyfaszystowskich deklaracji, tudzież składanie

samokrytyki w starym, PRL-owskim stylu.

Byłoby to całkiem zabawne, gdyby to nie było

naprawdę i ludzie z tego powodu nie mieliby

rzeczywistych problemów. Niestety, takie są

skutki cierpliwego znoszenia przesuwania granic

w życiu publicznym i akceptowania zmian

znaczenia pojęć. Szczerze mówiąc, to mamy

ochotę dołożyć jeszcze bardziej do pieca na kolejnym

albumie, i zapewne tak zrobimy.

30

EVANGELIST


Lament wzbije się pod niebiosa.

Wasz utwór "Memento Homo Mori" jest

doskonałą wizytówką atrakcji Krakowa, jakim

jest jedyne w Polsce bractwo męki pańskiej.

Byliście u nich na przeszpiegach, żeby

podpatrzeć rytuał? Podesłaliście im później

Wasz gotowy kawałek?

Evangelist: Z pewnością nie użyłbym słów

"atrakcja" i "rytuał". To są poważni faceci w

poważnym wieku z poważnym brzemieniem

historii na barkach, uczestniczący w tradycyjnym

nabożeństwie. To nie są ludzie, którzy

mają profil na FB, albo maila. Rozmowa tylko

w cztery oczy. Zresztą, kim my jesteśmy, żeby

naprzykrzać się naszym hałasowaniem...

Słyszeliście jakąkolwiek opinię ze środowiska

duchownych czy w ogóle ze środowiska religijnego

na temat Evangelist?

Evangelist: Nie, naprawdę, przeceniasz nas.

Doskonałą linię melodyczną refrenu ma

"Heavenwards" - znów bazujecie na zderzeniu

kontrastów, a świetny klimat robi ostatni

wers "Quia Sanctus Dominus". Dochodzicie

do takich kapitalnych rozwiązań metodą prób

i błędów czy niczym Herman Frank śpicie z

dyktafonem?

Evangelist: Dziękujemy, duża część linii, w

tym refren w "Heavenwards", zostały wymyślone

w korkach samochodowych w drodze z

roboty do domu. Nagraliśmy w salce na setkę

proste demo wszystkich piosenek w formacie

bębny plus gitara, wrzuciłem to na CD-R i do

niego śpiewałem sobie pod nosem, aż coś sensownego

z tego wynikło. Zwykle nagrywam na

aplikację dyktafonową w telefonie.

Macie takie chwytliwe, podniosłe refreny. Aż

się proszą na koncerty. Naprawdę tak trudno

w Polsce skompletować skład, który mógłby

regularnie koncertować?

Evangelist: Nie jest łatwo, ale walczymy z

materią. Skład koncertowy już jest, klasyczny

kwartet z jedną gitarą, czyli taki sam format

jak poprzednio. Z tym regularnym koncertowaniem

też nie przesadzajmy, nie ma zbyt

wielu festiwali na których można zagrać, a jak

się zagra, to przez kilka lat już się tam nie

wraca. Poza tym uważam, że intensywne koncertowanie

jest niebezpieczne dla kapeli. Podnosi

oczekiwania, dużo kosztuje, można łatwo

przegrzać temat i stracić zapał i radość z grania.

Znika magia i wszystko powszednieje. Ludzie,

którzy marzą o tym, by żyć z grania, w

większości wypadków nie wiedzą, o co proszą.

Muzyka to ostatnia rzecz, z jakiej chciałbym

się utrzymywać.

Ze świecą szukać na "Deus Vult" klasycznego

doomu zakorzenionego w Black

Sabbath. Taki klasycznie doomowy riff przetacza

się głównie w "Prophecy". To taki

Wasz odpowiednik "Heresiarh" Atlantean

Kodex na "White Goddess"?

Evangelist: Nie patrzyliśmy na ten numer

przez pryzmat kogoś innego, trudno mi o porównanie,

bo nie wiem, co stoi za piosenką

Kodexów, tak od kuchni. Technicznie rzecz

ujmując, owszem, są to najbardziej klasycznie

doomowe piosenki na swoich albumach, ale to

chyba tyle. Poza tym Kodeksi są naprawdę

wyjątkowi, za pomocą zupełnie powszechnych

środków budują coś, co ma posmak tajemnicy,

mistyki, swego rodzaju sacrum. Potrafią wciągnąć

słuchacza w swoją narrację.

Graliście z Kodeksami.

Udało

Wam się nawiązać

kontakt,

muzyczną

relację?

Dla niektórych

słuchaczy zaf

a s c y n o w a -

nych takim

erudycyjnym

epic heavy

doomem jesteście

uwielbiani

prawie na

równi z Kodexem.

Wyobrażaliście

sobie

coś takiego kilka

lat temu?

Evangelist: Pogawędziliśmy kilkanaście minut,

ale my mamy raczej skłonności socjopatyczne,

nie czujemy głębszej potrzeby bratania

się z innymi zespołami. Oczywiście nic nikomu

nie ujmując, bo Kodeksi to naprawdę

świetni goście, a z Markusa jest niezły żartowniś.

Erudycyjny metal to jednak oksymoron,

swoją drogą. Nie należymy do metalowej mafii

akademickiej, ale wystarczy trochę łaciny i już

niektórym się wydaje, że siedzimy na uniwersyteckich

katedrach i piszemy rozprawy naukowe

na jakieś humanistyczne, wydumane tematy.

Tak właśnie budowane są fałszywe legendy.

Obaj pracujemy w sektorze prywatnym i

nie obciążamy podatników naszą egzystencją.

Z drugiej strony ta sytuacja świadczy o tym, że

ludzie podświadomie mają potrzebę uczestniczenia

w czymś wyższym i szlachetniejszym.

Mają poczucie, że cywilizacyjnie coś straciliśmy

i szukają dróg do zapełnienia tej wyrwy w

duszy. Czasami im się to udaje.

Za to taką wizytówką tej bardziej heavy epic

strony Evangelist jest "The Passing". To

niemalże w prostej linii inspiracja pierwszymi

płytami Manowar. Są zespoły, które oddawanie

hołdu Manowar rozumieją jako rymowanie

"steel-kneel". Są też takie, które potrafią

rozłożyć na czynniki nastrój wokali, sekcję

rytmiczną etc. Jak mocno trzeba mieć Manowar

w sercu, żeby umieć wyjść poza powierzchowne

"steel-kneel"?

Evangelist: Manowar zawsze był dla nas największą

inspiracją i mimo to, że na stare lata

stali się karykaturą samych siebie, to stare dokonania

są niewyczerpanym źródłem natchnienia.

Muzycznie nie chcemy powtarzać tego

samego, to nie ma sensu. Użyciem podobnych

słów i rymów można jedynie narazić się na

śmieszność. Staramy się uchwycić ducha, pasję

i zaangażowanie, ubrać je w nasze dźwięki i

starać się, aby pojawiła się w tym namiastka

własnego stylu, który może sobie z czasem wypracujemy.

Jak sądzicie, co powiedzieliby templariusze

czy joannici, gdyby wiedzieli, że ich spadkobiercy,

czcząc metalowe zespoły, grzeszą

przeciwko pierwszemu przykazaniu?

Evangelist: Jeśli masz na myśli nas, to o oddawaniu

czci nie ma w ogóle mowy. To jest

tylko muzyka, a tworzący ją muzycy... szkoda

słów. Większość tych ludzi jest naprawdę godna

pożałowania. Nie polecam nikomu poznawania

bliżej swoich muzycznych idoli, można

się srodze zawieść, a w najgorszym wypadku

zniechęcić się do muzyki w ogóle. To nie jest

żadna artystyczna, czy kulturalna elita. Jak

ktoś szuka wzorów do naśladowania, to

sugeruję żywoty świętych.

"Leper King" to z jednej strony prosty muzycznie

utwór, z drugiej strony bardzo nastrojowy

za sprawą linii wokalnych. Wiele zespołów

do dziś nie ogarnia, że można grać

jednocześnie prosto i ciekawie. Żeby pisać

takie kompozycje trzeba mieć talent czy być

osłuchanym?

Evangelist: Nie mam pojęcia, prawdopodobnie

obie z tych rzeczy. Prostota jest zawsze

najlepszym wyjściem. Na końcu liczy się tylko

piosenka, reszta to tylko otulina, która może

pomagać samemu utworowi, lub ciągnąć go na

dno. Akurat "Leper King" jest mocno narracyjny,

oparty na historii, a to zawsze ułatwia budowanie

nastroju. Jest to jednak sprawa indywidualna,

każdy komponuje, jak chce.

Płyta zaczyna się wezwaniem do walki z

Saracenami, kończy opowieścią o samotnym

eremicie. Długo zastanawialiście się nad

tym, żeby utwory na płycie tworzyły narracyjną

całość?

Evangelist: Każdy z nas przemyślał dynamikę

albumu we własnym zakresie, więc uzgodnienie

właściwej kolejności zajęło nam dosłownie

minutę. W takich sprawach w 95% przypadków

myślimy identycznie. Przy poprzednich

albumach kolejność utworów była po prostu

kolejnością ich powstawania. Kiedyś nie doceniałem

tego aspektu, teraz jednak uważam, że

skonstruowanie właściwej dynamiki jest absolutnie

kluczowe dla słuchalności albumu.

Utrzymanie słuchacza w napięciu przez trzy

kwadranse to nie lada sztuka.

Katarzyna "Strati" Mikosz

EVANGELIST 31


Nie oglądamy się na trendy

Zadebiutowali przed trzema laty bardzo udanym "Monasterium", by teraz

wydać jeszcze ciekawszą płytę "Church Of Bones". Doom metal nie jest w Polsce

zbyt popularny, ale jeśli będzie ukazywać się więcej tak dobrych albumów, to ten

zaskakujący stan rzeczy powinien wkrótce ulec zmianie:

HMP: Dwa-trzy lata to chyba optymalny

czas na przygotowanie nowego materiału,

szczególnie jeśli ma się inne obowiązki, również

pozamuzyczne?

Filip Malinowski: Przeważnie jest to wystarczający

czas, natomiast tak jak wspomniałeś,

każdy z nas ma swoje życie, obowiązki, pracę i

nie zawsze łatwo jest pogodzić to wszystko ze

sobą. A co za tym idzie czas tworzenia, czy też

samego nagrywania, na pewno się wydłuża.

Tomasz Gurgul: Taki okres wydaje się też

optymalny - można na spokojnie dopracować

materiał, a zarazem nie dać o sobie zapomnieć.

Natomiast utwory powstają u nas praktycznie

cały czas. W momencie kiedy jesteśmy usatysfakcjonowani

jakością i ilością materiału, decydujemy

się wejść do studia. Często zanim to

nastąpi, testujemy też wybrane kompozycje na

koncertach, np. "Embrace The Void" graliśmy

już na "Hammer Of Doom" w 2016 roku, jeśli

dobrze pamiętam.

Domyślam się, że przystępując do pracy nad

"Church Of Bones" chcieliście nagrać płytę

znacznie lepszą od debiutanckiej "Monasterium",

co było chyba swoistym wyzwaniem z

racji tego, że już na starcie podnieśliście sobie

poprzeczkę całkiem wysoko?

Filip Malinowski: Szczerze mówiąc nigdy nie

stawiamy sobie takich celów. Oczywiście fajnie,

jeśli z każdą kolejną płytą poziom rośnie,

natomiast staramy się po prostu robić swoje i

jeśli ktoś uważa, że jest progres w dobra stronę,

to pozostaje nam się tylko cieszyć.

Tomasz Gurgul: Docierają do nas różnorakie

głosy, że "Church Of Bones" jest albumem lepszym

- taki odbiór cieszy, bo jeśli faktycznie

tak jest, to znaczy, że nasza praca przynosi efekty

i rozwijamy się i jako zespół, i jako muzycy.

Ale to nie tak, że zamykamy się w salce

prób i mówimy sobie "to teraz zróbmy coś

znacznie lepszego". Po prostu piszemy najlepsze

doomowe piosenki na jakie nas stać.

Fakt, że wydawcą tego materiału była grecka

wytwórnia No Remorse Records też o czymś

świadczy. Staliście się dzięki temu bardziej

rozpoznawalni poza granicami kraju?

Michał Strzelecki: Nie do końca ponieważ

promocja wytwórni nie była najlepsza. Zagraliśmy

jednak na "Up The Hammers" w Atenach

więc były też jakieś plusy...

Nie poszła za tym jednak jakaś większa promocja,

w tym koncertowa - to dlatego

Foto: Michał “Xaay” Loranc

"Church Of Bones" wydała polska Nine

Records, czy też kontrakt z Grekami opiewał

tylko na jedną płytę?

Filip Malinowski: Tak kontrakt opiewał tylko

na jedną płytę, Przy drugim albumie zdecydowaliśmy

się na Nine Records, głównie ze

względu na lepszą promocję.

W dobie internetowej globalizacji lokalizacja

wytwórni nie ma chyba zresztą większego

znaczenia, szczególnie w przypadku zespołów

spoza mainstreamu, bo zainteresowani i

tak dotrą do muzyki, która ich zainteresuje?

Filip Malinowski: Jest dokładnie tak jak piszesz.

W dobie internetu, możliwości zamawiania

płyt z zagranicznych wytwórni, czy też

dostępu do muzyki w formie cyfrowej, lokalizacja

wytwórni nie ma żadnego znaczenia. Co

oczywiście w mojej opinii jest plusem, można

dużo łatwiej dotrzeć do większego grona

odbiorców.

Tomasz Gurgul: Warto podkreślić, że wiele

wytwórni z okolic tradycyjnego metalu całkiem

sprawnie ze sobą współpracuje działając

dla dobra sceny - choćby sprowadzając płyty i

sprzedając je na własnym podwórku. Ale przede

wszystkim ważny jest ten aspekt, o którym

wspomniałeś, czyli internetowa globalizacja.

Drobny przykład to NWOTHM na YouTube -

kanał, na którym za zgodą wytwórni i artystów

pojawią się albumy nowych, obiecujących zespołów.

To naprawdę kopalnia fantastycznych

nowych dźwięków. A wracając jeszcze do meritum

twojego pytania - śledzę recenzje

"Church Of Bones" w internecie i na ponad

20 teksów, które znalazłem, póki co tylko trzy

są po polsku. To kolejny dowód na potwierdzenie

twojej tezy.

Mieliście więc już odzew na swoją muzykę z

jakichś zaskakujących miejsc czy odległych

regionów świata?

Michał Strzelecki: Tak, zdarza się, że mamy

wiadomości lub zamówienia np. z USA, Kanady

lub Ameryki Południowej. Natomiast jakiejś

skrajnej egzotyki jeszcze się nie doczekaliśmy.

Tomasz Gurgul: Z innych kontynentów pamiętam

też zamówienie z Australii, czyli w

sumie dość daleko.

Paradoksalnie jednak epicki doom metal nie

jest zbyt popularny w Polsce, gdzie jest

swego rodzaju niszą w niszy - podobno nikt

nie jest prorokiem we własnym kraju, ale jest

to mimo wszystko dziwne, że ludzie zachwycają

się choćby klasykami z Candlemass

czy młodszymi zespołami tego typu, a rodzime

grupy, wcale nie gorsze, interesują nielicznych?

Michał Strzelecki: Trochę tak jest, ale staramy

się nie zwracać na to większej uwagi. Musimy

robić swoje bez względu na okoliczności.

Tomasz Gurgul: Kto wie, może w końcu

nastąpi jakiś przełomowy moment i nagle epic

doom stanie się tak popularny jak stoner? Ale

zupełnie szczerze nie ma to dla nas jakiegoś

dużego znaczenia - parafrazując to co powiedział

Michał, gramy to co kochamy nie oglądając

się na trendy.

"Church Of Bones" powinien i może według

was zmienić ten stan rzeczy, tym bardziej, że

to przecież płyta znacznie lepsza od debiutanckiej?

Michał Strzelecki: Nie mamy takich oczekiwań.

Jeżeli faktycznie więcej osób zwróci na

nas uwagę to wspaniale. Jeżeli jednak tak się

nie stanie to dalej będziemy grać to, co gramy

dla garstki maniaków...

32

MONASTERIUM


Nie czekaliście zresztą bezczynnie na pozytywny

obrót spraw, przygotowaliście bowiem

lyric video do utworu "The Last Templar" - to

nie tylko dobra wizytówka tego albumu, ale

też ciekawostka z tej racji, że udziela się w

nim gościnnie wokalista Forsaken Leo Stivala?

Filip Malinowski: Tak, jest to istotnie dobra

forma promocji albumu. Natomiast sam pomysł

gościnnego występu Leo na płycie powstał

dużo wcześniej, bo już podczas naszego

koncertu na "Malta Doom Metal" w 2016 roku,

na którym Leo dzielił z nami scenę wykonując

cover Candlemass "Samarithan".

Tomasz Gurgul: Leo to fenomenalny wokalista,

który wręcz żyje heavy metalem. Do tego

absolutnie przesympatyczny człowiek. Z reguły

daleki jestem od komentowania muzyki,

którą sam współtworzę, ale tym razem zrobię

wyjątek - Michał i Leo wykonali tu kawał znakomitej

wokalnej roboty. Byłoby świetnie móc

to wykonać razem na żywo. Kto wie, może kiedyś

będzie okazja.

To chyba nie przypadek, że pojawia się w

utworze traktującym o końcu zakonu templariuszy,

skoro został on napisany w formie

dialogu pomiędzy wielkim mistrzem Jacquesem

de Molay'em a królem Filipem Pięknym,

poza tym pewnie interesuje go ta tematyka?

Michał Strzelecki: Prawdę mówiąc nie wiemy

czy Leo interesuje się historią, ale możesz go

podpytać przy okazji jakiegoś wywiadu z Forsaken.

Jeżeli tak to obstawiam, że bliższa jest

mu historia zakonu Szpitalników, bo to z ich

obecności słynie Malta.

Myślisz, że jest coś z prawdy w tych wszystkich

teoriach spiskowych dotyczących templariuszy,

historiach o ich skarbach czy klątwie

rzuconej na króla Filipa? Było to tak dawno

temu, że nie możemy zweryfikować czy

potwierdzić prawdziwości wielu informacji,

dlatego często są to tylko hipotezy?

Michał Strzelecki: Wydaje mi się, że prawdy

w tym niewiele, a rzeczywistość była znaczniej

bardziej przyziemna. Niemniej jednak wszelkie

spiski i tajemnice zawsze stanowią dobre

tło opowieści. Zakon templariuszy obrósł

przez stulecia mnóstwem rozmaitych teorii

więc na pewno dostarczy nam jeszcze niejedną

historię do opowiedzenia.

Nie wszystkie zespoły przykładają należytą

Foto: John Nikitas Protopapas

wagę do jakości tekstów, wychodząc z założenia,

że muzyka jest ważniejsza, ale w

waszym przypadku oba te składniki funkcjonują

na równoprawnych zasadach, a ciekawa

historia jest równie ważna jak dobry riff?

Michał Strzelecki: Zdecydowanie tak. Nawet

bardziej błahe tematy staramy się ciekawie

ubrać w słowa. Tekst jest bardzo osobistą formą

wyrazu i bardzo ważnym elementem całości.

Zależy nam, aby strona liryczna płyty

była na dobrym poziomie.

Zaczynacie od muzyki, czy też nie ma dla

was większego znaczenia co jest pierwsze i

zdarza się, że najpierw macie tekst, do którego

dopasowujecie później całą resztę?

Michał Strzelecki: Zwykle zaczynamy od

strony instrumentalnej, później staram się coś

do tego napisać.

Jesteście zresztą w tej luksusowej sytuacji, że

możecie w ramach swego stylu wydłużyć dany

utwór nawet do kilkunastu minut, bez

potrzeby skracania tekstu, wyrzucania iluś

zwrotek, co zdarza się innym tekściarzom,

dopasowującym słowa do 3-5 minutowych,

często już dokładnie zaaranżowanych czy nawet

nagranych już numerów?

Tomasz Gurgul: Szczerze mówiąc nie wiem

czy nazwałbym to szczególnie luksusową sytuacją.

Fakt, w doom metalu zdarzają się kilkunastominutowe

kompozycje, pytanie tylko czy

to dobrze. Według mnie to ogromna sztuka

nagrać tak długi utwór, który będzie jednocześnie

spójny i przyciągnie uwagę słuchacza

od początku do końca. Obecnie całkiem nieźle

czujemy się formach oscylujących pomiędzy 4

a 8 minutami i szczerze mówiąc nigdy nie zabrakło

czasu, aby opowiedzieć całą historię,

którą sobie wymyśliliśmy. Ale oczywiście nie

zakładamy z góry ile dany utwór ma trwać.

Jeśli przyjdzie nam do głowy dzieło na miarę

"The Rime Of The Ancient Mariner", to granica

10 minut zostanie przekroczona.

Na koncertach trzymacie się ściśle tych

płytowych wersji, czy też zdarza się wam coś

wydłużyć, pociągnąć dłużej solówkę, etc.?

Filip Malinowski: Trzymamy się raczej wersji

studyjnych.

Tomasz Gurgul: Zdecydowanie nie ciągnie

nas w kierunku długich solówek czy improwizacji.

Zresztą nigdy też nie słyszeliśmy głosów,

że czegoś takiego brakuje.

Macie już za sobą pierwszy koncert promujący

"Church Of Bones", a jest to materiał

godny jak najczęstszej prezentacji również w

wersji live - przygotowujecie więcej koncertów

jeszcze przed letnią kanikułą, macie w

planach jakieś festiwalowe występy, albo coś

na kształt klubowej trasy jesienią?

Michał Strzelecki: Aktualnie nie mamy w

planie kolejnych występów. Na pewno nie będziemy

grali żadnej trasy ponieważ skończyłoby

się to graniem dla pustych sal i wtopą finansową.

W grę wchodzą wyłącznie festiwale, na

których jest możliwość pokazać się większej

publiczności i sprzedać trochę merchu. Kiedy

gra się niszową muzykę, trzeba bardzo ostrożnie

podchodzić do koncertów, ponieważ podejmując

złe decyzje można się bardzo szybko

zniechęcić do grania.

Wojciech Chamryk

Foto: John Nikitas Protopapas

MONASTERIUM 33


HMP: Czy uważasz, że "Hel" miało udane

wydanie?

Heri Joensen: Jesteśmy z tego bardzo zadowoleni,

jak i nasz wydawca, Metal Blade.

Statystyki z YouTube, Spotify, iTunes i sprzedaży

fizycznej wyglądają bardzo dobrze. Recenzje

również są świetnie. Myślę, że według

większości standardów jest to sukces. Chociażby

w porównaniu do naszych poprzednich wydawnictw.

Co sądzisz o odbiorze "Hel"?

Bardzo dobre jak na tą chwilę. Jedynym częstym

motywem krytyki jest długość albumu,

Chciałem wyjść z tego

błędnego koła

Czy ktoś zastanawiał się dlaczego tak długo

musieliśmy czekać na najnowszy album Týr?

Wydaje się, że odpowiedzią jest zmiana podejścia

do tworzenia muzyki. O tym, a także o inspiracjach,

ulubionych sagach czy przedstawieniu

mitologii nordyckiej w kulturze opowie

wokalista i gitarzysta zespołu Heri

Joensen.

Co inspiruje was muzycznie? Jak sądzę jest

to mieszanina europejskiego poweru i Iron

Maiden, zgodzisz się ze mną?

Tak, Iron Maiden, Judas Priest, Rainbow,

Helloween, Accept, Deep Purple, Uriah

Heep, Dio, Slade, Dream Theater oraz tradycyjna

muzyka nordycka i jej melodie.

Co sprawia że Týr brzmi oryginalnie?

Z tego co mi mówiono mój styl układania harmonii,

aranżacji i wokali są bardzo rozpoznawalne.

pomysłu jak odpowiedzieć odpowiednio na to

pytanie i wątpię żeby była na nie jakaś faktyczna

odpowiedź.

Jeśli miałbyś opisać "Hel" w jednym zdaniu,

to jak ono by wyglądało?

Melodyjny i harmonijny metal, który sięga po

najdalsze gwiazdy dzięki zimnym wiatrom północy.

Czy możesz porównać Wasze poprzednie

albumy do najnowszego?

Jak sądzę, to wszystkie nasze poprzednie albumy

były trochę prostsze i bardziej bezpośrednie

(może poza "Ragnarok") i bardziej jednolite

stylowo niż "Hel". Poza tym większość

naszych albumów miała mocniejszy nacisk na

melodie ludowe, aczkolwiek jest również trochę

tych na "Hel". To jest pierwszy raz, na którym

spróbowałem bardziej ekstremalnych wokali,

zaś moje czyste wokale są bardziej szorstkie

niż wcześniej. Nasze aranżacje są teraz lepsze

niż kiedykolwiek. W porównaniu do naszych

poprzednich albumów, motywy basowe

są tak dobre jak tylko potrafiliśmy je zrobić i

naprawdę bardziej obecne w naszej muzyce.

Na dodatek zagraliśmy wiele dłuższych solówek,

w tym parę najlepszych solówek na obecną

chwilę.

ale sądzę, że wynika ona z tego, że recenzenci

nie mają zbyt dużo czasu.

Z tego co wiem, Týr jest zespołem, który

tworzy muzykę o mitologii nordyckiej, sagach

i sposobie życia? Mam rację? Czy zapomniałem

o czymś?

Tak, te teksty są głównie osadzone w tym uniwersum.

Jednak temat samych utworów może

być współczesny bądź ponadczasowy. Do tego

dochodzi polityka, filozofia lub rozwój osobisty.

Czy mógłbyś wymienić swoją ulubioną sagę?

Gdzie można ją przeczytać po angielsku?

Myślę, że saga o Njál jest moją ulubioną. Ma

ona wiele dobrych tłumaczeń, z tego, że jest to

bardzo ważna i wybitna saga. Wszystko co

musisz zrobić to wpisać w wyszukiwarkę "Saga

Njáls" i ją znajdziesz.

Foto: Metal Blade

Jeśli miałbym wymienić zespoły, które słuchałem,

równocześnie są blisko Waszych tematów

muzycznych, z pewnością bym wymienił

Manilla Road oraz Bathory (okres

viking metalu). Co sądzisz o tych zespołach?

Czy zainspirowały Waszą muzykę / teksty?

Próbowałem posłuchać trochę Bathory, ponieważ

wiele osób mówiło mi, że na pewien sposób

są bardzo podobni do Týr. Myślę, że ten

zespół miał dobre koncepty, które mogły być o

wiele lepsze z lepszą produkcją i lepszym technicznym

wykonaniem. O Manilla Road nigdy

nie słyszałem.

Jak duży wpływ miała natura na tematykę

tekstów na "Hel"?

Nadanie numeru, liczby lub oszacowanie na

tak abstrakcyjnym koncepcie jest niemożliwe.

Lubię impresywną naturalną scenerię i czasami

staram się włożyć to uczucie do mojej muzyki.

To samo w sobie już jest bardzo abstrakcyjne,

ale połączenie między nimi jeszcze bardziej abstrakcyjne

i luźne. Naprawdę nie mam

Co sądzisz o obecnym przedstawieniu mitologii

nordyckiej w mediach masowych? Na

przykład seriale ("Wikingowie" z Netflix),

gry ("God of War", "The Banner Saga"). Czy

uważasz, że mitologia nordycka jest obecnie

nadmiernie eksploatowana, w porównaniu do

np. egipskiej?

Obejrzałem część "Wikingów", jednak jestem

trochę z tyłu. W gry w ogóle nie gram. Mitologia

raczej nie może być nadmiernie eksploatowana.

Jest ona obecnie uniwersalnym elementem

ludzkiej natury oraz bardzo istotną

rzeczą wartą wiedzy i uwagi. Nie wiem jak

dużo możesz wyeksponować jej w grach, jednak

wszystko, co pozwala zdobyć wiedzę o

mitologii, stwarza Tobie możliwość głębszego

spojrzenia w ludzką naturę oraz Twoje cele.

Która popularna książka fantastyczna przedstawia

krasnoludy najbliższe nordyckiej

mitologii. Jak wiele książki fantastyczne

biorą z mitologii nordyckiej Twoim zdaniem?

Nie czytałem tak wiele opowieści fantastycznych,

aczkolwiek książki "Władcy Pierścieni"

są zbliżone do nordyckiej mitologii jeśli

chodzi o przedstawienie krasnoludów. Są oni

naprawdę świetnymi kowalami i wojownikami,

choć nie są za specjalnie miłymi postaciami.

Przed waszym najnowszym albumem byliście

często w trasie, jak to jest ukazane w waszej

biografii napisanej przez Dana Slessora.

Poza tym zaadresowaliście ten długi okres

pomiędzy waszym najnowszym albumem a

"Valkryrja" słowami: "Podeszliśmy do tego

inaczej, ponieważ zauważyłem, że jeśli będziemy

kontynuować pracę nad albumami w

taki sposób, jaki to obecnie robimy, to bym

umarł na zawał przed 50!". Mógłbyś nam powiedzieć,

jak wcześniejsze albumy były tworzone

i dlaczego ten proces był taki… stresujący?

Od albumu "Ragnarok" przychodziliśmy do

studia nie mając ukończonego materiału. Spędzałem

w nim ciurkiem trzy - cztery tygodnie,

pod wielką presją czasu, pracując dnie i noce,

pisząc i aranżując muzykę oraz tekst w nocy,

zaś nagrywając gitary i wokal za dnia, nie zasy-

34

TYR


piając dzięki dużym ilością cukru. I mogłem

poczuć na końcu każdej sesji nagraniowej, że

bardzo negatywnie odbija się to na moim zdrowiu

oraz czułem, że jeśli tylko byśmy poświęciliśmy

trochę więcej czasu, to bylibyśmy w

stanie stworzyć o wiele lepsze albumy. Chciałem

wyjść z tego błędnego koła.

Co zainspirowało okładkę "Hel"? Czy mógłbyś

opowiedzieć nam o współpracy z autorem

grafiki?

Jedyne co zrobiliśmy, to powiedzieliśmy artyście

Gyula Havancsák, że tematem albumu

jest "Hel". Resztę on zrobił sam. Mieliśmy parę

uwag tu i ówdzie, aczkolwiek uznanie za okładkę

należy się w całości grafikowi.

Jeśli się nie mylę, to zarówno na "Valkyrja:,

jak i na "The Lay of Thrym" macie po dwa

covery. Na najnowszym nie ma żadnego, dlaczego?

Chcieliśmy tylko nagrać cztery interpretacje.

Te plany były zrobione przed "The Lay Of

Thrym", jedna interpretacja dla każdego

członka zespołu. W taki sposób to wypełniliśmy.

Obecnie nie mamy planów na kolejne

covery.

Powiesz coś więcej na temat ostatnich zmian

w zespole? Z tego co mi wiadomo, Amon

Djurhuus (perkusista) oraz Terji Skiben?s

(gitarzysta) opuścili zespół. Zostali zastąpieni

odpowiednio przez Tadeusz Rieckmann

i Attila Vörös.

Terji wyrósł z tego typu muzyki i ma obecnie

inne zainteresowania. Sygnalizował to już od

jakiegoś czasu. Zasugerował nam, żeby Attila

go zastąpił i okazało

się, że Attila

zastąpił go perfekcyjnie.

Jednak

wyzwaniem

okazało się znalezienie

perkusisty

na stałe. Nasz

menedżer zasug-

Foto: Metal Blade

erował. Teraz

Jest z nami już

od trzech lat. On

naprawdę do nas

pasuje i nasza

współpraca jak to

tej pory była

świetna. On ma

naprawdę głęboką

pasję do muzyki

i grania na perkusji, a granie z nim na scenie

jest czystą przyjemnością.

Co zamierzasz robić w późnym rokiem 2019?

Będziemy grać trasę po Stanach Zjednoczonych

z zespołem Demons And Wizards oraz

tam, gdzie jeszcze nie byliśmy.

Co sądzisz o poprzednim roku?

2018 był naprawdę dobrym rokiem dla nas.

Skończyliśmy album i w końcu mieliśmy trasę

w Stanach Zjednoczonych, która zakończyła

się sukcesem większym, niż tego się spodziewaliśmy.

Czy mógłbyś powiedzieć więcej na temat

sceny metalowej na Wyspach Owczych?

To nie jest tak naprawdę metalowa scena, lecz

jedynie dziesięć w porywach do piętnastu aktywnych

zespołów metalowych. Tak naprawdę

to dużo jak na 50 tysięcy osób, ale nie jest to

wystarczająca liczba by stworzyć scenę w szeroko

pojętym tego słowa znaczenia. Zespoły

metalowe grają festiwale wspólnie z zespołami

reprezentującymi inne gatunki, zaś część z

nich radzi sobie także zagranicą, jak chociażby

Hamferd i Asyllex.

Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą

do Ciebie.

Dziękuje za przeprowadzenie tego wywiadu.

Mam nadzieję, że wkrótce zagramy w waszym

wspaniałym kraju! Do szybkiego zobaczenia!

Jacek Woźniak


True at Heart

Zanim przeszłyśmy do "właściwej" rozmowy, Doro wspomniała swój

ostatni koncert w Polsce. Doskonale pamiętała, że było wtedy śnieżnie i zimno, a

ludzie dopisali. Można by pomyśleć, że po prostu przygotowała się do rozmowy z

polskim magazynem, ale im dłużej jej słuchałam, tym mocniej przekonywałam się

do jej absolutnej spontaniczności. Ona z pewnością wyciągnęła to wspomnienie

ad hoc z głowy. Wywiad, który możecie przeczytać, jest tylko w 90% dokładnym

zapisem naszej rozmowy. Gdyby nie to, że HMP stawia na słowo pisane i to w

ojczystym języku, wywiad ten dużo bardziej nadawałby się do umieszczenia go w

wersji audio. Doro w swoje wypowiedzi zdanie wkłada ogromne emocje, nie

sposób oddać tego w wierny sposób w transkrypcji. Niektóre powtórzenia pozwoliłam

sobie zatem wyciąć.

HMP: Na początku chciałabym Cię zapytać

o przemiany. Na początku Twojej solowej

kariery "Doro" to był hard rock, w połowie lat

90. klimaty industrialne, a od kilku lat znów

wracasz do klasycznego heavy metalu i stylu

Warlock.

Doro: Te płyty odzwierciedlały swoje czasy.

Wywodzę się ze świata metalu, ale w latach

90. było zupełnie inaczej, królował grunge.

Wszyscy byliśmy totalnie zaszokowani i zaskoczeni,

że metal przestał być tak popularny,

jak wcześniej. W tym właśnie okresie, w 1991

roku, wydałam nagraną w Stanach płytę,

"True at Heart" z przepięknymi utworami.

Nie był to metal, ale też nie był to grunge, bo

grunge'u nigdy nie czułam i nie go tworzyłam.

Tworzę muzykę, którą sama czuję. Później w

Ameryce bardzo trudno było przetrwać heavy

metalowym zespołom, bo te łącznie 10 lat

przebiegły pod znakiem innej muzyki, również

industrialnej. W takiej sytuacji naprawdę trzeba

było przemyśleć, co robić. Wiele metalowych

zespołów przestało wydawać płyty. To

był bardzo, bardzo trudny czas, trzeba było

więc usiąść i przyjrzeć się temu. Moje życie to

muzyka i nie chciałam jej w żaden sposób porzucać,

dlatego postanowiłam odrobinę poeksperymentować.

Wydaje mi się, że udało nam

się wydać dwie wspaniałe płyty. Jedną z nich

kocham szczególnie, to "Love me in Black",

nad którą pracowałam ponad 3 lata. Są na niej

fantastyczne kawałki. Była ona odzwierciedleniem

tych lat. Później, w roku 2000 wyszła

"Calling the Wild", nad którą pracowałam 2

lata i na nią trafiło już więcej tradycyjnych

utworów. Koniec końców każdy rok, czy każde

kilka lat sprawiało, że chciałam próbować nowych

rzeczy. Tak samo zresztą jest teraz. Na

płycie "Forver Warriors, Forever United" też

są inne utwory, jak choćby "Caruso", który

posiada piękne orkiestracje, które bardzo chętnie

umieszczam. Dla mnie każdy kawałek musi

bronić się sam. Poza tym ja po prostu kocham

muzykę, nie musi być zaszufladkowana.

Foto: Nuclera Blast

Tak samo w czasach Warlock, była masa kawałków,

które stały się hitami, na przykład

"Für Immer". Napisałam go w Nowym Jorku w

latach 80., ale przecież to też nie był kawałek

metalowy! Mimo to stał się czymś, co zawsze

gramy dla fanów. Ludzie go uwielbiają, to coś

specjalnego, coś innego. Zawiera marszujący

werbel, trzy języki - frazy angielskie, niemieckie

i francuskie (Doro się przejęzyczyła -

hiszpańskie - przyp. red.). Bardzo więc lubię

niezwykłe rzeczy, których nikt się nie spodziewa.

Przykładem z nowej płyty jest duet z

Johanem Heggiem z Amon Amarth. Kawałek

wyszedł świetny, super agresywny, "heavy"

i jednocześnie emocjonalny. Najważniejsza

sprawa to to, żeby był prawdziwy, pochodził z

serca, był szczery - to zawsze moje kryterium.

Musi pochodzić z głębi duszy, niezależnie czy

jest brutalny czy bardzo delikatny.

Właśnie, wspomniałaś o współpracy z Amon

Amarth. Kto pierwszy ją rozpoczął?

To piękna historia, opowiem ją krótko. A więc

byłam na Wacken podczas którego widziałam

koncert Amon Amarth. Uznałam, że był naprawdę

ekstra i dlatego zapytałam mojego tour

managera, co myśli o ewentualnej wspólnej

trasie. Pomysł mu się spodobał, jak najbardziej

wyobrażał sobie taką opcję. Potem jednak ruszyłam

w trasę, pisałam kawałki, znowu byłam

w trasie, jakiś festiwal i ni stąd, ni zowąd dostałam

maila od Amon Amarth. Pisali, że są

właśnie w studiu, robią nową płytę i, że bardzo

chcieliby zrobić ze mną jeden kawałek.

Byłam całkowicie zachwycona, to było dokładnie

to! Szybko odpisałam, że jak najbardziej

wchodzę w to! Wysłali mi najpierw demo. Od

razu mi się spodobało. Miało trafić na nową

płytę Amon Amarth, "Jomsviking", a kawałek

nazywał się "A Dream That Cannot Be". Udaliśmy

się do studia producenta, Andy'ego Sneapa

niedaleko Birmingham. Johan odebrał

mnie z lotniska, potem zaprezentował mi płytę

na etapie, w jakim wtedy była. Było super,

zjedliśmy coś wieczorem i potem całą noc pracowaliśmy.

Wyszło tak, że wszyscy byli bardzo

zadowoleni. Udało nam się zaprzyjaźnić.

Zapytali mnie, czy miałabym ochotę zrobić

razem DVD na Wacken lub Summer Breeze

Open Air. Pomyślałam, jasne. Kiedy byłam

2017 roku na Wacken, weszłam na scenę i zaśpiewałam

razem ten kawałek z nimi. Johan

miał ochotę pociągnąć temat wokalnej współpracy

i faktycznie powstał wspólny kawałek.

Zaśpiewało zresztą na nim też wiele innych

osób, takich jak Warrel Dane z Sanctuary, z

którym się znaliśmy od mojej pierwszej trasy

po Stanach z Sanctuary i Megadeth (Doro

śpiewała wtedy jeszcze w Warlock - przyp.

red.), ale też Jeff Waters z Annihilator, Ross

the Boss z Manowar. Ten wspólny kawałek

to "All for Metal". Potem zagrałam kilka koncertów

w kilku krajach na Sweden Rock Festival

i Norway Rock, na których graliśmy

całą płytę "Triumph and Agony". Wyszło

świetnie. Był ze mną były gitarzysta z Warlock,

Tommy Bolan. Kilka razy wspólnie pojammowaliśmy

i tak powstał kawałek "If I

Can't Have You - No One Will". Wtedy wyznałam

Tommy'emu, że czuję, iż świetnie pasowałby

do niego Johan Hegg. Z marszu zadzwoniłam

do Johana, żeby zanucić mu kawałek.

Zapytałam też, czy chciałby napisać tekst

do zwrotek, ponieważ mieliśmy tylko refreny.

Johan rzeczywiście je napisał i tak powstał "If

I Can't Have You - No One Will" Tak też rozwinęła

się nasza znajomość. Potem wystąpiliśmy

razem na Wacken, grając oba kawałki zarówno

ten Amon Amarth "A Dream That

Cannot Be" jak i "If I Can't Have You - No One

Will". Płyta wtedy jeszcze nie wyszła, byliśmy

więc nieco przejęci, ale fani dali czadu, udało

się wszystko nagrać. Dzięki tej historii zyskałam

nową przyjaźń, a wszystko wyszło naprawdę

fajnie.

Wspomniałaś też wcześniej Warlock. Dla

mnie jest to coś niesamowitego. Przecież ten

zespół istniał ledwie 6 lat! Mimo to, ludzie,

słysząc o "zespole Doro", myślą o Warlock.

Skąd ten fenomen?

To był naprawdę fajny okres, absolutne złote

czasy metalu. Teraz nieco wracają, ale jednak

to, co się działo w latach 80., było fantastyczne.

"Triumph and Agony" była świetną płytą,

doskonale się wtedy dogadywałam w czasie

koncertów z Tommym Bolanem. Byliśmy

przecież w trasie z Dio w Europie i z Megadeth

w Stanach. Mieliśmy ogromne wsparcie

mediów, MTV emitowało nie tylko "All we

36 DORO


are", ale też "Für immer", co było zaskakujące,

bo puszczało nawet mimo tego, że kawałek

posiada częściowo niemiecki tekst. Metal też

był w radiu, a w MTV czy VH1, czasem teledyski

leciały cały dzień i noc. Później, w latach

90. było już go mniej, chętniej puszczano

grunge. Z czasem MTV w ogóle zrezygnowało

z klipów. Po prostu było inaczej. Ale ci ludzie,

którzy ten czas przeżyli, którzy wtedy byli

młodzi, ale i ci, którzy teraz są młodzi, wiedzą,

że to te czasy dały nam takie grupy jak Maiden,

Metallica, Judas Priest czy Motörhead.

Do dziś ten czas postrzegany jest jako coś niesamowitego.

Dzisiejsze czasy są zupełnie inne,

wiele kwestii jest problematycznych. Kiedy zaczynaliśmy

w latach 80. z muzyki można było

żyć, wytwórnie wydawały płyty na dużą skalę

i cały czas dbały o ich promocje, wydawanie

teledysków, trasę, supporty i oczywiście sprzedaż

płyt była zupełnie inna. Obecnie większość

korzysta z spotify, nie ma sensu tłoczyć

płyt w dużym nakładzie. Wiele osób korzysta

z muzyki za darmo. Czasy się bardzo mocno

zmieniły. A są przecież ludzie, którzy pragną

rzeczy, które są prawdziwe. Prawdziwa płyta

budzi zupełnie inne uczucie. Na przykład w

czasach Warlock wydaliśmy picture disc, który

miał kolorową, wyciętą wkładkę. Miały

miejsce rzeczy, które w obecnych czasach są

niemożliwe, bo muzyczny biznes stał się

mniejszy. Obecnie muzykę pobiera się przez

internet. Jednak mimo tego, że czasy się zmieniły,

wiem, że jeśli ktoś kocha muzykę i jest fanem

metalu, to kocha to, co prawdziwe. Pragnie

nie tylko posłuchać jednego kawałka w

internecie, ale chce mieć w ręce całą płytę. Ci,

którzy to kochają i którzy kochali, oldschoolowcy,

którzy mają to we krwi, po prostu chcą

znów odnaleźć ten klimat, znów to przeżywać.

Czasy, w których żyjemy, są dobre, ale lata 80.

to była absolutnie złota era rocka i metalu.

Lata 90. były ogromnie ciężkie, ale po 2000

roku ten klimat zaczął wracać. Widać to choćby

o rozmiarze festiwali. Są pełne, Wacken

ostatnio znów było wyprzedane. Ludzie czują

nowe dobre kapele i może nam się wydawać,

że jest tak jak w latach 80. - to znaczy mam

nadzieję. Jednak tamten czas był niepowtarzalny.

Mnóstwo super zespołów wydawało

płyty rok po roku. Dziś tak się nie dzieje, bo

większość zespołów, żeby przetrwać, musi

wciąż grać koncerty i wciąż jest w drodze (nie

ma czasu na nagrywanie tak często płyt -

przyp. red.). Nagrywanie płyt zatem nie daje

możliwości przetrwania. Wciąż jednak chcę

dawać coś od siebie - wiem, że mamy wiernych

fanów. Jednak zespołom naprawdę trudno jest

żyć z muzyki. To oczywiście zależy od bardzo

wielu czynników, czasem po prostu ma się

szczęście. Raz się jest na wozie raz pod wozem

i tak w kółko, do tego trzeba się po prostu

przyzwyczaić.

Wróćmy zatem do "Forever Warriors, Forever

United". Kiedy przeczytałam tytuł "Soldier

of Metal", pomyślałam, że będzie to jakiś

szybki, heavymetalowy numer. Byłam zaskoczona,

kiedy kawałek o takim tytule, okazał

się balladą.

Na samym początku w ogóle planowałam zrobić

ten kawałek a capella. To utwór o fanach,

którzy nigdy nie opuszczają metalu i chcą być

jego żołnierzami. Już w studiu zaśpiewałam go

a capella, ale że bardzo dobrze pracuje mi się z

Andreasem Bruhnem, byłym gitarzystą Sisters

of Mercy, zmieniłam koncepcję. Pracujemy

razem od 1996 roku. Bardzo się zakumplo-waliśmy,

mamy do siebie zaufanie. Jest super

gitarzystą i w ogóle super muzykiem. Moim

pomysłem był kawałek a capella. On jednak

Foto: Nuclera Blast

później dograł gitarę i uznałam, że może faktycznie

można to nagrać z akompaniamentem

instrumentów, niekoniecznie zostawiać w pierwotnej

wersji. Ważne, że wypływa prosto z

serca. Ważne, bo ten kawałek stworzony jest

dla fanów. Jako że jest "od serca", nie ma w

nim agresywniejszych riffów. W końcu od tego

są inne utwory na płycie, takie jak "Bastardos".

Ten kawałek taki właśnie miał być, totalnie z

serca. A fani są moim życiem i to się nigdy nie

zmieni.

Jeśli chodzi o ballady, jesteś specjalistką...

Lubię oba rodzaje kawałków! Lubię grać też

cięższe rzeczy heavymetalowe, takie jak "Bastardos"

z nowej płyty, czy patrząc wstecz

"Touch of Evil". Z nimi czuję się świetnie.

Ballady mają z reguły zły pijar, ale kiedy się w

nie wsłucha, da się wyczuć, że pochodzą z

głębi duszy. Gram ich dużo na koncertach.

Przecież numerem jeden obok "All we are" jest

"Für Immer". Nawet kiedy słucham ludzi, będących

normalnie fanami cięższych i brutalnych

odmian metalu o to, co chcą usłyszeć -

mówią "Für Immer"!

Na "Forever Warrors" słychać kawałki, które

pasowałyby do Twoich poprzednich nagrań.

Na przykład "Backstage to Heaven" brzmi

jak numer z płyty "Angels Never Die".

Tak! Właśnie tak! Napisałam go razem z Jackiem

Pontim. Stworzyliśmy wspólnie wiele kawałków

na wspomniany "Angels Never Die",

ale też na "Machine II Machine". Jack wyprodukował

wiele rzeczy, napisał wiele świetnej

muzyki, jak choćby "Love's Loaded Gun" dla

Alice'a Coopera. Ten kawałek od początku mi

się ogromnie podobał. Właśnie tak się poznaliśmy.

Kiedy byłam w Nashville, żeby nagrać

płytę "True at Heart", w hotelu zadzwonił telefon,

rzecz jasna jeszcze nie komórka

(śmiech). Rozmówca przedstawił się jako Jack

Ponti. Mówi: "Doro, chyba mnie nie znasz, ale

myślę, że byłoby świetnie razem pracować!". Podpytałam,

wyjaśnił, że jest gitarzystą i jednocześnie

autorem wielu kawałków. Oczywiście dopytywałam

jakich... on opowiadał, że napisał

"to, to i tamto", a także... "Love's a Loaded Gun".

"Co? To byłeś Ty?!" Ależ się ucieszyłam na naszą

współpracę! Zaprosił mnie do swojego studia w

New Jersey, do którego udałam się, najszybciej

jak tylko się dało. Właśnie tam nagraliśmy

płytę "Angels Never Die" i napisaliśmy wiele

innych kawałków, na krążek "Machine II Machine"

oraz właśnie utwór "Backstage to

Heaven". Jest to zatem kawałek napisany przez

Jacka i mnie i dlatego da się zauważyć, że

brzmi jak z tego okresu. Ma charakterystyczne

riffy, akordy, refren, to absolutnie słychać!

Widziałam na Twoim fanpage'u na Facebooku,

że znów bierzesz udział w akcji

PETA. Myślę, że to bardzo szlachetne, jednak

ciekawi mnie jak podjęłaś tę decyzję?

Przez wiele lat nosiłaś naturalne skóry.

Wcześniej nie miałam takiej świadomości. Zawsze

nosiłam skóry i dopiero z biegiem lat dotarło

do mnie dokładnie, jak się ją produkuje.

Kocham zwierzęta, dorastałam z nimi i bardzo

ubolewam, że nie da się hodować żadnego

zwierzęcia w tour-busie (śmiech). Szczególnie

kocham psy i konie, towarzyszyły mi one zresztą

też w dzieciństwie. I kiedy zaczęłam sobie

zdawać sprawę z pewnych rzeczy, pomyślałam,

cholera, nie chce więcej się do tego przykładać.

Czuję się dobrze w skórze, ale nie chcę, żeby

zwierzęta ginęły tylko po to, żebym ja się

dobrze czuła na scenie. Dlatego poszukałam

alternatywy. Jest przecież naprawdę wiele rzeczy

świetnej jakości, wyglądających jak skóra,

ale uszytych ze skóry sztucznej, przy których

produkcji żadne zwierzę nie ucierpiało. A że

było to dla mnie ważne, zaczęłam szukać in-

DORO 37


nych opcji. Sama je szyłam w taki sposób, żeby

dobrze wyglądać i dobrze się czuć na scenie.

Jest dużo świetnych udających skórę materiałów,

naprawdę nie trzeba nosić prawdziwej

skóry. Im więcej o tym wszystkim czytałam,

też w internecie czy widziałam w telewizji, tym

intensywniej myślałam, że chętnie zrobiłabym

coś więcej. Kiedy zobaczyłam naprawdę okropne

rzeczy związane z warunkami życia koni,

nie mogłam spokojnie spać. Wiedziałam, że

muszę coś zrobić. I wtedy zupełnym przypadkiem

trafiłam na PETA. Natychmiast umówiłam

się telefonicznie na udział w kampanii.

Zdaję sobie sprawę, że nie każdy będzie miał

aż takie podejście jak moje, ale wiem też, że tą

metodą można kogoś choć trochę uwrażliwić.

Myślę, że już to jest ważne. Świat staje się

okrutny, brutalny i dlatego czuję, że powinnam

coś zrobić. Zeszłego roku adoptowałam

dwa źle traktowane konie, które żyły w złych

warunkach. Angażuję się naprawdę często i

cieszy mnie, że są ludzie, którzy działając

wolontariacko, dbają o zwierzęta. Dzięki muzyce

poznaję tak dużo wspaniałych ludzi, że

czuję, że chcę to dobro posłać dalej. W końcu

w czasach, w których dorastałam, zwierzęta

były moimi najlepszymi przyjaciółmi.

Wrócę na chwilę do ubrań. Mówiłaś, że szyjesz

je sama.

Wymyślam je razem z projektantką i krawcową

- Ute Mazochą, potem szyjemy. Mam też

wiele rzeczy, które kupuję, a potem przerabiam.

Niektóre ubrania robię sama, ale te najpiękniejsze

tworzy Ute Mazocha. Jest fachowcem

i szyje na profesjonalnych maszynach, to

zupełnie inna liga. Czasem będąc w różnych

stronach świata, kupuję coś, co przyda mi się

na trasie. Odwiedzam wtedy małe sklepiki z

ciuchami w stylu"punk/metal" (Doro opowiadała

mi jeszcze więcej o ubraniach, daruję

Wam jednak te szczegółowe opowieści - przyp.

red.).

Moje ostatnie pytanie jest nieco osobiste.

Nie wiem, czy to prawda, ale słyszałam, że

Twoja mama pochodzi z Wrocławia.

Tak! Co prawda w czasie wojny jako dziecko

stamtąd wyjechała - wtedy wszyscy musieli

uciekać - ale faktycznie pochodzi z Wrocławia.

Zapytałam, bo sama mieszkam we Wrocławiu.

Naprawdę!? Ale super! Czasy, w których moi

Foto: Nuclera Blast

rodzice dorastali, były bardzo ciężkie. Mój tata

już nie żyje, a mama nigdy nie była zbyt chętna,

żeby o nich opowiadać. Wiem w zasadzie

tylko tyle, że pochodzi z Wrocławia i że jako

dziecko przeżyła wojnę. Myślę, że dla wszystkich

była to wielka trauma, nie da się tego tak

po prostu wyrzucić. Do dziś moja mama je

spleśniały chleb i kiedy jej mówię, "mamo, wyrzuć

to, przecież to pleśń!" odpowiada, iż wciąż

pamięta, że jak była dzieckiem, nie miała

prawie nic co jedzenia. Obecne pokolenia nie

mogą sobie tego po prostu wyobrazić.

Dziękuję Ci za te piękne opowieści. Dzięki,

za czas poświęcony dla nas, było mi niezmiernie

miło z Tobą rozmawiać.

Fascynujące jest to, że wszystko jest w jakiś

sposób połączone. Twoje ostatnie pytanie... to

niesamowite. Czasem naprawdę myślę o

świecie jako o domu. Często spotykam ludzi,

których łączą korzenie, których łączy pasja, w

tym przypadku pasja do muzyki - do rocka, do

metalu. Fani metalu to w ogóle najlepsi ludzie

na świecie. Te więzy, ale też lojalność są szczególnie

zauważalne wśród tej grupy ludzi.

Masz rację...

Ale muszę Ci jeszcze powiedzieć, że mamy

świetnego technicznego z Polski! Obsługuje

też wiele polskich zespołów, to jeden z najlepszych

roadie, jakich mieliśmy. Z pewnością

przyjedziemy w przyszłym roku do Polski.

Bardzo się cieszę!

Który kawałek z nowej płyty chciałabyś usłyszeć?

Myślę, że "Backstage to Heaven".

Dobrze! Z przyjemnością! Pogramy go na próbach

i zobaczymy!

W takim razie czekam z niecierpliwością.

Z przyjemnością Cię poznam i dziękuję za

super rozmowę, cieszę się, że mogłyśmy porozmawiać

po niemiecku.

Katarzyna "Strati" Mikosz

HMP: "Fight the Fear" to Twoja czwarta

płyta nagrana jako "Herman Frank". Od

wydania pierwszej solowej płyty minęło już

10 lat, mimo to wciąż odbieram "Loyal to

None" jako coś zupełnie nowego. Masz podobne

obserwacje jako twórca tej muzyki

czy wręcz przeciwnie?

Herman Frank: Dla mnie każda płyta jest

nowa. Pierwsza była wydana w 2009, ale czas

biegnie bardzo szybko. Teraz mam już czwartą

płytę i przede wszystkim to jest dla mnie

ekscytujące.

Z Accept też nagrałeś cztery płyty.

Tak.

Może w przyszłym roku proporcje będą 4:5

(śmiech)? Jak mógłbyś porównać Twoje

dwie muzyczne działalności?

Tak, z Accept nagrałem cztery płyty, a różnica

jest duża. Accept to zespół. "Herman

Frank" to też zespół, ale w tym drugim przypadku

to ja piszę całą muzykę, piszę wszystkie

kawałki. To nie miało miejsce w Accept.

Teraz sam produkuję muzykę i mam po prostu

na nią wpływ. Daje mi to dużo większą

frajdę.

A w której roli czujesz się najlepiej? Miałeś

ich kilka jak choćby w Accept w latach 80.,

w Accept po reunionie czy teraz w solowym

projekcie.

Bez wątpienia w moim solowym projekcie.

Sam jestem swoim szefem i robię to, co chcę.

Takim znakiem firmowym Twojej grupy jest

energia i tempo.

Dzięki!

Rozważałeś jaki styl swojej grupy obrać czy

ten znak rozpoznawczy wyszedł spontanicznie?

Dla mnie takim znakiem rozpoznawczym zespołu

jest mnogość riffów, fakt, że muzyka

jest prowadzona przez ciężkie gitary i, jak słusznie

powiedziałaś, dominują w nim szybkie

metal-rockowe kawałki. Są one wzbogacone o

dobre melodie i refreny. Są to po prostu, jak

sądzę, dobre utwory. Mam nadzieję, że melodie

uzupełniają muzykę i tę energię, którą

słusznie zauważyłaś. Zawsze zawczasu zastanawiam

się, jak dany kawałek wypadnie na

scenie.

Wspomniałeś, że w "Herman Frank" masz

komfort tworzenia wszystkiego samodzielnie.

Kiedyś mówiłeś, że i pierwsze linie

wokalne też piszesz sam. Próbowałeś śpiewać

kiedyś profesjonalnie?

Tak (śmiech).

38

DORO


Wypalenie? Mam na nie jeszcze czas

Większość kojarzy Hermana Franka z Accept. Słusznie. Jednak warto

zauważyć, że Frank nagrał już tyle samo płyt z Accept co... jako solowy muzyk.

Teraz sam jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Niedawno wyszła czwarta płyta

gitarzysty - "Fight the Fear" i to wokół niej toczyła się moja rozmowa z Hermanem

Frankiem.

Masz dobre wyczucie, jeśli chodzi o pisanie

wokali!

Myślę, że mam dobre wyczucie i muzykalność.

Kiedy śpiewam sobie wersję demo,

brzmi ona zupełnie inaczej, niż kiedy robi to

Rick. Szkicuję linie wokalne. Wiele utworów

na początku brzmi mocniej i brutalniej, bo

śpiewam je niewyszkolonym głosem. Interesujące

jest to, że na jednym wydań ostatniej

płyty jest dołączone demo, na którym sześć

kawałków zaśpiewałem sam i zostało to przez

ludzi przyjęte bardzo dobrze.

Właśnie. W normalnym trybie w ogóle nie

wydajesz żadnych EP czy koncertówek.

Myślisz, że to niepotrzebne lub przebrzmiałe?

Nie, z pewnością nie. Mamy w planie wydać

EP z pięcioma kawałkami, a koncertowy album

może się jeszcze ukaże pod koniec tego

roku, po tym, jak zagramy jakieś koncerty.

Jeśli nie gra się wielu koncertów, nie ma sensu

wydawać płyty live. Do tej pory chciałem

tworzyć nowy materiał i pierwszeństwo miały

nowe kompozycje. Teraz jednak, po czwartej

płycie może w końcu trochę pokoncertujemy

i zrodzi się okazja, żeby nagrać album koncertowy.

To w sumie dobry pomysł. Dzięki!

(śmiech) Mam na nie jeszcze czas!

Wiem!

Nigdy się nad tym nie zastanawiam. Wciąż

tworzę coś nowego. Martwiłbym się, jakbym

nie miał więcej żadnych nowych pomysłów.

Robię to jednak całkiem automatycznie, więc

dopóki tak to funkcjonuje, dopóty będę mógł

nagrywać nowe płyty... Ale że nie rozważam

wypalenia, po prostu się go nie boję. Mam jedynie

obawy tego rodzaju, czy płyta, którą

nagram będzie dobra, czy spodoba się ludziom.

To dla mnie zawsze jest pewne napięcie.

Na nowej płycie w kawałku "Terror" Twoja

Z innej beczki, widziałam ostatnio na Facebooku

Twoje zdjęcie z dzieciństwa. Rzecz

jasna w tamtym czasie heavy metal nie istniał,

jestem jednak ciekawa, jakich grup

wtedy słuchałeś?

Jako dzieciak, w szkole uczyłem się grania

koncertów na gitarze, to była niemiecka muzyka

ludowa. Ale dzięki starszej siostrze miałem

już kontakt z bluesem.

Miałeś jednak okazję widzieć narodziny

heavy metalu. To naprawdę niesamowite.

O tak...

Jakie masz skojarzenia i doświadczenia

związane z tymi czasami?

Mój pierwszy, duży koncert wydarzył się w

moim rodzinnym mieście. Miałem wtedy 12

lub 13 lat i była to niemiecka grupa, która już

dawno nie istnieje. Grali w wielkiej hali ze

wzmacniaczami. Kiedy oglądałem ten koncert

i poczułem moc głośników, uznałem, że

sam bym chciał coś takiego robić. To była ta

pierwsza iskra. Zaraz potem były inne koncert,

widziałem Scorpions, którzy byli już relatywnie

znani. Potem było ich jeszcze więcej,

Deep Purple i wiele innych, wielkich ówcześnie

kapel. To były moje wzorce, chciałem

Za to nagrywasz bardzo długie płyty studyjne

(śmiech). Skąd czerpiesz tyle pomysłów,

żeby zapełnić ponad 60 minut płyty?

Nie wiem! (śmiech) Najczęściej pomysły

przychodzą do mnie rano. Zawsze mam koło

siebie gitarę, więc mogę szybko zagrać riff,

który wpadł mi do głowy i sprawdzić, czy na

przykład dane ADD jest dość dobre, czy nie.

Potem nagrywam je na Iphone lub na dyktafon

i już w studiu odtwarzam i upewniam się,

czy mogę z tego ułożyć jakiś kawałek. W ten

sposób powstaje większość moich utworów.

Czasem jednak odrzucam kawałki, w ostatniej

sesji odrzuciliśmy chyba 6 lub 7 i koniec

końców nagraliśmy ich 14.

A wracasz czasem do starych pomysłów?

Tak, z czasem używam wcześniejszych pomysłów.

Na płytach jest trochę dawniejszego

materiału. Z tej sesji zostało mi z 6 kawałków,

więc może wykorzystam je za rok czy

trochę później. Na pisanie płyty ma się z

reguły konkretne okienko czasowe - rok albo

półtora roku, czasem dwa lata. Jeśli w tym

czasie narodziły się jakieś kawałki, sprawdzam

je, czy się nadają.

Kiedy ostatni raz rozmawialiśmy - choć drogą

mailową, nie była to, tak jak teraz rozmowa

- powiedziałeś mi, że nie masz lęku

przed wypaleniem zawodowym.

(śmiech)

Sądząc po energii, jaka bije od "Fight the

Fear" nadal, po 3 latach, nie masz go?

Foto: AFM

gitara gra motyw, który brzmi jak z "Teutonic

Terror". Nie sądzę, że to przypadek?

To musi być przypadek (śmiech)

Nie... Skąd taki pomysł? (śmiech)

To wygląda nieco inaczej. Prawdopodobnie

brzmi to dla słuchaczy dość podobnie, ale jak

przeanalizuje się, to w rzeczywistości brzmi

zupełnie inaczej. To naprawdę przypadek.

Słyszę też coś, co od razu wzięłam za przypadek.

Refren w "Hitman" kojarzy mi się

nieco z Grave Digger (postanowiłam zapytać,

bo nawet zastanawiałam się, czy gościnnie

nie zaśpiewał tam Boltendahl - red.).

Nie! Prawie nie słucham Grave Digger. Kiedyś

od czasu do czasu słuchałem niektórych

kawałków, uważam, że są ekstra, ale to naprawdę

musi być przypadek. Nie słucham ich za

często.

tworzyć i grać jak oni.

Nagrywałeś też wraz ze swoją żoną, Martiną

Frank.

Tak, nagraliśmy jedną płytę Poison Sun.

Jak trudno albo... jak łatwo jest pracować z

rodziną?

Właściwie to bardzo łatwo. Moja żona jest

świetną wokalistką. Czasem w sali prób gra na

gitarze i również robi to świetnie. W ten sposób

powstał zresztą pomysł wspólnego nagrywania

i został zrealizowany. Sprawiło nam to

wielką frajdę i powstała piękna płyta.

Brała też udział w nagrywaniu Twoich

płyt?

Kiedy napiszę nowy kawałek, często jej pytam

co o nim sądzi, czy jest to dobre, czy złe,

jest zatem moją pierwszą recenzentką.

Katarzyna "Strati" Mikosz

HERMAN FRANK

39


Jestem totalnym oldschoolowcem

Pamiętacie może taki kawałek grupy Open' Fire jak

"Ognie Świętego Elma"? Jak nie, to trudno,

ale mniejsza z tym. Jak widać jednak, nie

tylko Polacy podchwycili ten motyw. Kapela

Jeffa Jonesa od niego wzięła swą nazwę.

Jeff, który to sam swój zespół pieszczotliwie

nazywa "Elmo", właśnie wrócił sobie na scenę jak

gdyby nigdy nic po... dwudziesty pięciu latach.

Zresztą niech sam zainteresowany o tym opowie.

we współczesnym metalu jest growl. Dla mnie

brzmi to bardzo groteskowo.

miałem spory swój udział. Dziś ten krążek

jest białym krukiem poszukiwanym przez

masę kolekcjonerów. Z drugiej strony jest

dostępny na Spotify, Apple i innych platformach

streamingowych, zatem mogę polecić

każdemu. Potem na jakieś pięć lat odstawiłem

gitarę i to w sensie dosłownym. W

ogóle nie brałem jej w tym okresie do ręki.

Około roku 1998 zacząłem znowu pisać, ale

głównie dla innych wykonawców.

Jak w ogóle pojawiła się inicjatywa powrotu

St. Elmos Fire?

To trochę zawiła historia. Zaczęło się od tego,

że ludzie z Pure Steel Records skontaktowali

się ze mną i zapytali, czy zgodzę się, by

wydali nasze wczesne albumy jako edycje limitowane.

To było około pięciu lat temu. Potem

z ich strony padło pytanie, czy nie

myślałem o tym by, wydać całkowicie nowy

materiał pod szyldem St. Elmos Fire. Szczerze

mówiąc takie pomysły chodziły mi po głowie

już wcześniej, nie mniej jednak ponowne

zebranie oryginalnego składu było praktycznie

niemożliwe. Zdawałem sobie sprawę, że

jeśli St. Elmos Fire miałoby powrócić do

świata żywych, wiązałoby się to z zebraniem

zupełnie nowego składu. Moja odpowiedź odnośnie

nowego albumu była twierdząca, zatem

zacząłem poszukiwania nowych muzyków.

Jestem cholernie zadowolony z zebranej

ekipy. Zarówno perkusista Tom Frost i

basista Chris Stringini to osoby, z którymi

wcześniej miałem już okazje współpracować.

Nasz nowy wokalista Kevin Brady to jedyny

gość z naszej ekipy, z którym wcześniej nie

miałem okazji współpracować. Polecił mi go

Tom i uważam, że to bardzo dobry wybór.

Miałem kilku innych kandydatów na rolę

wokalisty, nie mniej jednak żaden nie prezentował

takich umiejętności jak Kevin.

HMP: Cześć Jeff. Rok temu powróciliście

po dwudziestu pięciu latach z albumem zatytułowanym

"Evil Never Sleeps". Jak odnajdujecie

się w nowej muzycznej rzeczywistości?

Jeff Jones: Witaj. Przede wszystkim chciałbym

serdecznie podziękować za ten wywiad.

Powrót po dwudziestu pięciu latach absencji

to coś naprawdę pięknego. W ogóle to ćwierć

wieku upłynęło nam błyskawicznie. Czasami

odnoszę wrażenie, że wszystko dookoła wygląda,

jak za dawnych dni. Ale też wiele się

zmieniło. Przede wszystkim kwestia dystrybucji.

Gdy zaczynaliśmy nikt nawet nie

marzył o czymś takim jak internet, platformy

streamingowe, czy Youtube. Jeśli chciałeś zaistnieć,

musiałeś grać sporo koncertów i starać

się o kontrakt płytowy.

Czego najbardziej Ci dziś brakuje, gdy

wspominasz czasy sprzed 1992 roku?

Myślę, że tej prostoty i bezpośredniości w

metalowej muzyce. Wówczas metal był

czymś bardziej dosadnym. Ostre riffy, przy

których głowa sama się kiwała. I to jest dokładnie

to, co chcieliśmy osiągnąć na "Evil Never

Sleeps". Skończyło się na tym, że trafiło

do nas kilka negatywnych recenzji, gdzie owa

prostota była głównym zarzutem. Przypuszczam,

że pisały to jakieś dzieciaki. To jest

jedyny sposób, w jaki chcę grać. Za kanon

heavy metalu uznaję takie kapele, jak Judas

Priest, Saxon, Iron Maiden i ogólnie całe

NWOBHM. Rzeczą, której bardzo nie lubię

Foto: St. Elmos Fire

Powiedz mi proszę, czy po tak długie, bo

trwającej całe ćwierć wieku przerwie trudno

było Ci przypomnieć sobie Wasz stary

materiał?

O tak. Niektórych utworów praktycznie całkowicie

zapomniałem. Jednak po dokładnym

przesłuchaniu naszych starych nagrań wszystko

sobie przypomniałem. Założyłem ten

zespół w 1979 roku, czyli spory kawałek czasu

temu. Nowi członkowie musieli się nauczyć

całego materiału od nowa. Powrócić do

takich kawałków, jak "Into The Night",

"Breaking Out", czy "Hearts On Fire" było

czymś wspaniałym. Myślę, że nasi fani

również chętnie je sobie odświeżą.

Czy podczas tej długiej przerwy angażowałeś

się w jakieś inne projekty muzyczne?

Rozwiązałem St. Elmos Fire w 1993 roku po

koncercie w Meksyku. W tamtym okresie

byłem totalnie wypalony. Pisanie utworów,

produkowanie i jeżdżenie w trasy przez 15 lat

dało mi naprawdę w kość. Moje życie osobiste

też na tym ucierpiało, więc musiałem

zrobić sobie przerwę. Jednak w tym samym

roku napisałem kilka kawałków z myślą o St.

Elmos Fire, które ostatecznie trafiły na mój

solowy album "Ride" z 1995 roku. Dołączyłem

także do kalifornijskiego zespołu Vamp

Le Stat, z którym to nagrałem płytę "Bloodline".

To kawał porządnego grania, w którym

Jeżeli miałbyś porównać "Evil Never

Sleeps" ze starymi albumami St. Elmos Fire,

to jakie widzisz stylistyczne podobieństwa,

a jakie różnice?

Myślę, że "Evil Never Sleeps" jest zdecydowanie

bardziej spójnym albumem. Wszystkie

motywy mają jakiś wspólny trzon. Poświęciłem

na pisanie znacznie więcej czasu, niż w

przypadku poprzednich albumów. Wracając

do dawnych czasów, gdy nagrywaliśmy "Powerdrive",

"Desperate Years" czy "Warning

From The Sky" nie mieliśmy takiego komfortu,

który pozwalałby nam dopracować dokładnie

każdy utwór. Wynajęcie studia w Los

Angeles do tanich rzeczy nie należało, a że

nasz budżet był skromny, często musieliśmy

uwijać jak w ukropie. I często niestety odbijało

się to na jakości brzmienia. Mimo wszystko

uważam, że nasze starsze albumy nie

brzmią źle. Jestem cholernie z nich dumny.

Podobieństwo do "Evil Never Sleeps" widać

przede wszystkim w szybkości i prostocie

utworów. Stare kawałki takie, jak "Burning

Out", "Street Lethal" czy też "Powerdrive" dobrze

komponują się z nowymi np. "Across The

Nation", "Rise" czy "Soultaker". Główną różnicą

może być natomiast fakt, że każdy ze

starszych albumów zawierał dwie-trzy ballady.

Wolniejsze i spokojniejsze kawałki, jak

"More Than The Air" z naszego debiutu, czy

"I Need Your Touch" z "Powerdrive". Na "Evil

Never Sleeps" nic takiego nie znajdziesz.

Gdy planowałeś nagranie nowego albumu

40

ST. ELMOS FIRE


po tak długim czasie, to w Twojej głowie

rodziły się pomysły na bardzo oldschoolowe

brzmienie, czy raczej brałeś pod uwagę pójście

z duchem czasu?

Chciałem brzmieć oldschoolowo, jednak zdecydowałem

się na nieco bardziej nowoczesną

produkcję. Jestem totalnym oldschoolowcem!

W produkcji sporo pomógł mi Tom i sporo

żeśmy rozmawiali o brzmieniu, zanim przystąpiliśmy

do pracy prowadziliśmy długie rozmowy

na temat brzmienia. Chciałem, by

album brzmiał surowo, bez jakichś przesadnych

ozdobników. Mimo wszystko, to brzmienie

do najbrudniejszych nie należy. Wiesz

jak sami muzycy tłumaczą skrót KISS? "Keep

It Simple Stupid". To właśnie była filozofia,

która nam przyświecała podczas nagrywania.

Jesteś jedynym autorem materiału z Evil

Never Sleeps", czy kumple też mieli w tym

swój udział?

Zanim zaczęliśmy nagrywać, miałem sporo

surowych wersji demo, które nagrałem w swoim

domowym studio. Robiłem tak od początku

istnienia tej grupy. Dałem te dema innym

członkom grupy, by mogli się zapoznać, a po

wejściu do studia zmienić to, co zmian

rzeczywiście wymaga. Nie przepadam za tworzeniem

utworów w sali prób podczas jam session.

Najpierw musi być demo. Na "Evil Never

Sleeps" każdy coś od siebie dorzucił, by

nadać temu krążkowi ostateczny kształt i

wyraz.

A skąd pomysł na tytuł?

Tytuł jest bardzo wymowny i znajduje swe

odniesienie niemalże w każdym utworze.

Wierzę, że zło jest czymś namacalnym. Że

może ono zarazić jedną osobę lub miliony

ludzi i sprawić, że będą robić przerażające

rzeczy. Świat zawsze musiał sobie z tym radzić.

Musimy uczyć się z historii, że zło nie

śpi nigdy. To zawsze jest niebezpieczeństwo

na świecie. Mieliśmy przywódców krajów,

religii, biznesu, korporacji, którzy robili złe

rzeczy niewinnym ludziom, aby zarabiać

pieniądze, przejąć inny kraj lub wykorzystać

swoją moc do nienawiści. Wierzę, że większość

ludzi jest dobra i po prostu chce żyć w

spokoju. I dlatego stają się obojętni i patrzą w

drugą stronę, gdy pojawia się zło. Nie chcą

radzić sobie ze złem, dopóki ich nie uderzy, a

potem jest już za późno. Przesłanie "Zło nigdy

nie śpi" polega na tym, że wszyscy dobrzy

ludzie muszą się temu przeciwstawić, ilekroć

je zobaczą. Bądź czujny, zanim zło cię skrzywdzi.

Pierwsza piosenka na albumie rozpoczyna

się pewnym przemówieniem. Co jest jego

źródłem?

Mowa rozpoczynająca album pochodzi od

bardzo znanego generała armii amerykańskiej

z czasów II Wojny Światowej. Nazywał się on

George Patton a podczas tej przemowy

motywował żołnierzy przed walką z nazistami.

Ta mowa pokazuje pewien koncept całego

albumu.

Tytuł tego utworu - "We Will Never Die" w

sytuacji Waszego powrotu brzmi jak

deklaracja Waszej niezniszczalności

(śmiech). Czy mam rację?

To naprawdę ma dwa znaczenia. Ale tak,

masz rację. To sprawia, że nasze stwierdzenie,

że zespół był przez jakiś czas nieobecny w

Foto: St. Elmos Fire

świecie muzyki metalowej, ale nie jesteśmy

martwi i wracamy silniejsi niż kiedykolwiek!

Jest to również deklaracja powstania i walki

ze złem w jakiejkolwiek formie.

W piosence "I Begin" słyszymy coś, co przypomina

chóry. Czy mógłbyś powiedzieć coś

więcej na ten temat? Dlaczego zdecydowałeś

się umieścić takie efekty w swojej

muzyce?

Nigdy tak naprawdę nie myślałem o tym,

żeby ten refren brzmiał jak chór, ale może

rzeczywiście tak jest. To była twórcza rzecz,

która brzmiała tak, jakby powinna. Myślałem

o tym, żeby uzyskać efekt przypominający

wielki tłum śpiewający razem, jak na wiecu

politycznym lub koncercie.

Postanowiłeś dodać alternatywne wersje

"Betrayer", "Wasted" i "Evil Never Sleeps -

Doomsday" jako dodatkowe utwory. Czy

masz podobne wersje innych utworów?

Tak, dodano alternatywne wersje, aby fani

mogli posłuchać kilku różnych miksów i

pomysłów, które nie znalazły się w końcowych

wersjach utworów. I miałem prawdopodobnie

co najmniej dziesięć różnych i alternatywnych

wersji każdej piosenki. Zmiksowaliśmy

wiele wersji próbujących różnych

dźwięków, różnych solówek i linii wokalnych.

Bonusowa wersja "Evil Never Sleeps /

Doomsday" ma inne intro.

W 2015 roku otrzymaliśmy nowe wersje

Waszych starych albumów wydanych przez

Karthago Records. Jak w ogóle do tego

doszło?

Są to edycje limitowane, ręcznie numerowane

(po 500 kopii z wyjątkiem "Warning From

The Sky", które ma 666!) I wyposażone w

hologram, który gwarantuje autentyczność.

Wkładki są znacznie obszerniejsze niż oryginalne.

Są naprawdę piękne. Wykonali świetną

robotę. Wasi czytelnicy i fani Elmo powinni

spróbować je zdobyć. W rzeczywistości

nasz pierwszy album, zatytułowany "St.

Elmo's Fire", który był wydany przez Dream

Records w 1986 roku, nigdy nie był na CD,

dopóki Karthago go nie wydało.

Czy po reaktywacji często występujecie na

żywo?

Niestety nie byliśmy w stanie koncertować,

aby promować album. Po prostu to nie na

naszą kieszeń. Domyślam się, że jeśli promotor

byłby zainteresowany i mógłby nam pomóc

zorganizować trasę, zrobilibyśmy to.

Touring nie jest tak łatwy jak w przeszłości.

Czy masz jakieś plany na kolejny album?

Kolejny album? Może. Domyślam się, że jeśli

fani będą chcieli następnej porcji naszej muzyki,

powiadomią nas o tym! Ale miejmy

nadzieję, że nie będziemy czekać kolejnych

25 lat.

Dziękuję bardzo za wywiad.

Ja również bardzo dziękuję za możliwość

udzielenia wywiadu. Chcę również podziękować

fanom Elmo, którzy utknęli z nami

przez te wszystkie lata. Nasza muzyka jest

dostępna na Spotify, Apple Music i wszystkich

innych platformach streamingowych.

Sprawdź także naszą stronę internetową.

Dzięki jeszcze raz!

Bartek Kuczak

ST. ELMOS FIRE 41


HMP: Kiedy w roku 1983 zakładaliście zespół

heavy metal był w USA na komercyjnym

szczycie, ale to pewnie nie dlatego chcieliście

go grać?

Robert VanWart: Chcieliśmy grać i tworzyć

coś więcej dzięki naszym inspiracjom. To nie

przez dziewczyny, ani popularne wtedy "hairmetalowe"

zespoły.

Wielu muzyków było wcześniej wielkimi fanami,

kolekcjonującymi bez opamiętania płyty

i kasety, czytającymi magazyny czy fanziny,

a do tego nałogowo chodzącymi na koncerty

i wy pewnie nie byliście tu jakimś wyjątkami?

Osobiście miałem tak samo. Razem z Jeffem

chodziliśmy na wiele koncertów.

Rodzice nie protestowali, kiedy z etapu fan

przechodziliście na ten wyższy stopień wtajemniczenia,

bo instrumenty były przecież

droższe od płyt, muzycznej prasy czy biletów

na koncerty? A może byliście już wtedy samodzielni

i pracując nie musieliście się na

nikogo oglądać?

Wszyscy bardzo wcześnie zaczęliśmy pracować.

Byliśmy niezależnymi finansowo muzykami.

Poszczęściło nam się z rodzicami, którzy

Zawsze mieliśmy pod górkę

Ten amerykański zespół istniał co prawda w pierwszym okresie działalności

aż 10 lat, ale pozostawił po sobie raptem dwa albumy, w dodatku wydane

w USA tylko na kasetach. "Attika" oraz "When Heroes Fall" są jednak całkiem zacnymi

przykładami amerykańskiego power/heavy metalu przełomu lat 80. i 90. ,

dlatego są wciąż wznawiane, do tego jeszcze reaktywowany niedawno zespół

zapowiada na jesień premierowy materiał:

chcieli, byśmy odnieśli sukces.

Pierwszy etap istnienia Attiki był chyba czasem

rozwijania się pod każdym względem,

dlatego też do 1988 roku niczego nie nagraliście,

może poza taśmami z prób?

Zgadza się. Spędziliśmy dużo czasu na próbach,

przymiarkach do nagrywania i odkrywaniu

kim naprawdę jesteśmy.

Był to jednak też okres stopniowego przesuwania

się środka ciężkości na metalowej scenie,

bowiem w drugiej połowie lat 80. tradycyjny

power/heavy metal nie był już modny -

królował glam i hair metal, nawet wielkie zespoły

szły w kierunku bardziej komercyjnej

muzyki, bardzo popularne były też zespoły

thrashowe - wy byliście gdzieś pośrodku, jakby

na rozdrożu?

Myślę, że tak... Nie byliśmy wystarczająco ładni,

żeby grać komercjalną muzykę w stylu

hair metal. I jestem pewien, że mieszanie stylów

było dla nas odpowiednią opcją.

Próbowaliście zainteresować swą muzyką potencjalnych

wydawców, czy też było to bardzo

trudne?

W tamtym czasie, gdy nie pochodziłeś z Tampa

i nie grałeś ostro, to miałeś problem, by cokolwiek

osiągnąć. Nie było dużo zespołów powermetalowych,

zwłaszcza w Space Coast na

Florydzie. Zawsze mieliśmy pod górkę. Tak

czy siak, musieliśmy skupić się na Europie.

Jasne, że muzyczny biznes też jest przede

wszystkim biznesem i nikt nie będzie w nim

inwestować w coś niepewnego, ale nie wydaje

ci się, że gdybyście znaleźli wtedy kogoś

potrafiącego spojrzeć na wszystko z nieco

szerszej perspektywy, to losy zespołu potoczyłyby

się inaczej?

Tak myślę. Duże wytwórnie i agenci chcą natychmiastowych

rezultatów. Rozumiem to.

Wszystko było tymczasowe, nic nie było pewne,

nic oprócz tego, że udawało się zarabiać.

W tamtym czasie to był glam i hair metal, era

pokaźnych fryzur. Ale my nie chcieliśmy być

wrzuceni do worka z rockowymi zespołami z

późnych lat 80.

Paradoksalnie byliście jednak doceniani przez

branżowe media, bo przecież dziennikarze

brytyjskiego "Kerranga!" potrafili być bezlitośni

nawet dla wielkich zespołów, a wasz

debiut dostał u nich aż pięć K, czyli gwiazdek?

Tak, poszczęściło nam się. Nie mieliśmy pojęcia,

że umieścili nas w magazynie, zanim nie

zadzwonił przyjaciel i mnie o tym nie poinformował.

Byliście rozczarowani, że nie idzie za tym nic

więcej - kontrakt, nagrania, trasy?

Niespecjalnie. Byliśmy młodzi. Bardzo nas

ucieszyła ta recenzja. Nie mieliśmy jednak pojęcia

jak sprawić, by jakoś to bardziej zadziałało.

Samodzielne wydawanie muzyki w takim

kraju jak Stany Zjednoczone pewnie nie było

szczególnie trudne, ale skończyło się to tylko

na kasetowych wersjach waszych obu albumów,

"Attika" oraz "When Heroes Fall" - nie

starczyło wam środków na wytłoczenie płyt i

kompaktów, choćby w niewielkich nakładach?

(Śmiech) Płyty CD wtedy jeszcze nie były

popularne. Wówczas były popularne płyty winylowe,

ale królowały kasety. W samochodach

wciąż można spotkać odtwarzacze do kaset.

Foto: Attica

Kaseta nie była wtedy prestiżowym nośnikiem

w waszej ojczyźnie, ale czymś użytkowym

do samochodu czy kojarzonym z podziemiem,

demówkami, tak więc to pewnie też

w jakimś stopniu określiło status zespołu na

przełomie lat 80. i 90.?

Tak, trzeba wydawać to, co jest powszechnie

używane.

42

ATTICA


W roku 1993 niemiecka Massacre Records

wydała "When Heroes Fall" na CD, ale był

to już wyjątkowo niekorzystny czas dla

tradycyjnego metalu i pewnie to wznowienie

niczego w waszej sytuacji już nie zmieniło,

może poza satysfakcją z posiadania swej płyty

również w wersji CD?

Zamiast rozpaczać nad faktem, że nie szło

nam w Stanach, cieszyliśmy się z sukcesu za

granicą. Zawsze wolimy patrzeć pozytywnie na

to, co dzieje się wokół nas.

Można było wtedy kupić tę płytę w USA,

czy też ukazała się tylko w Europie, a rok później

również w Japonii?

Z tego, co mi wiadomo, dostępna była tylko w

metalowych sklepach w dużych miastach takich

jak Nowy Jork czy Los Angeles. Głównie

produkowano je na europejski rynek. Ostatecznie

wydano ten album również w Japonii.

Zrezygnowaliście z grania dopiero w roku

1996 - uznaliście wtedy, że ciągnięcie tego dalej

nie ma już najmniejszego sensu, bo nie

macie żadnych perspektyw?

Wiele czynników wpłynęło na tę sytuację. Byliśmy

w miejscu, gdzie nikt nie chciał słuchać

naszego stylu muzycznego, zespoły z Seattle

jeszcze to pogorszyły. Część z nas dokonywała

ważnych decyzji życiowych takich jak przeprowadzki.

Chciałem iść dalej, ale na tamtą chwilę

rezygnację uznałem na najlepsze rozwiązanie.

Mieliście chyba jednak poczucie niespełnienia,

niewykorzystanej szansy, stąd myśl o

reaktywacji zespołu?

W 2015 roku Glenn spytał czy chciałbym się

spotkać i pograć. Po ciągłych zmianach muzyków

zespołu, zadzwoniliśmy do Jeffa, żeby

sprawdzić, czy chciałby grać z nami. Wtedy

zdecydowaliśmy się na reaktywację Attiki.

Powodzenie wznowienia debiutanckiego albumu

nakładem greckiej Cult Metal Classics

utwierdziło was w przekonaniu, że macie

do kogo wracać, że fani wciąż pamiętają

Attikę?

Tak, zawdzięczam dużo Manosowi z Cult

Metal Classics. Zawsze miałem nadzieję, że

europejscy fani będą nas pamiętać. Miało to

miejsce w 2008 roku, długo przed podjęciem

decyzji o reaktywacji zespołu. Ale pomogło mi

Foto: Attica

to w moich decyzjach.

Szczególnie jesteście lubiani w Niemczech,

czego mamy kolejne potwierdzenie w postaci

reedycji "When Heroes Fall" nakładem tamtejszej

Pure Steel Records - jak doszło do waszej

współpracy?

Andreas skontaktował się ze mną po przez Facebooka.

Bardzo nam kibicuje! Był na tyle miły,

żeby dać nam świetną okazję do przypomnienia

ludziom o Attice.

Mamy tu koncertowy bonus "Silent Rage" -

czemu tylko jeden, bo pozostawia on uczucie

niedosytu?

Tak, stare przysłowie - zawsze trzeba pozostawiać

niedosyt - wciąż działa. Chciałem, żeby

było na tej płycie również coś ekstra.

Za wersją CD pójdzie też winylowa? Macie

też może w planach wznowienie debiutanckiego

albumu, jeśli zainteresowanie "When

Heroes Fall" okaże się spore?

Wydamy "When Heroes Fall" równieżna

winylu, ale za jakiś czas. Jeśli chodzi o ponowne

wydanie pierwszej płyty, zależy to tylko

od Pure Steel.

To wszystko pewnie bardzo was cieszy, ale

może pora pomyśleć o kolejnym materiale

studyjnym, chociaż coraz więcej doświadczonych

muzyków twierdzi, że ludzie i tak

chcą słuchać tylko starych, doskonale znanych

utworów, a te nowe już ich nie interesują?

Myślę, że odnosi się to do zespołów takich jak

Iron Maiden czy Judas Priest. My nagraliśmy

tylko dwa albumy. Myślę, że zawsze będziemy

grali te utwory na koncertach. Jest nowy legion

młodych metalowców, którzy szukają takich

zespołów jak Attika, Wretch czy Glacier. Sądzę,

że w przyszłości otworzy się nowy rynek.

Poza tym nie zamierzacie tylko odcinać kuponów

od przeszłości, poza koncertami myślicie

też o nowym albumie?

Nie. Pure Steel wyda naszą nową muzykę w listopadzie

tego roku. Wszystkie utwory są już

napisane i wstępnie nagrane. Wchodzimy do

studia pod koniec czerwca. Nowy album będzie

nosił tytuł "Metal Lands". Będzie to również

nasz pierwszy album z Billem i Glennem.

Interesujące jest to, że Bill i Glenn są

aktywną częścią Attiki dłużej niż inni byli

członkowie. Jest więc dużo emocji w obecnym

składzie Attiki.

Wojciech Chamryk, Paulina Manowska,

Karol Gospodarek


HMP: Jesteście zespołem, który chyba najczęściej

zmieniał nazwę - czym było to spowodowane?

Juan Ricardo: Zmiana nazwy z Torment na

Ritual nie była planowana. Kiedy podpisaliśmy

kontrakt z Massacre, zasugerowali,

abyśmy zmienili szyld, bo inna kapela już takiego

używała. Zdecydowaliśmy się na Ritual.

To było w 1992 roku. Przez lata pojawiło

się sporo kolejnych kapel, które używały tej

samej nazwy, więc kiedy ponownie wydaliśmy

nasz debiut, nazwaliśmy się Ritual Of

Torment, ale teraz działamy znów jako Ritual.

Nie sądzisz jednak, że miało to negatywny

wpływ na rozpoznawalność zespołu, istotną

najbardziej w pierwszych latach istnienia,

bo konkurencję mieliście przecież nielichą?

Tak, wyobrażam sobie, że niektórzy fani mogli

poczuć się skołowani, ale debiut wydaliśmy

jako Ritual i jesteśmy z tego faktu bardzo

dumni. Wykonywanie tych piosenek pod

innym szyldem nie byłoby właściwe. Oznaczałoby

to kolejną zmianę nazwy a nikt tego

nie chce! (śmiech)

Ritual też nie był zbyt fortunnym szyldem,

bo istniało już przecież kilka innych zespołów

o tej nazwie - to dlatego nazwaliście się

później Ritual Of Torment, łącząc w jedną

dwie nazwy?

Cóż, wtedy, w 1992 roku, myśleliśmy, że jesteśmy

jedyna kapelą o takiej nazwie. Jednak

gdy wróciliśmy do grania i ponownie wydaliśmy

"Trials Of Torment", fani mogli nie wiedzieć

o co chodzi. To dlatego umieściliśmy

naszą starą nazwę w tytule albumu. Jesteśmy

Ritual, który wcześniej zwał się Torment.

W latach 80. różne odmiany metalu były w

waszej ojczyźnie niezwykle popularne, ale

też niełatwo

Nieplanowane zmiany

Wymyślanie wstępu do wywiadu to zwykle zadanie jego autora, ale wokalista

amerykańskiego Ritual, który niedawno doczekał się wznowienia swej debiutanckiej

płyty z roku 1993, postanowił mnie wyręczyć: "Cześć Wojciech. Super, że

się do nas odezwaliście. Koncertowałem przez tydzień w Polsce razem z Sunless Sky w 2017

roku i było świetnie! Tak na marginesie, moja dziewczyna ma na imię Agnieszka i urodziła

się w Krakowie, jest więc "Krakowianka" i kazała przekazać… "Polscy fani są najlepsi!"

było zainteresować swą muzyką potencjalnych

wydawców - to dlatego nie udało wam

się wtedy niczego wydać?

W latach 80. wytwórnie podpisywały papiery

głównie z zespołami, które brzmiały komercyjnie,

albo grały tylko w określonym gatunku.

Nie pasowaliśmy do tych wymagań. Brzmieliśmy

ciężko lecz melodyjnie i mieliśmy

"operowego" śpiewaka.

Nie próbowaliście w tej sytuacji wypuścić

samodzielnie jakiegoś krótszego materiału

czy choćby bardziej profesjonalnie przygotowanego

demo, żeby mieć choćby co sprzedawać

na koncertach?

Cóż, dokładnie właśnie to zrobiliśmy. Nagraliśmy

i wydaliśmy profesjonalne demo zatytułowane

"Relapse Of Aggression" w 1990 roku.

Najpierw sprzedawaliśmy je na koncertach,

a potem w sklepach.

Jako Torment mieliście więcej szczęścia do

nagrań, ale też nie wyszliście poza etap demówkowy?

Demo sprzedawało się na tyle dobrze, że

zaczęliśmy wysyłać je do Europy i właśnie

wtedy niemiecka wytwórnia, Massacre, nas

usłyszała i zaproponowała kontrakt. To był

1991 rok.

Paradoksalnie udało wam się zrealizować

płytowy debiut już w latach 90., kiedy to

metal był w odwrocie, zdominowany grunge

czy alternatywnym graniem?

Tak. W tamtym czasie scena muzyczna w

Ameryce odwróciła się od metalu na korzyść

grunge i alternatywy; z tego też powodu mieliśmy

więcej fanów w Europie.

Ponoć na "Trials Of Torment" trafiło sporo

utworów czy pomysłów z okresu, kiedy używaliście

nazwy Torment?

Znowu prawda. Wszystkie utwory znajdujące

się na "Trials Of Torment" napisaliśmy gdy

używaliśmy nazwy Torment. Kontrakt również

podpisaliśmy jako Torment, a dopiero

gdy w studio w Niemczech nagrywaliśmy płytę,

wytwórnia zdała sobie sprawę, że nie możemy

wypuścić jej pod taką nazwą i powiedziała,

że musimy ją zmienić.

Czymś niespotykanym było na pewno to, że

nagrywaliście tę płytę w Niemczech, co było

pewnie efektem podpisania kontraktu z

tamtejszą firmą Massacre?

Mieliśmy wybór: mogliśmy zostać w domu i

tam dokonać nagrań albo przylecieć do Niemiec.

Zdecydowaliśmy, że wyjazd dobrze

nam zrobi. W domu bylibyśmy zbyt zrelaksowani.

Chcieliśmy dać sobie kopa i nagrać

album w mniej niż trzy tygodnie w Europie.

Mieliście już okazję być wcześniej w Europie,

czy też była to wasza pierwsza wyprawa

tego typu?

Gdy w 1992 roku wylecieliśmy ze Stanów, to

była dla nas pierwsza tego typu wyprawa.

Podróż do Europy była niesamowitą przygodą.

Wywarła na mnie ogromne wrażenie i

dlatego staram się tam wracać tak często jak

to możliwe.

Ponoć nie obyło się bez pewnych kontrowersji

związanych z tekstami, wskutek czego

musieliście zrezygnować z utworu "The

Return Of The Thousand Year Reich", żeby

nie być posądzanymi o propagowanie faszyzmu?

W Ameryce ten utwór był bardzo popularny,

zawsze zamykaliśmy nim nasze koncerty, ale

szybko zdecydowano, że nie powinien znaleźć

się na płycie. Ponieważ największej

sprzedaży spodziewaliśmy się w Niemczech,

nie byłoby to w dobrym guście.

Foto: Ritual

44

RITUAL


Niemiecka wytwórnia być może dmuchała

tu na zimne - może tego nie wiesz, ale w

Niemczech zmieniano nawet logo Kiss na

okładkach płyt, żeby jego końcowe litery nie

kojarzyły się ze zbrodniczą formacją SS, co

więc mówić o takim tekście?

W tamtych czasach wszystko co miało jakikolwiek

związek z tym tematem budziło kontrowersje.

Rozumiem, co wytwórnia miała na

myśli. Nie chcieli zrobić czegoś, co zablokowałoby

sprzedaż.

Z problemami bo z problemami, ale udało

wam się ukończyć tę płytę. Było to pewnie

dla was nie lada wydarzenie, ale czy doszło

do jakiejś szerszej promocji "Trials Of Torment"?

Była ona szerzej dostępna w USA,

czy też fani mieli problemy z jej zakupem?

To druga strona medalu. W Europie album

dobrze sobie radził, ale w Ameryce prawie

wcale nie miał dystrybucji. Jak wspominałem

wcześniej, Ameryka chciała grunge i większość

sklepów nie sprzedawała naszego albumu.

Później wydaliście jeszcze EP "Relapse Of

Aggression", po czym... staliście się Ritual

Of Torment, wydaliście raptem jedną płytę,

by przed dwoma laty wrócić do starego szyldu

Ritual - zdajesz sobie sprawę z tego, że

Peter Frame, pracując nad waszym drzewem

genealogicznym, nielicho by się napocił?

(śmiech)

(Śmiech) Tak, byłoby to dość pokręcone

drzewo, ale sprawia nam to frajdę. Ludzie

przychodzą na koncerty dzierżąc stuff zarówno

Ritual, jak i Torment. Wszyscy są

mile widziani.

Domyślam się, że powrót do dawnej nazwy

był spowodowany zainteresowaniem "Trials

Of Torment" ze strony Pure Steel Records?

Tak, dokładnie tak. Zaprosiłem byłych

członków zespołu do zagrania reunion w

2018 roku na Pure Steel Metalfest, którego

jestem organizatorem. Występ był tak udany,

że wytwórnia zdecydowała ponownie wydać

album, a my postanowiliśmy dalej koncertować.

Foto: Ritual

Jak widać macie szczęście do niemieckich

wydawców, ale pewnie nie byłoby tego

wznowienia, gdyby wasza muzyka z powodzeniem

nie zniosła próby czasu, co jest dla

muzyka największą satysfakcją?

Mam ogromne szczęście, że jest tylu oddanych

fanów zespołu w Europie a szczególnie

w Niemczech, ale to głównie dlatego, że od

dawna współpracuję z niemieckimi wytwórniami.

Kocham śpiewać, pisać muzykę, nagrywać

i dawać koncerty. To jest to, co mnie napędza

w życiu. Każdy album jest jak nowo narodzone

dziecko, więc nie umiałbym wskazać,

którą płytę lubię najbardziej. Mogę jednak

powiedzieć, że dwumiesięczna trasa po Europie

Wschodniej, która zahaczyła o Polskę, była

jednym z najjaśniejszych punktów mojej

dotychczasowej kariery.

Pokusiliście się tylko o remastering tego materiału,

inne zabiegi nie były potrzebne?

Myśleliśmy o ponownych miksach, ale najwyraźniej

oryginalna wersja cieszy się takim

uwielbieniem, że porzuciliśmy ten pomysł i

dokonaliśmy samego remasteringu. Nie ma

potrzeby naprawiania czegoś, co nie jest zepsute.

Trochę szkoda, że mamy tu tylko dwa

utwory dodatkowe: "Beyond The Sea" i koncertową

wersję "The Forgotten" - nie mogliście

dorzucić jeszcze dwóch-trzech bonusów

live, przecież zmieściłyby się bez problemu?

Była to kwestia braku czasu. Chcieliśmy aby

reedycja ukazała się na czas naszego przylotu

do Europy w marcu 2019 roku. Zagraliśmy

powrotny koncert w październiku 2018 roku,

po czym zdecydowaliśmy się na dalsze granie,

a następnie w styczniu padł pomysł umieszczenia

na płycie utworów bonusowych. Nagrywanie

i miksowanie większej ilości materiału

spowodowałoby przesunięcie daty wydania

poza zakładane terminy.

Niedawno mieliście też okazję zadebiutować

koncertowo w Europie podczas niemieckiego

festiwalu "FullMetal Osthessen"

- jesteście zadowoleni z tego występu?

Koncert był naprawdę niesamowity. Wyobraź

sobie, że zajęło 25 lat, aby Ritual mógł

wreszcie zagrać w Europie. To jakby spełnienie

nieprawdopodobnego snu.

Festiwalowe występy rządzą się swoimi

prawami - to dlatego już wcześniej podjęliście

decyzję, że wrócicie na kontynent europejski

z regularną trasą, promującą wznowienie

"Trials Of Torment"?

Tak, postanowiliśmy zakręcić się z koncertami

wokół festiwalu. Miało to największy sens

z finansowego punktu widzenia. Chcieliśmy

przyciągnąć jak najwięcej fanów w jak najkrótszym

czasie.

Może myślicie też o nagraniu kolejnego albumu,

żeby nie być zespołem kojarzonym

tylko z przeszłością, tak jak wielu innych

muzyków sprzed lat?

Z pewnością planujemy nagrać kolejny album

Ritual. Mamy mnóstwo świetnych utworów,

które nigdy nie zostały nagrane, kawałków,

które zostały napisane przed tym, ale i potem

jak podpisaliśmy kontrakt i wróciliśmy do

Ameryki.

Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,

Paweł Gorgol

Foto: Ritual

RITUAL 45


Zapytaj dziesięć osób a dostaniesz dziesięć różnych odpowiedzi

Lider Steel Prophet noszący niezbyt popularne ostatnio w tym kraju nazwisko

Steve Kachinsky do osób zbyt rozmownych nie należy. Odniosłem wręcz

wrażenie, że gdyby mógł, to na niektóre z pytań odpowiedziałby "tak" lub "nie".

Nie mniej jednak parę szczegółów na temat nowego albumu Steel Prophet o tytule

"The God Machine" udało mi się wyciągnąć.

HMP: Wasz nowy album nosi tytuł "The

God Machine". Macie na myśli "boga osobowego"

wyznawanego przez religie monoteistyczne,

czy może "boga" traktowanego w

kategorii symbolu?

Steve Kachinsky: To może być cokolwiek

sobie pomyślisz. Każdy może zinterpretować

tytuł po swojemu i dla każdego może on znaczyć

coś innego. Zapytaj dziesięć osób a dostaniesz

dziesięć różnych odpowiedzi. Jakie on

ma znaczenie dla Ciebie?

Wasze teksty są pełne religijnych odniesień,

co w metalowym świecie może być bardzo

Czy w z związku z tym "The God Machine"

jest concept albumem?

Do pewnego stopnia, tak. Każdy utwór opowiada

o innym sposobie postrzegania tego,

czym "Boska Machina" ("God Machine") może

być.

Album ma dość intrygującą okładkę, na której

ukazany jest pewien dziwny, dość osobliwy

rytuał.

To naukowcy, którzy jednocześnie są mnichami,

tworzący potwora. Laboratorium jest jakby

kościołem, widzimy w nim efekt pracy boskiej

machiny.

Nie uważasz, że to byłby dobry obrazek na

album death metalowy? Kto jest jego autorem?

Stworzył ją Dusan Marković. Tak, zgadzam

A jak w ogóle doszło do tego, że Lia stanął za

mikrofonem w Steel Prophet?

Początek naszej współpracy to w zasadzie zabawna

historia. Rozmawiałem z nim na temat

tego, czy byłby zainteresowany miksowaniem

nowego albumu. Mieliśmy już nagrane gitary,

klawisze i perkusję do dziewięciu piosenek i

udzielał mi on wskazówek czysto technicznych

dotyczących nagrań. Mieliśmy już wtedy

osobę, którą uważaliśmy za przyszłego wokalistę,

ale w osiem miesięcy nagrał on demo tylko

jednego z dziewięciu przygotowanych

utworów. Był bardzo zajęty swoją codzienną

pracą. Korespondowałem z Lia na temat pomysłów

na wokale i wtedy wpadło mi coś do

głowy! Zapytałem czy nie chciałby zaśpiewać

na nowym albumie. Z początku odmówił, dziękując

za propozycję. Po kilku dniach znów rozmawialiśmy

i znów go wtedy o to zapytałem.

Powiedział, że się zastanowi. Po jednym czy

dwóch dniach wrócił z pozytywną odpowiedzią!

Byłem bardzo podekscytowany, ponieważ

jest on wokalistą dokładnie takiego kalibru,

jakiego poszukiwaliśmy. Dogadaliśmy się,

że będzie on mógł swobodnie zmieniać aranżacje

utworów, aby się do nich dopasować i

dość szybko zaczęliśmy pracę! On naprawdę

może zaśpiewać wszystko, wliczając w to wysokie

nuty, co daje nam sporą swobodę w pisaniu

materiału.

Jak już wspominałeś, jest on także producentem

Waszego nowego albumu. Czy szybko

wpasował się w zespół i przyjął jego tempo

pracy?

Tak, dopasowaliśmy się od samego początku.

Kiedy w ogóle zaczęliście tworzyć ten materiał?

Już w roku 2017. Napisałem dziewięć utworów

jesienią, a jakieś sześć miesięcy później

dołączył do nas Lia. Wtedy też zaczęliśmy

wszystko sklejać.

rożnie postrzegane. Czy zdarzyło Ci się z tego

powodu słyszeć jakieś głosy krytyki?

Nie, ale nie uważam też żeby zawartość tekstów

była religijna w dosłownym sensie. To

bardziej pytania o naturę wszechświata, naturę

ludzką itp. Dla niektórych to religijne bądź duchowe

tematy, dla innych naukowe.

Skąd zatem czerpiesz inspiracje do swoich

liryków? Z tak zwanych "świętych ksiąg" czy

też może z bardziej przyziemnych źródeł?

Nie mam jednego lecz wiele źródeł inspiracji:

od wiadomości do teorii naukowych, społeczeństwo,

inna muzyka, wiersze i literatura,

matematyka, natura. Wszystko jest dozwolone

i nigdy nie wiem, z którego kierunku przyjdzie

natchnienie.

Foto: ROAR!/Steel Prophet

się, że mogłaby to być okładka albumu death

metalowego.

"The God Machine" brzmi o wiele potężniej

niż Wasz ostatni album zatytułowany

"Omnistcient". Czy to realizacja jakiejś zamierzonej

koncepcji?

Tak, z pewnością chcieliśmy, żeby album zabrzmiał

mocno i potężnie. Zmiksował go Henrik

Udd i wykonał moim zdaniem świetną robotę.

Za produkcję odpowiadam ja i Lia.

Steel Prophet jest pod dużym wpływem US

power metal,u NWOBHM oraz klasycznego

hard rocka. Słuchasz czasem jakichś młodych

zespołów?

Tak, lubię sporo młodszych zespołów. Night

Demon, Stryker, Enforcer, Kyng, High Spirits,

Venomous Maximus, Smoulder, Pallbearer

to wszystko świetne młode kapele.

Patrząc w przeszłość, powiedz mi czy są jakieś

decyzje, których żałujesz i których konsekwencje

czujesz do dziś?

Jako artysta nie masz kontroli nad wszystkim

co się dzieje. Tworzysz muzykę, ale co się stanie

później, to już nie do końca decyzje zespołu.

Wytwórnia decyduje jak mocno będzie materiał

promować, więc albo masz dobre wsparcie

i organizację koncertów albo nie. Niektóre

rzeczy, których żałuję nie były zależne ode

mnie.

Jakieś plany koncertowe na najbliższy czas?

Mamy nadzieję, że nowy album będzie się dobrze

sprawował i może wtedy przylecimy do

Europy na 10-15 koncertów. Zobaczymy jak

pójdzie!

Czy marzy Ci się wystąpić obok jakiegoś

wielkiego zespołu? Jeśli tak, to jakiego?

Metallica, Iron Maiden albo Scorpions.

Zalety życia w trasie, to...

Spotykanie co wieczór nowych ludzi, dobre

zgranie całego zespołu, spędzanie wspólnie

czasu i zwiedzanie nowych miejsc.

A wady?

Brudne kluby i kible, częsty brak możliwości

zrobienia prania i wzięcia prysznica, spanie w

autokarze, brak prywatności.

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Paweł Izbicki

46

STEEL PROPHET


Gramy to, czego chcemy słuchać

Jak słychać, muzycy niemieckigo Booze Control pragną przede

wszystkim słuchać heavy metalu. Mieli nawet odwagę nazwać tak jedną

zes swoich płyt - ot "heavy metal". Dlaczego? Dowiecie się z naszej rozmowy

z perkusistą, Lauritzem "Lore" Jilge i gitarzystą Jendrikiem Seilerem.

HMP: "Forgotten Lands" to wasza czwarta

płyta. Kamelot czy Stratovarius rozpoczęli

karierę po swojej czwartej płycie. Dla Warlock

czwarta płyta oznaczała koniec. A dla

Was?

Jendrik "Jenne" Seilerem: Dla nas "Forgotten

Lands" to logiczna kontynuacja tego, co

zaczęliśmy na poprzednich płytach. Dużo

lepiej zdefiniowaliśmy nasz styl, przez co jednocześnie

łatwiej było eksperymentować i napisać

parę kawałków, które wprowadzają nowe

pomysły, bez psucia całej koncepcji.

W roku 2013 wydaliście płytę pod tytułem...

"Heavy Metal". Skąd taka... odważna decyzja?

Czujecie, że Booze Control może być

definicją heavy metalu?

Lauritz "Lore" Jilge: Byliśmy wtedy na takim

etapie, w którym wszystko musiało się szybko

potoczyć. Jednego wieczoru usiedliśmy wszyscy

razem i zastanawialiśmy się, jak nasza nowa

płyta powinna się nazywać i pomyśleliśmy,

że jeśli jasno napiszemy, co jest w środku,

nie bezie żadnych nieporozumień i ludzie

będą wiedzieć, z czym się liczyć.

każdy z naszej czwórki ma inne podejście do

tej kobiety. Nie jest żadną konkretną postacią

ze świata realnego lub jakiegoś uni-wersum

fantasy. Wiele kawałków na prze-strzeni istnienia

zespołu opowiada lub wz-miankuje

części jej historii, ale nie ma ona żadnego

konkretnego początku i końca

Niemcy mają bardzo rozbudowaną scenę

heavymetalową. Zdarzyła Wam się jakaś

sytuacja, w której jakaś znana grupa dała

Wam wsparcie lub dała cenną radę? W przeszłości

wiele kapel spotkało coś podobnego -

Paragon czy Stormwarrior.

Jendrik "Jenne" Seilerem: Przez lata graliśmy

z bardzo wieloma dobrymi kapelami z

Niemiec i całą masą kapel z innych krajów i

udało nam się też zaprzyjaźnić. Wiadomo,

dzielimy backstage i rozmawiamy o doświadczeniach

przy piwie. Jednak rady czy wsparcia

od konkretnej grupy właściwie sobie nie

przypominam.

Właśnie, zwróciłam uwagę, że nie gracie

wielu koncertów. Muszę przyznać, że granie

na żywo jest absolutnie najlepszą metodą na

Booze Control istnieje 10 lat. Jak wspominacie

Wasze początki? Domyślam się, że

byliście bardzo młodzi, ale przecież i twórcy

"Keeper of the Seven Keys" mieli po 19 lat.

Lauritz "Lore" Jilge: Kiedy zaczynaliśmy,

była to dość spontaniczna decyzja. Mieliśmy

tylko kilka tygodni między założeniem kapeli

a pierwszym występem, żeby napisać niektóre

kawałki i je przećwiczyć. Pomiędzy kolejnymi

płytami było więcej czasu na przemyślenie całej

wizji i ogólnie na bardziej koncepcyjne podejście.

W roku 2009 kasety były popularne chyba

tylko w świecie black metalu, ale od kilku lat

stały się cenione też w heavymetalowym

kręgu. Dlaczego Wy zdecydowaliście się

wydać "Forgotten Lands" na kasecie? Macie

wielu nabywców?

Jendrik "Jenne" Seilerem: Już "Lizard

Rider" wydaliśmy na kasecie, ponieważ wciąż

jest wiele fanów tego nośnika. Rzecz jasna dużo

bardziej lubiane są płyty kompaktowe i

winylowe, ale wielu fanów cieszy się z możliwości

kupiena kaset.

Foto: Gates Of Hell

Na Waszej płycie są też wzniosłe, epickie

kawałki, takie jak "Cydonian Sands". Początkowo

Wasza muzyka była raczej dowcipna,

nie podniosła.

Jendrik "Jenne" Seilerem: Nie piszemy

żadnych albumów koncepcyjnych, ale po prostu

muzykę, której sami chcielibyśmy posłuchać,

a ona zmienia się w pewnym stopniu

na przestrzeni lat. Chociaż mamy pomysły na

nasz każdy album, zmierzaliśmy też do uchwycenia

elementów, które należą do innych

gatunków. Na końcu wybieramy kawałki,

które nam podobają się najbardziej. One mogą

wyrażać się w czymś epickim, czasem w

czymś szybkim. Wspomniany kawałek, "Cydonian

Sands" jest dodatkowo ciekawy, bo

jego zarys powstał na płytę "Heavy Metal",

przez lata dojrzał i ostatecznie trafił na aktualną

płytę.

Tytuł tego kawałka ma związek z Cydonią,

wyżyną na Marsie?

Jendrik "Jenne" Seilerem: Tak jest! Utwór

opowiada epicką historię, w której główny

bohater zatrzymuje się w Cydonii.

Prawia każda Wasza okładka przestawia

wizerunek kobiety. Kim ona jest?

Jendrik "Jenne" Seilerem: Wydaje mi się, że

zdobycie popularności. Nie macie zbyt

wielu możliwości czy według Was ta metoda

nie działa?

Lauritz "Lore" Jilge: Ogólnie rzecz biorąc,

Niemcy to ekstremalnie dobre miejsce dla

zespołów. W ciągu dwóch godzin jazdy zawsze

coś jest. A to oznacza rzecz jasna, że

trzeba się dopasować, żeby nie pokrywać się z

innym wydarzeniem i nie podbierać sobie

wzajemnie publiczności. Z drugiej strony

wszyscy pracujemy zawodowo i niestety nie

jest możliwe, żebyśmy cały tydzień byli w trasie

po Niemczech.

Katarzyna "Strati" Mikosz

BOOZE CONTROL 47


Wiedzieliście oczywiście, że jesteście dla

wielu fanów zespołem kultowym; docierały

pewnie do was takie sygnały, widzieliście

zainteresowanie starszymi płytami, wznawianymi

przecież na CD?

Właściwie nigdy nie myśleliśmy o byciu kultowym

zespołem, nazwałeś nas tak jako pierwszy

(śmiech). Zostaliśmy zaproszeni na festiwal

w Niemczech, zagraliśmy i od tego czasu

tu jesteśmy.

Metal nigdy nie umarł i nigdy nie umrze!

Cztery lata po powrotnym "They Rise" Ruthless zaatakowali kolejną

płytą. "Evil Within" na pewno nie będzie konkurencją dla ich klasyka "Discipline

Of Steel", ale to kawał solidnego power metalu w amerykańskim wydaniu, zaś

wokalista Sammy DeJohnjest w dodatku przekonany, że przyszłość jego zespołu

wygląda świetnie:

HMP: W roku 2015 udało wam się dokonać

czegoś przełomowego, bo w momencie premiery

"They Rise" przestaliście być zespołem

jednego albumu?

Sammy DeJohn: Cóż, stworzyliśmy "They

Rise" w 2015 roku, ale mieliśmy na tamtą

chwilę przyjacielu nie jeden, a dwa albumy.

ich muzyka, ale dziwi mnie to, że od metalu

i ulubionych zespołów odwrócili się też starsi

fani, co było tym przysłowiowym gwoździem

do trumny?

Wiele zespołów nigdy nie odeszło. Metal nigdy

nie umarł i nigdy nie umrze.

Z perspektywy czasu można chyba określić

"They Rise" takim startem na nie najwyższych

obrotach, płytą bardzo potrzebą, ale

jednak nie tak udaną jak "Discipline Of

Steel"?

"They Rise" przyjęło się bardzo dobrze.

Dlatego zależało wam na stworzeniu

zgranego składu i udowodnieniu, że Ruthless

stać jeszcze na wiele?

Nie, niezupełnie. Mieliśmy dużo niepozamykanych

spraw, "They Rise" to dopiero początek.

Było to pewnie trudne, bo nie ma co ukrywać,

że z grania metalu nie ma obecnie

jakichś kokosów, a do tego często trzeba

liczyć się z dokładaniem do tego hobby, ale

w końcu udało wam się zwerbować odpowiednich

ludzi?

Musimy po prostu grać więcej koncertów, ale

nam to odpowiada. Kochamy fanów Ruthless

i granie dla nich.

Co ciekawe tylko jeden z nich, gitarzysta

Chris Westfall nie jest szerzej znany, ale

już basista Sandy K. Vasquez tak, bo grał

choćby w Bloodlust, a perkusista Joe Aghassi

w Axehammer - uznaliście, że nie ma co

ryzykować z jakimś nieopierzonymi młokosami?

To świetny skład, najlepszy jaki kiedykolwiek

mieliśmy. Kocham z nimi grać.

Chris i Sandy wsparli was przy komponowaniu

nowego materiału, co było zapewne

nie tylko pomocne, ale wręcz odświeżające,

bo dodali wam też sporo energii?

Sandy i Chris są świetnymi autorami muzyki,

w dodatku świetnie rozumieją się ze mną i

Kennym.

Pięć utworów, trwających niewiele ponad 20

minut to, jeśli już, ewentualnie pół albumu...

Z jednej strony posiadanie w dyskografii takich

perełek amerykańskiego metalu jak EP

"Metal Without Mercy" czy "Discipline Of

Steel" jest powodem do dumy, z drugiej jednak

może ciążyć, bo fani zawsze będą porównywać

do tych klasyków każdą waszą

kolejną płytę - to dlatego powrotny album

ukazał się dopiero sześć lat po reaktywacji?

Nie, po prostu czuliśmy, że już czas wypuścić

nowy album.

Rozpadliście się w roku 1990 - mieliście już

dość tej szarpaniny, bycia niezależnym zespołem

bez perspektyw nie tylko na jakiś

sensowny kontrakt, ale jakikolwiek rozwój?

Rozpadliśmy się, ponieważ każdy miał inną

wizję odnośnie kierunku zespołu i nie mogliśmy

się porozumieć.

Niejako sami w tym przypadku wyprzedziliście

rozwój wydarzeń, bo rok-dwa później

wiele metalowych zespołów musiał pójść w

wasze ślady w momencie eksplozji popularności

nurtu grunge. Akurat fakt, że najmłodsza

publiczność poszła za nowymi

gwiazdami wcale mnie zaskakuje, bo to była

Foto: Pure Steel

Jest coś z prawdy w twierdzeniu, że amerykańska

publiczność jest jedną z najbardziej

niestałych na świecie, kierując się tylko

sezonowymi trendami, o czym przekonywali

się niegdyś nawet najwięksi, jak Judas

Priest czy Iron Maiden: zdobywający bez

trudu platynowe płyty, przy kolejnym albumie

nawet nie złote, chociaż nie były gorsze,

a często lepsze od tych starszych?

Tak, Amerykanie potrafią podążać za modą,

ale jest też masa prawdziwych fanów metalu.

Takie postawy tym bardziej utrudniają

życie mniej znanym zespołom, ale jednak w

2008 roku zdecydowaliście się wrócić - uznaliście,

że to jest ten moment, kiedy warto i

trzeba wskrzesić Ruthless?

Tak, zreformowaliśmy zespół w 2008 roku,

ale wróciliśmy ponieważ chcieliśmy, a do tego

tęskniliśmy za graniem i tworzeniem w Ruthless.

Mieliście też komfort pracy, bo ludzie z Pure

Steel Records was nie opuścili, mogliście

nadal liczyć na wsparcie tej wytwórni?

Podpisaliśmy umowę na trzy albumy, a to

bardzo honorowi ludzie. Pure Steel odwaliło

kawał dobrej roboty, zawsze możemy liczyć

na ich wsparcie.

Pracowało wam się więc nad tą płytą

znacznie łatwiej, co miało też przełożenie na

jej jakość?

Nie spieszyliśmy się z pisaniem, by stworzyć

z pomocą Rona Sandovala fantastyczny album.

Uniknęliście jednak pokusy wydania

długiego albumu, bo "Evil Within" składa się

z dziewięciu utworów i trwa niewiele ponad

40 minut - można rzec klasycznie, tak jak w

latach 80.?

Nie, czuliśmy, że to najlepsze dziewięć utworów

na tę płytę.

Coraz częściej słyszy się, ze rock jest

martwy, ale zważywszy na to, ile metalowych

płyt ukazuje się na całym świecie

każdego miesiąca, to jego najcięższej odmiany

raczej to nie dotyczy?

Mówią, że rock jest martwy odkąd byłem

dzieckiem, a teraz mam 61 lat. (śmiech)

48

RUTHLESS


Foto: Joe Botiari

Druga sprawa, jak się one sprzedają, bo czas

trwania "Evil Within" pasuje idealnie do

wersji winylowej, ale zdziwiłem się, że

ukaże się ona w limitowanym nakładzie 300

egzemplarzy - jasne, to czasy streamingu,

mało kogo obchodzą już fizyczne nośniki, ale

to naprawdę niewielka ilość, nawet jak na

mniej znany zespół?

Nie tak wiele zespołów decyduje się na wydanie

czegoś na winylu, nieważne jak dużym

zespołem są. Kiedy te trzysta się sprzeda, jestem

pewien, że wypuszczą więcej.

Nie da się też nie zauważyć, że w waszej

ojczyźnie rock/metal nie są już tak popularne,

a nawet znani artyści skarżą się, że

kurczy się ilość miejsc do grania, a media nie

są zainteresowane promowaniem mocnej

muzyki?

Tak, nie ma dużego odzewu od mediów, ale

za to jest sporo fanów prawdziwego metalu.

Jak widzicie więc przyszłość Ruthless?

Wróciliście przecież z udaną płytą, warto

byłoby promować ją na koncertach, ale gdzie

je grać i przede wszystkim dla kogo - nie

jesteście już przecież smarkaczami, którzy

cieszą się z możliwości zagrania za piwo dla

garstki przypadkowej publiczności?

Przyszłość wygląda świetnie. To zabawne pytanie.

Nie ma znaczenia czy dla 50 czy 5000

ludzi, za każdym razem zagramy fanom świetny

koncert. Dziękuję za wywiad!

Wojciech Chamryk, Paulina Manowska,

Karol Gospodarek

HMP: Gratuluję świetnej płyty!

Matt Ries: Dziękujemy! Spotkało nas

ogromne wsparcie. Nie mogliśmy być szczęśliwsi.

Mam wrażenie, że Jean-Pierre Abboud w

Traveler i Gatekeeper śpiewa inaczej. W

Traveler śpiewa bardziej naturalnie. Wynika

to ze stylistyki kapeli czy chęci odróżnienia

jednej kapeli od drugiej?

Powiedziałbym, że to różnica stylistyczna.

Gramy również w strojeniu E, dlatego jego

głos naturalnie będzie brzmiał nieco inaczej.

To główna zaleta pracy z nim - jest w stanie

działać w każdym stylu.

Jean zaśpiewał też na jednej z ciekawszych

klasycznie heavymetalowych płyt obecnych

czasów - Borrowed Time. Wszystkie płyty,

na których śpiewa łączy podobna stylistka,

tradycyjny heavy metal osadzony w stylistyce

amerykańskiego metalu lat 80. Rodzi

się pytanie czy to on szuka tego typu kapel,

czy one go znajdują? (śmiech)

Jestem pewien, że większość tych zespołów

znajduje sam, ale w naszym przypadku, to my

znaleźliśmy jego (śmiech). Taka zachcianka.

Podczas nagrywania demo, bardzo chciałem

znaleźć kogoś dokładnie w jego stylu. Pomimo

tego, że mieszkamy w innych krajach, nie

potrafię wyobrazić sobie lepszej osoby do

Traveler. A teraz jest z nami.

W Waszym składzie jest kilkoro muzyków

grających w innych bardzo dobrych zespołach

obracających się w tej estetyce (Striker,

Riot City). W Albercie rodzi się jakiś nowy

ruch znakomitego, tradycyjnego heavy metalu?

Cóż, Sriker istnieje już od jakiegoś czasu.

Kasety, winyle i test samochodowy

W Kanadzie ostatnio dobrze się dzieje w świecie tradycyjnego i "oldskulowego"

heavy metalu. Częściowo za sprawą prężnie działających wytwórni, częściowo

dzięki wzajemnemu nakręcaniu się zespołów. Traveler jest debiutantem w

tym świecie, choć w jego obecnym składzie grają muzycy Riot City i Striker, a wokalistę

na pewno znacie z Borrowed Time i Gatekeeper.

Riot City od około 2012 roku. Alberta bez

wątpienia ma świetnych muzyków. Ale ogólnie

nie brakuje w Kanadzie tradycyjnego metalu.

Chciałbym, żeby mniej znane zespoły z

okolicy rozszerzyły działalność. Z pewnością

na to zasługują!

W "Starbreaker" w minucie 3.20 pojawia się

motywy bardzo podobny do motywu w instrumentalnym

utworze Running Wild "Final

Gates". To przypadek czy hołd dla Running

Wild?

(śmiech) Wcześniej tego nie zauważyłem!

Nie było to celowe, ale uwielbiamy Running

Wild, więc ma to sens.

Zdecydowałeś się na ciepłe, analogowe

brzmienie. Uzyskaliście je analogowymi

metodami?

Nie, niestety taśmy analogowe są w tych czasach

dość drogie. Jan Loncik zajął się miksem.

Zostawiłem to dla niego, żeby pobawił

się z produkcją, póki obaj nie uzgodnimy, co

brzmi najlepiej. Coś, z czym się zawsze zgadzamy,

to, żeby nie przekombinować brzmienia

albumu. Wkurza mnie, kiedy mamy

świetny album, ale cała perkusja brzmi nienaturalnie.

Wysysa to całą osobowość nagrania.

Najprawdopodobniej jednak przy najbliższym

nagraniu polepszymy trochę produkcję.

Wasza debiutancka płyta wyszła na kilku

różnych nośnikach. Przygotowywałeś materiał

już na etapie nagrywania na potrzeby

trzech różnych nośników?

Przygotowaliśmy go poprzez klasyczny test

samochodowy (śmiech). Jeśli dobrze brzmi w

samochodzie, będzie brzmiał dobrze wszędzie.

Jednak zdecydowanie najlepiej pasuje

+

Foto: Gates Of Hell

TRAVELER 49


Foto: Gates Of Hell

na winyl.

Która "skrajna" wersja Waszej płyty cieszy

się większą popularnością, wersja cyfrowa

czy na kasecie?

Powiedziałbym, że sprzedaż winyli przewyższa

wszystkie inne. Pomiędzy między kasetami

i digitalami - ściągnięcia gwałtownie przerosły

kasety. Nie było to jednak nie do przewidzenia.

Wiele razy na "Traveler" słychać silne inspiracje

Manilla Road, zwłaszcza w liniach

melodycznych np. w "Mindles Maze". Jak

ważną rolę pełni ten zespół jeśli chodzi o

Wasze inspiracje?

Ja i JP uwielbiamy Manilla Road, ale nigdy

nie był wielką inspiracją przy pisaniu tych

utworów. Mimo to uważam, że to świetna

uwaga z punktu widzenia "z zewnątrz". RIP

Mark!

Większość składu pojawiła się w Traveler

rok przed wydaniem płyty. Skompletowałeś

skład specjalnie z myślą o nagraniu płyty?

Uzupełniłem skład z kilku powodów; by, po

pierwsze i najważniejsze, stać się zespołem

dobrym do grania na żywo. Potrzebowałem

też Toryin'a, żeby na okrągło grał ze mną

solówki na album. Mam tę podwójną dynamikę

gitary. Toryin dał czadu, ale na album

to ja nagrałem wszystkie basy. Dave wstąpi

na następnym albumie!

Wśród muzyków nie ma jednej opinii dotyczącej

tego czy obecne czasy są lepsze dla

heavy metalu od lat 80. Wy w latach 80.

jeszcze nie tworzyliście, ale - słychać - fascynuje

Was estetyka tego okresu. Jak sądzisz,

warto byłoby się cofnąć o 30 lat

wstecz?

Trudne pytanie! Myślę, że wspaniale byłoby

stworzyć Traveler w dni chwały heavy metalu.

Jednak szanse na bycie zmiecionym pod

dywan przez tuzy tamtych czasów byłyby

spore (śmiech). Być zespołem w obecnych

czasach jest łatwiejsze niż kiedykolwiek. Zasadniczo

internet gra taką samą rolę jak dawniej

koncertowanie. Zaczynasz istnieć od

razu, zamiast spędzać lata w trasie i na nagrywaniu

taśm. Jestem za to bardzo wdzięczny.

Katarzyna "Strati" Mikosz,

Tłumacze: Paulina Manowska, Karol Gospodarek

HMP: Obserwując rockową scenę od początku

lat 80. widzę ile w tym czasie przeminęło

sezonowych mód i trendów. Jednak są też

wartości niezmienne i ponadczasowe, takie

jak tradycyjny heavy metal czy nurt NW

OBHM - wy również, jako młodzi ludzie,

też ulegliście tej fascynacji, dostrzegając

fakt, że to wciąż coś aktualnego i porywającego,

mimo tego, że powstało kilkadziesiąt

lat temu?

Dave Fröhlich: Dla nas jest to rodzaj muzyki

przy którym się wychowaliśmy i który nadal

kochamy. Co do trendu, to tak jak w każdym

innym rodzaju muzyki, w heavy metalu są

subkategorie, które przeżywają co parę lat pewien

boom, by następnie odejść, ustępując

miejsca następnej subkategorii. Powodem dla

którego tradycyjny heavy metal i NWOBHM

pozostają nietknięte przez te trendy jest fakt,

iż wiele, jeżeli nie wszystkie, wspomniane

podgatunki są głęboko zakorzenione w wyżej

wymienionych stylach.

To bardzo ciekawa sprawa, bo mnóstwo muzyków

jako jedną ze swych pierwszych fascynacji

muzycznych wymienia Iron Maiden -

starsi poznawali ten zespół gdy wydawał

pierwsze płyty, młodsi dochodzili do niego

stopniowo. U was było podobnie, a Maiden

to jeden z waszych największych ulubieńców,

zespół mający na członków Pulver największy

wpływ?

Oczywiście, Maiden jest zdecydowanie jednym

z zespołów, które wszyscy kochamy, ale

każdy z nas indywidualnie słucha całej masy

innych zespołów, które miały wpływ na naszą

twórczość, poza oczywistymi klasykami jak

Thin Lizzy, Manowar, Motörhead itp.

Z tego co słyszę na "Kings Under The Sand"

zdajecie się cenić bardziej ten pierwszy okres

w historii grupy, kiedy to jej wokalistą był

Paul Di'Anno?

W rzeczywistości, w trakcie pisania piosenek

nie planujemy brzmieć jak jakiś zespół - po

prostu zbieramy w kupę to co nam przyjdzie

do głowy. Jeżeli faktycznie tak brzmimy, to

nie jest to celowe, aczkolwiek odbieramy to jako

komplement (śmiech).

To wielka strata dla muzyki, że ten charyzmatyczny

wokalista po wyrzuceniu z Maiden

tak naprawdę niczego już nie osiągnął,

poza pojedynczymi utworami/płytami Di'

Anno, Battlezone czy Killers, stając się z

czasem dość karykaturalną, bazującą tylko

na przeszłości postacią, w dodatku coraz

bardziej niedomagającą głosowo?

Nie zapominaj o Gogmagog - ta EP-ka była

świetna! To prawda, fajnie by było móc zobaczyć

jak odnosi większy sukces niż odniósł

dotychczas. Aczkolwiek zaśpiewał na dwóch

absolutnie najlepszych metalowych albumach

i nikt nie zrobiłyby tego tak dobrze jak on. I

to jest coś, czego nikt mu nie zabierze.

Jednak nie czerpiecie tylko od zespołu

Steve'a Harrisa, bo musicie też lubić choćby

Pagan Altar, Tank, Jaguar, Motörhead czy

Manilla Road?

Oczywiście, że wszyscy je lubimy! Wszystkie

zespoły o których wspomniałeś miały wpływ

na nas i tak jak mówiłem jest tego znacznie

więcej, choć niekoniecznie są to tylko grupy

grające NWOBHM lub tradycyjny metal czy

nawet generalnie heavy metal.

50

TRAVELER


Jest coś niezmiernie ekscytującego w ciągłym

odkrywaniu kolejnych, świetnych zespołów,

tym bardziej, że od lat 70. powstało

mnóstwo wspaniałej muzyki?

Masz absolutną rację! Wciąż jest ogrom

wspaniałych kapel do odkrycia. Od wczesnej

ery rock'n'rolla do świetnych albumów, które

wyszły w tym roku. Miło jest widzieć, że muzyczna

scena wciąż żyje i ma się dobrze.

Macie więc na kim się wzorować, ale od bycia

fanem do chęci grania daleka droga - skąd

pomysł na założenie zespołu?

Wszyscy byliśmy muzykami zanim jeszcze

powstał Pulver. Jeżeli grasz na instrumencie i

jesteś fanem ciężkiej muzyki, prędzej czy

później poczujesz palące pragnienie, by samemu

założyć zespół i grać - to coś zupełnie naturalnego.

Śladami Iron Maiden

Nowa fala brytyjskiego heavy metalu

wciąż inspiruje rzesze młodych muzyków.

Niemiecki Pulver nie jest tu żadnym wyjątkiem,

a ich debiutancki album "Kings Under

The Sand" na pewno zaciekawi fanów wczesnego wcielenia

Iron Maiden i innych grup tego typu, które na przełomie lat 70.

i 80. ubiegłego wieku reanimowały trupa zwanego hard rockiem:

Jest w sumie nie tak wiele od was starszy,

więc to też miało pewnie wpływ na fakt, że

nie było między wami jakiejś bariery i szybko

znaleźliście wspólny język?

Jak wspomniałem wcześniej, znamy się od pewnego

czasu, więc tak naprawdę żadnej bariery

nie było.

Myślisz, że bez kogoś takiego jak Behrens

udałoby wam się nagrać tak udaną płytę jak

"Kings Under The Sand"? W końcu nie na

darmo nawet największe zespoły korzystają

z pomocy producentów z zewnątrz?

Fascynuje was, nie pierwszych zresztą w historii

metalu, tematyka starożytnego Egiptu

- skąd te zainteresowania, z lekcji historii czy

z płyt, choćby Mercyful Fate?

Wymyśliliśmy parę riffów, których brzmienie

przywodziło na myśl starożytny Egipt, więc

pomysł na album przyszedł dość szybko. Pomógł

też fakt, iż wszyscy wspólnie interesujemy

się tematyką science fiction w grach, filmach,

książkach itp.

Są zespoły jak Nile, które konsekwentnie

drążą ten temat na swych kolejnych płytach,

bo świat mitów, wierzeń i bóstw starożytnego

Egiptu nie ma końca - wy też macie

taki zamiar, czy też byłoby to zbyt przewidywalne,

wtórne i na na dłuższą metę po prostu

nudne?

To nie było planowane. Fajnie było obracać

się w tych sferach podczas nagrywania naszych

pierwszych dwóch wydawnictw, lecz zobaczymy

co tym razem przyniesie przyszłość.

Pulver jest da was pierwszym poważnym zespołem,

czy też mieliście już okazję grać

gdzieś wcześniej?

Wszyscy wcześniej graliśmy w innych zespołach,

ale oprócz Orcus Chylde ,w którym grał

Lukas, to żaden nie osiągnął tego, co udało

nam się z Pulver.

Jak na tak młody, istniejący raptem od trzech

lat zespół udało wam się już sporo osiągnąć -

to kwestia determinacji czy jednak bardziej

szczęścia?

Kto wie! Determinacja jest zdecydowanie ważna,

ale szczęście również jest potrzebne. Ale

koniec końców chodzi tylko o to, czy ludziom

podoba się to co wydajesz!

EP-ka "Pulver" z ubiegłego roku była takim

pilotażowym wydawnictwem o typowo podziemnym

charakterze, dzięki któremu Gates

Of Hell Records przekonali się, że warto dać

wam szansę wydania debiutanckiego albumu?

Cóż, to ich musiałbyś o to zapytać aby być

stuprocentowo pewnym! Jednakże jesteśmy

bardzo wdzięczni, że zaufali nam na tyle, że

pozwolili wydać nam długogrający materiał i

mamy nadzieję, że spełnił ich oczekiwania!

Posiadanie tak wspaniałej wytwórni za naszymi

plecami to naprawdę krzepiące uczucie!

Pewnie nie posiadaliście się ze szczęścia na

wieść, że wejdziecie do lepszego studia w

Berlinie, w którym będziecie pracować ze

znanym producentem Richardem Behrensem?

Nie mieliście wtedy momentu zawahania:

kurczę, a może te utwory wcale nie są

takie dobre, co taki muzyk i producent jak

Richard powie na te aranżacje?

Niektórzy z nas przyjaźnili się z Richardem

od lat, zanim jeszcze pojechaliśmy do Berlina

aby nagrać z nim album, tak więc decyzja byłą

dość oczywista gdzie nagramy nasz album. I

nie uważaliśmy tak - jeżeli nie bylibyśmy zadowoleni

z aranżacji, to nie chcielibyśmy ich

nagrywać.

Foto: Pulver/Cruz Del Sur Music

Oczywiście, że producent odgrywa bardzo ważną

rolę podczas nagrywania. Aczkolwiek nie

pozwolilibyśmy nikomu innemu, poza nami,

zadecydować jak nasz album ma brzmieć. Richard

doradzał nam, ale jeżeli się nie zgadzaliśmy,

to do nas należała finalna decyzja. Jesteśmy

po prostu zbyt uparci, żeby zrobić to w

inny sposób (śmiech).

Weszliście do studia mając już w pełni dopracowane

tych siedem utworów plus intro,

czy też zmienialiście w ostatniej chwili jakieś

partie czy aranże?

Dokonaliśmy paru drobnych zmian, aby poprawić

płynność całego albumu, ale utwory

były już skomponowane przed wejściem do

studia.

Fajnie mieć w rodzinnym mieście kogoś

takiego jak Max Löffler, dzięki czemu

okładka "Kings Under The Sand" prezentuje

się nad wyraz efektownie, szczególnie w 12"

winylowym formacie?

Tak! Jesteśmy naprawdę zadowoleni z okładki

jaką wykonał dla nas Max Löffler. Jest świetnym

facetem i całkiem nieźle przetransportował

muzykę i teksty w formę wizualną!

Teraz przed wami równie gorący okres, bo

będziecie promować "Kings Under The

Sand" - ruszycie z koncertami poza rodzinną

Bawarię, czy też póki co skoncentrujecie się

na występach w swoim regionie?

Zobaczymy co uda nam się ugrać!

Z czasem jednak będzie ich pewnie coraz

więcej, tym bardziej, że macie też w Niemczech

wiele festiwali, w tym takich, na których

podziemne zespoły jak Pulver są mile

widziane?

Na szczęście mamy w Niemczech sporo świetnych

undergroundowych festiwali metalowych.

Oczywiście, że chcielibyśmy na nich zagrać!

Wojciech Chamryk, Paweł Gorgol,

Karol Gosdpodarek

PULVER

51


HMP: Dla każdego młodego zespołu debiutancki

album jest czymś więcej niż tylko

pierwszą płytą - spełnieniem marzeń, czymś

znacznie poważniejszym niż demo czy EPka,

wkroczeniem na ten wyższy poziom.

Dlatego nie spieszyliście się aż tak jak inne

grupy, potrafiące wydać długogrający materiał

już kilka miesięcy po powstaniu, woleliście

wszystko dopracować?

Tommi: Dokładnie - uważam, że dobrze jest

dać zespołowi i jego muzyce trochę czasu na

dojrzenie i uformowanie się przed nagraniem

albumu. Mieliśmy więcej piosenek do wyboru

i dokładnie obmyśliliśmy jak album powinien

wyglądać zanim jeszcze uderzyliśmy do studia

celem nagrania "Destiny Calls". W ten

sposób album został nagrany jako jednolita

całość, a nie zbiór przypadkowych utworów.

Niektórzy ludzie niecierpliwili się dostając

Klasyczny sznyt

Chcieliśmy, aby nasz album

brzmiał surowo, mrocznie,

dziko i chaotycznie jak również

aby dawał wrażenie kapeli

grającej na żywo w średniowiecznym

zamku i sądzę, że

nam się to udało - mówi gitarzysta

Chevalier Tommi. Może z tym zamkiem

trochę odleciał, ale co do reszty wszystko się zgadza, a ich debiutancki album

"Destiny Calls" na pewno uraduje maniaków ostrego speed/heavy metalu:

prób, a nagrania w profesjonalnym studio to

jednak zupełnie odmienne doświadczenia?

Tak, poza siedmiocalowym splitem z Legionnaire,

który nagrywaliśmy w tym samym studio,

nagrywanie albumu było naszym pierwszym

prawdziwym studyjnym doświadczeniem.

Pokazało nam ono jak stresująca jest

praca pod presją czasu w kontraście do nagrywania

we własnej sali próby, gdzie masz tyle

czasu, ile dusza zapragnie. Z drugiej strony w

studio wszystko odbywa się w profesjonalny

sposób, którego nie doświadczylibyśmy nagrywając

samodzielnie, są więc dobre i złe

strony tej sytuacji. W przyszłości będziemy

już wiedzieć jak podchodzić do następnych

wydawnictw.

Musieliście mieć jednak sporo satysfakcji

gdy okazało się, że te pierwsze nagrania

To zainteresowanie potencjalnych wydawców

sprawiło, że pracowało wam się nad

"Destiny Calls" łatwiej?

Cóż, po tym jak wypuściliśmy split z Legionnaire

dzięki Gates Of Hell Records było

niemal pewne, że będziemy kontynuować

współpracę z tą wytwórnią, ponieważ byliśmy

bardzo zadowoleni z tego, jak się sprawy z

nimi ułożyły - wszystko wyszło bardzo dobrze.

Trafiły na tę płytę wasze najnowsze utwory,

z wyjątkiem nagranego ponownie "The

Curse Of The Dead Star" z EP "Chapitre

II" - uznaliście, że jest zbyt dobry, by pozostał

znany tylko waszym najwierniejszym fanom?

(Śmiech) Coś w tym stylu! EPka "Chapitre

II" miała być szybkim demem, służącym

przygotowaniu piosenek na album, ale ponieważ

wyszła lepiej niż zakładaliśmy, a do tego

miałem więcej gotowego materiału, zdecydowaliśmy,

że nagramy ponownie tylko jeden

z tamtych kawałków: ten, który naprawdę zasługiwał

na drugie życie.

Zarejestrowaliście ten album w Black Floyd

Analog Studio. Domyślam się, że nie był to

przypadkowy wybór, bo zależało wam na

klasycznie brzmiącym materiale, bez tego

syntetycznego posmaku?

Poza ograniczonym czasem na nagrywanie,

zrobienie tam splitu było dobrym doświadczeniem,

a właściciel studia Tapio wie dobrze

o jakiego rodzaju brzmienie, efekty itp. nam

chodzi, wydawało się więc to najlepszą opcją

dla nagrywania albumu. A to, że studio jest

analogowe, dodaje właściwego posmaku do

naturalnego brzmienia płyty, nie było to jednak

głównym powodem, dla którego wybraliśmy

akurat to miejsce.

kolejne małe wydawnictwa zamiast pełnej

płyty, ale to już ich problem. Nagranie EP było

dla nas ważne, pozwoliło nam poeksperymentować

i rozwinąć się.

Myślisz, że "Destiny Calls" byłaby tak dobrą

płytą bez tych waszych wcześniejszych

doświadczeń, wydania tych kilku krótszych

materiałów? Mogliście się przecież dzięki

nim lepiej zgrać, przekonać jak radzicie sobie

podczas nagrań jako zespół?

Właśnie, to nie byłoby to samo bez poprzednich

wydawnictw oraz czasu i wysiłku, który

poświęciliśmy na zgranie się i pracę zespołową.

Przygotowywanie demówki we własnej sali

Foto: Gates Of Hell

brzmią na tyle dobrze, że można je wydać

jako EP "A Call To Arms", a później

pojawiły się też firmy zainteresowane wypuszczeniem

tego materiału nie tylko na

CD, ale też winylu i kasecie?

Mówiąc szczerze, planowaliśmy to wydawnictwo

od samego początku jako MLP. Nawet

jeśli nagranie było bardzo prymitywne, zrobienie

tylko kasetowego dema z sześciu utworów

tworzących jeden koncept byłoby raczej

marnotrawstwem. Oczywiście to bardzo miłe

zaskoczenie, że materiał spotkał się z tak pozytywnym

odzewem i zainteresowaniem.

Otrzymanie zaproszenia na kilka niesamowitych

zagranicznych festiwali, kiedy nie mieliśmy

jeszcze nagranego albumu, było niemal

obezwładniające!

Wiele nagrań z lat 80., szczególnie jeśli chodzi

o te mniej znane czy nawet podziemne

zespoły może nie imponuje jakością dźwięku

niczym z płyt Maiden, Priest czy Saxon, ale

też brzmią one organicznie, surowo i często

znacznie lepiej od współczesnych produkcji -

z tego co słyszę zależało wam właśnie na

takim brzmieniu i efekt ten udało się osiągnąć?

Tak, to właśnie te podziemne zespoły, które

nagrywały w małych lokalnych studiach uzyskiwały

najbardziej interesujące brzmienie na

swoich płytach. Wielu się nie zgodzi, w niektórych

przypadkach nawet same zespoły, ale

osobiście uwielbiam produkcję pierwszych albumów

Dark Quarterer, "Metal From Hell"

Satan's Host czy zwłaszcza "Black Death"

Brocas Helm i chciałem, aby nasz album (jak

również poprzednie wydawnictwa) brzmiał

jak kolejny z tych mniej znanych diamentów

w przeciwieństwie do bezpiecznej "oldschoolowej"

produkcji z 2019 roku, nie mającej w

sobie nic wyzywającego czy interesującego.

Jeśli nasze decyzje w tym względzie odstraszają

ludzi, którzy nie mają pojęcia o produkcji

albumu różniącej się od wytyczonych

norm i standardów, to tylko dodatkowy plus!

Chevalier nie jest zespołem, którym każdy

może się "bezpiecznie" zainteresować. Chcieliśmy,

aby nasz album brzmiał surowo, mrocznie,

dziko i chaotycznie jak również aby

dawał wrażenie kapeli grającej na żywo w

średniowiecznym zamku i sądzę, że nam się

to udało.

52

CHEVALIER


"Destiny Calls" wyróżnia się też różnorodnością

w obrębie metalowego stylu - tradycyjny

heavy, doom, speed, nawet thrash - w

żadnym razie nie chcieliście się ograniczać,

tak jak wasi wielcy poprzednicy z lat 70. czy

80.?

Nawet jeśli główny nacisk stawiamy na speed

metal, nie chcemy sami siebie zapędzać w

kozi róg, brzmieć tylko i wyłącznie jak np.

Agent Steel i ignorować pomysły, które nie

pasują do tej stylistyki. Mamy dużo inspiracji,

które zawsze uwzględniamy w swojej muzyce,

a brzmienie i styl zespołu rozwinęły się naturalnie.

Uważam za niedorzeczne to, że obecnie

ludzie zawsze zakładają nowy zespół gdy

wpadną na kilka riffów, które nie pasują do

ich macierzystej formacji. Masz np. thrashmetalowy

zespół, ale napisałeś kilka bardziej

tradycyjnie metalowych riffów więc musisz

założyć nowy heavymetalowy projekt, zamiast

rozważyć rozwinięcie brzmienia swojej

aktualnej kapeli. To dlatego tak wiele nowych

zespołów brzmi generycznie i przewidywalnie

- one są takie z założenia!

Lubujecie się też w rozbudowanych kompozycjach

i jest to w sumie waszą wizytówką

od początku istnienia zespołu - lepiej i pełniej

wyrażacie się w tych dłuższych formach?

Jako słuchacz zawsze bardziej doceniałem tego

typu utwory, więc ma to naturalnie wpływ

na moje własne kompozycje. Większość, jeśli

nie wszystkie kawałki Chevalier, mają z założenia

posiadać mocną narrację oraz specyficzną

i zmienną atmosferę, co byłoby niezwykle

ciężko uzyskać dwoma riffami na

Foto: Gates Of Hell

krzyż. Gdy nadejdzie wena, po prostu piszę

piosenkę i nigdy nie zastanawiam się czy dany

riff wyrzucić, aby nie komplikować zbyt

mocno kompozycji i ułatwić w ten sposób

sprawę słuchaczom.

"Destiny Calls" właśnie ujrzała światło

dzienne, czeka więc was sporo pracy - w

Helsinkach jesteście już pewnie dość

rozpoznawalni wśród metalowej braci, teraz

pora, by stało się tak w całej Finlandii, a

stopniowo też w innych krajach Europy, a

może i świata?

Wręcz przeciwnie, uważam, że w Finlandii

czy Helsinkach jesteśmy o wiele mniej znani

niż za granicą. Nie ma tu zbyt wielu ludzi,

którzy znają i doceniają korzenie, z których

wyrosło brzmienie Chevalier i rozumieją co

chcemy osiągnąć swoją muzyką. Będziemy

grać na festiwalach w Szwecji, Danii, Francji,

Norwegii i Grecji w dalszej części tego roku.

Do tego jeden mały występ klubowy w Helsinkach.

To wiele wyjaśnia.

Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,

Paweł Gorgol


HMP: Wielu muzyków nie lubi określenia

supergrupa, ale nie da się ukryć, że wszyscy

jesteście doświadczonymi instrumentalistami,

graliście i gracie nadal w licznych, w tym

również znanych, zespołach - skąd pomysł

na założenie kolejnego?

Matt Harvey: Cóż, określenia "supergrupa"

nie lubię głównie dlatego, że brzmi to jakby

zebrała się grupa dyrektorów z wytwórni płytowej

i zlepiła zespół z niczego. Poza tym daje

to też wrażenie tymczasowości. Założyłem

Pounder, ponieważ chciałem grać rzeczy, które

nie pasowałyby do innych moich zespołów

- po prostu chciałem grać tradycyjny metal.

Amerykanin, Kolumbijczyk i Brytyjczyk w

jednym zespole to totalnie międzynarodowy

skład, ale waszą kwaterą główną pozostaje

Los Angeles, tak więc formalnie jesteście

grupą amerykańską?

W zasadzie tak. Alejandro mieszka w południowej

Kalifornii od kilku lat, Tom mieszka

w Bay Area, w San Francisco a ja jakby pośrodku.

Więc praktycznie jesteśmy z Kalifornii,

natomiast LA podajemy, aby łatwiej było

ludziom to ogarnąć.

Pewnie dobrze się między sobą dogadujecie,

bo inaczej nie gralibyście razem, ale nie obawiasz

się sytuacji, że z czasem Pounder zejdzie

na plan dalszy, bo jednak Nausea, Exhumed

czy Carcass mogą pochłaniać większość

waszego czasu?

Tylko heavy metal!

Nie kieruje nami nostalgia czy chęć bycia retro. Robimy to, bo chcemy

grać muzykę, która nas bawi, a nie rekonstruować przeszłość - podkreśla gitarzysta

i wokalista Pounder Matt Harvey. Nazwisko brzmi wam znajomo? Nic dziwnego,

bo to również muzyk Exhumed, który z kumplami z Nausea i Carcass wrócił

do dawnej fascynacji tradycyjnym heavy metalem. Grają go na "Uncivilized" tak,

że nie ma mowy o jakiejś ściemie - słychać, że uwielbiają takie dźwięki, tak więc

z czasem Pounder może stać się czymś więcej niż tylko pobocznym projektem:

Zarządzamy czasem najlepiej jak to możliwe.

Aktualnie Pounder dopiero zaczyna, więc jak

na razie nie ma żadnych konfliktów w terminarzach.

Mam nadzieję, że projekt nabierze

pary i wtedy nasze życia staną się naprawdę

skomplikowane z logistycznego punktu widzenia!

(śmiech). Bierzemy pod uwagę zobowiązania

każdego członka zespołu - tylko w ten

sposób zespół jak ten może funkcjonować.

Czyli wszystko polega na odpowiedniej

organizacji czasu i planowaniu z dużym

wyprzedzeniem sesji nagraniowych czy koncertów,

to cała filozofia?

W zasadzie tak!

Foto: Pounder

Początek Pounder był dość standardowy, a

waszym pierwszym poważniejszym wydawnictwem

była EP "Faster Than Fire", świetny

przykład nieszablonowego, tradycyjnego

metalu w stylu lat 80. Domyślam się, że

Pounder miał być dla was od początku taką

odskocznią od tej bardziej ekstremalnej

muzyki, takim sentymentalnym powrotem

do szczenięcych czasów dominacji NWOB

HM i tradycyjnego metalu?

Wyobrażałem sobie ten zespół jako zupełnie

osobny twór. Porównywanie go z naszymi innymi

zespołami może być krzywdzące, ponieważ

gramy kompletnie inny rodzaj muzyki.

Oczywiście część fanów będziemy mieli wspólną

- kocham grindcore, ale również hard rock

i oldschoolowy metal - ale utożsamianie się z

innymi naszymi projektami to obosieczna

broń. Z jednej strony w grę wchodzi ciekawość

ludzi, którzy lubią nasze inne zespoły, z

drugiej strony niektórych może to odrzucić,

ponieważ heavy metal to sposób na życie i

grupka kolesi, grających death metal może

zostać z miejsca skreślona za bycie sezonowcami.

Nie marnowalibyśmy czasu innych ludzi

gdybyśmy nie byli stuprocentowo szczerzy w

tym co robimy. Wierzymy w ten zespół, w

materiał, który piszemy i uważamy, że zasługuje

on na to, aby być usłyszanym przez każdego,

kto lubi ten rodzaj muzyki

Ale lubicie też speed czy thrash metal, a do

tego również hair/AOR, a wszystkie te

wpływy i fascynacje znajdują odbicie w muzyce

Pounder?

Tak, mamy wszystko od Blue Oyster Cult,

do Savage Grace, Journey, W.A.S.P. oraz

oczywistości w stylu Priest/Maiden/

Manowar. W samym sercu tego co robimy

jest NWOBHM, nie kieruje nami jednak nostalgia

czy chęć bycia retro. Robimy to, bo

chcemy grać muzykę, która nas bawi, a nie rekonstruować

przeszłość.

Nie uważasz, że to nieco dziwne, kiedy wielu

metalowców odrzuca te lżej grające zespoły

tylko z racji ich specyficznego image,

nie patrząc na to, że nie brakowało wśród

nich naprawdę świetnych grup? Weźmy

takich Mötley Crüe, o których znowu jest

głośno po premierze filmu "The Dirt" - przecież

ich pierwsze płyty "Too Fast For Love" i

"Shout At The Devil" do dziś robią wrażenie,

a i te trzy późniejsze, bardziej komercyjne,

też są OK, zwłaszcza "Theatre Pain" i

"Dr. Feelgood"?

Uważam, że łatwo popaść w obsesję przyczepiania

łatek muzyce i oceniać ją na podstawie

tego czy pasuje, czy też nie do pewnego

wyobrażenia czym metal powinien, bądź nie

powinien być. Jest to część tego, co czyni zainteresowanie

tym tematem jeszcze ciekawszym,

jednak słucham metalu od ponad 30

lat i nie przejmuję się już tego typu myśleniem.

Lubię każdy rodzaj muzyki i większość

podgatunków metalu. W większości podobają

mi się dobre, chwytliwe piosenki i wyjątkowe

umiejętności gitarzystów, nieważne czy to

Deep Purple, Sublime Cadaveric Decomposition

czy Sacred Reich. Jeśli mnie coś rusza,

zainteresuję się tym. "Too Fast For Love"

jest super od początku do końca - pierwsze albumy,

aż do "Dr. Feelgood" włącznie, zawierają

świetny materiał.

Aż dziwne, że firma Shadow Kingdom Records

nie była zainteresowana wydaniem

waszego długogrającego debiutu, ale w

Hells Headbangers Records też nie macie

źle?

Obydwie wytwórnie blisko współpracują ze

sobą i razem podejmują decyzje, więc tak czy

inaczej jesteśmy zadowoleni.

"Uncivilized" był już nagrany, gotowy do

wydania i w takiej formie przedstawiliście go

firmie, czy też rozsyłaliście demówki i Hells

Headbangers wyrazili zainteresowanie sfinalizowaniem

tego materiału?

Podpisaliśmy z nimi kontrakt po wydaniu siedmiocalówki

"Faster Than Fire", ale materiał

już mieliśmy napisany. Nagraliśmy album w

lutym 2018 roku, więc utwory są już trochę

stare. Z niecierpliwością oczekujemy powrotu

54

POUNDER


do studia i dalszego pisania.

Jak nad nim pracowaliście? Spotkaliście się

w pełnym składzie jednym studio, czy też

pracowaliście korespondencyjnie?

Nagraliśmy wszystko samodzielnie, pracując

głównie zdalnie, ale czasem się spotykaliśmy.

Alejandro dowodził produkcją płyty, to tak

naprawdę jego dziecko w tym względzie.

Wszystko wypaliło, ponieważ ja napisałem

większość materiału, Gus (Rios, nasz sesyjny

perkusista) i Tom nagrali znaczną część całości

zdalnie, następnie ja i Alejandro ukończyliśmy

nagrania, po czym już sam Alejandro

wykonał miks i inne techniczne sprawy zanim

przekazał album Joelowi Grindowi, aby ten

zrobił mastering. Dynamika pracy była bardzo

produktywna, mieliśmy dużo swobody,

ale też ufaliśmy sobie - mieliśmy takie samo

podejście, a materiał wykonaliśmy na poziomie,

z którego możemy być dumni.

To chyba wciąż najlepsza metoda nagrań,

mimo niewyobrażalnego wręcz rozwoju technologii,

zarówno w sensie technik nagraniowych,

jak i przesyłania danych/informacji?

W pełni wykorzystujemy możliwości nagraniowe,

które są aktualnie dostępne. Wszystko

jest teraz znacznie tańsze oraz pozwala na

korygowanie pewnych rzeczy w locie, co jest

znacznym plusem dla takiego bandu jak nasz.

W idealnym świecie siedzielibyśmy w studio

wartym miliony z Martinem Birchem albo

Muttem Langem i mielibyśmy 45 dni na

stworzenie płyty za pomocą analogowej taśmy,

jednak nagraliśmy album niesamowicie

tanio, wkładając w niego dużo własnej pracy,

co było możliwe tylko i wyłącznie z pomocą

nowoczesnego sposobu nagrywania.

Nie macie jednak stałego perkusisty. Obecnie

wspomaga was Gus Ros, wcześniej korzystaliście

z pomocy Carlosa Sergio Denogeana?

Ś.p. Carlos nagrał z nami siedmiocalówkę

oraz demo "Heavy Metal Disaster", natomiast

Gus zagrał na albumie. Na żywo graliśmy

z kilkoma różnymi perkusistami i miejmy

nadzieję, że niedługo znajdziemy kogoś, kto

będzie posiadał odpowiednie połączenie dostępności/umiejętności

oraz muzycznej perspektywy.

Jego nagła śmierć była pewnie dla was ogromnym

szokiem, stąd pomysł nagrania dedykowanego

mu utworu "Desert Rain"?

To było totalne zaskoczenie. Nawet jeśli nie

graliśmy z nim zbyt długo i mieszkaliśmy na

dwóch końcach kraju, Carlos był nam bratem

i przyjacielem. Co w tym wszystkim było najbardziej

nieprawdopodobne to to, że cieszył

się świetnym zdrowiem i miał niesamowicie

pozytywne nastawienie do życia. To była niewyobrażalna

tragedia. Uważam, że "Desert

Rain" jest próbą doszukania się w tym jakiegoś

sensu. Dla mnie osobiście, ponieważ straciłem

też parę lat temu szwagra w równie nieoczekiwany

i tragiczny sposób, i nadal sobie z

tym nie poradziłem, ten utwór był naprawdę

osobistą sprawą i posłużył mi jako katharsis.

Szkoda jednak, że nie zamieściliście go na

"Uncivilized", choćby w charakterze bonusu

na CD i kasecie, bo z LP mogło być już

gorzej, z racji ograniczeń czasowych tego nośnika?

Gdy powstał ten utwór album był już przekazany

do tłoczni, a gdy mieliśmy okazję go

nagrać, płyta już jechała do sklepów.

Miał to więc być taki jedyny w swoim rodzaju

hołd dla Carlosa, a może kiedyś wydacie

ten utwór na jakiejś kompilacji?

Rozmawialiśmy o tym, by umieścić go na następnej

płycie, ale nie jestem pewien czy to

wypali. Ludzie mówili nam, że ta piosenka

wiele dla nich znaczy, a sami uważamy, że to

naprawdę mocny utwór, więc miejmy nadzieję,

że więcej ludzi go usłyszy w ten czy

inny sposób.

Wznowiliście zresztą niedawno nagrane z

jego udziałem demo "Heavy Metal Disaster",

ale tylko w wersji cyfrowej - to według

was przyszłość na rynku dystrybucji muzyki,

przynajmniej jeśli chodzi o takie niszowe

materiały?

Demo były tylko tym - demówką, a gdy ją

nagrywaliśmy, bardzo nas cisnął czas, więc nie

mogliśmy się do końca zgrać i znaleźć tej

chemii którą mamy teraz. Dzięki współczesnej

technice nagrywania mogliśmy trochę to nagranie

wyczyścić i wykonać je tak, aby oddać

Foto: Pounder

mu sprawiedliwość. Tak więc ludzie, którzy

mają jedną za 125 kopii kasety mają teraz

prawdziwy rarytas kolekcjonerski. (śmiech)

"Uncivilized" rozejdzie się pewnie w większym

nakładzie, tym bardziej, że poza świetną

muzyką zadbaliście też o okładkę - kim

jest ta demoniczna kobieta o aparycji gwiazdy

filmów dla dorosłych? (śmiech)

Nazywamy ją Poundress i została naszą maskotką.

Uważam, że najwyższy czas, aby powstała

żeńska maskotka metalowego zespołu.

Jest seksowna, potężna i nie pierdoli się w tańcu

- mój typ kobiety!

Czasy mogły więc się zmienić, rynek muzyczny

również, ale bez przyciągającej wzrok

okładki nie ma co myśleć o zainteresowaniu

słuchaczy - to jest akurat niezmienne?

Uważam, że okładka płyty jest ważnym sposobem

na podsumowanie jej zawartości oraz

samego zespołu bez używania słów. Patrzysz

na front "Uncivilized" i powinieneś momentalnie

wiedzieć jak album brzmi. Do tego świetnie

wygląda na koszulce. (śmiech)

Na szczęście koncerty też nie odeszły jeszcze

do lamusa i staracie się grać jak najczęściej.

Zorganizowaliście sobie nawet

trasę z zaprzyjaźnionym Gygax, obejmującą

osiem miejsc w 10 dni - to zupełnie tak jak

kiedyś, kiedy grało się kilka tygodni, miesięcy,

a nawet dłużej?

Bardzo byśmy chcieli zagrać pełną, cztero-pięciotygodniową

trasę. Tak naprawdę to tylko

kwestia dogadania terminów i pieniędzy.

Wszyscy dzielimy czas między różne zespoły,

pracę, związki i tego typu sprawy. Ciężko więc

znaleźć dobry powód na tak długi wyjazd, gdy

kasa się nie zgadza. Dla Exhumed czy Carcass

długie trasy to norma. Miejmy nadzieję,

że z Pounder też dojdziemy do tego poziomu

i będziemy mogli grać wszędzie, gdzie ludzie

lubią heavy metal i zimne piwo.

Zaczyna jednak przeważać opcja weekendowych

koncertów, co jest wygodne o tyle,

że można połączyć wtedy granie z innymi

obowiązkami, albo udziałem w innych zespołach,

tak jak w waszym przypadku?

Tak, to bardzo pomaga zmniejszyć logistyczne

pojebaństwo tego typu przedsięwzięć. I znów

- używamy nowoczesnej technologii: kalendarza

Google itp. aby dopasować grafik każdego

z nas jak najlepiej i w ten sposób grać najwięcej

koncertów jak to możliwe.

Pounder jest teraz w kluczowym dla zespołu

momencie, krótko po wydaniu debiutanckiej,

udanej i zbierającej świetne recenzje płyty -

liczycie, że to tylko pierwszy etap, wstęp do

czegoś większego?

Naprawdę mam taką nadzieję. Jak mówiłem,

nie traktujemy zespołu jako projektu pobocznego,

ale jako w pełni funkcjonujący twór i

możemy konkurować z każdym, kto gra podobną

muzykę. Aż mnie świerzbi, żeby to udowodnić.

Dzięki za miłe słowa i wsparcie! Stay

heavy!!!

Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,

Karol Gospodarek

POUNDER 55


Nie zaufam nikomu, kto nie lubi Dio!

Andrew Della Cagna to ciekawy gość. Sam obsługuje całe metalowe instrumentarium,

występuje w kilku kapelach, sam prowadzi swój jednoosobowy projekt

Ironflame, a mimo wszystko twierdzi, że nie jest profesjonalistą. Jak widać, nie każdy

ma kij w zadku. W sumie to na dobrą sprawę nie do końca wiadomo, czy ten cały

Ironflame należy traktować jako jednoosobowy projekt, czy jako regularny zespół.

Sprawa jest trochę zawiła, ale Andrew nam ją, jak i wiele innych kwestii rozjaśnił.

HMP: Cześć. Powiedz mi proszę na początku,

czy uważasz, że to fajna sprawa być

muzykiem heavy metalowym w USA w roku

2019?

Andrew Della Cagna: Cześć! Nie mogę wypowiadać

się za wszystkich heavy metalowych

muzyków ze Stanów, ale jeśli o mnie chodzi,

to wkładam w tę pracę całe serce. Od ponad

dwudziestu pięciu lat w tej czy innej formie

występuję w metalowych zespołach i zawsze

robię to z miłości do muzyki. A skoro rozmawiamy

o heavy metalowej scenie, to Stany bardzo

różnią się od Europy, ponieważ trendy są

tutaj tym, co nakręca rynek. Było tak odkąd

pamiętam. Występowałem zarówno w kapelach

klasycznie metalowych jak również bardziej

ekstremalnych, death i black metalowych.

Jednak niezależnie od gatunku granej

muzyki, zebranie ludzi na koncert czy spowodowanie,

że będą wspierać kapelę, było zawsze

wyzwaniem. Mieszkam w raczej wiejskiej

okolicy, gdzie nigdy nie było większej liczby

fanów metalu, którzy mogliby cię wspierać. Jednak

ci, którzy tu mieszkają, są bardzo oddani

i pasjonują sie muzyką, za co jestem im niezmiernie

wdzięczny. Życzyłbym sobie jednak,

aby znalazło się więcej takich fanów w mojej

okolicy. Najbliższe większe miasto to Pittsburgh

w Pensylwanii. Zawsze roiło się tam od

świetnych kapel i doskonałych muzyków. Niestety

nie byli oni dostrzegani przez media czy

promotorów. Z dobrych wieści mogę powiedzieć,

że czasy się zmieniają i ogólna kondycja

sceny muzycznej w moim kraju polepszyła się

w ostatnich latach. Publika na koncertach jest

coraz liczniejsza a ludzie kupują więcej merchu

zespołów niż kiedykolwiek wcześniej.

Jesteś multinstrumentalistą. Co sprawiło, że

w ogóle zacząłeś uczyć się grać? ?Czy to

wyniknęło w jakiś sposób z Twojej facynacji

metalem, czy może zaczęło się wcześniej?

Zainteresowanie graniem przyszło mi zaraz po

tym jak zacząłem samodzielnie odkrywać muzykę.

Kupuję płyty od dwunastego roku życia.

Jednym z pierwszych zespołów, który odkryłem

był Iron Maiden. Słuchałem więc metalu

od kilku lat zanim sięgnąłem po pierwszy instrument.

Chłopak mojej siostry był basistą i

klawiszowcem, namiętnie słuchał też Rush.

Przynosił swoje klawisze do nas do domu i zakładał

mi słuchawki, żebym mógł posłuchać

jak na nich gra. Pewnego razu pozwolił mi pożyczyć

swój bas i trochę się nim pobawić. Jestem

leworęczny a gitara była dla praworęcznych,

jednak nie przeszkodziło mi to w graniu

- obróciłem ją do góry nogami i jakoś dawałem

radę. Zacząłem od odtwarzania riffów

zespołów, których wtedy słuchałem, wszystko:

od Metalliki do Minor Threat. Kilka lat grałem

w swoim pokoju zanim w wieku piętnastu

lat dołączyłem do pierwszego zespołu. Byłem

wokalistą w kilku kapelach a potem zacząłem

pisać swoją własną muzykę. Od tego momentu

zarówno śpiewałem jak i grałem na gitarze.

Przez te wszystkie lata grałem w różnych zespołach

na każdym instrumencie, wliczając w

to perkusję, jednak zawsze najbardziej lubiłem

śpiewać i grać na basie.

Jaki zatem był Twój pierwszy instrument?

Właściwie to bas był pierwszym instrumentem,

na którym nauczyłem się grać, ale w zespole

pierwsze co, to grałem na gitarze. Po tym

jak kilka lat ćwiczyłem w swoim pokoju, dołączyłem

w połowie lat 90-tych do kapeli kumpla

i grałem tam na gitarze. Byliśmy zespołem

black metalowym w stylu drugiej fali, jak stary

Emperor czy wczesny Enslaved. To była niezła

zabawa. Naprawdę wiele się nauczyłem o

tym co to znaczy być w zespole. Przedtem nie

zdawałem sobie sprawy, jak ciężka jest to praca.

Nie wiedziałem też, że chemia pomiędzy

muzykami odgrywa tak dużą rolę.

Ludzie grający na różnych instrumentach zawsze

mnie fascynowali. Może dlatego, że ja

sam nie potrafię grać na niczym (śmiech).

Próbowałem kiedyś uczyć się grać na basie,

ale dotarło do mnie, że to rzecz pochłaniająca

masę czasu, zatem szybko się zniechęciłem.

Jestem ciekaw, jak znajdowałeś czas, by ćwiczyć

grę na wszystkich instrumentach?

Nigdy nie miałem problemu ze znalezieniem

czasu na ćwiczenia. Pokochałem muzykę i

chciałem się jej uczyć, brałem więc jakiś instrument

i podglądałem jak inni na nim grają, aż

nie załapałem o co w tym chodzi. Od tego momentu

pchała mnie do przodu pasja; powodowała

ona, że chciałem być coraz lepszy. Nigdy

nie brałem żadnych formalnych lekcji na

instrumentach, na których gram. Minusem tego

jest to, że jestem trochę ograniczony jeśli

chodzi o umiejętności. Gdybym uczęszczał na

tego typu lekcje i uzyskał odpowiednie wykształcenie,

z pewnością bym błyszczał swoją grą

na tym czy innym instrumencie. Jednak zamiast

tego umiem grać na tyle, aby uchodzić za

niebezpieczną osobę (śmiech). Nie uważam

siebie za profesjonalistę w niczym poza śpiewem,

w którym najlepiej potrafię się odnaleźć.

Jestem amatorem jeśli chodzi o gitarę, a już w

ogóle gdy mówimy o perkusji.

A obecnie jak dużo czasu poświęcasz na ćwiczenia?

Na ten moment jestem członkiem trzech koncertujących

zespołów oraz dwóch projektów

studyjnych. Z reguły poświęcam każdej z tych

aktywności jeden wieczór tygodniowo. W

dwóch z trzech projektów koncertowych jestem

tylko wokalistą. W trzecim zespole gram

na basie i śpiewam. W moich projektach studyjnych

biorę na siebie bas, perkusję i realizację

nagrań. Na gitarze gram tylko jeśli komponuję

muzykę dla Ironflame, co zwykle zdarza

się raz do roku i trwa może z miesiąc. To samo

tyczy się perkusji - gram na niej tylko jeśli

mam do zrobienia nagrania. W przypadku

śpiewu, poświęcam na niego około osiem, dziewięć

godzin na tydzień. Na bas mam zaplanowane

trzy albo cztery godziny tygodniowo. Do

tego mam pracę na pełen etat i kochającą rodzinę,

więc pozostały czas spędzam z nimi.

Rzadko kiedy mam czas wolny, ale w ogóle mi

to nie przeszkadza.

Foto: First Angel Media

Kolejną rzeczą, która mnie zawsze intereso-

56

IRONFLAME


wał jest to, jak wygląda proces komponowania

w "zespołach" jednoosobowych. Mógłbyś

może coś zdradzić w tej kwestii?

Znów, nie mogę wypowiadać się za każdego

muzyka, który samodzielnie komponuje, jednak

dla mnie jest to dosyć prosty proces. Zaczynam

od posiedzenia z gitarą i pisania riffów

aż wyjdzie z tego coś fajnego. Kontynuuję granie

do momentu, w którym mam wystarczająco

dużo riffów żeby zbudować z nich cały

utwór. Powtarzam tę czynność, aż uzbiera się

materiału na osiem do dziesięciu kawałków.

Na drugi ogień idzie nagrywanie perkusji, następnie

bas i na końcu wokale. Kolejnym krokiem

jest miksowanie i podczas tej czynności

wysyłam piosenki do moich gitarzystów, aby

dograli solówki. Gdy już je mam, kończę miksy,

mastering i album jest gotowy do tłoczenia.

Ironflame jest właśnie takim jednoosobowych

"zespołów". Nie myślałeś, by zmienić

go w regularny band?

W moich oczach Ironflame jest zespołem

pełnowymiarowym. Mamy próby i gramy na

żywo tak dużo, jak tylko możemy, zupełnie jak

każdy inny aktywny koncertowo zespół. Robimy

wszystko to, co robi każda pełnoprawna

kapela. Jedyną różnicą jest to, że samodzielnie

nagrywam większość instrumentów w studio.

Taka formuła jest powszechna na scenie

black metalowej, jednak rzadko można ją

spotkać w świecie klasycznego heavy metalu.

Jak w ogóle zrodził się pomysł, by działać w

ten sposób?

Gdy wpadłem na pomysł założenia Ironflame,

chciałem żeby był to projekt solowy. Robiłem

to dla siebie i jako hołd dla dobrego przyjaciela,

który niedawno odszedł. Po tym jak album

się ukazał, okazało się, że ludzie bardzo

go polubili i chcieli usłyszeć go na żywo. Musiałem

więc na nowo ułożyć priorytety i zamienić

się w zespół grający koncerty. Od tego momentu

nie uważam Ironflame za jednoosobowy

projekt. Teraz jest to zespół na serio i takim

pozostanie tak długo, jak się da.

Czym się kierowałeś w doborze muzyków

koncertowych?

AByłem naprawdę wybredny podczas szukania

muzyków do zespołu. Skaptowałem Jima

Dofkę i Jamesa Babcocka z zespołu Dofka, w

którym byłem wokalistą pod koniec lat 2000-

nych. Na perkusji z początku grał Todd G. Był

on wspólnym znajomym z czasów Dofki.

Quinna znałem od lat z zespołu Icarus

Witch, w którym aktualnie śpiewam. Szybko

się zaprzyjaźniliśmy, ponieważ łączy nas miłość

do Iron Maiden i kilku innych zespołów.

Przez długi czas rozmawialiśmy o wspólnym

graniu i teraz nadarzyła się ku temu okazja.

Pomiędzy pierwszym i drugim albumem Jim i

Todd opuścili zespół, ale nie było w tym złej

woli. W zastępstwie Jima zatrudniłem Jesse'a.

Znałem go od szczeniaka. Jest świetnym gitarzystą

i doskonale się wpasował. Noah zaoferował

się jako bębniarz zanim Todd odszedł.

Jego również znam od lat z poprzednich zespołów,

z którymi wielokrotnie nagrywałem.

Od tego czasu nasz skład jest stabilny.

Podczas koncertów pełnisz tylko i wyłącznie

rolę wokalisty. Czujesz jakiś opór, by sięgnąć

po instrument na scenie?

Ciężko byłoby mi śpiewać numery Ironflame

i jednocześnie je grać. Gdybym musiał, to pewnie

bym podołał, ale na szczęście nie ma takiej

potrzeby. Jesteśmy

bardziej skuteczni, gdy

każdy koncentruje się

na swoim instrumencie.

Niedawno Ironflame

wydał drugi album o

tytule "Tales Of

Splendor and Sorrow",

który stylistycznie jest

kontynuacją debiutu

zatytułowanego "Lightning

Strikes The

Crown". Działasz

zgodnie z formułą "if

it's not broken, don't

fix it". Jednak moim

skromnym zdaniem

dobrze jest się rozwijać.

Nie myślałeś o

tym, by wprowadzić

do muzyki Ironflame

jakieś nowe elementy?

Formuła, którą przywołujesz,

wynika tak naprawdę

ze sposobu, w

jaki piszemy utwory.

Foto: First Angel Media

Debiut powstał praktycznie bez żadnego wysiłku.

Bardzo podoba mi się to, jak wyszła jego

produkcja. Utrzymałem więc ten sam sposób

nagrywania z nadzieją, że wynik będzie podobny.

Używałem tych samych gitar, tych samych

mikrofonów, wzmacniaczy i perkusji.

Myślę, że drugiemu albumowi bardzo blisko

do debiutu jeśli chodzi o brzmienie.

"Tales Of Splendor and Sorrow" to dość intrygujący

i nieco tajemniczy tytuł. W jaki

sposób jest on powiązany z tekstami? Czy

mamy do czynienia z concept albumem?

Tak, w pewien sposób jest to powiązane oraz

istotne z punktu widzenia każdej piosenki z

osobna, jednak nie uważam, żeby był to concept

album pełną gębą. "Tales of Splendor and

Sorrow" ma według mnie bardziej poważną

atmosferę w porównaniu z "Lightning Strikes

The Crown", który z kolei był bardziej wyluzowany.

W zasadzie to nie chciałem nagrywać

pełnego albumu, lecz raczej EPkę. Planowałem,

aby każdy utwór opowiadał o greckorzymskiej

mitologii: różne postacie i historie

wplecione w muzykę. Gdy miałem już dość

materiału na EPkę, Jim zasugerował, abym pisał

dalej, skomponował jeszcze kilka piosenek

i nagrał pełny album. Posłuchałem go i tak

właśnie zrobiłem. W rezultacie powstał "Tales

of Splendor and Sorrow".

Utwory Ironflame zdaja się mocno nawiązywać

do tworczości zespołu Steve'a Harrisa.

Czy to "iron" w nazwie to swego rodzaju hołd

dla Iron Maiden?

Wszystko co robię z Ironflame jest hołdem

dla heavy metalu w ogóle, nie tylko dla Iron

Maiden. Muszę jednak przyznać, że gdy dorastałem,

byli oni moją największą inspiracją.

Słucham każdego gatunku metalu już od trzydziestu

lat i czuję, że wszystko to na mnie

wpływa. Znalezienie nazwy dla zespołu nie

było łatwe, bo wszystko już wymyślono. To

jak zespół się nazywa jest po prostu metaforą,

mówiącą o utrzymywaniu płomienia metalu

przy życiu, niczym więcej.

Pozostając w temacie Maidenów, Twoja maniera

wokalna bardzo przypomina Bruce'a

Dickinsona. Omówiliśmy już twoją pasje do

grania, teraz może pomówmy trochę o śpiewaniu.

W jaki sposob w ogole odkryłeś swoj

talent wokalny?

Bardzo wcześnie odkryłem, że mój wokal jest

dość wysoki. Śpiewałem do różnych nagrań i

moi znajomi zauważyli, że mogłem sięgnąć

rejestrów występujących w zespołach typu

Rush. Tak więc zacząłem śpiewać w różnych

kapelach. Tak naprawdę to chciałem być perkusistą,

ale perkusja jest bardzo drogim instrumentem,

a dorastałem raczej w biedzie

(śmiech).

Album kończy się utworem "The Great Defender",

który jest dedykowany Ronniemu Jamesowi

Dio. Jakie znaczenie ma dla Ciebie

jego twórczość?

Można śmiało powiedzieć, że Ronnie James

Dio miał znaczący wpływ na całą metalową

społeczność, na mnie również. Tak czy inaczej,

uważam, że był najlepszym metalowym wokalistą

jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi. W jego

głosie słychać było czyste emocje, a jego teksty

znakomicie oddawały istotę metalu. Otaczał

się również jednymi z najlepszych muzyków

wszech czasów. Nie zaufam nikomu, kto nie

lubi Dio!

A inni wokaliści, których cenisz?

Jest ich tak wielu, że ciężko wybrać! Bruce

Dickinson, Rob Halford, Geoff Tate, Jon

Oliva, Eric A.K., Russ Anderson, Michael

Kiske, można by długo wymieniać.

Powołałeś Ironflame do życia pod koniec 2016

roku. W 2017 ukazał się pierwszy album, a rok

później drugi. Zamierzasz utrzymać to tempo

wydawnicze? Czy w tym roku możemy

spodziewać się kolejnego wydawnictwa?

Nowego albumu możesz się spodziewać na początku

2020 roku. Wszystkie utwory są już

napisane i nagrane. Podczas gdy rozmawiamy,

klarują się solówki. Z pełną odpowiedzialnością

mogę powiedzieć, że będzie to najlepszy album

Ironflame. To doskonałe połączenie

pierwszych dwóch płyt, doszlifowane do perfekcji.

Potem planujemy wrócić do Europy i

grać tak dużo koncertów, jak pozwolą na to

nasze grafiki.

Bartek Kuczak

IROMFLAME

57


Życie jest trudne

Savage Messiah powstał w roku 2007 z inicjatywy Dave'a Silvera i od tego

czasu zdążył sobie wyrobić nazwę, wydając jedną EPkę i cztery albumy. Obecny,

piąty album "Demons", wyszedł w maju. Tematyka albumu inspirowana jest m.in

Dostojewskim, zaś jego muzyczne motywy były inspirowane również przez Judas

Priest. Ale o tym więcej opowie sam Dave Silver.

HMP: Czy mógłbyś opisać muzykę, którą

tworzycie jako Savage Messiah?

Dave Silver: Jesteśmy zespołem metalowym.

Jest to jasne i proste. Oznacza to, że nasza

muzyka pokrywa pełne spektrum metalu, od

thrashu, przez klasyczny metal, do nowoczesnego

metalu oraz pewnych motywów hard

rockowych… tworzymy wszystko. Staramy

się nie szufladkować lub cytować coś co było,

jak jakiś hołd czy powrót do przeszłości. Jesteśmy

oczywiście fanami metalu i rocka, jednak

sposób, w jaki podchodzimy do zespołu

jest całkiem otwarty, w tym sensie, że nie próbujemy

dopasować się do konkretnej sceny

aspektami radzenia sobie z personalnymi demonami,

ponieważ - szczerze mówiąc - życie

jest trudne! Dla każdego, zawsze powstanie

jakiś nowy problem, z którym będzie musiał

sobie poradzić.

Czy mógłbyś wskazać różnice pomiędzy

"Hands of Fate" oraz "Demons"?

Zostały napisane w innym czasu i miejscu,

dosłownie jak i w przenośni… kiedy tworzyliśmy

"Hands of Fate", byliśmy świeżo po

rozstaniu z Earache Records, tak więc stworzyliśmy

ten album bez kontraktu nagraniowego.

Byliśmy z niczym, musieliśmy wszystko

zaczynać od zera. Z "Demons" nie byliśmy

pod taką presją, gdyż mieliśmy wszystkie te

rzeczy poukładane, z tego na tej płycie było

trochę mniej prób i błędów, a większy i swobodniejszy

przepływ konceptów. "Demons"

jest albumem, który ma więcej kreatywnego

ognia w sobie, jest bardziej natchniony, co w

mojej opinii jest sekretem dobrej muzyki. Jeśli

artysta jest czymś zmotywowany, wtedy ta

inspiracja ma pewną energię i wagę, która definiuje

charakter danego albumu.

bądź wskoczyć do jakiegoś nurtu. W tym co

robimy jest pewna doza bezwstydnego pierdolnięcia,

ponieważ nie pasujemy do jakiejś

tam sceny, po prostu robimy swoje. Ktoś kiedyś

powiedział, że jesteśmy jak Metallika,

która spotkała Bon Jovi, a nasza muzyka została

zagrana po przez pryzmat Judas Priest

i Avenged Sevenfold... jak dla mnie ten opis

pasuje.

Jak został przyjęty "Hands of Fate"?

Stosunkowo dobrze, dostaliśmy powszechnie

dobre opinie. Część naszych starszych fanów

narzekała, gdyż nie napisaliśmy niczego

thrashowego na tę płytę, jednak nie specjalnie

mnie to obchodzi. "Hands of Fate" był albumem,

który wyciągnął nas ze złej sytuacji, z

tego powodu patrzę na niego z pewną przychylnością.

58 SAVAGE MESSIAH

Foto Ross Halfin

Dlaczego wasz najnowszy album został nazwany

"Demons"?

Ponieważ jest wiele demonów na świecie. Zasadniczo

ten album był zainspirowany przez

książkę "Demony" Fiodora Dostojewskiego

(tłumaczoną również jako "Biesy"). Jeśli spojrzysz

na obecną polityczną i kulturalną płaszczyznę

obecnych czasów, zauważysz, że jest

bardzo duża polaryzacja i dla mnie klimat polityczny

(szczególnie w Wielkiej Brytanii) jest

podobny do tego z przedrewolucyjnej Rosji.

To naprawdę jest alarmujące. Jeden z konceptów

tej książki odkrywa, w jaki sposób ideologia

może zawładnąć człowiekiem, niczym demon

oraz, że zawsze możesz powiedzieć kiedy

ktoś jest owładnięty ideologią, ponieważ w

momencie, w którym mówią, po prostu powtarzają

pewne formuły. To nie oni mówią, to

ideologia zawładnęła nimi. To w części wyjaśnia

tendencję ideologicznego purytanizmu

prowadzącego do autorytatywnej władzy i

masowych okrucieństw po obu stronach polityki:

lewej i prawej. To co mnie zadziwia (mówię

tu głównie o Zjednoczonym Królestwie)

jest powstanie radykalnej lewicy i wolna droga

dla nich do ekspansji w społeczeństwie.

My wszyscy słusznie potępiamy historyczne

konsekwencje polityki ekstremalnej prawicy,

jednocześnie zapomina się, a nawet odrzuca

fakt, że ekstremalna lewicowa ideologia była

powodem śmierci setek milionów ludzi. Nie

budzi to refleksji tych, którzy nazywają siebie

komunistami, bądź przy pokazywaniu komunistycznej

symboliki. Jest to dla mnie naprawdę

dziwne. Te bardziej filozoficzne tematy

są zestawione z tymi bardziej osobistymi

Jak przebiegał proces produkcji najnowszego

albumu?

Zaczęliśmy w Sztokholmie (Szwecja) z kolekcją

pomysłów, pracowaliśmy nad tym i próbowaliśmy

składać utwory. Mieliśmy dwóch

perkusistów sesyjnych, w tym jednego z którym

byliśmy w trasie w poprzednich latach.

Współpraca układała się nieźle. Moją filozofią

jest - po prostu rzuć to na ścianę, nie rozmyślaj

o tym w nieskończoność - jeśli wizja

jest czysta, wtedy nie ma potrzeby by utknąć

na długo w jednym koncepcie, po prostu napisz

to z serca i trochę z głowy. To jest proste!

Jak duży wpływ na kształt albumu mieli nowi

członkowie?

Dokonaliśmy zmian w zespole po tym jak album

został stworzony, więc powiem, że raczej

nie mieli na niego żadnego wpływu.

Wstęp do "Virtue Signal", jak również parę

motywów z "Under No Illusions" brzmi jak

coś od Dismember z okresu ich "Massive

Killing Capacity". Czy byliście nimi zainspirowani,

czy to tylko przypadek?

Zobacz, nie próbuję tu być zabawny... Ostatnio

sporo słuchałem Foreigner, a obecnie

puszczam sobie dużo Golden Earring. Nie

wiem czy w moim życiu odsłuchałem cały album

Dismember… Nie jest to prztyczek w

nos dla zespołu, znam tą nazwę i potrafię sobie

przypomnieć logo, jednak nie jest to typ

mojej muzyki. Myślę, że to musimy uznać za

przypadek.


Kto inspiruje was muzycznie?

Lubię głównie dobre utwory i twórców.

Ostatnio słuchałem dużo Budgie, The Who,

Golden Earring... Lubię takie zespoły jak

UFO, Rush, Uriah Heep, The Police i tak

dalej… Mój smak ostatnio poszedł bardziej w

lata 70. I co jest bardzo interesujące dla mnie,

niedawno słuchałem coś takiego jak "You

Know, You Know" autorstwa The Mahavishnu

Orchestra, sam utwór tak bardzo mnie

nie ruszył, ale przyciągnął jego pewien aspekt,

i to jest fajne. Wciąż jest jakość w muzyce z

tamtego okresu, być może dlatego, że sposób

nagrywania był w powijakach, jednak odnajduje

pewne brzmienia w tych zespołach,

które są dla mnie atrakcyjne. Możesz powiedzieć,

że jest to uczucie autentyczności lub

coś w tym stylu. Wspaniała muzykalność...

Myślę, że większość z tego jest związana z sekcją

rytmiczną. Jak dla mnie, przewaga

współczesnej muzyki nie ma tego samego powabu.

Nawet te zespoły, które próbują

brzmieć, jak te zespoły z lat 70. nie wchodzą

mi, ponieważ po prostu nie czuję tych

piosenek lub są one kiepskim "skokiem na

kasę", jak Greta Van Fleet. Jeśli chodzi o większość

nowego metalu, to jest ona dla mnie

nudna, szczególnie kiedy nie możesz nawet

porządnie usłyszeć basu. Gdzie wszystko jest

za czyste i okrutne dla uszu. Z wokalami jest

podobnie - jest naprawdę okropne - poważnie!

Ile razy chcesz słyszeć kogoś wykrzykującego

"uuuurghhhhhhhh"? To absurd!!! Inną

rzeczą, którą lubię z lat 70. jest to, że ma prawie

libertariańską perspektywę. Nie mam na

myśli politycznego aspektu, chodziło mi tu o

wolność do podejścia, do eksperymentów prowadzonych

przez zespołowy. Nie wiem, mam

nostalgię do tamtego czasu, zaś przyszłość jawi

się stosunkowo blado, jak dla mnie.

Co chcecie przekazać Waszym najnowszym

albumem?

Nie ma tutaj jakiejś większej narracji, jest to

heavy metalowy album, podczas tworzenia

którego mieliśmy dużo frajdy, byliśmy kreatywni

i tak dalej… mam nadzieje, że ta naiwna

niewinność będzie dla kogoś pociągająca, więcej,

być może ten ktoś będzie czerpał przyjemność

ze słuchania tego! Tak po prostu.

Która książka będzie najbliższa tematycznie

Foto: Savage Messiah/Century Media

waszemu "Demons"?

Zasadniczo parę książek. Po pierwsze będzie

to powieść, z której pożyczyłem tytuł "Demony"

Dostojewskiego. Poza tym trochę

"Zbrodni i kary" również Dostojewskiego,

naprawdę podobała mi się jej lektura. Jednak

w większości byłby to George Orwell z powieści

"Na dnie w Paryżu i w Londynie"

oraz "Wiwat Aspidistra". Głównie ta ostatnia,

sentyment do tej książki jest czymś, z

czym jestem mocno związany.

Kto stworzył grafikę do waszego najnowszego

albumu? Co sądzisz o współpracy z

nim?

Alex Eckman-Lawn stał za tym. Uważam, że

zrobił naprawdę świetną robotę, przy tym

wykonując ją profesjonalnie i szybko! Co jest

zawsze dużym plusem!

Okładki na "Plague of Conscience" oraz

"The Fateful Dark" mają tą samą główną

postać. Zgaduje, że są połączone tematycznie,

czyż nie? Czy mógłbyś powiedzieć o

tym coś więcej?

Tak naprawdę nie są połączone, to była tylko

źle przemyślana próba stworzenia naszej maskotki.

Jednak znowu, zmieniła się perspektywa

i dla nas nie był to kierunek, którym

chcielibyśmy podążać.

Czy "Insurrections Rising" i "Spitting Venom"

przetrwały próbę czasu?

Uważam, że "Insurrections Rising" brzmi

całkiem dobrze, jednak nie jestem w stanie

ich ocenić całkiem w obiektywnym sposób,

gdyż są moimi albumami.

Czy powinniśmy traktować wasze albumy

jako jedną dużą historię?

Nie ma tu zasad. Możesz je traktować jak tylko

chcesz. Dla nas - one wszystkie - są tylko

częścią życia tego zespołu, każda płyta na

swój sposób doprowadziła do kolejnej, zaś my

kontynuujemy tę drogę małymi kroczkami,

idąc przed siebie.

Co zamierzacie robić w późnym 2019r. i

wczesnym 2020r.?

Grać wiele koncertów! Co mogę powiedzieć z

pewnością, gdyż mamy już wiele z nich zarezerwowanych.

Jeśli chcesz być zaangażowany

w muzykę tej ery, musisz prowadzić życie trubadura

i jest to życie, które uwielbiamy. Tak

więc trasy są tym, co zamierzamy robić.

Co sądzisz o najnowszym albumie Xentrix?

Zaskakujące pytanie! Szczerze nie miałem

okazji tego słyszeć, ale nie mam nic przeciwko

temu. Niemniej nie jest to zespół, którym

się interesuje.

Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą

do was.

Dziękuje Tobie za pytania, zaś waszym czytelnikom

za poświęcony czas na przeczytanie

wywiadu. Mamy nadzieję, że w tym roku,

bądź w przyszłym, uda nam się dotrzeć do

waszego kraju. Jako kraj pochodzenia moich

przodków, czuję, że jest to przeoczenie z mojej

strony, że nie miałem jeszcze okazji zagrać

u Was koncertu.

Jacek Woźniak

Foto: Savage Messiah/Century Media

SAVAGE MESSIAH 59


(śmiech)

Myślę, że pająki przy ludziach to niewinne

stworzenia. One polują i zabijają, żeby przeżyć

a ludzie dla władzy, kasy, żądzy, z zemsty

a także zwykłej przyjemności. To nas stawia

absolutnie na szczycie łańcucha istot żyjących.

Nikt nam nie dorównuje.

Z przymrużeniem oka oraz na poważnie

Hunter przyzwyczaił nas już do nieszablonowej twórczości, zarówno w

warstwie muzycznej, jak i tekstowej. Na najnowszym albumie "Arachne" jest jednak

jeszcze ciekawiej, a Drak pisze o tak wielu wartych uwagi, niepokojących i

ważkich sprawach, że było o czym rozmawiać:

HMP: Sprawa nie jest nowa, problem nabrzmiewał

od wielu lat, ale teraz jest chyba

sprzyjający czas ku temu, by wreszcie przerwać

zmowę milczenia wokół pedofilii w Kościele.

Poruszaliście ten temat wcześniej już

kilkakrotnie, choćby w "Armii Boga", teraz

mamy "Arachne"?

Paweł "Drak" Grzegorczyk: Tak. A w międzyczasie

nagraliśmy utwór "NieWesołowski",

który znalazł się na płycie "NieWoln-

Ość". Nakręciliśmy również do niego teledysk

wspólnie z aktorami olsztyńskiego Teatru

im. Stefana Jaracza. Problem poruszamy już

od ponad dziesięciu lat. I w końcu mamy

Nie zaskakuje cię, że z jednej strony papież

Franciszek walczy z pedofilią w Kościele,

przygotowuje kolejne wytyczne czy rozporządzenia

mające jej zapobiegać, a nasi dostojnicy

nie chcieli wystąpić w tym dokumencie?

Czyżby wyznawali zasadę, że jeśli o

czymś nie mówimy, to tego nie ma?

Mam wrażenie, że to co mówi i robi obecny

papież nie robi żadnego wrażenia na naszych

dostojnikach kościelnych. Może, gdyby to był

nasz papież to ktoś by posłuchał. Ale chwileczkę,

nasz papież przecież nie mówił. A nie

wierzę, że nie wiedział. Musiał wiedzieć. I nic

nie zrobił. Skoro Franciszek może to i on by

Wśród tych mało pozytywnych obrazów

wyróżnia się "Figlarz Bugi", traktujący o

bezmyślnym żartownisiu, nie zdającym sobie

sprawy z tego, że swymi "żartami" krzywdzi

innych, jeden z bohaterów najbardziej

odlotowego komiksu w dorobku Janusza

Christy "W krainie borostworów"?

Odlotowy to dobre słowo. Zastanawiałem się

często czy i co palił Christa tworząc ten komiks,

bo odstaje on bardzo od innych. Jest,

powiedziałbym, bardzo surrealistyczny. Nasza

płyta jest hybrydą. W połowie z przymrużeniem

oka, a w drugiej na poważnie. Przy

czym ta część z przymrużeniem oka też jest

poważna, ale dużo głębiej trzeba pokopać

(śmiech). Wszystkie utwory mają swoje inspiracje

postaciami realnymi, i do tego w większości

żyjącymi obecnie. I bardzo blisko nas.

A czasem w nas.

To prawda, że chciałeś pierwotnie zatytułować

tę płytę "Borostwory", ale reszta zespołu

postawiła zdecydowane veto?

Nie było zdecydowane właśnie. I dlatego żałuję,

że jednak nie przeforsowałem tego pomysłu.

Jakoś by to zgryźli (śmiech). Zwłaszcza,

że wiele osób uważa, że "Borostwory"

byłyby lepszym tytułem. Myślę, że opór wynikał

z tego, że nie znali jeszcze większości

tekstów w momencie gdy musieliśmy tenże

tytuł podać do publicznej wiadomości. Nauczka

dla mnie, żeby na przyszłość nie odpuszczać

i zaufać intuicji.

przełom. "Kler" i dokument braci Sekielskich

otworzył puszkę Pandory. Oby tylko

spowodowało to konkretne działania. Jeśli nie

teraz to kiedy?

"Tylko nie mów nikomu" Tomasza i Marka

Sekielskich w dwa dni od premiery obejrzało

na YouTube ponad 11 milionów ludzi - to też

o czymś świadczy. To wstrząsający film,

szczególnie w kontekście rozmów z ofiarami

molestowania, ciebie też pewnie poruszył?

Jeśli kogoś nie poruszy tzn. że ten ktoś ma

bardzo poważny problem. Nie mogę powiedzieć

jednak, że byłem zaskoczony. Myślę, że

większość Polaków słyszała, wie, widzi takie

historie od lat. A nawet od wieków. Niestety

brak reakcji i ta przerażająca zmowa milczenia

jest nie mniej wstrząsająca niż sama zbrodnia.

I jak to świadczy o naszym społeczeństwie

i nas, ludziach.

Foto: Aleksander Ikaniewicz

mógł. Powinien. To jest dopiero cios.

Hunter od lat porusza niewygodne i ważkie

tematy. Tym razem zabieracie nas w surrealistyczną

"podróż w głąb siebie", chcąc pokazać

złożoność i nieprzewidywalność ludzkiej

natury?

Człowiek jest tak skonstruowany, że raczej

unika niewygodnych i ciężkich tematów.

Zwłaszcza gdy dotyczą jego samego. Odsuwa,

zamiata, przenosi winę na innych. I mało kogo

to nie dotyczy. Ale unikanie tematów rzadko

kiedy prowadzi do ich rozwiązania. O ile

oczywiście ma się wrażliwość i empatię a sumienie

nie pozwala z tym żyć. Dlatego warto

o tym jednak mówić i po prostu samemu się z

tym zmierzyć.

Zważywszy jednak, że czasem potrafimy

być istnymi potworami, to "Arachne" nie

jest płytą tylko i wyłącznie o ludziach?

Widocznie są fanami "Tytusa, Romka i

A'Tomka" (śmiech). Od "Kajka i Kokosza"

przez "Hobbita"/"Władcę pierścieni" do

"Mistrza i Małgorzaty" - mnóstwo na tej

płycie literackich inspiracji z najwyższej

półki, bo przecież komiksy Christy to również

klasyka, a "Szkoła latania" jest nawet

na liście lektur obowiązkowych w szkole

podstawowej?

Naprawdę? Ale super! Bardzo się cieszę. To

są bardzo mądre komiksy i bardzo życiowe.

Które z wiekiem nie tracą, a wręcz zyskują,

gdy człowiek zaczyna rozumieć wszystkie

podteksty i życiowe odniesienia. Można dorastać

wraz z nimi. Polecam niezależnie od wieku.

Nie darowałeś sobie rzecz jasna tak dla siebie

typowych zabaw słowem, różnych zbitek

czy wieloznaczności - tak już masz, tak

piszesz, a słuchacze mają mieć frajdę z doszukiwania

się czy w takim "Szata na bal"

faktycznie chodzi o szatę, czy może jednak

szatana, albo kim jest "SrebrniKomiko

Twór" z "O worze"?

W pierwszym chodzi i o to i o to. To prawda.

Nie mogę się powstrzymać. I muszę tu przyznać,

że świetnie się bawię przy tych łamisłówkach.

W drugim wypadku sprawa jest

dość skomplikowana i jakkolwiek nie chcę odbierać

frajdy szukania samemu, zdradzę tylko,

że dotyczyło to w dużej mierze przyjaciół,

gdy zaczynają się zachowywać irracjonalnie,

tworząc pod przykrywką rzeczy nielojalne.

60

HUNTER


Utwór ma jednak także drugie dno - pazerności.

Nie stronisz też od polityki ("Kim"), "Casus

Belli" zdaje się dotykać naszego bezlitosnego

i bezmyślnego eksploatowania środowiska

naturalnego, a "iŻółć" jest o nienawiści

w sieci?

Ciężko byłoby mi wymienić czego te teksty

nie poruszają. Z głównych motywów przewodnich

wymieniłbym wycinkę lasów, hejt, niszczenia

środowiska i ziemi, pewnej posłanki,

ex ministra, zakonnika, ludzipająków i ich

sieci, ale też wielu, wielu i innych.

Jak myślisz dlaczego w tak zwanym realu

jesteśmy zupełnie inni? To ta pozorna anonimowość

wyzwala w ludziach najgorsze

instynkty, pozwala opluwać innych?

Dużo trudniej spojrzeć komuś w oczy i mówić

rzeczy, które z taką lekkością przychodzą w

zacisznym pokoju, przed monitorem lub w

smartfonie. Opluć kogoś, zhejtować, zalać

żółcią i frustracją niespełnionych marzeń i

marnowanego życia? W bezpośrednim kontakcie?

Trzeba mieć odwagę i jaja. Anonimowość

zamienia to w tchórzostwo. A zabawne

jest to, że w sieci jej nie ma. Jeśli komuś

naprawdę ktoś nadepnie na odcisk to znajdzie

tego kogoś. I raczej prędzej niż później.

W "NieBanalnym" mieliśmy parafrazę fragmentu

"Murów" Jacka Kaczmarskiego, w

"Iżółć" sięgnąłeś po fragment "Arahji" Kultu,

który po zmianach brzmi: "Nasz kraj

podzielony nie jest nawet murem, tylko zwykłym,

szarym płotem" - czyli nawet gdy różnimy

się brakuje nam klasy?

W duszach większości Polaków niestety gra

disco polo. A to trudno nazwać klasą. Banalne,

prymitywne teksty ku uciesze gawiedzi.

Trzy funty ma krzyż, do tego często mylnie

użyte. Wiocha, zacofanie, smutek. Potrzebujemy

klasy na szybko. I dużo. Jesteśmy bardzo

smutnym, sfrustrowanym ale też i skrzywdzonym

narodem. Ale tu już wkracza na

scenę historia.

Czyli "(...) plagowym słowem Polski stała

się żółć" i "nie masz, nie masz nadzieje", że

zacytuję czarnoleskiego mistrza, na jakąkolwiek

poprawę tego stanu rzeczy?

Żółć jest bardzo polskim słowem. I nie tylko

ze względu na to jak wiele jej mamy w sobie,

ale także dlatego, że każda jego litera jest napisana

polską czcionką.

Może porozmawiamy też w końcu o warstwie

muzycznej "Arachne", bo nagraliście

bardzo urozmaiconą, ciekawą płytę. To

Hunter jaki znamy, ale z drugiej strony w

jakby odnowionej wersji - to rezultaty tego,

że płyta jest efektem wytężonej pracy was

wszystkich, bo nawet jeśli ktoś nie komponował,

to miał wpływ na aranżacje czy

brzmienie poszczególnych utworów?

Warstwa muzyczna powstała na próbach.

Tym razem wszystkie utwory stworzyliśmy

właśnie w naszej sali. Nikt nie przyniósł gotowych

form, jak to wcześniej najczęściej bywało.

Do tego opracowaliśmy metodę cichego

grania, która pozwoliła nam grać kilkanaście

godzin. Wcześniej, na odkręconych na maksa

piecach, dawało się wytrzymać zaledwie kilka.

To bardzo przyspieszyło pracę. I tak naprawdę

wszystko się rozegrało dosłownie na

kilku spotkaniach. Ale za to dzienno-nocnych.

Tworzyliśmy i aranżowaliśmy. Potem

już się zagrzebałem w domu i do tych instrumentalnych

form układałem linie wokalne i

pod nie pisałem teksty. Następnie ślady powędrowały

do Jelonka, który zaaranżował do

tych naszych nagrań z sali swoje smyki i nowatorsko

- klawisze.

A propos brzmienia: poza nagraną w studio

Heinricha perkusją całą resztę ścieżek nagraliście

sami w warunkach domowych.

Dzieje się tak już od czasów "Imperium", tak

więc jest to już taka wasza norma, tym

bardziej, że sprawdza się brzmieniowo w 100

%?

Zgadza się, choć ma to także swoje mroczne

strony. W domu ciężko się zmobilizować i

czasowo wychodzi to słabo. Dlatego teraz jednak

spróbujemy nagrać główne partie w studio.

Właśnie po to, żeby był konkretny termin

i bat nad głową.

Teksty są mroczne, niepokojące i dające do

myślenia, ale mamy też na tej płycie potencjalne

hity: wspomnianego już "Figlarza Bugiego"

oraz "Saurumana", tylko czy bardziej

komercyjne stacje radiowe będą chciały grać

Foto: Aleksander Ikaniewicz

utwory tak "kontrowersyjnego" zespołu?

Nie wierzymy już w to. Antyradio trochę popuszcza

i w audycjach autorskich też możemy

liczyć na okazjonalną emisję, ale tak, żeby w

głównych rozgłośniach wejść na plejlistę i pojawić

się w odbiornikach w pracy i samochodach

w ciągu dnia to nawet z tak nieszkodliwym

utworem jak "Figlarz Bugi" już nie liczymy.

Zresztą wasz największy przebój "Kiedy

umieram" też nie miał banalnego tekstu w

stylu "Dmuchawce, latawce, wiatr", tak

więc to w sumie nic nowego? (śmiech)

Tak. To smutne. Bo jest wiele wartościowych

utworów polskich wykonawców, które nie pojawią

się w tych mediach. Szkoda.

Słychać w tych utworach, że zaczynaliście

od tradycyjnego, melodyjnego metalu - to

taki nieświadomy powrót do przeszłości?

Tak. Trochę sentymentalni zaczynamy się

robić. Pewnie w związku z naszym wiekiem

(śmiech). No ale pozostajemy w tej kwestii

wierni zasadzie, że jak coś nam się podoba i

dobrze się z tym czujemy, to gramy. A jeśli

nie do końca to przynajmniej próbujemy to

tak zmienić, żeby nam się podobało.

Na koncertach nie ma już za to żadnych

ograniczeń. Na razie macie za sobą marcową

odsłonę trasy promującej "Arachne",

teraz koncertów będzie pewnie stopniowo

coraz więcej, bo scena to wasze środowisko

naturalne?

Życzylibyśmy tego sobie, ale to wbrew pozorom

nie jest takie proste. Koszty produkcji

naszych koncertów nie pozwalają nam grać

tam gdzie zechcemy. A chcemy wszędzie. To

niestety sprawia, że nie jest ich aż tak dużo.

Ale postawiliśmy na to, żeby były jak najlepsze.

Zatrudniliśmy najlepszą naszym zdaniem

ekipę. Postawiliśmy nie tylko na

dźwięk, ale i na światło. Do tego elementy

scenografii. Wszystko po to, żeby były one

jak najlepsze pod względem technicznym, wizualnym

i dźwiękowym. A to są niestety koszty.

Poprzednią rozmowę też kończyliśmy w ten

sposób, pytałem bowiem o zapowiadaną od

lat płytę akustyczną, nad którą wciąż pracujecie.

Ukaże się w końcu, bo póki co, nader

regularnie, wydajecie płyty elektryczne -

cztery w niespełna siedem lat, to niezła średnia?

Tak, to nasza płyta widmo (śmiech). Co ciekawe

pracujemy nad nią. Nie poddajemy się.

Ale tym razem nic nie będę obiecywał. Lepiej

jak będzie to niespodzianka niż kolejny falstart.

Takie wyjątkowe wydawnictwo akustyczne

warto byłoby uświetnić specjalną trasą -

myślicie o czymś takim, tak dla odmiany

tego, czym zajmujecie się już od tylu lat?

Jeśli tylko ją nagramy to planów mamy tyle,

że ho ho. (śmiech)

Wojciech Chamryk

HUNTER 61


...istnieje ogromne prawdopodobieństwo,

że w końcu zabrzmisz podobnie...

Ravager to niemiecki zespół thrash metalowy, który

w moim odczuciu gra stosunkowo dobry thrash. Nie

jest on wybitny, w najgorszym wypadku przeciętny,

jednak w większości momentów wciąż dobry.

Niemniej, o ile muzyka czasami może wydawać

się średnia, tak nastawienie oraz podejście zespołu

do udzielania wywiadu jest już inną kwestią. Gitarzysta

Dario wydaje się mieć to całkiem dobrze opracowane. Pokazuje

to, odpowiadając treściwie na moje pytania i jeśli jesteś zainteresowany

zespołem, bądź po prostu chcesz przeczytać przykład kolejnego dobrze

udzielonego wywiadu, to zapraszam dalej.

który na naszych nielicznych koncertach był

najlepiej przyjmowany, postanowiliśmy dać

EPce tytuł po nim. Na płycie tak naprawdę

nie ma konceptu opartego na czasie, budzikach

czy terroryzmie.

Czy mógłbyś podać tytuły innych albumów,

które używają "czasu" w tytule bądź jako

temat przewodni? Ja podam taki przykład:

Rok po EPce wydaliście swój debiutancki album

nazwany "Eradicate… Annihilate…

Exterminate…". Jak on przetrwał próbę czasu?

Nadal otrzymujemy zamówienia na ten album

z wielu różnych krajów. Ludzie wciąż

kochają słuchać tych utworów na żywo, więc

można powiedzieć, że radzi sobie całkiem

nieźle. Oczywiście nasza uwaga jest teraz całkowicie

skupiona na nowym albumie.

Słyszę jeden z motywów stworzonych przez

Dark Angel (z "Psychosexuality") w waszym

"Unknown Dreams". Aczkolwiek, by

być uczciwym, to jest tylko jeden motyw.

Ale czy tak naprawdę byliście zainspirowani

Dark Angel? Zasadniczo to słyszę trochę

podobnie brzmiących riffów też w "Trapped

Inside". Czy mógłbyś powiedzieć więcej o

waszych muzycznych inspiracjach?

Dark Angel raczej nie było inspiracją, riffy

do tych kawałków napisałem wspólnie z Marcelem,

a jak wspomniałem, nie znam zbyt dobrze

tej kapeli i wątpię czy Marcel ich kojarzy.

Mógł to być czysty przypadek. Czasami

zwracamy sobie na to uwagę, gdy któryś riff

zbyt przypomina coś, co znamy, tak żeby ludzie

nie pomyśleli, że kopiujemy inne zespoły.

Zwykle Marcel przynosi jakieś riffy, nad

którymi potem wspólnie pracujemy i tworzymy

nowy utwór.

HMP: Cześć, czy mógłbyś opisać swój zespół

w paru zdaniach?

Dario: Cześć, Ravager to młody zespół z małego

miasta w północnych Niemczech. Jesteśmy

piątką przyjaciół grającą coś, co można

najlepiej określić jako oldschoolowy thrash

metal. Wiele recenzji naszego nowego albumu,

"Thrashletics", sugeruje, że brzmienie

mamy bardziej w kierunku Bay Area niż niemieckich

thrashowych załóg w rodzaju Destruction

czy Sodom.

Jak zaczęliście?

Zaczęliśmy jako zespół po tym jak Marcel,

nasz drugi gitarzysta, pod koniec 2014 roku

odezwał się do mnie z zapytaniem czy nie

chciałbym grać w kapeli. Powiedziałem, że

chętnie, a do tego zwróciłem się do kolegi z

poprzedniej grupy, Philipa (wokal) i spytałem

czy również byłby zainteresowany. Marcel

zaprosił dodatkowo Andre (perkusja),

grali już wcześniej razem i tak zaczęliśmy jako

kwartet. Z początku Andre był basistą, a perkusisty

wciąż nie mogliśmy znaleźć. W końcu

zdecydował, że zasiądzie za garami, bo zawsze

miał ku temu ciągoty. Jakiś czas później

Philip i ja na jakimś grillu zapytaliśmy Justusa

(bas) czy nie chciałby grać u nas na basie.

Co zainspirowało waszą pierwszą EPkę,

"Alarm Clock Terror" wydaną w roku 2016?

Po tym jak napisaliśmy pierwszy kawałek,

chcieliśmy sprawdzić się w studio, żeby zobaczyć

jak ludzie przyjmą naszą muzykę. A ponieważ

"Alarm Clock Terror" był utworem,

Foto: Ravager

"Time Does Not Heal" autorstwa Dark

Angel...

Pierwsze co przychodzi mi do głowy to "Persistence

Of Time" Anthrax, który nie jest złą

płytą, jednak wolę ich wcześniejsze nagrania.

Dark Angel nie słuchałem dotąd zbyt dużo,

powinienem chyba to nadrobić.

Czy czas naprawdę istnieje? Czas jako koncept

jest interesujący sam w sobie, czyż nie?

Zgadza się. To coś co zostało wymyślone typowo

przez ludzi i istnieje tylko w naszej wyobraźni.

"Rzecz", która naprawdę istnieje, to

entropia.

Czy w waszej opinii pierwsza EPka była

sukcesem?

Przede wszystkim pomogła nam złapać kontrakt

na debiutancką płytę z Iron Shield Records,

co jest niemałym sukcesem, zważywszy

na to, gdzie znajdujemy się teraz.

Zapytam cię jako muzyk, czy w ogóle da się

ominąć tworzenia muzyki, która brzmi podobnie

do czegoś, co już powstało, skoro mamy

skończoną ilość akordów, skal, rytmów i instrumentów?

Zawsze znajdzie się jakaś kapela, której udaje

się zabrzmieć naprawdę oryginalnie. Nie

wiem czy jest na to jakaś matematyczna formuła,

ale kiedyś chyba czytałem coś na ten

temat i pisali tam, że ilość różnych sposobów

na zaaranżowanie dwunastu nut w czasie

trzech minut jest o wiele większa niż wiek

wszechświata liczony w sekundach. Jeśli jednak

grasz pewien rodzaj muzyki, istnieje

ogromne prawdopodobieństwo, że w końcu

zabrzmisz podobnie do jakiegoś innego zespołu.

"The Walking Dead" był zainspirowany

serialem o tej samej nazwie? Czy raczej był

to ukłon w stronę filmów Romero? Czy mógłbyś

powiedzieć więcej o inspiracjach na liryki

z debiutu?

Inspiracją był serial TV, który Marcel często

oglądał. Teksty pozostałych utworów powstały

z fascynacji wojną i filmami grozy ale też

żoną Marcela, która podczas wakacji zawsze

nastawiała budzik.

Co chcielibyście zmienić na waszym debiucie?

62

RAVAGER


Jego brzmienie. Nagrywaliśmy ten album za

niewielką kasę, niemniej jednak okazał się on

sukcesem i jesteśmy z niego dumni. Poza tym,

to może aranżacje w jednym czy dwóch utworach.

Kto wykonał grafiki na EPkę i "Eradicate…

Annihilate… Exterminate…"?

Okładki zrobiła dziewczyna Justusa, Isi, która

wykonuje też większość naszych zdjęć.

Kanał na Youtubie o nazwie New Wave of

Old School Thrash Metal wrzucił twój cały

album. Z tego co wiem (z komentarzy), jesteście

tego świadomi. Mógłbyś powiedzieć

więcej o takim sposobie promocji muzyki?

Zapytali nas, czy nie mielibyśmy nic przeciwko,

gdyby wrzucili nasz album na Youtube.

Powiedzieliśmy, że nie. W tych czasach nie

ma sensu zmuszać ludzi do kupowania muzyki.

Gdybyśmy tak robili, prawdopodobnie

nikt by o nas nie usłyszał. Cały czas odkrywam

nowe świetne zespoły na Youtube. Wielu

ludzi robi tak samo, później, na tej podstawie

decydują czy zakupić płytę albo merch

danego zespołu, czy też przyjść na ich koncert

i w ten sposób okazać wsparcie.

Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej na

temat produkcji waszego najnowszego albumu,

"Thrashletics", co pominęliście na filmach

z Soundlodge, wrzuconych na waszym

kanale Youtube?

Nagrywać zaczęliśmy gdy większość materiału

była już skomponowana. A ponieważ nasz

poprzedni album sprzedał się całkiem nieźle,

mieliśmy pieniądze na wynajęcie profesjonalnego

studia. To była naprawdę dobra decyzja.

Świetnie spędziliśmy czas w studio i Jörg bardzo

nam pomagał.

Czy mógłbyś porównać wasz debiut do najnowszego

albumu?

Poza tym, że obydwie płyty nagrał ten sam

zespół, to większych podobieństw nie ma.

Oczywiście wiele się nauczyliśmy podczas nagrywania

debiutu i tę wiedzę wykorzystaliśmy

przy tworzeniu "Thrashletics".

Foto: Ravager

Czy "Slaughter Of Innocents" był zainspirowany

masakrą w M? Lai? Jak zdobyliście

informacje o tym wydarzeniu? Czy był to temat

zainspirowany przez osadzony w podobnych

realiach "Agent Orange"?

"Agent Orange" to płyta Sodom, którą prawdopodobnie

wszyscy lubią, więc tak, była dla

nas inspiracją. Tematyka zawarta na tamtym

albumie również miała na nas wpływ. "Slaughter

Of Innocents" oparte jest na wspomnianej

przez ciebie masakrze, która miała miejsce

podczas wojny w Wietnamie. Jest kilka

robiących wrażenie filmów dokumentalnych

oraz sporo interesujących artykułów w Internecie

na ten temat.

Czy mógłbyś nam powiedzieć coś więcej

czym inspirowaliście się pisząc teksty, poza

tymi, które zostały wcześniej wspomniane?

Pomysły na teksty czerpiemy z tego co zauważymy,

przeczytamy, usłyszymy lub doświadczymy

i uznamy, że warto na ten temat

napisać utwór. To dlatego mamy na albumie

taką różnorodność motywów, od małych

niewygód dnia codziennego aż do globalnych

katastrof, które zagrażają naszej egzystencji.

Foto: Ravager

Motywy z "Kill For Nothing" dla mnie

brzmią trochę jak Vio-Lence z ich "Eternal

Nightmare" zmieszane z Slayerem? Też

wam się tak wydaje? Czy mógłbyś powiedzieć

coś więcej o muzycznych inspiracjach

na tym albumie?

Ciężko nam porównywać się z innymi zespołami,

ponieważ jesteśmy z naszą muzyką mocno

związani i nie chodzi tylko o przywiązanie

do dźwięków, ale ma to związek ze

wspomnieniami z sali prób. Nie umiem więc

odpowiedzieć na to pytanie, sam zdecyduj.

Czerpiemy inspiracje z wielu różnych odmian

heavy metalu. Pomiędzy tymi wszystkimi

czysto thrashowymi riffami możesz usłyszeć

kilka zagrywek, które mogą się kojarzyć z

death czy nawet black metalem. Oczywiście w

tym wszystkim jest również oldschoolowy

heavy metal jak np. w drugiej połowie "Dead

Future".

Kto stworzył grafikę na "Thrashletics"?

Okładkę wykonał Timon Kokott z Timon

Kokott Art-work na podstawie naszego wstępnego

wyobrażenia o tym, co chcielibyśmy na

niej zobaczyć. Uważamy, że końcowy rezultat

jest fantastyczny, a Timon jest świetnym gościem

we współpracy.

Który teledysk Ravager jest waszym ulubionym?

Osobiście stawiam na "Dead Future", głównie

dlatego, że to mój ulubiony kawałek.

Co zamierzacie robić w 2019?

Zagramy każdy koncert, który uda nam się

zabookować i będziemy kontynuować pisanie

utworów na kolejny album.

Co sądzisz o poprzednim roku?

Był świetny, zagraliśmy mnóstwo fajnych

koncertów i poznaliśmy dużo wspaniałych ludzi.

Nagrywanie albumu latem było zdecydowanie

jednym z najlepszych momentów zeszłego

roku.

Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą

do was.

Przede wszystkim ogromne podziękowania

dla wszystkich, którzy nas wspierają, przychodzą

na nasze koncerty i sprawiają, że granie

jest doskonałą zabawą! Wspierajcie lokalne

kapele i kluby! Oni na was liczą, a w większości,

koncerty są w przystępnej cenie. Nie

ma więc usprawiedliwienia na siedzenie w domu,

nudzenie się i czekanie aż sezon letnich

festiwali się rozpocznie. Thrash on!

Jacek Woźniak

Tłumaczenie: Paweł Izbicki

RAVAGER

63


HMP: Cześć, na początek czy mógłbyś opisać

swoją muzykę?

Ryan Waste: Prymitywny heavy metal, bezpośredni,

bez jakiś fanaberii, prosto w twarz i

przez czaszkę.

Dlaczego nazwałeś swój zespół BAT.

Lubię jednoczłonowe nazwy dla zespołów,

mają w sobie mocne uderzenie. Wiele zespołów,

które słuchałem dorastając, miały nazwę

złożoną z jednego słowa i nie mógłbym sobie

darować żeby BAT nie podążył tą ścieżką.

Jest ono mocne i złe, tak jak my.

Jak się spotkaliście?

Poznałem naszego perkusistę Felixa na

wystę-pie Municipal Waste w 2007 roku, w

Austin, Texas. Z tego co prawdopodobnie

"Devil Takes the High Road"

jest tego świetnym przykładem

Odpowiedział mi tak basista i

wokalista Ryan Waste, spytany o wybory

estetyczne na okładce ich najnowszego

oraz niedawno wydanego albumu,

"Axestasy". Zapewne fanom bardziej

heavy metalowych zakątków nie muszę

przedstawiać tej amerykańskiej kapeli, jednak

czuję, że wśród czytelników są osoby, którzy nie do

końca kojarzą furię wyzierającą z albumów BAT. I w tym pomoże mi wcześniej

wymieniony Ryan, który opowie o historii zespołu. Zapraszam.

był waszym pierwszym wydanym materiałem?

Jak duży wpływ miał na was Motörhead?

Wydaliśmy demo nazwane "Primitive Age"

w roku 2013 na kasecie i to był nasz pierwszy

materiał. Zawierał on pięć oryginalnych

utworów. Zinterpretowaliśmy "Speedfreak" na

naszym pierwszym występie wraz z "Into Crypts

of Rays" Celtic Frost. Russ Tripping z

brytyjskiego Satan nagrał nasz cały występ,

który graliśmy na ich otwarcie, jako nasze

pierwsze trzy koncerty. "Speedfreak" wyszedł

nieźle, więc wrzuciliśmy go do internetu jako

hołd dla Lemmy'ego, kiedy on umarł… tak

więc nie było to nigdy oficjalne wydanie, tylko

hołd. Motörhead jest dla mnie największą

inspiracją, nie tylko muzycznie, ale także

estetycznie z grafikami oraz sposobem życia.

Nie ma pojedynczego albumu, który mógłbym

porównać do BAT, ponieważ ogółem

czerpiemy elementy z całej dyskografii Motörhead.

Wymienię natomiast album, który

jest świetny, ale nie dostał dostatecznej uwagi

i jest to "Another Perfect Day". Nie powiedziałbym,

że BAT brzmi jak ten album, ponieważ

jesteśmy bardziej inspirowani okresem

Fast Eddiego, jednak ta płyta często jest

grana w moim domu.

Wasz debiut został wydany w roku 2016.

Co mógłbyś powiedzieć o nim trzy lata po

wydaniu? Czy był on udany?

Jestem bardzo dumny z "Wings of Chains".

Pokazał on wczesny materiał w sposób, w

który demo nie było w stanie zademonstrować.

Tak było dzięki temu, że graliśmy te

utwory na żywo w klubach przed nagraniem

tego albumu, gdzie demo było tak naprawdę

nagrane w czasie przed jakimkolwiek występem

lub trasą. Oswoiliśmy się z nimi i czuliśmy

się bardziej pewni w studiu. Ludzie zaczęli

się interesować zespołem w momencie

wydania debiutu, więc z tego co mi się wydaje,

jest to sukces.

64

wiesz, to grał on wcześniej w DRI w latach

80. i słyszał porównanie pomiędzy tymi dwoma

zespołami i chciał sprawdzić nasz zespół.

Szybko doszliśmy do porozumienia i staliśmy

się przyjaciółmi. Gadaliśmy na temat robienia

projektu razem, jednak nie stworzyliśmy nic

przed rokiem 2012. Znałem naszego gitarzystę

Nicka od roki 2004, od czasu kiedy przeniósł

się do Richmond, Virginia, gdzie w roku

2008 rozkręciliśmy heavy metalowy zespół

zwany Volture. Wiedzieliśmy, że będzie pasował

do BAT i w momencie, w którym on

wszedł do BAT, zdecydowaliśmy się, że będzie

to prawdziwy zespół złożony z nas

trzech, a nie tylko projekt.

Czy cover utworu "Speedfreak" Motörhead

BAT

Foto: BAT

Miałem przyjemność spotkać się z Lemmym

ponad dziesięć lat temu. Nalał mi drinka, porozmawiał

ze mną i puścił ich najnowszym

album w tamtym czasie, którym był "Motörizer"

przed publikacją. Byłem naprawdę wdzięczny

mu za to, że poświęcił uwagę mojej

opinii. Widziałem jak traktował swoich przyjaciół,

fanów i kogokolwiek kto wszedł do jego

pokoju jako, zachowywał się jak gentleman,

co zostawiło na mnie ogromne wrażenie.

Nigdy już nie będzie kolejnego Motörhead,

my możemy tylko aspirować do naszej

własnej drogi do chwały.

Jeśli miałbyś porównać waszą muzykę do jednego

albumu Motörhead, to który by to

był?

Czy mógłbyś opisać zawartość waszego debiutanckiego

albumu?

Utwory "Rule of the Beast" oraz "Code Rude"

były pierwszymi, które napisaliśmy. Były one

na demie wraz z "Total Wreckage", "Primitive

Age" oraz "BAT". Fajnie było je nagrać ponownie

na długograja z lepszą produkcją i po

długim marynowaniu ich na żywo. "Condemner"

został napisany w studiu. Co do "Ritual

Fool", to miałem napisane teksty wcześniej,

potem pozbieraliśmy całość w studiu na debiut.

Dlatego też chciałem później nagrać ten

utwór na "Axestasy". "Cruel Discipline", "Master

of The Skies" i "Bloodhounds" graliśmy na

żywo przez jakiś czas i były one już ważną

częścią naszego setu. "Wings of Chains" i "You

Die" były relatywnie nowe w tamtym czasie,

jednak okazały się być moimi ulubionymi na

tym albumie. Sam album powstał jako integralna

całość bez zapychaczy i sądzę, że to

osiągnęliśmy.

Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny na

waszej najnowszej EPce, nazwanej "Axestasy"?

Gdzie, jak i z kim pracowaliście nad

tym albumem?

Proces nagrywania perkusji, gitar oraz basu

dokonaliśmy w Austin, Texas, w Emphatic

Audio ze starym przyjacielem Felixa, Stuartem

Lautrencem. Nagraliśmy solówki gitarowe

i wokale w Richmond VA, w studiu w moim

sąsiedztwie, nazwanym Minimum Wage,

wraz z moim starym znajomym, Lance


Koehlerem. Zadzwoniłem do Slasher Dave'a

z Acid Witch żeby wrzucił parę syntezatorów

i sampli do utworów pomiędzy stroną

B, włączając to łamiący się lód na "ICE", starożytne

chórki przed "Ritual Fool" oraz motyw

starej taśmy video na "Slash of the Blade".

To wszystko zostało zmiksowane i poddane

masteringowi w Florydzie przez Roba Caldwella,

zaś nadzorowany przeze mnie jako realizatora

dźwięku.

Co zainspirowało tematy liryczne na EPce?

Na większości utworów najpierw tworzę tekst,

zanim zacznę pisać muzykę. Dla EPki

chciałem mieć stronę A gorącą, zaś B zimną.

Dlatego "Wild Fever" jest na A. zaś "ICE" na

B. To daje naszej muzyce zarówno dotyk

ognia, jak i lodu. "Axestasy" samo w sobie jest

opowieścią grozy, która opowiada o dziewczynie

z grafiki albumu, która jest bardzo pociągającą,

ale i morderczą partią. Utwór "Long

Live the Lew" to "Code Rude Part 2", który

pomaga nam z naszym bardziej punkowym

podejściem, który zawsze przeplata się z surowością

naszego prymitywnego heavy metalu.

Czy mógłbyś porównać "Axestasy" do waszego

debiutu?

Pomimo tego, że jest krótszy, to jest bardziej

dynamiczny. Nigdy wcześniej nie graliśmy

tak wolno jak na "ICE", czy nie poszliśmy tak

melodycznie z gitarami jak na "Wild Fever".

Utwór "Axestasy" pokazuje bardziej złożoną

strukturę wraz z motywami zagranymi na

syntezatorach, które zaskakują ludzi. Jedynym

bezpośrednim utworem jest "Long Live

the Lewd", jednak było to z naszej strony zamierzone

działanie.

Z tego co widzę, to wzięliście "Ritual Fool"

z waszego debiutu i nagraliście ponownie na

EPce. Czy mógłbyś porównać obie te wersje?

Wersja z EPki jest przedstawieniem sposobu,

jaki gramy ten utwór na żywo. Jak wspomniałem

wcześniej, oryginalnie zostało to nagrane

w studiu na "Wings of Chains". Miałem trochę

tekstu, powiedziałem Felixowi by dorzucił

parę motywów perkusyjnych, zaś my dopisaliśmy

gitary. Nie graliśmy tego na żywo

Foto: BAT

Foto: BAT

przed nagraniem na "Wings of Chains". Tak

więc po tym jak ograliśmy to na koncertach,

uznaliśmy że chcemy nagrać teraz właściwą

wersję tego.

Okładka na "Axestasy" ma coś estetyki

zespołów NWOBHM, ten monochromatyczny

motyw przypomina mi okładkę z albumu

"Devil Takes The High Road" zespołu

Traitor's Gate oraz "Mythical and Magical"

Pagan Altar. Kto stworzył grafikę na

ten album? Czy możesz powiedzieć coś więcej

o niej?

Jestem wielkim fanem NWOBHM oraz prostoty

w sztuce. "Devil Takes the High Road"

jest tego świetnym przykładem. Być może to

miałem na myśli kiedy wybierałem kolor tła.

Grafik, Dave English jest moim bliskim

przyjacielem oraz ulubionym tatuażystą. Zrobił

na mnie wiele tatuaży, podczas tworzenia

których zawsze włączam mu podziemny

heavy metal. Myślę, że oddał to na okładce.

Czy wasza kolejna EPka będzie również

zawierała kobiece plecy na okładce?

Kobieta na okładce została również sportretowana

na singlu "Cruel Discipline", tak więc

jest spora szansa, że pojawi się ona ponownie.

Jest ona siłą, z którą należy się liczyć.

Tyłek jest bardzo ważny dla mnie. Oryginalny

artysta na "Cruel Discipline", Andrei

Bouzikov rysował to ponad dziesięć razy.

Grafikowi na "Axestasy" Dave English udało

się uchwycić pośladki już za drugim razem.

Co sądzicie o Hells Headbangers Records?

Jest to rodzinny interes, łatwo możesz sie o

tym przekonać. Wydaje się bardziej jako

przyjaźń i to jest to, co mi się w tym podoba.

Oni dają nam wolną rękę jeśli chodzi o prezencję

i brzmienie, czego nie miałbym w inny

sposób.

Co zamierzacie robić w późnym 2019r.?

Zamierzamy grać więcej występów. Felix na

chwilę trochę przystopował z graniem na perkusji

by zająć się bardziej sprawami rodzinnymi

i obowiązkami wynikającymi z pracy,

nie chciał nas do tego powtrzymać. On żyje

bardzo daleko od Nicka i mnie, mieszka w

Teksasie, zaś my w Virginii. Nie moglibyśmy

mieć próby jako pełny zespół i musieliśmy

odrzucać wiele ofert koncertowych. Jesteśmy

wciąż naprawdę dobrymi przyjaciółmi, jednak

na poprzedni rok wzięliśmy na perkusję

naszego przyjaciela Chrisa Marshalla. Uderza

twardo, rozumie styl i robi naprawdę dobrą

robotę za zestawem perkusyjnym. Tak

więc zobaczysz nas w Europie wkrótce, z

rockowym koncertem blisko Ciebie!

Co sądzisz o minionym roku?

Patrzę tylko w przyszłość. Zawsze staram się

robić więcej.

Wymień mi swój ulubiony film z nietoperzami...

"The Devil Bat" z Bela Lugosi...

Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą

do Ciebie.

Dziękuje za waszą cierpliwość podczas oczekiwania

na ten wywiad! Mała ciekawostka,

jestem w połowie Polakiem ze strony ojca.

Stay heavy and Long Live the Lewd!

Jacek Woźniak

BAT

65


Do trzech razy sztuka

Można już było pomyśleć, że trzeci album Empheris

nigdy się nie ukaże, tym bardziej, że zespół

kilkakrotnie podejmował próby jego nagrania, ale

zawsze bez powodzenia. Jednak faktycznie do

trzech razy sztuka i "The Return Of Derelict

Gods" w końcu stał się faktem - dostępny póki

co w formie promówek, ale już od 1. kwietnia

na CD, dzięki Old Temple. To bez

wątpienia najlepsza płyta warszawskiej

formacji i black/thrash na najwyższym

poziomie, a o mozolnej drodze do jej

nagrania, problemach z międzynarodowym

składem i wielu innych ciekawych sprawach opowie nam wokalista Adrian:

które są aktywne, koncertują, coś nawet od

czasu do czasu wydają, ale premierowe albumy

w ich przypadku to już prehistoria?

(śmiech)

(Śmiech), byłoby fajnie być Possessed czy

Dark Angel, jesteśmy jednak Empheris i mamy

swoje własne piekło! Tak więc jest już kolejna

płyta i pojawiają się powoli plany związane

z jej następcą. Mam nadzieję, że nie będzie

to trwało kolejną dekadę. (śmiech)

Jest coś z prawdy w tych twierdzeniach, że

trzecia płyta to być albo nie być i przełomowy

moment dla każdego zespołu, czy też w

przypadku podziemnej grupy wygląda to zupełnie

inaczej?

My trzecią płytę nagrywaliśmy trzy razy przez

ponad dekadę z trzema różnymi materiałami,

więc zdecydowanie jest to dla nas przełom!

Dodajmy: przełom, który spotkał nas po

trzykroć. No i rzeczą oczywistą jest, że "magia

trzeciej płyty" sprawdza się praktycznie zawsze.

Debiut musi być mocny, ma za zadanie

zwrócić uwagę. Sukcesor musi mu co najmniej

sprostać i podtrzymać stworzoną markę. Natomiast

"trójeczka" musi to wszystko przebić.

Czy sprawdza się to w przypadku podziemnej

grupy? Posłuchaj "The Return…" i oceń.

Mnie brak dystansu z przyczyn oczywistych.

Prac nad tą płytą nie ułatwiały wam też pewnie

ciągłe zmiany składu, które zresztą nie

zakończyły się po jej nagraniu?

Dokładnie, po zakończeniu nagrań pożegnaliśmy

się z Giorgim. Bardzo nam pomógł, niestety

dalsza nasza współpraca nie mogła trwać

dłużej. "Nie ten kierunek ekstremy", że się tak

wyrażę.

Gruzin, wcześniej Rosjanka, Argentyńczyk

- iście międzynarodowe towarzystwo i z jednej

strony fajna sprawa, ale z drugiej pewnie

też problemy, bo te wszystkie wizy,

prawa pobytu, etc. potrafią pewnie dać się

we znaki i nieźle utrudniać życie/aktywność

muzyczną?

Zgadza się, mieliśmy w związku z tak międzynarodowym

składem powracające co jakiś czas

problemy, o których wspominasz. Zdarzały się

przekładane próby, czy nawet rezygnacja z

kilku koncertów. W pewnym momencie cholernie

ciężko było nad tym wszystkim zapanować

i naprawdę nie wiem jakim cudem to

wszystko udało nam się przetrwać, nie rozwiązując

w cholerę tego zespołu. Niemniej chyba

musiało się to wszystko wydarzyć w taki właśnie

sposób, żebyśmy mogli znaleźć się w

miejscu, w którym jesteśmy aktualnie.

HMP: Wasza poboczna dyskografia powiększa

się w tempie zbliżonym - jak na nasze

realia - do osiągnięć Nunslaughter czy Sabbath,

ale bez większego ryzyka mogę stwierdzić,

że pod względem studyjnych albumów

stanęliście w miejscu, bowiem "Regain

Heaven" ukazał się ponad 10 lat temu. Co

zdopingowało was do intensyfikacji procesu,

zwieńczonego nagraniem i wydaniem "The

Return Of Derelict Gods"?

Adrian: Witaj Wojtek! Wymienione kapele

mają tych materiałów zdecydowanie więcej,

tak też w ilości pełnych albumów nie dorastamy

im do pięt. Historia "The Return Of Derelict

Gods" jest dość zawiła, wszak na przestrzeni

minionej dekady przystępowaliśmy do

nagrania kolejnej płyty aż trzy razy. W 2007

zostały nagrane bębny na dwupłytowy album,

były jakieś ścieżkir gitary, etc., jednak materiał

wylądował w koszu. Później jakoś w 2014

powstał kolejny materiał, który miał ukazać

się pod tym tytułem, jednakże jako zespół

mieliśmy w nim udział "szczątkowy"- co znaczy

tyle, że został on skomponowany i nagrany

przez Wita. Nie spodobał nam się ten

stuff, wkrótce też Wit opuścił zespół i wydał

to jako Eris "Alea Discordia". Minęło kolejnych

parę lat i w nowym składzie nagraliśmy

w końcu "The Return Of Derelict Gods". Do

trzech razy sztuka.

Nie obawialiście się, że z każdym kolejnym

rokiem będzie z tym coraz trudniej i w końcu

będziecie niczym Possessed czy Dark Angel,

Foto: Empheris

Jest też jednak niewątpliwy plus takiej sytuacji,

bo przecież już dawno mogliście skompilować

dwa-trzy długogrające krążki z numerów

publikowanych na splitach czy demówkach,

zresztą w przeszłości wydawaliście już

takie materiały, ale najwidoczniej nie chcieliście

iść na łatwiznę - ten trzeci album miał

być prawdziwym ciosem między oczy, prezentacją

świeżutkich utworów, a nie odgrzewaniem

staroci?

Nagrywanie splitów, EPek, itd. to zupełnie

inna bajka jak nagranie spójnego albumu.

Kompilowanie takich nagrań i wydawanie

jako całej płyty to rzecz absolutnie niedopuszczalna.

Pełniak musi być materiałem absolutnie

premierowym i jednolitym, musi też

być kolejnym krokiem na drodze zespołu. Pozostałe

wydawnictwa to zwykłe próby własnych

możliwości. Uwielbiamy obie formy

ekspresji i w obu świetnie się odnajdujemy.

Mylę się, czy też po stopniowym wzmocnieniu

Empheris przez "frakcję płocką" zespół

odżył, a wy z Bonifem, jedyni z oryginalnego

składu, zyskaliście nową energię?

Na pewno! Nowi ludzie w składzie to zawsze

powiew świeżości, nowe spojrzenie i masa pomysłów.

Jednakże fajnie byłoby mieć skład

stały na 100%, taki na który można liczyć

zawsze i w każdej sytuacji. Z tym niestety zawsze

są problemy w przypadku zespołów o jasno

sprecyzowanym celu. Empheris ma jasno

określone zadanie, wiemy jak ma wyglądać

twórczość tego co kryje się pod tą nazwą i w tę

właśnie stronę zdążamy. Wypada się tylko

cieszyć faktem, że aktualnie każdy z nas patrzy

w tę samą stronę.

Mieliście jakieś założenia pracując nad kolejnymi

utworami, czy też nie zaprzątaliście

sobie niczym takim głów?

W zasadzie założeniem było nagranie spójnego

materiału, o odpowiedniej atmosferze.

Głównym architektem był tym razem Tomasz,

poszczególne puzzle przynoszone przez

niego układaliśmy podczas prób. Szymon

kładł bębny, Bonif bas, Giorgi kombinował z

druga gitarą, ja krzyczałem i tak to szło. Raczej

pod tym względem nie działo się nic sensacyjnego,

czy nadprzyrodzonego.

Słyszę tu jednak więcej blacku, mniej thra-

66

EMPHERIS


shu, tak jakby proporcje pomiędzy tymi

dwiema składowymi waszego stylu przesunęły

się na korzyść tego pierwszego elementu?

Rzeczywiście, pojawiło się więcej smolistych

elementów, muzyka stała się przez to bardziej

brutalna, ale też w mojej ocenie bardziej zwarta,

że tak to ujmę. Każdy kolejny numer na

"The Return…" jest konsekwencją poprzedniego.

Na pewno tej płyty można słuchać jak

jednego kawałka od początku do końca.

Czyli skład jest obecnie w 3/5 inny niż na

pierwszych płytach, ale styl generalnie pozostał

ten sam, w ogólnych założeniach

niezmienny niczym wzorzec metra?

Styl? Trochę nam włosy posiwiały, ale wciąż

zapieprzamy w skórach, t-shirtach ulubionych

kapel, itd. Pod tym względem nic się nie zmienia.

Co do składu to wiesz jak jest - nie chcę

już deklarować, że "w tym składzie to na zawsze",

bo to "na zawsze" nie zdaje egzaminu.

Fakty są takie, że stabilny skład to najlepsze

co może spotkać zespół. Skład, który utrzyma

się dekadę w niezmienionym stanie może dosłownie

wszystko. To niestety rzadkość i póki

co nas nie dotyczy. Co do muzyki to cały czas

mieści się ona w konwencji black/thrash, raz

jest bardziej brutalnie - raz bardziej "klimatycznie"

- pod tymi względami nic się nie zmieniło

od naszego debiutu.

Chyba zbyt wiele zespołów, pod pretekstem

eksperymentów i artystycznego rozwoju,

rozmienia się na drobne, nawet jeśli nie są to

grupy związane kontraktami z dużymi wytwórniami

- dziwne to, ale prawdziwe i pewnie

też obserwujecie takie postawy wśród

bliższych i dalszych znajomków z branży?

Oczywiście, zdarzają się zespoły, które zaczynają

od pełnego szczerych intencji black, czy

death metalu, zdobywają rzeszę maniaków,

dum-nie kroczą pod czarnym sztandarem, by

w kulminacyjnym momencie dać ciała i zaprzepaścić

cały swój dorobek na rzecz szeleszczących

banknotów nazywanych dla niepoznaki

rozwojem artystycznym. Mówiąc o "dużych

nazwach" wypada w tym miejscu wymienić

kapelki takie jak Samael, Paradise Lost

czy Therion, które w oczach wielu fanów zdezerterowały

z pola bitwy. Co do zespołów z

mniejszego poletka sytuacja wygląda analogicznie:

nie udało się z tej strony, to może zagramy

inaczej? To nie jest rozwój (identycznie,

jak w wypadku w/w grup), ale świadoma

zmiana stylu, przy jednoczesnym, kurczowym

trzymaniu się zapewniającej sukces nazwy.

Nazwy (dodajmy) wykutej w zupełnie innej

kuźni.

Mamy teraz tendencję do maksymalnego

udziwniania muzyki, nawet tej najbardziej

ekstremalnej. U was jednak idzie to w zupełnie

innym kierunku, bo skrzypce czy

wiolonczelę wykorzystywaliście w aranżacjach

kiedyś, teraz wolicie grać jak najostrzej

i najprościej?

Zaraz, chwila! Skrzypce i wiolonczela? Owszem

- takie cuda pojawiły się incydentalnie w

jednym czy dwóch kawałkach na sto jakie nagraliśmy.

To były "plamy" podkreślające jakiś

tam zamysł, generalnie nasza muzyka bazuje

na tradycyjnym dla gatunku instrumentarium.

Staramy się grać prosto - to fakt, ale od strony

technicznej jest to coraz bardziej skomplikowane.

Wiesz, Bathory i Venom to drogowskaz,

tam idziemy. Po drodze pojawiają się

Foto: Empheris

inne wpływy, inspiracje - niekoniecznie muzyczne,

ale takie dla których określenia wystarcza

nam gitara, bas, bębny i wokal. I tak: jesteśmy

ograniczonymi betonami w tym względzie,

nie poradzisz!

Nagrywaliście w JNS Studio u Pawła "Janosa"

Grabowskiego - brzmienie "The Return

Of Derelict Gods" potwierdza, że był to

dobry wybór, zresztą zbytnio nie ryzykowaliście,

wiedząc z kim przez lata pracował, nie

tylko z metalowych zespołów?

Janos to doświadczony zawodnik, spod jego

ręki wyszło sporo potężnie brzmiących tytułów.

My wiedzieliśmy jak ma brzmieć nasz

materiał, on wiedział jak to brzmienie uzyskać

- trudno o lepszy układ.

Demówki czy nagrania z prób na splity to

też fajna sprawa, ale przy płycie nie ma co

bawić się w półśrodki - dwie wcześniejsze zarejestrowaliście

w DBX, tak więc już wtedy

wychodziliście z założenia, że może to być

surowe, oldschoolowe w sensie muzycznym,

ale dobrze brzmiące?

Tak, dwie wcześniejsze płyty nagraliśmy w

DBX. Tam powstało też kilka innych naszych

nagrań. Atmosfera w tym miejscu zawsze była

jednak luźna i pozbawiona przesadnego spinania

pośladów. Oczywiście brzmienie materiału

to sprawa priorytetowa. Rzecz w tym, że gówniane

brzmienie może spieprzyć najlepszy riff

i odwrotnie: dobrze brzmiący "gówniany riff"

może być po prostu dobry. Osobną sprawą

jest to czym dla kogo jest "dobre brzmienie",

ale od tego są już w każdym studio odpowiedni

(bardziej lub mniej) ludzie.

Nagrania poszły dość sprawnie, po nich miks,

master i najtrudniejszy moment - płyta

jest gotowa i co dalej? Ale zdaje się, że nie

czekaliście zbyt długo na wydawcę, bo Old

Temple przebił konkurencję, oferując najlepsze

warunki? (śmiech)

Nagrania i miks poszły sprawnie. Przy okazji

sporo się nauczyliśmy, bo czym innym jest nagrywanie

EP-ek czy splitów, a czym innym

pełna płyta. A takiej nie nagrywaliśmy od roku

2006, zmieniło się więcej niż wiele rzeczy

związanych z samym nagrywaniem, ale też

nasze podejście. W studio nie było tym razem

"zawsze pełnej" skrzynki piwa, a w powietrzu

nie unosił się słodki zapach ziołowego dymu…

Old Temple zawsze był blisko nas i

skoro w końcu nowy materiał ukazał się pod

skrzydłami tego labela, znaczy to tyle, że jesteśmy

"u siebie" hehe.

Czyli to trzyutworowe promo na Bandcampie

oraz YouTube nie spełniło swej głównej

roli - tyle, że fani metalu mogli posłuchać

solidnej próbki waszej nowej płyty?

Jeśli masz na myśli podpisanie lukratywnego

kontraktu ze znaną wytwórnią to obawiam

się, że umieszczanie swoich materiałów na

bandcamp, czy YouTube w tym celu można

porównać do próby łowienia ryb w basenie.

To na pewno dobra forma promocji pomocna

zespołom, ale promil tych, które dzięki tym

kanałom podpisały jakąś konkretną umowę

jest chyba znikomy. My rozesłaliśmy trochę

wici do labeli, postawiliśmy jednak na sprawdzony

sposób: maile/listy do znajomych czy

właśnie telefon do Eryka: "wydasz ten Empheris?"

-"Jo! Dawaj!". I tyle.

Ponoć wytwórnie płytowe nie są teraz już zespołom

do niczego potrzebne, ale w realiach

podziemnych znowu wygląda to nieco inaczej

i takie wsparcie, szczególnie jeśli mowa

o zaufanych, oddanych temu co robią w 120

% ludziach, jest wam bardzo potrzebne, nawet

jeśli nie ma z tego wielkich/żadnych pieniędzy?

Czy wytwórnie nie są już zespołom do niczego

potrzebne? Przepraszam, co proszę? Zapewne

można wydać samemu płytę, samemu ją

sprzedać i samemu kupić - świat zna rozmaite

kurioza. Oczywiście z wydania płyty kasy nie

ma, zespół, któremu wytwórnia pokryje koszty

nagrania może mienić się szczęśliwym, jak

jeszcze do tego zagwarantuje jakieś koncerty

(trasy!?) to już pełnia szczęścia. Naturalną

rzeczą jest również to, że bez tych wszystkich

ludzi przychodzących na koncerty, kupujących

płyty, koszulki, cały ten bałagan nie

miałby najmniejszego sensu. Wiele razy czytałem

w wywiadach, jak zespoły deklarują, że w

pierwszym rzędzie "grają dla siebie" - to oczywista

bzdura (lub mówiąc parlamentarnie

"półprawda"). Można grać "dla siebie", ale odbiorcami

tego są maniacy. I mam tu na myśli

nie tych od kciuka na fejsbuku, ale prawdziwi

metalowcy, którzy przychodzą na koncerty i

EMPHERIS 67


Foto: Empheris

wspierają całe to podziemie. To dzięki nim ten

organizm oddycha.

Na pierwszy ogień pójdzie wersja CD, a co

z nośnikami analogowymi? Kasety wydajecie

regularnie, ale póki co na winylu z waszym

logu ukazywały się tylko splity i EP-ki

- liczycie, że przy trzecim albumie wreszcie

się to zmieni?

Trudno powiedzieć. Oczywiście bardzo byśmy

chcieli, żeby ten pełniak ukazał się na winylu.

Czy to nastąpi? Nie wiem - w chwili gdy odpowiadam

na to pytanie nie ukazała się jeszcze

płyta CD. Wydanie kasety jest myślę kwestią

czasu.

Ponoć podziemni wydawcy, dzięki którym

winyl tak naprawdę przetrwał najgorszą dekadę

przełomu drugiej połowy lat 90. i dwutysięcznych,

mają teraz ogromne problemy,

bo tzw. majorsi znowu tłoczą co niemiara,

przez co kolejki do tłoczni są gigantyczne - to

kolejny paradoks naszych czasów?

To temat rzeka Wojtku. Powrót czarnych krążków

to wynik popytu wśród hipsterskiej młodzieżówki

z jednej strony i bogatych (onegdaj

zbuntowanych) dziadów w średnim wieku,

którym na stare lata zachciało się polansować

kolekcją LP's przed równie zramolałymi kolegami

z korporacji. Jest popyt - jest podaż, rynek

nie znosi próżni. Labele tłoczą placki na

potęgę, reedycje reedycji i reedycje tych reedycji

to już norma zasadniczo. I w sumie spoko -

pomijając śrubowanie cen do rozmiarów inflacji

w Zimbabwe.

Ale to nie będzie prima aprilis, mimo tego, że

premierę zapowiedzieliście na 1. kwietnia,

"The Return Of Derelict Gods" ukaże się na

pewno? (śmiech)

Oczywiście że to żart - żadnej płyty nie ma i

nie będzie, ileż to razy już ją zapowiadaliśmy?

(śmiech)

No tak, walentynki czy Dzień Kobiet niezbyt

by tu w sumie pasowały... Zamierzacie

też zintensyfikować działalność koncertową

- z nową płytą chce się grać, to dobra okazja

do ruszenia się poza Warszawę?

Dokładnie, parę koncertów na ten rok mamy

już w planach, podobnie jak kolejne wydawnictwo

splitowe, które nagramy późną wiosną

2019. W Warszawie swoją drogą gramy rzadko,

lepiej rozprostować kości gdzieś dalej od

miejsca zamieszkania - dla przynajmniej połowy

składu tego zespołu.

Zaczniecie towarzysząc Romanowi Kostrzewskiemu

i jego odsłonie Kata, ale pewnie gdy

płyta będzie już dostępna to tych koncertów

będzie więcej?

13 kwietnia gramy z Kat & RK + Nomad w

Opocznie, następnie w maju z The Negation

i Chanid w Warszawie i potem we wrześniu

mała traska w towarzystwie rosyjskiego Tiran.

Mieliśmy w maju zagrać kilka koncertów właśnie

w Rosji, ale obecnie chyba łatwiej wygrać

sześć razy z rzędu w ruską ruletkę niż dostać

się do tego kraju na ludzkich warunkach.

Wszystko przez jebaną politykę: wizy, wizy

transferowe, wizy turystyczne, opłaty agencyjne,

itd. Zrezygnowaliśmy mimo faktu, że

docierając na miejsce - warunki były perfekcyjne.

Tyle, że dostać się tam można tylko topiąc

w chuj kasy. Niestety - nie defekujemy tą

kasą.

Licząc kilka lat pod poprzednią nazwą Eris

to w przyszłym roku będziecie świętować

ćwierć wieku na scenie - ładny jubileusz,

zważywszy na to, że byliście aktywni przez

cały ten czas. Możecie więc pokusić się na

zakończenie o podsumowanie tych lat: było

warto?

Na koniec małe sprostowanie: w obecnym

składzie Empheris nie ma nikogo, kto tworzył

Eris - pierwszy materiał jaki nagrał Empheris,

miał w składzie jednego członka tamtego zespołu.

Była to w pewnym sensie kontynuacja

tamtego Eris, ale kopiąc głębiej nie mamy ze

sobą nic wspólnego. Empheris istnieje więc

od roku 2003, a może zaryzykuję stwierdzenie,

że dopiero startujemy? Czy było warto?

Nie. Absolutnie nie było. Zamiast śmigać po

pracy na próbę, czy grać koncerty w różnych

miejscach, poznawać nowych ludzi, świat i życie

- można przecież oglądać w TV "Taniec z

gwiazdami", a w weekend iść na obiad do teściowej.

Tak… strasznie zjebane życie prowadzimy.

Absolutnie nie warto! I do tego ten

hałas…

Wojciech Chamryk

HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać swoją

muzyką w paru, krótkich zdaniach na początek?

Felipe Alvarado: Cześć. Dziękuje za możliwość

udzielenia tego wywiadu. Chcielibyśmy

opisać naszą muzykę jako zdalnie kierowane

rakiety, lecące z hiper prędkością w celu siania

zniszczenia.

Co inspiruje was jako muzyków?

Jesteśmy inspirowany przez nasz obowiązek,

którym jest pokazanie światu wszystkich tych

okropności, spowodowanych przez ludzkość,

jak i skłonienie do myślenia przez thrash metal,

który gramy. W miarę upływu czasu ten

świat staje się coraz zimniejszy i smutniejszy.

Z tego powodu chcieliśmy pokazać ludziom,

którzy są zainteresowany naszą muzyką, to,

że oni mają jakiś cel, i jeśli nie będą o niego

walczyć, to zobaczą tylko życie, mijające

przed ich oczyma.

Zaczęliście w roku 2013, to prawda? Mógłbyś

powiedzieć więcej o waszym początku i

pierwszym demie, zatytułowanym "Chambers

of Pain"?

To prawda, był to pierwszy materiał, nad

którym pracowaliśmy. Demo z czterema

utworami i jednym kawałkiem bonusowym.

To demo pozwoliło nam zagrać pierwszy koncert,

zagrać poza V Regionem (cbodzi tu o

Valparaiso - przyp. red.) i dało nam motywację

do tworzenia muzyki w lepszej jakości.

Czy zamierzacie nagrać ponownie utwory z

"Chambers of Pain" (poza "Pursuit of Chaos",

które zostało również zamieszczone na

waszym debiucie)?

Zasadniczo to "Desert Awaits" również został

ponownie nagrany, ale ze zmienionym tytułem

na "Desert Ways". Nie chcemy jednak

ponownie nagrywać większej ilości utworów z

dem, ponieważ zamknęliśmy tamten rozdział

z naszego życia wraz z debiutem, "Misconception",

od tego miejsca będziesz od naszego

zespołu słyszał tylko nowe utwory.

Co sądzisz o "Split!" z Parkcrest z roku

2015? Co sądzisz o tym zespole?

Ten split był bardzo ważny, ponieważ byliśmy

w stanie połączyć się z młodym duchem

nowej generacji thrash metalu w Chile. Jesteśmy

przyjaciółmi z Parkcrest i uważamy,

że są zespołem, który zawsze idzie naprzód,

dorasta i wprowadza innowacje w swojej muzyce.

Poza tym są bardzo skromni zawodowo,

zaś prywatnie są świetnymi ludźmi. Definitywnie

powinieneś sprawdzić ich muzykę!

Mógłbyś powiedzieć nam jak możemy zdobyć/

posłuchać waszych poprzednich dzieł

(przed "Misconception"), jeśli jest to możli-

68

EMPHERIS


we?

Tak więc, z pewnością nie były one wrzucone

w internet oraz zbytnio nie ma wydawnictwa,

które by je obecnie sprzedawały. Materiał

przed naszym LP jest niedostępny.

Mniemam, że ten album promocyjny z roku

2016 był dla was udany, czyż nie?

Był dla nas bardzo ważny. Pozwolił nam wydać

nasz debiut przez Unspeakable Axe Records.

Jesteśmy bardzo dumni z tego, w jaki

sposób "Onset" oraz "Punished Existence"

zmieniły się na długograju. Wiele dla nas znaczą

przez czas, w którym zostały napisane.

Nie da się ukryć, że przemija.

Czy mógłbyś porównać "Misconception" do

waszych poprzednich dzieł? Co jest inne?

Co jest podobne?

"Misconception" był wszystkim tym, co mieliśmy

na myśli, wszystkim o czym marzyliśmy,

jako o albumie debiutanckim. Nasze

oczekiwania zostały bardziej niż spełnione,

czemu przyczyniła się nasza cierpliwa praca.

Nie mogę tak naprawdę porównać tego albumu

do naszych poprzednich dzieł, ponieważ

debiutowi zadedykowaliśmy naprawdę dużo

wysiłku, w celu poprawy nagrań, miksu, masteringu,

produkcji i w efekcie otrzymania lepszego

rezultatu końcowego.

Zasadniczo to całkiem mi się podoba ten

heavy/power metalowy sposób tworzenia

riffów połączony z tą brutalną perkusją na

"What About You". Mógłbyś powiedzieć

coś więcej o tym utworze?

"What About You" jest utworem inspirowanym

stylem grania thrash metalu przez Sadus.

Chcieliśmy odtworzyć tą super-szybką i

super-brutalną atmosferę, lecz z wiadomością

odnoszącą się do procesu samodoskonalenia

się. Utwór został napisany z myślą o depresji,

którą ludzie sami sobie tworzą. Czasami Ci

ludzie mają wszystko, czego potrzebują, jednak

wciąż wybierają oparcie się na narkotykach

lub innym nałogach. Znamy wiele przypadków

ludzi, którzy mieli naprawdę duży

potencjał, a przez ich własne złe decyzje żyją

jako niewolnicy.

Gdzie, kiedy, jak i z kim nagrywaliście wasz

debiut?

Nagrywaliśmy go w Limache, w małym mieście

godzinę drogi od naszego miasta. Zajęło

na około jednego roku, by znaleźć brzmienie,

które do nas pasowało. Kiedy wreszcie je znaleźliśmy,

zaczęliśmy pracować nad nagraniem,

przez kolejny rok, ze względu na problemy

związane z pieniędzmi i datami nagrań.

Pracowaliśmy bardzo cierpliwie nad debiutem.

Dziękujemy Javierowi Ortizowi oraz

Samodoskonalenie się

Personalnie jako wykonujący obowiązki dziennikarza

muzycznego często odczuwam

znużenie powtarzającą się jakością muzyki,

z którą się stykam. Myślę, że część

ludzi też to może odczuwać, szczególnie

jeśli z taką muzyką styka się w dzień w

dzień. Jednak, warto pamiętać, że za tą

muzyką przeważnie stoją ludzie, którzy

rzeczywiście chcą coś nią przekazać, a nie

nastolatki z Finlandii z kasą od rodziców, tworzący kolejny utwór

o hehe thrashowaniu, lub hehe szatanie. Gitarzysta Critical Defiance

- Felipe Espinoza - deklaruje w wywiadzie, że zespół na leży do tych drugich.

Nie przedłużając, zapraszam do krótkiego wywiadu.

Fabianowi Valdesowi za to, że rezultat, który

otrzymaliśmy był dokładnie taki, jaki

chcieliśmy. Oni znaczą dla nas wiele, ponieważ

pomogli nam otrzymać to surowe i świetne

brzmienie, jakiego chcieliśmy.

Co oznacza numer "507"?

"507" jest bezpośrednim odniesieniem do

krótkiej historii napisanej przez J.D. Salingera.

Jeśli przeczytałeś "Idealny dzień na ryby"

to będziesz wiedział co mieliśmy na myśli.

Nie chcemy tutaj psuć niespodzianki.

Naprawdę podoba się mi wasz cover na

"Misconception". Czy został on zainspirowany

przez okładki Sodom "Agent Orange"

bądź Virus "Force Recon"? Kto stworzył

okładkę na wasz debiut?

Głównym konceptem na grafikę dla "Misconception"

był widok rozciągający się z okna

pociągu, którym podróżowaliśmy. Widzieliśmy

wschód słońca zza okna, które miało plamy,

wyglądające jak stapiające się ciała.

Koncept zmieniał się do momentu, w którym

nie został ostatecznie zdefiniowany. To jest

to, co naprawdę lubimy w tworzeniu muzyki.

Jest to tworzenie scen z nieskończonej tablicy

faktów, którą daje nam natura. Sama grafika

została stworzona przez Bastiana Velasqueza,

naszego drogiego przyjaciela i świetnego

artystę.

Co sądzisz o Unspeakable Axe Records?

Kompletnie profesjonalne wydawnictwo w

całości poświęcone podziemiu, które uwierzyło

w nas absolutnie. Za co będziemy do końca

niezmiernie wdzięczni Eric'owi Musallowi.

Czujemy tylko do niego szacunek i respekt,

ze względu, że jest metalem, który jest zawsze

szczery i prawdziwy. Wydawnictwo spełniło

nasze marzenie o wydaniu debiutu.

Mógłbyś powiedzieć więcej na temat chilijskiej

sceny metalowej? Co o niej sądzisz?

Które zespoły byś nam polecił?

Chilijska scena metalowa jest niesamowita,

fani zawsze w pełni oddają się muzyce, gdyż

oni są w pełni świadomi tego, co oznacza

upust emocji. Odwdzięczają się swoją energią

kiedy widzą zespół, który wyzwala w nich

agresję, pasję i wolność. Poleciłbym: Pentagram,

Miserycore, Acero Letal, Feedback,

Demoniac, Terror Strike, Necroripper,

Ripper, Massive Power, Acrostic, Insulto,

Warpath i wiele innych.

Co zamierzacie robić w 2019?

Dzisiaj mogę powiedzieć, że nasz drugi LP

został już w pełni napisany. Obecnie dopracowujemy

nowe utwory, zaś naszym obecnym

celem jest nagranie tego w profesjonalnym

studio, ponieważ teraz chcemy pójść jeszcze

dalej w zakresie produkcji i muzycznej jakości.

Mamy nadzieję stworzyć coś lepszego niż

"Misconception", tak więc przygotujcie się.

Dziękuje za wywiad! Ostatnie słowa należą

do was.

Dziękuje bardzo za możliwość wypowiedzenia

się. Chcielibyśmy przekazać wszystkim fanom

metalu by nas wspierali, przez kupowanie

naszego debiutu, co pomoże nam wejść do

studia nagraniowego tak szybko, jak to jest

możliwe. Co pozwoli nam grać dla was nasz

thrash metal. To jest tylko początek, zaś ta

muzyka jest żywa i płonie w naszych sercach.

Obiecujemy wam występy z potężnym

potencjałem wpierdolu, który zakręci waszymi

głowami. Trzymajcie się!!!

Jacek Woźniak

CRITICAL DEFIANCE

69


...w innym wypadku czemu miałbym to robić?

Bewitcher. Ci, którzy są za pan brat z metalowym podziemiem z pewnością

kojarzą ten zespół. Ja jednak spróbuję zwiększyć liczbę osób, które zna Bewitcher,

chociaż o te pare naszych czytelników. Pomoże mi w tym gitarzysta i wokalista

zespołu, mówiąc o swojej muzyce, jej tematyce oraz warstwie graficznej na

ich najnowszym albumie, "Under the Witching Cross".

HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać muzykę

tworzoną przez Bewitcher?

Unholy Weaver of Shadows & Incantations:

Bewitcher jest heavy metalowym

zespołem z mocnym wpływem speed metalu

i black metalu z lat 80. Naszym celem jest

zachowanie tradycji z równoczesnym dodaniem

do niej naszego własnego stylu i emocji.

Co waszym zdaniem sprawia, że wasza

muzyka jest oryginalna?

Staramy się włączyć do naszej muzyki tyle

różnych elementów, jak to tylko możliwe,

bez jednoczesnego przekraczania ustalonych

zmieniło się tak dużo. Wszystkie elementy

znane z pierwszego albumu są też na "Under

the Witching Cross", jednak tym razem

bardziej dopracowane.

Jak przebiegała współpraca z Joelem Grindem?

Czy mógłbyś powiedzieć więcej o procesie

produkcji na obu albumach?

Zawsze lubimy pracować z Joelem, ponieważ

on po prostu rozumie nasz zespół. To jest

jego brożka i on wie jak ten zespół powinien

brzmieć. Zasadniczo nie nagrywaliśmy z nim

nowego albumu, jednak on dokonał miksu i

masteringu. Na pierwszym nagraniu zrobił

wszystko, jednak całość została zrobiona w

mniej niż tydzień, więc nie ma tu zbytnio co

omawiać. Na "Under The Witching Cross"

mieliśmy sporo rozmów z Joelem na temat

różnych brzmień instrumentów oraz o tych

wszystkich starszych albumach, którymi

chcieliśmy zainspirować nasze brzmienie.

Wchodząc do studia, mieliśmy o wiele lepszą

wiedzę na temat tego, co chcemy osiągnąć.

Zasadniczo on to wykonał perfekcyjnie i my

byliśmy bardzo zadowoleni z wyniku.

granic. Muzycznie nie jest to tylko oddanie

hołdu naszym starym Bogom, ale także przecieranie

nowych szlaków z punktu wyjściowego,

umiejscowionego w późnych latach 70.

i wczesnych 80. Większość starszych zespołów

ogólnie kończyła grając szybciej, lub ciężej,

lub bardziej ekstremalnie. Natomiast Bewitcher

bardziej stara się przekazać to, co

można odkryć w tym stosunkowo wąskim

świecie heavy metalu z okresu 1978 - 1984.

Nie odkrywamy koła na nowo, jednak to również

może stanowić wyzwanie.

Co inspiruje waszą muzykę tematycznie?

Co powinniśmy przeczytać by lepiej poznać

waszą twórczość? Czy Biblia tutaj też się

przyda?

Teksty zawsze miały zdecydowanie okultystyczne

przesłanie, bardziej szły w stronę

mroczniejszej strony magii, duchowości, seksualności,

natury i tego w jaki sposób na

siebie oddziałują. Na wczesnych materiałach

demo kilka utworów poruszało treści, których

źródłem były biblijne przypowieści, jednak

bardziej kierowały się w stronę inspiracji

czarnoksiężnictwem i magią żywiołów,

Hermetyzmem, historią oraz wszystkim tym,

co mogło łączyć się harmonijnie z tymi tematami.

Foto: Bewitcher

Czy mógłbyś dokonać porównania pomiędzy

waszym debiutem "Bewitcher" i "Under

the Witching Cross"?

Chcieliśmy podnieść poziom produkcji na

drugim albumie, ponieważ debiut był bardzo

surowy i prosty. Nowe nagranie ma o wiele

więcej gitar i potężniejsze bębny. Produkcja

też ma zimniejsze brzmienie. Kompozycyjnie

na drugim albumie są trochę bardziej zróżnicowane,

z większą ilością zmian temp, melodii

i w pewnych miejscach trochę większym

naciskiem na atmosferę. Jednak ogólnie, nie

Jak mniemam te szybsze motywy zostały

zainspirowane przez Venom i Tank, zaś te

wolniejsze przez Witchfinder General,

mam rację? Czy mógłbyś napisać coś

więcej o swoich muzycznych inspiracjach?

I wiele innych, ale ogólnie zgoda. Myślę, że

te wolniejsze motywy były bardziej zainspirowane

przez Candlemass, Celtic Frost

oraz oczywiście Black Sabbath. Szybkość

natomiast jest również udziałem Motorhead,

Bathory czy starej Metalliki i tak dalej.

To zawsze będzie podstawą brzmienia i

stylu Bewitcher. Niemniej ciagle się rozwijamy

i włączamy do naszej muzyki różne nowe

rzeczy.

Co zainspirowało "To Fast for the Flames"?

Czemu wybraliście ten utwór na singla?

To był po prostu odpowiedni utwór łączący

debiut i drugi album. Tak bezpośredni jak to

tylko możliwe, jednak również ustawia resztę

nagrania perfekcyjnie. Esencja Bewitcher!

Utwór jest na temat życia chwilą i robienia

czegoś własnego z odpowiednim nastawieniem

i pasją. W innym wypadku czemu miałbym

to robić?

Czy czytałeś książki na temat wielkiego

pożaru w Rzymie - opisanego w Rome is on

Fire" - jak na przykład Sienkiewiczowskie

"Quo Vadis"? Co sądzisz o tej książce?

Nie sprawdzałem tego, ale zawsze szukam

dobrych rzeczy związanych z historią Rzymu

70

BEWITCHER


do obejrzenia i przeczytania. Jest to jedna z

tych rzeczy, które lubię zgłębiać.

Rozwijając dalej poprzednie pytanie, czy

jesteś świadomy tego, że Messiah stworzył

utwór o cesarzu Neronie? Czy znasz jakieś

inne przedstawienia rzymskiej historii w

muzyce metalowej i jakie byłbyś w stanie

polecić?

Szczerze to nie widziałem tego zbyt wiele, co

jest dziwne, gdyż jest to świetny temat na

tekst utworu heavymetalowego. Jestem pewny,

że już coś jest na ten temat, ale nie jestem

sobie w stanie tego przypomnieć.

"Frost Moon Ritual" ma na celu oczyszczenie

duszy, czy mam tu rację? Mógłbyś

powiedzieć więcej o tym utworze?

Od momentu, w którym powstał zespół

chcieliśmy stworzyć klasycznie brzmiący

heavy metalowy utwór instrumentalny. Coś,

co zawiera w sobie wiele części i muzycznie

zabiera Cię do różnych miejsc, ale w jakiś

sposób te wszystkie części łączą się ze sobą.

Poza tym, to miała być ścieżka dźwiękowa

obrazująca okładkę. Możesz tutaj wyobrazić

sobie obraz sabatu wiedźm, a w tle gra właśnie

ten utwór, z tymi wszystkimi zmianami

nastroju i jedyną w swoim rodzaju budową

konstrukcji kompozycji. Momentem szczytowym

jest koniec rytuału. Nawet jeśli album

nosi tytuł "Under the Witching Cross", to

"Frost Moon Ritual" jest utworem, który zainspirował

grafikę albumu.

Czy możesz określić wpływy, jakie ma

świat wiedźm na naszą kulturę i życie?

Myślę że praktycznie możesz je zobaczyć

wszędzie. Od ubrań do seriali telewizyjnych,

filmów, książek, sklepów "okultystycznych" i

tak dalej i dalej. Jest to w mainstreamie, czy

to wyszło na dobre czy nie? Nie wiem, ale

tak teraz to działa.

Co wpłynęło na formę okładki "Under the

Witching Cross"? Czy były to elementy

grafik Angel Witch zmieszane z stylem

Caspara Friedricha?

Możesz tak powiedzieć. John Martin oraz

Foto: Bewitcher

Friedrich w swoich pracach mieli te same

elementy stylu. Tak jak wspomniałem wcześniej,

ta grafika miała być takim trochę bardziej

lub mniej wizualną reprezentacją utworu

"Frost Moon Ritual". Chciałem żeby okładka

rzucała się w oczy i równocześnie miała

ten tajemniczy klimat. Wiele zimnych kolorów

i prawie surrealistyczna jakość. To była

kwestia tylko znalezienia odpowiedniego

artysty...

Którym został Mariusz Lewandowski. Jak

duży wpływ na tą okładkę miały prace Mariusza

Lewandowskiego, który raczej tworzył

grafiki bliższe Beksińskiemu, a w tym

wypadku stworzył coś w stylu Caspara...

Kiedy zobaczyłem cover, jaki zrobił dla Bell

Witch, od razu wiedziałem, że on musi zrobić

nam okładkę. Nie próbowałem mieć dokładnie

tego samego, jednak chciałem ten

senny, surrealistyczny wygląd. To było to, co

grafika na "Under The Witching Cross" potrzebowała.

Tak więc wysłałem mu prosty

szkic z układem, zaś on to zrobił perfekcyjnie.

Nie było tu dyskusji o innych artystach.

Chciałem jego unikalny sznyt i to jest to co

dostaliśmy!

Co sądzisz o ruchu vaporwave? Prawdę powiedziawszy,

to pytanie było zainspirowane

przez teledysk do "To Fast for the

Flames"...

Podoba mi się to. Bardziej jestem jednak fanem

synthwave/outrun, jednak podobają mi

się ich wszelkie odłamy. Pisałem muzykę

opartą na syntezatorach przez lata i czasami

wkrada się to również do Bewitcher. Poza

tym całkiem dobrze to współgra ze sobą jak

sądzę!

Tak więc lubisz Lars Ulricha, czyż nie?

Przynajmniej to zostało w jakiś sposób

ukazane w sekcji podziękowań umieszczonej

w napisach końcowych, które były za

szybkie dla moich oczu...

(Śmiech!) Lars. Był. Zgadza się.

Czy mógłbyś nam polecić Twoje ulubione

oraz nowe zespoły grające speed/thrash/

black?

Hmmm… obecnie jestem trochę poza najnowszymi

trendami, jednak parę ulubionych

kapel mam, wymieniłbym: Speedwolf, BAT,

Hellripper, Whipstriker, Children of

Technology, Barbarian, Hell Fire, Road

Rash, Nuke…

Co zamierzasz robić na przelomie 2019 /

2020?

Koncertować do zmęczenia.

Stwórzmy trochę głupi scenariusz... Ty i

Twój zespół jesteście grupą czarownic żyjących

w XVI wieku. Gdzie byś chciał żyć w

takim wypadku?

Na Księżycu.

Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa są

Twoje...

Dziękuje za pytania i wsparcie. Rozsiewaj

klątwę… zawsze twardzi, zawsze nienasyceni!

Jacek Woźniak

Foto: Bewitcher

BEWITCHER

71


Zaprosiliśmy potwora do naszych domów

Wywodzący się z Nowej Zelandi West of Hell niedawno wydał swój kolejny

album, "Blood of the Infidel". Muzyka zawarta na nim jest bardziej w rejonach

progresywnego i nowoczesnego metalu, z pewnymi elementami heavy i thrash

metalu. Sam zespół powstał w roku 2002, a swój debiut "Spiral Empire" wydał w

2012 roku. O tej dekadzie pomiędzy wspomnianymi wydarzeniami, inspiracjami

oraz muzyką na obu wydawnictwach zespołu opowie basista zespołu Jordan

Kemp. W udzielaniu wywiadu pomógł mu wokalista zespołu, Chris Valagao,

odpowiadając na pytania związane z obecnym wpływem mediów oraz lirykach na

najnowszym albumie.

HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać waszą

muzykę w paru zdaniach?

Jordan Kemp: Energiczna muzyka z chwytliwymi

i melodycznymi riffami. Trochę gitarowych

shredów. Progresywne elementy zbalansowane

nietypowym metrum w bieżącym czasie.

Wysokie, melodyczne wokale i czasem

death-metalowe growle.

Mógłbyś nam opowiedzieć o początku West

of Hell?

Jordan Kemp: Zespół powstał w West Auckland,

Nowa Zelandia. Sean Parkison, Ivan

Vrdoljak i Andrew Hulme (pierwotni członkowie

zespołu) spotkali się i zaczęli tworzyć

materiał. Chwilę potem znaleźli basistę,

mnie. Nigdy nie byliśmy w stanie znaleźć wokalisty,

którego chcieliśmy zatrudnić. Po paru

latach, z ilością utworów z którą można było

stworzyć album, przenieśliśmy się do Kanady,

Vancouver. Znaleźliśmy tam wokalistę, Chrisa

Valagao, dokończyliśmy album, nagraliśmy

go i ustabilizowaliśmy swoją sytuację na

kanadyjskiej scenie metalowej.

Dlaczego zajęło wam tak długo stworzenie

waszego debiutu? Czy wydaliście jakieś dema/

EPki przed długograjami?

Jordan Kemp: Stworzenie naszego pierwszego

albumu zajęło nam trochę czasu. Było to

spowodowane zmianą miejsca . Proces szukania

właściwego wokalisty również nie był krótki.

Zasadniczo zaczęliśmy dawać występy w

Vancouver bez wokalisty. Po prostu graliśmy

nasze utwory instrumentalnie. Nigdy nie mieliśmy

zamiaru być zespołem instrumentalnym,

jednak granie na żywo pomogło znaleźć

nam wokalistę. Nigdy nie byliśmy zainteresowani

tworzeniem EPek, ponieważ żaden z legendarnych

zespołów, które podziwiamy nie

mieli EPek. Nasze wszystkie ulubione albumy

były długograjami, tak więc pracowaliśmy tak

długo, dopóki nie byliśmy zadowoleni, dopóki

nie mieliśmy wystarczającej ilości dobrego

materiału na pełnowymiarowy album.

Czy wasze poprzednie projekty zainspirowały

was w jakiś sposób?

Jordan Kemp: Dla mnie, Ivana i Andrewa,

West of Hell był pierwszym zespołem. Sean

i Val grali w innych projektach, które wpłynęły

na ich sposób tworzenia, jednak powiedziałbym,

że bardziej my sami na siebie wpływaliśmy,

kiedy szukaliśmy brzmienia dla

West of Hell. Myślę, że nasze inspiracje raczej

pochodzą z zespołów, które podziwiamy,

niż z innych projektów, w których uczestniczymy.

Wydaje się, że jest to kwestia bycia

bardziej oryginalnymi od tych inspiracji.

Co zainspirowało was do stworzenia waszego

pierwszego albumu, "Spiral Empire"?

Jordan Kemp: Największą inspiracją dla nowego

zespołu była nasza chęć do możliwości

tworzenia utworów i albumu, który byłby doceniony

jako wartościowy materiał, przez szerokie

spektrum fanów. W pierwszych latach,

ze względu na to, że mieliśmy problemy ze

znalezieniem wokalisty, spędziliśmy wiele

czasu w salce prób, pracując nad procesem

pisania utworów, poprawiając je, ucinając niepotrzebne

części i zasadniczo tworząc utwory,

które po pewnym czasie uznaliśmy za nie

tak dobre, jak nam się wydawały. Gdybyśmy

znaleźli naszego wokalistę wcześniej, to byłoby

możliwe nagranie i wydanie materiału, na

który moglibyśmy spojrzeć wstecz i powiedzieć,

że nie był tak naprawdę dobry. Ponieważ

mieliśmy czas by dorosnąć jako muzycy,

zanim zespół zaczął tworzyć na dobre, byliśmy

w stanie zacząć z naprawdę dobrym materiałem.

Czy debiut West of Hell przetrwał próbę

czasu?

Jordan Kemp: Powiedziałbym, że "Spiral

Empire" przetrwał próbę czasu, ponieważ każdy

utwór jako całość jest dopracowany. Są

naprawdę dobrze napisane, z dobrą motoryką

i bez głupich momentów. Zawierają chwytliwe

wokale i solówki. Staroszkolne wpływy są

słyszalne, przy okazji zaznaczają nowoczesny

sznyt i produkcję.

Co zainspirowało was do stworzenia drugiego

albumu "Blood of the Infidel"?

Jordan Kemp: Zawsze aspirowaliśmy do

tworzenia czegoś nowego i podążania naprzód.

Dużą inspiracją było posiadanie nowych

muzyków w zespole. Pierwotni członkowie

kapeli, Ivan (gitary) i Andrew (perkusista)

zdecydowali, że mają dość i wracają do

Nowej Zelandii. Do zespołu dołączył Kris

Schulz i natychmiast włączył się w tworzenie

utworów, w co naprawdę miał duży wkład.

Kris był znany na scenie metalowej Vancouver,

jako wirtuoz gitary i człowiek orkiestra.

Jego riffy i kierunek zainspirował resztę zespołu

do tworzenia i grania na wysokim poziomie.

Ash Pearson (Revocation, 3 Inches

Of Blood) zgłosił się na perkusję. Jego uczucie,

groove i precyzja były inspirującymi

wpływami na brzmienie naszego albumu.

Foto: West Of Hell

Czy mógłbyś porównać wasz debiut do

najnowszego albumu "Blood of the Infidel"?

Jordan Kemp: "Spiral Empire" jest głęboko

zakorzeniony w klasycznych metalowych inspiracjach.

Pomimo tego, że szukaliśmy bardziej

nowoczesnego zacięcia w naszym brzmieniu,

to jednak na pierwszym albumie brzmienia

staroszkolnego klasycznego thrashu,

power i groove metalu są bardziej słyszalne.

Na "Blood of the Infidel" udało nam się bardziej

unowocześnić formułę, wprowadzając

72 WEST OF HELL


bardziej progresywną strukturę z zróżnicowanymi

taktami rozwijającymi nasz styl.

Który utwór jest najtrudniejszy do zagrania

według Ciebie?

Jordan Kemp: Hmmm, ciężko powiedzieć.

Wszystkie nowe utwory są stosunkowo trudne.

Jednak im dłużej je gramy, tym łatwiej je

zagrać i się w nie wczuć.

Co sądzisz o mediach społecznościowych?

Jak możemy chronić naszą prywatność, tak,

by mimowolnie nie stać się częścią tej maszyny?

Chris "Val" Valagao: Media społecznościowe

stały się potworem o wielu twarzach. Praktycznie

wypędzono dżina z lampy. Ta technologia

powoli integrowała się z społeczeństwem

na przestrzeni lat, do momentu, w którym w

końcu zaakceptowaliśmy ją jako coś normalnego.

Ludzie potrzebujący atencji z chęcią

oddali ogromne pokłady personalnych informacji

i zaakceptowali absurdalne zasady

związane z ich użyciem i manipulacją. Prywatność

już nie istnieje. Zaprosiliśmy potwora

do naszych domów, który zawsze nasłuchuje.

Jak duży wpływ na wasze utwory miała

twórczość Schopenhauera?

Chris "Val" Valagao: Czuję, że moje teksty

rzeczywiste były mocno inspirowane jego

twórczością. Powiedziałbym, że dyskretnie za

pośrednictwem wielu jego cytatów. Wydaje

mi się, że moje poglądy zgadzają się z jego jeśli

chodzi o zagadnienia związane z człowieczeństwem.

Fabuła której książki jest bliższa obrazowi

obecnego zachodniego społeczeństwa? Czy

jest to historia przedstawiona w "1984", czy

raczej z "Brave New World"? Dlaczego?

Chris "Val" Valagao: Obecnie zachodnie

społeczeństwo zmierza w kierunku, który wydaje

się, że jest kombinacją obu powieści

"1984" oraz "Brave New World". Jednakże,

dostosowanie się do wcześniej ustalonego

modelu, w sposób, który uznaliśmy za formę

prania mózgu i kontroli myśli. Potężny

wpływ paru korporacji na jedzenie, lekarstwa,

rozrywkę, przemysł i rolnictwo - to krzyczy

"1984". Teraźniejszy wpływ technologii oraz

podejścia do rzadkości, jako naszego wyzwolenia

bardziej prowadzi do "Brave New

World".

To teraz trudne pytanie... Co sądzisz o

niedawnej masakrze w Christchurch w

Nowej Zelandii?

Jordan Kemp: Absolutnie niszczycielska. Nic

podobnego wcześniej nie miało miejsca w Nowej

Zelandii. Większość ludzi nawet nie wiedziała,

że można było posiadać ten typ broni,

która została tam użyta. Na nasze nieszczęście

rozlew krwi będzie kontynuowany dzięki

bezsensownej ignorancji i nienawiści.

Co możesz powiedzieć o scenie metalowej

w Nowej Zelandii?

Jordan Kemp: Nowa Zelandia ma entuzjastyczną,

solidną scenę metalową. Oczywiście

nie jest jak duża jak sceny w bardziej zagęszczonych

miejscach na świecie, jednak metal

jest doceniany w tym kraju.

Co zamierzacie robić na przełomie lat 2019 /

2020?

Jordan Kemp: Zamierzamy dalej pisać. Jesteśmy

podnieceni naszą muzyką, nad którą

pracujemy i chcielibyśmy ją nagrać i wydać,

jak najszybciej jak to jest tylko możliwe. Planujemy

również nakręcić kolejny teledysk.

Poza tym szukamy sposobu by zagrać koncert

w Europie. Z pewnością chcielibyśmy tam zagrać

trasę i szukamy odpowiedniej ku temu

okazji.

Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą

do Ciebie.

Jordan Kemp: "Blood of the Infidel" została

dopiero co opublikowana i jest dostępna za

pośrednictwem naszej strony internetowej,

Nasz kanał na Youtubie ma najnowsze nagrania,

tak więc sprawdźcie go!

Jacek Woźniak


Nie tylko niemiecka solidność

- Nie możemy znieść tych nowych kapel, które grają pop z przesterowanymi

gitarami i twierdzą, że to metal - mówi basista Paragon Jan Bünning. I

faktycznie, najnowsza płyta niemieckiej formacji to prawdziwy cios między oczy,

tradycyjny heavy o speed/thrashowej orientacji najwyższej jakości. Odpalcie więc

"Controlled Demolition" i zapraszam do lektury:

HMP: Kontrolowana demolka - nawet nie

przypuszczałem, że coś takiego jest możliwe,

ale jak widać na płycie Paragon jak najbardziej?

(śmiech) Żarty żartami, ale gracie

już tyle lat, a energii wciąż wam nie brakuje,

dzięki czemu wciąż wydajecie kolejne płyty,

gracie koncerty - wiele młodszych stażem

zespołów już dawno spuściło z tonu, a wy

przecie do przodu niczym spragnieni sukcesów

20-latkowie?

Jan Bünning: Prawdę mówiąc, nasza motywacja

w ostatnich latach jest większa niż kiedykolwiek.

Jesteśmy lepszymi muzykami, gramy

bardziej zespołowo i jesteśmy bardziej

skupieni. To duża przyjemność grać koncerty

Hell", ale jest mocno zajęty ze swoim drugim

zespołem, a do tego ma pracę i rodzinę, więc

nie może poświęcić się Paragon w stu procentach.

Jest bardzo dobrym kompozytorem i gitarzystą

oraz oczywiście założycielem zespołu,

więc najlepiej wie jak powinny brzmieć

utwory Paragon. W pewnym sensie jest nas

więc szóstka w zespole, przy czym Martin

nagrywa w studio i pisze utwory, a Günny

Kruse gra z nami na żywo.

Istotne jest tu również to, że kolejne płyty

nigdy nie były dla was jakąś pańszczyzną,

nie powstawały tylko z powodów kontraktowych,

chociaż wydajecie je nader regularnie?

żeby fani nie sarkali: "kiedyś to grali, te nowe

płyty są już słabsze"?

Aż tak się tym nie przejmujemy. Oczywiście,

że zawsze znajdą się fani, którzy będą mówić,

że nowy materiał nie jest tak dobry jak stary.

Z drugiej jednak strony wielu starych fanów

lubi nasze nowe nagrania, a do tego przybywa

nam nowych słuchaczy. Z pewnością jednak

nie zmiękniemy; wygląda na to, że z wiekiem

nasza muzyka staje się cięższa. Nie jesteśmy

zmuszeni żyć z muzyki, nie musimy więc iść

na żadne kompromisy, co pozwala nam pisać

albumy, które sami chcielibyśmy kupować jako

fani!

Macie jakiś określony system pracy nad kolejnym

materiałem, to znaczy zaczynacie

tworzyć go dopiero po zakończeniu promocji

poprzedniej płyty, czy też nowe utwory powstają

nieustannie, w miarę natchnienia i

napływu pomysłów?

Jak wspomniałem wcześniej, wszyscy mamy

"normalne" życie poza muzyką, nie mamy

więc zbyt dużo czasu na komponowanie, granie

koncertów czy pracę w studio. Oczywiście

nasi gitarzyści cały czas tworzą nowe riffy, a

kiedy zbliża się czas wydania albumu, jest do

zrobienia sporo roboty promocyjnej i (zawsze

mamy taką nadzieję) granie koncertów, gdy

płyta już się ukaże. Tak więc po premierze

nowego materiału zwykle przez rok skupiamy

się na koncertowaniu, a potem powoli ponownie

zaczyna się "prawdziwy" okres komponowania

i wtedy mniej gramy na żywo. Kilka

miesięcy przed wejściem do studia staramy

się w stu procentach skupić na ćwiczeniu nowych

utworów, zanim zaczniemy je nagrywać.

w zrelaksowanej atmosferze. Zdaje się też, że

w ostatnich latach przybyło nam młodszych

fanów, którzy znają nas tylko z "Force Of

Destruction" i nie kojarzą starszych nagrań!

Ale chociaż jesteśmy obecnie bardziej wyluzowani,

nasza muzyka wydaje się cięższa, bardziej

gniewna i agresywna. Może dlatego, że

nie możemy znieść tych nowych kapel, które

grają pop z przesterowanymi gitarami i twierdzą,

że to metal.

Od powrotu Martina do składu jest wam

chyba pod tym względem jeszcze łatwiej, bo

w końcu Paragon to w końcu jego dziecko?

Niestety Martin nie powrócił w pełnym zakresie

i jest "tylko" kompozytorem i gitarzystą

studyjnym zespołu. Chociaż tak naprawdę to

nigdy nie odszedł, bo pisał piosenki już na

"Force Of Destruction" i "Hell Beyond

Foto: Stefan Malzkorn

Oczywiście mamy podpisane kontrakty z wytwórniami

i chcą one na naszej muzyce zarabiać.

W jakiś więc sposób jesteśmy do tego

zmuszani, ale chcemy wydawać nowe płyty,

ponieważ wciąż jesteśmy kreatywni i ciekawi

tego, jak będziemy brzmieć na przyszłych wydawnictwach.

Jakkolwiek po nagraniu dwunastu

albumów ciężko jest napisać coś "nowego",

ale nie sądzę żeby było to coś, czego nasi

fani od nas oczekują, tak długo jak będziemy

wypuszczać albumy na odpowiednim poziomie.

A ponieważ muzyka jest tylko naszym

(profesjonalnym) hobby i każdy z nas ma pracę,

obowiązki i rodziny, to wydawanie nowych

płyt zajmuje nam trochę czasu.

"Controlled Demolition" jest dwunasta z

kolei - to piękny dorobek, ale też i swoiste

wyzwanie, bo nie możecie spuścić z tonu,

Wygląda na to, że na brak weny nie narzekacie,

bo wasze płyty nie dość, że są coraz

dłuższe, to do tego trzymają poziom. Pewnie

też nie pomylę się zbytnio zakładając,

że z części pomysłów nigdy nie korzystacie,

zostawiając je na później, ale definitywnie

odrzucając?

Jak wspomniałem w poprzednim pytaniu, jesteśmy

bardziej skoncentrowani i wiemy co

robimy, również jeśli chodzi o komponowanie.

Pisząc nowy utwór, pierwsze co potrzeba,

to zabójczy riff. Riff jest jądrem każdego kawałka

Paragon i w większości przypadków,

gdy już go mamy, reszta idzie jak po maśle.

Nagrywamy potem w moim domowym studio,

gdzie robię wstępne aranżacje. Gdy coś z

tego wychodzi, przekazuję pałeczkę Buschi'emu,

który pisze teksty i układa linie wokalu.

Następnie spotykamy się w sali prób, żeby

przegrać materiał i czasem wprowadzamy poprawki.

Próby robimy aż do momentu nagrań.

Gdy coś nie wychodzi za pierwszym razem,

staramy się to tak poprawić, aby zadziałało,

ale czasem się nie udaje i porzucamy

wtedy ten pomysł lub odkładamy do wykorzystania

innym razem. Czasem mamy też

taki problem, że wychodzi nam więcej utworów

w tym samym stylu, np. dwa doomowe

kawałki i wtedy musimy jeden z nich odrzucić.

Bywa więc, że rezygnujecie z czegoś, bo zdecydowanie

odstaje od stylu Paragon, a nie

chcecie być kojarzeni jako zespół ciągłych

zmian czy stylistycznych wolt - w końcu

szyld heavy/speed metal do czegoś zobowiązuje?

74

PARAGON


Lubimy grać taki gatunek metalu, jaki sami

chcielibyśmy kupować. Oczywiście fani Paragon

mają wobec nas pewne oczekiwania jeśli

chodzi o styl, ale zawsze staramy się zawrzeć

trochę różnorodności na naszych albumach i

nie umieszczać na nich dziesięciu szybkich

kawałków albo dziesięciu wolnych. Od czasu

do czasu robimy więc coś innego, jak np. na

"Hell Beyond Hell" zrobiliśmy "Devil's Waitingroom",

który różni się zdecydowanie od

wszystkiego co dotychczas nagraliśmy. Do tego

zawsze staramy się być na czasie, jeśli chodzi

o produkcję płyty. Jest wiele nowych kapel,

które twierdzą, że mają oldschoolowe

brzmienie. Przykro mi to mówić, ale jak dla

mnie to nie chcą oni po prostu wydawać pieniędzy

na porządne studio! Jeśli chcą uzyskać

oldschoolowe brzmienie to potrzebują wehikułu

czasu, ponieważ "old school" to nie tylko

brzmienie, ale również feeling. Jesteśmy na

scenie od prawie trzydziestu lat, więc my jesteśmy

oldschoolem. Musiałbyś cofnąć się w

czasie, żeby nabrać tego specyficznego feelingu.

Lubicie jednak czasem zaskakiwać, choćby

kiedy nagraliście swoją wersję "Larger Than

Life" Backstreet Boys, pokazując, że nic nie

jest jednowymiarowe, a z takiej piosneczki

też można coś wykrzesać, bo to tylko kwestia

mocniejszego brzmienia, odpowiedniej

aranżacji, etc.?

Niektórym "true metalowcom" nie spodobało

się to, że nagraliśmy ten cover. Od lat myśleliśmy

żeby go zrobić, ale czas nigdy nie był

odpowiedni. Nie było mnie w zespole, kiedy

to nagranie powstało, ale to dobra, hardrockowa

piosenka. W sumie jest kilka sposobów

na zrobienie coveru: zagranie jak najwierniej

w stosunku do oryginału, próba zrobienia z

niego swojego utworu i może "poprawienie"

kilku "usterek", które nie podobają ci się w

oryginale oraz zrobienie czegoś zupełnie innego.

Na przestrzeni lat nagraliśmy kilka coverów

i w większości wybieraliśmy tę drugą

opcję, jak np. z "To Hell And Back Again"

czy "The Gods Made Heavy Metal". Myśleliśmy

czy nie umieścić jakiegoś coveru na

ostatnich dwóch albumach, ale nie mieliśmy

żadnego pomysłu, który podobałby się nam

wszystkim. Może w przyszłości uda się coś

znaleźć.

Foto: Paragon

Foto: Nikolas Bremm

Od strony produkcyjnej znowu wsparł was

Piet Sielck - chyba już nie wyobrażacie sobie

nagrywania kolejnej płyty Paragon bez jego

udziału, tym bardziej, że pochodzicie z jednego

miasta?

Tak, Piet jest jednym z najlepszych producentów,

zwłaszcza jeśli chodzi o nagrywanie

wokali. Myślę, że jako zespół bardzo się rozwinęliśmy,

nagrywając z nim wszystkie te płyty.

Jego studio to tylko mały pokój, ale rezultat

jest taki, jakbyśmy nagrywali w Abbey

Road Studios czy czymś podobnym. I oczywiście

to super, że Piet również mieszka w

Hamburgu, co pozwala nam być bardziej elastycznymi,

jeśli chodzi o terminarz, no i nie

musimy nigdzie podróżować na nagrania.

Wcześniej bywało też, że wspomagał was

jako kompozytor, a jako producent ma też

pewnie coś do powiedzenia w kwestii aranżacji

czy brzmienia poszczególnych utworów

- bywa, że czasem rezygnujecie ze swoich

pomysłów, bo jego wersja jest lepsza?

Tak, to oczywiste, że pomaga nam w pewnych

aspektach, np. w aranżacji wokali.

Jako członek zespołu nie jesteś zbyt obiektywny,

jeśli chodzi o piosenki, które sam napisałeś,

a pewne partie lub pomysły być może

nie są najlepsze lub wymagają poprawy. Z

Pietem pracowaliśmy wiele razy i było dużo

sytuacji, w których wprowadzaliśmy zmiany

po konsultacjach. Obecnie tak wiele poprawek

nie robimy, czasem tylko jeden czy dwa

riffy i jakiś chórek, ponieważ jesteśmy o wiele

lepszymi kompozytorami.

Ale bębny nagraliście z Jörgiem Ukenem w

zupełnie innym studio - to przypadek, czy

Soundlodge ma lepsze pomieszczenie do rejestracji

ścieżek perkusji?

Studio Pieta to "tylko" mały pokój w jego domu,

nie może więc nagrywać tam perkusji.

Nagrania bębnów na "Hell Beyond Hell"

były robione w Hamburgu, ale nie wyszły tak

dobrze jak oczekiwaliśmy i sprawiły trochę

problemów podczas nagrywania pozostałych

instrumentów oraz miksowania. Musieliśmy

więc znaleźć lepsze rozwiązanie. Jörgena

Uken z Soundlodge znam, ponieważ był również

perkusistą w Stormwarrior. Pomyślałem

więc, że skoro sam gra na perkusji, to będzie

doskonałym wyborem na producenta nagrań.

Cóż więcej mogę powiedzieć? Nagrywanie

było dla naszego perkusisty Sörena kompletnie

bezstresowe, i razem z Pietem jesteśmy

niezwykle usatysfakcjonowani z wyniku.

Nigdy nie mieliśmy tak dobrego brzmienia

bębnów na albumie!

Wiele zespołów zapomina o tym, że partie

perkusji to podstawa każdej kompozycji,

stąd tak wiele mamy obecnie płyt z jakimiś

syntetycznie brzmiącymi, rachitycznymi

bębnami - jesteście zbyt doświadczonymi

muzykami, by popełnić taki błąd?

Obecnie możesz korzystać z programowanej

perkusji i większość ludzi nie zauważy różnicy.

Ma to z pewnością swoje zalety, ponieważ

możesz łatwo zmieniać całe sekwencje

nagranej ścieżki, zaprogramować inny

rytm, itp. Lecz nagrywanie żywego instrumentu

jest wyjątkowe, bo dostajesz to, jak

zestaw, którego używasz brzmi i to jest twój

punkt wyjścia. Oczywiście musisz zwrócić

uwagę, aby perkusja była odpowiednio nastrojona,

jednak ostatecznie jest to twoje brzmienie

i nie będzie ono takie samo jak to,

które mogłeś usłyszeć na innym albumie, na

którym ktoś użył takich samych, standardowych

ustawień. Sören jest bardzo precyzyjnym

perkusistą, ale oczywiście nie perfekcyjnym.

Jörg edytował bębny, ale nie korzys-

PARAGON 75


tał z programów typu Beat Detective, tylko

poprawiał trochę partie, w których Sören nie

trafiał w stu procentach na klik. Nagrywanie

basu do tak dobrze zagranej i nagranej perkusji

było bardzo relaksujące.

W porównaniu z poprzednim albumem

"Hell Beyond Hell" brzmicie nie tylko mocniej,

ale zdecydowanie kierujecie się też w

stronę speed/thrash metalu - jakie czasy, taka

muzyka?

Mamy wrażenie, że na rynku jest obecnie

mnóstwo gównianych kapel tylko z nazwy

metalowych. Jesteśmy zdania, że metal powinien

w pewien sposób powodować "ból".

Dlatego właśnie nieco podkręciliśmy poziom

ciężkości i agresji. Zawsze posiadaliśmy w naszej

muzyce elementy speed czy thrash metalu,

więc ostatecznie nie jest to coś, czego

wcześniej byśmy nie grali.

Tak szybko jak w "Reborn" chyba jeszcze nie

graliście - Sören musiał się tu nieźle nagimnastykować,

ale dzięki temu macie prawdziwego

killera na otwarcie po intro?

Mamy wiele zabójczych otwieraczy na naszych

płytach! Ale zgadza się, ten jest jednym

z najlepszych. Sören grał wcześniej w death i

blackmetalowych kapelach, jest więc przyzwyczajony

do szybkiego grania na dwie stopy.

"Controlled Demolition "też jest w sumie

ciekawy, bo te mroczne klawisze brzmią niczym

ścieżka dźwiękowa z jakiegoś starego

horroru - to przypadek, czy świadomy ukłon

w stronę jakiegoś konkretnego filmu?

Ostatnio słucham sporo soundtracków, np.

do filmów Johna Carpentera. A ponieważ

mamy na tym albumie trochę tekstów w klimatach

science-fiction, pomyślałem, że fajnie

byłoby mieć intro przed "właściwym" intro,

więc zapytałem Pieta czy byłby w stanie

przearanżować melodie z naszego intra na coś

w stylu Johna Carpentera. No i jest!

Macie też kolejny epicki i rozbudowany

utwór "Deathlines" - takie kompozycje to

wasz kolejny element rozpoznawczy już od

pierwszego albumu i jak widać nie zamierzacie

z nich rezygnować?

Absolutnie, dlaczego mielibyśmy z tego rezygnować?

Nawet jeśli "Controlled Demolition"

jest naszym najcięższym albumem, zawierającym

wiele speedowych kawałków, lubimy

poruszać się w różnych stylach metalu. Pisaliśmy

już "walce", proste utwory w średnim

tempie na dwie stopy, szybkie kawałki, ballady

i utwory doomowe. To świetna zabawa,

granie różnorodnych stylów metalu.

Nie zapominacie też jednak o klasycznym

heavy oraz konkretnych melodiach - bez tych

składników płyta Paragon nie mogłaby się

obyć, bo cała reszta straciłaby bez nich rację

bytu?

Przy całej tej ciężkości i speedzie nadal jest

Foto: Stefan Malzkorn

dla nas ważne zawarcie w utworach melodii i

chwytliwych refrenów, które fani mogą razem

z nami zaśpiewać. Melodie muszą tam być,

aby piosenka była łatwa do zapamiętania.

Po dwóch płytach wydanych w innych firmach

wróciliście do Massacre - takie sytuacje

zdarzają się w sumie dość rzadko, ale

jak widać w muzycznym biznesie wszystko

jest możliwe?

Po tym jak zagraliśmy na Bang Your Head w

2017 roku, Thomas z Massacre Records

skontaktował się z nami i z miejsca zaproponował

dobry kontrakt. Wynegocjowaliśmy

trochę zmian, ale ogólnie rzecz biorąc, jest to

najlepsza umowa, jaką kiedykolwiek mieliśmy.

Zostalibyśmy w Remedy, ale ponieważ

ta wytwórnia jest prowadzona tylko przez

dwie osoby, które ponadto mają swój własny

sklep i metalowy pub, nie skupiają się obecnie

aż tak na jej prowadzeniu. Massacre póki co

wykonuje świetną robotę, to mili ludzie i

mam nadzieję, że zostaniemy z nimi aż Paragon

przestanie istnieć.

Pewnie wcale was to nie martwi, bo "Controlled

Demolition" tylko na tym zyska, ale

taka loteria pewnie nie wpływa korzystnie

na rozwój zespołu, bo dziś masz wydawcę,

jutro już nie - wszystko jest jeszcze bardziej

nieprzewidywalne niż kiedyś?

Z takimi serwisami jak Bandcamp czy Crowdfunding,

jest oczywiście możliwe wypuszczenie

albumu we własnym zakresie. Zabiera to

jednak mnóstwo czasu, a ponieważ mamy

prace i rodziny, nie jest to opcja dla nas. Jeśli

zdecydujesz się samodzielnie wydać płytę,

zarobisz więcej pieniędzy ze sprzedaży, ale

wikszą sprzedaż uzyskasz współpracując z

wytwórnią płytową, ponieważ mają one lepszą

promocję i dystrybucję na cały świat.

Tak czy inaczej, niczego nie możesz być pewien.

Jeśli ludzie usłyszą o twoim albumie,

spodoba im się on i go kupią, możesz osiągnąć

pewien sukces. Jeśli jest inaczej, niektóre

kapele mogą poczuć się zawiedzione i rozpaść

się. Nie zrobiliśmy z tym zespołem oszałamiającej

kariery, ale jak długo zarabiamy trochę

pieniędzy i możemy grać koncerty, tak

długo będziemy ciągnąć ten wózek.

Zaczęliście już promocję nowej płyty, grając

na "Fuck Cancer Festival" oraz "Headbangers

Night XVI" , teraz pewnie pora na koncerty

klubowe, zanim zacznie się sezon festiwalowy?

Negocjujemy obecnie z kilkoma festiwalami i

w sprawie wspólnych koncertów z jednym zaprzyjaźnionym

zespołem, ale na razie nie

mamy nic konkretnego. Jestem pewien, że do

końca tego roku zagramy więcej występów.

Lepiej występuje się wam przed mniejszą

czy większą publicznością? W tym pierwszym

przypadku gracie pewnie wyłącznie

dla swoich fanów, na festiwalach jest z kolei

szansa zainteresowania muzyką Paragon

również innych słuchaczy, co też jest sporym

atutem?

Lubię obydwie sytuacje. Oczywiście na mniejszych

koncertach jest więcej osób, które już

nas znają, a na festiwalach sporo nowych słuchaczy,

którzy mogą zostać fanami po tym co

usłyszą. Z perspektywy muzyka obydwa rodzaje

występów są super: widok tłumu śpiewającego

tekst razem z tobą jest ekscytujący,

ale równie pobudzające jest patrzenie prosto

w oczy fanów z pierwszego rzędu w małym

klubie.

Liczycie, że dzięki "Controlled Demolition"

dotrzecie do większej publiczności? Skoro w

Skandynawii różne odmiany metalu mają

się tak dobrze, to czemu w waszej ojczyźnie

nie miałoby stać się podobnie, tym bardziej,

że mocna muzyka zawsze była u was popularna?

Oczywiście byłoby super sprzedawać więcej

płyt i dostać się na listę przebojów, bo to by

oznaczało lepsze propozycje koncertowe.

Jednak nigdy nie pisaliśmy albumów, aby zyskać

popularność. Jeśli nagrywamy płytę, to

taką, którą sami chcielibyśmy kupić. Gdy spodoba

się ona również innym ludziom, to ekstra.

Jeśli nie, również fajnie, tak długo jak jej

sprzedaż pozwoli nam na nagranie kolejnej.

Metal w Niemczech jest wciąż na fali, ale jeśli

mam być szczery, to czasem wydaje mi się, że

to, co nagrywasz musi być dwa razy tak dobre

jak to, co nagrywają zespoły spoza Niemiec,

aby traktowano cię poważnie.

Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,

Paweł Gorgol

76

PARAGON


Podstępnie progresywni

- Nie staramy się komplikować spraw, po prostu mamy lekkie odchyły w

podejściu do naszych instrumentów - mówi basista Icarus Witch Jason Myers.

Efekt to nieoczywisty heavy metal w amerykańskim wydaniu. Nie zawsze, tak jak

na poprzedniej płycie "Rise", porywający, ale na najnowszej "Goodbye Cruel

World" zespół wrócił do formy - również dlatego, że ma teraz w składzie wyśmienitego

wokalistę:

HMP: Ostatnie lata nie były dla was zbyt

szczęśliwe, a zawirowania personalne i nie

najlepsza atmosfera w grupie odbiły się też

chyba na jakości poprzedniej płyty "Rise"?

Jason Myers: Nie sądzę, aby miało to jakiś

wpływ. Nigdy nie mieliśmy w kapeli stabilnego

składu. Na każdy album budowaliśmy

najlepszą drużynę jaką tylko mogliśmy, a na

trasy jeździliśmy z najlepszymi dostępnymi

w tym czasie muzykami. Jeśli spojrzysz w

notki dołączane do każdego albumu, zobaczysz,

że nigdy nie mieliśmy tego samego

składu, który by nagrał następujące po sobie

płyty czy jeździł na koncerty. Nie uważam

tego jednak za pech. Miałem wiele szczęścia,

mogąc współpracować z tyloma różnej maści

muzykami na przestrzeni lat. Dzięki temu

utrzymuję świeżość. Na "Rise" akurat mieliśmy

w zespole atmosferę lepszą niż kiedykolwiek,

ponieważ właśnie skończyliśmy wszystkie

trasy, a skład, w którym nagrywaliśmy

płytę, był tym samym, z którym pojechaliśmy

na koncerty promujące ten materiał.

Pierwszy raz tak się zdarzyło. Czuliśmy się

więc zjednoczeni podczas pracy w studio i na

trasie.

Swoje wniósł też pewnie nowy wokalista

Andrew D'Cagna - w Icarus Witch co prawda

debiutant, ale poza tym śpiewak z dużym

doświadczeniem studyjnym i scenicznym,

co miało też pewnie wpływ na zapoczątkowanie

z nim współpracy?

Tak, zgadza się. Po tym jak Christopher odszedł

z zespołu, kolejny wokalista miał wysoko

zawieszoną poprzeczkę. Jednakże, tak

jak nie chcieliśmy aby Christopher brzmiał

jak jego poprzednik, Matthew, tak nigdy nie

naciskaliśmy Andrew aby śpiewał dokładnie

tak samo jak Christopher. Pokochaliśmy

głos i nastawienie Andrew, a przede wszystkim

jego profesjonalizm. Kiedy dochodzisz z

zespołem do tego punktu, w którym aktualnie

się znajdujemy, nie godzisz się na cokolwiek

poniżej całkowitego profesjonalizmu.

Wiedzieliśmy, że Andrew to gość, na którego

możemy liczyć podczas pracy w studio i

grania na scenie. Mając tyle pewności co do

swojego frontmana, wszystko inne staje się o

wiele łatwiejsze.

Szybko nawiązaliście nić porozumienia,

znaliście się przecież znacznie wcześniej, co

miało też pewnie wpływ na dobrą atmosferę

w zespole i jakość samych nagrań?

Tak, znamy Andrew od lat. Śpiewał kiedyś

Wcześniej nagrywaliście regularnie co dwatrzy

lata, ale na "Goodbye Cruel World"

musieliśmy poczekać znacznie dłużej, bo

ponad sześć lat?

To prawda, między ostatnimi albumami była

dłuższa przerwa. Szczerze mówiąc, potrzebowaliśmy

trochę odpocząć. Gdybyśmy nie

przyhamowali, najprawdopodobniej zespół

by się rozpadł. Ostatnie dziesięć lat ostro

pchaliśmy ten wózek pod górkę, a w pewnym

momencie po prostu musisz odpocząć, złapać

oddech i skupić się na życiu poza zespołem,

bo inaczej ten wózek sturla się i cię

zgniecie. Widziałem jak to się stało z innymi

muzykami i sam czułem napięcie w zespole.

Przerwa sprawiła, że jesteśmy silniejsi jako

ludzie, jako muzycy i pozwoliła nam docenić

zespół, nad zbudowaniem którego tak mocno

pracowaliśmy.

Foto: Icarus Witch

Z drugiej strony plusem było to, że miałeś

więcej czasu na dopracowanie tych kompozycji,

dzięki czemu jako całość jest to płyta

znacznie ciekawsza od swej poprzedniczki?

Czy interesująca to subiektywna sprawa. Nadal

jesteśmy bardzo dumni z pracy, jaką wykonaliśmy

na "Rise". Utwory jak "The End"

czy "Tragedy" nadal uważam za jedne z najlepszych

w naszej karierze. "Nothing Is Forever"

z kolei jest bardzo głębokim i osobistym

spojrzeniem na pewne ciężkie sprawy, których

doświadczałem w tamtym okresie. Po

tym jak koncerty promujące "Rise" dobiegły

końca, przeprowadziłem się na rok do Salem

w Massachusetts, aby ponownie odkryć "wiedźmią"

stronę mojej duszy. Ciężko utrzymać

w sobie duchowość i korzenie, kiedy ciągle

jesteś w trasie lub w studio. Danie sobie trochę

czasu na przywrócenie równowagi i praca

nad utworami w tak magicznym miejscu pomogło

zasadzić ziarno, z którego wykiełkował

"Goodbye Cruel World". Ostatecznie

wróciłem do Pittsburgha i nawiązałem kontakt

z Quinnem, aby zacząć nagrywanie demówek

i przedprodukcję utworów, nad którymi

każdy z nas pracował. Razem jesteśmy

podstawą tego zespołu już od kilku lat, a ponieważ

jesteśmy ze sobą bardzo zżyci, łatwiej

nam było zaszyć się w sali na rok i pracować

nad pomysłami na nowy album. Na poprzednich

płytach było więcej kucharek, jak to się

mówi, tymczasem okazało się, że razem z

Quinnem mamy wszystkie niezbędne narzędzia,

aby pisać kawałki, które chcielibyśmy

usłyszeć. Potem to była po prostu kwestia

znalezienia najlepszych dostępnych muzyków

i producenta, aby ożywić te utwory w

studio.

dla zespołu Dofka, z którym graliśmy koncerty

oraz w Brimstone Coven, którego fanem

jestem od jakiegoś czasu. Ale prawdziwa

więź utworzyła się kiedy Quinn zaczął grać

na gitarze w solowym projekcie Andrew,

Ironflame. Obydwaj pracowali już razem zarówno

w studio jak i na scenie. Kiedy więc

zaczęliśmy poszukiwania nowego głosu dla

Wiedźmy, Quinn dał Andrew kilka demówek,

żeby mógł do nich pośpiewać, ale nie

powiedział mu, że to materiał na nowy album

Icarus Witch. Okazał się on idealnym

wyborem brzmieniowo, stylistycznie i najważniejsze

- pod kątem profesjonalizmu oraz

dał się poznać jako ktoś, z kim miło spędza

się czas. Im dłuższa jest twoja kariera, tym

więcej znaczenia nabierają takie rzeczy jak

atmosfera, kompatybilność i komunikacja

międzyludzka.

ICARUS WITCH 77


Andrew dołączył więc do was na stałe, nie

jest to w żadnym razie gościnny udział czy

czasowa współpraca?

Ta kapela jest jak otwarty związek. Jest takie

powiedzenie w kręgach czarownic, gdy uwalnia

się bogów pod koniec rytuału: "Zostań jeśli

chcesz, odejdź jeśli musisz". Mamy zamiar nagrać

kolejny album z Andrew za mikrofonem

i jak na razie taki jest plan. Jeśli jednak moja

własna historia czegokolwiek mnie nauczyła,

to tego, że nic nie trwa wiecznie, podchodzimy

więc do wszystkiego małymi krokami, po

kolei, mając nadzieję na najlepsze. Andrew

jest niezwykle zabieganą osobą, ma mnóstwo

zajęć, ale może chemia, która się między nami

wytworzyła zaprocentuje i uda nam się

nagrać z pomocą jego niesamowitego głosu

album jeszcze lepszy niż ostatni.

Macie jednak problem z perkusistą, bowiem

Jon Rice nie jest stałym członkiem zespołu,

nad czym pewnie ubolewacie, bo to świetny

muzyk?

Powtórzę, niczego nie żałujemy. Oczywiście

Jon jest znakomitym muzykiem i bardzo klawym

gościem, ale nasza umowa zakładała, że

jest on wynajętym na te konkretne nagrania

sesyjnym muzykiem. On sam tego chciał, ponieważ

zaraz miał dołączyć do zespołu

Uncle Acid, a nam to nie przeszkadzało, ponieważ

nasz perkusista, Justin Walker, miał

znowu stać się dostępny, po tym jak wypełnił

zobowiązania, które odciągnęły go od zespołu

i sesji nagraniowej. Wszystko dobrze się

ułożyło dla każdego z nas.

Miewaliście już wcześniej perkusistów

wspomagających was na koncertach w charakterze

wynajętych muzyków i tak też pewnie

będzie przy okazji promocji najnowszego

albumu?

Naszym perkusistą jest Justin Walker. Jest

częścią zespołu od dosyć dawna, począwszy

od koncertów promujących "Rise". Grał z nami

wiele sztuk, wliczając w to koncerty z

Amorphis czy ostatnio Jake'em E. Lee. Cieszymy

się, że ponownie zasiada na wiedźmim

tronie, gdzie jest jego miejsce. Między nami,

sekcją rytmiczną, wytworzyła się niesamowita

chemia i naprawdę mamy to coś, gdy jesteśmy

na scenie. Nie czułem tak mocnej

więzi z żadnym innym perkusistą. To powiedziawszy,

załóżmy, że otrzymaliśmy propozycję

zagrania trasy, w której Justin nie

mógłby wziąć udziału. Czy większy sens miałoby

zagranie tych koncertów z innym perkusistą

niż nie zagranie w ogóle? Jestem pewien,

że nie chciałby, abyśmy zrezygnowali z

żadnej okazji, a my byśmy go o to nie prosili.

"Goodbye Cruel World" to płyta może nie

przełomowa dla zespołu, bo przecież już

piąta w waszej dyskografii, ale szczególna o

tyle, że mieliście coś do udowodnienia: i sobie,

i fanom zespołu, po tej dłuższej wydawniczej

przerwie?

Piszemy muzykę, ponieważ mamy to we

krwi. Te pomysły, piosenki, gotują się i rosną,

chcą, aby je uwolniono. Osobiście nie

tworzę muzyki, aby cokolwiek udowadniać.

Działam po prostu jako odbiornik pobierający

kreatywne pomysły, które oferuje

wszechświat, mając nadzieję, że będą zawierać

pozytywne przesłanie, które pozwoli innym

poczuć siłę i ekscytację podczas słuchania.

Trudniej pracuje się z taką świadomością

Foto: Icarus Witch

czy przeciwnie, jest to czynnik mobilizujący,

dzięki któremu stać cię na więcej?

Uważam to za błogosławieństwo, mieć ujście

dla naszego kolektywu, naszej kreatywności.

Nie mogę jednak mówić za każdego członka

zespołu. Każdy z nas jest inny i co innego daje

i odbiera z naszej współpracy. Dla przykładu:

wiem, że ten album w szczególności

wiele znaczy dla Quinna. Jest on integralną

częścią Icarus Witch od czasu "Songs For

The Lost", a dopiero teraz praca gitar na albumie

jest w stu procentach jego zasługą. Nie

było żadnych gości specjalnych, żadnych

kolaboracji (poza mojego udziału) przy pisaniu

utworów, z jego więc perspektywy rzeczywiście

mógł mieć coś do udowodnienia sobie

lub innym. Jestem dumny z niego, z tego

co osiągnął, a partie gitary na "Goodbye

Cruel World" są tym, co niemal w każdej recenzji

jest wspominane jako coś, co wyróżnia

album.

Wasz heavy metal jest z jednej strony mocny

i surowy, ale nie zapominacie też o melodiach

czy aranżacyjnych smaczkach, dzięki

którym nawet te krótsze utwory brzmią

ciekawie, nie będąc tylko typowymi numerami

power/heavy. Można nawet powiedzieć,

że jest to jeden z waszych znaków

rozpoznawczych od początku istnienia

Icarus Witch?

Dziękuję, potraktuję to jako komplement,

ponieważ aranżacje, melodie oraz sztuka pisania

utworów zawsze były ważną kwestią w

Icarus Witch. Nigdy nie byliśmy kapelą grająca

"ekstremalny metal" w jakiejkolwiek formie,

poza tym, że ekstremalnie wytrwałą i,

mam nadzieję, ekstremalnie melodyjną. Nigdy

nie starałem się być najszybszy, najcięższy,

najbardziej demoniczny itp. Wolę być

znany z tego, że mam swoje ideały i piszę

muzykę o najwyższej jakości, jaka jest możliwa

do uzyskania z każdym kolejnym składem

zespołu. A co do krótkich, interesujących

piosenek, zawsze chodziło o to, aby

powiedzieć tylko to, co musisz powiedzieć, ni

mniej, ni więcej. Jeśli piosenka trafia w sedno

w ciągu trzech minut to niech tak będzie, po

co ją wydłużać? Gdybym poczuł, że utwór

potrzebuje siedmiu minut, aby urosnąć i opowiedzieć

jakąś historię, wtedy dokładnie takim

bym go zrobił. Francuski pisarz, Antoine

de Saint-Exupéry, powiedział genialną

rzecz: "Całościowo rzecz biorąc, perfekcję uzyskuje

się nie wtedy, gdy nie ma już nic więcej do dodania,

lecz gdy nie ma już nic więcej do odjęcia". Czasem

zdarzy nam się zagłębić w progresywne rejony,

ale staramy się utrzymać nasze utwory w

ryzach i dążyć do sedna, coś w stylu w jaki

pisane są piosenki pop czy AOR. Nie nudź,

dawaj refren, jak to się mówi.

To w sumie dziwne, że tak wiele osób wciąż

kojarzy heavy metal z prostym, prymitywnym

graniem - jasne, że wiele zespołów

spełnia się w surowym blacku czy ektremalnym

death metalu, ale też nietrudno chyba

zauważyć, że z kolei wiele grup, takich jak

wasza, gra znacznie bardziej zaawansowaną

technicznie muzykę?

Żeby podtrzymać wątek motywacyjnych cytatów,

projektant graficzny Joe Sparano powiedział:

"Dobry projekt jest oczywisty. Doskonały

projekt jest transparentny". W odniesieniu do

naszej muzyki uważam, że mamy tendencję

do pisania podchwytliwie zło-żonych motywów

przebranych w proste riffy. Nie robimy

tego jednak specjalnie, Quinn i ja po prostu

piszemy w dziwnym stylu i gramy do swoich

78

ICARUS WITCH


riffów i melodii w nieprzewidywalny sposób.

Podam mu np. kawałek jak "Silence Of The

Sirens", który w mojej głowie układa się w

prostolinijny rocker, a on jak zawsze doda do

tego dziwaczne harmonie gitarowe nad linią

basu i wszystko skręci w nieoczekiwanym

kierunku. Czuję się więc czasem w obowiązku

zrobić to samo z jego riffami i nie podążać

ze ścieżką basu w utartym kierunku. To

wszystko czyni naszą współpracę nadal świeżą

po tych wszystkich latach. Odkryliśmy, że

większość ludzi nie zdaje sobie sprawy ile tak

naprawdę się dzieje w utworach Icarus

Witch, dopóki nie spróbują się ich nauczyć

grać samodzielnie. To właśnie miałem na

myśli mówiąc o byciu podstępnie progresywnym.

Nie staramy się komplikować spraw,

po prostu mamy lekkie odchyły w podejściu

do naszych instrumentów.

Myślisz, że w czasach streamingu i cyfrowych

singli macie szansę dotrzeć do szerszej

publiczności - niekoniecznie zorientowanej

na metal, nastawionej po prostu na

dobre utwory, w rodzaju "Goodbye Cruel

World", "Lightning Strikes" czy "Antivenom"?

Tak, tak uważam. Pomocne jest, gdy możesz

umieścić swoje utwory na mało tradycyjnych

rynkach jak film, ścieżka dźwiękowa do filmu

czy gra wideo. Mamy w zanadrzu parę asów

do pokazania później, jeszcze w tym roku,

które jestem pewien, że zaprezentują naszą

muzykę szerszej publiczności. Nie mogę jednak

w tym momencie nic więcej powiedzieć.

Foto: Icarus Witch

Do udziału w tym ostatnim utworze zaprosiliście

Katherinę Blake, która miała już

okazję współpracować z wami przed laty -

kiedy potrzebujecie kobiecego głosu wiecie

do kogo zadzwonić?

Przyjaźnimy się z Katherine od 2001 roku,

kiedy to pracowałem w dziale A&R wytwórni

płytowej, w której był jej poprzedni zespół,

Miranda Sex Garden. Pomieszkiwałem u

niej w Londynie i zapoznałem się z jej głównym

projektem, Medieval Babes, który

później stał się światową sensacją w kręgach

powiązanych z muzyką klasyczną i renesansową.

Jesteśmy przyjaciółmi od prawie

dwudziestu lat i zawsze mieszka u mnie gdy

przylatuje do Los Angeles czy gdzie tam

aktualnie mieszkam. Fakt, że mam dojście do

wokalistki i muzyka światowej klasy, który z

własnej woli chce dać coś od siebie dla mojej

muzyki, uważam za honor, który bardzo sobie

cenię. Kiedy przyszedł czas nagrywać

"Antivenom" słyszałem w mojej głowie duet, a

ponieważ braliśmy pod uwagę kilka różnych

wokalistek, cieszę się, że wybraliśmy Katherine,

ponieważ dodaje ona dodatkową warstwę

zmysłowej mistyki do i tak najbardziej

niezwykłej piosenki na płycie.

Generalnie zresztą można powiedzieć, że

od początku istnienia zespołu dopisywało

wam szczęście, wspierali was również znani

muzycy, by wymienić choćby George'a

Lyncha czy Joe Lynn Turnera, a teraz przydałoby

się ono Icarus Witch ponownie, żeby

ten ponowny start grupy okazał się udany?

Na koniec zacytuję ci stoickiego filozofa,

Senekę, który powiedział: "Szczęście pojawia

się gdy okazja spotyka przygotowanie". Zawsze

staram się ciężko pracować i pomagać kiedy

to możliwe innym ludziom rozwijać ich sztukę

czy karierę. To właśnie dlatego podobało

mi się w A&R czy robienie PR dla innych zespołów

w różnych wytwórniach muzycznych.

Robiłem krótko A&R dla Lynch Mob, a

George doceniał moje starania i powiedział,

że jeśli kiedyś będę czegoś potrzebował, to

mam mu dać znać. Kiedy wychodził nasz

pierwszy długograj, zwróciłem się wtedy właśnie

do niego. Jeśli chodzi o Joe Lynn Turnera,

to on, ja, a także nasz manager w tamtym

czasie, interesowaliśmy się Wiccą. Okazało

się, że ona i Joe są przyjaciółmi, a my

szukaliśmy naprawdę wyjątkowego artysty

do współpracy przy coverze utworu Def

Leppard "Mirror Mirror". Spytał go więc,

czy byłby zainteresowany, on się zgodził i

otrzymaliśmy naprawdę fajne duchowe połączenie

w utworze, który nadal jest jednym

z naszych najbardziej popularnych. Rzeczy

takie jak ci specjalni goście, czy granie przez

kilka lat jako zespół Paula Di'Anno, czy

współpraca z takimi producentami jak Neil

Kernon i Mike Clink, to przykłady na to, że

Icarus Witch było przygotowane na pełne

wykorzystanie nadarzających się okazji.

Same okazje zaś pojawiły się, ponieważ ciężko

pracowaliśmy, nie tylko, aby pomóc

sobie, ale również innym. Prawo przyciągania

jest prawdziwe, a my wierzymy w przekazywanie

pozytywnej energii światu. Pewnie,

każdemu przydałoby się trochę szczęścia,

ale my jesteśmy w miarę zadowoleni z

tego, jak brzmi nasza muzyka (zarówno na

żywo jak i na albumie) jak również z tego, że

w pozytywny sposób wpływa na ludzi. I to

jest cały sukces, którego potrzebujemy, aby

czuć się szczęśliwymi. Wszystko poza tym

jest zwykłą wisienką na torcie.

Wojciech Chamryk & Paweł Izbicki

Foto: Icarus Witch

ICARUS WITCH

79


HMP: Zdarzyło Ci się udzielać wywiadu, w

którym nie padłoby hasło "Judas Priest"?

Roldan Reimer: Miałem nadzieję, że ten będzie

pierwszy, ale chyba nie!

Spróbujemy! W końcu, mimo, że na "Burn the

Night" oddajecie hołd Judas Priest okładką i

krzykliwymi wokalami, w Waszej muzyce

słychać też mocne inspiracje innymi kapelami.

Ja słyszę głównie Liege Lord z okresu

"Master Control". To też Wasza inspiracja?

Można tak powiedzieć. Nie powiedziałbym jednak,

żeby mieli na nas duży wpływ. Mimo to

są świetni. Kochamy jednak dużo zespołów

grających tradycyjny metal starej, jak i nowej

szkoły. Inspirujemy się głównie ruchem NWo

BHM, ale na większą skalę ma na nas wpływ

po prostu dobra muzyka. Ciężka bądź nie.

Ostatnio w Kanadzie pojawiło się wiele

zespołów grających klasyczny heavy metal

inspirowany amerykańskim graniem lat 80.

Nakręcacie się nawzajem czy skutecznie

"wyłapuje" Was wytwórnia?

Zazwyczaj zespoły takie jak Traveler, Striker,

Gatekeeper i oczywiście Riot City trzymają

się razem. Przed Travelerem graliśmy dużo

koncertów ze starym zespołem Matta (gitarzysta

Traveler - przyp. red.), Gatekrashör.

Zaledwie miesiąc temu graliśmy z Villain,

Time Rift i Road Rash. Wszyscy się przyjaźnimy

i inspirują nas te same zespoły. Wszyscy

życzymy sobie jak najlepiej i myślę, że w

pewnym sensie wszyscy mamy na siebie

wpływ.

Pierwszy kawałek "Warrior of Time" wydaje

się korespondować z okładką. To dobre skojarzenie?

Jest to też jednocześnie metafora wehikułu

czasu? Gracie tak, że spokojnie można

by Was wziąć za jakiś zespół wykopany z

1987 roku.

Gry, kasety i heavy metal

Riot City to kolejna perełka z Kanady. Każdy, komu

pasuje dynamiczne tempo i wrzaskliwe wokale Liege

Lord czy Judas Priest powinien poznać debiut ekipy z

Calgary. Tylko nie kupujcie demówki za bajońskie sumy

na Discogs! Dlaczego? Opowiadał nam gitarzysta, Roldan

Reimer.

(Śmiech) Ten zespół sam czasem myśli, że

żyjemy w 1987 roku. Jestem najstarszym

członkiem tego zespołu, a urodziłem się w

1988 roku. Utwór "Warrior of Time" jest o podróżującej

w czasie istocie, której cel życiowy

nie jest znany. Być może jest mechanicznym

ptakiem, a może przybiera inną postać w zależności,

gdzie się znajduje w danym czasie. To

zależy od Twojej wyobraźni.

Wszystkie Wasze kawałki łączy szybkie

tempo. Ten temat przewija się też w treści

utworów i na okładce. Najpierw była fascynacja

tego rodzaju graniem, a potem postanowiliście

z niej zrobić znak rozpoznawczy

czy wręcz przeciwnie? Siedliście i zastanawialiście

się jaki kierunek obrać?

Foto: Riot City

Nie wydaje mi się, żebyśmy naprawdę zastanawiali

się nad tym, co robimy. Postanowiliśmy

"zrobić dobry album i mieć nadzieję, że nie

będzie do bani". Potem po prostu przerzucaliśmy

się przypadkowymi pomysłami i na to

wpadliśmy.

Warslut z Destroyer666 powiedział nam

jakiś czas o speed metalu, że był to gatunek

efemeryda, jego popularność trwała może z

Foto: Non Iron

pół roku. Potem wygrał thrash. Pochodzicie z

ojczyzny "speed metalu" i sami jesteście tak

określani. Co o tym myślisz Jest sens używać

w ogóle tego określenia?

Szczerze mówiąc, w ogóle nie postrzegam nas

jako zespół speed metalowy. Pewnie, że jesteśmy

bardzo zainspirowani kanadyjskim speed

metalem, ale ogólnie rzecz biorąc, według mnie

jesteśmy zespołem heavy metalowym. Nie

dbam o podgatunki. To wszystko to rock'n'roll.

Moim ulubionym kawałkiem z Waszej płyty

jest "329". Co oznacza ten tajemniczy tytuł?

Cóż, 329 to numer dawnego domu zespołu.

Pod tym adresem mieszkali Dustin Cale i

nasz były perkusista Ty (zmarł w 2018 roku -

przyp. red.). Dużo imprez. Dużo wspomnień.

Duuużo wypitego piwa. Utwór sam w sobie

jest o tym, jak młody, nowo powstały zespół

chwyta energię. Tak naprawdę - jeśli to ma

sens - to utwór o pisaniu samego utworu.

Moje skojarzenie z nazwą "Riot City" to

stara gra wideo. Rzeczywiście zaczerpnęliście

od niej nazwę?

Znam tę grę! Grałem w nią do bólu, jak byłem

mały. Zabawne, że o tym wspominasz, ponieważ

długo, zanim dołączyłem oryginalne logo

zespołu w zasadzie wyglądało prawie tak samo,

jak logo tej gry. Mimo że świetnie byłoby powiedzieć,

że zespół został nazwany po tej grze,

byłoby to kłamstwem. Cale mieszkał w Vancouver,

kiedy Vancouver Canucks przegrali

rozgrywkę z Boston Bruins w finale. Najwyraźniej

Vancouver nie pogodził się z przegraną

i zdecydował się na eksces. Więc Cale zdecydował

się na nazwanie zespołu Riot City. Mimo

to, nazwanie kapeli po grze to lepsza historia.

Demo wyszło na kasecie. Wiele zespołów

pytanych o ten nośnik odpowiada, że jest bardziej

trwały niż CD, że przywołuje dobre

skojarzenia i że wieszczono upadek winyli, a

te i tak wróciły. Jaki jest Twój argument za

tym, żeby wydawać muzykę na takim archaicznym

nośniku?

(Śmiech), cóż, osobiście posiadam dużo kaset.

Wiele z nich to bootlegi zrobione przez mojego

tatę jeszcze zanim się urodziłem. Przekazał

mi je, i już teraz zawsze szukam kaset. To naprawdę

moja ulubiona metoda słuchania muzyki.

Pierwsza rzecz, jaką ukradłem w życiu, to

album Spice Girls na kasecie z marketu. Miałem

wtedy sześć lat. Taka prawda. Prawdę powiedziawszy,

trudno sobie wyobrazić, dlaczego

ktokolwiek chciałby kupować kasety. Są do

kitu. Ja głównie kupuję kasety, ponieważ są

tańsze i nie muszę co jakiś czas kupować do

nich nowego sprzętu. Mam też odtwarzacz

płyt, ale ten do kaset częściej się przydaje. Wadą

jest to, że brzmią jak gówno i w miarę używania

stają się coraz gorsze. Jednak teraz kasety,

które nie powinny być droższe od burgera

w McDonaldzie kosztują 50 dolarów! Widziałem,

że demo Riot City "Living Fast" swojego

czasu było za 50 dolarów na Discogs. Nie dawniej

niż pięć lat temu kosztowało siedem dolarów.

Ludzie, nie kupujcie tego. Kupcie lepiej

nowe żarówki do kuchni. Pewnie teraz sobie

myślisz "kurwa, czytam sobie wywiad i mówią

mi o wymianie żarówek w kuchni, racja, już

pora." Nie ma za co, drogi czytelniku.

Widziałam na Waszym fanpage'u rysunki

zatytułowane "Livin Fast". To propozycja

okładki demówki?

Zupełnie szczerze, nie mam pojęcia. "Livin'

Fast" było gotowe, zanim dołączyłem do zespołu.

Tak się złożyło, że dołączyłem kiedy,

kończyli demo. Przy pracy nad nim nie

dotknąłem w ogóle gitary. Jedyną rzeczą, do

jakiej się przyłączyłem na tym demo, to chórki

na utworze "Living Fast", co dla mnie jest

śmieszne, ponieważ to jedyny kawałek, do którego

nie śpiewałem przy nagrywaniu "Burn

the Night".

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Paulina Manowska,

Karol Gospodarek

80 RIOT CITY


HMP: Patrząc na okładkę Waszego nowego

albumu chciałbym zapytać, czy jesteście fanami

amerykańskiego wrestlingu?

Matthias Weiner: Nie, w ogóle nie jesteśmy

fanami wrestlingu (śmiech). Tak się złożyło, że

gdy szukaliśmy maskotki, natknęłem się w sieci

na meksykańskich zapaśników. Mają wiele

wspólnego z metalem, lubią wielkie show, pot

i krew i wyglądają przy tym zajebiście. Postanowiliśmy

więc wykorzystać tego gościa na naszych

okładkach jako maskotkę i jesteśmy bardzo

zadowoleni z tego pomysłu.

A jak ten Wasz zapaśnik ma na imię?

Nazywa się El Demonio Negro, czarny demon.

Niezłe imię dla maskotki, prawda?

"Masquerade" to bardzo niejednoznaczny tytuł.

Czy ma to jakieś znaczenie w kontekście

nowego albumu?

Nie wiem, czy mam rację, ale jako zespół nie

musimy niczego ukrywać, jeśli o to ci chodzi.

Pomysł ten wpadł nam do głowy, ponieważ zapaśnicy

meksykańscy noszą maski, co czyni

ich tajemniczymi i anonimowymi dla publiczności.

Wybraliśmy też ten tytuł i chcieliśmy,

aby maska była główną częścią okładki. Leży

na podłodze, a w tle widać zdemaskowanego

zapaśnika. Ale ponieważ jego twarz jest ukryta

w cieniu, nadal nie można go rozpoznać. Pozostaje

tajemniczy, choć jego maska została zrzucona.

Kto był głównym kompozytorem tego materiału?

Jak długo trwał ten proces?

Napisałem wszystkie piosenki, z wyjątkiem

"Blackout", który jest oczywiście coverem

Scorpions. Myślę, że napisanie wszystkich kawalków

zajęło mi około roku. Wiesz, kiedy tylko

biorę gitarę, nie tworzę w tradycyjny sposób.

Po prostu wypróbowuję riffy i melodie. Piszę

cały czas. Najdłuższa część to aranżacja

utworów. Piosenka musi być chwytliwa, zwarta

i musi mieć dobre riffy i harmonie. Czasami

tworzenie kawałka kończy się w godzinę, czasami

trwa to lata.

Krytycy w ogóle nas nie obchodzili

Lubicie wrestling? Jako dzieciak namiętnie

oglądałem popisy Hulka Hogana i podobnych

mu showmanów. Mathias Weiner z Powergame,

mimo iż zdecydował się umieścić wrestlera na

okładce nowej płyty swojego zespołu, do fanów tego

amerykańskiego "sportu" się nie zalicza. Za to fanem

metalu jest na pewno. Poczytajmy zatem co ma o nim

do powiedzenia.

Jest na płycie też jeden instrumentalny utwór

zatytułowany "The Chase Of The Falcon".

Czy nie pomyślałeś, aby nagrać więcej takich

kawałków?

Raczej nie, jeden instrumentalny utwór na

płytę wystarczy. Jak za dawnych czasów Maiden,

(śmiech). Utwór zdecydowanie zainspirowany

jest "Transylvanią".

Wasza nazwa pochodzi od piosenki Tokyo

Blade. Jakie inne zespoły są dla Ciebie ważne?

Są setki zespołów, które kopię, bardziej popularnych

jak Maiden, Overkill, Dio, Sabbath,

Priest, Megadeth, Slayer, Thin Lizzy i tak

dalej, ale jest też wiele undergroundowych rzeczy,

których uwielbiam słuchać. Sacred Steel,

Bal-Sagoth, Night Demon, Nasty Savage,

Infernäl Mäjesty, Holy Terror, Hirax, Enforcer,

czy Air Raid. Pisanie piosenek dla Powergame

zawsze inspirowane jest przez NWO

BHM i takie zespoły jak oczywiście Tokyo

Blade, Angel Witch, Demon, Holocaust, Tygers

Of Pan Tang, Tröjan, Fist, Gaskin czy

Jaguar.

Założyłeś zespół w 2012 roku. Jaki był wtedy

twój cel?

Światowa dominacja (śmiech). Cele się nie

zmieniły, chcemy tworzyć najlepszą możliwą

muzykę, wydawać albumy i zagrać jak najwięcej

koncertów. Zawsze cieszymy się, że możemy

wejść na scenę, niezależnie od tego, czy

jest to mały klub czy festiwal.

Wasze pierwsze demo nosiło tytuł "Raw

Heavy Metal". Czy było to próba wyręczenia

krytyków czy bardziej reklama dla potencjalnych

fanów? (śmiech)

(śmiech) Krytycy w ogóle nas nie obchodzili.

To było tylko stwierdzenie. Wiesz, metal powinien

być zawsze surowy, nie podobają mi się

te wypolerowane euro metalowe dźwięki zespołów

takich jak Hammerfall czy Gamma

Ray. Nie zrozum mnie źle, te zespoły nie są

złe, ale lubię mój metal bardziej dziki i niesforny

w swej formule.

Czy nadal opisujesz swój styl jako "surowy

heavy metal"?

Gramy heavy metal, to na pewno. Nie musimy

dodawać do tego "surowego" przez cały czas,

ponieważ każdy może usłyszeć, że brzmimy

surowo, haha.

Wasz pierwszy album "Beast On The Attack"

wydaliście samemu. Naprawdę trudno

mi uwierzyć, że nie można było znaleźć wytwórni

płytowej w kraju takim jak Niemcy.

Powód jest prosty: nie próbowaliśmy wtedy.

Nadal podoba mi się album, jest na nim kilka

dobrych piosenek. Ale nigdy nie czuliśmy, że

jest wystarczająco dobry na wydanie go w wytwórni.

Chcieliśmy wykorzystać trochę czasu i

poprawić swój poziom, i myślę, że osiągnęliśmy

nasz cel. "Masquerade" jest lepsze niż jego

poprzednik, to na pewno.

Pomiędzy "Beast On The Attack" i "Maquerade"

nastało kilka zmian w składzie. Czy

ma to jakiś wpływ na Twoją muzykę i inne

działania zespołu?

Nie bardzo. Wiesz, jestem głównym autorem

tekstów zespołu, z wyjątkiem dwóch utworów

z albumu "Beast On The Attack" wszystkie

utwory zostały napisane przeze mnie. Jedyną

różnicę można więc znaleźć w aranżacji, bo tutaj

zwykle uczestniczy cały zespół. Oczywiście,

ma to wpływ na występy na żywo. Kiedy są

zmiany w składzie, trzeba pewnych rzeczy

uczyć się na nowo. Czasami jednak zmiany są

konieczne i często pomagają udoskonalić zespół

na wiele sposobów.

Co z Lost Worlds Order, Twoim thrash metalowym

projektem?

Zespół działa od 1989 roku, jego pierwsza nazwa

to Acrimony, potem została zmieniona

na Spectre Dragon w 1990 roku. Dołączyłem

do nich w 1994 roku, a w 2008 roku zmieniliśmy

nazwę zespołu na Lost World Order.

Pod tą nazwą wydaliśmy już cztery albumy, z

których ostatni nosi nazwę "Tyrants" i został

wydany w 2016 roku przez Ragnrök Records

na płycie CD. Wszystkie cztery albumy dostępne

są także w wersjach winylowych.

Pochodzisz z Bielefeld. Jesteś może kibicem

Arminii?

Rozczaruję Cię, ale nie jestem nawet fanem

piłki nożnej. Gdybym jednak nim był, prawdopodobnie

nie kibicowałbym Arminii (śmiech)

Bartek Kuczak

A co z tekstami? To coś ważnego dla Ciebie,

a może tworzysz według zasady "to tylko

rock'n'roll". Wiesz, o co mi chodzi (śmiech)

Piosenka "For Those Who Died" jest swego rodzaju

hołdem dla ludzi wokół mnie, którzy już

opuścili tę ziemię. "Puppets On A String" jest o

serialu telewizyjnym "Westworld", a "Lucid

Dreams" mówi o możliwości kontrolowania tego,

co dzieje się w Twoich snach. Reszta tekstów

to tylko fantazja lub horror i nie ma żadnego

głębszego znaczenia. Teksty nie są tak

ważne w tym zespole, wolimy pozwolić muzyce

mówić. Teksty są głównie środkiem do przenoszenia

wibracji piosenki.

Foto: Powergame

POWERGAME 81


Muzykę trzeba pokazywać osobiście

To już nasza druga rozmowa z Sahnedrin. Nic dziwnego, choć ten amerykański

zespół istnieje dopiero od 2015 roku zdążył już wydawać dwa krążki i wraz

z Gatekeeper ruszyć w trasę po Europie. O komponowaniu, nagrywaniu i życiu z

muzyki opowiadali nam basistka-wokalista oraz gitarzysta kapeli.

HMP: Wasza debiutancka płyta balansowała

na granicy hard rocka lat 70. i heavy

metalu lat 80. Mam wrażenie, że na drugiej

płycie, "The Poinsoner" słychać więcej tego

pierwszego czynnika. To była świadoma decyzja?

Jeremy Sosville: Nie wiem czy była to świadoma

decyzja. Wydaje mi się, że przy tym

albumie chcieliśmy wejść w głąb siebie jako

muzycy i kompozytorzy. Rozumiem jednak,

jak doszłaś do takich wniosków. Cała nasza

trójka inspiruje się latami siedemdziesiątymi,

więc naturalną koleją rzeczy odzwierciedlenie

tego w sposobie, w jakim piszemy utwory.

Erica Stoltz: Wszyscy lubimy ciężką muzykę

z agresywnym i mrocznym brzmieniem. Taki

To nie znaczy, że heavy metalu nie ma. W

niektórych kawałkach (np. w "Saints and

Sinners") słychać wręcz granie w stylu

NWoBHM. To celowe nawiązanie?

Jeremy Sosville: Nigdy świadomie nie decydujemy

się pisać w danym stylu czy gatunku.

To co u nas słychać, jest odbiciem naszej

współpracy, wspólnych wpływów i muzycznych

pragnień.

Erica Stoltz: Zaczynam się orientować w

podgatunkach metalu, które istnieją w dzisiejszych

czasach. Kiedy weszłam w świat tej

muzyki, wszystko dla mnie było heavy metalem.

Nie piszemy kawałków, żeby przypasować

się do jakiejkolwiek podkategorii.

Nagrywaliście "na setkę"? Płyta brzmi bardzo

naturalnie, surowo, ale jednocześnie

profesjonalnie.

Jeremy Sosville: Nagraliśmy dużo finalnych

partii osobno, ale oboje byliśmy w jednym pomieszczeniu

z Nathanem, kiedy on nagrywał

swoje partie perkusyjne. Niezależnie od sposobu,

świadomie staraliśmy się sprawić, żeby

nasze nagrania brzmiały tak, jak my brzmimy

na żywo. Jest to ważne, żeby dla słuchacza

oba doświadczenia były dźwiękowo podobne.

Erica Stoltz: W przeszłości rejestrowałam

wszystkie podstawowe ścieżki na żywo, a następnie

na tę ścieżkę nagrywałam fragmenty,

które wymagały poprawy. W Sanhedrin najpierw

zaczynamy z nagraniem bębnów i gramy

wszyscy wraz z nimi, więc jak uda się nam

zagrać perfekcyjnie, to uda nam się to uchwycić.

Pierwsze są przede wszystkim jednak

bębny. Nagrywanie basu do ścieżek perkusyjnych

jest dla mnie bardziej komfortowe.

Pozwala mi się zrelaksować i mocniej wczuć.

W "Gateway" linie melodyczne zwrotek kojarzą

mi się nieco z "Runaway" Bon Jovi.

Zorientowaliście się już na etapie komponowania

czy później? (śmiech)

Jeremy Sosville: Mogę cię zapewnić, że Bon

Jovi nie wpłynął na kreatywny proces tego zespołu

w żaden sposób.

Erica Stoltz: Zdecydowanie nie była to świadoma

decyzja.

Wspominaliście ostatnio, że trzech muzyków

w zespole to zestaw idealny. Podtrzymujecie

to zdanie po nagraniu drugiej płyty.

Wszyscy mieszkacie w Nowym Jorku i

macie okazje komponować wspólnie?

Jeremy Sosville: Między naszą trójką jest

taka chemia, że nie czujemy potrzeby jej naruszać

w jakikolwiek sposób. Według mnie

dodatkowy członek grupy nie wpłynąłby pozytywnie

na zespół. Bardzo staramy się brzmieć

potężnie, mimo tego, że jest nas tylko

troje. I wydaje mi się, że udaje nam się to

przez większość czasu.

Erica Stoltz: Więcej ludzi, to więcej problemów.

Lubię pracować w trio. Z naszą trójką

wystarczająco dużo się dzieje, by dźwiękowo

pokryć całe dynamiczne terytorium.

opis pasuje do wielu typów muzyki. Jednym z

moich bohaterów jest Linton Kewsi Johnson,

muzyk reggae z Londynu. Pomimo tego,

że jest to dub, jest on agresywny i mocny. Naszym

celem jest tworzenie muzyki, która nas

porusza.

Foto: Suzanne Abramson

Zazwyczaj pierwsze płyty są kumulacją pomysłów,

które rodzą się przez lata. Na nagranie

(i szybkie wydanie) drugiej płyty trzeba

wymyślić kawałki w przeciągu tylko roku

lub dwóch. Jak proces szybkiego pisania kawałków

wpłyną na Wasz sposób pracy? A

może mieliście jeszcze w zanadrzu coś

sprzed ery "A Funeral for the World"?

Jeremy Sosville: Cały czas komponujemy,

nieważne czy mamy do nagrania płytę, czy

nie. W momencie kiedy wyszedł "Funeral",

pracowaliśmy nad około połową utworów z

"The Poisoner", więc wypuszczenie następnego

albumu tak szybko po pierwszym, nie

było naciągane. Mieliśmy cel, żeby wydać następny

album na początku 2019 roku i ten

deadline motywował nas, żeby częściej się

spotykać i w trakcie pracy być bardziej produktywnym.

Niedawno koncertowaliście w Europie z

Gatekeeper. W wywiadzie pytałam ostatnio

Geoffa o tę trasę. Przyznał, że koncertowanie

często, ale w małych klubach jest

strzałem w dziesiątkę, m.in. dlatego, że

można bliżej poznać ludzi. Podzielasz jego

zdanie?

Jeremy Sosville: Nie wiem czy mam jakiekolwiek

preferencje. Kameralność klubu pozwala

uzyskać specyficzną energię, ale tak samo

energetyczne jest granie na scenie festiwalowej

przed większą publicznością.

Erica Stoltz: Koncerty klubowe są wyjątkowe.

Od czasu do czasu nawet Metallica zagra

taki koncert. Wciąż jest parę zespołów grających

koncerty stadionowe i trzymają się nawet

nieźle, ale nowa generacja ciężkiej muzyki

pojawia się właśnie w klubach.

Jak wspominacie tę trasę? Coś Was szczególnie

zaskoczyło?

Jeremy Sosville: Byliśmy pozytywnie zaskoczeni

tym jak wiele osób zna słowa do naszych

kawałków! To była także przyjemność

móc spotkać naszych fanów i usłyszeć, co nasza

muzyka dla nich znaczy. To bardzo nagradzające

uczucie.

Erica Stoltz: Było naprawdę fajnie móc zagrać

dla entuzjastycznych fanów każdego wieczora.

Ja bym dodała jeszcze fakt, że takie koncerty

nie przyciągają bardzo dużej publiczności

i z góry warto przewidzieć taką sytuację grając

w małych klubach. Intensywne koncertowanie

zresztą jest jedną z najlepszych i

naturalnych form promocji.

Jeremy Sosville: Powiedziałbym, że najle-

82

SANHEDRIN


pszym sposobem na pokazanie światu swojej

muzyki, jest robienie tego osobiście. Żadna

technologia na świecie nie jest w stanie zastąpić

tej specjalnej więzi pomiędzy zespołem

i publicznością w jednym pomieszczeniu.

Erica Stoltz: Nie ma nic lepszego niż wymiana

energii z entuzjastyczną publicznością. Patrzę

na to, jak na swoisty rodzaj magii rytualnej.

Wiele heavymetalowych amerykańskich zespołów

często w wywiadach podkreśla, że w

Europie spotyka więcej fanów tego rodzaju

grania niż u siebie. Niedługo ruszacie w trasę

po Ameryce Północnej. Jakie macie oczekiwania

i nastawienie? Spotkaliście się z

taką opinią?

Jeremy Sosville: Ameryka jest ogromnym

państwem z całą masą różnych kultur i rodzajów

sztuki, a heavy metal jest tylko tego częścią.

Jeżeli chodzi o naszą nadchodzącą trasę,

to mamy nadzieję dać ludziom niezłe show i

pozwolić im zdecydować, co o nas sądzą. Wydaje

mi się, że obecność Slough Feg sprawia,

że jest to jeszcze bardziej wyjątkowe, ponieważ

są oni naszymi muzycznymi bratnimi

duszami, lecz mają swój własny unikalny styl.

Erica Stoltz: Muzyka i sztuka wciąż są

ważniejszą częścią życia w Europie niż w

USA. W Ameryce wiele osób uważa za szaleństwo,

żeby osoba dorosła grała i koncertowała,

jeśli nie jest w stanie się z tego utrzymać.

Wszędzie jest masa pokrewnych dusz.

Wiele koncertowałam w USA. Zawsze czeka

tam na ciebie jakaś przygoda.

Odpowiednia ilość alkoholu we krwi

Zach Slaughter ze Skull Fist to wesoły koleszka z kraju klonowego liścia.

Ostatnim jego sukcesem osobistym jest fakt, że udaje mu się nie być pijanym

przez cały czas. No cóż, życie rockmana rządzi się swoimi prawami. Aha, coś tam

jeszcze wspomniał o ostatniej płycie Skull Fist, koncercie w Polsce, czy coś

takiego. Zresztą sami przeczytajcie

HMP: Milczeliście przez dobre trzy lata.

Mógłbyś lekko rozjaśnić naszym czytelnikom

powody owej przerwy?

Zach Slaughter: Przez własną głupotę

uszkodziłem sobie struny głosowe. Za dużo

piłem i paliłem. Musiałem przejść dwie operacje

a potem masę zastrzyków.

"Way of the Road" brzmi jak heavy metalowy

album nagrany powiedzmy gdzieś w

połowie lat osiemdziesiątych. Czy to

brzmienie wynika z Waszych założeń?

Nie zupełnie. Lubię różną muzykę i całkiem

sporo tworzę poza Skull Fist. Słucham sporo

heavy metalu i uważam ten konkretny gatunek

za naprawdę genialny. Ta muzyka sprawia,

że czuję się silny. Skull Fist zawsze mi

pomagał, i chcę się odwdzięczyć. Włożę w

ten zespół tyle, ile tylko jestem w stanie. To

zawsze będzie heavy metal, który dodaje

nam sił.

współczesne zespoły ze swojej ojczyzny poleciłbyś

naszym czytelnikom?

Cauldron, Black Moor, Villain, Striker,

Blood Ceremony, Metalian, Manacle, Iron

Kingdom.

Kilka miesięcy temu odwiedziliście nasz

kraj w ramach wspólnej trasy ze Striker.

Pamiętasz ten koncert? Jak Ci się podoba

polska publiczność?

Świetna zabawa i zazwyczaj fajnie tam być,

(śmiech), bardzo mili ludzie z ciepłymi sercami

i odpowiednią ilością alkoholu w krwi.

Kocham Polskę. Dobrze jest tam wracać.

A co z resztą trasy? Jakieś momenty

szczególnie warte uwagi?

Staram się teraz zachowywać spokój podczas

tras. Myślę, że to już koniec z szalonymi nocami.

Zobaczyłem się jednak z kilkoma osobami,

które doceniam.

Właśnie, bardzo niewielu młodym zespołom

udaje się żyć z grania (wiem, że udaje się to

np. Night Demon). Podejrzewam, że macie

swoje regularne prace. Nie mieliście problemu

ze zgraniem urlopu na trasę dla całej waszej

trójki? Jest to jakaś blokada, która uniemożliwia

częste koncertowanie?

Jeremy Sosville: Robimy wszystko, żeby to

wszystko zrównoważyć. Nowy Jork jest bardzo

drogim miastem do życia, więc musimy

robić wszystko co możliwe, by przeżyć. Czasami

nie możemy zaakceptować danej oferty

koncertowej z powodu obowiązków w pracy,

ale jest to po prostu część bycia osobą dorosłą.

W dzisiejszych czasach bycie muzykiem

nie jest dochodowym zajęciem, więc staramy

się zrobić wszystko, by móc uzyskać jak

najwięcej z możliwości, które otrzymujemy.

Erica Stoltz: W moim życiu muzyka zawsze

była ważną jego częścią. Moje wybory w karierze

były motywowane tym, żeby posiadać

taką elastyczność, by móc grać w zespołach.

Bycie technikiem audio - wolnym strzelcem -

dało mi możliwość zarabiania poprzez granie

muzyki. Nowy Jork jest drogą bestią. Wydaje

mi się, że kreatywni Amerykanie mają trochę

łatwiejsze zadanie, gdy żyją w mniejszych

miastach.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Paweł Gorgol, Karol Gospodarek

Jak w ogóle oceniasz rozwój Skull Fist od

czasu albumu "Chasing The Dream"

Myślę, że cały czas trzymamy się stylu "Chasing

The Dream". Ten album jest jednak

utrzymany bardziej w średnich tempach. Nie

uważam tego za zmianę, a w pewnym sensie

rozwój naszego brzmienia. Sądzę, że tekstowo

jest nieco ostrzejszy, ale nikt nie zwraca

na to uwagi (śmiech), może jest trochę bardziej

rozległy pod względem podejścia do

pisania czy melodii, ale w sumie nie wiem.

To dla mnie tylko kawałki, wszystkie są tym

samym, mimo, że pod innymi nazwami albumów.

Życie się porusza tak jak i muzyka.

Ale to zawsze będzie Skull Fist.

Zdradzisz może coś na temat procesu

nagrywania?

Pięć dni w studiu nagraniowym. Wokale jednak

nagrałem w domu. Mój głos jest jeszcze

ciągle w fazie powrotu do normy.

Jakie znaczenie kryje się za tytułem "Way

Of The Road"? Czy jest w nim zawarta

jakaś symbolika?

Dla mnie znaczy to bardzo dużo. Ironiczne

wyrażenia tak jak lubię. Nic takiego, w co

chciałbym się zagłębiać, (śmiech) myślę, że

fajnie było patrzeć jak sprawy się układały

zamiast dramatyzować na ich temat.

Które z kawałków z ostatniego albumu są

Ci osobiście najbliższe?

"No More Runnin", "Stay True", wszystkie

mają dla mnie specjalne znaczenie. Nie napisałbym

ich, gdyby było inaczej, (śmiech).

Często określa się Was jako flagowy zespół

kanadyjskiego heavy metalu. Jakie inne

Odstawiacie jakieś jazdy przed wyjściem

na scenę?

Taniec deszczu, klepanie się po głowie i głaskanie

po brzuchu. (Śmiech), nie, nie robię

nic takiego. O wiele łatwiej jest nie być pijanym

przez cały czas, całkiem nieźle sobie z

tym radzę, (śmiech)

Ruch NWOTHM rozrasta się po całym

pieprzonym świecie. Skąd to się Twoim

zdaniem wzięło?

Nie myślę o tym za dużo. Każdy powinien

wyrażać się w sposób jaki chce, miło jest

widzieć jak ludzie dodają unikatowy twist do

starych rzeczy, jednak znowu, nie skupiam

się na tym za bardzo. Doceniam scenę i to, co

ona robi dla ludzi. Po prostu nigdy tak naprawdę

nie myślę o takich rzeczach.

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Paulina Manowska

SKULL FIST 83


HMP: Sami zrobiliście sobie prezent na 10-

lecie zespołu, nagrywając w końcu debiutancki

album "The Knightlore"?

Tony T. Steele: Cześć! Zespół istnieje od

2009 roku, ale wolę liczyć czas jego narodzin

od 2015 - co prawda utwory powstały dawno

temu, ale pierwsze prawdziwe wydawnictwo z

regularnym składem nasza kapela wydała w

2015 roku. To będą więc czwarte urodziny!

Wygląda więc na to, że czasem lepiej nabrać

doświadczenia, poczekać na korzystny rozwój

sytuacji, niż zaliczyć falstart?

Zdecydowanie tak. Bardziej niż doświadczenie

ważniejsza jest całkowita świadomość tego,

co się robi. Kierunek zespołu wytycza nie

tylko jedna osoba, musisz mieć pewność, że

wszyscy idealnie nadają się do realizacji zamierzonych

celów. Właśnie dlatego tak długo

zajęło nam nagranie "Rising" w 2015 roku.

Nie jest łatwo znaleźć ludzi, którzy widzą muzykę

w taki sam sposób jak ty i są tak samo

nią zafascynowani. Jeśli chodzi o doświadczenie,

to zbieraliśmy je przez trzy lata przed wypuszczeniem

albumu i było ono bardzo cenne.

Wszyscy przed Vultures Vengeance udzielaliśmy

się w innych zespołach, trzeba jednak

zdawać sobie sprawę, że wcześniejsze doświadczenia

mogą okazać się bezużyteczne, ponieważ

są zupełnie różne.

Ucieczka od nudnego życia

Vultures Vengeance zaskoczyli bardzo pozytywnie już debiutanckim MLP

"Where The Time Dwelt In", później wydali ciekawego singla, a teraz podsumowali

ten proces pierwszym albumem "The Knightlore", wypełnionym klasycznym heavy

metalem lat 80. Co istotne młodzi muzycy zapowiadają, że nie jest to ich ostatnie

słowo:

Po kilkakrotnym przesłuchaniu "The Knightlore"

wnoszę, że wasza fascynacja tradycyjnym

heavy metalem wciąż się po-głębia?

Kocham takie granie, ale, choć może to się

wydawać dziwne, inspiracją dla większości naszej

muzyki jest nie tylko tradycyjny heavy

metal. Myślę, że kapele z lat 80. różnią się

niesamowicie od dzisiejszych, głównie dlatego,

że czerpały inspiracje z odmiennych muzycznych

źródeł i to pozwoliło im na stworzenie

czegoś prawdziwie unikalnego. W utworach

Vultures Vengeance uważne ucho wychwyci

trochę muzyki klasycznej, progresywnej

i hard rocka z lat 70.

Nawet na zdjęciach wyglądacie niczym z lat

80., ale to chyba nie tylko image?

Myślę, że wszystko co dotyczy kapeli powinno

być umieszczone w jakimś kontekście.

Zdjęcia, okładka, teksty a nawet projekt graficzny.

Uważam, że image zespołu metalowego

jest ważny z prostego powodu: kiedy byłem

dzieckiem zobaczyłem po raz pierwszy plakat

Iron Maiden w sklepie i byłem niesamowicie

zafascynowany ich wyglądem, to było coś zupełnie

innego niż to, co do tej pory widziałem.

Z pewnością gdyby na tym plakacie była

jedna z wielu dzisiejszych kapel, pomyślałbym,

że to są pracownicy przebrani na bal,

zamiast tego, w tym co zobaczyłem było coś

niesamowicie prawdziwego i nigdy mi przez

myśl nie przeszło, że Steve Harris po koncercie

zakłada marynarkę i krawat i rusza do nudnej

roboty narzuconej przez społeczeństwo.

Jest w tym wszystkim doskonały przekaz o

Foto: Vultures Vengeance

wolności. Wielkie zespoły ze swoim przesadzonym

wyglądem wysyłają wiadomość: "Robimy

to, na co mamy ochotę". To właśnie magia,

która dała milionom ludzi nadzieję na

ucieczkę od nudnego życia.

Rozgraniczenie fan/muzyk jest więc w

waszym przypadku niemożliwe do przeprowadzenia,

bo żyjecie tym co robicie, to wasza

prawdziwa pasja, bez pozy czy udawania?

Przede wszystkim jestem fanem: gdybym nim

nie był, nigdy bym nie wziął do rąk gitary.

Heavy metal jest zwierciadłem mojej duszy,

nigdy mnie nie zmienił, zawsze był ze mną.

Gdy go poznałem, pomyślałem: "To jest właśnie

to, z czym mogę się identyfikować". Wielu

ludzi używa dziś słowa "pozer"; uważam, że

pozerzy to ludzie, którzy czują potrzebę oceniania

innych, myślą, że słuchanie tej muzyki

czyni ich lepszymi. Innymi słowy prawdziwi

"pozerzy" to ci, którzy potrzebują innych nazywać

pozerami. W metalu chodzi o osobistą

przyjemność, ponieważ pozwala on stać się

tym, kim chcesz być, nikt ci nie powie co możesz

a czego nie możesz robić. Jeśli potrzebujesz

coś komuś udowadniać żeby poczuć się

lepiej, zawsze będziesz frajerem.

Chyba najgorsze co może spotkać muzyka to

granie czegoś, co go tak naprawdę nie interesuje,

ale akurat w zespołach metalowych ma

się z czymś takim do czynienia nader rzadko,

bo przecież nie gracie dla pie-niędzy, przynajmniej

jeszcze nie na tym etapie? (śmiech)

Nigdy nie grałbym dla samych pieniędzy, bardzo

ważne jest dla mnie posiadanie jakiegoś

przekazu w muzyce, ponieważ żyjemy w czasach,

w których liczy się tylko wygląd, a treść

jest nieważna. Marzenia o życiu z muzyki są

dzisiaj nierealne, ale gdyby nawet była taka

możliwość, to nie pieniądze byłyby celem, lecz

możność kontynuowania tworzenia tego co

kocham. Nie chcę aby kiedykolwiek odebrano

mi muzykę na rzecz dziewięciu godzin pracy

dziennie, bo to by oznaczało obrabowanie

mnie z osobowości i życie nie moim życiem.

Opowiada o tym utwór "Eye Of A Stranger".

Byłoby jednak fajnie móc zająć się tylko tworzeniem,

ale to raczej marzenie tzw. ściętej

głowy, skoro nawet muzycy ze znanych zespołów

muszą mieć stałą czy jakąś dorywczą

pracę, żeby móc opłacić rachunki?

Tak, to naprawdę smutne, możesz być znany

na całym świecie, ale i tak musisz mieć pracę,

ponieważ życie muzyka wydaje się grą. Praca

włożona w nagrywanie albumu, w granie na

trasie, jest czasami naprawdę ogromna. Oznacza

to przytłoczenie obowiązkami, ponieważ

84

VULTURES VENGEANCE


możesz dużo grać za granicą, możesz nagrać

wiele płyt, ale ostatecznie i tak musisz myśleć

o płaceniu czynszu, a muzyka nie zapewni ci

na to środków, a to jest naprawdę frustrujące,

bo nie masz czasu na relaks i przede wszystkim

musisz każdego dnia być stuprocentowo

sobą. Nie uważam, że utrzymywanie się z

muzyki w dzisiejszych czasach jest niemożliwe,

jednak poświęcenie i praca, którą trzeba

w to włożyć potroiły się w porównaniu z dawnymi

czasami, kiedy to ludzie kupowali płyty

a nie ściągali je z internetu. Dlatego też jakość

muzyki spadła, ponieważ zespoły, które

poświęcały swojej sztuce więcej czasu zniknęły,

chyba że mają to wyjątkowe szczęście należeć

do wyższej klasy społecznej i mają o wiele

więcej czasu dla siebie. Uważam jednak, że

osoby z lepszym pochodzeniem grają metal

dla zabawy, nie dlatego, że się nim pasjonują.

Jeśli dorastasz z poczuciem wewnętrznego

gniewu, jak ja, wyrabiasz w sobie jednocześnie

pewną wrażliwość.

"The Knightlore" to kontynuacja stylu prezentowanego

na MLP "Where The Time

Dwelt In" - połączenie dłuższych, epickich

kompozycji z krótszymi, zwartymi utworami,

co daje w efekcie ciekawy, urozmaicony

materiał?

Wszystkie utwory są ze sobą powiązane, nie

tylko koncepcyjnie, ale również muzycznie.

Słuchając uważnie zrozumiesz, że są ze sobą

połączone, tworząc niemal jeden wielki utwór.

Oczywiście nie jest to natychmiastowo zauważalne,

ale po kilku przesłuchaniach płyty poziom

jej szczegółowości może zaskoczyć.

Wybraliście tych osiem utworów spośród

większej ilości, czy też skupiliście się na jak

najlepszym dopracowaniu tych, które zostały

później nagrane?

Od długiego czasu chodzi mi po głowie wiele

piosenek, a te, które wybraliśmy były idealne

do utworzenia pewnej atmosfery. Oczywiście

na początku były niedorobione, dopiero później

zaaranżowaliśmy je z wielką starannością.

Foto: Vultures Vengeance

Posiadanie w szeregach zespołu osoby mogącej

zająć się produkcją to niewątpliwy

atut, bo osoba z zewnątrz często potrzebuje

czasu na poznanie grupy i jej muzyki. Ja wam

się pracowało z Mattem, nie był zbyt surowy,

nie wymagał ciągłych powtórzeń?

Matt nie jest zbyt surowy, sami dla siebie jesteśmy

krytyczni (śmiech). Uważam, że, aż do

teraz, samodzielne produkowanie płyt było

najlepszym rozwiązaniem. Wydaje się, że obecnie

każdy jest inżynierem dźwięku, ale prawdę

powiedziawszy, ludzie powinni więcej

uwagi poświęcać emocjom, a nie brzmieniu,

bo moda na krytykowanie produkcji jest nie

na miejscu. Żeby umieć obiektywnie ocenić

produkcję albumu musisz się wiele nauczyć,

ale nawet wtedy wydanie obiektywnej opinii

najpewniej nie będzie możliwe, ponieważ

zależy to tylko i wyłącznie od twojego gustu.

Za każdym razem gdy słucham "The Knightlore"

myślę sobie, że ma dokładnie takie brzmienie

jakie powinien. Ludzie są obecnie

przyzwyczajeni do plastikowej produkcji bez

żadnej dynamiki, "The Knightlore" natomiast

jest bardzo dynamiczny jeśli chodzi o

poziom głośności i intensywność i to jest to,

co ma znaczenie przy tworzeniu atmosfery w

poszczególnych częściach utworów. Każda sekunda

tej płyty ma sens, każda decyzja służyła

większemu celowi, nie każdy zespół może

się tym pochwalić, ponieważ najpewniej byli

prowadzeni przez osobę z zewnątrz, która podejmowała

decyzje za nich. Tak czy inaczej,

produkcją tego albumu zajmował się Tony

L.A., Matt tylko dokonał nagrań.

Czyli przygotowaliście się do sesji w 100 %,

potem pozostało już tylko nagrać wszystko

tak, żeby brzmiało jak należy?

Absolutnie, nawet umiejscowienie każdego z

mikrofonów nie było przypadkowe. Pracowaliśmy

sporo nad dźwiękiem źródłowym zamiast

opierać się na post-produkcji, właściwie to

płyta brzmiała bardzo zbliżenie do ostatecznego

rezultatu bez żadnego miksowania.

Wiem, że waszym marzeniem jest sesja w

pełni analogowa, z nagrywaniem na taśmę,

etc., ale na to jest chyba jeszcze za wcześnie,

bo to kosztowna sprawa?

Tak naprawdę to zależy od samego procesu.

Nagrywanie całego albumu w analogowym

studio byłoby bardzo kosztowne, ale może

uda nam się to na kolejnej płycie, gdy uda

nam się ten proces skrócić.

LP, CD i MC, a do tego wersja cyfrowa -

wasi wydawcy zadbali o to, żeby album "The

Knightlore" dotarł do wszystkich zainteresowanych,

niezależnie od tego z jakiego nośnika

słuchają muzyki?

"The Knightlore" będzie dostępne na kasecie

limitowanej do 200 sztuk i dystrybuowanej

przez Witchcraft Records. Osobiście uważam,

że to bardzo fajne mieć swoją muzykę na

wszystkich możliwych nośnikach. Zawsze będę

jednak preferował winyl, to najlepszy format

do słuchania muzyki.

Praktycznie od debiutanckiego demo jesteście

na fali wznoszącej, z każdym kolejnym

wydawnictwem rośniecie w siłę - liczycie na

to, że dzięki "The Knightlore" pójdziecie jeszcze

bardziej do przodu, staniecie się jeszcze

bardziej rozpoznawalni w Europie czy

nawet na świecie?

Miło było obserwować jak nasz rozwój odbywał

się w naturalny sposób. Jesteśmy otoczeni

ludźmi, którzy w nas wierzą i którzy nas

wspierają; to bardzo piękne, pochlebia nam to.

Nadal mamy wiele piosenek do napisania i

treści do przekazania. W każdym razie naszym

celem zawsze będzie trafianie prosto w

serca tych, którzy nas słuchają, poruszenie

ich. Otwieranie oczu pod wpływem tego, co

doświadczamy jest najważniejsze. Nasze czasy

potrzebują heavy metalu bardziej niż kiedykolwiek.

Dzięki za wywiad!

Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,

Karol Gospodarek

VULTURES VENGEANCE 85


Prosto w mordę

Początkowo miał to być niezobowiązujący projekt muzyków znanych z

Cauldron, Thor czy Toxic Holocaust, ale z czasem Chainbreaker stał się

pełnoprawnym zespołem. Jego debiutancki album "Lethal Desire" to thrash/speed

metal starej szkoły, a gitarzysta Ian Chains opowiada między innymi o tym jak

nagrywa się dobrze brzmiącą płytę za niewielkie pieniądze i dlaczego Anvil nie

zdołał zrobić kariery na całym świecie:

HMP: Chainbreaker powstał już kilka lat

temu, ale początkowo działaliście tak na pół

gwizdka, był to bardziej projekt niż regularny

zespół?

Ian Chains: Zespół wystartował w roku 2012

lub 2013 z całkiem innym składem i nie był

czymś, co traktowalibyśmy poważnie. Dopiero

gdy napisaliśmy pięć czy sześć utworów

pomyśleliśmy o nagraniu demo w normalnym

składzie i zagraniu koncertu.

To dołączenie basisty Phila zdopingowało

was do intensywniejszego działania, czy już

wcześniej podjęliście decyzję o tym, że najwyższa

pora zabrać się za debiutancki album?

Phil motywuje nas do częstszego palenia zioła!

Zanim do nas dołączył, nagraliśmy parę

utworów na siedmiocalówkę, która nigdy się

nie ukazała (teraz są one dostępne na kasecie

i jako bonusy na CD). Przed tym jak do nas

dołączył nie myśleliśmy o nagraniu pełnej

płyty.

Płyta to jednak płyta, coś ważniejszego niż

demo czy EP-ka, nawet w czasach streamingu,

gdzie coraz mniej ludzi ma cierpliwość

odsłuchać do końca jeden utwór?

Tak, jesteśmy teraz prawdziwym zespołem!

Robimy to od ponad pięciu lat, więc nie mamy

wymówki, aby nie mieć na koncie albumu.

Fakt, że praktycznie wszyscy udzielacie się

też w innych zespołach pewnie nie ułatwiał

tego zadania, zebranie pełnego składu na regularnych

próbach też było utrudnione,

szczególnie podczas sesji czy tras tych innych

grup?

Od momentu zawiązania Chainbreaker mój

drugi zespół, Cauldron był mocno zajęty nagrywaniem

i koncertowaniem, ale w tym momencie

skupiam się na Chainbreaker.

Czyli dla chcącego nic trudnego, jak się ma

chęci, to i czas się w końcu znajdzie?

Jeśli nie jesteś leniwy, to znajdziesz czas na

wszystko.

Gracie oldschoolowy thrash/speed metal -

Foto: Chainbreaker

to na zasadzie odskoczni od tego, że na co

dzień udzielacie się raczej w zespołach

grających bardziej tradycyjny metal?

Większość riffów Chainbreaker brzmiałaby

w Cauldron niewłaściwie. Jednakże jest mało

znanym faktem to, że utwór Cauldron "Burning

Fortune" był tak naprawdę piosenką

Chainbreaker zatytułowaną "City Of Rock",

zmieniliśmy tylko jej tekst.

Motörhead, Venom, Sodom, Exciter czy

Razor - źródła waszych inspiracji są dość

oczywiste?

To są te oczywiste wpływy, a dodatkowo

czerpiemy inspiracje z Anti Cimex, Driller

Killer, Doom, Dayglo Abortions, Darkthrone

i Cinderella.

Faktycznie, to niezły rozrzut (śmiech). Dla

was to pewnie fajna sprawa, że jesteście sukcesorami

tych wielkich kanadyjskich zespołów

z lat 80., poza wymienionymi wyżej

jeszcze choćby Anvil?

Jasne, spoko jest mieć całkiem dynamiczną

historię metalu w tym kraju. Przy czym goście

z Anvil są trochę dziwni. Widziałeś ich nowy

teledysk do "Bitch In The Box"? Dziwaczna

rzecz, żeby nie powiedzieć więcej. Przyjaźnimy

się z kolesiami z Exciter i Razor. Słyszałem

kilka niesamowitych historii od Dana

Beehlera, jak grali koncerty po halach hokejowych

razem z Motörhead i Mercyful Fate

w latach 80.

Czy to w sumie nie dziwne, że Kanada już

na przełomie lat 70. i 80. miała bardzo silną

scenę hard 'n' heavy, później też wiele się

pod tym względem działo, ale wasze zespoły

jakoś zawsze pozostawały w cieniu tych

amerykańskich, nie mogły się przebić, nawet

jeśli współpracowały z dużymi wytwórniami?

Cytując Razor: "American luck, too bad we're

Canucks!" (slangowe określenie Kanadyjczyków).

Weźmy na przykład Anvil. Lubią

myśleć, że nigdy im się nie udało przebić w

Ameryce bo pochodzą z Kanady. A teraz

przyjrzyjmy się ich piosenkom o ekstremalnej

jeździe rowerem górskim, testach moczu, zawodowym

wrestlingu i systemie GPS. Boże

święty, oni nawet śpiewają o czarnuchach w

"Concrete Jungle". Byli po prostu zbyt pojebani!

Przynajmniej mamy Rush, April Wine

i Triumph, którym całkiem dobrze powodziło

się w Stanach.

Ta ostatnia opcja bywała zresztą gwoździem

do karier wielu zespołów, bo taki

Headpins zaczynał od świetnego LP "Turn

It Loud" w roku 1982, by potem z każdą kolejną

płytą iść pod wpływem nacisków

wydawców w stronę pop music i rozpaść się

po trzecim albumie - wam to pewnie nie grozi,

tym bardziej, że Hells Headbangers Records

to wytwórnia o zdecydowanie metalowym

profilu?

Cóż, już wspominałem, że lubimy Cinderellę,

więc może Hells Headbangers powinni

martwić się o nas?

Mieliście pewnie sporo frajdy nagrywając te

surowe, dynamiczne utwory, powstające

chyba w myśl zasady: krótko, konkretnie i na

temat?

Nagrywanie odbyło się bardzo szybko. Zrobiliśmy

wszystko w jakieś trzy, cztery dni. Fajnie

jest zrobić kilka podejść do utworu i przejść

do następnego, bez zbędnego rozkminiania.

Nagraliście też ponownie "Constant Gra-

86

CHAINBREAKER


ving", tytułowy utwór debiutanckiej EP-ki -

był za dobry, żeby pozostawić go tylko na tej

niskonakładowej kasecie?

Nie jestem pewien dlaczego ponownie nagraliśmy

ten kawałek. Ktoś mi też zwrócił uwagę,

że zagraliśmy go o wiele wolniej niż na demo.

Kto wie? Zawsze dobrze sprawdza się na

koncertach, więc chyba po prostu chcieliśmy

oddać mu sprawiedliwość porządnym nagraniem,

zamiast mieć go tylko na szumiącej kasecie.

"Lethal Desire" brzmi bardzo organicznie,

tak jakbyście nagrywali podstawowe ścieżki

wszyscy razem, a jeśli nie, to przynajmniej

ograniczając do minimum te wszystkie cyfrowe

bajery?

"Lethal Desire" jest chyba pierwszym kawałkiem,

który napisaliśmy dla tego zespołu, możemy

więc go grać z rękoma związanymi za

plecami. Ale tak, zdecydowanie chcieliśmy

mieć naturalne brzmienie. Zbyt przetworzony

metal brzmi po prostu anemicznie. Nie

słuchamy takich rzeczy i nigdy nie chcielibyśmy

mieć takiego brzmienia.

Nie wydaje ci się, że wiele młodych grup popełnia

w pewnym sensie artystyczne samobójstwo,

decydując się na powielanie tego

samego, cyfrowego brzmienia, nagrywając

materiały z tak samo brzmiącymi, pozbawionymi

mocy partiami bębnów czy gitar, bo

często ma się potem wrażenie, że słucha się

ciągle tego samego zespołu?

Mimo tego, że nie jesteśmy zespołem thrashmetalowym,

to faktycznie wydaje się to obecnie

normą dla tego typu muzyki. Nie rozumiem

tego. "Hej, napiszmy agresywne kawałki

i zróbmy tak, żeby brzmiały jak gówno z

klikającą perkusją i gitarą prosto z komputera!"

Może dzieciakom się to podoba?

Na żywo jesteście kwintetem, bo podczas

koncertów wspiera was gitarzysta Baphomet's

Blood A. Trosomaranus - jak doszło

do tej współpracy? Nie lepiej było zwerbować

jakiegoś rodaka?

Byłoby łatwiej, ale Angelo nie jest przypadkowym

gościem z gitarą! Pierwszy raz spotkaliśmy

się w 2007 roku. Jest on fanem Rammer,

starego zespołu Ala, z którym wymieniał

się płytami już od kilku lat. Angelo chodził

do szkoły tu, w Toronto jakiś czas temu,

spotykaliśmy się więc często i rozmawialiśmy

o tym, żeby kiedyś zagrał u nas na drugiej gitarze.

Planował złożyć nam wizytę tej wiosny,

a gdy dowiedział się, że gramy koncert,

stwierdził, że sensownie będzie jak zagra na

drugiej gitarze.

najchętniej kupowana przez fanów podczas

koncertów?

Znam dużo ludzi, którzy kupili winyl, co jest

super. Dodatkowo całkiem sporo osób wydaje

się jarać wydaniem kasetowym. Jednak,

która wersja sprzedaje się najlepiej, to pytanie

do Hells Headbangers.

Wciąż zdarzają się kolekcjonerzy kupujący

wszystkie wersje, czy to już nie te czasy i są

to okazjonalne sytuacje?

Oh, zdecydowanie są tacy. Od dwóch lat prowadzę

sklep z płytami heavymetalowymi w

Toronto i sprzedałem wszystkie trzy wersje

kilku osobom, które chciały mieć je w swojej

kolekcji. Osobiście wystarcza mi czarny winyl,

nawet nie posiadam odtwarzacza CD.

Mimo wszystko jednak wciąż warto wydawać

płyty na fizycznych nośnikach, nie tylko

dlatego, żeby kolekcjonerzy mieli co gromadzić,

ale przede wszystkim po to, by coś

po sobie pozostawić - trudno przecież wyobrazić

sobie sytuację, że za 30-40 lat ktoś

Wielu muzyków podkreśla, że to kwestia

pieniędzy czy możliwości dostępu do odpowiedniego

studia, ale chyba nie w tym rzecz,

bo przecież wy nie dysponowaliście pewnie

jakimś nieograniczonym budżetem, a "Lethal

Desire" powala mocą, niczym nagrania

z lat 70. czy 80.? Trzeba więc mieć świadomość

tego co chce się osiągnąć i do tej wizji

należy dopasowywać całą resztę, aby efekty

były jak najlepsze?

Dziękuję! Tak długo jak wiesz, czego chcesz,

nie ma znaczenia jakim budżetem dysponujesz.

Kurde, następną płytę planujemy nagrać

samodzielnie. Wypożyczymy jakieś fajne mikrofony

i zrobimy to w naszej sali prób. Co

powiesz na taki budżet? Chcemy, aby była

bardziej surowa niż obecny album.

Warto też zwrócić uwagę na fakt, że wiele

zespołów zdecydowanie przesadza w studio,

dlatego potem nie są w stanie odtworzyć

na żywo płytowego brzmienia, a nawet

w miarę podobnie zagrać niektórych utworów,

bo tempo perkusji zostało za bardzo

podkręcone, albo jest za dużo gitarowych nakładek

- wy nie macie tego problemu?

Jeśli już, to myślę, że "niedomyśleliśmy" naszych

utworów w studio. Granie na żywo skupione

jest bardziej wokół gitar, jest więcej solówek

i przypadkowego hałasu. Chcieliśmy

po prostu, aby album walił prosto w mordę.

Foto: Chainbreaker

Dzięki niemu brzmieliście podczas trasy

"Trapped Under Ice Tour" znacznie pełniej.

A jak byliście podczas niej odbierani? Fani

dopisali?

Fajnie było mieć w końcu gitarę rytmiczną,

do której można zagrać solówki! Brzmiało to

naprawdę ciężko już podczas wspólnych prób

i szczęśliwie Angelo znał utwory prawie lepiej

niż my. Tak naprawdę, to nie uczestniczyliśmy

w całej trasie, zostaliśmy tylko poproszeni

o zagranie w Toronto. Wyszło dobrze,

ale gdyby ten koncert odbył się dziesięć

lat temu, zawracaliby ludzi na bramce.

Nie myśleliście o tym, żeby połączyć siły na

trasie z Cauldron czy Toxic Holocaust?

Byłoby to przecież korzystne nie tylko z

praktycznego, ale również marketingowego

punktu widzenia, bo fani tych grup powinni

też zainteresować się Chainbreaker?

Graliśmy już wspólny koncert Chainbreaker/

Cauldron i to naprawdę nie jest fajne: wykończyć

się na jednym występie, mieć piętnaście

minut przerwy i grać kolejny pełny set

w następnym zespole. Jeśli chodzi o Toxic

Holocaust to grają oni obecnie tylko łączone

trasy, a Chainbreaker nie jest na tyle duży,

aby dostać się na tego typu występy. Nie

smalimy cholewek do agencji koncertowych,

potrzebny nam chyba wygadany manager!

"Lethal Desire" ukazał się nie tylko w formacie

cyfrowym, ale też jako longplay, kompakt

i kaseta - która z tych wersji była

będzie szperać pośród komputerowych dysków

z danymi czy innych nośników tego

typu, szukając jakiejś ciekawej płyty, tak jak

teraz robimy to w antykwariatach czy

sklepikach płytowych? (śmiech)

Nie rozumiem ludzi, którzy twierdzą, że są

"fanami" ale muzyki słuchają tylko przez

iTunes czy Spotify. Jeśli nie wspierasz zespołów,

które lubisz, jesteś słaby i wcale nie

jesteś fanem. Jednak za pięćdziesiąt lat Ziemia

będzie niezamieszkaną pustynią, więc

jebać to… Lepiej zacznijmy wysyłać płyty w

kosmos, kiedy jest jeszcze na to czas!

Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,

Paweł Gorgol

CHAINBREAKER 87


Metalowy maniak o duszy hippisa

Nathan Raleigh Garrett w niespełna cztery lata wydał trzy albumy

pod szyldem Spirit Adrift. Zaproponował na nich własną wizję tradycyjnego/doom

metalu, a najnowszy "Divided By Darkness" naprawdę robi

wrażenie. W dodatku Nathan jest prawdziwym pracoholikiem, dlatego

kolejną płytę ma już praktycznie ukończoną, ale najpierw czeka go długa

trasa promująca tę właśnie wydaną, z wyprawą do Europy włącznie:

Czyli robisz swoje bez oglądania się na nikogo,

bez żadnej kalkulacji, a dopiero później

okazuje się czy dany utwór/album chwycił i

w jakim stopniu?

Tworzę muzykę, którą kocham i sam chciałbym

jej słuchać. Jeśli zadowolę sam siebie, to

wystarczy, reszta jest tego konsekwencją. Ten

projekt powstał jako całkowicie czysty, uczciwy

sposób na artystyczne wyrażenie mnie i

tylko mnie. Tak to działa i chciałbym, aby tak

pozostało.

Lombardo i największy nacisk kładł na to,

aby słuchać jak najwięcej różnorodnej muzyki

i z niej czerpać inspirację. Powtarzał ciągle

jak bardzo istotne jest znalezienie własnej

tożsamości w swojej muzyce. Uwielbiam dużo

różnej muzyki, a moja świadomość odbija się

w Spirit Adrift. Gatunek mojej muzyki to

Spirit Adrift.

Zapowiadałeś poprzednio, że twoim marzeniem

jest stworzenie klasycznego albumu,

który zapisałby się w historii metalu - wydaje

mi się, że z każdą kolejną płytą jesteś coraz

bliżej, a jak ty to oceniasz?

Dziękuję. Uważam, że udaje mi się osiągać

założony cel. Gdyby świat skończył się jutro,

z pewnością byłbym dumny ze swojej twórczości.

Będę nagrywał ze Spirit Adrift aż do

dnia mojej śmierci lub do momentu, gdy fizycznie

będzie to dla mnie niemożliwe. To powiedziawszy,

nie odczuwam pożądania czy

przywiązania do czegokolwiek. Nie potrzebuję

ani nie oczekuję niczego od nikogo. Jest

tak, ponieważ czuję, że osiągnąłem swój artystyczny

cel.

HMP: Jesienią 2017 roku rozmawialiśmy o

drugim albumie Spirit Adrift "Curse Of

Conception". Minęło jakieś półtora roku i

uderzasz kolejną, jeszcze lepszą płytą "Divided

By Darkness" - jesteś więc nie tylko

wielkim fanem metalu, ale też i pracoholikiem?

Nathan Raleigh Garrett: Dziękuję! Tak,

pracuję nieustannie. Mój codzienny cel to

ulepszanie siebie jako osoby, kompozytora

oraz muzyka. Najlepiej jak udaje się z każdą

z tych ról naraz. Tak naprawdę już teraz mam

wystarczająco dużo demówek, aby nagrać kolejny

album i nadal komponuję, bo ostatnio

czuję napływ inspiracji. Staram się pisać muzykę

każdego dnia, kiedy tylko nie jestem w

trasie.

Fakt, że wasze poprzednie płyty zostały

bardzo życzliwie przyjęte przez branżę,

media i fanów sprawił, że pracowało ci się

nad nowymi utworami lepiej?

To super, że ludziom spodobał się poprzedni

album, ale ponieważ zawsze sam podnoszę

sobie poprzeczkę, spowodowało to, że czułem

presję aby "Divided By Darkness" wyszło jeszcze

lepiej. Pamiętam jak słuchałem "Curse…"

aby przygotować się do koncertu podczas

Psycho Las Vegas i powiedział sobie, że

nowa płyta będzie lepsza. Byłem absolutnie

przekonany, że uda się tego dokonać pod każdym

względem.

Foto: Spirit Adrift

Kontynuujesz na nowej płycie zamysł z poprzedniej,

bowiem na "Divided By Darkness"

składa się osiem krótszych utworów, z

których najdłuższy przekracza sześć minut -

czasy rozbudowanych, 10-minutowych kompozycji

Spirit Adrift ma już zdecydowanie

za sobą, powoli odchodzisz od tradycyjnego

doom metalu...

Mogłoby się tak wydawać, ale wczoraj ukończyłem

demo utworu, który trwa dwanaście

minut i tempo 70 bpm. Jedyną pewną rzeczą

jest to, że zawsze będę robił to, na co mi

przyjdzie ochota.

Zresztą te wszystkie szufladki i etykietki

nie mają w sumie większego sensu - doom,

heavy czy heavy/doom to w sumie bez znaczenia,

ważniejsze jest to, aby muzyka trzymała

poziom?

Oczywiście! Zawsze to powtarzam… Byłem

na szkółce perkusji, którą prowadził Dave

Nagraliście tę płytę właściwie we dwóch z

Marcusem - to dla ciebie ułatwienie czy

utrudnienie? Obstawiam tę pierwszą opcję,

bo przecież nie komplikowałbyś sobie sam

pracy?

Chciałem, aby Marcus zagrał na albumie na

perkusji z wielu różnych powodów. Głównie

jednak dlatego, że jest lepszym perkusistą ode

mnie. W przeszłości grałem na wszystkim lub

niemal wszystkim, lecz gdybym zrobił to również

teraz, to bym chyba, kurwa, zwariował

i wynik końcowy nie byłby tak dobry.

Ponownie pracowałeś z Sanfordem Parkerem

- sprawdził się przy "Curse Of Conception",

jest już bardzo doświadczonym realizatorem

i producentem, więc nie miało większego

sensu szukać kogoś innego?

Sanford to jedna z tych osób, które dobrze

znam i uwielbiam. Pracowaliśmy razem po

dziesięć - dwanaście godzin dziennie. Konkretna

robota, zero opierdalania się. Potem zwykle

słuchaliśmy w drodze do domu Hanka

Williamsa Jr., Waylona Jenningsa, George'a

Jonesa albo innego starego country.

Oglądaliśmy też razem "Tales From The

Tour Bus" lub stare koncerty country. Robiliśmy

tak codziennie przez dwa tygodnie. Postawa

Sanforda, jego umiejętności i wiedza są

niesamowite. To dobry człowiek. Jesteśmy do

siebie podobni: trochę rednecki, trochę hippisi.

Doskonale się dogadujemy.

Partie perkusji zostały jednak zarejestro-

88

SPIRIT ADRIFT


wane przez samego Steve'a Albiniego w

jego studio w Chicago. To legenda, ale chyba

nie tylko z tego powodu zleciliście mu to

zadanie?

Właściwie to Sanford nagrał partie perkusji

w Electrical Audio, ale ze Steve'em się widzieliśmy.

Był w studio pewnego ranka i

udzielał wywiadu przez telefon, a każdy członek

zespołu wchodził i wychodził po kolei z

pokoju. Tak właśnie wyglądała nasza interakcja

z Albinim.

Wspominałeś też poprzednio, że Joe Petagno

bardzo chciałby stworzyć też okładkę do

waszej następnej płyty i faktycznie front

"Divided By Darkness" zdobi jego praca -

musiał polubić waszą muzykę, nie widzę innej

możliwości?

Tak, Joe zdaje się jest naszym fanem. Wysłałem

mu paczkę z "Curse Of Conception" gdy

album był gotowy, a kilka dni temu wysłałem

mu również "Divided By Darkness". Od czasu

do czasu rozmawiamy ze sobą. To oldschoolowy

typ. Gdy odebrał naszą poprzednią

płytę, napisał mi najmilszego e-maila

jakiego kiedykolwiek dostałem; płyta bardzo

mu się spodobała. Gdy spojrzysz na okładkę

"Divided By Darkness", zobaczysz, że włożył

w nią sporo pracy. Powtórzę: to ostry zawodnik,

legendarny, ciężko pracujący koleś,

który zgodził się zaangażować w ten projekt.

Jestem mu niezmiernie wdzięczny.

Fakt, że tacy ludzie doceniają twoją pracę

pewnie wiele dla ciebie znaczy, utwierdzając

cię też w przekonaniu, że obrałeś słuszny

kierunek?

Tak, to bardzo wiele dla mnie znaczy. Chciałbym

też wspomnieć Lillian Aguinaga, która

wykonała piękny obraz na wewnętrzną

okładkę albumu. Jak mówiłem, jestem bardzo

wdzięczny za to, że tak wiele osób, które szanuję

i chciałbym z nimi pracować, zdają się

odczuwać to samo w stosunku do mnie. To

zaszczyt.

Masz więc wrażenie, że "Divided By Darkness",

w końcu trzecia płyta w waszym

dorobku, może być dla Spirit Adrift wydawnictwem

przełomowym?

Tak.

Foto: Spirit Adrift

Szczęściu trzeba jednak pomóc, stąd pomysł

realizacji teledysku do utworu "Hear Her",

zagracie też sporo koncertów promujących

nowy album?

Tak, mamy zaplanowaną całkiem długą trasę

po Ameryce Północnej, a we wrześniu przyjeżdżamy

do Europy. Mam przeczucie, że trochę

się najeździmy z tym albumem.

Graliście już wcześniej jako headliner, ale

tak długiej, bo trwającej aż pięć tygodni,

trasy po USA i Kanadzie chyba jeszcze nie

mieliście?

Zrobiliśmy jedną w zeszłym roku, powiązaną

z Migration Fest i Psycho Las Vegas, która

była również całkiem długa, jednak chyba nie

aż tak, jak obecna. Każdy z nas dużo podróżował

z innymi zespołami, więc jesteśmy

wszyscy do tego przyzwyczajeni.

Lubisz życie w drodze, czy jest to dla ciebie

zło konieczne, które trzeba ścierpieć, bo na

końcu każdego dnia jest coś niezwykle ważnego,

koncert i spotkanie z fanami?

Kiedyś nienawidziłem swojego życia, więc

uwielbiałem wyjazdy w trasę; traktowałem to

jako ucieczkę. Teraz kocham swoje życie i

zastanawiam się czasem, co takiego spędzanie

czasu w trasie może mi zaoferować. Zrozumiałem,

że w tym wszystkim chodzi o muzykę:

prezentowanie jej przed publicznością,

granie absolutnie najlepiej jak potrafię i wywoływanie

na ludziach wrażenia, pomaganie

im. Nie biorę już narkotyków i nie piję alkoholu.

Nie interesują mnie kobiety poza moją

żoną i nie wdaję się w mordobicia. W stu procentach

poświęcam się muzyce i pozytywnym

doświadczeniom.

Istniejecie dopiero kilka lat, ale pozyskaliście

już sporo słuchaczy - obserwujesz teraz

sytuację, że przybywa ich, nie tylko na profilu

zespołu, ale przede wszystkim na koncertach?

Mamy zdecydowanie więcej fanów w realu

niż w internecie, co jest super. Social media są

pojebane.

W planach macie też europejską trasę w

drugiej połowie roku - trzeba kuć żelazo póki

jest gorące, żeby coraz więcej ludzi poznało i

polubiło muzykę Spirit Adrift?

Dokładnie. Jak skończysz nagrywać album,

musisz zagrać trasę. Tak to już działa.

Nie zdziwiłbym się, jakbyś powiedział, że

pracujesz już nad kolejnymi utworami, bo

jakoś nie mogę wyobrazić sobie jak odkładasz

gitarę na jakiś dłuższy czas?

(Śmiech) Jak mówiłem wcześniej, mam już

materiał na nowy album w postaci demówek.

To jedne z najzajebistszych riffów, jakie kiedykolwiek

napisałem. Nie ma jednak powodu

się z czymkolwiek spieszyć. Będę pisał tak

długo, jak będę mógł.

Czyli najpóźniej pod koniec 2020 roku doczekamy

się waszej kolejnej płyty?

Spodziewaj się niespodziewanego. Dzięki

wszystkim!

Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,

Karol Gospodarek

Foto: Spirit Adrift

SPIRIT ADRIFT 89


Najlepszy sposób na doświadczanie heavy metalu

Kanadyjski Smoulder jest doskonałym przykładem sytuacji, że

kiedy już sprawy nabiorą odpowiedniego rozpędu, to mało znany zespół

może się wybić: pięć lat istnienia bez nagrań, po czym niewiarygodny

sukces debiutanckiego demo i w efekcie pierwsza płyta.

"Times Of Obscene Evil And Wild Daring" to tradycyjny epic domm/

heavy metal jak się patrzy, a o kulisach jego powstania opowiada

nam 3/5 składu:

HMP: Pierwsze lata istnienia

Smoulder nie zaznaczyły

się niczym szczególnym w

pamięci fanów metalu, szczególnie

tych spoza Kanady

czy nawet Toronto, bo działaliście

praktycznie tylko we

dwójkę. Była to jednak przysłowiowa

cisza przed burzą,

bo gdy mielicie już pełny

skład i nagraliście pierwsze

demo "The Sword Woman"

sytuacja zmieniła się błyskawicznie?

Vincent: Tak, wszystko rozwinęło

się dość szybko po wydaniu

"The Sword Woman".

Razem z Sarah kręciliśmy się

po Calgary, nie mogąc przez

kilka lat znaleźć oddanych

muzyków, zanim przeprowadziliśmy

się do Toronto i

zwerbowaliśmy Collina i Kevina. Basista

Adam dołączył krótko przed wydaniem "The

Sword Woman" i w ten sposób układanka

była kompletna.

Musieliście być pewnie nielicho zdziwieni

na wieść, że wyprzedały się kolejne nakłady

kaset z tym materiałem, a wydana po kilku

miesiącach 7" EP-ka też cieszyła się zainteresowaniem

słuchaczy. Jasne, to nie były jakieś

oszałamiające ilości, ale jednak byliście

nieznanym, podziemnym zespołem, więc jak

na was był to ogromny, zaskakujący sukces?

Kevin: Jesteśmy zaskoczeni i powaleni sukcesem,

jaki zespół osiągnął. W innych projektach,

w których brałem udział, mieliśmy

szczęście gdy sprzedaliśmy 20 kompaktów,

zaś Smoulder w okresie pomiędzy demem a

albumem sprzedał setki płyt. Sarah i Shawn

są głównymi sprawcami tego hype'u ponieważ

dłużej siedzą w metalowym undergroundzie,

jednak wszyscy jesteśmy zmotywowanymi

muzykami i chcemy wydawać wysokiej jakości

nagrania. Sarah robi świetną robotę jako

manager zespołu, pomaga nam nie tracić z

oczu celu i podejmować dobre decyzje, aby

osiągać dalsze sukcesy.

Każdy zespół zaczynający karierę ma w

szerszej perspektywie stopniowy rozwój,

wydawanie płyt - samodzielne, bądź po podpisaniu

kontraktu - oraz dotarcie do jak największej

liczby słuchaczy, ale pewnie nie

spodziewaliście się, że w waszym przypadku

stanie się to tak szybko, a do tego zainteresuje

się wami, ceniona wśród fanów epickiego

metalu, włoska wytwórnia Cruz Del

Sur Music?

Collin: Nie miałem żadnych oczekiwań co do

tego jak dobrze sobie nasze demo poradzi ani

jak szybko podpiszemy kontrakt. Gdy nagrywaliśmy

demówkę, wiedziałem, że mamy coś

wyjątkowego, ale naprawdę nie miałem pojęcia,

że osiągnie tak szybko takie szczyty. Prawdę

powiedziawszy nadal nie mogę uwierzyć

jak szybko rzeczy się dzieją! Jedyne co mogę

powiedzieć to to, że jesteśmy zaszczyceni

podpisaniem kontraktu z tak świetną wytwórnią

jaką jest Cruz Del Sur i ogromnym

wsparciem ze strony fanów z całego świata!

Ponoć szefowi tej firmy Enrico Leccese bardzo

zależało na tym, żeby podpisać z wami

kontrakt, co ostatecznie stało się faktem

podczas festiwalu "Hammer Of Doom"?

Vincent: Enrico wyraził chęć podpisania z

nami kontraktu kilka tygodni przed "Hammer

Of Doom" i zaproponował, abyśmy się

spotkali podczas festiwalu. Podjęliśmy decyzję

po rozmowie w cztery oczy, a w ciągu kilku

tygodni dogadaliśmy szczegóły.

Mieliście już wtedy dopracowany długogrający

materiał, czy też musieliście sprężyć się

przed wejściem do studia?

Collin: Kilka miesięcy przed wejściem do studia

mieliśmy praktycznie wszystko skomponowane

i gotowe do nagrania, poza kilkoma

małymi poprawkami. W zasadzie kilka utworów

powstało lata przed tym jak zdecydowaliśmy

się ich użyć w Smoulder! Ale tak, podchodziliśmy

do wszystkiego mając konkretną

wizję tego co chcemy osiągnąć. Czuliśmy, że

to ważne, aby być wcześniej przygotowanym

i nie musieć spieszyć się, gdy czas w studio

będzie się kończył.

Do dwóch utworów z demo doszły więc

cztery kolejne, ale zrezygnowaliście z "The

Queen Is Gone" - nie pasował według was

stylistycznie do reszty materiału, czy też

uznaliście, że dzięki temu zabiegowi kaseta/

7" "The Sword Woman" będzie czymś jeszcze

bardziej unikalnym i wartościowym

dla fanów?

Vincent: Ten utwór od samego początku

miał się nie ukazać na albumie. Głównie dlatego,

że to cover Nightmare, ale też dlatego,

że razem z Sarah gramy go od momentu założenia

kapeli w 2013 roku i po prostu mamy

go dosyć.

Pracowaliście nad "Times Of Obscene Evil

And Wild Daring" w studiach w Chicago

oraz w Toronto, a za jej miks i mastering

odpowiadał Arthur Rizk z Eternal Champion,

tak więc warunki do pracy mieliście

naprawdę niezłe, dzięki czemu ten materiał

brzmi naprawdę konkretnie?

Kevin: Tak naprawdę to całym zespołem pracowaliśmy

nad tym jak album miał zabrzmieć.

Arthur zdecydowanie dołożył swojej

magii do nagrań, ale uznanie należy się również

inżynierom dźwięku pracującym w studio

za danie nam solidnej podstawy. Cała

trójka wykonała doskonałą robotę zamieniając

naszą wizję w rzeczywistość. Arthur wysyłał

nam trzy różne miksy, a my za każdym

razem mówiliśmy mu co nam się w nich podoba,

a co nie. Za trzecim razem dźwięk był

dokładnie taki, jak chcieliśmy i jesteśmy bardzo

podekscytowani końcowym rezultatem.

No i okładka: zapewne macie w domu ileś

płyt z pracami Michaela Whelana na coverach

- obstawiam tu Cirith Ungol i Sacred

Rite - ale w najśmielszych snach pewnie nie

przypuszczaliście, że kiedyś dołączy do nich

płyta waszego zespołu z okładką jego autorstwa?

Vincent: Z początku nie. Sarah jednak uparła

się po zobaczeniu obrazu Michaela Whelana

w książce, którą kupiłem kilka lat temu,

aby stał się on okładką naszego debiutu i teraz

wszyscy jesteśmy zadowoleni, że tak się

stało!

Foto: Smoulder

Skoro w takiej pośredniej formie poruszyliśmy

temat inspiracji to można usłyszeć, że

jesteście pod wpływem choćby Manilla

Road, Iron Maiden, Candlemass, rzeczonego

Cirith Ungol czy Solitude Aeternus,

ale zapytam inaczej: jest taki zespół, który

uwielbiasz, ale nigdy nie miał na ciebie

90

SMOULDER


wpływu w sensie muzycznym, bo gra na

przykład coś zupełnie odmiennego?

Adam: Osobiście interesuję się każdą formą

muzyki, uważam za krótkowzroczne ograniczanie

się tylko do słuchania wybranych jej

gatunków. Interesujące dźwięki i pomysły

mogą nadejść zewsząd. Epicki doom to jeden

z moich ulubionych gatunków, ale lubię również

surowy black metal i shoegaze. Moja lista

od zawsze uwielbianych zespołów zawiera

post-rockowy zespół Mogwai, trip-hopowy

Boards Of Canada i shoegazerów z My

Bloody Valentine. Te zespoły zapewne nie

będą bezpośrednią inspiracją dla niczego, co

napiszę w Smoulder, ale to, jakie emocje we

mnie wzbudzają, może mieć pewien wpływ.

Pewnego dnia mogę na przykład stwierdzić,

że chciałbym napisać coś, co sprawi, że poczuję

tę samą melancholię kiedy słucham

Slowdive, ale umieścić to w ramach epic

doom. Może łatwiej to powiedzieć niż zrobić,

ale jest to jeden ze sposobów na wymyślanie

nowych brzmień! Ostatnio, bardziej niż zwykle,

przyjemnie mi się słucha jazzowej gitary.

Wynika to z faktu, że mieszkam zaraz obok

świetnego baru, w którym regularnie występują

jazzowi muzycy. Joe Pass z pewnością

może zawstydzić dowolną liczbę heavymetalowych

wymiataczy!

Collin: Podobnie jak Adam interesuję się

praktycznie każdym typem muzyki, który mi

się spodoba. Metal zawsze będzie moją pierwszą

miłością, ale jest w świecie tyle innych

rzeczy, z których można czerpać przyjemność!

Dla przykładu naprawdę podoba mi się

jazz-fusion w typie Al Di Meola oraz The

Mahavishnu Orchestra. Kocham też blues,

oldschoolowy rap i hip-hop, rock gotycki,

post-rock, a nawet co nieco z popu. Jeśli mam

jednak odpowiedzieć na pytanie o zespół/

artystę, którego kocham, ale który nie wpłynął

na moją muzykę, powiedziałbym, że jest

to The Cure. Uwielbiam ich specyficzny klimat

i melancholijne melodie, które są w stanie

wyczarować.

Przyznacie więc, że w kontekście poszerzania

horyzontów jest to coś bardzo pożytecznego,

szczególnie jeśli dotyczy muzyka

poważnie podchodzącego do tego czym się

para?

Adam: Absolutnie. Często spotykam się z

tym, że ludzie, którzy widzą swój gust muzyczny

jako jedynie słuszny: to ci sami, którzy

zapędzili się w kozi róg i nie mogą czerpać

przyjemności ze słuchania czy tworzenia czegoś

nowego, więc ostatecznie stwierdzam, że

ich gust jest tak naprawdę nijaki i nudny. Dla

mnie to, że każdy w Smoulder ma różnorodne

upodobania działa na naszą korzyść. To

dlatego mamy utwory szybsze, utwory wolniejsze,

a cały album nie brzmi tak samo i oferuje

szeroką gamę emocji. Uważam, że dzięki

temu nie brzmimy czerstwo. Oczywiście trzeba

to wszystko wyważyć, nie stracić z oczu

tożsamości zespołu - wszystko to jest wyzwaniem

przy pisaniu muzyki.

Zależało wam też bardzo na wydaniu

"Times Of Obscene Evil And Wild Daring"

również na kasecie i dzięki Patrickowi z

Hoove Child Records, również wydawcy

ma winylu i na taśmie demo "The Sword

Woman" stało się to możliwe?

Vincent: Patric jest fantastyczny i ogromnie

nas wspiera odkąd usłyszał nasze demo.

Foto: Smoulder

Wszyscy chcieliśmy dalej z nim współpracować,

więc naturalnie wydał nam kasetową wersję

albumu.

Jak myślisz, czemu w tych cyfrowych czasach

streamingu, smartfonów i czego tam

jeszcze ludzie, szczególnie młodzi, chcą

słuchać muzyki z winylowych płyt i kaset?

Pierwszym wieszczono koniec już na przełomie

lat 80. i 90., a przetrwały i mają się

coraz lepiej, kasety też od kilku lat wracają

do łask słuchaczy - ludzie mają dość cyfrowej

sterylności i bezduszności?

Kevin: Wydaje się, że jest aktualnie w społeczności

metalowej pociąg do wyrwania się z

ultraprzetworzonego brzmienia, które oferuje

większość współczesnej muzyki. Tym samym

istnieje tęsknota za korzeniami metalu sięgającymi

lat 70. i 80. Metal, muzyka w ogóle,

była kiedyś znacznie bardziej naturalna,

brzmiała organicznie, a w ostatnich latach

zdaje się, że coraz bardziej dryfowaliśmy w

stronę przetworzonego dźwięku. Teraz mamy

nowe pokolenie fanów metalu, którzy chcą

powrotu do surowego brzmienia poprzednich

generacji, a razem z tym powróciła popularność

kaset i winylu.

Epicki metal w waszym wydaniu sprawdza

się na analogowych nośnikach idealnie, ale

są też jeszcze koncerty, kolejny sposób dotarcia

do słuchacza w najbardziej bezpośredniej

formie. Przed wydaniem "Times Of Obscene

Evil And Wild Daring" nie koncertowaliście

zbyt często, ale teraz ten stan

rzeczy ulegnie pewnie zmianie, bo byłoby

grzechem zaniechać promowania tak udanego

materiału?

Adam: Odzew po wypuszczeniu albumu jest

niesamowity, od dnia jego premiery otrzymujemy

o wiele więcej ofert zagrania koncertów.

Z pewnością zagramy tyle sztuk, ile będziemy

w stanie i będzie miało sens dla zespołu, ponieważ

granie na żywo to absolutnie najlepszy

sposób na doświadczanie heavy metalu.

Za każdym razem gdy oglądam udany koncert,

moja miłość do muzyki rośnie. Do tego

sam bardzo lubię grać na żywo, a każdy występ

oznacza również możliwość zobaczenia

innych zespołów oraz spotkania przyjaciół,

którzy jeżdżą za nami, aby obejrzeć nasz występ

lub samemu wystąpić, itd.

Koncerty klubowe, występy na festiwalach,

jak choćby podczas "The Legions Of Metal"

- to wasz plan zajęć na najbliższe miesiące?

Collin: Nasz następny koncert odbędzie w

sierpniu w Toronto. Będziemy supportem dla

Pagan Altar razem z Cauchemar i Blood

Ceremony. Nie mogę się już doczekać! Dzielenie

sceny z legendarnym Pagan Altar to będzie

zaszczyt!

Póki co nie będzie to wszystko zbytnio kolidować

z waszym życiem, szczególnie zawodowym,

ale później może być z tym gorzej,

bo nie każdy szef patrzy przychylnie na ciągłe

wyjazdy na koncerty, etc.?

Adam: Każdy z nas jest w trochę innej sytuacji,

ale chyba nikt nie planuje w najbliższym

czasie porzucenia normalnej pracy. Wszyscy

musimy brać wolne, jeśli chcemy wyjechać na

trasę lub zagrać na festiwalu. Może nie mamy

zbyt wiele czasu, który możemy wykorzystać

na robienie innych rzeczy w wakacje, ale warto

utrzymywać zespół w ciągłym ruchu i docierać

do nowych ludzi! Gdybym nie robił tego,

co robię w tym czasie prawdopodobnie

siedziałbym w domu i grał na komputerze lub

oglądał filmy, więc tak naprawdę wszystko

jest na plus.

Mimo wszystko muzyka będzie więc na wysokim

miejscu waszej listy priorytetów, a

całą sztuką będzie pogodzenie wszystkiego

tak, byście mogli spokojnie żyć i dalej grać?

Vincent: Myślę, że każdy z nas ma solidnie

ogarnięte jak układać sobie życie wokół zespołu.

Sarah siedzi w przemyśle muzycznym

od około 15 lat, pisząc dla licznych magazynów

i stron internetowych, zajmując się zespołami

dla wytwórni płytowych i uczestnicząc

w niezliczonych koncertach. Reszta z

nas też udzielała się (i nadal udziela) w wielu

innych muzycznych projektach.

Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,

Paweł Gorgol

SMOULDER 91


Ekspresja artystyczna

Prawa uliczne? Zła reputacja? Brzmi jak tematyka utworów jakichś łysych

hoolsów grających w kapeli oi punkowej, nieprawdaż? Ale przecież metal

(taki czy inny) do bardzo grzecznych gatunków też nigdy nie należał. Chłopaki z

Leathurbitch swą radosną twórczością to tylko potwierdzają. A o owej twórczości

opowiedzieli nam wokalista Joel Starr i gitarzysta Patrick Sandiford.

HMP: Patrząc na wasze fotki mam nieodparte

wrażenie, że patrzę na zdjęcia zespołu,

który przybył do nas prosto z lat osiemdziesiątych.

Z którego roku żeście przybyli?

(śmiech)

Joel i Patrick: Zespół oryginalnie powstał w

2015 roku, ale zdecydowanie lubujemy się w

klimatach lat osiemdziesiątych.

Część osób tworzących Wasz band (teraz i

w przeszłości) przewinęło się przez zespół

Alpha Viper. Co zatem skłoniło Was, by

powołać do życia kolejny muzyczny?

Alpha Viper jest zespołem, w którym kiedyś

grali Andy, Meshach i Sebastian, jednakże

zawiesili swoją działalność i z tego powodu

zdecydowali się wziąć udział w innych projektach.

Innym Waszym zespołem był Demon's

Bell, który również uprawiał heavy metal w

klasycznej formule. Nie za dużo trochę tych

kapel? (śmiech)

Demon's Bell już niestety nie jest aktywnym

zespołem.

Leathurbitch to jednakże pierwszy zespół

Joela, waszego wokalisty. Jak on w ogóle do

Was trafił?

Leathürbitch nie jest pierwszym zespołem

dla naszego wokalisty Joela. Możliwe, że nie

ma tego w Encyklopedia Metallum, ale Joel

był oryginalnym wokalistą zespołu Children

Of Seraph, a także był w zespole Voltanic

zanim dołączył do Leathürbitch. Patrick odnalazł

Joela poprzez ogłoszenie muzyczne -

szukał muzyków do swojego nowego projektu

i przez przypadek natknął się na wzmiankę

mówiącą, że Voltanic szuka gitarzysty rytmicznego.

Po przesłuchaniu EPki "The Nightmare

Is Fully Alive" zdecydował skontaktować

się z Joelem, a reszta to już historia.

Foro: Leatheurbitch

Śpiewacie o prawach ulicy oraz o swej złej

reputacji. Naprawdę macie w dupie co ludzie

o Was myślą?

Pomimo tego, że nasze teksty mają dość szorstki

wydźwięk, to jednak zależy nam na naszej

lokalnej społeczności metalowej i na naszych

fanach. Każda z naszych piosenek opowiada

historię, które niekoniecznie są odzwierciedleniem

naszych przekonań - są one

tylko ekspresją artystyczną.

Rok temu ukazała się EP-ka zatytułowana

nazwą Waszej grupy. Jak ją oceniacie po

tym krótkim okresie?

Powiedziałbym, że pomimo czasu, który minął

wciąż mamy bardzo dobrą opinię o naszej

EPce. Wiele się zmieniło od momentu jej nagrania,

lecz nadal odtwarzanie piosenek z tej

EPki na koncertach sprawia nam wielką radość

i jesteśmy niezmiernie wdzięczni i dumni

ze wszystkich możliwości jakie nam te wydawnictwo

dało.

W tym roku natomiast ukazał się Wasz

pierwszy pełen album zatytułowany "Into

The Night". Jak oceniłbyś jego zawartość

porównując go do EPki "Leathurbitch"?

Uważamy, że pod względem stylistycznym

"Into The Night" brzmi trochę bardziej "glam

metalowo" w porównaniu do naszej EPki.

Wciąż jest masa nawiązań do speed metalu,

lecz przy pisaniu "Into The Night" zdecydowaliśmy

się skupić na pisaniu chwytliwych i

"zaraźliwych" piosenek w przeciwieństwie do

próby napisania najcięższej piosenki jaką się

da.

Wspomniana EPka była wydawnictwem

niezależnym, "Into The Night" znalazła się

natomiast w katalogu High Roller Records.

Jak oceniacie tą zmianę?

Wydawanie albumów na własny asumpt zdecydowanie

ma swoje plusy, aczkolwiek jesteśmy

szczęśliwi, że jesteśmy częścią katalogu

High Roller Records. Współpraca z wytwórnia

daje wiele możliwości, które są niedostępne

jeżeli pracuje się samemu.

W różnych źródłach podajecie, że Wasze inspiracje

to głównie Anthrax, Savage Grace

i Loudness. A coś ze świeższych rzeczy?

Szczerze mówiąc nie jesteśmy największymi

fanami nowoczesnego popularnego metalu.

Metal teraz nie jest tym, czym był kiedyś, ale

z drugiej strony jesteśmy fanami wielu lokalnych

zespołów metalowych, które grają i próbują

zrealizować swoje marzenia, takich jak

na przykład Sirenhex, Soul Grinder, Solicitor

i Cauldron.

Wasz styl natomiast określacie jako "Sleaze

Speed Metal". Jak definiujecie tą dziwną

łatkę?

Z pewnością zdefiniowalibyśmy sleaze speed

metal jako metal zmieszany z seksem, dekadencją

i nadużywaniem z brudnym ulicznym

nastawieniem i wszystkimi innymi rzeczami,

które sprawiają, że speed metal jest wspaniały.

Podczas nagrywania albumu współpracowaliście

z Joelem Grindem i Charliem Korymem.

Zamierzacie kontynuować tą kooperacje

w przyszłości?

Nie jesteśmy jeszcze pewni jaką drogę obierzemy

na nasz następny album, ale zdecydowanie

chcielibyśmy współpracować z Charliem

i Joelem jeszcze raz.

Ostatnie pytanko. Kim są te laski z okładek

Waszych płyt? (śmiech)

Kobiety na okładce naszej EPki i albumu to

tak na prawdę jedna i ta sama osoba - miała

platynowe blond włosy na EPce, a czarne na

albumie. Nazywa się Breanna Whipple. Jest

z Kanady i jest naszą dobrą przyjaciółką.

Bartek Kuczak,

Tłumaczenie: Paweł Gorgol

92

LEATHURBITCH


Coś zabójczego

Widac, że Shaun "Vanik" Vanek to pasjonat uwielbiający horrory. Nawet

te kiczowate, tzw klasy B. Jego muzyka niesie w sobie również sporą dawkę tej pozytywnej

w pewnym aspekcie pszaśności. Ale z drugiej strony czegóż oczekiwać po

takim maniaku. Shaun podzielił się z nami historyjką o swych fascynacjach filmowymi

horrorami. Oczywiście nie zapominajmy, ze to magazyn muzyczny, więc o

nie również tu sporo.

HMP: Witam. Jak nazywa się ten efekt gitarowy,

który pojawia się w utworze tytułowym?

Shaun "Vanik" Vanek: Myślę, że odnosisz

się do solowego efektu basowego. To tylko

Ed, który wyłącza swoim basie używa pedału

"wah".

Na chwilę obecną jesteś jeszcze członkiem

dwóch innych zespołów. Czy uważasz, że

nie da się zrealizować niektórych pomysłów,

które wykorzystujesz Vanik w innych Twoich

projektach?

Jestem pewien, że są rzeczy, które zawsze będą

charakterystyczne dla wszystkiego, co robię,

jednak istnieją znaczące różnice w moim

podejściu do każdego projektu. Ale po kolei.

Midnight - to dziecko Athenara, on tam nad

wszystkim czuwa. Vanik - wypełnia moją miłość

do horrorów i w zasadzie przedstawia to,

jak widzę mój idealny rock/metalowy zespół.

Vandallus - to wspólny projekt z moim bratem,

który był nastawiony na hard rock w latach

70-tych i 80-tych.

gość, który tworzy magazyn o nazwie "Midnight

Magazine", w którym zamieszcza ciekawe

historie oraz grafiki.

W jakim wieku zaczęła się ta fascynacja?

Odkąd tylko pamiętam. Moja babcia pokazała

mi "Halloween" jak byłem bardzo młody i

już mi tak pozostało po dziś dzień.

W 2018 roku przed "II Dark Season" wydałeś

dwie EP-ki.

"Deadly Treasures" ukazało się dlatego, że

Like To Be Be Frightened". Dlaczego zdecydowałeś

się sięgnąć akurat po ten utwór?

Pomysł pochodzi od Athenara (Jamie Walters),

który zaproponował mi to jako cover,

ponieważ od strony lirycznej kawałek ten idealnie

pasował do mojego stylu. Nigdy wcześniej

nie słyszałem tego utworu. Jestem wielkim

fanem Hawkwind ale tego nie znałem.

Lubie sięgać po rzadkie rzeczy, bo często kopią

dupę bardziej niż te wszystkim znane.

W niektórych utworach np. "Werewolf" słyszę

spore wpływy punk rockowe. Czy zgadzasz

się ze stwierdzeniem, że bez punka

prawdopodobnie nie byłoby dziś heavy metalu?

W sumie trudno sobie wyobrazić, jak by było,

ale moim zdaniem to tylko dwie różne formy

rock n rolla.

Pozostając w temacie, co sądzisz o gatunku

zwanym horror punk?

Nie interesuję się nim. Niektóre rzeczy mi się

podobają, ale nie sięgam po nie zbyt często.

Jak wyglądają Twoje występy na żywo?

Zatem, który z twoich projektów jest dla

Ciebie priorytetem?

W tej chwili głównie się skupiam na Midnight,

więc jest to mój główny priorytet. Nieustannie

piszę i nagrywam muzykę, ale to

właśnie Midnight dyktuje mi harmonogram.

Okładka albumu wygląda jak plakat horroru

klasy B (śmiech) Czy to tak miało wyglądać

w zamyśle?

Jasne, właśnie opisałem artyście to, czego

chciałem, a on to w odpowiedni sposób narysował.

Zawsze, gdy mam pomysł na album

czy cokolwiek innego, przesyłam pomysły

mojemu grafikowi Larry'emu Weberowi.

Więc czasami mam obrazek mimo, że nie

mam muzyki.

Jaki rodzaj horrorów lubisz najbardziej?

Takie, które u nas określa się mianem "campy".

Szczególnie te z lat osiemdziesiątych. Od

strony technicznej często gówniane, a mimo

to kopały dupę. Wiesz, coś w stylu "Piątku

13-ego". Uwielbiam całe spektrum postaci w

horrorze. Nigdy dość Frankensteina, Draculi,

Jasona Voorheesa, Freddy'ego, Myersa

itd... postaci wnoszą do filmu więcej radości.

Nie można tego typu filmów traktować śmiertelnie

poważnie.

Czy inspiracje znajdujesz tylko w filmach,

czy może także sięgasz po książkowe horrory?

We wszystkim. Niezależnie od tego, czy jest

to książka, tzw "hound magazine", komiks czy

film. Mam tego pełno wokół siebie. Jest taki

Foto: Vanik

miałem okazje dostać tanie kopie płyt CD do

wykorzystania jako materiały promocyjne.

Pierwszy album został wydany przez niemiecką

wytwórnię Van Records, więc był on trochę

trudny do zdobycia w Stanach. Zatem

chciałem to nieco ułatwić. Tak po prostu. Natomiast

"Samhain EP" powstało, ponieważ

zawsze chciałem zrobić straszne dźwięki, upiorne

odgłosy, które mogą być odtwarzane na

przykład podczas godzin pracy. Wypuszczę

więcej tego typu nagrań

Zatem w jakim odstępie czasu powstały

wspomniane materiały?

Pracuję na bieżąco. Nie jestem osobą, która

nagraniu jednego materiału poświęca lata.

Lubię od razu uchwycić odpowiedni moment

i zrealizować go jak najszybciej. Czasami nawet

nie szukam wytwórni, po prostu sam wydaje

album.

Jedną z piosenek z "II Dark Season" jest cover

Roberta Calverta zatytułowany "We

Czy jak podobne grupy, używasz scenicznych

dekoracji?

Użyliśmy rekwizytów w postaci naszej maskotki

i dwóch dyni stojących na wzmacniaczach.

W końcu chciałbym zrobić z tym zespołem

fajny występ na dużej scenie. To by

było coś zabójczego!

Więc kiedy ten występ?

Żadnych planów na razie nie mam. Ale kiedy

przyjdzie odpowiedni czas zrobię to tak, jak

sobie wyobrażam!

Bartek Kuczak

VANIK 93


Zważywszy wysoki poziom płyt Zarpy,

mimo tego, że ukazują się one tak często,

wygląda na to, że coś takiego jak brak natchnienia

ci nie grozi, a nowe pomysły pojawiają

się nieustannie?

Na szczęście nie narzekam na brak inspiracji,

zawsze znajdę coś nowego, co mnie zmotywuje.

Już teraz mam przygotowanych dwadzieścia

kolejnych piosenek, a będę komponował

jeszcze przez rok. To pokazuje, że źródło

inspiracji jeszcze nie wyschło.

HMP: Funkcjonujecie z podziwu godną regularnością,

wydając co rok płytę, a czasem

nawet dwie - nie ma wspanialszego uczucia

niż satysfakcja po ukończeniu kolejnego albumu?

Vicente Feijóo: Tworzenie muzyki jest dla

mnie koniecznością. Mam bardzo dużo do

przekazania, nie mogę tego procesu powstrzymać.

Szkoda, że większość ludzi nie

dociera do mojej twórczości, niemniej jestem

bardzo zadowolony, że mogę ciągle tworzyć.

Paradoksalnie chyba właśnie teraz, w czasach

tak trudnych dla niekomercyjnej muzyki,

działa wam się łatwiej niż choćby w latach

80. - macie może nie jakoś wyjątkowo liczną,

ale wierną grupę fanów, a do tego

Własna tożsamość

- Serca ani duszy nie obowiązują umowy - podkreśla lider Zarpy Vicente

Feijóo i kolejna płyta tego hiszpańskiego zespołu jest świetnym dowodem takiej

postawy. "Viento Divino" zawiera bowiem metal cudownie staroświecki, ale zagrany

z taką energią, że wiele młodszych kapel może o niej tylko pomarzyć:

Na waszych koncertach nie brakuje więc

pewnie zaskoczeń podczas spotkań z fanami,

bo składają się oni z kilku pokoleń: od

ludzi pod 60-tkę do nastolatków?

Podczas koncertów patrzę fanom w oczy i

widzę w nich ten sam błysk, zarówno u młodych

jak i starych. Czasem na występ przychodzą

rodzice z dziećmi, a nawet wnukami,

to jest cudowne!

Pewnie nawet nie wyobrażacie sobie sytuacji,

że moglibyście grać coś innego, na

przykład death czy black metal - klasyczny

hard & heavy jest waszą pierwszą i zdecydowanie

jedyną, muzyczną miłością?

Nie, nie zmienię stylu, ale gdy posłuchasz naszych

płyt, znajdziesz ślady progresywnego

Wielu muzyków ma jednak z tym poważny

problem, zdarzają im się nawet takie blokady

twórcze, że latami nie są w stanie skomponować

choćby jednego utworu czy napisać

jakiegokolwiek tekstu - myślisz, że to

kwestia wypalenia, presji czy jeszcze czegoś

innego?

Nie mam pojęcia! Każda osoba jest inna, ja

sam nie miałem kryzysu twórczego, mogę

komponować podczas naszej rozmowy albo

gdy udzielam lekcji gry na gitarze. W tym aspekcie

jestem szczęściarzem.

Czyli mając tyle materiału uznałeś, że

warto uzupełniać te regularne albumy,

dostępne na całym świecie, niskonakładowymi

wydawnictwami, takimi dla najwierniejszych

fanów i kolekcjonerów?

Tak! Przygotowywanie tego typu wydawnictw

dla najbardziej lojalnych fanów uważam

za swój obowiązek. Szkoda, że żadna wytwórnia

płytowa nie jest zainteresowana tymi

klejnotami i tylko garstka ludzi na świecie

może ich posmakować.

wciąż docieracie do młodszych słuchaczy,

którzy dopiero niedawno odkryli tradycyjny

metal?

Heavy metal nie jest obecnie modny, jestem

tego świadomy, ale nie piszę muzyki, aby

podążać za modą. Nie uważam, abym utknął

w latach 80., tamte czasy minęły, więc wewnętrznie

rozwijam się i patrzę w przyszłość.

Nasz publika jest bardzo lojalna, mamy legion

fanów na całym świecie. Nasi fani to ludzie

w wieku od 12 do 60 lat i to jakby cud,

móc łączyć pokolenia za pomocą muzyki.

Foto: Zarpa

rocka, hard rocka, power metalu i wielu innych

gatunków. Zarpa jest zespołem, który

chce zachować swoją tożsamość - na naszych

płytach znajdziesz wiele różnorodnej muzyki,

zawsze jednak w stylu Zarpy.

Musisz mieć jakiś system podziału utworów:

ten zostawiam na kolejną, regularną

płytę dla Pure Steel Rec., ten ukaże się na

CD-R?

Pure Steel Records sami wybierają utwory,

a pozostałe piosenki są przeznaczone na

wspomniane limitowane edycje.

Fani pewnie cieszą się z tych wydawnictw,

a i wy macie świadomość, że trafiły do

ludzi, a nie kurzą się bez pożytku w archiwum?

Fani dziękują mi za te wydawnictwa, one zawsze

się wyprzedają. Mógłbym zrobić wiele

innych edycji i one również osiągnęłyby sukces,

ale może stanie się to później. Wydania

winylowe to pomysł, który również chodzi

mi po głowie.

"Dispuesto para atacar" ukazał się przed

trzema laty, była więc najwyższa pora nagrać

coś nowego?

Generalnie robimy płytę co dwa, trzy lata,

taki system sobie wypracowaliśmy i nie chcemy

tego zmieniać. Będziemy tak robić, dopóki

starczy nam sił i będziemy mieli chęci do

pisania muzyki.

Przedstawiasz wytwórni jakieś demo, propozycje

utworów na płytę, czy też sami dokonujecie

tego ostatecznego wyboru co trafi

na kolejny krążek Zarpy?

Przekazuję do wytwórni około trzydziestu

pięciu piosenek, wybrawszy te najlepsze.

Oceniam je w skali od 0 do 10 i tylko te, które

mają ocenę 9 lub 10 są wybierane.

Kiedy słucham "Viento Divino" uderza

mnie to, że ta płyta brzmi tak, jakby stworzenie

jej dało wam dużo radości, powstała

z potrzeby serca, a nie wymuszona kontraktem?

Zawsze komponuję dla siebie i dla tych, którzy

wiedzą jak słuchać. Serca ani duszy nie

obowiązują umowy.

94

ZARPA


Foto: Nacho Nachete

To chyba najgorsza rzecz, jak może przytrafić

się artyście: nie ma pomysłów ani

chęci nagrania czegokolwiek, a musi, dlatego

wiele zespołów ma w swych dyskografiach

płyty, które tak naprawdę nie powinny

ujrzeć światła dziennego?

Mnie się to nie przydarzy. Nie potrzebuję

psychologa, aby tworzyć muzykę, jak to się

zdarzyło pewnej znanej kapeli. Napędza

mnie pasja tworzenia i za każdym razem czuję

dreszcz emocji, gdy biorę gitarę do ręki i

podłączam ją do wzmacniacza.

Podchodzisz krytycznie do tego co stworzyłeś

w przeszłości, łapiesz się na tym, że

chciałbyś coś poprawić w aranżacji czy pod

względem brzmienia, czy też nie zaprzątasz

sobie tym głowy, a każda płyta jest takim

swoistym dokumentem czasów, w których

powstała?

Jeśli posłuchać moich wczesnych nagrań, to

nie brzmią one jak to, co nagrywam obecnie.

Każdy album jest odbiciem swoich czasów.

Mógłbym zmienić styl albo całkowicie zmienić

heavy metal, ale fani chyba by tego nie

zrozumieli, dlatego kontynuuję pisanie w

tym samym stylu. Jestem muzykiem i swobodnie

poruszam się w stylach innych niż metal

i rock. Łatwo byłoby mi komponować eksperymentując

z nowymi brzmieniami i odejść

od tego, co zwykle robię, ale dla Zarpy wolę

pozostać wiernym jednemu stylowi: dużo

melodii, dużo harmonii, potężny bas i niekończące

się pochody gitary.

"Viento Divino" to bardzo udany materiał,

heavy metal totalnie archetypowy, ale grany

z taką werwą, że wiele młodszych zespołów

może jej wam pozazdrościć. Do

tego jest to album w swej stylistyce dość

urozmaicony - myślisz, że zdołacie dzięki

niemu dotrzeć do szerszej publiczności, czy

też już do końca istnienia zespołu zakotwiczyliście

w metalowym podziemiu?

Jak to się mówi w moim kraju: Hojala! Oznacza

to mniej więcej pragnienie osiągnięcia

celu. Jesteśmy zamrożeni w czasie: ludzie

myślą, że ponieważ zaczęliśmy w 1977 roku,

wypaliliśmy się jako zespół, a to nieprawda.

Jak wspomniałeś, wiele młodych kapel może

nam pozazdrościć tego, co robimy, jesteśmy

"wujkami" z pokładami energii i entuzjazmu,

wierzymy tylko w przyszłość, przeszłość nas

nie interesuje. Gdybyśmy mieli sensownego

promotora, który by nas prowadził, jestem

przekonany, że nasza publiczność zwiększyłaby

się znacznie, ale jeszcze nie teraz. Być

może stanie się to, gdy kapela będzie obchodzić

swoje pięćdziesięciolecie (śmiech).

Żeby ten stan rzeczy uległ zmianie musielibyście

pewnie grać znacznie więcej koncertów

poza Hiszpanią, na co niestety od

lat się nie zanosi?

To nasz największy problem: nie możemy

znaleźć sposobu na granie poza Hiszpanią na

odpowiednich warunkach. Nie ma komu zaprosić

nas na festiwale czy do sal koncertowych,

dlatego boimy się takich sytuacji.

Gdy graliśmy poza granicami kraju, reakcje

publiczności były bardzo dobre. Uważam, że

gdybyśmy zagrali więcej koncertów w Niemczech

i innych krajach, zdobylibyśmy więcej

fanów, a sprzedaż naszych płyt by wzrosła.

Jedynym plusem tej sytuacji jest fakt, że

dzięki internetowi możecie teraz dotrzeć do

fanów z całego świata, popularyzując przy

tym hiszpański metal?

Dokładnie, dzięki internetowi możemy dotrzeć

w dowolne miejsce na świecie. W czasach

kiedy sieci nie było, nie było to możliwe

i byliśmy skazani na anonimowość - to dlatego

nie jesteśmy szerzej znani.

Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,

Karol Gospodarek

ZARPA 95


Powiedzcie mi coś o pracy w studio. Czy po

takiej przerwie umiałyście się w niej odnaleźć?

Czy dobrze się czujesz z nowymi technologiami?

Julie Turner: Dla mnie nie było zbyt wielu

nowości. Jeśli chodzi o nagrywanie perkusji

niewiele się zmieniło. Podczas nagrywania byłam

bardzo zrelaksowana i wyluzowana.

Wspaniałe doświadczenie jak dla mnie.

Jody Turner: Nie zauważyłam jakiegoś dużego

przeskoku. Oczywiście wiadomo, że żyjemy

w czasach powszechnej cyfryzacji, ale

mam swoje małe studio w domu i czuję się

bardzo komfortowo z nową technologią nagrywania.

To było ekscytujące wrócić do studia,

by nagrać zupełnie nowy album. Wiedziałyśmy,

że mamy dobry materiał i niecierpliwie

oczekiwałyśmy jego realizacji.

Ręka na pulsie

Rok 2019 to rok wydania przez Rock Goddess pierwszego pełnego albumu

od... 32 lat. No tak, "lepiej późno niż wcale" chciałoby się rzec. O kulisach

owego powrotu i nowym albumie zatytułowanym "This Time" (tytuł jak najbardziej

odpowiedni do okoliczności) opowiedziały nam siostry Jody i Julie Turner.

HMP: Witam. Po 32 latach wracacie do

życia z nowym pełnym albumem. Jak oceniasz

zmiany, jakie zaszły na rynku muzycznym

od 1987 roku?

Julie Turner: Lata 80-te to początek muzyki

nazwijmy to mobilnej. Pamiętam mojego

pierwszego "Walkmana", który uważałam za

coś niesamowitego. Mogłam iść ulicą i posłuchać

mojej ulubionej kasety! Żałuję, że go nie

zachowałam. Dziś muzyka jest o wiele łatwiej

dostępna, co jest fantastyczne. Możesz

usłyszeć każdy gatunek muzyki gdziekolwiek

jesteś, w każdej chwili. Z drugiej strony, czy

to takie fajne?! Mówiąc szczerze, cenię sobie

pamięć o dawnych latach. Gdy oszczędzało

się pieniądze i chodziło do naszego lokalnego

sklepu z płytami. Pamiętam jak kupiłam mojego

pierwszego 45-calowego singla, którym

był "Can The Can" Suzi Quatro. Byłam bardzo

podekscytowana i nadal mam swój egzemplarz

swojego ukochanego singla.

Jody Turner: Jeśli chodzi o zespoły, które

dostają oferty płytowe, to bardzo się zmieniło.

Jest to kombinacja technologii pozwalająca

ludziom nagrywać i produkować dużo

więcej. Firmy nagraniowe nie działają już tak

jak kiedyś. Inwestycje w rozwój artystów znacznie

się zmniejszyły.

Dwa lata temu wydałyście EP-kę zatytułowaną

"It's More Than Rock n Roll". Dlaczego

wtedy nie zdecydowałyście się wydać

pełnego albumu?

Julie Turner: Nie byłyśmy wtedy w pełni

gotowe na wydanie pełnego albumu, ale byłyśmy

świadom, że nasi fani oczekują na jakieś

nowe nagrania Rock Goddess, więc wydałyśmy

EP-kę i nakręciliśmy teledysk do "It's

More than Rock n Roll"...

Jody Turner: Na samym początku wydanie

EP-ki i teledysku było słusznym krokiem.

Nadal pisałam muzykę na pełny album. "It's

More Than Rock n Roll" miało za zadanie

skrócić czas oczekiwania.

Jakie było główne źródło Waszej motywacji

by powrócić do grania muzyki?

Julie Turner: Mój tata (John Turner - były

menadżer) wysłał mi maila i nie czytając go,

już wiedziałem, że chodzi o ponowne zawiązanie

zespołu. To był dziwny moment. Oczywiście

po przeczytaniu powiedziałem "tak" i

przeszłam do działania niemalże od razu!

Jody Turner: Chciałam powrotu w oryginalnym

składzie, Tracey była gotowa, ale musiałyśmy

poczekać, aż dzieci Julie dorosną. Kiedy

dowiedziałyśmy się, że Julie jest gotowa,

ruszyliśmy z kopyta.

Wróciłyście na krótko w 1994 roku. Zespół

istniał tylko przez rok. Dlaczego wtedy nie

zdecydowałeś się kontynuować?

Jody Turner: Po prostu nie wyszło. Miałam

wówczas problem z plecami i musiałam często

odwiedzać szpital, co nie wcale nie pomagało

w działalności grupy.

Porozmawiajmy o albumie "This Time".

Bardzo interesującą rzeczą jest okładka albumu.

Czy Meduza ma coś wspólnego z tekstami

albumu?

Jody Turner: Chcieliśmy przywołać okładkę

z drugiego albumu, ale lekko ją zmodyfikowaliśmy.

Ma na imię Eva. Na pewno wróci w

przyszłości.

Więc porozmawiajmy o tekstach. Niektóre

z nich wydają się być bardzo pozytywne.

Jody Turner: Chciałam by album był bardziej

polityczny, bo ileż można pisać tylko o

seksie. Właściwie na tą chwilę jestem osobą

bardzo zaangażowaną politycznie, ale do tej

pory nie łączyłam tego z tekstami. Ale tym

razem stwierdziłam, że warto uwzględnić

więcej tematów społecznych. "Calling To

Space" dotyczy religii, a "Why Do We Never

Learn" dotyczy stanu planety w ogóle! Chciałam,

aby teksty były bardziej zróżnicowane i

dojrzałe. Mam nadzieję, że mi się to udało!

Album został wydany przez wytwórnię

płytową Bite You To Death Records. Czy

to jest Wasza wytwórnia?

Julie Turner: To nasza własna wytwórnia.

Kiedy podpisaliśmy kontrakt na płyty z

A&M w latach 80-tych było to zupełnie inne

doświadczenie. Wtedy nasz tata zarządzał

nami i razem z wytwórnią płytową podejmowali

wszelkie decyzje biznesowe. Ale czasy

się zmieniają i wiele muzyki jest teraz produkowana

niezależnie. Co prawda nie zawsze

z wyboru, ale jednak to fakt. Po raz drugi

mieliśmy szczęście, ponieważ mamy wokół

siebie świetny zespół ludzi, którzy bardzo

mocno wierzą w nasz zespół. Zaginęłybyśmy

bez naszego managera Richarda Thompsona

i oczywiście nasi fantastyczni fani zebrali

fundusze, aby album mógł zostać nagrany.

Jody Turner: Tak, szukałyśmy wytwórni płytowej

i mieliśmy oferty, ale w końcu zdecydowaliśmy

się zrobić to na własną rękę. Nie

zamierzam kłamać, to nie było łatwe zadanie

i ciężko pracowałyśmy, aby wydać ten album.

Jesteśmy z niego bardzo dumne. Wykonywanie

całego procesu na własną rękę smakuje

lepiej, kiedy osiąga się tym zamierzony efekt.

Foto: Rock Goddess

Dlaczego Tracey opuściła zespół?

Julie Turner: Powody osobiste. To fantasty-

96

ROCK GODDESS


Foto: Rock Goddess

czne, że w Girlschool świetnie jej idzie.

Jody Turner: Tak, to decyzja Tracey i szanujemy

to. Bardzo się cieszymy, że działa w

Girlschool. Jej gra na albumie jest fantastyczna,

jest niezłą basistką.

Macie teraz w składzie nową basistkę Jenny

Lane. Jak trafiła do Rock Goddess?

Julie Turner: Po prostu przesłuchałyśmy ją.

Od razu jej gra nam się spodobała.

Jody Turner: Julie i ja od razu wiedziałyśmy,

że jest to dziewczyna idealna do Rock

Goddess. Naprawdę mamy razem świetną

zabawę.

Czy trudno było znaleźć kobietę profesjonalnie

grającą na basie?

Julie Turner: Nie, dlaczego miałoby być?

Jody Turner: Nie tym razem. Czasy się zmieniły.

Więcej dziewczyn bierze się za granie.

Najwyższy czas.

Mniej znaczy więcej

Devil's Gun to naprawdę wesoła szwedzka ekipa. Kawałek o wdzięcznym

tytule "Aligator Fuckhouse" jest tego najwspanialszym przykładem. O genezie tego

kawałka oczywiście też jest w tym wywiadzie. Ale to tylko jeden motyw poniższego

wywiadu. Na nasze pytania odpowiadał gitarzysta grupy Philip Nilsson.

HMP: Twój band powstał w 2012 roku. Jak

w ogóle narodził się pomysł założenia grupy

rockowej?

Philip Nilsson: W zasadzie spotykaliśmy się

na różnych imprezach i zdaliśmy sobie sprawę,

że wszyscy kochamy ten sam rodzaj muzyki,

więc pewnej nocy zebraliśmy się razem i

zdecydowaliśmy się, by zacząć grać wspólnie.

Na początku mieliśmy dwa zespoły w dokładnie

tym samym składzie. Pod jednym szyldem

graliśmy metal industrialny, a pod drugim

klasyczny hard rock. Obecnie jesteśmy

gdzieś pomiędzy.

Wasza główna inspiracja jest widoczna aż

nazbyt wyraźnie. Nie pomylę się chyba, jeśli

powiem, że to Accept (śmiech).

Tak, oczywiście Accept ma wpływ, ponieważ

stworzyli jedne z najlepszych albumów w historii

heavy metalu i, ale nie nazwałbym ich

naszym głównym wpływem. Wszyscy mamy

różne inspiracje, ale dzięki mocnemu głosowi

Joakima rzeczywiście wielu ludziom kojarzymy

się z Accept. Ale jeśli dodasz do tej nasze

mieszanki trochę Motley Crue, Metallica,

WASP i Judas Priest, to masz przepis na Devil's

Gun.

Skoro gracie muzykę bardzo przypominającą

jeden z legendarnych zespołów, nie boisz

się, że Devil's Gun dostanie łatkę "copy

bandu"?

Nie, niezupełnie, robimy tylko muzykę, której

sami chcemy słuchać i jest to dla nas całkiem

naturalne. Jeśli ktoś uważa, że brzmimy

jak inny zespół, to jest to jego strata. Uważamy,

że robimy swoje własne rzeczy.

Właśnie wydaliście Wasz nowy album zatytułowany

"Sing For The Chaos". Jesteś w

pełni zadowolony z efektu końcowego?

Tak, jesteśmy naprawdę zadowoleni z tego,

jak ten album finalnie wygląda. To pierwszy

raz, kiedy mieliśmy jakąkolwiek pomoc od

kogoś spoza zespołu w pisaniu piosenek i to

naprawdę dało nam impuls, którego potrzebowaliśmy,

aby przenieść wszystko na zupełnie

nowy poziom. Nasz producent Patrik

Magnusson (Mick Mars, Crashdiet) uczestniczył

w procesie pisania od kiedy zaczęliśmy

pracować nad tym albumem i jesteśmy

naprawdę zadowoleni z tej współpracy.

Powiedz mi proszę, coś więcej na temat tego

procesu. Jak długo to trwało? Kto był głównym

kompozytorem?

Napisanie tego albumu zajęło około 1,5 roku,

kilka piosenek zostało napisanych w sali

prób, ale większość z nich napisaliśmy w domu.

Muzyka jest pisana głównie przez Philipa,

Fredrika i Jonatana oraz teksty Joakima

i Olivera.

Kiedy braliście się za w tworzenie tego albumu,

czy mieliście na to jakiś konkretny pomysł,

czy może wszystko było spontanicz-

A co z planowaną trasą koncertową? Kiedy i

gdzie możemy zobaczyć Rock Goddess w

najbliższej przyszłości?

Julie Turner: We wrześniu ruszamy w trasę

po Wielkiej Brytanii wraz z Heavy Pettin' i

jesteśmy bardzo podekscytowane. To nasza

pierwsza brytyjska trasa koncertowa od lat

80-tych i nie możemy się doczekać!

Jody Turner: Mamy kilka terminów w kolejce,

więc proszę zajrzeć do naszego Facebooka,

(Rock Goddess Official), aby być na

bieżąco. Chcielibyśmy przyjechać i zagrać w

Polsce, jeśli ktoś zechce nas zaprosić (śmiech)

Czy brałyście udział w innych projektach

muzycznych podczas przerwy w działalności

Rock Goddess?

Jody Turner: Zrealizowałam kilka projektów,

byłam w zespole Brain Dance. Napisałam również

kilka kawałków na potrzeby telewizji.

Zawsze trzymałam rękę na pulsie.

Bartek Kuczak

Foto: Devil’s Gun

DEVIL’S GUN 97


ne?

Nie mieliśmy dokładnego pomysłu, jak to zabrzmi

na początku, ale wiedzieliśmy, że chcemy,

aby album był cięższy, bardziej niegrzeczny

i lepiej wyprodukowany niż nasz debiut

("Dirty'n'Damned"). To jest dokładnie to, co

osiągnęliśmy, więc jesteśmy naprawdę zadowoleni

z rezultatu.

"Sing For The Chaos". Dlaczego wybrałeś

ten tytuł? Co oznacza dla Ciebie "chaos"?

Gdy już wszystkie piosenki były gotowe, zaczęliśmy

myśleć o tytule albumu i doszliśmy

do wniosku, że większość tekstów krąży wokół

chaotycznych tematów, więc po prostu

uznaliśmy, że jest to najbardziej pasujący tytuł!

Chcieliśmy pisać teksty o tym, co widzimy

wokół nas, i trudno nie zauważyć, że

świat, w którym żyjemy, jest pełen chaosu i

szaleństwa.

Czy strona liryczna jest dla Was ważna?

Czy uważasz, że muzyka rockowa jest

stworzona dla zabawy, a teksty nie powinny

być zbyt poważne. A może wręcz przeciwnie,

powinny dotyczyć bardzo poważnych

rzeczy, takich jak wojna, polityka, ludzkie

tragedie itp.

Tak, myślę, że teksty są ważne. Temat w

utworze nie musi być krystalicznie czysty, ale

musi coś znaczyć. Jedna osoba zrozumie tekst

tak, druga inaczej. Czasem wszystko zależy

od interpretacji. Tekst nie musi być poważny,

może być całkiem zabawny, ale nigdy nie może

to być głupi.

Najzabawniejszy utwór to "Alligator Fuckhouse".

Opowiedz coś o nim więcej.

Joakim i Oliver mieszkali razem w mieszkaniu

kilka lat temu, a "Alligator Fuckhouse" jest

o tym mieszkaniu. W zasadzie mieszkając

tam chlali piwsko i sypiali z brzydkimi sukami.

Więc ta piosenka doskonale podsumowuje

ich życie w tym okresie

Zauważyłem, że Wasze kawałki są raczej

krótkie. Na "Sing For The Chaos" tylko

dwa z nich są dłuższe niż 4 minuty. Czy

kiedykolwiek myślałeś o pisaniu dłuższych,

bardziej skomplikowanych form?

Foto: Devil’s Gun

Dlaczego komplikować pewne rzeczy bardziej

niż potrzeba? Mniej znaczy więcej.

Pochodzicie ze Szwecji. Powiedz mi proszę,

co jest powodem, dla którego są tylko nieliczne

szwedzkie zespoły rockowe decydują

się na śpiewanie w ojczystym języku?

Prawdopodobnie dlatego, że język szwedzki

jest do bani. Myślę, że śpiewanie po szwedzku

brzmi naprawdę kiepsko. Ale mimo to

trzeba docenić tych, którzy to robią, ponieważ

dużo trudniej jest pisać teksty w języku

szwedzkim

A co z trasą koncertową? Czy podczas swoich

tras koncertowych dajecie się ponieść

rockendrollowemu lifestyle'owi?

Zawsze jesteśmy grzeczni! Traktujemy innych

jak chcemy, sami być traktowani. Ale to

działa w dwie strony. Jak ktoś jest dla nas

dupkiem, to możemy być dupkami dla niego!

(śmiech)

Ok, teraz na poważnie. Jaki występ na żywo

Devil's Gun pamiętasz najbardziej?

Każdy show jest wyjątkowy na swój własny

sposób, zawsze masz okazje poznać nowych

ludzi, których nigdy nie zapomnisz. Ale koncert,

który osobiście najbardziej pamiętam, to

nasz pierwszy koncert w Szwajcarii, który był

również naszym pierwszym koncertem poza

Skandynawią. Było to na małym festiwalu

zwanym "Ice Rock Festival", scena była w

starej stodole, a że był początek stycznia, było

cholernie zimno. Ale byliśmy tam i razem

z zebranymi ludźmi, mimo mrozu, mieliśmy

dużo zabawy.

Więc jakie są Wasze najbliższe plany?

W tej chwili planujemy więcej koncertów,

które mamy nadzieję ogłosić wkrótce, mamy

jeszcze kilka teledysków i cały czas na bieżąco

piszemy nową muzykę.

Bartek Kuczak

HMP: Witaj Nick. Właśnie wydaliście nowy

album zatytułowany "Man And Machine".

Tytuł zawiera bardzo popularny motyw

w muzyce heavy metalowej. Co ten tytuł i

jego pomysł oznacza dla Ciebie?

Nick Giannakos: Siemka! Cóż, myślę, że tytuł

ma wiele wspólnego z faktem, że komputery

przejmują kontrolę nad życiem ludzi i

prawdopodobnie dojdzie do tego, że w przyszłości

będą one zaopatrzone w sztuczną inteligencję.

Osobiście uważam, że to z jednej

strony fajne, że komputery stały się tak bardzo

zaawansowane, ale jednocześnie musimy

być ostrożni w tym, jak inteligentne i niezależne

od człowieka się stają.

Powiedz mi proszę, czy ten motyw odnosi

się do wszystkich tekstów na albumie?

Cóż, myślę, że Juan i Mike starają się zawrzeć

różne tematy w każdej z piosenek, aby

nie sprawiały wrażenia monotematycznych.

Nie piszę tekstów tylko muzykę. Od strony lirycznej

trzymam się z daleka! (śmiech)

Ale mimo to, może powiesz coś o "The

Inqisitor Trilogy". Jak narodził się ten pomysł?

Myślę, że większość pomysłów na tę trylogię

pochodzi od Mike'a. To bardzo ciekawy temat,

o dawnych czasach i paleniu żywcem za

niepodporządkowanie się rządowi.

A skąd forma "trylogii"? Czy nie było koncepcji,

aby to był jeden długi utwór?

Nie mieliśmy zamiaru pisać trylogii, ale teksty

były na tyle różne, że można było nagrać

to w postaci trzech różnych utworów.

Co jest źródłem pomysłu nagrania coveru

Judas Priest, a konkretnie "Steeler". Czy to

Wasz ulubiony utwór tego zespołu?

Foto: Wretch

98

DEVILS GUN


Dokładnie. Już wiem dlaczego w wywiadzie

dla HMP przeprowadzonym kilka miesięcy

temu z twierdziłeś, że metal, który gra

Wretch jest bardziej akceptowalny w Europie.

Tak, zdecydowanie się z tym zgadzam! W

szczególności po naszej ostatniej trasie koncertowej

w Europie,.

To był mój pomysł, aby nagrać ten cover.

Zawsze kochałem Judas Priest, szczególnie

ich starsze rzeczy, a "Steeler" zawsze był jedną

z moich ulubionych piosenek.

Czy często grasz covery (na przykład podczas

prób lub koncertów)? Czy brałeś udział

w nagrywaniu jakichś tribute albumów?

Dodaliśmy "Steeler" do naszej koncertowej

setlisty. Nigdy wcześniej nie graliśmy żadnych

coverów. Myślę, że możemy teraz

umieszczać jeden cudzy utwór na każdym albumie,

ponieważ ten wyszedł nadspodziewanie

dobrze.

Kochamy Europę!!!

Spodziewalibyście się, że niektóre amerykańskie zespoły uprawiające typowo

amerykańską odmianę power metalu wolą grać koncerty na Starym Kontynencie?

Może to być dziwne, lecz tylko pozornie. Wiadomo, Stany Zjednoczone to

kraj powszechnej konsumpcji, gdzie większość społeczeństwa w każdej dziedzinie

życia podąża za trendami (u nas niestety zaczyna się robić podobnie). O całej tej

sytuacjo oraz o nowym albumie Wretch opowiedział nam gitarzysta i wieloletni

lider grupy Nick Giannakos.

Więc co z trasą w USA? Jakieś plany?

Nie, żadnych tras w USA. Mamy kilka zarezerwowanych

koncertów w lecie. Potem prawdopodobnie

zacznę pracować nad nowym

materiałem. Mam też w planach instrumentalny

album, który właśnie ukończyłem i

który wkrótce ukaże się na Pure Steel.

W jakim wieku jest twoja publiczność. Czy

na koncertach obserwujesz więcej młodych

ludzi czy starych rockowych wyjadaczy?

To ciekawe pytanie. Tutaj, w Stanach Zjednoczonych,

wydaje się, że jest to starsza

publika. Zauważyłem jednak, że w Europie,

szczególnie w ostatnich kilku koncertach, było

wiele różnych grup wiekowych, co nie

ukrywam, bardzo mnie cieszy.

We wspomnianym wywiadzie twierdziłeś

również, że wiele klubów heavy metalowych

w Waszym mieście Cleveland zmieniło

W utworze "Schwarzberg" partia chóru zaczyna

się słowami "Join to the Choir....". To

są najlepsze słowa na początek, ponieważ ta

partia wydaje się być idealna do masowego

odśpiewania. Skąd pomysł na takie nietypowe

rozwiązanie?

Juan wymyślił to wszystko. Był to jeden z

ostatnich utworów, które napisałem na płytę

i wydawało mi się, że partia chóru tam pasuje.

Juanowi bardzo łatwo było wymyślić do

niego tekst.

Właśnie, "Man And Machine" to drugi

album nagrany ze wspomnianym wokalistą

Juanem Ricardo. Jak dołączył do Wretch?

Po wydaniu płyty "The Warriors" zacząłem

pisać muzykę na następną płytę - "The

Hunt", kiedy usiedliśmy do pracy nad tekstami

z naszym starym wokalistą Ronem, zaczęliśmy

z nim pracować nad demami, a on

miał sporo problemów ze śpiewem. Więc kiedy

przyszedł czas na nagranie, nie był w stanie

już nagrać swych partii. Skontaktowałem

się z Juanem i zapytałem, czy byłby zainteresowany

dołączeniem do zespołu. Jak było dalej,

wiadomo.

Juan był również aktywnym wokalistą

heavy metalowym w latach 80-tych. Czy

znałeś go przed jego dołączeniem do zespołu?

Tak, Juan i ja występowaliśmy razem w różnych

zespołach, ale nigdy się nie nagraliśmy

wspólnie nic, co jest o tyle dziwne, że zawsze

byłem wielkim fanem jego stylu wokalnego.

Ale teraz pracujemy razem i sytuacja ta okazała

się wspaniała!!!

Śpiewa on również w Soulles Sky i Ritual.

Czy nie koliduje mu to z Wretch?

To żaden problem. Te zespoły nie są aż tak

aktywne, więc nie mieliśmy jeszcze żadnych

problemów z planowaniem.

W marcu zagraliście kilka koncertów w

Foto: Wretch

Europie. Jakie masz refleksje na ten temat?

Cóż, my kochamy Europę!!! Mamy tam bardzo

spora bazę fanów, którzy przychodzą nas

wspierać. Tu w USA jest trochę inaczej. Gramy

od 1985 roku i nadal jest to bardzo trudne,

by ściągnąć ludzi na nasz występ. Więc

kiedy jedziemy do Europy i widzimy wszystkich

maniaków pod sceną jest to dla nas bardzo

ekscytujące. Gdyby to zależało ode mnie,

pozostalibyśmy w Europie i gralibyśmy tam

cały czas!!!

Czy widzisz wiele różnic pomiędzy publicznością

amerykańską i europejską. Czy

widzisz różnice w reakcjach?

Tak, jest bardzo obie publiki są bardzo różne.

Wydaje mi się, że nie mamy zbyt dużego

wsparcia tutaj, w USA. Myślę, że to dlatego,

że nie ma tu zbyt wielu fanów power metalu.

Ale w Europie nie zauważyłem, żebyśmy mieli

problem z nakłonieniem ludzi do pojawienia

się na koncertach.

swoje profile lub całkiem zakończyło działalność.

Jakie są Twoim zdaniem tego przyczyny?

Cóż, tutaj w USA heavy metal nie jest zbyt

popularny, więc nie sądzę, aby kluby zarabiały

dużo pieniędzy, gdy grają takie zespoły jak

my. Więc jeśli chcą przetrwać, muszą się dostosować

do trendów.

Czy sądzisz, że są jakieś szanse na zmianę

tej sytuacji?

Nie, nie sądzę. Jeśli młodzi ludzie nie zaczną

znowu słuchać rocka i heavy metalu, nie widzę,

żeby to się wkrótce miało zmienić.

Bartek Kuczak

WRETCH 99


Zabawa

z najlepszymi przyjaciółmi

Niemcy i thrash to nie tylko stare

zespoły z Zagłębia Ruhry. Młodzi

również działają na tej scenie a przykładem mogą być

bohaterowie tego wywiadu. Fabulous Desaster, bo o

nich mowa ruszają na podbój z nowym krążkiem "Off

With Their Heads". Poniżej ciekawa pogawędka z braćmi

Mathessem i Lukiem Therstegge.

historii Anne Boleyn w 1536 roku. Okładka

nie pokazuje dokładnie tego samego, bo miała

łączyć tematy piosenek w jeden obrazek.

Widać ludzi walących głową w mur, a z góry

wychodzi gigantyczny pazur ogolonego niedźwiedzia,

który odrywa im głowy. Tak więc

podsumowuje to w pewnym sensie kilka tytułów

piosenek.

Matthes Therstegge: Nie mieliśmy pomysłu

na okładkę, więc zapytaliśmy grafika Mario

Lopeza, czy mógłby wymyślić dla nas jakiś

obrazek. Następnie wziął kilka motywów z

różnych piosenek i połączył je w całość. W

sumie fajnie wyszło.

To mogłaby być dobra okładka albumu

"Balls To The Wall" grupy Accept. (śmiech)

Luke Therstegge: (Śmiech), byłoby to o wiele

lepsze niż oryginalna okładka!

tego! Markus i Kai Wilhelm (odpowiedzialni

za promocję w Black Sunset) są niesamowici!

Zmotywowani, pełni pasji i wspierający

zespoły w każdy możliwy sposób. Bardzo się

cieszymy, że jesteśmy częścią składu MDD/

Black Sunset!

"Hang'Em High" ukazał się w 2016 roku,

"Off With Their Heads" w 2018 roku. Jest to

dość szybkie tempo. Przypuszczam, że bycie

muzykami nie jest Waszym jedynym zajęciem.

Jak łączycie granie w zespole z tak

zwaną "normalną pracą" i życiem osobistym?

Matthes Therstegge: Myślę, że 2-3 letnia

przerwa w nagrywaniu jest po prostu idealna.

Tym razem było to prawie dokładnie 2 lata i

może na następne wydawnictwo będzie trzeba

poczekać trochę dłużej. Tak, wszyscy mamy

"normalne prace", które zajmują dużo czasu.

Kiedy wracam z pracy wieczorem, nie zostało

mi wiele czasu wolnego, ale... zazwyczaj

poświęcam go na granie na gitarze (jeśli moja

dziewczyna na to pozwoli, ale jest to niewiarygodnie

niesamowita dziewczyna i wspiera

mnie pod każdym względem!). Ale myślę, że

nikt z nas nie chce tego zmienić. Oczywiście,

nasza praca pochłania sporo czasu. Ale z drugiej

strony jesteśmy finansowo całkowicie niezależni

od tworzenia naszej muzyki. Możemy

robić to, czego chcemy, bez żadnych kompromisów,

nie musimy dbać o to, co inni myślą o

naszej muzyce. W tym względzie, posiadanie

normalnych miejsc pracy oznacza swobodę

twórczą dla naszej muzyki. Nasza praca to

praca, nasza muzyka to nasza pasja - nie chcę

mieć jej w inny sposób.

Luke Therstegge: Zespół jest tym, co robimy

w wolnym czasie. Myślę, że każdy potrzebuje

czasu na rzeczy, które uważa za naprawdę

ważne. Więc to żaden problem. Jeśli chodzi o

trasy koncertowe lub koncerty w środku tygodnia,

może to być dość trudne. Zawsze jest

irytujące, kiedy musimy odmówić zagrania

lub odwołać zaplanowany koncert, ale myślę,

że każdy zespół ma od czasu do czasu takie

sytuacje.

HMP: Witajcie! W zeszłym roku wydaliście

Wasz drugi album "Off With Their Heads".

Jak możesz oceniać po tym dość krótkim

czasie, jaki minął od wydania? Czy uważacie,

że poczyniliście wyraźne postępy w

porównaniu do Waszego debiutu zatytułowanego

"Hang'Em High"?

Luke Therstegge: Jesteśmy całkowicie zadowoleni

z naszego najnowszego albumu! Myślę,

że utwory są świetne i w porównaniu z

pierwszym albumem powiedziałbym, że zarówno

brzmienie, jak i produkcja są znacznie

lepsze. Poruszana tematyka jest także znacznie

poważniejsza. Kiedy słuchasz najnowszego

albumu i przyglądasz się tekstom, zauważasz,

że thrash metal to nie tylko imprezy

i zabijanie pozerów.

Matthes Therstegge: Tak, jesteśmy naprawdę

zadowoleni z tego wydawnictwa. Byliśmy

trochę pod presją czasu, ponieważ mieliśmy

wyznaczony termin premiery. Tak więc

niektóre teksty nie zostały jeszcze ukończone,

ale dokończyliśmy je w studio. Myślę,

że wyszło świetnie, dopilnujemy, by nie mieć

wyznaczonego terminu. Dla mnie muzyka z

naszego ostatniego albumu nie różni się znacznie

od naszego debiutu. Kiedy pisaliśmy

utwory na debiutancki album, wiedzieliśmy

już dokładnie, jaką muzykę chcemy grać. I to

się wcale nie zmieniło. Moim zdaniem każdy

utwór "Off With Their Heads" mógł zostać

użyty do "Hang 'Em High" i vice versa.

Jak możemy zinterpretować ten tytuł? Tekst

tytułowego kawałka i okładka albumu nadaje

mu dwa różne znaczenia.

Luke Therstegge: Utwór tytułowy dotyczy

Foto: Fabulous Desaster

Matthes Therstegge: A może "The Wall"

Pink Floyd albo "Walls Of Jericho" Helloween?

Ale ten konkretny mur nawiązuje do

naszego kawałka "Against The Wall".

Ten album został wydany przez Black Sunset.

Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o

tej wytwórni?

Matthes Therstegge: Black Sunset jest nową

submarką MDD Records. Kiedy szukaliśmy

wytwórni, skontaktowaliśmy się z MDD,

ale w tamtym czasie nie było wolnych mocy

produkcyjnych dla nowych zespołów.

Markus Roesner (szef MDD Records) przekonał

nas do dołączenia do swojej nowej subwytwórni

Black Sunset. Ten niesamowity facet

był bardzo przekonujący i wkrótce doszło

do podpisania kontraktu... i nie żałujemy

Jak długo zajęło Wam nagrywanie?

Matthes Therstegge: Nagrania perkusyjne

zajęły tylko dwa i pół dnia (Luke jest jak automat!).

Co do reszty, czas nagrania dzielimy

na kilka segmentów. Na szczęście Armin Rave,

nasz producent jest naszym bliskim przyjacielem,

a jego studio nie jest daleko od

miejsca, w którym mieszkamy. W 2018 roku

realizował kilka innych projektów (w tym najważniejszy

"projekt": narodziny drugiego

dziecka!). W okresie od lutego do września

zaplanowaliśmy kilka pojedynczych slotów

czasowych na nagrania. Na pewno nie jest to

idealne, ale się udało.

Wasz wokalista czasami brzmi jak Mille

Petrozza, ale z drugiej strony w waszej muzyce

słyszymy wiele z wpływów amerykańskiej

sceny thrash metalu lat 80-tych. Która

z tych dwóch scen thrash jest Wam bliższa

(pomijając argument lokalnego patriotyzmu).

Matthes Therstegge: Tak, ludzie często

opisują głos Jana jako bękarta Mille, Steve'a

Souzy i Bobby'ego Blitza. Ale to nie jego wina,

tylko to, jak brzmi jego głos. Myślę, że

brzmiałby dokładnie tak samo, gdyby śpiewał

w wielkim zespole jazzowym lub w operze

100

FABULOUS DESASTER


(...to by było niesamowite!). Nie wiem, do

której sceny thrash jest nam bliżej. Muzycznie

możemy być trochę bliżej tego, co większość

ludzi kojarzy się z wczesną amerykańską

sceną thrash - ale to jest raczej stereotyp.

Great thrash to świetny thrash, niezależnie

od tego, czy pochodzi z USA, Niemiec, Kanady

czy Danii (lub oczywiście z jakiegokolwiek

innego kraju na świecie).

Luke Therstegge: Kiedy myślę o thrash metalu,

przychodzi mi na myśl więcej amerykańskich

zespołów niż niemieckich, ale nie mogę

powiedzieć, że jedna z tych scen jest nam

bliższa. Gdybym był zawansowany wiekowo i

pamiętał początki thrashu u nas w latach 80-

tych, prawdopodobnie powiedziałbym, że

scena niemiecka, bo na pewno w Niemczech

było to o wiele bardziej powszechne w tamtych

czasach. Dzisiaj nie ma znaczenia, skąd

pochodzi zespół, bo i tak można go poznać.

Kto jest autorem tekstów?

Matthes Therstegge: Podczas gdy Jan i ja

tworzymy muzykę do wszystkich kawałków,

Jan jest wyłącznie odpowiedzialny za wszystkie

teksty (ma to sens, ponieważ musi je

śpiewać). Wszystkie jego teksty mają ze sobą

to wspólnego, że w pewien sposób są zabawne.

Niektóre z jego tekstów są poważniejsze,

większość z nich jest zabawna, ale

nie jest zbyt głupia. Nie ma żadnej ogólnej

koncepcji lirycznej, której by się trzymał. Ale

zawsze poświęca dużo czasu na pisanie. I

trzeba pamiętać, że gra na gitarze te wszystkie

szalone riffy o wysokich obrotach, podczas

gdy śpiewa... zdecydowanie nie jest to

najłatwiejsza rzecz do zrobienia!

Na płycie "Hang'Em High" mamy polski

akcent. Chodzi mi o piosenkę zatytułowaną

"Warsaw". Chodzi w niej o miejską legendę

Czarnej Wołgi. Czy uważasz, że niektóre

aspekty tej historii mogą być prawdziwe?

Matthes Therstegge: Myślę, że Jan chciał

mieć piosenkę o nazwie "Warsaw", ponieważ

jest to bez wątpienia jedna z najfajniejszych

nazw miast w historii (przynajmniej nazwa

angielska)! I czy legenda czarnej Wołgi nie

nadaje się idealnie do tekstu piosenki? Dla

tych, którzy nie wiedzą, legenda czarnej Wołgi

opowiada o porwaniach dzieci w celu wykorzystania

ich krwi i/lub organów jako lekarstwa

dla bogatych ludzi. Oczywiście mam nadzieję,

że sama historia nie jest prawdziwa, jednak

wszyscy wiemy, że okrutny handel organami

rzeczywiście istnieje.

Jakie są najlepsze strony grania w thrash

metalowym zespole jak Fabulous Desaster?

Matthes Therstegge: To jest kurwa niesamowite!!!

Po pierwsze, wszyscy podzielamy tę

samą wizję muzyczną. Oznacza to, że nie musimy

iść na żadne muzyczne kompromisy. Po

drugie, jesteśmy nie tylko kolegami z zespołu,

ale także przyjaciółmi i często spotykamy się

razem - na imprezach, koncertach, festiwalach

i w pubach. I wszyscy żyjemy w bardzo

bliskiej odległości od siebie, to kolejna duża

zaleta. Każda próba, każdy koncert to nic innego

jak czysta zabawa!

Luke Therstegge: Jedną wielką rzeczą w naszym

zespole jest to, że wszyscy kochamy ten

sam rodzaj muzyki. Więc możemy po prostu

grać muzykę, którą wszyscy chcemy grać bez

żadnych dyskusji. Jesteśmy bardzo dobrymi

przyjaciółmi nawet poza zespołem. Matthes

jest moim bratem, więc znam go całe życie.

Jan i ja również jesteśmy bardzo dobrymi

przyjaciółmi od dzieciństwa. Andiego poznaliśmy

później, ale robimy też razem wiele rzeczy.

Więc granie w zespole to zabawa z najlepszymi

przyjaciółmi.

Zakładaliście Fabolous Drsaster jako młodych

ludzi. Co było Waszą główną inspiracją

do wykonania tego kroku i czego oczekiwaliście?

Foto: Fabulous Desaster

Luke Therstegge: Kiedy jesteś perkusistą i

masz przyjaciół, którzy grają na gitarze i basie,

założenie zespołu ma sens. Na początku

nie musieliśmy szukać muzyków, więc właśnie

spotykaliśmy się w piwnicy moich rodziców

i tworzyliśmy muzykę. W tym czasie nie

mieliśmy żadnych konkretnych oczekiwań.

To była tylko zabawa!

Czy macie jakieś szczególnie wspomnienia

z okresu początkowego?

Luke Therstegge: Na długo przed tym, jak

założyliśmy Fabulous Desaster, ja już tworzyłem

muzykę z Janem, a kiedy mieliśmy

około czternaście lat, mieliśmy nasz pierwszy

zespół. Mieliśmy tylko perkusję i wokal. Zespół

nosił nazwę "Braten" (angielski: Roast).

Matthes Therstegge: Tak, tym razem pamiętam

całkiem dobrze. Nie byłem członkiem zespołu,

ale jako brat Luke'a byłem świadkiem

tego początkowego okresu. Trochę zabawne,

że dołączyłem do zespołu dopiero w 2014

roku.

Zespół powstał w 2010 roku. W tym roku

wydaliście swoją pierwszą EP-kę zatytułowaną

"When The Silence's is So Loud".

Kolejne wydawnictwo ukazało się 4 lata

później. Co było powodem tej przerwy?

Luke Therstegge: Wkrótce po wydaniu

"When The Silence's is So Loud" rozstaliśmy

się. Właściwie nigdy oficjalnie się nie

rozstaliśmy, ale jeśli dobrze pamiętam, nasz

były gitarzysta odszedł z zespołu, a nasz były

basista miał mało czasu. Potem przez długi

czas nie prowadziliśmy prób. Naprawdę nie

jestem pewien, czy moje wspomnienia są trafne!

Dla mnie wszystko zaczęło się w 2014

roku, ponieważ w tym czasie Matthes dołączył

do zespołu, i wtedy zaczęliśmy już na

poważnie. Nasz basista miał jeszcze mało czasu,

więc w końcu opuścił zespół i został zastąpiony

przez Andiego. Od tego czasu mieliśmy

idealny skład i dlatego wszystko rozwijało

się znacznie szybciej.

Wyobraźmy sobie, że mamy rok 2029. Gdzie

jest Fabolous Desaster. Czy jest headlinerem

na Wacken Open Air? (śmiech)

Matthes Therstegge: Może jest szansa, że

ten festiwal będzie się rozwijał jeszcze bardziej

w ciągu najbliższych lat - aż do momentu,

w którym zacznie implodować. A potem w

2029 roku może się skurczyć do rozmiarów

początkowych dni.... w tym scenariuszu moglibyśmy

zagrać jako headliner!

Luke Therstegge: Nie musimy być headlinerem,

ale byłoby wspaniale zagrać na dziesiątkach

festiwali każdego roku i mam nadzieję,

że nadal scena thrash metalowa będzie

aktywna.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Luke Therstegge: Dziękuję! To był wspaniały

wywiad!

Batek Kuczak

FABULOUS DESASTER

101


Duchy, poczwary, utopce i kikimory

"Diably, diabły, ja tu wszędzie widzę diabły...". Tak mi się przypomniał

fragment kawałka Frontside, a to kontekście nazwy bohaterów niniejszego wywiadu.

Przypadek Dab(o)ła Boruty, jest o tyle ciekawy, że mamy do czynienia z

polskim zespołem o polskiej nazwie śpiewającym w naszym ojczystym języku,

który jest dużo bardziej popularny i rozpoznawalny na Zachodzie niż u nas.

Między innymi o tym fakcie i z czego on wynika opowiedział nam Dawid Warchoł,

który w Diaboł Boruta gra na klawiszach.

HMP: Cześć Dawid. Wasza trzecia płyta

pod tytułem "Czary" wyszła pod egidą

niemieckiej wytwórni Pure Steel Publishing.

Wcześniej zdarzyło Wam się pracować

również z Pure Underground Records. Czy

żadna rodzima wytwórnia nie była zainteresowana

Waszą twórczością?

Dawid Warchoł: Cześć Bartek. To jest pełna

trzecia płyta (czwarta, jeśli liczymy demko

"Leśny Duch") przy której współpracujemy z

Pure Steel. Wytwórnia ta robi całkiem niezłą

robotę jeśli chodzi o promocję płyty na zachodzie

Europy i na świecie lecz niestety nie

organizuje koncertów, nie prowadzi nam menadżerki

no i niestety kompletnie leży promocja

w Polsce. Dystrybucje ma Mystic lecz

to tylko dystrybucja, zatem czego sami nie

zrobimy, tego nie będzie, dlatego jesteśmy

dodatkowo wdzięczni za ten wywiad - każda

pomoc i promocja się nam przyda. Niestety,

Czy nie boicie się, że dla nich język polski

może być barierą naprawdę trudną do

przeskoczenia?

Początkowo, przy pierwszej płycie "Stare

Ględźby", mieliśmy pomysł by nagrać dwie

wersje tej płyty - polską i angielską lecz -

ponieważ jest to folk (metal), czyli muzyka

regionów, postawiliśmy na język polski co

Pure zaakceptowało i uznało za plus

(śmiech). Ale dodatkowo wpadliśmy na

pomysł (który jest kontynuowany na "Widziadłach"

i "Czarach"), który wychodzi na

przeciw odbiorcy anglojęzycznemu, a mianowicie,

jako bonus, na płytach dodajemy dwa

kawałki w wersji angielskiej - są to tłumaczenia

kawałków, które znajdują się na płytach.

W recenzjach dostajemy informacje, iż

przydało by się więcej kawałków w j. angielskim

- co rozumiemy gdyż j. polski nie jest

miły w odsłuchu (śmiech) i kto wie czy przy

ona jakąś niezwykła moc?

Słowiańska mitologia bardzo mocno - w zasadzie

nierozerwalnie, połączona jest z przyrodą

stąd też te połączenia w tekstach, które

opowiadają o słowiańskich duchach, poczwarach,

utopcach, kikimorach i stworach z mitologii

Słowian. Często wchodzą one w relacje z

ludźmi, opiekują się nimi, pilnują dobytku ale

również porywają, pokazują świat, chronią

przyrodę. W zasadzie nie kojarzę, żeby któreś

z postaci Mitologii Słowian szkodziły przyrodzie

- owszem, ludziom tak, ale nie przyrodzie.

Chyba, że coś mi uciekło to proszę

mnie naprostować (śmiech). Na nowym albumie

opowieści ciutkę wykroczyły poza te historie,

gdyż opowiadamy również o wolności,

np. o Golemie - którego legenda powstania

pochodzi z Polski - nie z czeskiej Pragi

(śmiech) Jest również tekst, który nawiązuje

do Wszechświata - "Królestwo Nie Niebieskie",

tak więc troszkę poszerzamy repertuar.

Czy przyroda ma niezwykłą moc - gdy jej nie

będzie to ludzie wymrą. Czy przez to można

powiedzieć, że nie ma mocy? (śmiech) Człowiek

był związany z naturą od momentu kiedy

był jeszcze małpą (pozdrowienia dla kreacjonistów!)

i jeśli z niej zrezygnuje zalewając

nasz świat betonem - to umrze. Brońcie zieleniny

przed betonem!

Na poprzednich Waszych albumach mogliśmy

usłyszeć niezbyt metalowe instrumenty,

jak akordeon. Jak to wygląda na "Czarach"?

Można tam usłyszeć jakieś folkowe

instrumenty, czy wszystkie te dźwięki generuje

keyboard?

Na "Czarach" akordeon jest keyboardowy

(wyjątkowo, bo na poprzednich dwóch albumach

był żywy), jednak na płycie nie zabrakło

"żywych" instrumentów. Gdzieniegdzie

można usłyszeć flet poprzeczny nagrany

przez naszą koleżankę Monikę i melodykę

nagraną przez Dawida, klawiszowca. Jest to

taki mało znany, ale ciekawy instrument klawiszowy.

Działa i brzmi podobnie do akordeonu,

ale dmucha się powietrzem z płuc (przez

ustnik z rurką). Niestety możliwości logistyczne

i finansowe nie pozwalają nam zagrać w

dużym składzie na żywo, ze wszystkimi instrumentami

lecz mam nadzieję, że na następnym

albumie również żywe instrumenty się

pojawią.

mimo, że każda nasza płytka zbiera całkiem

niezłe recenzje na świece, rodzime podwórko

wytwórni nie było, i pewnie nie jest w dalszym

ciągu, zainteresowana współpracą z

nami. Ale wszystkich spóźnialskich i chętnych

zapraszamy do współpracy - na ostatniej

próbie zaczęliśmy już robić nowe kawałki, a

jak wiadomo - od czegoś trzeba zacząć, a jest

to kroczek pierwszy do kolejnego albumu

(śmiech).

Śpiewacie w naszym ojczystym języku. Czy

dla Waszych niemieckich wydawców nie

było to problemem? Skoro wydają Was

zachodnie wytwórnie, to jak się domyślam,

mierzycie też w zagraniczną publiczność.

Foto: Diabol Boruta

kolejnej płycie nie nagramy kilku kawałków

więcej po angielsku. W przypadku pisania tekstów,

zawsze zaczynam w naszym języku,

m.in. dlatego, że wiele słów, sens i opowieści

są trudne lub w ogóle nieprzetłumaczalne.

Wolimy też śpiewać po polsku ale mi osobiście

na "Czarach" bardziej podoba się "Kingdom

of no Heaven" niż "Królestwo nie Niebieskie"

- jakoś w tym przypadku ten kawałek

brzmi lepiej, a przecież zaśpiewałem go prawie

tak samo (za wyjątkiem języka).

Skąd się u Was wzięła fascynacja starosłowiańską

mitologią? Skąd w ogóle czerpiecie

inspiracje do tekstów? W lirykach jest też

sporo odwołań do natury. Uważacie, że ma

Czy te wszystkie folkowe wstawki wynikają

z fascynacji muzyką ludową, czy może

są zaczerpnięte bezpośrednio z pagan / folk

metalu?

Te elementy są spójne z muzyką i tekstami -

zwróć uwagę, że aranże które robimy się nie

gryzą, pasują do siebie, podobnie jak słowa

współgrają z muzyką. Nie nastawiamy się na

jeden rodzaj muzyki, nie robimy sobie szufladek,

takich bardzo ciasnych, i w naszej muzie

usłyszysz i folk i thrash/death metal i nawet

trochę blekosa i punku (jeśli powstaną

riffy disco - klawisz też zagra disco - śmiech).

Każdy z nas ma ciut inne gusta muzyczne,

dlatego też ta muza jest różnorodna i to jest

chyba jej plusem. A czy takie z nas pagany -

no nie wiem - np. Dawid jest alergikiem i nie

może składać ofiar z ludzi pośród kniei bo się

zasmarka na śmierć (śmiech).

W liście promocyjnym dołączonym do płyty

wasz styl określono jako "borut-metal"

(śmiech). Moglibyście to jakoś zdefiniować?

102

DIABOL BORUTA


Właśnie dość ciężko porównać jest nas do

jednej kapeli, do jednego stylu - owszem, jest

to folk metal ale bardzo szeroko pojęty.

Zahaczamy o kilka gatunków muzycznych,

death metal, rockandroll, black metal, nawet

klasyczne heavy a czasem i punk, do tego

dokładamy solówki gitarowe, klawiszowe,

instrumenty elektroniczne i żywe. Perkusja?

Częste zmiany rytmu, tempo, nie ma spania!

(śmiech) Wokal? Również wiele się tu dzieje

- czyste, z chrypką, czasem growle - nie może

być nudy. Chyba w tym tkwi sedno - nie

może być nudy i gejowskich ballad dla dziewczyn

o dupie Maryni z durnymi tekstami. Borut

metal to nie landrynki (śmiech).

Właściwie zgodzę się, że można u Was

usłyszeć odwołania do większości znanych

mi odmian muzyki metalowej. Chciałem zapytać,

co tam ostatnio kręci się w Waszych

odtwarzaczach?

Ujć, no to rozstrzał tu mamy kompletny

(śmiech). Każdy ciut innego - od Kylie Minoqe

i Jean Michell Jarre, Pink Floyd - to ja

(śmiech), przez klasykę - Scorpionsi i inne

pudle z lat 80-tych, po Sepulturę, Napalm

Death, Amorphis, Satyricon - rozstrzał piękny

ale w samochodzie mam tylko to, co napindala

na gitarkach. Chłopaki również - pałker

Zibra lubi core'y i djenty, klawiszowiec -

djenty i black metal, gitarowcy - testamenty i

wszystko co gitarowe (śmiech). Może stąd

wychodzą nam potem takie urozmaicone numery

- czym skorupka za młodu nasiąknie...

Podoba mi się Wasza interpretacja "Lipki".

Czy ten pomysł to efekt jakichś zakrapianych

imprez?

(Śmiech) Nieeee!!! (śmiech) Na "Widziadłach"

nagraliśmy "W moim ogródecku" -

"Lipka" to efekt wyboru celowego. "Jaki cover

robimy?" No i szukaliśmy i tak jakoś wpadło.

Aranż jest również ciekawy gitarowy, choć

wiadomo - rzecz gustu. Myślę, że na kolejny

album również będziemy szukać jakiegoś numeru

do "skołwerowania" i być może będzie

to właśnie jakaś muzyka tradycyjna - w końcu

mamy te nawiązania do tradycji wpisane w

nazwę. No i mało jest wersji kawałków folkowo-ludowych,

które mają, że tak powiem,

pierdolnięcie gitarowo-perkusyjne i nie zalatują

cepelią - ale w tym wydaniu przaśnym bo

sama Cepelia to bardzo porządna firma

(śmiech).

Pochodzicie z Podkarpacia, miejsca, w

którym jedyna słuszna partia ma miażdżącą

większość, a walka z zespołami grającymi

nie słuszną w ich mniemaniu muzykę przyjmuje

niekonwencjonalne formy, na przykład

kradzież rurek z toalety klubu, w którym ma

się odbyć koncert. Czy Wam, ze względu na

nazwę i przekaz niektórych utworów, zdarzały

się podobne nieprzyjemności?

No akcja z wycięciem wodomierza przed koncertem

Marduka pokazuje cały prymitywizm

tych ludzi, dla których liczą się jedynie ich

chore urojenia. Osoby fanatyczne nie powinny

mieć wpływu na poczynania innych ludzi.

Dziwię się (chociaż w zasadzie to nie), że nie

skończyło się policją i stado tych idiotów nie

stanęło przed sądem. Kilka dni temu kolejny

idiota, w towarzystwie dzieciaków spalił

książki - czy to kurwa jest normalne? Nikt

gnoja nie zaprosił do komisariatu? A co te

dzieciaki mają mieć w głowach jak od małego

mają prane mózgi? Następnym razem spalą

lokal, w którym odbędzie się koncert bluesowy

po pomyślą idioci, że gitara to zło? A

"disko polsko" im nie przeszkadza tylko pląsają

jak naćpani do gołych dup. Hipokryzja i

idiotyzm panie drogi. Nam, nasza wspaniała

rozgłośnia regionalna - państwowa, na której

byliśmy od momentu powstania zespołu na

listach przebojów, ostatnio powiedziała, że

nie będą nas grać, a chcieliśmy zorganizować

koncert akustyczny, bo jesteśmy nie po ich

linii artystycznej. Po sześciu latach. Nie żeby

się radio zmieniło tylko ludzie w tym radiu.

Średniowiecze.

Na "Czarach" utworem, który szczególnie

może podkurwić rozmaitych bigotów jest

"Królestwo Nie Niebieskie". Jednocześnie

jest to kawałek, który ma bardzo power metalowy

feeling, który trochę kontrastuje z

treścią. Jak powstał ten utwór?

Oh, pomysł na główny motyw tego kawałka

miał pałker, Ziber. Od razu pomyślał, żeby

zagrać to dużo szybciej i wyszło pięknie

(śmiech). To chyba najciekawszy numer na

płycie - muzycznie i tekstowo odbiegający od

folku. Muzycznie gdyż faktycznie, jest heavy

metal z lekką nutą doom metalu, może jakiejś

progresywy, kościelne chóry, bardzo wolna i

szybka perkusja i tekst - tekst w zasadzie opowiadający

o kosmosie ale nie chcę go opisywać,

gdyż każdy ma prawo do własnej interpretacji

- nie jesteśmy w szkole na języku polskim,

gdzie jedyną słuszną interpretacją jest

ta, którą podyktuje nauczyciel. Szkoła miażdży

indywidualność niestety. A bigotów nie

lubimy bo są głupkami i mają ciasne berety

sprane propagandą jak społeczeństwo w Korei

Północnej. Niestety.

"Zaklęcie" brzmi za to trochę szantowo.

Podobne klimaty mamy w kawałku

"Studnia". Czyżby inspiacja Alestorm?

Alestorm to przyjemna kapelka, ale ich

kawałki nie były bezpośrednią inspiracją do

skomponowania tych utworów. Ciekawostką

jest, że te oba te utwory zostały skomponowane

przez Dawida, klawiszowca (w większości,

bo żaden nasz kawałek nie był zrobiony

w 100 procentach przez jedną osobę).

Czy Wasza muzyka ma na celu nakłanianie

ludzi do jakichś konkretnych poglądów, czy

teksty mają jakiś konkretny cel, czy po prostu

są interesującym dodatkiem do muzyki?

W naszych tekstach pojawia się wiele "prawdziwych"

słowiańskich postaci - rusałki,

leszy, wodnice, ogniki, duchy lasu, jest to

poniekąd nasza wersja legend. Na terenie

Białorusi do dzisiaj śpiewa się pieśni, których

rodowód wywodzi się najprawdopodobniej z

czasów przedchrześcijańskich. Na terenie

Polski niestety tradycje naszych przodków

zostały bardzo mocno zamaskowane chrześcijańskimi

obyczajami lub po prostu zostały

wytępione - co jest niestety okropne, gdyż

tradycje i przodków traktuje się wybiórczo

pod pretekstem wprowadzania nowego (jest

to takie zakłamanie historii). Nawet w szkole

dużo większy nacisk kładzie się na starożytną

Grecję niż na nauki tradycji słowiańskich.

Czemu? Dlatego staramy się o tym przypominać

by w tym chaosie i ataku badziewia pewne

historie nie zostały zapomniane. Teksty

nie są dodatkiem, są równie ważne, szczególnie,

że śpiewamy w języku polskim. Mają one

przekaz, owszem. Najważniejszym - w trzech

słowach - jest - żeby chronić przyrodę, pamiętać

o przodkach i generalnie nie być chujem

dla innych.

Czym jest ten rogaty stwór spoglądający z

okładki?

Czym lub kim jest ten stwór, nie odpowiemy

jednoznacznie na to pytanie. Zależy od interpretacji

(śmiech) Zauważyliśmy, że najwięcej

ludzi uważa, że jest to Leszy, czyli obrońca

lasu. Ma to sens ze względu na jego wygląd i

teksty naszych kawałków, które niejednokrotnie

nawiązują właśnie do Leszego (czasami

zwanego Leśnikiem lub Leśnym Duchem).

Okładka jest świetna, zrobił ją dla nas

nasz kumpel, Waldemar Van Deurse, świetny

grafik! Stwór na okładce jest przywołany

przez drugą postać z mitologii - kogoś w rodzaju

Driady. Cóż oni razem poczną? Ten

obraz tego nie powie, ale pozostawia właśnie

takie pytanie...

Gdzie Diaboła Borutę w najbliższym czasie

będzie można spotkać na scenie i uścisnąć

mu kopyto? Planujecie jakieś zagraniczne

wojaże?

Póki co nie ma planów na zagraniczne koncerty,

ale może się to jeszcze zmienić, nawet

w tym roku. Do tej pory graliśmy tylko raz za

granicą, w czeskiej Ostrawie. Co do koncertów

w Polsce, to teraz mamy kilkumiesięczną

przerwę spowodowaną przymusową

pracą weekendową niektórych z nas. 18 maja

zagramy we Wrocławiu i 15 czerwca w Warszawie,

6 lub 7 lipca w Sandomierzu, potem

w sierpniu w podkarpackim Strzyżowie i we

wrześniu w Zamościu. O dokładnych datach

koncertów (pewnie będzie ich więcej) poinformujemy

na pewno na naszym profilu facebookowym.

Dzięki za odpowiedzi...

Dziękujemy za ciekawe pytania - fajnie by

było kiedyś porozmawiać na żywo, zawsze to

więcej ciekawostek można wpleść (śmiech)

Mamy nadzieję, że nowa płyta Was zaciekawiła

- słuchajcie dobrej muzyki, nie dajcie

się stłamsić idiotom i nie dawajcie sobie wyprać

mózgownic. Wasze zdrowie!

Bartek Kuczak

DIABOL BORUTA 103


HMP: "Restless Souls" to już ósmy album w

waszej dyskografii i dobitne potwierdzenie

faktu, że z wiekiem nie spuszczacie z tonu?

Al Spicher: Zgadza się, dopiero zaczynamy!

Mamy teraz najlepszy skład w historii Emerald,

a żadnego poprzedniego albumu nie nagrywało

się nam tak lekko jak "Restless

Souls". Jesteśmy naprawdę zadowoleni z tego

jak zespół teraz funkcjonuje i z nadzieją patrzymy

w przyszłość. W najbliższym czasie

nie zamierzamy odpoczywać!

W materiałach wytwórni pada jednaka słowo

weterani, ale to pewnie bardziej w sensie

podkreślenia waszego stażu na scenie, niż

wypominania lat?

Pełni energii weterani

Niemal ćwierć wieku na scenie, osiem płyt na koncie i miano co prawda

niszowego, ale jednego z najlepszych zespołów w Europie - to wszystko można

powiedzieć o szwajcarskim Emerald. Najnowsza płyta "Restless Souls" na pewno

wpłynie na wzrost notowań grupy, bo to bez dwóch zdań jedna z najlepszych płyt

w jej dorobku - nie dziwi, że muzycy są pełni energii, rwąc się do grania tego materiału

na żywo:

Michael Vaucher: Szczerze powiedziawszy,

od założenia zespołu celem było utrzymanie

go przy życiu tak długo, jak się da. Nigdy nie

rozmawialiśmy o złożeniu broni, nawet w najcięższych

czasach. Zespół daje mi siłę, jest

moją pasją. Jeśli więc będę w stanie, będę grał

przez kolejne dwadzieścia lat albo dłużej…

komponowania. Zwykle każdy z nas przynosi

pomysły, najczęściej na całe utwory, ale czasem

tylko na jakiś riff albo linię melodyczną.

Następnie zaczynamy wspólnie pracować nad

tymi pomysłami, mieszamy partie między

sobą i aranżujemy całość. Zwykle na wczesnym

etapie tworzenia wiemy, czy dany pomysł

wypali, czy nie. Czasami finalna wersja

piosenki mało ma wspólnego, lub w ogóle nie

przypomina pierwszych wersji demo.

Ponownie pracowaliście z V.O. Pulverem -

nie było innej opcji, to on wie najlepiej jakiego

brzmienia potrzebujecie, a do tego jako

świetny muzyk jest też niecenionym producentem?

Al Spicher: Nigdy nie zmieniaj wygrywającej

drużyny! V.O. jest odpowiednią osobą, jeśli

szukasz tego unikalnego połączenia oldschoolowego

i nowoczesnego metalowego

brzmienia. Do tego bardzo gładko się z nim

pracuje, a ponieważ znamy jego styl pracy,

wiemy dokładnie jak mamy przygotować się

przed wejściem do studia.

Al Spicher: To odniesienie do stażu zespołu.

Jesteśmy na scenie od około dwudziestu

czterech lat. Jasne, niektórzy z nas dobili już

40-stki, więc można nas nazwać weteranami.

Ale przykładowo nasza basistka ma tyle samo

lat co sama kapela (śmiech). Pozwala to

utrzymać zespół świeżym, a my, stare pierdziele,

dzięki temu nie rdzewiejemy (śmiech).

Wydaje się, że tak jakoś niezbyt dawno

usłyszałem waszą debiutancką płytę "Rebels

Of Our Time", a tu niepostrzeżenie

mija 20-lecie waszej płytowej aktywności -

pewnie wtedy nawet w najśmielszych snach

nie oczekiwaliście, że staniecie się tak długowiecznym

zespołem i jedną z wiodących

grup metalowych w Szwajcarii?

Foto: Emerald

Zdaje się, że Mace już na dobre zaaklimatyzował

się w zespole - "Reckoning Day" była

takim swoistym testem, teraz zaś stanowicie

zwartą grupę, co przełożyło się na jakość

"Restless Souls"?

Al Spicher: Cały proces komponowania przebiegał

znacznie sprawniej, ponieważ działamy

jak dobrze naoliwiona maszyna. Na poprzedni

album "Reckoning Day" piosenki

mieliśmy napisane długo przed tym, jak

Mace do nas dołączył. Musiał więc słuchać

naszych wytycznych i zaśpiewać wszystko

mniej więcej tak, jak to określiliśmy. Tym razem

było możliwe, aby od samego początku

przedstawiał swoje własne pomysły i był ważną

częścią procesu komponowania. Spowodowało

to moim zdaniem, że utwory na nowym

albumie są trochę bardziej zwarte niż na

poprzedniej płycie.

Macie jakiś system selekcji materiału, odrzucania

słabszym pomysłów, co pozwala

wam dopracowywać już wyłącznie te najlepsze

utwory?

Al Spicher: Nie mamy ustalonego sposobu

Z nagraniami uwinęliście się w niespełna

miesiąc, miksowanie i mastering też poszły

nad wyraz sprawnie - kiedy jest się dobrze

przygotowanym do nagrań i wie co chce się

osiągnąć, wszystko idzie jak z płatka?

Al Spicher: Ważne jest, aby być dobrze przygotowanym

przed wejściem do profesjonalnego

studia. Ponieważ nie jesteśmy jednym z

tych zespołów, którym pasuje tania domowa

produkcja, musimy być bardzo wydajni i nie

marnować ani minuty w studio, ponieważ

czas to pieniądz. Dlatego też zaczęliśmy nagrywać

przeprodukcyjne dema całego albumu

zanim weszliśmy do studia. Te demówki pozwalają

nam przeanalizować wcześniej utwory

oraz mogą być wykorzystane jako ścieżki

pilotujące podczas nagrywania.

Mamy za to zmianę w innym aspekcie waszej

działalności, bowiem po niemal 15 latach

współpracy rozstaliście się z Pure Steel

Records, wiążąc się z ROAR! Rock Of

Angels Records - potrzebowaliście odmiany,

czegoś zapewniającego wam dotarcie do

innych słuchaczy?

Al Spicher: Pure Steel Records byli dla nas

dobrzy przez cały ten czas, ale potrzebowaliśmy

jakiejś zmiany, zwłaszcza pod kątem

promocji. Muszę przyznać, że byliśmy trochę

zawiedzeni tym, że po wszystkich doskonałych

recenzjach, które otrzymał "Reckoning

Day" na całym świecie, nic się praktycznie nie

działo, ponieważ Pure Steel Records nie wysiliło

się za bardzo, aby promować odpowiednio

nasz album. Praktycznie musieliśmy

104

EMERALD


wszystko robić samodzielnie. ROAR z kolei

duży nacisk kładzie na promocję swoich kapel

i jak dotąd wykonują doskonałą robotę!

Nie da się nie zauważyć, że metalowa nisza

jest z każdym rokiem coraz mniejsza, bo

zespołów jest mnóstwo, koncerty i festiwale

na każdym kroku, zalewają nas nowe płyty i

ciągłe reedycje, a rynek się kurczy - też to

pewnie odczuwacie?

Michael Vaucher: O tak, coraz ciężej jest

sprzedawać płyty. Dużym problemem jest

oczywiście to, że młodzi ludzie już nie kupują

albumów. Słuchają muzyki na Spotify, Youtube,

iTunes itp. Starzy metalowcy zaś, kupują

masę reedycji płyt z lat 80. i zadowalają

się starymi klasykami. Naprawdę więc nie jest

obecnie łatwo rosnąć kapeli, jeśli nie ma

wsparcia dużej wytwórni płytowej lub managementu

i została założona w chwalebnych

latach 80. lub 70. Niemniej nieźle się bawimy

w Emerald, a z ROAR jako wsparciem, mamy

nadzieję na przyciągnięcie większej uwagi

do "Restless Souls". Zobaczymy…

To dlatego unikacie singli, splitów czy innych

krótszych wydawnictw, koncentrując

się wyłącznie na albumach?

Michael Vaucher: Ponieważ nagrywamy w

drogich studiach za kupę pieniędzy, za każdym

razem skupiamy się na stworzeniu kolejnego

albumu. Jeśli natomiast nagrywasz w

swojej sali prób albo w domowym studio, łatwiej

jest wypuszczać różne nagrania przez

cały czas. Chcemy uzyskać najwyższą możliwą

jakość wszystkiego co wydajemy, a mówiąc

szczerze, obecnie jest już zbyt dużo wydawnictw

na rynku. Nie jestem fanem wszystkich

tych splitów i EPek. Wolę słuchać albumów.

Foto: Nati

Jesteście jednym z nielicznych zespołów o

takim stażu bez albumu koncertowego w

dorobku - wiem, że obecnie sprzedają się one

jeszcze słabiej niż płyty studyjne, ale może z

racji zbliżającego się 25-lecia zespołu pokusicie

się o takie podsumowanie?

Al Spicher: Jak dotąd nie rozmawialiśmy

konkretnie o albumie koncertowym. Uważam,

że bardzo trudno jest uchwycić atmosferę

dobrego, intensywnego koncertu i tylko kilku

zespołom udało się zrobić autentyczny album

koncertowy. Większość zespołów psuje

takie nagrania poprawiając zbyt dużo i robiąc

dogrywki w studio. Zamiast więc inwestować

kupę pieniędzy i wysiłku w robienie albumu

koncertowego, który prawdopodobnie nie

byłby dobry, wolimy zainwestować w nowy

album studyjny.

Jedyne więc co w takiej sytuacji pozostaje,

to robić jak najlepiej swoje, licząc, że dotrze

to do jak największej liczby słuchaczy?

Michael Vaucher: Tak. Z każdym nowym

wydawnictwem, z każdym koncertem, zyskujemy

nowych fanów. Mamy przed sobą kilka

fantastycznych festiwali i koncertów, jestem

więc bardzo szczęśliwy na ten moment.

Ten bonusowy utwór "Revenge" na wersji

CD ma być takim haczykiem, kuszącym do

kupienia właśnie tej wersji?

Al Spicher: Nie, pomysłem było, aby umieścić

utwór bonusowy również na wersji winylowej.

Ale ponieważ album przekroczył maksymalny

czas pojedynczej płyty, musieliśmy

z tego zrezygnować. W przeciwnym wypadku

bylibyśmy zmuszeni do zrobienia wersji dwupłytowej,

a na taką edycję nie mieliśmy wystarczająco

dużo utworów.

Ponoć rosną za to nakłady płyt winylowych,

ale na przykładzie Emerald nie da się chyba

tego powiedzieć, skoro "Restless Souls"

ukaże się w ścisłym limicie raptem 250

egzemplarzy?

Michael Vaucher: To decyzja naszej wytwórni.

Być może, ponieważ jest to ich pierwsze

wydawnictwo Emerald, chcą najpierw

zobaczyć jak się będzie sprzedawać. Nie mam

z tym problemu, jestem więcej niż szczęśliwy,

że będziemy mieć winylową edycję "Restless

Souls".

W sumie byliście wśród prekursorów tego

winylowego powrotu, bowiem już od trzeciego

albumu wasze płyty ukazywały się

również w tej wersji, co było pewnie twoim

wielkim marzeniem jako kolekcjonera?

Michael Vaucher: Tak (śmiech). Naprawdę

jestem maniakiem jeśli chodzi o winyl i zawsze

chciałem mieć swoją muzykę w tym formacie,

więc robiłem wszystko, aby każdy album

ukazał się na winylu. Mam nawet nasze

pierwsze dwa albumy w tym formacie, ale to

tylko pojedyncze sztuki zrobione specjalnie

dla mnie (te dwie płyty wydaliśmy samodzielnie,

a nie przez wytwórnię).

Pochwal się więc na koniec co ciekawego

wzbogaciło twoje zbiory w ostatnich miesiącach?

Możesz już powiedzieć, że udało ci

się już zebrać większość tytułów i różnych

wydań, które chciałbyś mieć, czy też jest to

nie do zrealizowania?

Michael Vaucher: Już teraz mam zbyt dużo

tego stuffu (śmiech). Ale jak wiesz, kolekcjoner

nigdy nie ma wszystkiego co sobie wymarzył.

Rarytasy, które mam na swojej liście

chodzą w cenie, której nie chcę zapłacić albo

nigdy się nie pokazują (np. Warzwolf, Militia

albo hiszpański Hades). Moją pasją jest zbieranie

koncertówek Iron Maiden na winylu, a

tu cały czas ukazują się fantastyczne wydawnictwa…

Co do nowych płyt, bardzo podobają

mi się albumy Flotsam And Jetsam,

Riot City, Idle Hands, Arch / Matheos,

Bad Religion, Ruthless i Queensryche.

Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,

Paweł Gorgol

Foto: Nati

EMERALD 105


Pustka sceny muzycznej

Wspomniana w tytule pustka, to dość ciekawy pomysł na tematykę albumu,

nieprawdaż? O tym właśnie mówi tytułowy utwór na najnowszej płycie Iron

Fire o tytule "Into The Void". Więcej na ten temat oraz między innymi o tym, jak im

się gra będąc zaledwie triem opowiedział nam gitarzysta Iron Fire Gunnar Olsen.

nas ważne, by zmienić otoczkę każdego albumu,

spróbować czegoś nowego, ale by wciąż

sprawdzało się to tak samo na nagraniu.

Jest trzy lata różnicy między twoim ostatnim

albumem "Among The Dead" i "Beyond The

Void". Kiedy zaczęliście tworzyć ten materiał?

Utwory były napisane już przy sesji nagraniowej

"Among the Dead", więc styl jest ten sam,

ale dodaliśmy mu inny smak. I ten aspekt był

ważny. Nie chcemy nikogo zanudzać.

To drugi album, który nagraliście jako trio.

Jakie widzisz wady i zalety tej formuły zespołu?

Zaletą grania jako trio jest łatwe podejmowanie

decyzji i to jak mało mamy sprzętu do noszenia

kiedy gramy na żywo. Z drugiej strony

To także drugi album Iron Fire nagrany dla

Crime Records. Nie jest to duża wytwórnia.

Czy zatem lepiej jest nagrywać dla mniejszych

wytwórni?

Są to dwie różne rzeczy. W Napalm i zwłaszcza

w Noise Records było drożej, ale mieliśmy

inne oczekiwania. Możemy nie być najlepszym

zespołem do pracy, jako że jesteśmy

zespołem power metalowym, ale nie brzmimy

zbyt klasycznie. I ponieważ chcemy się rozwijać

jako artyści i próbować nowych rzeczy, nie

łatwo dać nam pakiet reklamowy. Jak sprzedać

zespół, który gra klasyczny styl w nieklasyczny

sposób? Więc w porównaniu do poprzednich

firm, teraz mamy artystyczną kontrolę,

ale z mniejszymi reklamowymi możliwościami.

Jesteśmy całkiem zadowoleni z obecnej

sytuacji.

Jest to również drugi album z Martinem jako

basistą. Powiedz mi proszę, czy trudno jest

mu łączyć tą grę ze śpiewem?

Martin gra na basie i śpiewa już od jakiegoś

czasu, robił to już wcześniej. Nie była to więc

największa zmiana. Ale potrzebowaliśmy trochę

czasu, by przywyknąć do brzmienia bez

drugiej gitary.

Co z tymi ograniczeniami, o których wspomniałeś?

Wiem, że Martin trochę się tak czuje na żywo.

Oddziaływanie z tłumem jest nieco trudne,

więc jest to ograniczeniem. Ale Martinowi

to nie przeszkadza, granie na basie trochę

zbliża go do pozostałych członków, odkąd robimy

to razem.

Okładka albumu wygląda bardzo baśniowo.

Ma to jakieś nawiązanie do któregoś z utworów?

Okładka albumu pzedstawia historię pierwszego

utworu, który jest również tytułem

płyty. I mimo że nie jest to album konceptualny,

pomyśleliśmy, że okładka wygląda super

i całkiem nieźle opisuje nastrój muzyki.

106

HMP: Witaj, Gunnar. Twój nowy album

nosi tytuł "Beyond The Void". Co było inspiracją

dla tego tytułu i jakie jest jego znaczenie.

Gunnar Olsen: Tytuł był wymyślony już na

wczesnym etapie. Około pół roku po wydaniu

"Among the Dead" wymyśliliśmy tytuł "Beyond

the Void", nazwa wzięła się od jednego

z utworów. "Beyond the Void" jest więc kontynuacją

"Among the Dead". Lecz podczas

gdy "Among the Dead" opisywał apokalipsę z

delikatnym odniesieniem do obecnej sytuacji

teraźniejszej sceny muzycznej, naszym zamiarem

przy "Beyond the Void" było częściowe

opowiedzenie historii w tytułowym utworze i

w pewnym sensie podsumować dzisiejszą scenę

muzyczną. Ukazanie pustki i tego jak przenieśliśmy

się poza nią i jesteśmy w stanie walczenia

o przetrwanie przy innych okolicznościach

niż nam się wymarzyło w dzieciństwie.

To przynajmniej moja interpretacja.

Porozmawiajmy o sesji nagraniowej. Różniło

ją cos od poprzednich, czy może zawsze pracujecie

w ten sam sposób?

Zawsze staramy się pracować w podobny sposób,

czyli zawsze nagrywamy rzeczy w tej samej

kolejności. Jednak zawsze staramy się zrobić

coś nieco inaczej. Na przykład, mimo że

mógłbyś nazwać dwa poprzednie albumy "bliźniakami",

one również mają być inne - nie

całkowicie inne - ale wciąż muszą smakować

trochę inaczej. Nie czujemy potrzeby do robienia

tego samego albumu w kółko. To również

dlatego wykorzystaliśmy Tue Madsen

jako producenta zamiast wysyłać materiał do

"Hertz" jak przy "Among the Dead". To dla

IRON FIRE

Foto: Iron Fire

jest limit starych utworów jakie możemy zagrać

na koncertach przez brak drugiej gitary.

Musimy również dawać z siebie wszystko na

żywo, ponieważ nie da się ukryć, że mamy tylko

po jednym z każdego instrumentu. Ale najlepszą

częścią jest to, że jesteśmy w tym samym

miejscu i mimo że bardzo się różnimy,

mamy te same pomysły odnośnie Iron Fire.

Wszyscy wiemy do robić i wszyscy wiemy czego

się spodziewać po scenie i sobie nawzajem.

Mój ulubiony kawałek to "Bones And Gasoline".

Jak na utwór Iron Fire brzmi on bardzo

mrocznie i znacznie wyróżnia się na tle pozostałej

części płyty. Nie myśleliście by

stworzyć więcej tego typu utworów?

Bardzo go lubimy i nie przestajemy być otwarci

na możliwe kierunki, w które utwory mogłyby

pójść.

"To Hell and Back" podchodzi zaś pod

thrash metal.

Wszyscy lubimy thrash metal do pewnego stopnia.

Inspirowały nas zespoły jak Testament

czy Pantera i lubimy wplatać takie odniesienia

w naszą muzykę.

Z drugiej strony, "Beyond The Void" wydaje

się być bardziej melodyjne w porównaniu z

ostatnimi albumami. Czy było to zamierzone?

Właściwie tak. Chyba trafiłeś. Chcieliśmy, by

"Among the Dead" był bardziej naturalistyczny

i prosty. Podczas gdy "Beyond the Void"

miał bardziej odwoływać się do starego materiału

bez utraty siły i ostrego stylu, jaki wprowadziliśmy

na "Among the Dead". Chcieliśmy

również, by album brzmiał nieco inaczej

bez bycia aż tak innym.

A co z występami na żywo? Nie mogę znaleźć

żadnych informacji na temat trasy promującej

nowy album.

Mamy zaplanowany jeden koncert na Tornvang

Open Air, poza tym nie ma na razie o

czym mówić.

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Paulina Manowska


staramy się unikać charakterystycznych cech

power metalu, ale w ramach stylu poszerzać

jego możliwości.

Czekać na odpowiednią okazję

Szwedzi z Cryonic Temple to weterani drugiej fali współczesnego power

metalu, ale ta istniejąca od 1996 roku grupa milczała przez blisko 10 lat. Teraz nadrabiają

więc stracony czas, wydając w krótkim czasie aż dwa albumy z premierowymi

utworami. Wątpię, by "Into The Glorious Battle" oraz "Deliverance" zainteresowały

kogoś poza zagorzałymi fanami takiego grania, ale pewnej atrakcyjności nie

sposób im odmówić:

HMP: Pomiędzy rokiem 2008 a 2017 zanotowaliście

długą, wydawniczą przerwę. Nie

oznaczała ona rzecz jasna braku waszej

aktywności, co potwierdza fakt, że niedawno,

w niewiele ponad rok, wydaliście aż

dwie płyty: "Into The Glorious Battle" oraz

najnowszą "Deliverance"?

Markus Grundströmr: Tak, pomiędzy "Immortal"

a "Into The Glorious Battle" upłynęło

dużo czasu. Głównym tego powodem było

sporo zmian w składzie zespołu - z różnych

przyczyn Esa Ahonen, jako jedyny z założycieli

Cryonic Temple, został na posterunku.

Dużo czasu zajmuje znalezienie ludzi, którzy

poczują ze sobą jakąś więź, wytworzą właściwą

chemię i są ambitni. Co więcej, przemysł

muzyczny również uległ gwałtownej przemianie,

musieliśmy więc dostosować się do tego,

co jest obecnie ważne i istotne. Nigdy nie

chcieliśmy poświęcić na to aż tyle czasu, jednak

gdy chcesz załatwić sprawy w odpowiedni

sposób, musisz być cierpliwy.

innych kompozycji. Myślenie w taki właśnie

sposób umożliwiło stworzenie albumu z tego

materiału, który mieliśmy w zanadrzu.

Wciąż lubujecie się w power metalu, nie unikacie

też jednak do nawiązań do tradycyjnego,

mocniejszego heavy, a czasem puszczacie

też oczko do mniej ortodoksyjnych

słuchaczy - w dobie internetu i streamingu

płyta musi być jak najbardziej urozmaicona,

by dotrzeć do najróżniejszych słuchaczy,

niekoniecznie tylko fanów metalu?

Foto: Cryonic Temple

Akurat w Skandynawii jesteście w tej dobrej

sytuacji, że wszelkie odmiany metalu są dość

popularne i w dodatku nikt ich nie dyskryminuje,

co jest dużym plusem?

Całe szczęście w Skandynawii każdy rodzaj

metalu jest akceptowany. To daje szansę zaprezentowania

się zespołom grającym w różnych

gatunkach. Ludzie w Skandynawii są z

reguły otwarci na różne style muzyki, co sprawia,

że scena jest zróżnicowana i interesująca.

To duży plus, zgadza się.

Zauważalny jest jednak spadek sprzedaży

fizycznych płyt - to dlatego wzbogaciliście

wersję digipack bonusowym "Insomnia"?

Ciężko jest rozwiązać problem ze sprzedażą

płyt w naszych czasach. Możesz przecież

słuchać muzyki w Internecie za darmo tyle, ile

dusza zapragnie. Staramy się o tym nie myśleć,

uważamy serwisy streamingowe za dobry

sposób na promowanie swojej muzyki. Dodawanie

bonusowych utworów na albumach jest

jednak czymś, co sprawia, że kupowanie nadal

Jest to chyba dość denerwująca sytuacja, kiedy

ma się nowe utwory i nie można zaprezentować

ich słuchaczom na płycie?

Oczywiście, masz całkowitą rację. To był frustrujący

okres, staraliśmy się zbudować coś nowego,

chcieliśmy pokazać wszystkim co udało

nam się osiągnąć przez ten czas, ale niestety

nie mogliśmy. Na szczęście Scarlet Records

poznało się na nas i dało nam szansę na zaprezentowanie

się.

Nie myśleliście w tej sytuacji o samodzielnym

wydaniu kolejnego albumu? Cierpliwie

czekaliście na konkretną propozycję, aż pojawiła

się taka od Scarlet Records?

Nie rozważaliśmy wydawania czegokolwiek,

dopóki nie pojawiła się Scarlet Records. Kiedy

kolejne albumy dzieli duży okres czasu,

chcesz aby nowe wydawnictwo było czymś

wyjątkowym. Nie widzieliśmy innego wyjścia,

jak tylko czekać na odpowiednią okazję.

Oczywiście mieliśmy materiał na nagranie albumu

od dłuższego czasu, ale ważne jest dla

nas uszczęśliwianie fanów, a Scarlet Records

może to zapewnić.

Tak więc nowych utworów wam nie brakowało,

było z czego wybierać na powrotną

płytę?

Najtrudniejszą rzeczą przy tworzeniu "Into

The Glorious Battle" było wybieranie piosenek,

które na tym mamy albumie umieścić.

Mieliśmy mnóstwo materiału, więc było to naprawdę

spore wyzwanie. Ponieważ jest to album

koncepcyjny, mogliśmy myśleć nad tym

w trochę inny sposób, nie wybierać tylko

utworów, które uznaliśmy za najlepsze. Każda

piosenka na tym albumie ma swój cel: tekst,

klimat kompozycji i swoje miejsce pośród

To bardzo dobre pytanie. Każdy z nas ma

różne inspiracje, staramy się więc je łączyć, ale

jednocześnie nie wychodzić poza ramy power

metalu. Ważne jest dla nas pisanie muzyki,

która ma dla nas jakieś znaczenie, ale również

muzyki, której sami lubimy słuchać. Zróżnicowanie

materiału nie tylko przyciąga większą

liczbę słuchaczy, ale pokazuje również jakość

twojej twórczości i sprawia, że jesteś interesujący.

Dla nas muzyka jest nośnikiem emocji,

musi posiadać jakieś przesłanie, a różnorodność

wpływów umożliwia przekazywanie tego

na różne sposoby.

Jest to wasza metoda na obejście niewątpliwych

ograniczeń powerowej stylistyki?

Uważam, że muzyka nie powinna mieć żadnych

ograniczeń. Power metal jest bardzo

specyficzny, ale według mnie, nie posiada żadnych

granic. Oczywiście ma swoje cechy

charakterystyczne, niemniej jednak w ich

obrębie możesz wprowadzać dużo modyfikacji.

Odpowiadając na twoje pytanie: nie

jest czymś wyjątkowym.

Japończycy dostali jeszcze jeden utwór

dodatkowy, "Walking With Fire", tak więc

wydanie "Deliverance" na tamtejszy rynek

jest najbogatsze?

Tak, wydanie japońskie jest najbogatsze ze

wszystkich wersji "Deliverance".

Już od kilku lat obserwuje się renesans analogowych

nośników dźwięku, ale wy jakoś nie

idziecie za tym trendem - doczekamy się winylowych

płyt i kaset Cryonic Temple?

Planujemy wydać limitowane edycje winylowe

kilku naszych albumów.

Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,

Paweł Gorgol

CRYONIC TEMPLE

107


HMP: Witaj. W jakie miejsce dostaniemy

się wchodząc przez "drzwi astralne" w 2019r?

Joachim Nordlund: Witam! Miło z Tobą

porozmawiać. Cóż, wchodzimy w świat pełen

fajnych partii gitary i melodii, a na szczycie

tego wszystkiego znajdziemy niesamowity

głos Patrika. Na pewno bez problemu rozpoznacie

styl Astral Doors. Jedyną, ale dość

znaczącą różnicą tym razem są partie klawiszy,

które usłyszysz w wielu utworach.

Wasz nowy album nosi tytuł "Worship Or

Die". Czcić kogo lub co? Czy powinniśmy

poważnie traktować tekst piosenki tytułowej?

Na okładce nowego albumu widać, jak Pan

Lucyfer płonie, oznaczając niektórych ludzi

Nie tylko muzyka, ale i dobra zabawa

Joachim Nordlund, gitarzysta Astral Doors

to człowiek niezwykle wesoły i lekko sarkastyczny.

Czytając ten wywiad, szybko połapiecie

się o czym mówię. Jednak bardzo

chętnie również opowiedział o ostatnim albumie

swej grupy, relacjach w zespole i paru

innych rzeczach. Ciekawej lektury życzę.

Nie, nie było nas tam, a piosenka wbrew pozorom

nie jest o Petersburgu. Chodzi o mistycznego

człowieka Rasputina, który był kaznodzieją

i zamieszkał się w pałacu cara. Został

on doradcą Alexandry von Hessen. Ten tekst

to taka mała lekcja historii (śmiech). Cała

piosenka ma w sobie coś mistycznego, głównie

przez te rosyjskie partie chóru.

on autorem tego kawałka?

Ja i Johan (perkusista), stworzyliśmy muzykę

do tego utworu. Tak naprawdę to my stworzyliśmy

muzykę do każdego jednego utworu

na tym albumie. A Patrik wykonał wszystkie

partie wokalne i napisał teksty. Tak wyglądał

nasz podział pracy.

Czy są jakieś utwory na "Worship or Die",

które są Ci bliższe niż inne?

Jak wspomniałem wcześniej, "Marathon" to

mój ulubiony utwór na płycie. Uwielbiam te

długie epickie melodie. Kolejny utwór, który

bardzo lubię to "Light At The End of The

Tunnel". Myślę, że Patrik przeszedł tam sam

siebie, a chór jest po prostu zabójczy.

"Forgive Me Father" przypomina mi zaś

trochę późniejsze solowe albumy Bruce'a

Dickinsona.

Ok, Bruce Dickinson mówisz... Właściwie

jest to o tyle zabawne, że nigdy nie słyszałem

żadnych jego solowych rzeczy, więc nigdy nie

był dla mnie inspiracją. Iron Maiden to

oczywiście fajny band, ale też nigdy nie byłem

jakimś wielkim ich fanem. O wiele bardziej

interesuje mnie pop lat 80-tych

(śmiech). Oczywiście żartuję. Jak piszę, nie

zastanawiam się do czego coś jest podobne.

Po prostu mam pomysł i go realizuję.

znakiem Astralu, więc może to oznacza oddawanie

czci naszej grupie (śmiech). Kto wie?

Bardzo poważnie podchodzimy do naszej

muzyki, ale czasami trzeba sobie trochę pożartować.

To nie tylko muzyka, ale i dobra

zabawa.

Czy kawałek "This Must Be a Paradise" to

opis Waszego wyobrażenia tego miejsca?

Bardziej przypomina to, jak świat skończył z

tymi wszystkimi szalonymi liderami i tak dalej.

W dzisiejszych wiadomościach słychać

tylko o strzelaninach, wojnach i całym tym

gównie. Piosenka traktuje o tym w dość ironiczny

sposób, jak sądzę. Patrik jest wspaniałym

tekściarzem i jest to właściwa osoba na

właściwym miejscu. "Świat jest szalony, trzeba

być silnym, trzeba być silnym, po prostu iść dalej i

dalej i dalej".

A co z utworem "St. Petersbug"? Czy kiedykolwiek

tam byłeś?

Foto: Astral Doors

Początek "Concrete Heart" wydaje się inspirowany

muzyką pop lat 80-tych. Czy

mam rację? (śmiech)

Muzyka pop lat 80-tych? (śmiech). Dobre!

Jeśli uważasz, że tak jest, to prawdopodobnie

masz rację. Nie wiem, nie patrzę na muzykę

pod tym kątem. Po prostu robię to, co jest

właściwe dla danego kawałka, a ten najwyraźniej

potrzebował popowych melodii rodem z

lat 80-tych (śmiech).

Inną ciekawym utworem jest "Marathon".

Pełno w nim klimatycznych zmian tempa i

dodatkowych efektów, jak chóry. Jak narodziła

się koncepcja tej piosenki?

Prawie na każdym albumie mamy taki wielowątkowy

utwór. To prawie jak dwa utwory

zawarte w jednym. Sto taki nasz swego rodzaju

znak rozpoznawczy. Tworzymy te kawałki

tak samo jak pozostałe, a poświęcamy im tylko

odrobinę więcej czasu.. Tekst jest o zamachu

bombowym maratonu w Bostonie, które

miały miejsce kilka lat temu. Myślę, że teksty

i muzyka są tu idealnie dopasowane. To mój

ulubiony utwór na tej płycie. To gitarowe intro

jest nieziemskie. Taki mój znak rozpoznawczy!

(śmiech)

"Desperado" byłoby zaś idealnym utworem

na solowy album Patrika! (śmiech) Czy jest

Tekst ten m charakter religijny. Czy

uważasz, że dobrym pomysłem jest połączenie

takiej tematyki z muzyką metalową?

To Patrik pisze wszystkie teksty, więc nie jestem

właściwym człowiekiem, by odpowiedzieć

na to pytanie. W moim odczuciu teksty

i muzyka muszą iść ramię w ramię. Więc jeśli

chodzi o tematykę religijną czy coś innego,

nie przeszkadza mi to, o ile wszystko w danym

utworze jest spójne. I w tym przypadku

uważam, że jest to idealne dopasowanie.

Album jest bardzo zróżnicowany. Powiedz

mi proszę, czy to jest zamierzone?

Masz na myśli, że jest wiele różnych typów

piosenek? To odpowiem, że tak. Ale to nie

jest coś, o czym tak często myślimy. Po prostu

piszemy to, co przychodzi nam do głowy

w tym konkretnym momencie, więc może to

być cokolwiek. W moim odczuciu to dobra

rzecz. Spójrz tylko na zespół taki jak Queen.

Nagrywali na swoich albumach czasem pozornie

kompletnie nie powiązane ze sobą stylistycznie

utwory, a i tak nikt ich za to nie krytykował

i odnieśli spory sukces!

Powiedz mi proszę, jak długo pracowaliście

nad "Worship Or Die"? Czy były jakieś

problemy podczas tego procesu?

Tworzyliśmy ten materiał około roku. Zrobiliśmy

w sumie 16 utworów, a 11 lub 12 (w

zależności od wydania) znalazło się na albumie.

Nie było z tym żadnych problemów, o

ile dobrze pamiętam. Dawno znaleźliśmy odpowiedni

dla nas sposób pracy, więc wszystko

idzie bardzo gładko.

Album brzmi bardzo czysto, ale nie traci nic

ze swego heavy metalowego charakteru. Kto

był producentem?

Erik Martensson (Eclipse, W.E.T.) zmiksował

utwory i nadał im odpowiedni kształt. To

niesamowicie utalentowany producent., a jego

brzmienie perkusji jest potężne. Bardzo mi

się podoba efekt jego pracy.

108

ASTRAL DOORS


Foto: Astral Doors

A co z promocją i trasą koncertową?

Astral Doors nie jest już zespołem grającym

trasy, ale od czasu do czasu występujemy na

pojedynczych koncertach. Zobaczymy jak będzie.

Jeśli uda nam się znaleźć odpowiednie

festiwale na pewno się na nie wybierzemy.

Robimy teraz wiele wywiadów, a wkrótce zrealizujemy

teledysk do jednego z kawałków z

"Worship Or Die".

Astral Doors istnieje od 17 lat. Trzonem tego

zespołu jest czterech oryginalnych członków

będących ciągle w kapeli. Czy w ciągu

tych lat były jakieś konflikty między wami?

A może traktujecie siebie nie tylko jako partnerów

z zespołu, ale też jako przyjaciół?

Jesteśmy przyjaciółmi. Od tego to wszystko

właściwie się zaczęło. Tworzenie muzyki tylko

tą przyjaźń wzmocniło. Oczywiście nie było

między nami żadnych poważnych nieporozumień.

Jak się zdarzały jakieś spory, to zazwyczaj

dotyczyły totalnych pierdół

(śmiech).

Wasz album z 2017 roku nosił tytuł "Black

Eyed Children". Czy uważasz tą miejską legendę

za prawdziwą?

Był to bardzo fajny pomysł na album i jest to

interesująca legenda. Ale czy poważnie w nią

wierzę? Oczywiście, że nie. Ale myślę, że to

ciekawy pomysł i fajny motyw na okładkę albumu.

Cała naprzód!

Akcje niemieckiego Sinbreed zdają się zwyżkować: nie dość, że wydali

niedawno całkiem udany album "IV", to ich nowym wokalistą jest Nick Holleman,

znany przede wszystkim z Vicious Rumors. Z takim frontmanem można myśleć o

podbiciu świata, a gitarzysta Flo Laurin już zapowiada, że na tej płycie się nie

skończy:

HMP: Od momentu zmiany nazwy byliście

bardzo aktywni, wydając w ciągu sześciu lat

aż trzy albumy, aż w końcu dostaliście zadyszki

- najpierw odszedł gitarzysta Marcus

Siepen, ale drugi cios był poważniejszy,

bo przecież Herbie Langhans śpiewał z wami

od początku, jeszcze za czasów Neoshine?

Flo Laurin: Tak naprawdę to Herbie nie odszedł

z zespołu, lecz wspólnie podjęliśmy decyzję,

że ten krok będzie z pożytkiem dla nas

wszystkich. Oczywiście to zawsze ciężka sytuacja,

gdy odchodzi wokalista, a w dodatku,

kiedy twoim wokalistą jest Herbie Langhans,

jest to o wiele gorsze! Nie było jednak

wyboru. Nadal jednak jesteśmy przyjaciółmi,

a to jest najważniejsze. Co więcej, każdy z

nas dalej tworzy muzykę!

Domyślam się, że ani przez chwilę nie rozważaliście

zakończenia działalności, tylko

od razu zaczęliście szukać nowego wokalisty?

Jak wspomniałem, to była świadoma decyzja,

nie było więc pośpiechu. Rozwiązanie zespołu

nigdy nie wchodziło w grę, ale myśleliśmy

o dłuższej przerwie. Jednak gdy dołączył do

nas Manuel, zaczął mocno nas angażować, co

jest super, więc nie chcieliśmy się z niczym

wstrzymywać. Ponadto mieliśmy zabukowaną

trasę po Europie razem z Serious Black w

2016 roku, więc była tylko jedna opcja: cała

naprzód!

Jak Nick Holleman trafił do zespołu? Jego

CV zrobiło pewnie na was wrażenie, szczególnie

współpraca z Vicious Rumors?

Jedno wiedzieliśmy na pewno: nie chcieliśmy

zatrudniać kogoś, kto byłby kopią Herbiego.

Z jednej strony byłoby trudno znaleźć kogoś

takiego, z drugiej zaś, po prostu nie chcieliśmy

mieć w zespole klona. Z Nickiem, który

ma inny styl niż Herbie, możemy pchnąć zespół

w odmienne rejony. Nie skończyliśmy jeszcze

zespołowej podróży i mamy dużo więcej

do powiedzenia. Nick, poza tym, że pisze

swoje własne teksty dla Sinbreed, udziela się

również w innych zakresach, ma nowe podejście

do czekających nas zadań!

Skład Sinbreed dopełnił gitarzysta Manuel

Seoane, znany choćby z Mägo de Oz i tym

sposobem staliście się zespołem międzynarodowym?

Niezupełnie. W Sinbreed grają teraz muzycy

z trzech różnych krajów, ale nasza główna

trójka, czyli Fred, Alex i ja mieszkamy w odległości

dziesięciu kilometrów od siebie, więc

nadal jesteśmy bardziej niemieckim niż międzynarodowym

zespołem (śmiech). Mamy jednak

teraz więcej różnorodnych wpływów w

naszej twórczości. Mógłbym przysiąc, że niektóre

partie Manuela mają hiszpańskie korzenie.

To jest fantastyczne!

W dobie tanich połączeń lotniczych, internetu

i powszechnej znajomości angielskiego

nie jest to pewnie żaden problem?

Zgadza się. Oczywiście fajnie jest widywać się

częściej, ale prawdę powiedziawszy wiele kapel

ma z tym problem. Rzadko którzy muzycy

spotykają się dwa razy w tygodniu i spędzają

ze sobą czas. Przynajmniej ci, którzy

mieszkają w różnych krajach, jak to jest z

nami w Sinbreed. Wolimy szczegółowo pracować

nad piosenkami i dopiero wtedy się

spotykać. A gdy już się zjedziemy, nie tylko

pracujemy, lecz również dobrze się bawimy.

Bartek Kuczak

Foto: SinBreed

SINBREED

109


Foto: SinBreed

Opener z "IV", czyli "First Under The Sun",

skomponowaliśmy, nawiasem mówiąc, całą

piątką w sali prób. Czasem takie rzeczy zdarzają

się, jak widać (śmiech).

Obaj udzielają się też jednak w kilku innych

zespołach - znajdą dość czasu na jeszcze jeden?

Absolutnie. Na tym poziomie, na którym jesteśmy

i ponieważ utrzymujemy się z grania

muzyki, to zupełnie normalne grać w więcej

niż w jednym zespole. Wszystko sprowadza

się do właściwego planowania i zarządzania.

Nie jest to łatwe, ale ponieważ wszyscy żyjemy

dla zespołu, nie ma z tym większego problemu!

Nowi koledzy mieli też kompozytorski

wpływ na zawartość "IV" - to dlatego można

w przypadku tej płyty mówić o odświeżeniu

waszego stylu? Nowa krew, nowa energia,

nowe pomysły?

Oczywiście! Jak wspomniałem wcześniej,

Nick pisze swoje teksty, co jest całkowitą nowością

w Sinbreed. Manuel również dostarczył

wiele pomysłów i gotowych utworów.

Tak samo z liniami wokali Nicka. Nadal mamy

w zespole tego samego ducha, ale też więcej

do powiedzenia! Uważajcie na nas!

Nie unikacie też flirtów z innymi odmianami

metalu - czasem blackowy skrzek, a to

tradycyjny heavy, a to organowe brzmienia

typowe dla hard rocka - nie chcieliście ugrzęznąć

w schematach, stąd te wzbogacenia?

A dlaczego nie? (śmiech). Osobiście czerpię

inspirację również z klasycznego rocka i AOR.

Uwielbiam słuchać różnorodnej muzyki w

poszukiwaniu natchnienia. Być może Sinbreed

gra tak mocny power metal, bo kocham

Testament, Black Dahlia Murder i Divine

Heresy, co sądzisz?

Coś w tym faktycznie jest. Wrażenie robią

też monumentalne partie chóralne, do stworzenia

których zaangażowaliście Timmy'ego

Rougha, wokalistę The New Roses?

Pomógł nam swoim potężnym głosem, ale

chórki były już napisane przez zespół z dużym

udziałem Markusa Teske, naszego inżyniera

od miksów. Fajnie, że ci się podobają.

Również je uwielbiamy!

Wszystko zakończyło się więc szczęśliwie,

również pod tym względem, że z AFM trafiliście

do Massacre, tak więc w sumie wcale

nie gorzej?

Jak dotąd Massacre robi świetną robotę.

Opuszczenie wytwórni zawsze wiąże się z niepewnością,

ale to również wielka szansa na

coś nowego. Massacre ma wizję na prowadzenie

naszego zespołu i w zupełności się z

nią zgadzamy. Jak mówiłem wcześniej: mamy

wiele nowej muzyki do wypuszczenia!

Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,

Jakub Krawczyk

HMP: Jesteście już doświadczonymi muzykami

- skąd pomysł na połączenie sił i stworzenie

nowego zespołu, który ponoć początkowo

był zresztą typowo solowym projektem?

Tuomas Hirvonen: Właściwie to potrzebowałem

sesyjnych muzyków do nagrań w studio.

Odkryłem jednak, że każdy z nas zapalił

się do tego projektu i szybko zorientowałem

się, że moglibyśmy również grać koncerty.

Pierwsza trasa powinna mieć miejsce zimą

2018 roku, ale oczywiście pojawiły się problemy.

Pracujemy teraz nad dopięciem jesiennej

trasy po Europie.

Gracie symfoniczny power metal - uznaliście,

że akurat ta stylistyka jest wam najbliższa,

mimo tego, że winnych zespołach zdarzało

wam się też parać brutalniejszymi odmianami

metalu?

Zacząłem grając power metal, w pewnym momencie

doszedłem do wniosku, że nadszedł

czas nagrać album. W międzyczasie grałem

death, folk, melodic metal… Naprawdę prześladuje

mnie fetysz brzmienia power metalu z

lat 90., naturalne więc dla mnie było zrobienie

całości materiału w tym stylu.

Foto: Lasse Niemi

110

SINBREED


Power metal nie wzbudza już obecnie takich emocji jak 20 czy 25 lat

temu, ale to nie znaczy, że młode zespoły nie chcą go grać. Należy do nich fiński

Frozen Land, debiutujący albumem wydanym przez Massacre Records, wypełnionym

całkiem niezłym power metalem o symfonicznym posmaku. Gitarzysta

Tuomas Hirvonen opowiada nam o kulisach powstania zespołu, zdradza dlaczego

nagrali cover piosenki z nurtu eurodance i co jest nie tak z prasą muzyczną w Finlandii:

Zdziwiłem się, że nie udało wam się znaleźć

odpowiedniego wokalisty w ojczyźnie i właściwy

człowiek trafił się dopiero we Włoszech?

Naprawdę trudno jest znaleźć dobrego wokalistę.

Wiesz, kogoś, kto potrafi wyciągnąć te

absurdalnie wysokie rejestry. A do tego, żeby

był porządnym gościem! Nikt nie chciałby

grać z Elvisem… Myślę, że Tony ma wyjątkowy

głos, zasięg, możliwości i śmieszne nazwisko!

Jest wyjątkowym gościem, naprawdę

kręcą go laski. Niezła jazda. Profesjonalnych

wokalistów metalowych mamy w Finlandii

może pięciu, dziesięciu. Heikki Pöyhiä byłby

w tym świetny… Właściwie to nawet go pytałem,

zanim znaleźliśmy Tony'ego.

Nie znaliście się więc wcześniej, ale od razu

świetnie zaczęliście się dogadywać, stąd zaproszenie

go do składu było czymś całkowicie

naturalnym?

Tak, od samego początku było widać, że Tony

jest naprawdę pokorny i po prostu chce,

kurwa, śpiewać! Ma prawdziwą pasję do śpiewu,

czegoś takiego nie kupisz… to ważniejsze

niż cokolwiek innego.

Tony przeprowadził się do Finlandii, czy też

pracujecie korespondencyjnie, a na próbach

Przebić Helloween

spotykacie się tylko przed koncertami czy

wcześniej przy okazji nagrywania "Frozen

Land"?

Nigdy nie spotkaliśmy się na sali prób, wymienialiśmy

tylko mailowo mptrójki. Miałem

lecieć do Włoch, nagrać jego partie, ale nasz

budżet (finansowaliśmy wszystko sami…) się

skończył.

To wasz debiutancki album i od razu wydany

przez Massacre Records, tak więc zaczynacie

z wysokiego pułapu, co wcale nie jest

takie oczywiste w dzisiejszych czasach?

Nie wiem, stary, Massacre było z nami od samego

początku. Inne, większe wytwórnie też

z nami były. Przemysł muzyczny obecnie ssie

pałkę, nikt nie zarabia żadnych pieniędzy.

Nie potrzebujemy kasy na nic więcej, niż nagrywanie

kolejnych płyt.

W latach 90. fiński power metal był bardzo

silny, ale potem nastąpiła zapaść - liczycie,

że również dzięki wam uda się przywrócić

jego wielkość?

Jeśli power metal się odrodzi, to będzie tylko

nasza zasługa! (śmiech). No, niezupełnie.

Helloween robią super robotę. Cholera, ten

koleś Deris potrafi śpiewać.

W sumie nie do końca wiadomo od czego to

zależy, bo muzyczne mody zmieniają się

nieustannie - wygląda na to, że trzeba być po

prostu dobrym w tym co się robi, nie iść za

trendami, a słuchacze to docenią?

Nie wpasujemy się w żaden trend, ani teraz,

ani nigdy. Ale miejmy nadzieję, że kilka osób

lubi wypełnione adrenaliną szybkie piosenki,

wgniatającą w ziemię podwójną stopę (z dobrym

brzmieniem, nie to gówno co serwuje

Dragonforce), wypasione gitary i dobre melodie.

Wasz materiał jest urozmaicony, ostry, ale i

melodyjny, wzbogacony też wpływami klasycznego

heavy metalu. Zastanawiam się w

tej sytuacji po co był wam potrzebny ten

cover E-Type "Angels Crying", bo to najsłabszy

utwór na "Frozen Land", mimo słyszalnego

wzmocnienia aranżacji?

Dzięki, naszą inspiracją jest m.in. Judas Priest.

Zabójczy zespół, nawet obecnie. Lubimy

też Boston, Journey, Kansas… (śmiech).

"Angels Crying" był tylko żartem. Musiałbyś

dorastać w Finlandii lat 90., żeby to zrozumieć.

Obejrzyj może ich teledyski, a zobaczysz

o co chodzi (śmiech)

Wiele młodych zespołów chce szybko pójść

za ciosem i w miarę szybko wydać drugi album

- też zamierzacie postąpić podobnie, po

zakończeniu promocji debiutu?

To zależy, czy zarobimy pieniądze, żeby go

nagrać. Kilka piosenek mam. Ostatnim razem

napisałem cały album w jakieś trzy, cztery

miesiące, więc bez obaw. Tak na marginesie,

muszę podziękować wam za ten wywiad. W

Finlandii prasa muzyczna ma nas w dupie.

Nie recenzowali nawet naszego krążka. Znak

czasów, co nie?

Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,

Paweł Gorgol

FROZEN LAND 111


Brytyjskie korzenie

Chłopaki z Fatal Curse są kolejnym przykładem

tego, że młodzi Amerykanie często

czerpią natchnienie z dokonań europejskich

grup. Proponują więc na swym debiutanckim

albumie "Breaking The Trance" heavy metal z

przełomu lat 70. i 80. minionego wieku, czyli

ostry, surowy i melodyjny, zakorzeniony

w nurcie NWOBHM. I chociaż żałują, że

nie urodzili się wcześniej, to teraz nadrabiają

to z nawiązką:

HMP: Wcześniej nie graliście chyba tylko

metalu gotyckiego czy jego bardziej zakręconych

form, a poza tym praktycznie wszystko:

death, black, thrash, nawet deathcore -

mieliście już dość tej ekstremy, klimatów

gore i tym podobnych, stąd decyzja o założeniu

Fatal Curse?

Chris Bowen: Cześć! Zdecydowaliśmy się

założyć Fatal Curse w 2016 roku, ponieważ

styl utworów, które wtedy komponowaliśmy,

coraz bardziej przypominał tradycyjny/ NW

OBHM i uznaliśmy, że nadszedł czas, aby

zakończyć istnienie zespołu Rabid w którym

wtedy graliśmy. Tamten zespół był bardziej

thrashowy i choć wszyscy kochamy agresywniejsze

style metalu, to gatunek, który teraz

gramy, jest nam jednak najbliższy.

Czyli spoważnieliście, dorośliście i poważniej

zainteresowaliście się korzeniami ostrej

muzyki, czego efektem było powstanie

Fatal Curse?

Tak, zdecydowanie widać, że rozwinęliśmy

się w zakresie komponowania i naszych ogólnych

umiejętności w porównaniu do naszych

poprzednich zespołów.

Co kręci was najbardziej w takim graniu?

Przypuszczam, że kiedy powstawał Motörhead

czy Diamond Head nie było was

jeszcze na świecie czy nawet w planach, a tu

proszę, łoicie nie gorzej od nich? (śmiech)

Dzięki! Tak, zespoły i albumy, które kochamy,

powstały o wiele wcześniej niż nasza

trójka została zaplanowana (śmiech). To co

jest najbardziej przyciągające w tym stylu to

surowość i moc, które wszyscy czujemy,

szczególnie grając te utwory na żywo.

Nie żałujecie więc, że nie urodziliście się w

tamtych czasach, bo tak jak kiedyś można

też grać i w dzisiejszych czasach?

Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek z nas

żałował, że się wtedy nie urodził. Na pewno

możliwość zobaczenia Running Wild na

żywo w latach osiemdziesiątych, kiedy wydali

pierwsze dwie płyty, byłaby super, ale fakt, że

muzyka, którą kochamy, będzie już na zawsze

zachowana w postaci nagrań, sprawia iż

nie ma to znaczenia czy urodzilibyśmy się

nawet sto lat później - i tak gralibyśmy ten

Foto: Fatal Curse

rodzaj muzyki!

W sumie nawet ma się większe możliwości

niż wtedy, bo teraz nie tylko demo, ale i

dobrze brzmiącą płytę można nagrać i w

domowych warunkach, to tylko kwestia

umiejętnego wykorzystania nowoczesnej

technologii - tak w 1975 roku mielibyście co

nawyżej jakiś lepszy magnetofon do dyspozycji

i mikrofon czy dwa?

Tak, to jest kolejny plus czasów w których

żyjemy - możesz nagrać wszystko nie wychodząc

ze swojego domu. W taki sposób zostały

też nagrane partie wokalne - w starym mieszkaniu

naszego gitarzysty Dave'a.

Potrafisz wyjaśnić dlaczego amerykańskie

zespoły praktycznie od zawsze bardziej inspirowały

się europejskimi kapelami? Rozumiem,

że w takich latach 70. było u was

ciężko pod tym względem, bo dominował

komercyjny hard 'n' heavy w rodzaju Boston

czy Meat Loaf, ale z każdym rokiem było

przecież coraz lepiej, by na początku kolejnej

dekady nastąpił nieprawdopodobny wręcz

wysyp metalowych grup made in USA czy

w pobliskiej Kanadzie - ich muzyka was nie

kręci, przynajmniej nie aż tak jak ta spod

znaku NWOBHM?

Ciężko powiedzieć dlaczego zespoły z USA

wydają się bardziej inspirować zespołami

europejskimi. Według mnie pomimo tego, że

Amerykanie stworzyli mnóstwo świetnych

zespołów, to Europejczycy, pomijając nawet

NWOBHM, wydali na świat najlepsze zespoły

reprezentujące wczesny metal.

Myślisz, że to obserwowane od kilku lat

ponowne zainteresowanie starym metalem

czy hard rockiem jest trendem, który za jakiś

czas znowu się wypali? Mieliśmy już przecież

coś takiego w połowie lat 90., dotyka to

przecież również innych odmian metalu,

które raz są bardziej popularne, a raz

schodzą do podziemia, by po jakimś czasie

odrodzić się na nowo dla szerszej publiczności?

Uważam, że ten gatunek zawsze będzie

lubiany przez ludzi. Jest może teraz znów

popularny i zapewne nie potrwa to wiecznie,

ale wydaje mi się, że takie trendy wahają się

od generacji do generacji.

To prawda, że nagraliście "Breaking The

Trance" wkrótce po powstaniu zespołu, czyli

naczekaliście się na wydanie tej płyty?

W momencie gdy skontaktowało się z nami

wydawnictwo Shadow Kingdom, mieliśmy

tylko demo z jednym utworem. W sumie to

może mieliśmy dwie gotowe piosenki.

112

FATAL CURSE


Dlatego skomponowanie wystarczającej ilości

piosenek zajęło nam chwilę. Trwało to też

tyle, ponieważ utwory, które początkowo

uważaliśmy za dobre, takie nie były, mieliśmy

też problemy z produkcją itp., a do tego

dochodziły jeszcze obowiązki życia codziennego.

Nie lepiej było w tej sytuacji wziąć sprawy

we własne ręce i wydać ją samodzielnie?

OK, rozumiem, że może sami nie zdołalibyście

tak jej wypromować, ale ileś przykładów

podziemnych zespołów dowodzi, że jednak

jest to możliwe?

Mogliśmy wydać to własnym sumptem ale

Tim z Shadow Kingdom zdążył się z nami

przed tym skontaktować. Wszyscy byliśmy

szalenie szczęśliwi mogąc współpracować z

wytwórnią, a dodatkowo jesteśmy jeszcze

fanami wielu albumów, które zostały przez

nich wcześniej wydane!

Kontrakt z firmą Shadow Kingdom wynagrodził

wam więc to oczekiwanie? Czujecie,

że pasujecie do profilu tej wytwórni, a

ponieważ nie ma ona jakiegoś gigantycznego

katalogu, to może też poświęcić

swym zespołom więcej uwagi?

Uważam, że Shadow Kingdom jest najlepszą

undergroundową wytwórnią heavymetalową

w Stanach, a fakt, iż możemy być przez nich

reprezentowani jest dla nas zaszczytem. Jak

do tej pory promocja jest świetna! Zostaliśmy

przyjęci o wiele cieplej niż się tego spodzie--

waliśmy, co jest wspaniałe.

"Breaking The Trance" nie trwa nawet pół

godziny - takie było założenie, czy też to

"zasługa" perkusisty, który zagrał szybciej

niż pierwotnie zakładaliście?

Początkowo album miał osiem kawałków.

Zdecydowaliśmy się usunąć jeden z nich po

nagraniu, ponieważ nikomu z nas się nie

podobał. Chcieliśmy też, żeby płyta była

zwięzła i treściwa - albumy trwające zbyt długo

są dla nas czymś szczególnie irytującym,

dlatego też nie chcieliśmy wydawnictwa

dłuższego niż 30 - 35 minut.

Foto: Fatal Curse

OK, w studio poradziliście sobie we trzech,

ale na ewentualne koncerty potrzebujecie

basisty, a może i drugiego gitarzysty - macie

już na oku kogoś odpowiedniego, czy też

Mike chwycił za bas już na stałe?

Mike grał na basie praktycznie od momentu

założenia zespołu. Wcześniej był gitarzystą

ale chciał przyjąć obowiązki basisty Fatal

Curse. Myśleliśmy o drugim gitarzyście, ale

nie znaleźliśmy nikogo, kto pasowałby do naszego

stylu. Obawiamy się także utracić specyficzną

estetykę, którą mamy jako trio.

Czyli na koncertach brzmicie jeszcze surowiej

i mocniej niż na płycie, a w czasie solówek

bas musi zapełnić przestrzeń między

gitarą i bębnami?

Tak, nasze występy na żywo są bardziej surowe

i intensywne. Na następnej płycie chcemy

uchwycić tę agresję. Nie zagraliśmy zbyt

wielu koncertów przed "Breaking The

Trance".

Płyta jest krótka, tak więc albo nie gracie

zbyt długich koncertów, albo macie znacznie

więcej utworów, bądź też posiłkujecie się

coverami?

Zazwyczaj nasz set trwa 45 minut. Czasem

lubimy zagrać jakiś cover, obecnie gramy parę

nowych utworów, tak więc mamy wystarczająco

dużo materiału na nasz set.

"Breaking The Trance" robi też wrażenie od

strony edytorskiej, jest też wydana na bogato:

na różnych kolorach winylu, CD i kasecie

- teraz inaczej się już nie da, a wam w to

graj?

Tak! Efekt końcowy albumu wygląda niesamowicie!

Cały zestaw wygląda bardzo

imponująco i cieszy mnie fakt, iż Tim i jego

ludzie pomogli nam uzyskać najlepiej wyglądający

produkt.

Zawsze ma się więc ochotę na więcej, bo jak

mówią, apetyt rośnie w miar jedzenia, a

"Breaking The Trance" to dopiero pierwszy

rozdział waszej muzycznej opowieści?

Zawsze będziemy grali ten rodzaj muzyki. W

momencie kiedy "Breaking The Trance"

oficjalnie wyszło na rynek, my mieliśmy już

zrobione trzy nowe kompozycje. Mamy nadzieję,

że uda nam się skończyć i nagrać nowy

album pod koniec lata 2019. Nowy materiał

skupia się na mroczniejszym aspekcie tego

albumu z drugiej strony jednak wydaje się być

bardziej chwytliwy z jeszcze bardziej wpadającymi

w ucho refrenami.

Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek,

Paweł Gorgol

Foto: Fatal Curse

FATAL CURSE 113


domowych warunkach mamy okazję pracować

w zrelaksowanej atmosferze i nie musimy

się spieszyć.

Weterani drugiego sortu

- Jeśli uda nam się osiągnąć sukces, staniemy się bogaci, sławni i piękni.

To jest coś, czego się boimy - mówi ze śmiechem Alex Humer. Ale bez obaw,

spełnienie tych marzeń w przypadku Madog byłoby prawdziwym cudem, bowiem

ten austriacki zespół gra toporny i bardzo sztampowy heavy/power metal - wątpię,

by takie zespoły były w obecnych czasach komukolwiek potrzebne...

Tak długi staż nie pozostaje bez wpływu na

fakt, że jesteście określani weteranami austriackiego

metalu - zważywszy, że macie jeszcze

coś do powiedzenia, może to irytować,

czy też jest dla was powodem do dumy?

Właściwie to jesteśmy całkiem zadowoleni z

takiej opinii. Uważam, że każdy z nas z osobna,

ale również jako zespół, starzejemy się jak

wino.

Jak doszło do tego, że wzięliście się w końcu

za nową płytę? Z każdym kolejnym rokiem

perspektywa jej nagrania oddalała się coraz

bardziej, aż stwierdziliście, że nie ma co

dalej zwlekać, bo faktycznie okaże się, że

dyskografia Madog zamknie się na tych

dwóch, stareńkich albumach, o których pamiętają

tylko najwięksi maniacy heavy/power

metalu?

Pytanie raczej dlaczego zdecydowaliśmy się

nagrać tylko tę jedną...

Nowe utwory tworzyliście w miarę regularnie,

czy też zintensyfikowaliście prace

nad nimi w momencie, kiedy zapadła decyzja,

że powstanie kolejna płyta Madog?

Pracowaliśmy nad nim już od dłuższego czasu.

Jako zespół nie piszemy piosenek i nie

umieszczamy ich na albumie zanim nie ogramy

ich wiele razy. Patrzymy też jak publika

reaguje na nowe utwory na koncertach.

Trudno wam było wdrożyć się ponownie w

te wszystkie kompozytorskie i zespołowe

schematy, czy też przyszło to całkowicie naturalnie,

bo pewnych rzeczy się nie zapomina?

Może to dziwne, ale nie patrzymy na siebie

jako muzyków grających określony styl, ale

jako mieszankę składników stopioną w tyglu

heavy metalu. Mamy więc to, co mamy, a co

jest efektem grania od wielu lat.

114

HMP: Nawet biorąc poprawkę na fakt, że

założyliście zespół w niezbyt sprzyjających

dla klasycznego metalu czasach, to wasz

fonograficzny dorobek nie imponuje: raptem

trzy płyty, z tego dwie wydane kilkanaście

lat temu, akurat wtedy, kiedy takie granie

przeżywało renesans popularności - wygląda

na to, że niezbyt zależy wam na wydawaniu

płyt?

Alex Humer: Chcieliśmy być muzykami na

cały etat i wypuszczać co najmniej jeden album

rocznie, ale skończyło się jak w większości

przypadków. Wszyscy mamy pracę, ponieważ

oprócz grania muzyki lubimy też mieć co

jeść i dach nad głową.

Zastanawiam się na jakich zasadach funkcjonują

takie zespoły jak wasz, bo przecież

trudno tu mówić o jakiejś regularnej działalności,

skoro przez 27 lat istnienia wydaliście

trzy płyty - to tylko trzy, czy aż trzy albumy,

jak sami to oceniacie?

Oczywiście możliwe jest nagrywanie jednego

albumu rocznie, ale jest też kwestia kosztów.

Mamy tylko małe domowe studio. Nie jest to

duże, klasyczne studio nagraniowe, tylko

sprzęt pozwalający przygotowywać nagrania

domowym sposobem. Ważne jest dla nas nagrywanie

w ten sposób, ponieważ lubimy pracować

w domu, a do tego można prowadzić

jako takie życie rodzinne. Po nagraniu podstawowych

ścieżek, przenosimy się do profesjonalnego

studia aby dokończyć robotę.

MADOG

Foto: Madog

Odnotowaliście przez ten czas zaskakująco

mało zmian składu, bo od lat tworzycie zespół

bardzo zgrany pod względem personalnym?

Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, że mamy

szczęście trzymać się razem przez tak długi

okres czasu. Mamy oczywiście odmienne zdania

na różne tematy, ale Odyn widocznie

chce, abyśmy nadal tworzyli zespół.

W sumie pozostając na uboczu i działając

na własnych zasadach możecie być całkowicie

niezależni i muzykować w zasadzie

tylko dla przyjemności, co wydaje się dobrym

rozwiązaniem, szczególnie w dzisiejszych

czasach?

Tak, z pewnością. Nagraliśmy album (ale nie

miksowaliśmy go) w naszym własnym studio.

Jesteśmy też w stanie wykonać sporo pracy

produkcyjnej na nasze płyty. Często rozmawiamy

o tym, jak najlepiej wyprodukować album.

Za każdym razem jednak decydujemy

się nic nie zmieniać, ponieważ nagrywając w

Wciąż czerpiecie z lat 80. - to wtedy powstały

i zostały określone pewne kompozytorskie,

aranżacyjne i brzmieniowe wzorce, które

do dnia dzisiejszego nic nie straciły na

aktualności, tak więc nie ma co poprawiać

czegoś perfekcyjnego, można co najwyżej

próbować dodać coś od siebie?

Nasze korzenie wyraźnie sięgają metalu z lat.

Ten styl sprawia nam najwięcej radości podczas

grania.

Tytułowy "Raven" jest świetną wizytówką

tej płyty - to dlatego przygotowaliście do

tego utworu lyric video?

Zdecydowaliśmy się nagrać ten klip po pewnym

"epickim" wydarzeniu. Po kilku drinkach,

wyobraziliśmy sobie Odyna krzątającego

się w domu oraz spędzającego czas z

przyjaciółmi cały czas nawijającego o swoim

kruku. Stało się więc jasne, że kolejny utwór

nazwiemy "Raven".

Wcześniej jakoś nie mieliście szczęścia do

takich form promocji, co pewnie miało

związek z tym, że albumy "Dreamland" oraz

"Fairytales Of Darkness" wydaliście

samodzielnie?

Musieliśmy zdecydować: niezależność oznacza

tak samo brak wsparcia jak brak "ojcowania".

To była po prostu lepsza ścieżka.

Propozycja współpracy od wytwórni Black

Sunset, specjalizującej się dotąd raczej w

ekstremalnym metalu, zaskoczyła was, czy

też uznaliście, że tak czy siak, jest to szansa

dla Madog, a wśród pozostałych zespołów

tej firmy na pewno będziecie wyróżniać się

odmiennością?

Pomoc w wydaniu tego albumu, którą oferuje


Black Sunset jest bardzo ważna. Nasze

utwory mają lepszą promocję i jesteśmy bardzo,

bardzo zadowoleni z odzewu, który

otrzymujemy. Musisz mieć możliwość tworzenia

takiej muzyki, jaką chcesz, to jedna z

podstawowych zasad. Black Sunset nie narzuca

nam żadnych ograniczeń. Zdecydowaliśmy

się na współpracę z nimi, ponieważ

heavy metal miewa się u nich bardzo dobrze i

jest tam kilku dobrych ludzi, którzy wyśmienicie

potrafią promować ten typ metalu. Zaoferowali

nam bardzo dobrą umowę, a sami

są w kontaktach uprzejmymi ludźmi. Poza

tym siedzibę mają niedaleko, więc możemy

ich odwiedzać.

Jeszcze nie tak dawno dość częstym zjawiskiem

było, że fani kupowali wszystkie

płyty, sygnowane nazwą niezależnej wytwórni,

co do której mieli pewność, że dba o

poziom swych wydawnictw, ale w obecnych

czasach chyba nie ma już o tym mowy, przynajmniej

nie na taką skalę, jak kiedyś?

Z pewnością część fanów będzie sie trzymała

wytwórni, której ufa. Zauważamy jednak coraz

większy spadek sprzedaży płyt. To smutne,

ale to ciągle się dzieje. Ludzie, którzy

przychodzą na koncerty są trochę inni. Jeśli

dobrze zagrasz na żywo, oni to zauważą, kupią

album i namówią do tego również swoich

przyjaciół.

Macie pomysł na właściwie wypromowanie

Madog w tym istnym gąszczu metalowych

zespołów, czy też już sam fakt wydania

płyty i jej koncertowej promocji jest dal was

czymś znaczącym, a na jakiejś większej

"karierze" wam nie zależy?

Mamy teraz okazję promować i dystrybuować

naszą muzykę w profesjonalny sposób. Kolejną

rzeczą, którą chcemy zrobić, jest nagranie

teledysku. Póki co, nie zgadzamy się co do

tego jak to zrobić, ale kilka piw na pewno pomoże

podjąć decyzję. Jeśli uda nam się osiągnąć

sukces, staniemy się bogaci, sławni i piękni.

To jest coś, czego się boimy (śmiech).

Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki,

Jakub Krawczyk

bardzo miłe.

HMP: Witaj James. Powiedz mi, czyim pomysłem

było stworzenie projektu A New

Revenge?

James Kottak: Scorpions i Alice Cooper były

razem na trasie w Rosji. Keri i ja często się

spotykaliśmy i pomyśleliśmy, że warto zrobić

coś razem. Więc był pomysł, potem nadszedł

czas na realizację!

Kiedy spotkaliście się wszyscy po raz pierwszy?

Gdzieś w Hollywood...

Jak tam Tim? W tym roku nagrał już albumy

z The Three Tremors i Spirits Of Fire. Teraz

mamy debiut A New Revenge. Jak znajduje

czas na wszystkie te projekty?

Po prostu robi to, co lubi!

A Ty planujesz jakieś albumy z innymi swoimi

projektami w tym roku?

Pracuję nad piątym albumem Kottak.

Judas Priest, Skorpions, Whitesnake, Quiet

Riot, Alice Cooper itp. Lista zespołów, w

których graliście jest naprawdę imponująca.

Powiedz mi proszę, jak twoje doświadczenie

muzyczne wpłynęło na A New Revenge?

Keri napisał większość muzyki. Napisałem

teksty, ale Tim przejął kontrolę nad wszystkim...

Tim jest jedyny w swoim rodzaju!

Co było dla Was najważniejsze, podczas pisania

tekstów?

Teksty były kombinacją myśli Keriego, Tima

i mnie... w tej kolejności.

"Enemies And Lovers" to bardzo ciekawy tytuł.

Czy uważasz, że ktoś kogo kochasz

może stać się Twoim wrogiem?

Jasne... miłość jest dziwna...

Muzykę zawartą na płycie raczej nie sposób

zakwalifikować do heavy metalu. Niektóre

utwory są naprawdę wpadające w ucho.

Piosenki są jak dzieci... rozwijają się w różnych

wzorcach.

W piosence "Only The

Pretty Ones" słyszę echa

twórczości Alice Coopera...

Oczywiście. W naszej twórczości

nie sposób uniknąć

nawiązań do Alice Cooper,

Judas Priest, Skorpions

itp. To nasza historia i jesteśmy

z niej dumni!

Piosenki są jak dzieci

Cóż, upał daje się we znaki. Nic się nie chce,

człowiek by się położył i nic nie robił.

Ten stan ewidentnie udzielił się Jamesowi

Kottakowi, bo ewidentnie wygląda

na to, że niespecjalnie chciało mu

się odpowiadać na nasze pytania

odnośnie nowej supergrupy A New Revenge. Z drugiej strony zaś

jako najwspanialszy koncert w karierze wspomniał występ Scorpions

w naszym kraju. Kurtuazja? Tego nie wiem. Nawet jeśli, to

A New Revenge współpracuje z niezależną

australijską wytwórnią Golden Robot Records.

Dlaczego, jako zespół złożony z

gwiazd zdecydowaliście się na taka formułę?

Przemysł muzyczny jest zepsuty, więc trzeba

go omijać jak się da. Kluczowa była tu również

historia z A & R, który podpisał kontrakt

z moim zespołem Kingdom Come.

Opowiedz naszym czytelnikom coś o planowanej

trasie koncertowej.

Mamy nadzieję, że od września objedziemy

parę ciekawych miejsc. Wszyscy mamy rodziny,

życie i inne interesy. Ale pamiętamy,

jesteśmy rockandrollowcami od dekad!

Zagracie tylko kawałki z "Enemies And Lovers",

czy też utwory z repertuaru innych

zespołów, w których gracie bądź graliście?

Oczywiście, sięgniemy po kawałki innych naszych

zespołów ale skupimy się na A New

Revenge.

Zjeździłeś już niemal cały świat. Czy pamiętasz

jakiś specjalny koncert (lub koncerty)

inne niż pozostałe.

Tak. Scorpions w Polsce... 600.000 ludzi!

Wszyscy jesteście doświadczonymi muzykami

rockowymi. Interesuje mnie, jakie rady

możesz dać młodym rockmanom, którzy

dopiero zaczynają grać gdzieś w garażu?

Załóżcie zespół z przyjaciółmi, idźcie grać i

nie zatrzymujcie się!

Myślisz, że zespoły rockowe mają dziś

łatwiejszą drogę?

Nie bardzo. Pop i country zdominowały całkowicie

rozgłośnie radiowe.

Bartek Kuczak

Czy A New Revenge to tylko

projekt na jeden album,

czy zamierzacie kontynuować

go w przyszłości?

Mamy już kolejne 20 utworów

na drugi album.

A NEW REVENGE 115


Najciemniejsze zakamarki cichego buntu

W kwietniu 2018 roku udałem się pod Mediolan na Frontiers Rock Festival.

Głównym powodem, dla którego zdecydowałem się na podróż był występ

mojego ulubionego Quiet Riot (oprócz nich były inne tuzy melodyjnego grania,

jak chociażby Stryper, Praying Mantis, Pretty Boy Floyd czy FM, ale to opowieść

na inną chwilę). Bardzo chciałem spotkać zespół i zamienić z nimi kilka słów, lecz

niestety - nie udało się. Udało się jednak co innego - pojawiłem się na oficjalnym

DVD zespołu, które zostało sfilmowane na Frontiers i wydane w styczniu tego

roku. Właśnie z tej okazji zadałem perkusiście i liderowi Frankiemu Banaliemu

kilka pytań odnośnie koncertu, DVD, jak i dotyczących najgłębszych zakamarków

ich historii, o których nawet najwięksi fani czasem nie wiedzą.

HMP: Zacznijmy od waszego najnowszego

wydawnictwa - "One Night In Milan".

Przede wszystkim - byłem na tym koncercie

i naprawdę cieszę się, że znalazłem siebie na

tym DVD! Nie tylko spełniłem swoje

marzenie - widziałem was na żywo, ale jestem

też na waszym DVD! Ten koncert był

dla mnie czymś wyjątkowym, ale co ty o nim

sądzisz? Wiem, że był szczególny, ale pamiętasz

może jakieś interesujące momenty?

Frankie Banali: Było to dla mnie wyjątkowe

wydarzenie, ponieważ to był pierwszy raz w

Alessandro del Vecchio i zagrać "Thun-derbird"

po raz pierwszy na żywo z pianinem?

Jak dla mnie, wykonanie tego utworu było

oszałamiające i zastanawiam się, kto wpadł

na ten pomysł!

Pracowałem przez krótki czas z Alessandro

kilka lat temu i zostaliśmy przyjaciółmi. Kocham

go i szanuję jako osobę i muzyka. Pomyślałem,

że świetnie byłoby zagrać "Thunderbird"

na żywo z pianinem, jak to jest na

oryginalnym nagraniu. Wiedziałem, że Alessandro

będzie się do tego idealnie nadawał i

Brow z 1980 roku, kiedy to zespół wykonał

"Thunderbird", grając tylko dwie zwrotki.

Kiedy mniej więcej została dodana trzecia i

czy istnieją jakieś nagrania tego utworu po

tym jak został zmieniony tekst z uwagi na

śmierć Randy'ego?

Grałem w kapeli DuBrow a z Kevinem Du

Brow zacząłem pracować w 1980 roku. Nagrałem

perkusję na pierwsze demo "Thunderbird".

Oryginalnie to nie był utwór o śmierci

Randy'ego Rhoadsa ale o tym jak opuścił on

Quiet Riot. Randy i Rudy Sarzo byli zakontraktowani,

aby nagrać z nami ten utwór. Po

tym jak Randy zginął, Kevin dopisał ostatnią

zwrotkę, aby to opisać.

długiej historii Quiet Riot, kiedy to zagraliśmy

we Włoszech. Byłem bardzo zaskoczony,

widząc tylu fanów z całej Europy, którzy

przyjechali zobaczyć nas na Frontiers Festival.

Skoro mowa o europejskich koncertach - gracie

tutaj wyjątkowo rzadko. Jaki jest tego

powód i czy doczekamy się kiedyś waszej

trasy po Europie?

Spędzamy tyle czasu na trasach po Ameryce,

że czasami trudno nam dotrzeć do Europy,

chociaż graliśmy na kilku europejskich festiwalach

w przeszłości. Prawdziwym problemem

jest to, że promotorzy nie chcą nam

odpowiednio płacić, a koncertowanie po Europie

nie jest łatwe, to nie są wakacje.

Jak udało wam się nawiązać współpracę z

tak właśnie było.

Foto: Quiet Riot/Frontiers

Bardzo chciałem zobaczyć wasz bis na

DVD - "Highway To Hell", ale został on

wycięty i jest dostępny tylko w Japonii na

CD. Dlaczego nie ma tego utworu na

wszystkich wydaniach, były jakieś ograniczenia

jeśli chodzi o prawa autorskie lub coś

w tym stylu?

Frontiers lubi mieć jeden utwór do wykorzystania

na japońskich wydaniach, taki,

którego nie będzie na regularnych wersjach,

to jest jedyny powód. To był nieplanowany

bis.

Mówiąc o "Thunderbird", cofnijmy się do

czasu, gdy nie było cię jeszcze w zespole, a

nazywał się on jeszcze DuBrow. Istnieje nagranie

jednego z pierwszych koncertów Du

Gdy zespół działał pod nazwą DuBrow,

Kevin, ty i pozostali członkowie napisaliście

mnóstwo piosenek. Niektóre z nich stały się

zapomniane, jak "First in Line", "Key to My

Heart" czy "Out on The Streets", a niektóre

nadal graliście podczas trasy Metal Health,

np. "Danger Zone", "Gonna Have a Riot"

lub "Anytime You Want Me". A teraz pytanie:

na jakiej zasadzie wybieraliście utwory

na "Metal Health", że wcześniej wspomniane

utwory nie znalazły się na albumie i dlaczego

do nich nie wróciliście po wypuszczeniu

waszego najlepiej sprzedającego się

albumu (tylko "Danger Zone" zostało nagrane

w studio)?

Wspólnie z producentem stwierdziliśmy, że

pozostałe utwory nie są tak mocne jak te, które

trafiły na finalną wersję "Metal Health".

Istnieje całkiem sporo nagrań z trasy

(US Festival 83, Rockpalast, Rock Palace

itd.), ale poza kilkoma występami w telewizji

praktycznie nie ma żadnych przyzwoitych

nagrań wideo z tras promujących "Condition

Critical" i "QRIII". Czy cokolwiek z tamtego

okresu się zachowało i czy jest jakaś szansa na

opublikowanie kiedyś tych materiałów? Poza

tym coś więcej z okresu DuBrow (jak np. fragment

filmu z 1982 roku "Well Now You're

Here, There's No Way Back") gdyby się ukazało,

to byłoby fantastycznie! Mam mnóstwo

nagrań audio i wideo w swoich zbiorach. Nie

jestem pewien, czy cokolwiek z tego wypuszczę.

Jestem chyba pierwszą osobą, która o to zapyta.

Prawie nikt nie wie, że byliście jednym

z zespołów, które nagrały propozycję głównego

utworu do filmu "Cobra" w 1986 roku.

Razem z waszym wielkim fanem, Kevinem

Boisvertem, znaleźliśmy ultra rzadką kasetę

z tą piosenką - "Hang Tough". Dlaczego ten

utwór nie pojawił się na żadnym albumie?

Nagraliście go już po wydaniu "QRIII"? Co

się z nim stało i dlaczego nie jest nigdzie do-

116

QUIET RIOT


stępny?

Studio filmowe nie zdecydowało się na wykorzystanie

tej piosenki, którą nagraliśmy podczas

sesji "QRIII". Istnieją również inne utwory

z tej sesji, których nigdy nie opublikowaliśmy,

jak również nagrania wideo dokumentujące

ten okres.

Po "QRIII" nastąpiła era Paula Shortino -

nie graliście wtedy zbyt wiele koncertów, z

Paulem i Seannem, dlaczego? Czy Rudy

Sarzo zagrał z wami wtedy jakikolwiek koncert

(wiadomo, że wrócił on wtedy na krótko

do zespołu)? Czy mieliście już wtedy jakieś

pomysły (albo demówki) na utwory pod kolejny

album?

Czwarta płyta Quiet Riot, była bardzo dobra,

ale niewielu ludzi interesowało się zespołem,

w którym śpiewał inny wokalista. Dlatego

też nie zagraliśmy żadnego koncertu w

Stanach, czego bardzo żałuję. Rudy grał z

nami próby, ale nigdy nie graliśmy razem

koncertów. Tak, mam w swoich archiwach

około pół tuzina piosenek, których nie umieściliśmy

na czwartym albumie. Nigdy nie myśleliśmy

też, aby nagrać kolejną płytę w tym

samym składzie.

Kiedy pracowaliście nad albumem w 1988 roku,

Kevin nadal pisał nowe utwory. Niektóre

z nich trafiły na "Terrified" czy "Down To

The Bone", ale większość z nich do dzisiaj

nie została wydana. Czy jest jakakolwiek

szansa na album zawierający te piosenki?

Myślę, że wielu fanów bardzo chciałoby

usłyszeć utwory jak "Burning Fever", "Hold

on To Your Dreams", "Take a Shot" czy

"Struck by Lightning" z niesamowitymi

wokalami Kevina.

Kevinowi nie podobało się nic z tego, co wtedy

napisaliśmy, więc szanując jego zdanie, nie

wypuścimy tego materiału.

Kevin ponowił współpracę z Carlosem Cavazo

w 1991 roku i założyli wspólnie Heat

razem z byłymi muzykami zespołu Kevina,

Little Women - Kennym Hillery i Patem

Ashby (Carlos zastąpił Seana Manninga).

Niedługo po tym, zespół ponownie został

Foto: Quiet Riot/Frontiers

nazwany Quiet Riot oraz zapowiedziano

album "Quiet Riot In Heat", który nigdy nie

został wydany (taki tytuł albumu usłyszałem

na jednym z bootlegów z 1991 roku).

Niedługo potem Pata zastąpił Bobby Rondinelli,

którego potem zastąpiłeś ty. Jak udało

ci się powrócić do zespołu i jak wiele pio--

senek na "Terrified" współkomponowałeś?

Wiem, że niektóre piosenki, jak "Rude Boy"

czy "Cold Day In Hell" były grane przez

Heat już w roku 1991.

W końcówce 1992 roku Kevin spytał czy

chciałbym wrócić, nagrać i zagrać trasę koncertową.

Wróciłem więc w styczniu roku

1993 i wtedy zespół poprosił, abym również

zasilił Quiet Riot.

Oprócz "Terrified" wydaliście w 1993 roku

również album "The Randy Rhoads Years".

To świetny hołd dla Randy'ego, naprawdę

lubię ten album. Mam dwa pytania dotyczące

tego wydawnictwa - które partie został

nagranie ponownie (oprócz głosu Kevina,

który mocno zmienił się z biegiem lat, co

jest doskonale słyszalne) i kto jest za nie

odpowiedzialny? Czy jest szansa na nagranie

drugiej części takiego albumu z

wkalami Jamesa? Nadal jest wiele świetnych

piosenek, które nie zostały dotąd

wydne, ani nie mają nawet porządnych wersji

demo.

Wiem wszystko o tych nagraniach, ale z uwgi

na Kevina, nie przekażę tych informacji. Nie

ma planów, aby wydać więcej materiału z

tamtego okresu i nia o nagranie wokali powiązanych

z tamtymi nagraniami.

Zostawmy historię, skoro już mowa o Jamesie

i przyszłości. Słyszałem, że pracujecie

już nad kolejnym albumem. Jak idą prace i

czy możesz podać przybliżoną datę wydania?

Możesz nam coś o tej płycie opowiedzieć?

Nagrania zostały zakończone i za około dziesięć

dni zaczynam miksowanie kolejnej płyty

Quiet Riot. To wszystko co mam do powiedzenia

na ten moment.

Pytałem już o trasę po Europie, ale co z

Polską? Chciałbyś zagrać w naszym kraju?

Z całą ochotą zagram w Polsce, jeśli tylko

chcecie abyśmy to zrobił!

Znasz może jakieś polskie zespoły? Mógłbyś

wymienić ich nazwy?

Niestety, nie znam żadnego zespołu z Polski.

Dziękuję za możliwość zadania wszystkich

pytań. Mam nadzieję, że spotkamy się

gdzieś, kiedyś (niestety nie udało mi się

złapać was na festiwalu Frontiers). Naprawdę

bardzo chciałbym spotkać moich mistrzów

hard'n'heavy! Dziękuję raz jeszcze!

Dziękuję, że poświęciłeś czas na ułożenie tak

doskonałych pytań. Mam nadzieję, że kiedyś

zagramy w Polsce i wtedy się spotkamy.

Maciej Uba

Tłumaczenie: Paweł Izbicki

Foto: Quiet Riot/Frontiers

QUIET RIOT 117


Kolorowa muzyka

- Zobaczymy, co nam los przyniesie! - mówią muzycy młodej, gdyńskiej

formacji Lady Killer. Jesienią ubiegłego roku zadebiutowali albumem "Look At

Me", grając hard'n'heavy/AOR tak stylowo, jakby powstali jakieś ćwierć wieku w

USA. I co ważne nie zamierzają spuszczać z tonu, zapowiadając kolejne koncerty

i następny materiał, tak więc los powinien im sprzyjać:

HMP: Teoretycznie w czasach internetu takie

pytanie nie powinno paść, ale na waszej

stronie nie znalazłem, istotnych według

mnie, informacji: co sprawiło, że postanowiliście

grać melodyjne hard'n'heavy w amerykańskim

stylu, w dodatku kojarzącym się

z latami 80.?

Lady Killer: Szczerze mówiąc wyszło to dosyć

naturalnie. Sami byliśmy wychowani w

takiej stylistyce, słuchaliśmy takiej muzyki od

dziecka. Dla nas muzyka jest sztuką o szerokim

podłożu. Nie chcemy jej tylko odgrywać,

chcemy ją przekazać w jak najlepszej

formie, ukazując całe spektrum związane z

tym stylem. Make-up, energia, tapir na włosach

- to nam dodaje kopa. Czujemy się wtedy

idealnie przygotowani, by wyjść na scenę i

zaprezentować nie tylko muzykę, ale też samych

siebie.

Teraz mamy już inne czasy, a ludzie, szczególnie

młodzi, są bardziej otwarci na różne

dźwięki. Ale w okresie największej popularności

takiej muzyki tzw. prawdziwi metalowcy

gardzili glam/hair metalem, szczególnie

w Polsce, gdzie nawet Queensryche uznawany

był za gorszy zespół, nie mówiąc o

Cinderelli, Danger Danger czy Warrant i,

co dziwne, trwa to do dnia dzisiejszego?

Hmmm, bardzo możliwe. W dzisiejszych czasach

myśleliśmy, że muzycy z gatunku rock i

metal trzymają sie razem - zazwyczaj tak było.

Po utworzeniu zespołu, który wyróżnia się

wśród tłumu, który jest kolorowy, czasem zabawny

- odczuwamy pewien chłód od innych

muzyków. Nie wiemy czy to zazdrość, czy

wychodząc poza linię jesteśmy do odstrzału?

Graliśmy z wieloma kapelami. Sądzimy, że na

próbie mogą się z nas śmiać, jak stroimy się,

malujemy itd... ale gdy wchodzimy na scenę,

gramy swoje utwory, "latamy wszędzie" (dosłownie

wszędzie...) wtedy im szczęka opada

i odbierają nas zupełnie inaczej. Nagle jesteśmy

na ich poziomie energii, a może nawet

więcej (?) i wtedy nas kupują w całości

(śmiech). Co do samego gardzenia glam/hair

Foto: Lady Killer

metalem w tych czasach jest to mniej zauważalne

niż w latach 80.

Nie dziwi was taka postawa, że ktoś sam z

siebie rezygnuje z poznania/słuchania dobrego

zespołu tylko z racji jego lżejszego

brzmienia czy wyglądu muzyków?

Szczerze mówiąc nie. Jeśli ktoś nie lubi kolorowej

muzyki to nie będzie jej słuchał i nie

będzie chodził na koncerty. Zmuszać nikogo

nie wolno. Ale gdy przypadkiem taka osoba

pójdzie na koncert i zobaczy (usłyszy) muzykę

na żywo, poczuje klimat, może zmienić

zdanie. Muzyka na żywo jest to coś najwspanialszego

na świecie, nie zastąpi tego słuchanie

płyt w domu. Muzykę czujemy całym

ciałem, nie tylko narządem słuchu.

Wy jednak nie zamierzaliście się ograniczać,

grając ostro, ale melodyjnie, a do tego stawiając

na wyrazisty image - teraz zespołów

jest tyle, że trzeba się w tej masie jakoś wyróżnić?

Każdy zespół ma swój sposób, by się wyróżnić.

Niektórzy ubierają się na czarno, inni na

czarno, a jeszcze inni... no tak czarno/szaro...

Ileż można? (heh). Czemu scena rockowa i

metalowa musi być taka ponura? Można

dodać do niej koloru, trochę fantazji i od razu

jest ciekawiej. Tak jak wcześniej wspominaliśmy,

nie chcemy tylko odgrywać muzyki -

chcemy ją dać słuchaczowi w pełnej wersji - z

energią, ubiorem, zachowaniem, stylem - wtedy

to ma największy sens. Potencjalny fan widzi,

który zespół się stara, który daje od siebie

więcej, niż tylko stanie na scenie i plucie do

mikrofonu. Nasz wygląd daje nam gwarancję,

że ktoś nas zapamięta jako tych, którzy dają

coś więcej niż odegranie swojego materiału.

Wasza nazwa miło kojarzy się co lepiej zorientowanym

fanom amerykańskiego heavy,

bo istniał tam kiedyś zespół Lady Killer -

wiedzieliście o tym, czy to przypadkowy

zbieg okoliczności?

(Śmiech) wiemy, wiemy... Jest kilka zespołów

o tej nazwie nawet w Hiszpanii jest Lady

Killer, (śmiech). Nazwa wzięła się przypadkowo.

Kiedyś czytałem sobie słownik od języka

angielskiego - tak bardzo się nudziłem, że

musiałem słownik czytać i przypadkowo natknąłem

sie na nazwę Lady Killer co oznaczało

podrywacz. Miałem wtedy chyba z 14

lat. Zawsze chciałem założyć zespół, a ta nazwa

strasznie mi się spodobała, a że jest

chwytliwa, szczególnie dla kobiet, to nie było

innego wyboru. (śmiech)

Myśl o założeniu zespołu pojawiła się nagle,

czy też dojrzewaliście do tej decyzji stopniowo,

stając się coraz większymi pasjonatami,

którym tylko słuchanie czy uczestniczenie

w koncertach wyłącznie w roli widzów

przestało już wystarczać?

Założyć zespół zawsze chcieliśmy, bo ile można

patrzeć na znajomych, którzy grali tu i

ówdzie. My też chcieliśmy poczuć to samo co

oni. Tę wolność, tę energię, tę muzykę! Co do

roli widzów to dalej uczestniczymy w koncertach.

To, że sami gramy koncerty nie zniechęciło

nas do pojawiania sie na koncertach znajomych

(w podziemiu) czy większych zespołów

komercyjnych. Może jest mniej czasu, bo

skupiamy się nad swoją trasą i materiałem,

plus życie codzienne, ale warto posłuchać i

zobaczyć kogoś po tej drugiej stronie.

W momencie powstania Lady Killer mogliście

pochwalić się jakimś doświadczeniem,

czy też dla większości z was jest to pierwszy

118

LADY KILLER


zespół?

W sumie każdy z nas już wcześniej grał w

kilku projektach. Nie jest to nasz pierwszy

zespół, może dla niektórych pierwszy poważny

- z płytą, trasą i swobodą. Każdy z nas

nabierał doświadczenia przez lata, które

wykorzystujemy w Lady Killer.

Domyślam się jednak, że sukcesy na kilku

przeglądach młodych zespołów zapewniły

wam umiejętności, a nie dobry wygląd czy

posiadanie w składzie perkusistki?

Każda składowa daje tę sumę sukcesu. Nie

wyobrażamy sobie zespołu bez makijażu,

energii. Umiejętności też są mega ważne.

Trzeba umieć grać równo riffy, skacząc i wywijając

włosami tak, by odbiór był jasny dla

widza. Oczywiście to, że mamy perkusistkę w

składzie też dużo dodaje do ogólnego efektu.

Dla nas to najlepsza perkusistka w Polsce,

która kobieta umie tak mocno grać na bębnach?

Choćby Beata Polak, prawdziwa mistrzyni

w tym fachu. Od początku stawialiście na

własne utwory, czy też zdarzało się, że grywaliście

też covery, najlepsze utwory ulubionych

kapel?

Od samego początku graliśmy swoje, zanim

znaleźliśmy porządną sekcję rytmiczną już

połowa płyty była skomponowana. Oczywiście

na koncertach też gramy czasem covery,

głównie zespołu Scorpions oraz The Darkness.

W listopadzie ubiegłego roku wydaliście

debiutancki album "Look At Me". To chyba

nie lada wydarzenie dla młodego zespołu,

tym bardziej, że braliście też aktywny udział

w produkcji tego materiału?

Tak było ciężko, płyta była nagrywana w

wielu etapach, niektóre ślady nagrywaliśmy w

piwnicy. Wstęp do płyty był nagrywany przez

naszego gitarzystę siedzącego na rowerze z

którego spadł, ale wydobył takie dźwięki,

których nie mógł powtórzyć w profesjonalnym

studio, dlatego musiały zostać na płycie

w takiej formie. Pewnie każdy zespół ma pewne

trudności z nagrywaniem, a myśmy mieli

ich bardzo dużo, często związane ze sprzętem:

a tu coś nie stroiło, a tu się program

wyłączył, a tu ktoś zaliczył zgona itd... Ale

miało to swój klimat, bo nagraliśmy go sami.

Miksem i masterem zajął się Adam Drywa

(ex Farba), który pomógł nam w stworzeniu

brzmienia z naszych wypocin (śmiech). Przy

następnej płycie pewnie podejdziemy do tego

jeszcze bardziej profesjonalnie, mamy tyle

pomysłów, może nawet i za dużo, ale wiemy

jedno: przyszła płyta będzie bardzo przemyślana.

Płyta jest krótka i konkretna - uznaliście, że

nie ma co przesadzać z długością jej trwania,

czy też na tym etapie dysponowaliście

akurat tyloma dopracowanymi i gotowymi

do nagrania utworami?

Utworów mieliśmy więcej, ale wybór nie był

prosty. Nie mogliśmy zdecydować się czy robić

EP-kę czy długogrającą płytę - wyszło coś

pomiędzy. Płyta jest specjalnie tak skonstruowana,

by była przystawką do czegoś większego,

zachętą do przyjścia na koncert. Nie

chcemy podawać wszystkiego na tacy. Jeśli

pierwsza płyta jest krótka, to może druga będzie

dłuższa? Kto wie?

Podoba mi się również, że swobodnie czerpiecie

też z bluesa czy starego, dobrego rock

and rolla - nie ma co się ograniczać, jeśli

utwór może być ciekawszy, bez poczucia

jakiejś artystycznej "zdrady"?

Dla nas glam czy hard rock to jedynie inspiracja,

każdy z nas wychodzi z totalnie różnego

środowiska muzycznego od popu,

przez jazz do thrash metalu. Tak więc podczas

tworzenia numerów panuje demokracja i

każdy ma prawo wypowiedzieć się co sądzi o

szkielecie czy poprzez próby dołożyć czy

zaproponować coś od siebie i jeżeli pasuje to

do numeru i reszta zespołu zaakceptuje,

wplatamy ten motyw. Wiemy że czasy dla

muzyki rockowej są dosyć ciężkie i żeby kogoś

zaskoczyć trzeba się bardzo postarać. Nie

boimy się eksperymentować. Możliwe, że zaskoczymy

niektórych następną płytą. Materiał

już tworzymy i nie zabraknie miejsca dla

Foto: Lady Killer

dodatkowych instrumentów.

Dobrze też czujecie się w konwencji unplugged,

co potwierdza bonusowy utwór koncertowy

"Your Mirrors"?

Bardzo dobre pytanie! W zeszłe wakacje zaproszono

nas byśmy zagrali w Gminie Stegna.

Scena była umiejscowiona na dużym parkingu.

Wyglądało to bardziej na typowy festyn

niż festiwal dla muzyki rockowej, myśleliśmy,

że każdy ucieknie jak zagramy swój repertuar.

Nastała ciemność, wchodzimy na scenę,

gramy swój repertuar a ludzie się bawią i to

jak! Pod koniec koncertu stwierdziliśmy więc,

że zagramy dla nich nasz akustyczny numer

"Your Mirrors". Siadamy wszyscy na krawędzi

sceny. Krzychu zaczyna grać, Wiktor śpiewać,

a reszta zespołu klaszcze do rytmu. W

oddali widzimy, że cały parking klaszcze

(przynajmniej próbuje klaskać do rytmu -

śmiech) z przodu wyłaniają się dzieci z zabawkami

i ich rodzice, no coś pięknego. W tej

chwili kupiliśmy całe miasto, aż łezka nam się

zakręciła. Po koncercie ludzie sami wbili na

scenę po autografy i zdjęcia, dzieci podchodziły

do nas i mówiły, że to najlepszy dzień w

ich życiu... to był nasz najlepszy koncert!

Ale na innych koncertach łoicie pewnie już

typowo elektrycznie, wyciskając ze wzmacniaczy

ile się da?

Nie do końca (śmiech). Wspomniany przed

chwilą "Your Mirrors" idealnie sprawdza się

na koncertach i pomimo, że ten numer wykonują

jedynie Krzysiek i Wiktor, to wszyscy

się dobrze bawią (śmiech). Co do samych

pieców to właściwie tak, ale wiemy, że co za

dużo to niezdrowo - ustawiamy się na tyle

głośno, na ile pozwoli akustyk, reszta to czysta

energia od nas samych.

Sami zorganizowaliście sobie klubową mini

trasę - jak publiczność przyjmowała te koncerty

i czy myślicie już o kolejnych, bo nie

ma lepszej promocji dla młodego zespołu niż

sprawdzenie się live na koncertowych deskach?

Tak sami zorganizowaliśmy trasę. Nie było

łatwo, nikt nas nie znał, wiec nie wszędzie

mogliśmy się dostać, ale dla upartego nic trudnego!

Jeśli chodzi o publiczność, to bawi sie

świetnie! Po koncertach zagadują nas, kupują

nasze płyty, robią z nami fotki. Oczywiście

ilość ludzi na koncertach jest różna, ale my

jesteśmy dopiero na początku naszej muzycznej

wyprawy, więc trzeba grać jak najwięcej!

Jesienią wyruszyliśmy w trasę, zagraliśmy

około sześciu koncertów. Zimą zrobiliśmy

przerwę bo zimno (heh), a teraz wracamy na

trasę w marcu, grając jednego miesiąca pięć

koncertów. Po trasie pewnie spotkamy sie

gdzieś w Polsce na różnych festiwalach, konkursach

lub przeglądach. Zobaczymy, co nam

los przyniesie!

Wojciech Chamryk

LADY KILLER 119


LION SHEPHERD

Magia muzyki

Trzeci album Lion Shepherd, którego premiera miała miejsce pod

koniec marca, potwierdza wszystkie zalety swoich poprzedników fonograficznych,

dokładając do tego obrazu kilka bonusów. Formuła, którą zaproponowali

autorzy przekracza wiele granic zbliżając się do muzycznej

wielokulturowości. Wepchnięcie muzyki zespołu do jednej szuflady stylistycznej

to zadanie karkołomne i skazane na niepowodzenie. Taką tezę

można postawić po przesłuchaniu publikacji fonograficznej trio sygnowanej

numerem "III". Każdy słuchacz znajdzie wśród tworzących program

albumu dziesięciu kompozycji te, które chwytają za serce piękną melodią,

bogatym, poszerzonym między innymi o kwartet smyczkowy brzmieniem,

niuansami rytmicznymi, intrygującym klimatem muzyki, aranżacjami

tworzącymi obraz dźwiękowy utworów. Odkrywanie tajemnic muzyki

Lion Shepherd to wędrówka po wielu ścieżkach prowadzących w kierunku

rocka, world music, muzyki etnicznej, niekiedy jazzu i klasyki muzycznej

w najlepszym wydaniu, dodajmy wędrówka inspirująca i estetycznie

wzbogacająca, której dopełnieniem może być publikowany poniżej wywiad

z Kamilem Haidarem, jednym ze współtwórców tego dzieła.

HMP: Zacznę od pytania w pewnym sensie

politycznego, a chodzi o przyjętą przez Parlament

Europejski Dyrektywę o Ochronie

Praw Autorskich. Chciałbym poznać Twój

pogląd w kwestii praw autorskich i ich

ochrony. Jak wygląda droga do legalnej możliwości,

na przykład wykorzystania utworu

Lion Shepherd czy ogólnie utworu muzycznego

w jakimkolwiek celu? A jak wyglądają

realia? Czy zespół rockowy jest w stanie

kontrolować przebieg procesu dystrybucji

stworzonych przez siebie dźwięków, ich

legalnego bądź niezgodnego z prawem wykorzystania?

Kamil Haidar: Pytanie jest dość trudne. Z

jednej strony popieram modernizację przepisów

dotyczących ochrony praw autorskich i

twórców bo prawo jest przestarzałe. Internet

zmienił wszystko. To jest trochę tak jakbyśmy

mieli ciągle przepisy drogowe dostosowane

do powozów konnych a jeździli już

wszyscy silnikami spalinowymi. Prawo musi

nadążać za postępem. Natomiast trafiają do

mnie również argumenty o cenzurze, kontrolowaniu

informacji czy otwartej drodze do

monopolizacji koncernów mediowych. Dzisiaj

informacja jest najcenniejszą walutą. Nieograniczony

do niej dostęp i przede wszystkim

możliwość manipulowania nią daje

ogromną władzę. I na to trzeba uważać. Co

innego ochrona twórców, którym sam jestem.

Dzisiaj wartość niematerialna jakim jest dzieło

artystyczne zostało sprowadzone do gadżetu.

Skoro nie ma postaci fizycznej jak np.:

bułka, to można ją brać za darmo z Internetu,

z pendrive'a kolegi itp. Do tego pojawił się

streaming, który już kompletnie pozbawił

twórców panowania nad źródłami dochodów

ze swoich dzieł. Jest to problem. Bo z jednej

strony sposobów dystrybucji dzieł autorskich

jest coraz więcej, popyt na muzykę, film czy

Foto: Lion Shepherd

książkę jest albo równie wielki albo nawet

większy niż kiedykolwiek (wystarczy zobaczyć

ile sprzedaje się słuchawek, smartfonów

etc.), a z drugiej strony artyści coraz mniej

zarabiają z dystrybucji tych dzieł. Tantiemy z

portali streamingowych to jest jakiś błąd statystyczny

na koncie, a przecież to jest dzisiaj

główne źródło sprzedaży. Bo udostępnianie

dzieł nawet na chwilę i w częściach to wg

mnie ciągle jest sprzedaż. Na szczęście jest w

tym wszystkim jeden pozytyw. Nie da się wystreamingować

energii grania na żywo - i koncerty,

recitale występy na scenie nigdy nie

zostaną twórcom odebrane. Ludzie zawsze

będą chodzić na koncerty i tej działki twórcy

powinni szczególnie pilnować.

Czy wypowiadając się publicznie, na przykład

w wywiadach, czynisz tak tylko w

odniesieniu do muzyki, unikając konsekwentnie

wyrażania swoich poglądów na zagadnienia

polityczne, moralne, światopoglądowe,

czy nie masz w tym zakresie żadnych

oporów w głoszeniu swoich nawet niepopularnych

opinii?

Nie mam żadnych oporów i często to robię.

Uważam, że artysta jest trochę czyścicielem

duszy społecznej i jest moralnie zobligowany

do tego by zabierać stanowisko w sprawach

ważnych. Zresztą ja mam dość sprecyzowane

poglądy i chciałbym aby ktoś kto jest zainteresowany

moją muzyką wiedział, że jeśli

jest np.: homofobem, rasistą, kieruje się w

swoich poglądach agresją i poniżaniem innych,

przestał kupować dzieła Lion Shepherd,

bo ja dla takich ludzi sztuki nie robię.

Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek nad

kwestią, kim jest przeciętny odbiorca muzyki

Lion Shepherd pod względem jego cech

osobowościowych, wykształcenia, doświadczenia

życiowego? Uważasz, że tworzona

przez Was muzyka zawiera argumenty np.

estetyczne, intelektualne, emocjonalne, które

potrafią przekonać gusta każdego słuchacza,

czy też krąg jej odbiorców ma charakter

wybitnie niszowy? Proszę o uzasadnienie.

Wiem jedno i sprawdziłem to empirycznie

przez ostatnie pięć lat - nasi słuchacze to

fajni, ciekawi ludzie z pasjami, niecodziennymi

zainteresowaniami, nieprzeciętni. Spotykamy

się po koncertach, mamy kontakt z

fanami poprzez tzw. sociale i można ich sklasyfikować

tylko jedną kategorią - fajni ludzie.

Wiekowa rozpiętość jest ogromna, na koncerty

przychodzą czasem trzy pokolenia. Tyle

samo dziewczyn, jak i facetów. Nie ma reguły.

Czy jest to publiczność niszowa - nie wiem

- nie zastanawiam się nad tym. Gramy dla

wszystkich ludzi, którzy lubią muzykę. Bez

podziałów i bez robienia z siebie ekskluzywnej

kliki dla wybranych.

Czym jest dla Ciebie utwór muzyczny,

sprawą czysto techniczno- zawodową, stanem

umysłu autora, chęcią pokazania własnych

emocji, umiejętnością dzielenia się z

innymi własnym talentem czy może formą

autopromocji?

Nie wiem. Na pewno nie sprawą technicznozawodową,

bo tutaj polecam inną profesję

jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy, ani sprawą

autopromocji, bo tutaj też polecałbym

120

LION SHEPHERD


inną formę muzyczną, a najlepiej to pchać się

od razu na ścianki, bo w Polsce nie trzeba nic

tworzyć żeby się promować niestety. Dla

mnie to forma wyrazu myśli. Ludzie piszą feietony,

książki, artykuły, malują swoje myśli

farbami, a ja piszę piosenki.

Który z elementów treści utworu: harmonię,

melodię, rytm, uważasz za najważniejszy,

czy może wszystkie wymienione komponenty

traktujesz jak jednolity organizm? Czy

potrafisz zaprojektować każdy ze składników

kompozycji?

Strasznie techniczne pytania zadajesz

(śmiech). Jak to zaprojektować? Mogę Ci

zaprojektować sto piosenek w godzinę i każda

będzie do dupy. Piosenki dobre to impuls,

często wbrew zasadom harmonii, z melodiami

na kwitach banalnymi, prostackim rytmem.

Emocji i części duszy, którą musisz włożyć w

utwór by błysnął nie zaprojektujesz.

Czy utwory Lion Shepherd istnieją w formie

zapisu nutowego czy wykonujecie je z

pamięci?

Wyłącznie z pamięci. To rock'n'roll a nie rurki

z kremem czy inna państwowa orkiestra

strażacka (śmiech).

W jednym z wywiadów podzieliłeś się informacją,

że nad nowym materiałem pracowaliście

w odosobnionym miejscu, wręcz pustelni,

gdzieś w Kotlinie Kłodzkiej. Czy Twoim

zdaniem warunki zewnętrzne, otaczający

krajobraz, izolacja od zgiełku cywilizacji

wpływają na kreatywność tworzenia, na

efektywność procesu tworzenia?

Oczywiście, że tak. Warunki zewnętrzne wywierają

wpływ na wszystko - czegokolwiek

byś nie robił. Nam akurat pomogło to się

skupić ale też poprzebywać w swoim towarzystwie

przez długi czas, scalić się jako zespół.

Myślę, że ta płyta jest tak udana bo

przywieźliśmy trochę tej Kotlińskiej głuszy w

soundzie. To słychać na tej płycie. Takie

mam wrażenie.

Nowy album Lion Shepherd "III" rodził się

w bólach czy może prace przebiegały sprawnie

i szybko? Czy przed przystąpieniem do

pracy mieliście jakieś priorytety twórcze?

Foto: Wiktor Franko

Udało się je spełnić?

Praca szła bardzo sprawnie - bez ciśnienia bo

daliśmy sobie na tę produkcję tyle czasu ile

potrzeba by osiągnąć coś niepowtarzalnego. A

jednak poszło sprawnie - aż tak sprawnie, że

premierę z jesieni przenieśliśmy na wiosnę

czyli przyspieszyliśmy o pół roku. Głównym

priorytetem twórczym było zdefiniowanie

brzmienia Lion Shepherd na nowo. Dokładnie

tak jak robiliśmy to podczas poprzednich

produkcji. Zawsze 110 procent. Chcieliśmy

by to brzmienie dojrzało i ewoluowało.

Dokładnie tak jak na poprzednich płytach.

Stopniowo podnosimy sobie poprzeczkę.

Jestem z tego postępu bardzo zadowolony.

"Trójkę" stworzyliście po raz pierwszy w

historii zespołu jako trio. Jak się Wam

współpracowało w poszerzonym o Maćka

Gołyźniaka składzie personalnym? Jak

doszło do Waszego spotkania i pomysłu

stworzenia czegoś wspólnie?

Pojawił się super koleś z podobną wizją, któremu

brakowało bandu. My zawsze chcieliśmy

mieć band, a nie mogąc spotkać ludzi z

podobną wibrą graliśmy jako duet. To był

impuls. Gdy pojawił się Maciek Gołyźniak,

od razu poczuliśmy, że nadszedł czas na

Foto: Lion Shepherd

rozbudowanie składu. Od razu się zaprzyjaźniliśmy

i zaczęliśmy robić muzykę. Maciek

uzupełnił nasz sound, idealnie pasował do

wizji zespołu, gra po swojemu, swoim soundem

i to dało temu zespołowi wreszcie kręgosłup

rytmiczny. Pisanie muzyki z perkusistą a

zatrudnianie perkusisty do sesji z gotowymi

numerami to niebo a ziemia.

Jak rozłożyła się odpowiedzialność za rezultat

końcowy prac? Czy Lion Shepherd

funkcjonuje w trzyosobowym składzie, w

którym panują demokratyczne zasady, czy

któryś z Was przejął odpowiedzialność za

całokształt działalności i ma głos decydujący?

Uzupełniamy się. Mamy wspólną wizję i każdy

wie co chce osiągnąć, więc nie ma sporów

o duperele. Pchamy ten wózek w tym samym

kierunku i każdy zdaje sobie z tego sprawę.

Każdy ma swoją działkę, którą kieruje i wie

co ma robić. Nie trzeba dyktatora do pokazywania

palcem. Jesteśmy za poważnymi ludźmi.

Praktycznie wszystkie utwory na najnowszym

albumie wyróżniają się bardzo rozbudowanym

instrumentarium. Co Twoim

zdaniem osiągnęliście wykorzystując

brzmieniową specyfikę klasycznego kwartetu

smyczkowego? Pomysłodawcą takiego

rozwiązania był i przekonał pozostałych do

tej idei…?

Co osiągnęliśmy? Piękny sound, wpisaliśmy

sobie do "CV" współpracę z topowym kwartetem

świata i zaskoczyliśmy naszych słuchaczy,

bo nigdy wcześniej w tym kierunku nie

szliśmy. To się chyba nazywa progres. Już nie

pamiętam kto był pomysłodawcą, więc ustalamy

tak: Mateusz zagrał partie na klawiszach,

ja powiedziałem, że musimy to nagrać

z żywym kwartetem a Maciek wskazał na

Atom String Quartet (śmiech).

Czy to trudne zadanie, pogodzenie symfoniczności

z rockowym żywiołem? Z historii

rocka wynika, że wielokrotnie orkiestracje,

akcenty symfoniczne wywarły znakomity

wpływ na jakość przekazu, ale są także negatywne

przykłady w tym zakresie (np.

Metallica "S&M", oczywiście to wyłącznie

moja opinia).

To wszystko zależy od tego jaki się ma na to

LION SHEPHERD 121


pomysł. Nie wystarczy wcisnąć po prostu

smyków, żeby osiągnąć efekt - wow! Trzeba

mieć pomysł, jak w sposób organiczny wpleść

je do samej kompozycji. Myślę, że smyki muszą

grać w utworze, a nie dodatkowo go ubarwiać.

Takie mam zdanie.

Czego dowiedziałeś się o sobie jako człowieku

i muzyku w rezultacie współpracy z

Mateuszem Owczarkiem i Maciejem Gołyźniakiem?

Przede wszystkim tego, że mam jeszcze sporo

możliwości i mogę więcej zaśpiewać niż mi się

wydawało.

Znam poprzednie płyty Lion Shepherd, miałem

przyjemność poznać także treść albumu

"III" i uważam, bez wazeliny, że muzyka jest

jeszcze bardziej pełna polotu, melodyjności,

różnorodności brzmienia, także kontrastów.

Jak wygląda, szczerze, Twoja ocena

zawartości nowego longplaya? Czy opinie

zewnętrzne, w wielu przypadkach nie

fachowców lecz zwykłych słuchaczy, na temat

nowego materiału, to nic nie znaczący

drobiazg, czy impuls wyzwalający satysfakcję

z dobrze wykonanej "roboty"?

Ale co to znaczy być fachowcem od oceniania

muzyki? Ja liczę przede wszystkim na tych,

jak to nazwałeś, zwykłych słuchaczy, bo na

nich zależy mi najbardziej. To oni słuchają

sercem, wspierają nas, kupują płyty i bilety na

koncerty, dzielą się z nami swoją energią i

okazują wsparcie. Jak dostajemy pozytywny

feedback a przy tej płycie śmiało mogę go

nazwać wręcz mega entuzjastycznym, to to

uskrzydla. Każdy człowiek dobrze się czuje

jak jest doceniany za swoją pracę. Jeśli pytasz

mnie o moją ocenę zawartości tego longplaya

to uważam, że jest w światowej czołówce zarówno

pod względem brzmieniowym, kompozycyjnym

jak i wykonawczym. Nie będę silił

się na fałszywą skromność - jestem bardzo

dumny z naszej pracy.

Każdy utwór Waszego premierowego wydawnictwa

wyróżnia się intrygującym, głównym

motywem melodycznym. Od czego

zaczyna się w Waszym zespole zaczątek

melodii i jak wygląda jego późniejsza ewolucja?

Ja już wspomniałem wcześniej. To jest bardzo

różnie. Często zaczynamy z jedną wizją

melodii w głowie, a kończymy kompletnie z

inną.

Czy kolejność utworów tworzących program

albumu ma jakiekolwiek znaczenie?

"Trójka" rozpoczyna się od "Uninvited",

moim skromnym zdaniem od jednego z

najbardziej złożonych strukturalnie fragmentów

albumu. To przypadkowy wybór,

czy decyzje w sprawie kolejnych punktów

programu płyty mają strategiczny wymiar i

zapadają kolegialnie?

Nic nie jest przypadkowe. I powiem Ci, że

najtrudniejszym elementem pracy nad tą

płytą była selekcja utworów (nagraliśmy finalnie

14 utworów spośród 25 kompozycji). To

zajęło nam najwięcej czasu i do ostatniej

chwili było korygowane. Takie decyzje mają

bardzo strategiczny wymiar i muszą zapadać

kolegialnie.

Wytypowaliście "What Went Wrong",

śliczną, klimatyczną piosenkę na singiel

czyli w roli forpoczty albumu. Ale, moim

zdaniem, ta piękna, intymna, romantyczna

piosenka, bardziej dla zakochanych aniżeli

do prezentacji w stacji radiowej, nie odzwierciedla

charakteru albumu jako całości.

Czy dzisiaj z pewnej perspektywy uważasz,

Foto: Lion Shepherd

Foto: Lion Shepherd

że to był trafny wybór?

A która odzwierciedla? Te utwory mimo, że w

pewnym sensie koncepcyjne, są od siebie

bardzo różne. Żaden utwór samodzielnie nie

reprezentuje tego albumu jako całości.

Dlatego też "What Went Wrong" mogło zostać

singlem jak każdy inny utwór. Padło na

ten.

Chciałbym także zapytać o źródła inspiracji

utworu "Good Old Days". Ja szukałbym

ich, może ta sugestia to totalna pomyłka, w

twórczości Led Zeppelin. Wydaje mi się, że

moja tezę potwierdzają także ostatnie 2-3

minuty utworu, gdy głównie duet gitaraperkusja

rozszarpuje przestrzeń dosłownie

na strzępy. Czy w Waszym gronie są fani

muzyki Zeppelinów?

Fanów nie ma. Są tylko fanatycy (śmiech).

Z którego utworu albumu "III" jesteś najbardziej

zadowolony i dlaczego? Tylko proszę

bez wykrętów typu, lubię wszystkie kawałki,

które znalazły się na tej płycie?

Pytanie typu które dziecko kochasz najbardziej…

To zróbmy tak: kocham wszystkie

moje dzieci ale córeczką/oczkiem w głowie

tatusia jest "Fallen Tree" (śmiech).

Czy w programie marcowo- kwietniowych

koncertów uwzględniliście także utwory z

najnowszego longplaya (na mapie była

także 23. marca Bydgoszcz, miasto, w

którym żyję sobie od kilku dekad)? Jak oceniasz

przyjęcie przez publiczność Waszych

nowych utworów? Czy wykonanie któregoś

z nich "live" sprawia Wam trudność?

Gramy 60 procent materiału z nowej płyty.

Odbiór publiczności nie pozostawia wątpliwości,

że solidnie wykonaliśmy swoją robotę.

One są wszystkie trudne do grania live bo są

nowe, mieliśmy mało czasu żeby je ograć i

cały czas uczymy się nimi bawić na żywo.

Włodek Kucharek

122

LION SHEPHERD


AMAROK

The Storm" czyli "bóża w muzgu

Foto: Marta Wojtas

Na początku chciałbym zapewnić, że

nie jestem ortograficznym dyletantem

i wiem jak należy poprawnie napisać

zgodnie z zasadami języka ojczystego

słowa "burza" i "mózg". Ale przekształcając

tak karygodnie pisownię, że Profesor

Bralczyk szarpie się z politowania

i złości za brodę, chciałbym w ten

kontrowersyjny sposób zwrócić uwagę

Szanownych Czytelników poniższego

wywiadu, że muzyka Amarok zarejestrowana

pod tytułem "The Storm" to

istny huragan, który wywraca do góry

nogami wiele konwencjonalnych koncepcji

tworzenia muzyki rockowej

(???), łamie standardy i pokazuje, co

potrafią stworzyć rockowi wizjonerzy.

I może brzmi to górnolotnie, cechuje

się nadmiarem emfazy, ale tak odbieram

wspaniały muzycznie album instrumentalny

"The Storm", na którym

dźwięki, nastrojowość, emocje, bogactwo

instrumentalne zintegrowane zostały

w monolityczny organizm o wielkiej

sile rażenia, pobudzającej do

wzruszeń, przeżyć estetycznych. Mam

wrażenie, że muzyka "The Storm" nienawidzi

zgiełku, wymaga spokoju,

skupienia, bo wtedy najlepiej oddziaływuje

na zmysły odbiorcy. A jak już

posłuchamy tego długiego, ponad godzinnego

"filmu", zaczynamy się zastanawiać,

czy to jeszcze rock, oraz gdzie

przebiegają granice pomiędzy wieloma

gatunkami muzycznymi. Bo "The Storm"

to mariaż elektroniki, ambientu,

rocka, jazzu, muzyki klasycznej, może

chwilami etnicznej, a przy bardziej dociekliwej

analizie wytrwały poszukiwacz

odnalazłby zapewne jeszcze inne

wpływy stylistyczne. Ale tak naprawdę

wszystko to, co zawarłem w tych kilku

zdaniach "wstępniaka" to nic nie znaczący

szczegół, ponieważ na muzycznym

tronie zasiadała królowa piękności

ubrana w łagodne i powłóczyste

szaty dźwięków. Ta muzyka paraliżuje

pięknem w każdej sekundzie,

pobudzając serce do przyspieszonego

rytmu pracy od pierwszej nutki aż do

wybrzmienia ostatniego tonu, czasami

wręcz usypia swoją łagodnością i wysublimowanym

charakterem, by za

chwilę zerwać się do szybszego biegu,

a dźwięki raz intensywnie skumulowane,

innym razem swobodnie rozproszone,

co rusz układają się w wielowymiarowe,

barwne pejzaże. "The Storm"

to muzyka pozostawiająca mnóstwo

przestrzeni do własnych, indywidualnych

interpretacji, bazujących na ludzkiej

wrażliwości. Posłuchać raz i odłożyć

na półkę to zbrodnia, gdyż każda

z kompozycji przy każdym kolejnym

przesłuchaniu otwiera przed słuchaczem

swoją duszę bogatą jak bajkowy

sezam. Żeby go otworzyć niepotrzebne

są słowa - zaklęcia, wystarczy

czas, który pozwoli odsłonić tajemnice

"spisane" na dysku. Każdy, kto chce je

poznać, ale nie tak byle jak, pobieżnie,

lecz wgłębić się w ich tożsamość artystyczną,

odrębność i niepowtarzalność,

zostanie nagrodzony odkryciem

wielu urokliwych, muzycznych zakątków.

A tytuł tego wywiadu, zawierający

bez liku błędów nie powinien

świadczyć o mojej indolencji ortograficznej,

bardziej wskazywać na artystyczną

rewolucję w rocku, łamanie pewnych

konwencji, muzyczną globalizację,

rozumianą jako scalenie różnych, z

pozoru wykluczających się inspiracji.

Posłuchajcie, a po kilku spotkaniach z

muzyką z albumu "The Storm" zaczniecie

powtarzać jak mantrę jedno

słowo "Piękno!". Powodzenia! A wyobraźni

mi nie wystarcza, żeby uświadomić

sobie na jakim poziomie piękna

współpracują ze sobą stworzona przez

Amarok muzyka i układy taneczne w

wykonaniu James Wilton Dance. Życie

pisze różne scenariusze, więc być może

kiedyś dane mi będzie podziwiać efekty

pracy Michała Wojtasa, jego Żony,

Kolegów z zespołu oraz tanecznego

guru Jamesa Wiltona. Czas pokaże! A

teraz zapraszam do wywiadu z Michałem

Wojtasem, Ojcem - Założycielem

Amarok i niejako "przy okazji" jednym

z muzycznych "malarzy" sceny rockowej.

HMP: Amarok to aktualnie one-man-project,

duet (licząc Twoją Żonę), czy może formacja

o szerszej formule personalnej?

Michał Wojtas: Amarok to od lat moja planeta

i miejsce, w którym zajmuję się komponowaniem

muzyki, która gra mi w duszy

(śmiech). W projekcie bierze udział moja

żona Marta Wojtas, która jest autorką tekstów,

okładek, zdjęć a także uczestniczy w

nagraniach jako instrumentalistka. W tym

sensie na pewno stanowimy duet i jesteśmy

trzonem Amarok. Oprócz pracy studyjnej i

tej związanej z produkcją płyt Amarok to

także koncerty, na potrzeby których powstał

zespół czteroosobowy, w którym gra także

Konrad Pajek (voc, kb, g) i Paweł Kowalski

(dr). Na scenie jesteśmy zespołem i po jakimś

już czasie ten skład jest już dziś dobrze zgrany.

Znam treść muzyczną longplaya "Hunt"

czyli poprzednika fonograficznego "The Storm"

i mam przeświadczenie, że Amarok

swoim premierowym albumem zaskoczył

wszystkich, poszerzając zakres stylistyczny

do niebotycznych rozmiarów. To już nie jest

Oldfield, to konglomerat inspiracji elektroniką,

ambientem, także rockiem, jazzem,

muzyką klasyczną, chwilami nawet etniczną.

Jakie czynniki zdecydowały o takiej

stylistycznej złożoności?

Przez 12 lat ciszy Amaroka, w mojej głowie

pojawiało się wiele inspiracji. Jestem fanem

muzyki elektronicznej. Jako dziecko dostałem

od ojca kasety z muzyką J. M. Jarre, która

brzmiała wówczas bardzo nowocześnie czy

futurystycznie i do dziś jestem fanem przedstawicieli

tego gatunku jak np. Jon Hopkins,

Moderat, Trentemoller czy Floex. Lubię postęp

w muzyce i w nauce także (śmiech). Potem

dopiero jako nastolatek odkryłem muzykę

Oldfielda, Pink Floyd czy Jeffa Becka, a

więc do elektroniki doszła gitara. A kiedy

usłyszałem trzy pierwsze płyty Björk i kilka

lat temu Fink mój krajobraz muzyczny zaczął

się krystalizować. Oczywiście jest to jakaś

podświadoma wypadkowa w sosie własnym.

Niektóre utwory "The Storm", niekiedy roz-

AMAROK 123


ległe fragmenty mają silnie zrytmizowany

charakter, chociażby długie sekwencje najbardziej

złożonej kompozycji "Facing the

Truth (The Grand Finale)". Ten wyrazisty

rytm to efekt działania priorytetów baletowych,

zdefiniowanych przez Jamesa Wiltona?

Teatr tańca Jamesa Wiltona, to przede wszystkim

taniec współczesny, gdzie balet jest tylko

jednym z licznych jego elementów. Całość

wygląda zupełnie inaczej niż balet jaki znamy

np. z "Jeziora Łabędziego" (śmiech). Utwór

od początku powstawał i rozwijał się wraz z

choreografią. I choć to od niego zacząłem prace

nad muzyką do spektaklu, rozwój tej formy

trwał przez wiele miesięcy. Oczywiście

czas trwania, poszczególne części utworu, jego

dynamika były mocno związane z potrzebami

choreografa, ale także wiele razy utwór

wpływał na rozwój samej choreografii.

Foto: Amarok

Waszą płytę przedstawiono w newsach

medialnych jako oprawę muzyczną spektaklu

baletowego? Ale czy tak jest w rzeczywistości?

Wydaje mi się, że to tylko jedno z

zadań muzyki "The Storm", bo jestem przekonany,

że ten bogaty kolaż dźwięków może

z powodzeniem funkcjonować jak autonomiczny

byt, niezależny od spektaklu baletowego?

Powiem więcej, właśnie wtedy

zyskuje na sile przekazu, gdyż wymaga własnej

interpretacji słuchacza, odrywając go

nijako od gotowych obrazów baletowych?

Jaka jest Twoja opinia w tej kwestii?

Tak jak już wspomniałem, to nie jest balet

tylko taniec współczesny a więc jednak inna

forma tańca. Rozumiem jednak o co pytasz.

Zdecydowałem się na wydanie tej muzyki w

formie albumu Amarok, gdyż pomimo, iż w

oczywisty sposób jest to niejako ścieżka

dźwiękowa do przedstawienia czuję, że tak

jak wspomniałeś rzeczywiście płyta stanowi

także niezależny byt muzyczny, który może i

funkcjonuje także bez spektakli. Dla mnie to

prestiżowe wydawnictwo, które powstało pomiędzy

regularnymi płytami. Współpraca

polsko-brytyjska. Moja pierwsza "ścieżka

dźwiękowa", czym z dumą chcę się pochwalić.

Dziś po ukazaniu się tej płyty otrzymuję

wiele pozytywnych komentarzy od słuchaczy

i słów uznania krytyków muzycznych, którzy

potwierdzają niejako to o czym powiedziałeś.

Foto: Amarok

Podobnie jest zresztą wśród odbiorców przedstawienia,

które regularnie już od jakiegoś

czasu wystawiane jest w Anglii czy innych

krajach Europy.

Muzyka Amarok pojawiła się w roku 2018 w

przedstawieniu choreografa tańca, Jamesa

Wiltona "Hold On", wystawionym w

Niemczech w Münster Theater. Czy to w

tamtym okresie powstała propozycja Waszej

współpracy?

Miałem wraz z Martą okazję zobaczyć to

przedstawienie i zarazem poznać Jamesa.

Długo rozmawialiśmy na bankiecie po premierze

"Hold On". Myślę, że tak narodziły

się główne idee tego co miało nadejść.

Co narodziło się pierwsze, Twoja idea

stworzenia płyty z muzyką instrumentalną,

która nieco później wykorzystana została do

układów tanecznych grupy James Wilton

Dance, czy może najpierw wizja spektaklu

tanecznego, do którego Amarok wykonał

muzykę? A może taniec i muzyka powstawały

równolegle, nie wpływając na siebie w

procesie tworzenia?

Płyta z muzyką ilustracyjną nie była planowana

przeze mnie i powstała głównie z uwagi

na naszą współpracę z Jamesem. Muzyka i

taniec powstawały jednocześnie. Często też

jedno inspirowało drugie. Wiele razy powstała

muzyka wpływała na choreografię i odwrotnie.

Czy cały materiał zarejestrowany na płycie

Amaroka wykorzystany został w spektaklu

baletowym? Czy Twoja muzyka daje się

łatwo zintegrować ze sztuką tańca?

W przedstawieniu "The Storm" skomponowanych

przeze mnie utworów jest jeszcze

więcej niż na płycie. Jak wiadomo, płyta ma

swoje techniczne możliwości, których przekraczać

nie możemy. Moim zamiarem także

było umieścić na tej płycie dodatkowe dwa

utwory - piosenki, które nie są częścią przedstawienia

ale, które powstały dzięki niemu. I

tak w warstwie słownej utwory w jakiś sposób

mówią w pigułce o przesłaniu i idei "The

Storm". Autorem przesłania jest oczywiście

James Wilton, a autorką tekstów jest Marta

Wojtas. W roku ubiegłym w austriackim

Dornbirn, w teatrze Tanz Ist odbył się wspólny

występ formacji Amarok i tancerzy Jamesa

Wiltona pod nazwą "The Calm Before

the Storm", którego celem była improwizacja

taneczna do muzyki Amarok wykonywanej

na żywo. Przedstawienie było od razu wyprzedane

a publiczność była zachwycona takim

widowiskiem i słuchowiskiem jednocześnie.

Ponadto publiczność w finałowej części

przedstawienia wzięła czynny udział na "parkiecie"

tańcząc razem z tancerzami i między

nami muzykami. W repertuarze tego wydarzenia

było wiele dotychczasowych utworów

z poprzednich płyt Amarok, ale sam fakt wykorzystania

przez Jamesa utworów z płyty

"Hunt" już na przedstawieniu "Hold on",

świadczy o tym, iż muzyka Amarok zdecydowanie

dobrze współgra z tańcem współczesnym.

Jako multiinstrumentalista podjąłeś duże

wyzwanie posługując się tak rozbudowanym,

mega bogatym instrumentarium. Czy

jesteś przekonany, że każdy z komponentów

instrumentalnych wniósł coś istotnego do

124

AMAROK


obrazu całości brzmienia?

Rzeczywiście użyłem wielu dostępnych środków

ale robię to za każdym razem, kiedy

czuje, że dany element odpowiednio podkreśli

nastrój czy inną myśl muzyczną. Lubię

tworzyć i aranżować muzykę na różnych

poziomach. Kiedy słuchając bliskiego pola, za

nim w głąb istnieją inne równoległe przestrzenie

i plany. Aranżuję wielowymiarowo, dzięki

temu słuchacz otrzymuje wiele warstw i cały

świat muzyki. Pamiętam, kiedy jako nastolatek

wsłuchiwałem się w utwory Pink Floyd

czy Mike Oldfielda, po jakimś czasie słyszałem

coraz więcej czy wręcz odkrywałem smaczki

lub melodie i inne elementy, których nie

słyszałem skupiając się tylko na pierwszym

planie. Myślę, że takie obsesyjne wręcz zgłębianie

niektórych płyt i artystów w przeszłości

spowodowało we mnie myślenie w

szerszej perspektywie. Co do samego instrumentarium,

jak zawszę uwielbiam łączyć

brzmienia elektroniczne z akustycznymi,

instrumenty z przedmiotami codziennego

użytku, np. w finałowym "Facing the Thruth"

między ponad 130 ścieżkami użyłem kluczy

od mojego mieszkania. Wystarczyło pozbyć

się jednego z nich, aby reszta otrzymała właściwy

ton (śmiech).

Wybacz pytanie ignoranta, ale wydaje mi

się, że ścieżka dźwiękowa "The Storm" odtwarzana

jest w widowisku baletowym, pełniąc

taką samą funkcję jak soundtrack w

filmie. Czy twoim zdaniem istniałaby możliwość

równoległej prezentacji "na żywo"

zarówno samej muzyki, jak też baletu?

W trakcie przedstawień tanecznych muzyka

jest rzeczywiście jest odtwarzana. Tak jak już

wspomniałem, mamy doświadczenie wspólnego

występu. W planach są zatem wspólne

przedstawienia "The Storm" z muzyką i tańcem

na żywo. Być może uda się to jeszcze tej

jesieni lub w przyszłym roku.

Muzyka "The Storm" to raczej zbiór uniwersalnych

pejzaży "malowanych" dźwiękami

aniżeli utworów w tradycyjnym rozumieniu

tego słowa? Każdy z tych pejzaży to paleta

dźwięków o specyficznej emocjonalności,

klimacie. Słuchając stawiam sobie pytanie,

czy to jeszcze muzyka popularna, czy może

"rock podniesiony do rangi sztuki", albo muzyka

poważna, adresowana do dosyć wąskiego

kręgu odbiorców?

Hmmm, na pewno jest to muzyka ilustracyjna

posiadająca jednak melodie. Zwykle gatunek

ten pozbawiony jest jakichkolwiek melodii.

Z uwagi na swój aparat wykonawczy

zawartość płyty "The Storm" jest powiązana

z muzyką tzw. rozrywkową. W kwestii stylistyki

będzie to kolaż typu dark ambient, electro,

rock czy tzw. muzyki filmowej ale określenie

"rock podniesiony do rangi sztuki" podoba

mi się chyba najbardziej (śmiech).

W jednym z tekstów na temat "The Storm"

znalazłem takie oto słowa: " Album odnosi

się do wewnętrznych bitew, które wszyscy

staczamy, do mrocznych uczuć, które przeżywamy

wewnętrznie, okazujemy zewnętrznie".

Zgadzasz się z taką interpretacją?

Oczywiście. Przytoczone przez Ciebie cytaty

odnoszą się do głównej idei przedstawienia

"The Storm". Najlepszym streszczeniem idei

jest zdanie, które James Wilton umieścił na

swojej stronie jako motto:

Foto: Robert Swiderski

You can't see the wind, but you can see how it

changes objects.

You can't see unhappiness, but you can see

how it changes people.

A low becomes a depression, a depression

becomes a storm.

When you're unhappy people say "it will all

blow over".

There is a calm before the storm, is there one

afterwards?

Ile w muzyce z "The Storm", albo w ogóle w

tworzonej przez Ciebie muzyce jest osobowości

autora? Czy potrafisz oddzielić cząstkę

swojego "Ja" od charakteru komponowanej

muzyki? Czy w swojej muzyce jesteś

sobą, czy unikasz świadomie takiej identyfikacji?

Trudne pytanie (śmiech). Na pewno kiedy

tworzę staram się dać z siebie wszystko i być

ze sobą w zgodzie. Często wymagam od siebie

znacznie więcej niż potrafię, co motywuje

mnie do ciągłego udoskonalania warsztatu.

W swojej pracy jestem bardzo drobiazgowy,

może czasem za bardzo (śmiech). Potrafię się

odnaleźć w nieładzie mojej pracowni, ale w

muzyce wszystko ma mieć swoje uzasadnione

miejsce.

Jakbyś udowodnił tezę, że album "The

Storm" to kolejny krok w rozwoju artystycznym

Amaroka?

Zdecydowanie jest to kolejny krok w rozwoju

artystycznym Amaroka. Nigdy dotąd nie

komponowałem muzyki do przedstawień czy

filmu. Było to dla mnie bardzo rozwijające i

pokazało mi kolejne światy, w które można

wkroczyć poprzez muzykę. Dziś już wiem

"jak to się robi". Wiem też, że będę ponownie

współpracował z teatrem tańca James Wilton

"Dance Company" na potrzeby kolejnej

sztuki i cieszę się na tę okoliczność.

Niebawem, bo w drugiej połowie czerwca

muzyka z albumu "The Storm" oraz James

Wilton Dance zostaną zaprezentowane w

ramach festiwalu teatralnego Rozbark In

Motion w Bytomiu. Czy Amarok jako twórca

i wykonawca muzyki będzie obecny na

tym festiwalu?

Mam nadzieję, że uda się być tego dnia w

Bytomiu i spotkać się także z Jamesem, Sarah

i pozostałymi tancerzami i całą ekipą.

Oczywiście widziałem już przedstawienie

"The Storm" w londyńskim The Place, ale po

raz pierwszy przedstawienie będzie tak blisko.

Ostatnie pytanie dotyczy najbliższych planów.

Wiem, że w połowie lipca odbędzie się

Wasz koncert, obok m.in. Riverside i Believe

w Olsztynie. Czy wykonanie muzyki

Amarok z wszystkimi detalami brzmieniowymi

w wersji "live" to łatwe zadanie?

W lipcu zagramy także na Toruńskim

Festiwalu Rocka Progresywnego a pod

koniec lipca na Summer Fog Festival w

Warszawie, gdzie główną gwiazdą będzie

Nick Mason z Pink Floyd! W przypadku gry

na żywo wiele detali nie jest możliwe do odtworzenia,

dlatego skupiamy się na rzeczach

najważniejszych. Nigdy też nie gramy w taki

sam sposób. O ile w studiu jestem bardzo

szczegółowy i poukładany, tak jako osobowość

sceniczna lubię improwizację i można

powiedzieć, iż za każdym razem gram inaczej,

co daje mi i nam wszystkim w zespole wolność

wyrazu i zwyczajną przyjemność.

Szczere gratulacje za wspaniały album "The

Storm". Dużo sukcesów w realizacji kolejnych

zamierzeń artystycznych. Powodzenia

To ja bardzo dziękuję. Pozdrawiam serdecznie

Włodek Kucharek

AMAROK 125


Reminiscencje NWOBHM

Rampant

Tee Rets z którym mam przyjemność się przyjaźnić, już od późnych lat siedemdziesiątych był

całym sercem zaangażowany w scenę NWOBHM. Po przygodach z dwoma zespołami Mens Rea

i Tyrant, Tee postanowił założyć nowy zespól. Nazwał go Rampant. Tee Rets był wokalistą,

gitarzystami zostali Paul Playle (później Destroya) i Mark Blaxland (później w Gandalf Wizardry).

Na gitarze basowej grał Aiden Fitpatrick (później grał na gitarze w Gandalf Wizardry),

a Rick Tiley na perkusji (znany później z gry w Destroya, Shanghai Tigers). Brzmienie zespołu

było wypadkową Saxon, Judas Priest, Iron Maiden z domieszką Thin Lizzy i Scorpions.

Zespół nagrał kilka piosenek na demo: "Fight For Pride", "Channel Collision", "Take It Like A

Lady", a na drugim demo znalazy się: "I'll Press The Button Before You", "Our World", "Run For

The Hills". Piosenka ta nie ma nic wspólnego z Iron Maiden i powstała wcześniej. Tytuł był w

rzeczywistości sloganem Rampant używanym na plakatach reklamowych.

Co by nie mówić piosenki Rampant to kawał solidnego, klasycznego NWOBHM. W pewnym

momencie doszło w zespole do tymczasowego rozłamu Odeszli Mark i Rick. Miało to miejsce

tuż przed koncertem w słynnym Ruskin Arms. Za brakującego Marka miał zagrać Stephen

Heath z Dragonfly, ale niestety nie pojawił się na koncercie. Rampant był zmuszony zagrać ten

koncert z jednym gitarzystą. Za bębnami podczas występu w Ruskin Arms zasiadł Nik Szymanek

znany z zespołów Trilogy, Dragonfly, Gandalf Wizardry, Phil Hilborne Band, Sabotage.

Mark i Rick wrócili na kolejne koncerty, które z kolei dla Tee były ostatnimi z zespołem, ponieważ

postanowił pójść własną drogą. Zastąpił go John Hagerty z innego zespołu NWOBHM,

Rippa. John był również krótko w zespole Flight 19. W tym zespole gitarzystą był Paul Lewis.

Kiedy John opuścił Flight 19 zastąpił go Derek Lyon. Tak doszło do pierwszego spotkania Paula

Lewisa i Dereka Lyona, którego rezultatem było reaktywowanie Satan's Empire. Ale to historia

na inny artykuł, wracamy do głównego bohatera tej historii. Po rozpadzie Rampant w

1981 roku Tee rozpoczął długo wędrówkę muzyczną. Występował w Quest, Gallery, Frontier,

Relay, Mercy, Kingsreach. Od lipca 2017 roku śpiewa w zespole Bawls-Out. W 2019 otrzymałem

wiadomość o planowanej reaktywacj Rampant. Słowo wkrótce stało się ciałem i zespół

powrócił. Na początku czerwca zagrali koncert na Mearfest organizowanym przez Briana Meara.

Obecny skład Rampant tworzą: Tee Rets - lead vocals, Paul Playle - guitar, backing vocals;

Jamie Carter - guitar, backing vocals, Chris Chitticks - bass, backing vocals; Lee Chitticks -

drums. Tee i Paul to: oryginalni członkowie Rampant. Chris i jego syn Lee grają razem od lat.

Lee wystepuje również z Breaking Illusion (progressive / groove metal). Jamie Carter współpracował

wcześniej z byłym wokalistą Iron Maiden - Dennisem Wilcockiem w jego zespole V1.

Obecnie Rampant pracuje nad wydaniem swojej pierwszej płyty. Więcej o zespole na jego stronie

na facebooku. Polecam również wywiad z Tee na blogu Phantom Lord.

Zdjęcia przedstawiają oryginalny i obecny skład.

Foto: Rampant

Foto: Rampant

Sabre

Powstała w 1977 r

wzorowała na doko

Robin Trower. Za

Paul Hodson - ba

demo w 1978 rok

cztery utwory: 1. "

3. "Same For Me S

stała zrealizowana

drums. Znalazły s

Paw", 3. "So Lone

storii. Andy Har

lądują w Montr

Diamond Dogs

Demos Vol. II,

Foto: Redline

Foto: Sabre

Assasin

W 1979 roku w miasteczku Leigh położonym w hrabstwie Greater

Manchester trzech młodych muzyków postanowiło założyć zespół.

Byli to bracia: Tony Barton - voc, guitars, Ian Barton - bass, voc.

Dali oni ogłoszenie w lokalnej gazecie. W ten sposób znaleźli pochodzącego

z Atherton gitarzystę Karla Chestera. Perkusitą przez

chwilę był facet o imieniu John, ale to nie zadziałało i wkrótce zastąpił

go Steve Walker.

Karl używał głownie gitary Stratocaster, natomiast Tony gitary

Futurama. Ian miał Fender Bass, a Steve grał na zestawie Premier

Drums. Nazwa została wymyślona po kilku kuflach piwa. Rozważano

Avenger, Laye, Storm Bird. Ostatecznie wybór padł na Assasin.

Zespół szybko zaczął koncertować po Zjednoczonym Królestwie,

grając między innymi w Bolton, Stoke-on-Trent czy St. Helens.

W 1982 roku nagrywają demo z dwiema piosenkami: "Highway

Lightning" i "Lonely Southern Road". Dzięki tej piosence w zostali

zaproszeni do udziału w nagraniu kompilacyjnej płyty "Metal Fatigue"

wydanej przez legendarną wytwórnię Ebony Records. Ich piosenka

"Lonely Southern Road" niewątpliwie jest ozdobą tego albumu.

Zespół nagrywał kolejne dema, koncertował, był bliski wydania singla

dla Heavy Metal Records. Niestety bez większych efektów. Doprowadziło

to do rozpadu Assasin w 1992 roku. Kiedy słuchałem

ich piosenek: "Lonely Southern Road", "How Do You Know", "C'mon

Lets Rock", "Take You Away", "Stay On The Run", "Crazy Night" pomyślałem

sobie, że szkoda, żeby pozostały nieznane. Udało się. Jeszcze

w tym roku powinna ukazać się ich płyta wydana przez niemiecką

wytwórnię High Roller Records. C'mon Lets Rock!!!

Foto: Assasin

Redline

Essex,1984 rok - rozp

okolicy dochodzi ró

krótko połączą się w

wstaje Redline. Bas

Crucifixion) wraz z

US) i wokalistą Gar

Sea i zaczynają pró

W 1985 roku zesp

i "Out of the Black

Black). W połowie

Love Boys). Jego

spół w 1986r. gra

chowały się czter

Roll", 3. "Judgeme

wszym demo, za

do wytwórni "Ob

N.W.O.B.H.M D

Redline rozpada

składzie; Chris,

rzysta o imieniu

126

REMINISCENCJE N.W.O.B.H.M.


Żelazna Klasyka

oku w Wolverhampton grupa Sabre swoją muzykę

naniach takich wykonawców jak Whitesnake, Free,

łożyli ją: Sam Hughes - vocals, Andy Neal - guitar,

ss i Andy Harper - drums. Zespół nagrał dwie taśmy

u w Zella Studios Birmingham. Pierwsza zawierała

Youve Been Cheating", 2. "Dont Let Me Wait To Long",

ame For You", 4. "Affection Rejection". Druga taśma zojuż

z nowym muzykiem. Został nim Neil Richman -

ię na niej trzy pioenki: 1. "Nothing Remains", 2. "Cat's

ly In The City". W 1979 roku Sabre przechodzi do hiper

i Paul Hodson zakładają Hideaway, a później obaj

eaux (niedawno ukazała się ich płyta), a następnie w

. Część nagrań Sabre znajdzie się na N.W.O.B.H.M

który ukaże się w najbliższych tygodniach.

ada się zespół Crucifixion. W tym samym czasie w

wnież do rozpadu Random Black (oni jeszcze na

1985 roku aby nagrać demo). Na ich popiołach poista

Chris Mann i perkusista Pete Morgan (obaj ex

gitarzystą Markiem Kirkmanem (ex Random Black,

ry Mielle zakładają bazę w miasteczku Southend-onby

oraz komponowanie piosenek.

ół nagrywa demo z dwoma utworami: "Mirror Image"

" (ta druga to pożegnanie, lament za utratą Random

1986r. zespół opuszcza Garry (dołącza do Tattooed

astępcą zostaje Steve Newman. W tym składzie zew

słynnym The Ruskin Arms. Z tego koncertu zay

nagrania: 1. "Runnin' with the Devil" 2. "Rock and

nt Day" 4. "Me and The Boys" (piosenki te wraz z pierzgodą

i błogosławieństwem Chrisa Manna przesłałem

scure Nwobhm Releases" która wyda je na kompilacji

emos Vol.II.). W roku 1987 Steve odchodzi z zespołu.

się ale kilka tygodni później próbują się reaktywować w

Pete, ponownie Garry w roli wokalisty oraz szkocki gita-

Callum. Niestety był to już tylko łabędzi śpiew zespołu.

DIO - Holy Diver

1983 Mercury

Ronnie James Dio. Postać, którą każdy,

myślę, szanujący się fan hard rocka czy heavy

metalu zna, albo przynajmniej znać powinien.

Człowiek niski, aczkolwiek o wielkim

głosie, gdziekolwiek nie pojawiał się, przechodził

do historii. Jego kariera wokalisty

hartowała się z upływem lat, a przy każdym

przystanku był coraz bardziej doświadczony.

Od nagrań z grupą ELF, gdzie sprawował też

funkcję basisty, przez klasyczne albumy

Rainbow, gdzie jego gwiazda rozbłysła pełnym

blaskiem, do Black Sabbath. Tam zastąpił

charyzmatycznego Ozzy'ego Osbourne'a

i jego związek z gigantem rocka okazał

się burzliwy. Na tyle, że w 1982 roku zmontował

swoją formację, nazwaną po prostu

DIO.

Odchodząc z Black Sabbath, Ronnie porwał

ze sobą perkusistę Vinny Appice'a, który

okazał się długoletnim fundamentem jego

grupy. Panowie spotykali się bardzo często,

razem też wracali do Sabbath raz i drugi (już

pod nazwą Heaven And Hell). Stanowisko

basisty objął stary znajomy z Rainbow -

Jimmy Bain, a gitarzystą okazał się młody

Vivian Campbell. Dla niego z kolei propozycja

od Dio okazała się trampoliną do bogatej

kariery.

Album "Holy Diver" (1983) to jedna z płyt

wszechczasów. Album ponadczasowy, gdzie

każdy dźwięk jest na swoim miejscu. Esencja

ciężkiego grania. Krążek stworzony według

magicznej receptury, która mówi, że wszystkie

elementy muszą łączyć się w idealnych

proporcjach. To płyta po latach brzmiąca

nadal świeżo i porywająco. Dla samego Dio

była to też poprzeczka, którą z trudem próbował

przeskoczyć. Nigdy się to nie udało,

choć dwa razy był blisko - przy drugim krążku

"The Last In Line" (1984), choć zabrakło

znacznie elementu zaskoczenia, i przy

"Dream Evil" (1987), gdzie jednak materiał

okazał się dość nierówny.

Debiut formacji DIO to zbiór dziewięciu

kompozycji, z których bije niesamowita energia.

Od początku do końca muzycy trzymają

słuchacza w osłupieniu i nie pozwalają na

wyrwanie się z tej magicznej pułapki. Również

każdy z nich wniósł do stworzenia

"Holy Diver" doświadczenie i umiejętności.

Bardzo sprytnie w DIO pojawiły się dźwięki

znane z Rainbow czy Black Sabbath, ale też

typowo heavy metalowe patenty, jakie stosowała

masa młodych zespołów na początku

lat 80. W swoim kociołku Dio, Bain, Campbell

i Appice wszystko dokładnie wymieszali

i zapakowali w kopertę z przykuwającą

wzrok okładką, gdzie Murray (pojawiający

się na okładkach grupy stwór z rogami) wrzuca

do rzeki księdza spętanego łańcuchem.

Była to analogia do utworu tytułowego, który,

jak podkreślał sam Ronnie, jest rodzajem

utworu religijnego. Wyjaśniał, że tekst oparty

jest na figurze Jezusa, który na innej Ziemi,

w innym miejscu, robi to co zrobił dla

nas. Nazywają go "świętym nurkiem" bo

wkrótce "zanurzy" się w innej planecie. Jako

tekściarz Ronnie przez swoją karierę nie okazał

się gorszy niż był wokalistą. Wiele z jego

słów znalazło odniesienie współcześnie a sam

piosenkarz zawierał w nich intrygujące i nietuzinkowe

przemyślenia.

W roku 1983 album "Holy Diver" wniósł

nową jakość do świata ciężkiego rocka. Bez

próby ścigania się, prężenia muskułów, czy

szokowania na siłę. Grupa, odnoszę wrażenie,

przeniosła sposób grania z poprzedniej

dekady, nieznacznie go modyfikując. Przecież

nie znajdziemy na debiucie DIO żadnej

muzycznej ekstremy, niczego, na czym nie

mógł być oparty hard rock lat 70. Są riffy

chwytliwe, czytelne, z dozą zaciętości. Sekcja

rytmiczna cementuje utwory zanurzając je w

mieszance finezji, gęstości i motoryki. Do

tego wszystkiego głos lidera. Charakterystyczny

wokal, o wielkich możliwościach,

mogący odnaleźć się z pełną swobodą w

prawie każdym utworze. No i klawisze użyte

w taki sposób, żeby swoją obecnością robiły

klimat. W swojej konstrukcji album jest

niesamowicie przemyślany. Początek uderza

w słuchacza by od razu powalić na ziemię.

Potem szybkość jest regulowana. Stosowane

są umiejętne zwolnienia. Przebojowość miesza

się z szorstkością, liryczność z mocą.

Końcówka to dumne podkreślenie zawartości.

Przesłuchałem "Holy Diver" w swoim życiu

chyba kilkaset razy. Niesamowite jest to, że

za każdym kolejnym brzmi tak, jakbym go w

ogóle nie znał! Zdecydowanie jest to płyta,

dla której czas się zatrzymał. Nadal jest potężna

w swym wyrazie, nadal inspiruje i trafia

do kolejnych pokoleń. To rzadka sztuka,

domena największych z wielkich.

Adam Widełka

ZELAZNA KLASYKA 127


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

A New Revenge - Enemies And

Lovers

2019 Golden Robot

Moi ulubieni recenzenci filmowi

udzielający się na Youtube do

określenia pewnego rodzaju filmowych

produkcji wymyślili sobie

własną szufladkę. Mianowicie jest

to kategoria, którą określają oni jako

"kolejna polska komedia romantyczna

z białym plakatem i Adamczykiem".

Dlaczego o tym wspominam?

Otóż na swój własny użytek

mógłbym stworzyć kategorię

"kolejny debiutancki album kolejnej

supergrupy z Timem Owensem na

wokalu". Niestety, dotychczas o

wspomnianych powyżej bandach i

ich produkcjach nie mogłem powiedzieć

zbyt wiele dobrego (podobnie

zresztą jak o komediach z

Adamczykiem). Wystarczy wspomnieć

ostatnie twory z Timem na

wokalu, mianowicie The Three

Tremors oraz Spirits Of Fire.

Oba projekty wydały albumy nudne

oraz do bólu standardowe.

Miała zatem być to kolejna płyta

do słuchania z obowiązku. A tu

niespodzianka. Na początek może

parę informacji o tym zespole. W

A New Revenge obok Owensa

udzielają się tacy muzycy, jak gitarzysta

Keri Kelli (znany ze współpracy

ze Slashem, Alice Cooperem

oraz Vincem Neilem), na basie Rudy

Sarzo (min Quiet Riot, Whitesnake

oraz Ozzy Osbourne), za

perkusją zaś zasiadł znany ze Scorpions

oraz Kingdom Come, James

Kottak. Skład zatem wyborny,

ale pytanie czy muzyka również

takowa jest. Odpowiem bez

większego zastanowienia, że tak.

"Enemies And Lovers" porwało

mnie już od pierwszego przesłuchania

(do którego nauczony doświadczeniem

zabierałem się dość

długo). Muzyka zawarta na tym

albumie to hardrock będący dośc

fajną mieszanką tradycji oraz nowoczesności.

Weźmy sobie pierwszy

z brzegu "The Distance Beetween".

Numer z riffem nawiązującym

do tradycyjnych hardrockowo

- bluesowych brzmień, jednak dzięki

produkcji zyskuje on współczesnego

ducha. Nie zabrakło tu murowanych

przebojów. Do takich można

zaliczyć znany z singla "The

Way" oraz "Glorious", który kojarzy

mi się z jednej strony z Volbeat,

z drugiej zaś z twórczością

neopunkowych kapel z Kalifornii

(może niekoniecznie w znaczeniu

Green Day czy Blink 182, bliżej

mu zdecydowanie do The Offspring,

Pennywise czy nawet Bad

Religion). Jest też ballada "Only

The Pretty Ones", która to mogłaby

się spokojnie znaleźć na "Hey

Stupid" Alice Coopera. Jak widać

Kelli maczał w tym swoje palce.

"Enemies And Lovers" to album

idealny na letnie wakacyjne dni.

(5)

Bartek Kuczak

Abstrakt - Post Sapiens 101

2019 Self-Released

Poznański Abstrakt wydał właśnie

drugi album "Post Sapiens 101".

To kolejny koncept w dorobku tej

ciekawej grupy, łączącej wpływy

rocka progresywnego, post-rocka i

metalu w spójną i nader interesującą

całość. Z ogromną satysfakcją

obserwuję już zresztą od

kilku ładnych lat, że nasze zespoły

rockowe grają coraz bardziej oryginalną

i nieszablonową muzykę, a

szeroko rozumiana scena progresywna

jest tego kolejnym potwierdzeniem.

Abstrakt na tle konkurencji

jawi się już jako formacja

całkowicie ukształtowana - blisko

10 lat stażu miało na to niewątpliwy

wpływ, dochodzi do tego świetny

warsztat instrumentalistów oraz

świeże pomysły w zakresie kompozycji.

Fakt, gdzieniegdzie pobrzmiewają

w nich echa dokonań

Marillion, Tool czy Riverside,

pojawiają się też nawiązania do

klasycznego rocka progresywnego z

lat 70. ubiegłego wieku, ale to tylko

swoiste ozdobniki-wyznaczniki

muzycznej drogi, takie punkty milowe,

bez których rock progresywny

A.D. 2019 na pewno nie dotarłby

do miejsca, w którym jest

obecnie. "Post Sapiens 101" to

osiem, z dwoma wyjątkami, długich,

rozbudowanych kompozycji.

Owe odstępstwa to singlowy,

całkiem nośny "Post Sapiens" oraz

klawiszowo-elektroniczna miniatura

o wszystko mówiącym tytule

"Introduction". W tych dłuższych

formach zespół też prezentuje się

bardzo przekonująco, umiejętnie

łącząc stare z nowym (typowe, progresywne

patenty aranżacyjne plus

sample i elektronika). Szczególnie

efektownie brzmi to w "Homo

Virtualis" oraz w blisko 12-minutowym,

wzbogaconym partiami

skrzypiec "Olympus Mons". "Simple

Men" też robi wrażenie, również

pod względem zróżnicowania partii

wokalnych, bo Abstrakt to zespół

z wokalistą z prawdziwego

zdarzenia. Krzysztof Podsiadło

jest też autorem niebanalnych tekstów,

traktujących o zagładzie rodzaju

ludzkiego i dalszym życiu

("życiu"?) w cyfrowej wersji 2.0.

"Post Sapiens 101" jest więc interesującą

płytą bez słabych punktów,

fani takich klimatów nie mogą

jej w żadnym razie przegapić. (5)

Wojciech Chamryk

Aftermath - There is Something

Wrong

2019 Zoid Music

"There is Something Wrong" jest

dziwnym albumem. Trochę nietypowym

jak na standardy thrash

metalu, który często zdarza mi się

recenzować na łamach tego pisma.

Jeśli miałbym określić teksty tego

albumu, jednym słowem, to najbliżej

(choć nie definitywnie) byłoby

to słowo "kiczowate". Nie mam nic

negatywnego do tematyki politycznej,

jaką stara się nakreślić ten

album czy nawet już podejścia do

teorii spiskowych, ale sposób ułożenia

tychże tekstów czy trochę

wydźwięk w kompozycji wybrzmiewa

właśnie w ten sposób.

Co mnie jeszcze irytuje na tym albumie?

Irytuje to złe słowo. Wkurwia.

A co? "Expulsion". Jeśliby zastosować,

że album ocenia się po

tym, jak on się kończy, to bym ocenił

go jako nużący wypierd bez ładu

i składu, stworzony z różnych

efektów dźwiękowych i nagrań.

Jasne, rozumiem, chcieli wywołać

pewny efekt, zamieszania, natłoku

informacji, ale nie widzę nikogo,

kto by stwierdził, że sprawia mu

przyjemność słuchanie tego utworu.

Dobra, wrócę do początku i odniosę

się też do zalet albumu. Początek

składa się z podobnego zabiegu,

ale da się go jeszcze znieść.

Po wstępie przechodzimy do "False

Flag Flying". Stosunkowo szybki

początek, w którym zespół w

utworze wytraca prędkość by przejść

do wolnych - średnich prędkości.

Czego nie można odmówić temu

utworowi, to - to, że często

zmienia swoje tempo. A właśnie,

zapomniałem wspomnieć o samym

zespole. Kojarzycie "Eyes of Tomorrow"?

Myślę, że część, która

jest bardziej w technicznym thrashu,

to tak. Tak, to jest ten zespół!

Nie robię sobie z was jaj. Ten sam,

który pozwał Dr. Dre za nazwę

swojego wydawnictwa. "There is

Something Wrong" odnosi się

bardziej do ich początków, choć

też bym nie powiedział, że W jednoznaczny

sposób. Sam album

dla mnie brzmi jak nowoczesny

metal zmieszany z punkiem i masą

wstawek dźwiękowych. Jest dużo

szeptania, dużo krzyków, ogólnie

wokalnie album jest zróżnicowany.

Tekstowo i tematycznie jest mniej

- bardziej odnosi się do społeczeństwa,

teorii konspiracyjnych i polityki

per se. Zespół zaznacza ważność

posiadania własnej opinii,

własnej wartości. Porusza śliskie

tematy i zadaje pytania na temat

teorii spiskowych. Informuje o pewnych

ostrzejszych rozwiązaniach.

Lirycznie składa się między innymi

z wyliczeń. Jeśli miałbym porównać

ten album do czegoś, to myślę,

że może kojarzyć się ztwórczością

Ministry albo z okolicami

"Grin" i kompilacji z roku 1990

zespołu Coroner. W sumie "Smash

Reset Control" na wstępie brzmi jak

coś inspirowanego The Prodigy.

Ogólnie, sam ten utwór brzmi jak

coś granego przez zespoły crossoverowe.

Wydaje mi się, że zespół

trochę przesadził z wstępami, i

część z nich nie dopracował, co

widać np. na przejściu pomiędzy

"Gaslight" i "A Handful of Dynamite".

To wyciszenie instrumentów,

tak trochę mi nie pasuje, ale

zgaduje, że miało to na celu stworzenie

pewnego suspensu. Jak dla

mnie to się nie udało. Co do "A

Handful of Dynamite", to wstęp

kojarzy mi się z reklamą 5 Gum.

Brzmienie? Gitary spoko, bas też,

perkusja też ujdzie… ale nie, nie,

neien ie nein eine ien expulsio

nwypie hdala j. "Can You Feel It

Not"? Nie oceniam - nie jestem po

prostu w stanie tego rzetelnie ocenić.

Aftermath zrobił album, który

w pewnych momentach jest oryginalny,

ale te momenty często bywają

irytujące. Ten album jak dla

mnie za dużo czasu poświęca zapychaczom,

które w większości nie

zostały wystarczająco przyzwoicie

zrobione i jak dla mnie tu jest

główny problem tego albumu.

Myślę że reszta płyty jest w porywach

od znośna do dobra, aż czasami

świetna, jak chociażby

"Smash Reset Control". Komu to

polecam? Fanom metalu alternaty-

128

RECENZJE


wnego (z elementami thrashu).

Jacek Woźniak

Alcatrazz - Parole Denied - Tokyo

2017

2018 Frontiers

Tego akurat się nie spodziewałem.

Graham Bonnet od kilku lat udanie

działa pod szyldem Graham

Bonnet Band, więc nie sądziłem,

że będzie chciało mu się wrócić do

marki Alcatrazz. A tu proszę, mamy

odrodzenie zespołu w wersji

koncertowej. Całe wydarzenie odbyło

się w marcu 2017 roku w

Tokyo. W przedsięwzięciu wziął

udział nie tylko Bonnet ale także

basista Gary Shea i klawiszowiec

Jimmy Waldo. Obaj z oryginalnego

składu tej kapeli. Wspomagali

ich muzycy ówczesnego składu

zespołu Grahama Bonneta, gitarzysta

Conrado Pesinato i perkusista

Mark Benquechea. No i co

tu się dużo rozpisywać wyszło im

wyśmienicie. Panowie zrobili

tracklistę ze swoich trzech albumów

studyjnych. Najwięcej - bo

pięć - znalazło sie utworów z debiutu,

"No Parole from Rock 'n'

Roll", zaś po trzy dołożono z "Disturbing

the Peace" i "Dangerous

Games". W tym "Night of the

Shooting Star", która posłużyła

jako intro, a swego czasu zamykała

ich ostatni album "Dangerous Games".

No cóż, myślę, że znów ktoś

mocno zazdrości "skośnookim

skurczybykom", którzy, a to mają

zarąbiste wydania płyt, nieosiągalne

bonusy, czy też wyjątkowe

koncerty. To ostatnie jest wytłumaczalne,

bowiem nigdzie indziej -

tylko w Japonii - tak mocno doceniają

takie zespoły jak Alcatrazz.

A na samym koncercie zagadało

wszystko, instrumenty brzmią soczyście,

głos Bonneta ciągle znakomity,

a przecież facet przekroczył

siedemdziesiątkę. Po prostu

jeszcze nie słyszałem w takiej jakości

nagrań Alcatrazz. Wiem, że

nagrania "live" zawsze poddawane

są studyjnej obróbce, ale ufam, że

w tym wypadku nie było zbyt dużej

ingerencji. A za dowód może

służyć "teledysk" z próby do megahitu

"Hiroshima Mon Amour",

który jako dodatek znalazł sie na

dysku DVD. No właśnie, "Parole

Denied - Tokyo 2017" zawiera

dwie wersje tego samego wydarzenia.

Jest wersja audio i wersja

wideo. Swego czasu preferowałem

wszystko co audio, tym razem nie

mam faworyta, bowiem równie

dobrze ogląda mi się obrazki, a nie

zastosowaniu tu jakiejś wyszukanej

techniki. Jednak to nie wszystkie

niespodzianki z tego wydawnictwa,

bowiem dołączony jest jeszcze

trzeci dysk (audio) zatytułowany

"Unheard Evidence: Demos And

Rarities". Znalazły się na nim wersje

demo ośmiu utworów, które zarejestrowane

były głównie w roku

1985. Nie znaczy, że są to słabej

jakości nagrania, niedopieszczone

ale wystarczająco dobre, które z

pewnością zadowolą fanów zespołu.

Także "Parole Denied - Tokyo

2017" to wyśmienita pozycja dla

wielbicieli, hard rocka, hard'n'

heavy i klasycznego heavy metalu.

Mus także dla fanów Alcatrazz.

Znakomite uzupełnienie dyskografii

tej kapeli. A z tego co można

się zorientować, jest szansa, że nie

będzie w niej to ostatni akcent. (5)

Althea - The Art Of Trees

2018 Sliptrick

\m/\m/

Ostatnimi czasy przepis na progresywny

metal jest dość prosty. Standardowo

miesza się wpływy progresywnego

metalu z elementami

progresywnego rocka i mamy

współczesny progresywny produkt.

Jedne zespoły przechylają szalę na

stronę metalu, inne na stronę

rocka. A, że w wypadku muzyki

progresywnej możliwości interpretacji

jest wręcz nieograniczona, to

muzycy, którzy obdarzeni są większą

ilością talentu, zawsze potrafią

wyczarować kawał wyśmienitej

muzyki. Nie inaczej jest z włoskimi

muzykami z Althea. O dziwo nie

jest to młody zespół, bowiem jego

początki sięgają roku 1998. Przez

te lata nagrali cztery dema oraz

dwa pełne albumy, wydane własnym

sumptem. Wręcz jestem pewien,

że niewielu miało szczęście je

usłyszeć. "The Art Of Trees" jest

pierwszym krążkiem opublikowanym

przez wytwórnię. To doświadczenie,

które zespól zgromadził

przez te dwadzieścia lat słyszane

jest praktycznie w każdej nucie

zawartej na tej plycie. W uszy

przede wszystkim rzuca się znakomite

zestawienie ambitnego heavy

metalu i rocka. Progresywne zespoły

uwielbiają wszelkie dysonanse,

nie inaczej jest w wypadku Althea.

Obok elementów dynamicznych,

mocnych, żywiołowych egzystują

te melancholijne, natchnione i melodyjne.

Słuchając płyty ma się jednak

wrażenie, że muzycy większy

nacisk położyli na te spokojniejsze

muzyczne fragmenty. Nie dziwię

się takiemu wyborowi, bo innym

atutem tego zespołu są znakomite

melodie. Myślę, że w tym względzie

Włosi zachwycą bardzo wielu

odbiorców. Kapela ujmuje fanów

również bogactwem pomysłów i

ich czytelnością, mimo złożoności

całokształtu. Na tym tle kompozycje

wydają się świetnie napisane.

Obojętnie czy utwór ma trzy czy

dziewięć minut, ma się wrażenie,

że ma się do czynienia z zwykłą

piosenką. Każdy z instrumentów

ma niesamowicie dobrane brzmienie,

dzięki czemu są bardzo wyraziste.

Te walory podkreślane są również

znakomitym wykonaniem.

A przecież Włosi nie opierają muzyki

tylko na konfrontacji metalu i

rocka a wplatają w swoje dokonania

elementy, grania technicznego,

muzycznej awangardy, lekkiej

nowoczesności czy też delikatnych

wpływów jazzu. Niebagatelną rolę

na "The Art Of Trees" odgrywa

wokalista Alessio Accardo, który

obdarzony jest znakomitym, dobrze

osadzonym głosem ale z łatwością

eksponującym wszelkie

atuty delikatności. Nie wiem czy

jeszcze pamiętacie taką niemiecką

kapele Dreamscape i ich wokalistę

Hubi Meisela, to właśnie z nim

dość często kojarzy mi się Alessio.

Cały album słucha się z duża przyjemnością,

każda z kompozycji mimo

oczywistych różnic gwarantuje

najwyższej jakości doznań. Mam

nadzieję, że fani progresu ulegną

podobnym wrażeniom. Niemniej,

mnie najbardziej podobają się

kompozycje, w których przeważają

ogromne atmosferyczne przestrzenie

wspierane przez wyjątkowe melodie,

gdzie urok śpiewu przekracza

kolejne granice wrażliwości. Są

to dla mnie kawałki "Today" oraz

"The Shade". Ten drugi dodatkowo

wspierany jest delikatnymi jazzowymi

brzmieniami fortepianu oraz

niesamowitym solem na saksofonie.

Cała oprawa, czyli aranżacje,

brzmienia, produkcja, grafika równie

dobrze komponują się co muzyka,

dzięki czemu o "The Art Of

Trees" powiedzieć, że to dobre wydawnictwo.

Może znajdą się tacy,

co będą niezadowoleni zbyt małego

wykorzystania dynamicznych

stricte metalowych aranżacji, jednak

w mojej opinii Włosi zaprezentowali

się optymalnie i w ich

wypadku chciałbym usłyszeć więcej

podobnej muzyki. Już o tym

wspominałem, ale liczę, że inni

zwolennicy progresywnego grania

podzielą moja opinie co do Althea

i ich "The Art Of Trees" (5)

Amon Amarth - Berserker

2019 Columbia/Metal Blade

\m/\m/

Amon Amarth to już zespół instytucja.

Co prawda fani staroszkolnego

czy ekstremalnego death metalu

niezbyt go cenią, trudno jednak

nie dostrzec wpływu szwedzkiego

kwintetu na bardziej melodyjną

odmianę metalu śmierci. W tym

Johan Hegg i spółka są bez dwóch

zdań prawdziwymi mistrzami, z

godną podziwu regularnością wydając

kolejne albumy. "Berserker"

jest już jedenasty z kolei i na pewno

wstydu swoim twórcom nie

przynosi, będąc jednym z ich lepszych

dokonań w ostatnich latach.

I chociaż nie ma tu mowy o bitewnym

szale tytułowego wojownika

czy poziomie przełomowych dla

formacji płyt "The Avenger", "The

Crusher" czy "Versus The

World", to oparty na nordyckich

legendach melodyjny death metal

Amon Amarth wciąż robi wrażenie.

Delikatny wstęp do "Fafner's

Gold" jest oczywiście zmyłką, bo

szybko uderza konkretny riff, a cała

kompozycja rozwija się w stronę

szybkiego, ostrego, ale też całkiem

melodyjnego grania. Jeszcze bardziej

przebojowy jest "Crack The

Sky", w kategoriach zespołu murowany

hit, który może też zainteresować

słuchaczy spoza metalowego

kręgu. Chwytliwości nie brakuje

też "When Once Again We Can Set

Our Sails", mającemu sporo z zadziorności

tradycyjnego metalu lat

80. czy "Wings Of Eagles", jednak

najciekawsze wydają mi się te

mniej oczywiste utwory. Już "Valkyria"

wieńczy fortepianowe outro,

ale instrumenty klawiszowe w pełnej

krasie rozbrzmiewają dopiero w

finałowym "Into The Dark": najdłuższej

na płycie, trwającej blisko

siedem minut, mocarnej kompozycji

o epicko-symfonicznym rozmachu

i syntezatorowo-fortepianową

kodą. Johan Hegg też nie jest tu

do końca sobą, bo jego grobowy

growling nabiera momentami

blackowej intensywności wściekłego

skrzeku; intensywność perkusyjnych

partii też może się podobać.

Mrok i melancholia stanowią też o

sile "The Berserker At Stamford

Bridge", chociaż od strony muzycznej

to zdecydowanie bardziej tradycyjna

kompozycja. Zespół z powodzeniem

wraca też do swych

początków, proponując ultraszybki

"Skoll And Hati" czy zróżnicowany

"Shield Wall", a starych fanów na

pewno zachwyci też "Ironside",

kompozycja z z jednej strony pełna

patosu, wzbogacona partiami chóralnymi

czy całkiem melodyjną deklamacją

Hegga, ale też odpowiednio

intensywna i pełna mocy. I

chociaż osobiście wolałbym, żeby

"Berserker" trwał nieco krócej - blisko

godzina nawet dość melodyjnego

death metalu to jednak pewna

przesada - to i tak uważam ten

album za godny polecenia. (4,5)

Wojciech Chamryk

Anguish Force - Chapter 7

2018 Dawn Of Sadness

Po personalnych roszadach przed

pięciu laty (powrót dawnego gita-

RECENZJE 129


rzysty Luck'a AZ, nowi w składzie

wokalista Kinnall i perkusista Pemmel)

i powrotnej EPki "Shark

Attack" Anguish Force uderzył z

pełną mocą. "Chapter 7" to bez

wątpienia jeden z najlepszych albumów

w obszernej już dyskografii

włoskiej formacji: heavy/power/

speed ostry niczym brzytwa maniaka

w jakimś mrocznym zaułku,

surowy i bezkompromisowy. Kinnall

świetnie wpasował się w stylistykę

i brzmienie zespołu, dodając

poszczególnym utworom agresywności

(świetny "Karma's Revenge",

równie ostry "The Other 11

September"). Radzi sobie też jednak

w długiej, trwającej blisko 10

minut i zasadniczo balladowej

kompozycji "So It Was", która

rozpędza się dopiero w końcówce.

Kolejne mocne punkty to "Under

The Streets", numer niczym z lat

80. czy szaleńczy, niespełna trzyminutowy

"Waiting For The Call";

świetnie brzmi też cover Thor

"Thunder In The Thundra", kolejny

klasyk w dobrym wykonaniu w

wydaniu Anguish Force, po numerach

Grave Digger, Black Sabbath

czy Grim Reaper. (5)

Anthem - Nucleus

2019 Nuclear Blast

Wojciech Chamryk

Dość niedawno samuraje z Anthem

odwiedzili naszych zachodnich

sąsiadów zahaczając o kultowy

festiwal Keep It True. Z tej

okazji Nuclear Blast postanowiło

przypomnieć o Japończykach, wydając

album "Nucleus". Nie jest to

typowy krążek, bowiem jest to

zbiór utworów - głównie z lat dwutysięcznych

- nagranych aktualnie

w spółczesnym składzie. Niestety

jest to w ogóle nieznany przeze

mnie rozdział Anthem, z tym większą

pazernością rzuciłem się na

odsłuch samej płyty. No i przepadłem,

a trochę to dziwne, bo

muzyka zebrana na tym dysku, to

nic szczególnego. Jest to po prostu

typowy, wzorcowy heavy metal,

którego przez dekady nie szczędziła

nam scena. Owszem jest zagrany

w ramach koncepcji wypracowanych

przez ten zespól, jednak

nie ma niczego, co by mogło

konkurować z takimi "Breaking

The Law" czy "Metal Heart". Niemniej

cały album, niezmiennie słucham

z ekscytacją i bez wyraźnego

znudzenia, więc musi być coś na

rzeczy. W pierwszym etapie próbowałem

ustalić co to może być ale

poddałem się. Każdy kawałek to

praktycznie archetyp heavy metalu,

dynamiczny, ekscytujący, motoryczny,

z świetnymi riffami i solówkami,

nośnymi melodiami, zaśpiewanymi

przez ostry charakterystyczny

rockowy głos. Na dodatek

świetnie wykonany, w spółczesnej

oprawie, bez wysilania się na

oldschoolowe brzmienie. A nad

tym wszystkim króluje wręcz

szczeniacka pasja, a przecież zespól

swoją działalność rozpoczął w

1981 roku. I w sumie, to chyba tajemnica

tego krążka, bowiem Japończycy

postawili na to, co leży u

podstaw klasycznego heavy metalu,

na wigor, temperament, witalność,

zaciętość itd. Po prostu "Nucleus"

trzeba włączyć i słuchać, i

albo was ta muza porwie albo nie.

Nie ma nic więcej do rozważania.

Chociaż mnie od pierwszego przesłuchania

dręczyło pytanie. Czy to

zestawienie utworów to faktycznie

najlepszy zbiór z ostatnich prawie

dwóch dekad? Czy też, to tylko

część dobra, które ukrywa się na

nieznanych mi albumach Anthem.

Temat bardzo obszerny ale chyba

wart rozważenia i zgłębienia wiedzy.

Tym bardziej, że do głównego

wydawnictwa dołączony jest też

zapis koncertu w ramach trasy

"Gypsy Ways 30th Anniversary

Special", który w równie udany

sposób prezentuje aktualną formę

zespołu. Generalnie zahaczcie o

ten krążek. (5)

Ascheregen - Untot

2019 Pure Underground

\m/\m/

Ponoć debiutancki album tego niemieckiego

zespołu był długo oczekiwany.

Być może w ojczyźnie

Ascheregen mają jakichś fanów i

oni nie mogli już doczekać się premiery

"Untot", ale mnie zawartość

tego krążka najzwyczajniej w świecie

przeraziła. Nie, nie dlatego, że

to jakiś muzyczny horror, majstersztyk

na miarę najlepszych płyt

Kinga Diamonda, czy coś w tym

stylu - ta płyta jest tak przeraźliwie

słaba, że można zwątpić w poczytalność/sprawność

umysłową osób

odpowiedzialnych za jej wydanie.

Niemiecki metal już od wczesnych

lat 80. miał bowiem tendencję do

popadania w banał, a obok zespołów

świetnych czy wręcz pionierskich

egzystowały tam również pozbawione

jakiegokolwiek talentu

amatorskie grupy i klony światowych

gwiazd. Ascheregen pasuje

do nich doskonale - dziwię się, co

robi w składzie tego zespołu świetny

gitarzysta Andreas Püschel,

znany choćby z Asgard czy Hammerschmitt.

Sola są więc na "Untot"

doskonałe, chociaż nie brakuje

w nich ewidentnych zapożyczeń ze

stylu Randy'ego Rhoadsa, ale cała

reszta to jakieś koszmarne popłuczyny.

Tradycyjny heavy, hard

rock, brutalniejsze granie, nawet

jakiś disco metal - parodia to mało

powiedziane. Wyśpiewuje to wszystko

dwoje wokalistów, z których

Lilith Frost jest nieco lepsza, ale

tylko w hermetycznym świecie

Ascheregen. Zespół kilkakrotnie

próbuje też zrobić ze słuchacza

idiotę, podsuwając mu "Poison"

Alice'a Coopera jako "Untot" czy

"Mr. Crowley" Ozzy'ego Osbourne'a

jako "Hey Christina", ale jednocześnie

sam definiuje się idealnie

tytułem ostatniej kompozycji

"Ich Bin Nicht" - całość na (0).

Wojciech Chamryk

Astral Doors - Worship Or Die

2019 Metalville

Czcij albo umieraj! Brzmi złowieszczo,

co nie. Można sobie tylko

wyobrazić różnej maści inkwizytorów

z tym hasłem na ustach. Aż

strach pomyśleć, że dziś w XXI

wieku taka wizja jest jak najbardziej

realna. Ale dość dygresji,

wróćmy do tematu. "Worship Or

Die" - takim oto niezbyt milusim

tytułem chłopaki z Astral Doors

ochrzcili swe dziewiąte dziecko.

Muzyczna zawartość tego krążka

to, jak w przypadku wszystkich poprzednich

dokonań grupy, ciekawa

fuzja heavy oraz power metalu

przepełnionego melodiami, a jednocześnie

niepozbawionego mocy.

Znakiem firmowym grupy od lat

jest niesamowity i charakterystyczny

głos Nilsa Patrika Johanssona,

nadający utworom odpowiedni

charakter, który czasem może

być złowieszczy, a czasem wręcz

kabaretowy. Na nowym albumie

Szwedów dostajemy porcję muzyki,

która z jednej strony jest zróżnicowana,

z drugiej zaś nie sposób

stwierdzić, że brakuje jej spójności.

Jest wręcz przeciwnie. Nie ma tu

właściwie słabych utworów. Wysoki

poziom towarzyszy nam już

od pierwszego utworu "Night Of

The Hunter", który idealnie wprowadza

nas w muzyczną podróż z

Patrikiem i kumplami przez

"Worship Or Die". Mamy tu to,

co jest głównym plusem grania

Astral Doors, mianowicie niezwykle

melodyjne refreny, które pojawiają

się niemalże w każdym

utworze. Panowie starają się także

w pewien sposób odświeżyć swój

styl. Wprowadzili oni więcej partii

instrumentów klawiszowych, które

niekiedy tworzą tylko tło (trochę

złowieszczy utwór tytułowy), a

gdzie indziej ich partie są motywem

przewodnim jak w "Concrete

Heart". Swoją drogą ten utwór ma

w sobie sporo z ducha AOR i muzyki

popularnej lat osiemdziesiątych.

Grupa pokusiła się także o

nieco dłuższe formy chociażby w

epickim, pełnym zmian tempa

utworze "Marathon". Dostajemy

także klimatyczną, chociaż trochę

niepokojącą balladę "Forgive Me

Father", która swym na myśl przywodzi

późniejsze solowe nagrania

Bruce'a Dickinsona. Zatem

"Worship Or Die" jest albumem,

na którym każdy znajdzie coś dla

siebie, a słuchanie go w całości będzie

nie mniejszą przyjemnością.

(5)

Asylum Pyre - N°4

2019 M&O Music

Bartek Kuczak

Asylum Pyre to założony w

2006r. we Francji przez gitarzystę

Johanna Cadota zespół grający

modern power metal. Na ich

czwartym albumie "N°4", który

ukazał się 26 kwietnia 2019r.,

możemy usłyszeć nowy nabytek

grupy w postaci charyzmatycznej

wokalistki Ombeline "Oxy" Duprat.

Stałym elementem ich twórczości

pozostało jednak połączenie

ostrych gitar i perkusji z elektroniką.

Kołysankowo-demoniczny

wstęp w postaci "Lullaby For The

Clairvoyants" przechodzi nam

płynnie w "One Day", gdzie możemy

usłyszeć znakomitą wokalną

współpracę i harmonię między

Oxy i Johannem. Artystka rzeczywiście

wnosi do kapeli nowego kolorytu

i udowadnia dojrzałość grupy

- nie są to tylko przechwałki bez

pokrycia. Do "Sex, Drugs and

Scars" Asylum Pyre zaprosiło

Yannisa Papadopoulosa z Beast

in Black. Kawałek jest dynamiczny

i naprawdę udany, lecz potencjał

utalentowanego wokalisty nie

został tu w pełni wykorzystany -

został on sprowadzony jedynie do

tła głosowego dla Oxy. Przynajmniej

mamy tu świetne gitarowe

solo i elektroniczne smaczki. "Lady

Ivy" to z kolei jeden z najostrzejszych

kawałków na krążku, w którym

Oxy pokazuje nam się z demonicznej

strony w towarzystwie

130

RECENZJE


prawdziwego męskiego ryku. Dodatkowo

gitarzyści solidnie dają tu

do pieca! W "On First Earth" w

wokalu Oxy słychać pewne inspiracje

Sharon Den Adel z Within

Temptation, lecz brakuje jej subtelności

holenderskiej artystki.

Sam kawałek dzięki wokalom

Johanna jest zaś nieco mocniejszy

niż twórczość ikon metalu symfonicznego

z Niderlandów. W

"Dearth" mamy bardzo ciekawą

warstwę melodyczną, łączącą klasyczną

metalową nutę z nowoczesnymi

rozwiązaniami dźwiękowymi.

Przy tym w finale wybucha

prawdziwy wulkan wokalnej energii

pary Oxy - Johann. "Into The

Wild" ma z kolei najbardziej chwytliwy

refren ze wszystkich kawałków

na "N°4" i śmiało można go

nazwać najlepszym z krążka.

"MCQ Drama" to prawdziwe zaskoczenie

- muzyczka rodem ze

starej Motoroli (a momentami i

jakieś etniczne okrzyki) na tle

ostrej gitarowej nawalanki, a przy

tym Oxy bawi się tu swoimi wokalnymi

możliwościami. I brzmi

to, o dziwo, naprawdę super! W

"Borderline" również mamy ciekawe

muzyczne ujęcie, bo znalazły

się tu i przerobione elektronicznie

głosy, i ostry metal z prawdziwego

zdarzenia. Zespół nie boi się eksperymentować,

a przy tym wychodzi

z tych eksperymentów obronną

ręką. "The Right To Pain" to przede

wszystkim popis umiejętności

perkusisty Thomasa Calegariego i

niezwykle utalentowanych gitarzystów

zespołu, "The Broken Frame"

zaskakuje ciekawymi muzycznymi

przejściami, a końcowe "The Cemetery

Road" z okrzykami i siarczystymi

riffami stanowi znakomite

energetyczne podsumowanie całego

krążka. Do tego jeszcze ciekawostka:

kawałek niby się kończy,

aby po kilkunastosekundowej przerwie

jeszcze nie chwilę powrócić.

Finał z przytupem i niespodzianką!

To, co najbardziej może się podobać

w Asylum Pyre, to ich zabawa

gatunkiem - wprowadzają ciekawe

dodatki, które z pozoru absurdalne

naprawdę pasują do całości.

Zespół ma świeże spojrzenie na

muzykę, a płytą "N°4" pokazuje, że

nie powiedział jeszcze ostatniego

słowa w świecie power metalu.

(5,5)

Authority - Acantha

2018 Self-Released

Marek Teler

"Acantha" jest długogrającym debiutem

kieleckiej formacji Authority,

grającej coś pomiędzy metalem

a bardziej konwencjonalnym

rockiem. Zespół tworzą doświadczeni

muzycy i to słychać, bo poszczególne

kompozycje są urozmaicone,

a ich aranżacje starannie dopracowane.

Podstawą są zwykle

mocarne, metalowe riffy i dynamiczna

sekcja rytmiczna - w surowym,

stopniowo rozpędzającym

się niemal do blastu "Obrazie mój"

jest pod tym względem najbardziej

intensywnie. Ale i w innych utworach

nie brakuje mocy, tak jak

choćby w "Bellum", opartym na

surowym riffie, który mógłby wyjść

spod ręki samego Tony'ego Iom

mi'ego, ale też z odniesieniami do

grunge. Czasem robi się bardziej

punkowo ("Smak"), gdzie indziej

na plan pierwszy wysuwa się wyrazisty

groove nowocześniej pojmowanego

metalu ("Jarzmo"), albo też

melodyjniejsza odmiana rocka

("Acantha", "Przebudzenie"). Głos

Huberta "Bercika" Lemiechy pasuje

do tych wszystkich zmian, jednak

według mnie wokalista najciekawiej

wypada w tych najbardziej

agresywnych, zadziornych

partiach, jak w "Faerie" - niższa,

czystsza barwa, prezentowana

choćby w "Wodospadach", nie jest

już tak wiarygodna. Nie do końca

przekonuje mnie też bonusowa

wersja "Obrazie mój" z gościnnym

udziałem Michała "Karaza" Krysińskiego

i Filipa "Icemana" Goldy,

do której dodano rapowaną

partię - że jak Kielce, to bez tego

się nie obędzie? Warto też jednak

docenić mroczną warstwę liryczną

płyty (autorem tekstów jest Sebastian

Serwilski), jej brzmienie

(wspomniany Iceman) oraz oprawę

graficzną efektownego digipacka

(Michał Glita), bo to wszystko dopełnia,

albo stanowi o sile urozmaiconej

muzyki Authority. (4,5)

Avantasia - Moonglow

2019 Nuclear Blast

Wojciech Chamryk

To miał być jednorazowy projekt

lidera Edguy Tobiasa Sammeta,

ale powodzenie obu części "The

Metal Opera" sprawiło, że Avantasia

już od kilkunastu lat funkcjonuje

w miarę regularnie, a "Moonglow"

to już ósmy album w jej dorobku.

Lidera zawsze wspiera przy

ich powstawaniu nader zacne grono

gwiazd. Na najnowszej płycie są

to ponownie Jorn Lande i Bob

Catley, śpiewa też rzecz jasna sam

Sammet, ale poza nimi można też

usłyszeć takich tuzów metalowej

wokalistyki jak: Michael Kiske,

Geoff Tate, Hansi Kürsch, Eric

Martin, Ronnie Atkins; swoje robią

też Candice Night i Mille Petrozza.

Nic więc dziwnego, że poszczególne

utwory z "Moonglow"

pod względem wokalnym to poziom

najwyższy, a i warstwa instrumentalna

też potwierdza ogromny

potencjał i możliwości Tobiasa.

Na pierwszy ogień idzie jeden z

najlepszych utworów na płycie

"Ghost In The Moon", niemal dziesięciominutowy

majstersztyk o

symfonicznym rozmachu, coś na

styku Meat Loaf/Magnum/Edguy.

Równie efektowny jest jeszcze

dłuższy "The Raven Child", co ciekawe

jeden z singlowych utworów

promujących album, rozwijający

się od ballady do mocnego przyspieszenia

z wokalnym duetem.

Potencjalnych przebojów w pełnym

tego słowa znaczeniu na

"Moonglow" też zresztą nie brakuje

- wystarczy wymienić tylko

"Starlight", "Lavender" czy dynamiczny

"Book Of Shallows", a mamy

tu jeszcze przecież murowany hit

sprzed lat, cover Michaela

Sembello "Maniac", znany z filmu

"Flashdance", chociaż akurat w

tym utworze według mnie Sammet

przedobrzył, za bardzo idąc w

stronę popu, takiego akurat dla

streamingowych słuchaczy. Są tu

też jednak i mocniejsze numery,

jak powerowy "Requiem For A

Dream" czy surowy, dobarwiony

elektroniką "Alchemy", a i balladowy

"Invincible" czy kojarzący się z

dokonaniami Mike'a Oldfielda

utwór tytułowy, też singlowy i opatrzony

teledyskiem, również są niczego

sobie. Piękna płyta, warta:

(5).

Bat - Axestasy

2019 Hells Headbangers

Wojciech Chamryk

"Axestasy" jest stosunkowo krótką

EPką, 15 minut złożone z 5.

utworów i jednego intra ("Slash of

The Blade"). W większości jest to

również muzyka bezpośrednia i

oparta na stylistyce rock oraz

speed/heavy metal. To chyba można

już usłyszeć w pierwszych taktach

"Wild Fever", które w całości

brzmi jak Motörhead zmieszane z

Budgie. Bardziej punkowo/ speedowe

podejście zespół pokazuje na

bezpośrednim "Long Live the Lewd"

czy "Ritual Fool". Jednak poza

szybszymi tempami mamy także te

wolniejsze, reprezentowane przez

"ICE" czy w mniejszym stopniu

przez "Axestasy" (utwór jest dynamiczny).

Ten utwór i "Slash of the

Blade", jak i "Ritual Fool" zawierają

w sobie dodatkowe sample muzyczne,

odpowiednio odpowiadające

odgłosom łamiącego się lodu, chórom

i grze syntezatorów. Jeśli chodzi

o tematykę, to opowieści z

pogranicza grozy ("Axestasy"), wariacja

na temat zimy ("ICE"), odniesienie

się do zespołów używających

pewnego środku przekazu ("Ritual

Fool"), seksualności per se ("Axestasy")

oraz o sile ("Long Live the

Lewd" oraz "Wild Fever"). Sekcja

kompozycji w większości jest prosta,

co pasuje do muzyki zespołu.

Brzmienie na "Axestasy" jest bardziej

staroszkolne, stosunkowo

klarowne. Być może w pewnych

miejscach nieostre ale zasadniczo

pasuje. Dynamika na albumie jest

całkiem dobra, choć w pewnych

miejscach czuć powtarzalność

względem albumu per se, jak i gatunku,

w którym jest osadzona ta

muzyka. Ocena? Nie oceniam, kieruję

na bandcampa zespołu. Ulubione

utwory? "Ritual Fool" oraz

"Wild Fever".

Jacek Woźniak

Battle Beast - No More Hollywood

Endings

2019 Nuclear Blast

Battle Beast to założony w 2005r.

fiński zespół heavymetalowy z charyzmatyczną

Noorą Louhimo na

wokalu. 22 marca 2019r. nakładem

Nuclear Blast Records ukazał

się ich piąty już album długogrający

"No More Hollywood

Endings", który promuje utwór o

tym samym tytule. Jak zwykle nie

brakuje tu ostrych, dynamicznych i

energetycznych kawałków. Album

otwiera utwór "Unbroken", w którym

Noora już na wstępie pokazuje,

że wie jak porządnie dać wokalnie

do pieca. Tytułowe "No More

Hollywood Endings" ze smyczkowym

wstępem stopniowo się rozkręca,

aby mocniej uderzyć w

chwytliwym refrenie. Bardzo interesująca

warstwa melodyczna i liryczna

czynią z tego kawałka znakomity

wybór na singla. Po pełnym

emocji "Eden", w którym Noora

wnosi się na wokalne wyżyny, tempo

znów przyśpiesza w pełnym

siarczystych gitarowych riffów i

mocnych perkusyjnych uderzeń

"Unfairy Tales". Było diabolicznie,

było groźnie, a w "Endless Summer"

jest całkiem wesoło - kapela prezentuje

się tutaj w lżejszym rockowym

repertuarze i świetnie sobie

w nim radzi. "Lżejszym" nie oznacza

tu jednak całkowitej rezygnacji

z mocnego uderzenia, na które

również jest tu miejsce. W "The

Hero" Noorze towarzyszą okrzyki

basisty Eero Sipili, który moim

zdaniem powinien mocniej zaakcentować

swoją obecność w tym

utworze. Noora zaskakuje tu swo-

RECENZJE 131


Blind Guardian - Tokyo Tales/

The Forgotten Tales/ Live

Być może to ostatnia część z serii

reedycji Nuclear Blast albumów

Blind Guardian w zestawie których

jest płyta oryginalna i na nowo

zmiksowana. Do rąk fanów

tym razem trafiają koncertówki

"Tokyo Tales" z roku 1993 i "Live"

z roku 2003 oraz kompilacja

"The Forgotten Tales" z roku

1996. Bodajże przy promocji ostatniego

wydawnictwa koncertowego

na nośnikach audio i wideo "Live

Beyond the Spheres" (2017),

któryś z muzyków powiedział m/w

tak: "Na każdym naszym koncercie

dzieje się coś - nazwijmy to magią - co

przyprawia nas o dreszcze. Jesteśmy

niezmiernie szczęśliwi, kiedy ludzie

śpiewają razem z nami, dobrze się

bawią i uradowani wracają do domów".

Doskonale o tym wiedzą wszyscy

ci, co mienią się fanami Bardów i

którzy choć raz byli na koncercie

Blind Guardian. Wielkim sentymentem

darzę pierwszy album "na

żywo", "Tokyo Tales", który do tej

pory zdaje się być bardzo zwarty,

konkretny i ze zbiorem niesamowitej

muzyki, z "Valhallą" na czele.

A dowodem do tej tezy niech będzie

to, że połowa zawartości "tokijskich

opowieści" (chodzi o tytuły)

znalazła się później na podwójnym

zestawie "Live", które ukazało się

dekadę później. Obecne wydanie

"Tokyo Tales" wyróżnia tym,

oprócz wspomnianego dysku oryginalnego

i remasterowanego, że

ma dodatkowe nagranie w postaci

"Lord of the Rings". Niewiele znacząca

zmiana ale w sumie cieszy.

"Live" w porównaniu z "Opowieści

z Tokio" to potężne wydawnictwo,

przynajmniej dwa razy większe.

Dla wielbicieli Strażników to żadna

przeszkoda, a raczej wypasiona

uczta, na której i tak zabrakło

miejsca na niektóre kompozycje.

Koncertówka nagrana jest gdzieś

po wydaniu "A Night at the

Opera", nawet bodajże dwa nagrania

z tej płyty znalazło się w repertuarze

"Live". Ale przecież wcześniej

opublikowano bardzo ważne

dla zespołu "Imaginations from

the Other Side" i "Nightfall in

Middle-Earth", więc siłą rzeczy

repertuar zyskał na jakości. A i tak

nie mogło obejść się bez "Valhalli",

a i "The Bard's Song - In The

Forest" został cudnie wykonany z

publiką. No i jak ktoś chciał się

przekonać o tej magii, wspólnych

śpiewach, no to i ma. Jak już wspominałem

wyróżnikiem tej serii

reedycji są podwójne dyski (oryginał

i remaster) tym razem, w wypadku

"Live" są tylko remasterowane

nagrania. "The Forgotten

Tales" to tylko składanka ale od

samego początku bardzo mi się

podobała. Głownie skupiła covery

oraz trochę innych wersji autorskich

utworów zespołu. No i sam

początek jest niesamowity. "Mr.

Sadman" (cover Chordettes) i

"Surfin' USA" (cover The Beach

Boys) robią piorunujące wrażenie.

One i inne przeróbki powodują, że

ten krążek słucha się na dużym

luzie. Może dlatego tak mi się podoba

zawartość tego wydawnictwa.

Poza tym nowa wersja "The Forgotten

Tales" jest znowu powiększona

o kolejne nagrania m.in o "In

A Gadda Da Vida" Iron Batterfly

i "You're the Voice" Johna Farnhama,

także w tej chwili to potężny

zbiór ciekawostek zebrany

na jednym dysku. Co tu dużo pisać,

pewnie każdy niepoprawny

fan Blind Guardian ma już te wydania

u siebie na półce. Mnie jednak

ciekawi czy dział handlowy

Nuclear Blast pójdzie dalej i w

sumie stosunkowo niedawno wydane

albumy "A Twist in the

Myth", "At the Edge of Time" i

"Beyond the Red Mirror" też wypuści

w tej formule, co do tej pory

omówione wydawnictwa.

\m/\m/

im niemal growlowym wokalem, a

towarzyszy jej ostre perkusyjnogitarowe

uderzenie. Ta niesamowita

dziewczyna nie próżnuje i w

"Piece of Me" swoim metalowym

rykiem przyprawia o ciarki. Rytmiczne

"I Wish" można śmiało określić

mianem "rytmicznej ballady z

pazurem", w której głos Noory

wzrusza i chwyta za serce, nie odbiegając

jednak całkowicie od mocnego

klimatu krążka. Właśnie w

takich kawałkach artystka może w

pełni zaprezentować swój wokalny

kunszt - to jeden z najlepszych

utworów z płyty! Najdłuższa kompozycja

"Raise Your Fists" pełna

jest ciekawych smaczków w postaci

muzycznych przejść i efektów

dźwiękowych, a "The Golden

Horde" świetnych gitarowych i keyboardowych

solówek oraz wojennego

dźwiękowego tła. Zakończenie

w postaci "World on Fire" jest

świetnym podsumowaniem, gdyż

płynnie rozpędza się z każdą minutą,

by w finale osiągnąć kulminację

energii. Naprawdę płonie tu

ogień! Battle Beast już od lat konsekwentnie

budują swoje pozycję

na rynku muzyki metalowej i "No

More Hollywood Endings" nie

odbiega poziomem od poprzednich

krążków, a nawet w pewien sposób

je przewyższa. Każdy kawałek jest

świetnie dopracowany, członkowie

kapeli to profesjonaliści, a Noora

wokalnie po prostu zachwyca. Nowa

płyta Battle Beast jest więc

zdecydowanie godna polecenia, a

ja już czekam na krążek numer

sześć. (5,5)

Marek Teler

Beast In Black - From Hell With

Love

2019 Nuclear Blast

Potocznie mówi się, że Niemcy

uwielbiają soczyste, dosadne i

mało wyrafinowane dowcipy. Właśnie

w tej kategorii trzeba traktować

promowanie takiego zespołu

jak Beast In Black. Inaczej tego

nie mogę wytłumaczyć. Muzyka

Finów to przede wszystkim mieszanka

melodyjnego power metalu

w stylu Sonata Arctica z symfoniką

zbliżoną do dokonań chociażby

Nightwish. Jest to mikstura

nie odkrywcza ale solidna. Jednak

bardziej to moje mniemanie, bowiem

nie bardzo chciało mi się zagłębiać

się w ten temat. Zaś przyczyna

takiego podejścia leży w jednym

acz bardzo ważnym dla zespołu

aspekcie. Finowie wymyślili

sobie, że połączą melodyjny power

metal z muzyką pop, dance, disco

itd. Jest to w miarę oryginalny pomysł,

gdyż nikt do tej pory nie wykorzystał

go aż na taką skalę. Nie

chodzi tylko o melodyjne klawiszowe

plamy, czy też szeroko wykorzystane

melodie, specyficzne dla

muzyki tanecznej i muzyki popularnej.

Wchodzi to praktyczne we

wszystkie sfery muzyczne a szczególnie

w rytm, gdzie sekcja nie raz

podaje bit jak na imprezie disco.

Jak dla mnie jest to nie do słuchania.

Recenzując poprzedni album

"Berserker" zwróciłem uwagę nie

tylko na te synth-popowe wpływy

ale także na te bardziej klasyczne

heavy metalowe oblicze Finów. Na

debiucie można było znaleźć fragmenty

gdzie muzycy odwołują się

do mocniejszego power metalu,

wtedy kojarzącego się z Grave

Digger. Budziły one pewne nadzieje.

Podobnie jak "Cray Out For

A Hear" rozpoczynający kawałek

albumu "From Hell With Love",

który mimo dużej dozy melodii,

może przypominać dokonani Iron

Savior. Jednak już kolejna pieśń -

w dodatku tytułowa - sprowadza

nas na ziemie, a raczej na parkiet

dyskoteki. Już synth-popowa melodyjka

niczym z gry na kultowe

Atari, jasno określa styl i preferencje

muzyków Beast In Black na

omawianej płycie. Mimo, że w pozostałej

części krążka przewodzi

wspomniana mieszanka melodyjnego

power metalu i symfoniki, to

te specyficzne fińskie power disco

wyziera z każdego zakamarka. W

sumie płyta "From Hell With Love"

to coś dla maniaków ekstremalnych

sportów... Muzyka metalowa

ma to do siebie, że z łatwością

wchłania inne gatunki. Wynikają

z tego przeważnie intrygujące

rezultaty. Jedne dalej ewoluują,

inne w naturalny sposób wybrzmiewają.

Podobnie było z kolaboracją

metalu z twardą elektroniką

zwaną techno. Była chwila tej niezdrowej

fascynacji, ale eksperyment

bardzo szybko zniknął ze

wzroku maniaków. Mam nadzieję,

że tak samo będzie z pomysłem

Beast In Black. Fińska i niemiecka

młodzież pośmieje się może jeszcze

przed jeden - dwa kolejne

krążki tegoż bandu i zapomni o

tym żenującym żarcie. Lepiej niech

Fińscy muzycy wracają do grania

bardziej konkretnej muzyki, bo nie

dość, że maja umiejętności, to również

mają potencjał. A tak tylko

marnują się i zawracają nam dupę.

(1)

\m/\m/

Bewitcher - Under the Witching

Cross

2019 Shadow Kingdom

"Za szybko… za prędko dla płomieni!"

To tłumaczenie nie brzmi

tak dobrze jak tekst w oryginale

"Too Fast for The Flames". Ale

jestem przekonany, że wiem co

brzmi dobrze. "Under the Witching

Cross". Albo wygląda, co w

obecnym zalewie klisz okładek

132

RECENZJE


metalowych może dziwić, że ktoś

jest w stanie zrobić coś oryginalnego.

Ale wracając, co prezentuje

nam Bewitcher na najnowszym albumie?

Muzycznie określiłbym to

jako speed/black. Muzyka z tego

albumu brzmi jak energiczna mieszanka

blacku pierwszej fali z

heavy/ speed z lat 80. Można to

usłyszeć na kawałkach jak "Savage

Lands of Satan" oraz "Heathen

Woman". Ta perkusja ze wstępu

"Under the Witching Cross" przypomniała

mi trochę o pierwszym

okresie Toxic Holocaust. Jednak

zdarzają się bardziej speed metalowe

motywy, jak te chociażby z

"Too Fast for the Flames" oraz

"Hexenkrieg" czy bardziej wolniejsze,

bazujące na konceptach hard/

rockowych jak to można usłyszeć

na początku "Frost Moon Ritual".

W wypadku ostatniego, możemy

również bardzo dobrze utrzymaną

różnorodność dynamik oraz motywów.

Zresztą, część utworów jest

bardziej złożona, vide tytułowy,

część mniej, jak singlowy "Too Fast

for The Flames". Dlaczego uważam,

że część muzyki brzmi jak black?

Myślę, że tutaj dużą rolę odegrały

wokale, odpowiednio charkliwe,

motywy takie jak chociażby z początku

"Savage Lands of Satan" czy

sama tematyka… która w sumie

pasuje do obu podgatunków. Teksty

są między innymi o wolności,

historii czy samym satanizmie i

czarnoksiężnictwie. Brzmienie, pozycjonowanie

myślę że do stylu,

jaki zespół chciał utrzymać na a-

lbumie, tj. muzyki z lat 80. Jeśli nie

oczekujesz 10 minutowych knag

prog rockowych i lubisz trzymać

na półce albumy, które mają odpowiednią

prezencję, to myślę, że

"Under the Witching Cross" jak

najbardziej Ci będzie pasował (5).

Wady albumu? Chyba tylko czas,

ale od czego jest przycisk "powtórzenia",

znajdujący się w każdym

szanującym się odtwarzaczu...

Jacek Woźniak

BitchHammer - Offenders Of

The Faith

2019 Iron Shield

"Offenders Of The Faith" jest długogrającym

debiutem tego niemieckiego

tria. Basstard Priest, Jack

Frost i Majesty Of Hell wprawiali

się najpierw na krótszych materiałach,

by doczekać się albumu na 10

urodziny zespołu. Te iście piekielne

pseudonimy są dobrym tropem,

bo ukrywający się za nimi osobnicy

łoją black/thrash, jawiąc się sukcesorami

oldschoolowych dokonań

Sodom, Venom, Hellhammer,

Desaster, Darkthrone czy Aura

Noir. W żadnym razie nie są przy

tym jakimś łosiami z etykietką

epigonów, bo te w większości krótkie,

intensywne i bardzo agresywne

utwory bazują na przeszłości,

ale zespół gra je na swoją modłę i

jest w tym więcej niż wiarygodny.

Szkoda tylko, że blasty niejednokrotnie

zlewają się w jakąś nieczytelną

magmę, ale już choćby za

sam, w większej części doomowy,

perfekcyjnie urozmaicający tę bezlitosną

nawałnicę "Bitchcraft", podniosę

im nieco końcową ocenę. (4)

Black Mass - Warlust

2019 Iron Shield

Wojciech Chamryk

Black Mass to trio z USA, od siedmiu

lat łojące na najwyższych

obrotach inspirowany dokonaniami

Slayer, Death Angel, Razor,

ale też mocniejszymi ekipami jak

Death czy Morbid Angel, a do tego

też pierwszym i najlepszym

okresem działalności Motörhead.

Efekt końcowy to jedyna w swoim

rodzaju mikstura thrash/death metalu,

z niewielkim posmakiem

skandynawskiego blacku. Oryginalności

w tym za grosz, ale "Warlust",

"Programmable Life Forms",

"High Priest In Black" i "Virgin

Sacrifice" kopią jak należy. "Graveyard

Rock" to z kolei jeszcze szybszy

i bardziej bezkompromisowy

Motörhead, mroczny "Bible

Stomp" rozpędza się stopniowo, a

"Hellhounds" jawi się w ich sąsiedztwie

niczym utwór na "Warlust"

wręcz programowy, bo to ponad

pięć minut ostrej łupanki z mocarnymi

zwolnieniami. Jest też chwila

oddechu w postaci akustycznego

"Interlude" z urokliwymi partiami

gitar akustycznych, ale to raptem

dwie minuty oddechu od bezlitosnej

nawałnicy. (4)

Wojciech Chamryk

Black Rose - A Light In The Dark

2018 Sliptrick

Black Rose to szwedzki zespół,

który powstał na początku lat 90.

zeszłego wieku. Być może coś z ich

dyskografii zostało w naszym magazynie

opisane. Szansa na to jest

spora, bowiem takie albumy, jak

"Black Rose" (2002) i "Explode"

(2004) wydała niemiecka Shark

Records. Niestety dokonania kapeli

nie utrwaliły mi się w głowie.

Ogólnie Black Rose gra dość ostry

melodyjny heavy metal z sporą naleciałością

hard rocka. Ich najnowszy

album "A Light In The

Dark" w większości wypełniają

szybkie i składne kompozycje

("Sands Of Time", "Carry On", "We

Come Alive", "A Light In The

Dark", "Powerthrone", "Love Into

Hate"). Alter ego to solidne utwory

w średnim tempie ("Hear The

Call", "Web Of Lies", "Don't Fear

The Fire"). Trafił się też kawałek w

średnim tempie ale z słyszalnymi

wpływami AOR ("Ain't Over 'Til

It's Over"). Dość sporo na tym krążku

melodii. Ale dopiero dzięki

zbudowaniu specyficznego klimatu,

takie utwory, jak "Carry On" i

"Web Of Lies" stanowią o sile tego

krążka. Niestety w muzyce Szwedów

jest sporo schematów, sztampy

i toporności przez co "A Light

In The Dark" można oceniać jedynie

w kategorii solidności. Konkretnie

przedstawiają się też umiejętności

instrumentalistów. Ciekawą

barwę głosu ma wokalista Jakob

Sandberg. Jego mocny, lekko

przytłumiony, nosowy głos znakomicie

sprawdza się w muzyce

Black Rose. Ciepłe słowa należy

napisać o brzmieniach i produkcji.

Zwolennicy melodyjnego heavy

metalu będą mieli co słuchać. Co

prawda muza łba nie urwie ale parę

razy "A Light In The Dark" można

posłuchać. (3,7)

Blaze Bayley - Live In France

2019 Blaze Bayley Recordings

\m/\m/

Były wokalista Iron Maiden w

ostatnich latach opublikował kilkanaście

albumów koncertowych.

Nie wiem więc, czy "Live In France"

zainteresuje kogokolwiek poza

jego najwierniejszymi fanami, tym

bardziej, że to bardziej oficjalny

bootleg, zarejestrowany w maju

ubiegłego roku w... pubie Paulette

w Pagney-derriere-Barine, tak więc

w żadnej metropolii, w dodatku,

jak słychać, raczej z udziałem niewielkiej

publiczności. Ale są 2CD

audio, wersja DVD - kto zechce,

kupi, bądź posłucha/obejrzy bez

zbędnych wydatków. Akurat ja odpuszczę

sobie tę płytę, chociaż nie

powiem, kilka wcześniejszych wydawnictw

Blaze'a mam, ale tego

już nie muszę - jest bowiem wiele

ciekawszych płyt od "Live In France".

Owszem, repertuar jest nawet

OK: 20 utworów, począwszy od

czasów "Silicon Messiah" do solidnej

dawki materiału z najnowszej

trylogii, z naciskiem na "The Redemption

Of William Black (Infinite

Entanglement Part III)". Są

też oczywiście "Futureal", "Virus",

"The Angel And The Gambler" i

"Man On The Edge" wiadomego zespołu,

inaczej zresztą być nie mogło

- wielu dawnych muzyków znanych

formacji odcina w ten sposób

kupony od dni dawno minionej

sławy i Bayley nie jest tu żadnym

wyjątkiem. Niestety, te całkiem

niezłe w wersjach oryginalnych

utwory tutaj są odegrane zaledwie

poprawnie, zresztą w iluś autorskich

kompozycjach, choćby "Fight

Back" czy "Dark Energy 256" zespół

też "maidenuje" na całego.

Głos też tak średnio liderowi dopisuje,

co słychać zwłaszcza w karykaturalnym

wręcz przekrzykiwaniu

się z publicznością w "The Angel...".

Płyta tylko dla największych

maniaków B.B. i Maiden. (2)

Wojciech Chamryk

Bloodbound - Rise Of The Dragon

Empire

2019 AFM

Po relatywnie słabszych albumach

"In The Name of Metal" (2012) i

"Stormborn" oraz przetasowaniach

personalnych szwedzki

Bloodbound odbił się nieco od

dna, co potwierdza ósmy już album

studyjny w jego dyskografii.

Oczywiście "Rise Of The Dragon

Empire" jest adresowany wyłącznie

do zagorzałych fanów nowej

fali europejskiego power metalu,

inni słuchacze nie mają na nim

czego szukać. Najgorsze jest to, że

nader często te skoczne piosneczki

nie mają za wiele wspólnego z

jakimkolwiek metalem, tak jak

choćby "Giants Of Heaven", ilość

lukru w przesłodzonych do bólu

refrenach może wywołać epidemię

próchnicy, a pseudo symfoniczny

patos bombastycznych aranżacji w

rodzaju "Blackwater Bay" czy "Skyriders

And Stormbringers" zgrzytanie

resztek, cudem ocalałych, zębów.

Nie jest oczywiście tak, że

"Rise Of The Dragon Empire" w

całości kwalifikuje się do kosza, bo

momenty na niej są, w postaci surowszego

brzmieniowo "Breaking

RECENZJE 133


The Beast" oraz onirycznego "Reign

Of Fire", ale jak na trwającą trzy

kwadranse płytę to zdecydowanie

zbyt mało. (1,5)

Wojciech Chamryk

Bloody Times - On A Mission

2019 Self-Released

EPka "Destructive Singles" sprzed

dwóch lat tego niemieckiego, chociaż

z licznym amerykańskim zaciągiem,

zespołu była koszmarna.

Kolejny w jego dyskografii album

"On A Mission" jest na szczęście

znacznie lepszy, chociaż to wciąż

peryferie tradycyjnego heavy metalu,

rzecz dla totalnych maniaków.

Oczywiście w materiałach prasowych

wyeksponowane są nazwiska

byłych muzyków Iced Earth,

znanych już z "Destructive Singles"

perkusisty Raphaela Sainiego

oraz wokalisty Johna Greely'

ego, ale głównym magnesem dla

fanów będzie tu na pewno udział

samego Rossa The Bossa, gitarzysty

znanego nie tylko z solowego

projektu, ale też Shakin' Street

czy Manowar, bo solówki w jego

wykonaniu to absolutne mistrzostwo.

Lider Bloody Times Simon

Pfundstein skoncentrował się tym

razem na basie, a do tego stworzył

znacznie ciekawsze kompozycje.

To rzecz jasna wciąż najbardziej

oklepane klisze i wyeksploatowane

schematy, ale nie da się nie zauważyć,

że "Fort Sumter", "Future

Secret" i przede wszystkim dynamiczny,

najlepszy na tej płycie "The

Revenge (Until Blood Boils pt. 2)"

trzymają poziom. Mimo wszystko

John Greely brzmi tu zwykle tak,

jakby śpiewanie bardzo go męczyło,

a tempo rozwoju Bloody

Times jest bardzo, bardzo wolne -

tym sposobem w pełni udanej płyty

tej formacji doczekamy się, jeśli

już, to dopiero za kilka ładnych

lat... (2)

Wojciech Chamryk

Booze Control - Forgotten Lands

2019 Gates Of Hell

Jesteśmy przyzwyczajeni, żeby zachwycać

się każdym mniejszym

lub większym wyziewem ducha

klasycznego i retro heavy metalu.

Tymczasem jest masa płyt po prostu

przeciętnych, ale że mają tradycyjne

brzmienie wskakują level wyżej.

Taka pułapka czeka na słucha

w przypadku Booze Control. Ich

czwarta płyta doskonale uderza w

spragnione oldschoolowych klimatów

serce - od muzyki, przez teksty

po okładkę. Płyty słucha się dobrze,

kawałki wpadają w ucho, tu i

ówdzie mile kojarzą się to z epickimi

kawałkami Maiden (np. "Cydonian

Sands"), to z Warlock (np.

"Forgotten Lands"), to ze Stormwitch.

Brzmienie jest "kameralne",

niegęste, a melodyjność płyty siedzi

głównie w harmoniach. Prawdę

mówiąc, to wystarczy, żeby płytę

kilka, kilkanaście razy obrócić, jednak

nie na tyle, żeby do nich maniakalnie

wracać. Wokale są przeciętne,

riffy proste, kompozycje takie,

jakie słyszało się już wiele razy.

"Forgotten Lands" to czwarty krążek

w dorobku saksońskiej ekipy i

jednocześnie... czwarty nagrany w

takim samym składzie. Myślę, że

to może przekładać się na szczerość

i naturalność tego krążka. (4)

Strati

Cardinals Folly/Lucifer's Fall -

Cardinals Folly/Lucifer's Fall

2019 Cruz Del Sur Music

Australijczycy z Lucifer's Fall lubują

się w splitach, fiński Cardinals

Folly też nie jest od tego, tak

więc obie kapele połączyły swe siły

na wspólnej płycie. Było to tym

uzasadnione tym bardziej, że obie

grupy grają doom metal, chociaż

Lucifer's Fall nie unikają przy

tym wycieczek w rejony tradycyjnego

heavy. Efekt to ciekawy split,

wydany w nakładzie 1000 egzemplarzy

na CD oraz 500 na LP,

gdzie każda grupa ma do swej dyspozycji

jedną stronę płyty. Zaczynają

Cardinals Folly surowym,

majestatycznym "Walvater Proclaimed"

- idealnym na otwarcie z

racji tego, że to bez dwóch zdań

najlepszy utwór z tych trzech.

Króciutki "Spiritual North" - co to

jest niecałe cztery minuty dla zespołu

doom? - nie poraża bowiem

niczym szczególnym, podobnie jak

10-minutowy kolos "Sworn Through

Odin's And Satan's Blood".

Lucifer's Fall wypadają korzystniej,

bo ich utwory są z jednej strony

krótsze, z drugiej zaś bardziej

urozmaicone, dzięki czemu surowy

doom/wczesny metal z przełomu

lat 70. i 80. w ich wydaniu brzmi

naprawdę konkretnie, szczególnie

w zróżnicowanym "The Gates Of

Hell", prawdziwej perełce tego splitu.

(3/4,5)

Wojciech Chamryk

Chainbreaker - Lethal Desire

2019 Hells Headbangers

Chainbreaker to kanadyjski kwartet,

złożony z muzyków znanych z

Cauldron, Striker, Thor czy

Toxic Holocaust, a wydany w lutym

tego roku "Lethal Desire" jest

jego długogrającym debiutem. Zainspirowani

dokonaniami Motörhead,

Venom, Celtic Frost, Sodom

czy Razor bezlitośnie grzeją

oldschoolowy thrash/speed metal

na najwyższych obrotach. Zapomnijcie

o metalowych balladach czy

jakichś przebojowych numerach/

momentach - tu co najwyżej może

zdarzyć się chwilowe zwolnienie,

zanim maszyneria pod nazwą

Chainbreaker znowu nie rozpędzi

się, tak jak czyni to bez pardonu w

"Born Loud", "Chainbreaker", "March

Of The Dead" czy iluś kolejnych

utworach. Wiele z nich trwa

raptem dwie-trzy minuty, ale jest

to czas w zupełności wystarczający

do przetoczenia się po słuchaczach

w tak przekonujący sposób, że nie

ma już żadnych pytań ani niedomówień.

Dobrze jednak, że w środku

płyty czai się nieco lżejszy, chociaż

rzecz jasna też ostry i bardzo

dynamiczny, "Get Yer Feed", a całość

zamyka wolniejszy "The List",

bo inaczej "Lethal Desire" byłaby

jednak zbyt monotonna. A tak jest

dobrze, nawet bardzo dobrze, jeśli

więc ktoś lubi Toxic Holocaust,

albo chce poznać ostrzejsze oblicze

muzyków Cauldron, to spokojnie

może zafundować sobie tę płytę,

dostępną na winylu, kompakcie i

kasecie. (5)

Wojciech Chamryk

Chevalier - Destiny Calls

2019 Gates Of Hell

Heavy/speed metalu nigdy za

wiele, szczególnie w tak dobrym

wydaniu jak tego młodego kwintetu

z Helsinek. "Destiny Calls" to

ich debiutancki album i wielki

ukłon w stronę tradycyjnego metalu

z jego najlepszych, klasycznych

wręcz lat. W dodatku brzmi on surowo

i dynamicznie, odznaczając

się specyficznym, podziemnym

sznytem, co jeszcze tylko dodaje

mu atrakcyjności - szczególnie a tle

tych wszystkich syntetycznych,

wypolerowanych brzmieniowo produkcji

wielu innych grup. Chevalier,

jak zresztą na nazwę przystało,

atakuje więc bez litości mocarnym

czadem w postaci speedowych

petard "The Immurement", "Stormbringer"

i "In The Grip Of Night",

ale zwalnia też doomowo w majestatycznym

"The Curse Of The

Dead Star" czy idzie w stronę NW

OBHM w znacznej mierze miarowym

"Road Of Light" czy finałowym

"A Warrior's Lament" - dzieje

się tu naprawdę sporo. Do tego sekcja

jest zawsze na miejscu, gitarowy

duet Tommi/Mikko też wymiata,

a wokalistka Emma Grönqvist

w niczym od nich nie odstaje,

jawiąc się niczym hybryda Ann

Boleyn (Hellion), Betsy (Bitch) i

Susanne Christensen (Crystal

Pride). (5)

Wojciech Chamryk

Chontaraz - Speed The Bullet

2019 Saol

Przed zdecydowaniem się na recenzje

danej kapeli zawsze staram

się zrobić mały research. W ten

sposób próbuję dowiedzieć się co

grają, czy jest to w miarę interesujące,

no i czy będę umiał to opisać.

Nie zawsze się to udaje, czasami

dochodzi do pomyłek. Takim potknięciem

okazała się nowa płyta

zespołu Chontaraz. Wydawało mi

się, że zespół prezentuje melodyjną

odmianę progresywnego power metalu

z pewnymi nowoczesnymi

naleciałościami. Niestety zdecydowana

większość na "Speed The

Bullet" to melodyjne i nowoczesne

metalowe granie, przypominające

mieszankę nu metalu z indrustialnym

metalem, przez który gdzieniegdzie

przemyka prog-power.

Wygląda to tak, że raz jest więcej

nu metalu ("Echoes"), innym razem

czegoś co przypomina indrustial

("Blind", "Ra Fa El", "Kraakh").

Jest jeden utwór gdzie oba nurty

utrzymują status quo ("Animalistic").

Są też kawałki nu metalowe

ale człowiek ma wątpliwości, czy

Norwegowie nie wplatają w nie też

power metalu ("Fences", "Cry").

Tego ciut mocniejszego. Wątpliwości

takich nie ma w wypadku

"Speed The Bullet" gdzie rządzi

mocny power metal i "One", który

zdaje się być przedstawicielem tego

bardziej stonowanego, balladowego

power metalu. Żaden z utworów

na "Speed The Bullet" nie jest czysty

stylistycznie, jego główne składnik

przemykają się na wzajem, a

bywa, że dołączają inne style. W

takim "Animalistic" wkrada się krótka

wstawka metalcore, natomiast

134

RECENZJE


w "Inflict And Self Destruct" oprócz

metalcore odnajdziemy wstawki

dientowe. Niestety, jak dla mnie

przewaga nowoczesnego metalu to

porażka. Niemniej trzeba docenić

zaangażowanie muzyków, którzy

starali się stworzyć muzykę urozmaiconą,

wielowymiarową i niebanalną.

Nie są to jakość bardzo

zagmatwane kompozycje ale na

pewno ciekawe pod względem konstrukcji,

w dodatku mają w sobie

sporo z bezpośredniości. Norwegowie

potrafią też budować fajne

melodie, w ich eksponowaniu głównie

pomaga wokalista Chontaraz,

który charakteryzuje się mocnym

i doskonałym głosem. Oceniając

"Speed The Bullet" pod kontem

mojej osoby napisałbym, że jest to

album jeden z wielu. Jednak fan

nowoczesnego mocnego grania będzie

miał kilka powodów aby ocenić

ją wyżej. Chociażby brzmienie,

produkcja, wykonanie i wspominanie

ciekawe konstrukcje utworów.

Także będzie bardziej fair, jak

nie wystawie temu wydawnictwu

oceny.

\m/\m/

Darkest Color - Deal With Pain

2018 No Remorse

To niby debiutanci, ale ten grecki

zespół powstał pod koniec lat 80.

Wtedy jednak niczego nie nagrał, a

gdy lider Thomas Trampouras w

roku 1990 przeszedł do znacznie

popularniejszego Flames było po

wszystkim. Pozostały jednak utwory

grane kiedyś na koncertach i po

latach Thomas reaktywował Darkest

Color, zwerbował dawnego

basistę Eliasa oraz dwóch młodszych

muzyków i nagrał ten archiwalno-wspominkowy

debiut. Nie

przypuszczam by w roku 1990

"Deal With Pain" zrobił jakieś

większe wrażenie, bo wtedy thrash

zaczynał powoli schodzić na plan

dalszy, ale teraz w żadnym razie

nie jest tylko archiwalnym wykopaliskiem.

Tych osiem numerów z

lat 1988-89 ma bowiem nadal kopa,

szczególnie kiedy zespół rozpędza

się, tak jak w "Darkest Color",

"Politician" czy "Sea Of Blood". Nie

jest to thrash jakoś szczególnie

urozmaicony technicznie, bliżej

mu do niemieckiej szkoły Kreator,

Sodom czy Destruction, ale są tu

też utwory bardziej zaawansowane

technicznie, choćby "The End

(Black End)", a całość wieńczy cover

Holocaust "Death Or Glory" w

thrashowej wersji. Ciekawostką

jest też gościnny udział George'a

Emmanuela (Rotting Christ) oraz

Franka Blackfire'a (Kreator, Sodom),

tak więc fani europejskiego

thrashu w oldschoolowym wydaniu

mogą sprawdzić "Deal With

Pain" bez większego ryzyka. (4)

Wojciech Chamryk

Dave Groewer Rebirth - Dark Island

2019 STF

Widniejące wyżej nazwisko nic mi

nie mówiło, ale internet jest też

prawdziwym dobrodziejstwem.

Dlatego wiem już, że ten niemiecki

perkusista gra od wczesnych lat

70., ma na koncie współpracę z

wieloma zespołami, nie tylko rockowymi

i metalowymi, a teraz działa

na własny rachunek. "Dark Island"

to płyta instrumentalna, ponoć

taka muzyczna podróż na nieznaną,

mistyczną wyspę. No cóż,

nie ma co ukrywać - ta wyspa nazywa

się Steve Vai, którego niepowtarzalny

styl i brzmienie nader często

słychać w partiach gitarzysty

Jana Ackermanna. Nie można jednak

odmówić tej płycie swoistego

uroku, bo generalnie jest wyrównana,

trzyma poziom i w żadnym razie

nie jest to bezmyślne kopiowanie

kompozytorskich patentów czy

zagrywek mistrza. Powiem więcej,

te utwory bez wpływów Vai'a, jak

choćby surowy i dynamiczny numer

tytułowy, rozpędzony "Hurricane",

klimatyczna ballada "Waves

Of Sorrow" czy całkiem przebojowy

"Lost" brzmią znacznie ciekawiej,

tak więc jeśli ów projekt doczeka

się kontynuacji i muzycy

pójdą w tę właśnie stronę, to może

być tylko lepiej. Na razie: (3,5).

Wojciech Chamryk

Deep Sun - Das Erbe der Welt

2019 Massacre

Szwajcarska scena metalowa kojarzy

się przede wszystkim z legendą

i jednym prekursorów black metalu

Celtic Frost oraz z trashmetalowym

Coroner. Tymczasem Deep

Sun udowadniają, że ta nacja ma

również potencjał, by stać się znaczącą

siłą w dziedzinie symfoniczno-powermetalowego

grania.

"Das Erbe der Welt" to drugi, wydany

po trzech latach od debiutu,

longplay tego zespołu. Pierwszy

utwór na płycie "Relentless Resistance"

rozpoczyna się od frapującej

partii instrumentów klawiszowych

przeplatanych mocnymi gitarowymi

akcentami. Ton muzyce

Szwajcarów nadają przede wszystkim

wyraziste gitarowe riffy, wysoki

głos wokalistki (wspomaganej

w refrenach niższym głosem męskim)

oraz wspomniane już partie

klawiszowe. Obiecujące rozpoczęcie

płyty. Dalej Deep Sun nabiera

tempa i w "Heroes" częstuje słuchaczy

galopującym rytmem charakterystycznym

przede wszystkim

dla niemieckiego power i symphonic

metalu (nasuwają się skojarzenia

z dokonaniami Blind Guardian).

Z kolei w "Insurrection of

Technology" wyraźnie słychać echa

dokonań Nightwish z czasów, gdy

wokalistką tego fińskiego bandu

była niejaka Tarja Turunen - wysokie

quasi-operowe wokale, melodyjne

partie gitary i żywiołowa gra

perkusisty nasuwają jednoznaczne

skojarzenia. Prawdziwą petardą

przebojowości jest jednak "Worship

The Warship", który rozpoczyna

się od intrygującej, mrocznej

partii klawiszy, by poprzez zwrotkę

przejść do od razu wpadającego

w ucho chóralnego refrenu. A to

dopiero początek, bo prawdziwy

majstersztyk to następująca po

drugim refrenie erupcja gitarowych

pasaży i wokaliz. Chwilę wytchnienia

daje dopiero umieszczony w

połowie tracklisty balladowy utwór

pod tytułem (a jakże!) "Das Erbe

der Welt" - trzeba niestety przyznać,

że momentami zbyt rzewny,

balansujący na granicy kiczu i mało

oryginalny. Na szczęście w następnym

"Super New World" grupa

szybko wraca do dynamiki i energii

z początku "Das Erbe der Welt",

choć da się wyczuć, że pary już jakby

trochę uleciało. Z kolei "Vertigo",

wbrew tytułowi, nie przyprawia

o zawrót głowy, ale nieco nuży i

irytuje toporną pracą gitar i mało

wyszukanymi partiami instrumentów

klawiszowych. Nieco lepiej

wygląda to w utworze "Go For The

Kill", gdzie na uwagę zasługuje

przede wszystkim świetna praca

perkusji na podwójnej stopie i zdecydowanie

ciekawszy niż w "Vertigo"

(choć bardziej dyskretny) podkład

klawiszowy. Niestety dobre

wrażenie znów zostaje przysłonięte

przez "My Darkness", w którym

wspomniane już inspiracje twórczością

Nightwish ocierają się o

zrzynkę. Pochwalić należy za to

"Frozen Sea", które obfite jest w

zmiany rytmu i tempa, chwytliwy

refren oraz urozmaicenie w postaci

fletów. Na koniec Deep Sun serwują

nam "The Raven" - monumentalny,

ponad piętnastominutowy

kolos, który stanowi podsumowanie

płyty, a jednocześnie kawałek,

dla którego zdecydowanie warto

przesłuchać całości. Deep Sun na

"Das Erbe der Welt" prochu nie

wymyślili, ale zaprezentowali solidne

granie, oparte przede wszystkim

na rytmicznej pracy gitar,

świetnych perkusyjnych galopadach,

ciekawych partiach klawiszowych

oraz wokalach niezwykle utalentowanej

Debory Lavagnolo.

Mimo wspomnianych wyżej zastrzeżeń

i wahań formy, Szwajcarzy

udowodnili, że mają ogromny

potencjał, by stać się jednym z czołowych

zespołów na symfonicznometalowej

scenie. Wystarczy tylko

nieco odejść od silnie, czasami zbyt

jednoznacznie wyczuwalnych inspiracji

i dalej poszukiwać własnej

muzycznej tożsamości. (4)

Mateusz Teler

Dethonator - Race Against The

Sun

2019 Pavement Entertainment

Dethonator wydaje mi się jakąś

ściemą. Ci Angole grają co prawda

na swym czwartym już albumie zawodowo

i całkiem konkretnie, ale

cały czas mam wrażenie, że jest to

koniunkturalne i podyktowane po

prostu obecną modą na klasyczny

metal. Warstwa instrumentalna

jest nawet OK, chociaż większość -

zdecydowanie przydługich - utworów

brzmi jak jakaś stylizacja na

temat NWOBHM, szczególnie

opener "When Lucifer Fell" i "Ulflag",

a i sound perkusji też zalatuje

cyfrą, a nie mocą uderzenia z

prawdziwego zdarzenia. Najwięcej

zastrzeżeń mam jednak do partii

wokalnych: nie dość, że od połowy

płyty basista Adz Lineker zaczyna

raczyć nas growlingiem w coraz

większych dawkach, to jeszcze główny

wokalista Tris Lineker brzmi

tak, jakby urwał się z zupełnie innej

bajki, czyli współczesnego zespołu,

niekoniecznie nawet rockowego.

Jest więc potencjał, są możliwości,

ale to jeszcze nie to - a ponieważ

to, rzeczona już czwarta

płyta Dethonator, wygląda na to,

że spłonka w tym detonatorze już

raczej nie wypali... (2)

Wojciech Chamryk

Devil's Gun - Sing For The Chaos

2019 Black Lodge

Zespoły - klony wielkich zespołów

to zjawisko dość powszechne na

metalowej scenie. Mamy masę naśladowców

Judas Priest, ostatnio

odnoszę wrażenie, że ponownie

RECENZJE 135


modne stało się kopiowanie Iron

Maiden itp. Niektóre z nich są po

prostu nudne, ale nawet w tej grupie

da znaleźć się pewne perełki.

Zespołem, który doczekał się swoich

naśladowców jest także niemiecki

Accept. Nie ma się co temu

dziwić, gdyż ten band śmiało dziś

można uznać za legendę nie mniejszą

od kapel wspomnianych powyżej.

Jednym z tych naśladowców

jest Devil's Gun. Cóż można powiedzieć

o albumie "Sing For The

Chaos". Właściwie mógłby to być

album Accept wydany gdzieś pomiędzy

"Balls To The Wall" a

"Objection Overruled". Twierdzicie,

że przesadzam? To posłuchajcie

riffu otwierającego "Killer Machine".

Albo tego chórku w "Tear

Down The Wall" (swoją drogą ciekawe,

czy użycie słowa "wall" w tytule

jest aby na pewno przypadkiem).

Takich "copypast" można

się tu doszukać więcej. Co jednak

trzeba Devil's Gun oddać, to faktem

jest, że to co robią, robią naprawdę

dobrze. "Sing For The

Chaos" to album, którego naprawdę

słucha się przyjemnie i chętnie

się do niego wraca. Nawet jeśli, tak

jak ja nie jest się wielkim fanem

Accept. Ocena dla fanów

niemieckiego bandu to (6), dla

wszystkich innych (4).

Diaboł Boruta - Czary

2019 Pure Steel

Bartek Kuczak

Fajnie, że w katalogu Pure Steel

Records znalazły się nasze rodzime

zespoły. Oczywiście głównym

naszym przedstawicielem jest dowodzony

przez Piotra Luczyka

Kat, ale jak się okazuje nie są oni

jedyni. Inny bardzo ciekawy zespół

z naszego kraju nagrywający pod

szyldami tego labelu to Diaboł

Boruta. Muzykę uprawianą przez

chłopaków z Podkarpacia bardzo

ciężko jednoznacznie zaszufladkować,

czego oczywiście nie można

uznać za wadę. Znajdziemy tutaj

elementy thrashu (utwór tytułowy),

trochę heavy metalu ("Zaklęcie",

"Znajdź Mnie Wśród Gwiazd"),

niemalże czysty folk ("Studnia")

oraz sporo mistycyzmu

("Golem"). Teksty jednoznacznie

kręcą się wokół mitologii słowiańskiej

i wierzeń naszych przodków.

Zdarzają się czasem rymy częstochowskie,

tak jak we wspomnianym

"Zaklęciu" ("Wybrało się do

lasu dziewczę młode, by przedjesiennym

napawać się chłodem"),

aczkolwiek w kontekście całości

ma to swój pewien urok. No właśnie,

pytanie czy ten cały Diaboł

taki straszny. Raczej nie. Diaboł

Boruta bardziej niż postać groźnego

Bafometa przypomina maskotkę

wesołego czerwonego diabełka

z odpustu (owe porównanie nie ma

absolutnie pejoratywnego wydźwięku).

Posłuchajcie "Lipki" w

ich wykonaniu, a będziecie wiedzieli

o czym mówię (4)

Bartek Kuczak

Dire Peril - The Extrarerrrestial

Compedium

2018 Divebomb

Dire Peril to dosyć ciekawy band z

Kalifornii. "The Extrarerrrestial

Compedium" to dopiero pierwsze

pełne wydawnictwo w ich karierze,

chociaż przez siedem lat swego istnienia

dorobili się sporej ilości

EPek i singli. Muzykę uprawianą

przez Amerykanów należałoby

określić jako klasyczny heavy metal

z elementami thrashu oraz power

metalu. I nie powiem, Jason

Aschcraft oraz John Yelland (bo

taki jest podstawowy skład tego

bandu, chociaż w sesji "The Extrarerrrestial

Compedium" brała

udział spora ilość muzyków sesyjnych)

naprawdę wiedzą jak te

wszystkie patenty wykorzystać tak,

by słuchacz nie miał wrażenia, że

obcuje z setną taką samą płytą,

która absolutnie nic do muzyki nie

wnosi. Inspiracje zespołu też są

bardzo wyraziste. Na przykład w

"Planet Preservation" słychać

wpływy ostatnich dokonań Iced

Earth, zaś przepiękna ballada "The

Visitor" mogłaby spokojnie trafić

do repertuaru Blind Guardian.

Warty odnotowania jest również

fakt udziału w nagraniu płyty samego

Arjena Lucassena, który

udzielił się zarówno jako gitarzysta,

jak i wokalista w utworze

"Journey Beyond Stars". Od strony

lirycznej album "The Extrarerrrestial

Compedium" nawiązuje do

filmów oraz literatury z gatunku

Sci-Fi. Tematyka ta bardzo dobrze

komponuje się z muzyką Dire Peril.

Myślę, że ten album to dopiero

początek i jeszcze nie raz o nich

dane nam będzie usłyszeć. (4)

Bartek Kuczak

Dream Theater - Distance Over

Time

2019 InsideOut Music

Dream Theater jest jednym z tych

zespołów, który ma grono swoich

bardzo wiernych, rzekłbym wręcz

twardogłowych fanów. Praktycznie

nie ma dla nich zbyt wielkiego

znaczenia, jak nowa płyta ich ulubieńców

zostanie oceniona przez

krytykę, oni i tak pozostaną wierni

swemu zespołowi. Nie czas i miejsce

aby oceniać, czy jest to postawa

dobra, czy raczej zła, nie mniej jednak

ekipa Johna Petrucciego nie

ma na swym koncie żadnej wpadki

w postaci słabej płyty, którą naraziłaby

się swym najwierniejszym

słuchaczom. I za taką płytę na pewno

nie można uznać najnowszego

wydawnictwa Dream Theater zatytułowanego

"Distance Over

Time". Czternaste dzieło legendy

prog metalu zawiera dziewięć kompozycji,

które w sumie trwają niewiele

ponad 56 minut. I tu pierwsze

zaskoczenie, gdyż jest to jeden

z najkrótszych materiałów nagranych

przez ten zespół. Moim

zdaniem to oczywiście zaleta, gdyż

osobiście nie jestem zwolennikiem

zbyt rozwleczonych albumów, ale

miłośnicy tej estetyki mogą to różnie

postrzegać. Kolejne nowość,

to pozostający nie bez znaczenia

fakt, że w procesie tworzenia tego

materiału swój udział mieli wszyscy

instrumentaliści, zatem formuła

gdzie w roli kompozytora dominował

Petrucci została tym razem

odstawiona zupełnie na bok. I to

słychać chociażby w otwierającym

"Untethered Angel" czy "Barstool

Warrior". Każdy z muzyków ma

tutaj momenty na swoje osobiste

popisy i możliwość zaprezentowania

swojego talentu w pełni (chociażby

w najbardziej metalowym

na tym albumie "Fall Into The

Light"). Gdybym miał bardzo krótko

opisać zawartość muzyczną

"Distance Over Time", najbardziej

by mi pasowało tutaj określenie

"metal progresywny, dla tych,

co mają alergię na wszystko, co

progresywne". Dlaczego? Otóż na

tym krążku Dream Theater jak

najbardziej porusza się w swej prog

metalowej konwencji (wspominałem

już o popisach muzyków) pełnej

nagłych zmian tempa, muzycznych

labiryntów, rozbudowanych

form, rozmaitych muzycznych

przeskoków. Z drugiej jednak

strony odnoszę wrażenie, że

odświeżenie formuły tworzenia

muzyki przez zespół przyniosło

mu trochę takiego rockendrolowego

luzu. Po prostu nie ma tu takiej

egzaltacji, która towarzyszyła

poprzednim albumom Amerykanów

(a jeśli nawet się ona pojawia,

to nie jest tak rażąca Tu przykładem

może być utwór "Out Of

Reach"). Myślę, że sam ten fakt

jest dobrym powodem, by zagłębić

się w najnowsze dzieło Dream

Theater (4,5).

Bartek Kuczak

Emerald - Restless Souls

2019 ROAR!

Emerald już raczej świata nie podbije,

ale ósma płyta Szwajcarów

trzyma poziom, wyprzedzając

choćby "Unleashed" (2012) o

kilka długości. Stało się tak nie bez

przyczyny: grupa Michaela Vauchera

od jakiegoś czasu ma stabilny

skład ze świetnym wokalistą

Mace Mitchellem na czele, a że

nigdy nie brakowało jej pasji do

grania klasycznego metalu, to i mamy

tego efekty. W dodatku Emerald,

miast z wiekiem łagodnieć -

prawie ćwierć wieku na scenie to

nie przelewki - zdaje się grać coraz

mocniej, w idealnych proporcjach

łącząc siłę uderzenia z fajnymi

melodiami. Taki jest choćby opener

"Freakshow" czy "Digital Slavery".

"Son Of Sam" to już maidenowe

klimaty, zresztą lider grupy

jest maniakalnym fanem ekipy

Dickinsona i Harrisa, więc jakoś

mnie to wcale nie dziwi, a w balladowym

"Set Me Free" mamy z

kolei nawiązania do szlachetnego

hard rocka spod znaku Deep Purple.

Najciekawsze wydają mi się

jednak te najostrzejsze utwory z

drapieżnym śpiewem Mace'a, który

szczególnie w "Heaven Falls

Down" potwierdza, że gdy Halford

przejdzie już na emeryturę, to

znajdą się śmiałkowie potrafiący

kontynuować jego niepowtarzalny

styl. Nie do pogardzenia jest też

bonusowy (tylko na CD) "Revenge",

kolejny przykład udanego kultywowania

tradycji z lat 80. (4,5)

Wojciech Chamryk

Empheris - The Return Of

Derelict Gods

2019 Old Temple

W ciągu ostatnich 10 lat dyskografia

warszawskiego Empheris

powiększała się nad wyraz regularnie,

ale ciągle brakowało w niej

następcy studyjnego "Regain Heaven",

wydanego, bagatela, latem

2008 roku. Oczywiście kolejne EPki,

demówki, splity czy koncertowy

album "Ye Olde Varsovia Live

2015" cieszyły oczy i uszy, ale była

już najwyższa pora na długogrający

materiał zarejestrowany w studio. I

w końcu zespół zwarł szeregi, nagrywając

uderzeniową dawkę necro

136

RECENZJE


black/ thrash metalu. "The Return

Of Derelict Gods" to 10 najnowszych

utworów grupy - bez remanentów

i sentymentów, potwierdzających

w całej rozciągłości, że

Empheris są nie tylko jedną z najlepszych

krajowych kapel w tej stylistyce,

bo w i międzynarodowej

konkurencji też należą do ścisłej

czołówki. To piekielnie intensywna,

ale zarazem też chwytliwa muzyka,

szczególnie kiedy grupa czerpie

z dorobku Bathory końca lat

80., proponując miarowe zwolnienia

i majestatyczny, jedyny w swoim

rodzaju klimat ("Rot No More",

"Necromantic"). Pojawiają się też

odniesienia do tradycyjnego heavy

wczesnych lat 80. ("Black Mirror"),

są oczywiste nawiązania do Hellhammer

czy wczesnego Celtic

Frost ("The Black"), ale przeważa

tu jednak wściekła, bezkompromisowa

blackowa młócka na najwyższych

obrotach, z salwami blastów

i ścianami gitarowych riffów niczym

we wczesnych latach 90. Trochę

szkoda, że tym razem na nieco

dalszy plan zeszły thrashowe akcenty,

chociaż są też oczywiście

słyszalne, choćby w "Eternal Flame

Is Burning", ale i tak "The Return

Of Derelict Gods" to jak dla mnie

najlepsza dotąd płyta Empheris -

oby tylko na kolejną nie trzeba było

znowu tyle czekać. (5,5)

Enforcer - Zenith

2019 Nuclear Blast

Wojciech Chamryk

"Tak dobrze żarło i zdechło". To,

co Szwedzi zaprezentowali na poprzedniej

płycie to prawdziwy

heavymetalowy majstersztyk. Nic

dziwnego, że lata upływające od

wydania "From Beyond" zaczynały

lekko mnie już uwierać - ileż

można czekać na kolejną porcję

świetnego heavy metalu! Jeszcze

Enforcer zaszalał z podniosłą estetyką

w ostatnim kawałku "Mask of

Red Death", na pewno pójdzie w

tym kierunku! Tak. Posłuchałam

singlowego "Die for the Devil" i

pomyślałam sobie - spokojnie, to

tylko singiel. Takie Mötley Crüe

na zachętę. Nie, że nie lubię Mötley

Crüe, ale taka wesoła piosenka

nie wróżyła niczego dobrego.

Wróżba okazała się prorocza. Jak

Olof wyznał w wywiadzie, po prostu

chcieli pokombinować. Przecież

zespół nie może grać wciąż

tego samego, szansa pułapki pożarcia

własnego ogona rośnie wtedy w

zastraszającym tempie. Szwedzi

tak pokombinowali, że z heavymetalowego

Enforcer pozostały w

zasadzie tylko speedowe "Searching

for You", "Thunder and Hell", marszowy

"The End of a Universe" i

patetyczny "Ode to Death". Pozostałe

kawałki, choćby nie wiem, jak

się starały, wszystkie mają jakąś

łyżkę dziegdziu. Najczęściej tym

dziegdziem jest wyśpiewywane na

wszelkie sposoby "łoooo oo".

Szczytem atrakcji jest "Regrets",

który swoją formą oddaje część

Abbie oraz "One Thousand Years

of Darkness", który brzmi jak rockowa

czołówka mangi. Rozumiem w

pełni chęć zmiany, rozumiem, skąd

się wzięły niektóre pomysły na retro

klimaty (nawiązania do glam

metalu czy użycie efektów á la lata

80.), ale nie rozumiem, dlaczego

zespół będący na takiej dobrej drodze,

tak przesadził. Może zabrakło

producenta, który spojrzy uważnie

"z zewnątrz"? I jeszcze dla zmyłki

zwieńczył krążek taką świetną

okładką. Wiem, że są amatorzy tej

płyty. Ja jestem po prostu bardzo

rozczarowana. (3,5)

Eternity's End - Unyielding

2019 Ram It Down

Strati

Eternity's End to założony w

2014r. przez gitarzystę i tekściarza

Christiana Münznera zespół powermetalowy,

który nawiązuje brzmieniem

do korzeni gatunku z lat

80. i 90. Podobne wpływy można

dostrzec i w ich najnowszym albumie

"Unyielding", który ukazał się

22 marca 2019r. nakładem Ram It

Down Records. Możemy na nim

usłyszeć nowego wokalistę Iuriego

Sansona, który zastąpił Iana

Perry'ego. Zespół już od pierwszego

kawałka "Into Timeless Realms"

narzuca szybkie tempo zawrotnymi

gitarowymi riffami i nieziemskimi

efektami syntezatorów. W "Cyclopean

Force" Iuri Sanson prezentuje

swoje znakomite wokalne możliwości,

płynnie przechodząc od

ostrych, quasi-growlowych partii w

wysokie tony. Na szczególną

uwagę zasługuje tu również dynamiczny

refren i świetne gitarowe

solo. W tytułowym "Unyielding"

następuje prawdziwa kulminacja

energii, zaś "Blood Brothers (The

Oath)" nie tylko zachowuje narzuconą

dynamikę, ale ma też wzniosły

tekst o braterstwie i walce okraszony

mocnymi gitarowymi riffami.

W znakomitym instrumentalu

"Dreaming of Cimmerian Shadows"

Iuri odpoczywa, a swoje możliwości

prezentują perkusista Hannes

Grossmann, gitarzysta Christian

Münzner, basista Mike LePond i

grający na keyboardzie Jimmy

Pitts. "Horizonless" zachwyca pięknym

chwytającym za serce refrenem,

a Iuri wznosi się tu na wyżyny

swoich głosowych możliwości. Coś

wspaniałego! Partie gitar i perkusji

w "Under Crimson Moonlight" są z

kolei genialne, podobnie zresztą

jak wysokie tony Iuriego Sansona.

Diaboliczne "Necromantic

Worship" podtrzymuje dobre wrażenie

o całym albumie - nie brakuje

tu mocnych okrzyków i solidnej

perkusyjno-gitarowej nawalanki.

W "Triumphant Ascent" rzuca się w

uszy mocny element elektroniki i

syntezatorów, zaś w zamykającym

całość "Beyond the Gates of Salvation"

mamy całe spektrum kunsztu

muzycznego Christiana Münznera

i jego ekipy. Album

"Unyielding" Eternity's End pokazuje,

że kapela w nowym składzie

doskonale ze sobą współbrzmi.

Nowy wokalista sprawdza

się świetnie, a każdy z utworów

jest dopracowanym i dopieszczonym

osobnym dziełkiem. Pozostaje

mieć nadzieję, że zespół dłużej

pozostanie w tej udanej formie i

wkrótce znów nagra nam coś ciekawego.

(5,5)

Etterna - Chaotic

2018 Sliptrick

Marek Teler

"Chaotic" to debiutancki album

słowackiego zespołu grającego

"prog melodic metal". Melodii tu

faktycznie nie brakuje, ale owa,

dyskusyjna wielce "progresywność"

to już bardziej pobożne życzenie

niż stan faktyczny. Tych 10 utworów

(jest też zresztą jedenasty,

tzw. radio edit "Secreto en Fragopolis")

odznacza się bowiem solidnością,

dość wyrównanym poziomem

i niczym więcej, tak jakby

ktoś, nieźle radzący sobie już z

instrumentami, próbował wejść na

wyższy poziom, ale tu już talentu

nie stało. Dlatego "Chaotic" (tytuł

dobrany idealnie) to monotonne,

niekiedy zdecydowanie za długie

("Betrayed Love", "The Independent

Dreamland") utwory, w których

zespół a to skręci w stronę tradycyjnego

heavy (najciekawsze w

tej stylistyce "My Guidance Home"

i "Demon" ), albo puści oczko do

fanów ostrzejszych brzmień ("Desert

Ruins") nie gardząc przy tym

nawet jakimiś popowymi wtrętami.

Brzmi to jednak wszystko bez ikry,

jakby było grane na pół mocy; nie

przekonują mnie też partie wokalne

Ady'ego Hnata, który miota

się od czystego, nijakiego śpiewu

do ekstremalnego ryku. Płyta jednorazowego

użytku, warta maksymalnie:

(1,5).

Wojciech Chamryk

Eugenic Death - Under the Knife

2019 Heaven and Hell

"Indoctrinate" brzmi na początku

trochę jak coś od Rigor Mortis…

druga część bardziej zaś przeciętnie…

jak coś od Megadeth. Ogólnie

utwór całkiem okejka, choć dla

mnie 7 minut to już troszkę męczenie

buły, bo nie jest znowu aż tak

zdywersyfikowany. Wokale brzmią

na nim całkiem spoko. Ogólnie wokal

jest ździebko ma trochę za duże

echo, ale nie jest to problemem.

Poza tym "The Citizen Patrol"

brzmi całkiem dobrze i trochę

bardziej jak Rigor Mortis, co do

solówki, to przypomniał mi się

Hexenhaus z debiutu. Następnie

mamy "The Devils Tower", którego

intro brzmi znowu jak Megadeth z

"Peace Sells…" nie żebym narzekał

czy coś. No dobra, narzekam,

troszkę brzmienie niedopracowane…

ale w sumie solówki i podejście

do brzmienia per se w miarę w

porządku, tylko jakość i jego wykonanie

pozostawiają trochę do życzenia.

Potem wchodzi "The

Witching Ground". Bardziej zalatuje

Sodom. A potem "Hara Shiva".

Hmmm, poczułem curry w tym

akustycznym utworze przyprawionym

spokojniejszymi kobiecymi

wokalami… w sumie ta kompozycja

łamie thrash metalowy trend

tego albumu. Jednak dwa pozostałe

utwory, czyli "Aghori Sadhus",

będący w pewien sposób kontynuacją

poprzedniego utworu oraz

"Under the Knife" wracają do przesterowanych

i prędkich riffów.

Ogólnie wydaje mi się, że jest to

przeciętny thrash, ma dobre momenty,

jak chociażby "The Citizen

Patrol" czy "Hara Shiva", ma też

troszkę gorsze, jak te na "Indoctrinate".

Tematyka? Wojna, wierzenia

hinduskie, kulty oraz medycyna.

Dopracować troszkę brzmienie,

oraz pomyśleć nad skróceniem niektórych

utworów. Myślę, że tak

(4,2) spokojnie.

Jacek Woźniak

Extrema - Headbanging Forever

2019 Rockshots

"Headbanging Forever" jest albumem

włoskiej grupy thrash metalowej,

która rozpoczęła swoje istnienie

jeszcze w latach 80. i nieprzerwanie

działa od tamtego czasu.

Ostatnim ich albumem był "The

Seed of Foolishness". Najnowszy,

czyli "Headbanging Forever",

szczególnie w utworze tytułowym,

w pewien sposób wydaje się odnosić

do kariery zespołu i ich stosunku

do muzyki per se. Jeśli chodzi

o samą muzykę, która jest

RECENZJE 137


przedstawiana na albumie, stwierdziłbym,

że jest to thrash metal

przemieszany z bardziej nowoczesnym

heavy metalem i groove, co

można na przykład usłyszeć na

"Invisible". Nie jestem specjalnie fanem

tego ostatniego i "Invisible" w

ogóle mnie nie przekonuje, szczególnie

jeśli chodzi o wstęp, brzmi

jak coś typowego. Jeśli miałbym

napisać co mi się jeszcze nie podoba,

to wstęp do "Borders Of Fire".

Wokale na albumie są bardziej

śpiewne, zawodzące… są średnie,

trochę nie pasują mi do niektórych

kompozycji oraz nie mają takiego

kopa… Co do motywów, to parę

jest w miarę fajnych, trochę więcej

odtwórczych i bez polotu. Album

jest stosunkowo dynamiczny oraz

zróżnicowany jeśli chodzi o same

motywy. Sound jest stosunkowo

średni, gitary są troszkę za nisko,

aczkolwiek nie tworzą zwykle problemu.

Album brzmi wyraźnie,

wokalistę da się zrozumieć. Perkusja

mogła być troszkę suchsza w

pewnych miejscach. Solówki są wyraźne,

jak i wokal. Bas jest z tyłu.

Tematyka: muzyka, jednostka i jej

uczucia. Jeśli chodzi o ten album to

podobają mi się niektóre momenty,

jak na przykład "The Call".

Jednak problemy takie jak nie do

końca mocne wstępy, bądź brak

umiejętnego poprowadzenia motywu

rozpoczynającego, czemu "The

Showdown" jest taki wolny na początku,

po wystrzale ze strzelby?

Solówki są okej, ale nie porywają.

Jak i kompozycje. Bez oceny, jak

dla mnie trochę za bardzo męczenie

buły, ale może to mój gust tylko.

Jacek Woźniak

Exumer - Hostile Defiance

2019 Metal Blade

Zdrowie psychiczne nie jest zwykle

tematem, na którym opiera się całe

albumy. Pojedyncze utwory takie

jak np.: "Eternal Nightmare" czy

"Phobophobia" autorstwa Vio-Lence

czy "Münchhausen Syndrom" z

repertuaru Messiah często goszczą

na albumach metalowych, ale wydaje

mi się, że są tylko uzupełnieniem

tych o polityce lub odnoszących

się do historii. Możliwe, że

nie mam tu racji, ale łatwiej mi

przypomnieć sobie utwory podejmujące

tematykę społeczną, zagrożenia

nuklearnego czy irytacji religią,

niż tematów dotyczących depresji

i chorób psychicznych. I tutaj

przychodzi "Hostile Defiance",

Exumer i mówiąc krótko, poświęca

cały czas tego albumu na odniesienie

się do tych problemów. Do tego

muzycznie jest zdecydowanie

najlepszy. Powtórzę jeszcze raz:

album thrash-metalowy, który jest

uznawany za lepszy od "Raging

Tides", jest w całości poświęcony

chorobom psychicznym. Teksty i

ich zamierzenia są opisane na stronie

albumu, więc tu tylko przytoczę

je bardzo szybko (jak ja je rozumiem):

"Hostile Defiance" jest o

chorobie opozycyjnej, manifestowanej

w najgorszym wypadku

przez morderstwa masowe (np:

strzelaniny), "Raptor" jest o depresji,

"Trapper" o schizofrenii, zaś

"Carnage Rider" o potencjalnych

skutkach zaniechania leczenia chorób

psychicznych. "King's End" jest

o porzuceniu autorytetów, zaś

"Descent" o wyrzutach sumienia,

poczuciu beznadziejności. Natomiast

w wypadku "The Order of

Shadows" wydaje mi się, że odnosi

się do szukania sensu w życiu, podążaniu

zgubnymi ścieżkami i narastającej

złości jednostek do konstruktu

społecznego, który nie

spełnił ich oczekiwań. "Vertical

Violence" jest o odrzuceniu przez

grupę, o jej skutkach oraz agresji

werbalnej. "Splinter" wg. wokalisty

odnosi się do choroby dwubiegunowej,

jednak ja widzę tu małe odniesienia

do motywu zombie. Jeśli

chodzi o tematykę (i głównie genezę)

albumu, to więcej o niej jest

w moim wywiadzie z wokalistą. W

tej rozmowie jest także trochę o

sferze kompozycyjnej tego albumu.

Chociażby zauważyłem, że "Dust

Eater" brzmi jak coś od starego

Exodus. Mem słusznie stwierdził.

że ta inspiracja może być zbiegiem

okoliczności wychodząca z ich historii

i zainteresowania tą muzyką.

Zgadzam się z jego stanowiskiem w

wywiadzie, nie muszą nikogo kopiować.

To. że słyszę motywy dość

mocno nawiązujące do Slayera z

"Seasons in the Abyss", vide początek

"King's End", wcale nie jest

czymś negatywnym w tym wypadku.

Muszę powiedzieć, że te motywy

w obu wypadkach zostały wykonane

bardzo dobrze i nie zamierzam

się tego czepiać. Jednak,

brzmienie obu jest stosunkowo podobne

w mojej ocenie. Pomimo

tych podobieństw, to muzyka z

"Hostile Defiance" jest najbardziej

podobna do jednego zespołu. A

tym zespołem jest Exumer. Szybkie

motywy współgrające z tymi

wolniejszymi, okraszone dobrze

wykonanym, mięsistym brzmieniem.

Panorama brzmień rozciągająca

się po całej percepcji w jednym

momencie, by w kolejnym przejść

do bardziej prostej kolekcji i zwolnić.

Wokale zaznaczają swoją obecność,

zarówno brzmieniowo, jak i

poprzez przekaz liryczny. Klimat

niektórych utworów po prostu

przytłacza, jak chociażby "Descent".

Mogę pisać dłużej, ale

skończę pisząc: idź na Youtube

wpisz Exumer "Hostile Defiance"

i oceń sam. Ja już to zrobiłem i daje

(5). Czy są jakieś wady? Pewnie

tak, ja ich nie słyszę. "Prostota" czy

"odtwórczość" motywów tutaj mi

nie przeszkadza. Co do ulubionych

utworów: "Hostile Defiance",

"King's End" oraz "Splinter".

Jacek Woźniak

Fabulous Desaster - Off With

Their Heads

2019 Black Sunset

Jakby to tu zacząć... Może poruszę

waszą wyobraźnię. Otóż wyobraźmy

sobie, że młody Mille Petrozza

spotyka młodych chłopaków z

Anthrax, wypijają sobie trochę piwek

i postanawiają zrobić sobie

wspólny muzyczny projekt. Śmiem

przypuszczać, że wyszło by im granie

bardzo podobne do tego, co

można usłyszeć na drugiej płycie

niemieckich thrasherów z Fabulous

Desaster noszącej wdzięczny

tytuł "Off With Their Heads". W

sumie to w tym miejscu mógłbym

tą recenzje zakończyć, bo w powyższych

słowach oddałem całkowitą

esencję muzyki uprawianej

przez Niemców i właściwie cokolwiek

więcej bym nie napisał, nie

będzie miało to aż takiego znaczenia.

No ale, żeby recenzja za

krótka nie była, to napiszę coś

jeszcze o najlepszych utworach w

tym zestawie (chociaż de facto

wszystkie trzymają wysoki poziom

i próżno tu szukać wypełniaczy).

Na pewno warto tu wskazać . Taki

wczesny Exodus na lekkim speedzie.

Innym przykładem może być

"The Revenge Of The Mighty Aloautta",

który bardziej odwołuje się

do niemieckiej szkoły thrashu oraz

trochę bardziej heavy metalowy

kawałek tytułowy. Na osobną pochwałę

zasługuje także śpiewający

(nie wiem, czy to w tym przypadku

najlepsze określenie, ale powiedzmy,

że umownie można je zastosować)

gitarzysta Jan Niederstein.

Mille Petrozza dorobił się

godnego spadkobiercy. (4,5)

Bartek Kuczak

Fatal Curse - Breaking The Trance

2019 Shadow Kingdom

Amerykańska scena nie przestaje

zaskakiwać. Niby metal i rock są

tam coraz mniej popularne, kluby

padają, a koncertów też jakby

mniej, ale mimo tego nowe zespoły

wyrastają niczym grzyby po deszczu.

Fatal Curse nie jest tu żadnym

wyjątkiem, bo istnieje raptem

trzy lata, a "Breaking The

Trance" jest długogrającym debiutem

tego tria. Zespół tworzą jednak

doświadczeni, chociaż w żadnym

razie nie wiekowi, muzycy,

co przekłada się też na jakość tego

materiału. Chłopaki grają bowiem

archetypowy heavy metal z przełomu

lat 70. i 80. minionego wieku,

czyli ostry, surowy, ale też niezbyt

mocny brzmieniowo i do tego

całkiem melodyjny. Czerpią przy

tym zarówno od gigantów hard

rocka, amerykańskich zespołów

tamtego okresu, pionierów - kłania

się Motörhead - ale też i grup nurtu

NWOBHM, z Angel Witch i

Diamond Head na czele. Przyznacie,

że ta wyliczanka brzmi

całkiem zacnie, ale i z płyty Fatal

Curse też brzmią nader akuratnie,

szczególnie w szaleńczym, tytułowym

openerze, motörycznym

"Gang Life" i równie dynamicznym

"Can't Stop The Thunder". Jeśli

więc ktoś zasłuchuje się w Haunt

czy w Night Demon, to i Fatal

Curse go zainteresuje, chociaż

"Breaking The Trance" ma też pewną

wadę - trwa niespełna pół godziny.

(5)

Wojciech Chamryk

Final Cut - Jackhammer

2019 Art Gates

Final Cut to szwajcarski zespół,

który powstał w roku 2010 a swój

debiut wydał w roku 2014. Kolejnym

albumem, który został nagrany

przez tą grupę jest omawiany

tutaj "Jackhammer". Na metalarchives.org

muzyka zespołu jest

uznawana za thrash metal. Być

może tak było na ich debiucie,

aczkolwiek na ich najnowszym

albumie skłaniałbym się w rejony

death metalu zmieszanego z metalcore

oraz redneckowymi klimatami.

Niektóre z tych solówek po

pro-stu bolą w serduszko swoim

brakiem dopasowania. Po prostu

nie podobają mi się. Niezależnie

od intencji, jak bardzo klimatycznie

to banjo miało brzmieć. Nie,

"Die or Die, Guaranteed" czy

"Creature" nie jest lepsze dzięki te-

138

RECENZJE


mu jak dla mnie… ale dobra, może

to ma jakiś podtekst w sobie

jeszcze. Inne solówki brzmią w

miarę okej. Jednak ogólnie ten

album brzmi jak coś, czego zwykle

nie słucham zbyt często. Intro do

albumu w postaci wstępu do "Full

Steam Ahead" już trochę brzmiało

dla mnie jak coś z rejonów luźniejszego

thrash/death metalu. To

intro przeistacza się w trochę sepleniące

i basowe wokale wspomagane

równie niskimi chórkami.

Technicznie jest w miarę okej,

kompozycyjnie jest to średnie.

Gdybym miał ten album do czegoś

porównać, to najpewniej byłby najnowszy

album Aggression "Feels

Like Punk Sounds Like Thrash"

albo twórczość Protector, głównie

ze względu na klimat oraz wokale -

chociaż wydaje mi się, że wcześniej

wspomniane zespoły robią to trochę

lepiej. Ode mnie (3,9).

Jacek Woźniak

Floating Worlds - Battleship

Oceania

2019 Pride & Joy Music

Floating Worlds to zespół z Aten

założony w 1998r. i grający metal

progresywny. Po dwóch udanych

krążkach "Only a Dream, Can

Kill a Dream..." i "Below the Sea

of Light" Jon Soti i jego ekipa wypuścili

17 maja 2019r. na rynek

swój trzeci album "Battleship

Oceania", który promuje singiel

"Retribution". Nie brakuje tu muzycznych

zaskoczeń i nagłych

zwrotów akcji. Początek płyty w

postaci instrumentalnego kawałka

"Oceania" zaczyna się niewinnym

szumem oceanu, aby płynnie przejść

do ostrej, acz podniosłej perkusyjno-gitarowej

nawalanki. W portowym

klimacie jest też "Sailing in

History", który okazuje się piękną

balladę eksponującą wokalne możliwości

Jona Sotiego. Artysta stopniowo

się rozkręca, aby w połowie

kawałka pokazać się w nieco

ostrzejszym wydaniu. Mamy tu

nawet dołączoną partię operową!

"New Mission" to jeden z najbardziej

dynamicznych kawałków na

płycie z dynamicznymi gitarowymi

riffami i wyraźnie zaakcentowaną

pracą perkusji. "The Empire of the

Media" zaskakuje z kolei chwytliwym,

skocznym wręcz refrenem

oraz znakomitą solówką w końcowej

części utworu. "The Curse" zgodnie

z zawartą w tytule obietnicą

jest kawałkiem demoniczno-diabolicznym,

singlowe "Retribution"

naprawdę wpada w ucho i dobrze

promuje album (mamy tu znakomite

partie chóru!), a inspirowane

kultowym serialem HBO "Game

of Thrones" jest pełne emocji i

znakomicie odwzorowuje muzycznie

walkę dobra ze złem. W

"Captain Evil" mamy z kolei kwintesencję

twórczości Floating

Worlds - ostre gitarowe riffy, akcenty

elektroniczne, wszechstronny

wokal Jona i świetną robotę

Nikitasa Mandolasa na perkusji.

To zdecydowanie jeden z najlepszych

kawałków z płyty! "The

Last Goodbye" zaczyna się marszem

i tytułowym ostatnim pożegnaniem,

nic więc dziwnego, że

cały kawałek chwyta za serce, a

partie operowe przyprawiają o ciarki.

Kawałek ma kompozycję zamkniętą

- w finale znów słyszymy

pompatyczne bębny i pożegnalne

okrzyki. W romantycznym "Divine

Love" swoim sopranem zaskakuje

nas Sophia Assarioti, która wcześniej

grała jedynie na keyboardzie.

Artystka jest znakomita zarówno w

mocniejszym, jak i delikatniejszym

wydaniu - stanowczo kapela za rzadko

korzysta z jej wokalnych usług!

Monumentalny 11-minutowy

"Eternal Sleep" to dopracowane w

każdym calu arcydzieło z rytmicznymi

gitarami, pięknym refrenem

oraz rozbudowaną i zmienną

warstwą instrumentalną, w której

szczęśliwie udało się uniknąć przesady.

Jon Soti raz jeszcze udowadnia,

jak zdolnym i charyzmatycznym

jest frontmanem. Całość

zamyka intrygujący instrumental

"Island of Dreams". Albumem

"Battleship Oceania" Floating

Worlds udowadnia, że jest kapelą

dojrzałą i świadomą swoich artystycznych

możliwości. Ich utwory

są często podniosłe i monumentalne,

lecz wolne od przesadnych

ozdobników. Łączą w sobie cechy

rocka, metalu progresywnego i power

metalu, tworząc nową jakość

na wysokim poziomie. Całości naprawdę

przyjemnie się słucha i naprawdę

warto czekać na ich kolejne

muzyczne osiągnięcia. (5,5)

Forever - Forever

2019 Evil Confrontation

Marek Teler

Wiadomo nie od dziś, że heavymetalowcy

lubią też lżejsze dźwięki, a

szczególnie już szwedzcy reprezentanci

gatunku. Stąd niesamowity w

ostatnich latach wysyp tamtejszych

zespołów heavy, hard, retrorockowych

i licho wie jakich jeszcze,

a do tego też znacznie bardziej

melodyjnych, grających w

stylu AOR/pop. Jedną z takich

grup jest Forever, właściwie solowy

projekt perkusisty Jonasa

Wikstranda (Enforcer, ex Black

Trip), który na debiutanckim "Forever"

pofolgował sobie w temacie

melodyjnego i nad wyraz przebojowego

grania. W sumie to co numer,

to hicior: "Anywhere You've Gone"

na otwarcie jest ciut mocniejszy,

"Call Out My Name" to pop ocierający

się o disco, mogący znaleźć

się na soundtracku "Flashdance",

"Rosebud" ma w sobie coś z aranżacyjnego

przepychu przebojów

Abby, a "Runaway Through Time"

na pewno przypadnie do gustu

zwolennikom hairmetalowego

wcielenia Europe. Inne utwory też

są fajne, może poza "Mayday", bo

to totalna zżynka z UFO, ale glamowy

(kłania się Slade!) "Blame Me

For Trying" czy balladowy "Hope" z

fortepianem w roli głównej to już

coś. W dodatku ta solowa z założenia

produkcja jest tak naprawdę

rodzinnym dziełem, można więc

na "Forever" posłuchać gościnnych

gitarowych solówek Olofa Wikstranda

i Johana Hjalmara Wikstranda

oraz śpiewu Elin Wikstrand;

są też inni goście. (4,5)

Frenzy - Blind Justice

2019 Underground Power

Wojciech Chamryk

Pamiętam Steel Horse, hiszpański

zespół grający soczysty heavy starej

szkoły, tak więc debiutancki album

nowego wcielenia tej grupy

też mnie zainteresował. Zawartość

"Blind Justice" perfekcyjnie można

podsumować krótkim, angielskim

zwrotem: "old-school, traditional

heavy metal." Pięknie łączą

się w nim echa amerykańskiej, brytyjskiej

i kontynentalnej szkoły z

lat 80, pobrzmiewają dyskretnie

hardrockowe reminiscencje, a i wokalista,

Amerykanin Anthony Stephen,

też dokłada do tego wszystkiego

znaczącą cegiełkę w postaci

drapieżnego, pełnego mocy głosu.

Dlatego utwór tytułowy, "From

Hell", "Killing With A Smile" czy

"Velocity" byłyby bardzo mocnymi

punktami wielu klasycznych albumów

sprzed lat, zresztą inne kompozycje

praktycznie niczym im nie

ustępują. Nie brakuje też w nich

gitarowych pojedynków najwyższej

klasy ("Mad Ball"), zaś w "Shred Or

Die" praktycznie połowa trwającego

6:38 utworu to solo takie, że

faktycznie tzw. shredderzy mieliby

co rozgryzać. Piękny debiut, wart:

(5,5)

Frosthelm - Pyrrhic

2019 Revenger

Wojciech Chamryk

"Pyrrhic" z pewnością ma dobrą

okładkę. W każdym razie jest ona

adekwatna do zawartości albumu,

czyli blacku przemieszanego z pewnymi

wstawkami thrash metalu.

Jeśli miałbym się odnieść do mojej

wiedzy związanej z black metalem

w obecnym rozumieniu, to byłaby

ona dość mierna. Jednak wystarczająca

by stwierdzić, że zespół

miesza tutaj Dissection (np: "Pisslord"),

Immortal (np. "Serpentine

Embrace") oraz Absu (np. "A Gift

of Razors"). Frosthelm przeplata

bardziej natężone przesterem i podwójną

stopą sekcje z tymi bardziej

thrashowymi oraz tymi bardziej,

akustycznymi spokojniejszymi

motywami. Brzmienie albumu

stoi na dobrym poziomie. Ściany

dźwięku pozwalają odróżnić pewne

segmenty, tremolo przeplatające

się z przygniatającą sekcją perkusyjną,

typowo black metalowe

motywy przemieniają się w thrash,

a nad wszystkim czasami można

usłyszeć nie zawsze wyraźny, aczkolwiek

zawsze charczący głos wokalisty.

Bas nie rzuca się na uszy,

jednak można go usłyszeć. Kompozycje

jak już wspomniałem są dynamiczne,

a przykładem może tego

być chociażby "Immortal Nightfall

A Dreamless Lust", bądź oba "Pyrrhic"

("Hollow" oraz "Looming

Dusk"). Solówki nie zawsze chwytają,

ale sama melodyczność i riffy

na albumie w większości bardzo

dobrze zagrane. Wydaje mi się, że

sam album nie jest czymś nowym i

przełomowym, chociaż tu nie

mogę się odnieść ze względu, że nie

siedzę w tym gatunku aż tak mocno.

W każdym razie mnie podobało

się przez większość czasu, aczkolwiek

bez oceny. Myślę, że fani

Ketzer mogą skierować na ten album

swoją uwagę.

Jacek Woźniak

Grand Magus - Wolf God

2019 Nuclear Blast

Szwedzka ekipa jest doskonała na

żywo - pełna mocy i charyzmy. Mimo

tego, że z płyty na płytę niczym

mityczny Ouroboros pożera

swój ogień, na żywo nawet najbardziej

oklepane kawałki brzmią jak

wykute w kuźni bogów. Na to liczę

w przypadku najnowszego krążka

Grand Magus - "Wolf God". Mi-

RECENZJE 139


mo tego, że brzmienie płyty wyrywa

duszę z korzeniami, bas łomocze

niczym na najlepszych płytach

Manowar, dziewiąty album Szwedów

jest po prostu średni. JB Chritoffersson

śpiewa miarowo, spokojnie,

bez nadmiernego zaangażowania,

a same kompozycje to cienie

kawałków z "Iron Will" czy

"Hammer of the North". Liczę, że

na koncertach zespół nabierze mocy

i nijakie kawałki z "Wolf God"

uderzą na scenie z nową siłą. Nawet

mimo tego, że zespół już jakiś

czas temu zrzucił doomowo-vintage'owy

płaszcz na rzecz Manowar

dla kierowców ciężarówek, "Wolf

God" nie zagrzewa do bitwy. Szkoda,

bo dla wielu słuchaczy to drugie

oblicze Szwedów okazało się

kluczem do chęci ich poznania.

Przyjemność słuchania krążka ratuje

świetne brzmienie - można jej

słuchać dla samego soundu i marzyć

co by było, jakby Manowar

brzmiał dziś tak jak Grand Magus.

(3,5)

GunJack -Totally Insane

2018 Sliptrick

Strati

Fabio Cavestro to zapaleniec jakich

mało: gra w kilku zespołach, a

aż dwa z nich wydały w ubiegłym

roku płyty. Recenzję "The Spirit

Lives On" Heavy Generation

znajdziecie gdzieś nieopodal, a tutaj

zajmiemy się debiutanckim albumem

GunJack. Owo trio realizuje

się w oldschoolowym heavy/-

speed metalu, za mistrzów mając

Motörhead, Killer czy Exciter,

nie odżegnując się też jednak od

wpływów Judas Priest czy Iron

Maiden. Cavestro - tu pod pseudonimem

Gamma Mörser - dzieli

się też partiami wokalnymi z basistą

o ksywie Mr. Messerschmitt

i słychać, że ich wzoremw tym

względzie był przede wszystkim

Lemmy. Większość utworów z tej

krótkiej - niewiele ponad 35 minut

- płyty jest też bardzo, bardzo motoryczna,

surowa aranżacyjnie i

brzmieniwo, tak jakby zespół z

pełną premedytacją chciał powrócić

dop korzeni prawdziwego metalu.

No, podbite jakimś elektronicznym

rytmem instrumentalne

"Outro" mogli sobie darować, ale za

te wcześniejsze wspaniałości, z

"4B4Y", "Black Mark" czy "Iron

Cross" i tak mają u mnie: (4,5).

Wojciech Chamryk

Haunt - If Icarus Could Fly

2019 Shadow Kingdom

Trevor William Church to nie

tylko syn znanego ojca, wybitnego

basisty Billa Churcha, grającego w

pionierskim dla heavy metalu

Montrose czy zespole Sammy'ego

Hagara, ale też już muzyk pełną

gębą. Ubiegłoroczny, debiutancki

album Haunt "Burst Into Flame"

był tego nader dobitnym potwierdzeniem,

a najnowszym długograjem

Church junior stawia już przysłowiową

kropkę nad i. Dlatego na

"If Icarus Could Fly" nie ma żadnych

niedomówień czy wątpliwości

- to cudownie oldschoolowy, ale

też i świeżo brzmiący, tradycyjny

heavy metal najwyższej jakości.

Może i ta płyta trwa niewiele ponad

30 minut, ale znacznie bardziej

wolę takie wydawnictwa z

samymi killerami od długaśnych

albumów, na których połowa numerów

nadaje się tylko do kosza,

bądź co najwyżej na stronę B singla.

Tu nie ma o tym mowy: opener

"Run And Hide" atakuje od razu,

następny w kolejności "It's In My

Hands" też brzmi tak, jakby powstał

gdzieś w 1983 roku, a zamykający

całość "Defender" jest równie

dynamiczny - w połowie lat 80.

cieszyłby się pewnie sporą popularnością

na liście "Metal Top 20".

Są też utwory jeszcze bardziej

archetypowe, w duchu przełomu

lat 70. i 80. ("Clarion"), czasem

brzmiące też niczym hołd dla

wczesnych Maiden (tytułowy "If

Icarus Could Fly"), albo odwołujące

się do amerykańskiego, melodyjnego,

ale też i zadziornego hard 'n'

heavy lat 80., na przykład Dokken

("Ghosts"). Debiut wyceniłem na

(5,5), teraz z czystym sumieniem i

pełnym przekonaniem stawiam:

(6).

Wojciech Chamryk

Heavy Feather - Débris & Rubble

2019 The Sign

Sukces Blues Pills nie mógł przejść

bez echa, stąd istny wysyp podobnie

grających zespołów z wokalistkami

w składach. Czworga młodych

Szwedów z Heavy Feather w

żadnym razie nie można zaliczyć

do tej fali, bowiem ich debiutancki

album "Débris & Rubble" jest dowodem

na wielką fascynację płytami

Cream, Free, Frumpy i tego typu

zespołów z przełomu lat 60. i

70. Oczywiście zwolennicy złotowłosej

Elin znajdą na tej płycie

sporo dla siebie, ale to jednak coś z

innej półki niż Blues Pills, bo więcej

w tych utworach korzennego

bluesa (świetny "Long Ride" z wejściami

harmonijki, równie stylowy

"Hey There Mama"). Poza tym

Heavy Feather rzeczywiście wracają

do korzeni klasycznego rocka -

taki "Dreams" spokojnie mógłby

trafić na debiutancki LP Claptona,

Bruce'a i Bakera, zaś rozpędzony

"I Spend My Money Wrong" to

archetyp surowego rocka. Nie brakuje

też jednak na tej udanej płycie

i bardziej przebojowych utworów,

z "Waited All My Life" czy "Higher",

jakby młodszej siostry "Sunshine

Of Your Love", a Lisa Lystam

ma kawał głosu: zarówno w dynami-cznym

heavy rocku ("Where

Did We Go"), jak i balladowym

wydaniu ("Whispering Things").

(5)

Wojciech Chamryk

Heavy Generation - The Spirit

Lives On

2018 Sliptrick

Nie warto zrażać się koszmarną

okładką, bowiem cała reszta na debiutanckim

albumie tego włoskiego

zespołu trzyma już poziom.

Nazwa Heavy Generation to

dobry trop, gdyż Fabio Cavestro i

jego trzech młodszych kolegów

zafascynowani są tradycyjnym

heavy metalem lat 80., a w dodatku

potrafią grać go jak mało kto.

Nie ma tu mowy o żadnej nieudolnej

stylizacji czy odtwórczym kopiowaniu

starych patentów - Heavy

Generation łoją klasyczny heavy

tak, jakby powstali gdzieś w 1982,

po roku wydali pierwsze demo, a

po kolejnym zadebiutowali w Noise

czy Mausoleum. Iron Maiden,

Accept, niekiedy Manowar - słychać

na tej płycie echa ich dokonań,

ale są też utwory bez żadnych

skojarzeń, jak choćby siarczysty

opener "Born To Rock", zróżnicowany

"Fire, Steel, Metal", kolejny,

szybki killer "My Spirit Lives On" i

jeszcze kilka innych, wcale nie gorszych.

Zespół ma też świetnego

wokalistę (Ivan Giannini), dobrze

też brzmi, bez tego nachalnego posmaku

cyfry, tak więc deklaracja

"Heavy Metal Rules The World!" z

"Heavy Generation" brzmi nie tylko

wiarygodnie, ale ma też pewną

rację bytu. (5)

Wojciech Chamryk

Hellnite - Midnight Terrors

2019 Sliptrick

Heavy/speed/thrash z Meksyku?

Co prawda debiutantów, ale grających

pod innymi nazwami już od

niemal 10 lat - to może być ciekawe,

pomyślałem. Już pierwszy

odsłuch "Midnight Terrors" zweryfikował

niestety te płonne nadzieje,

ale długogrający debiut

Hellnite zasługuje mimo wszystko

na chwilę uwagi. Przede wszystkim

w studio jest to tak zwany one man

band, dlatego za wszystko odpowiada

Carlos Paolo Belmar Nieva

- chyba jednak za wyjątkiem

partii perkusji, brzmiącej bardziej

jak automat, a nie akustyczny zestaw

("Phantom Force", "The Necromancer").

Słychać też jednak,

że Carlos jest nieźle zakręcony na

punkcie metalu z lat 80. i podchodzi

do niego z ogromnym entuzjazmem

i estymą. Owszem, momentami

brzmi to jakoś nieporadnie

("Stage On Fire"), by nie powiedzieć

naiwnie, ale jednocześnie

tak, że momentalnie przypominają

mi się się szczenięce lata, gdzie nie

zawsze o powodzeniu danego zespołu

decydowały umiejętności i

brzmienie, a liczyły się też szczerość,

wiarygodność i zaangażowanie.

Włączę więc "Spirits Prevail",

"Beasts From The Deep" czy instrumentalny

"Darker Than Black" raz

jeszcze, licząc, że kolejny album

Hellnite, może nagrany już w pełnym

składzie, będzie znacznie ciekawszy.

(3)

Wojciech Chamryk

Hidden Lapse - Butterflies

2019 Rockshots

Hidden Lapse to zespół melodic

metalowy z Włoch z charyzmatyczną

Alessią Marchigiani na wokalu.

Grupa powstała w 2011r. jako

duet, po czym po czterech latach

rozrosła się do rozmiaru

czteroosobowej kapeli. Po debiutanckim

krążku "Redemption" 31

maja 2019r. nakładem Rockshots

Records ukazał się ich kolejny album

"Butterflies" z dziewięcioma

energetycznymi kawałkami. Płytę

otwiera pełen emocji utwór "Dead

Jester", w którym Alessia umiejętnie

łączy delikatność i kobiecość z

ostrym metalowym pazurem. Kró-

140

RECENZJE


tki energetyczny "Third" to z kolei

przede wszystkim znakomity popis

umiejętności gitarzystów Marco

Ricco i Rominy Pantanetti, a w

"The Letter 0" na uwagę zasługują

smaczki w postaci solo na keyboardzie

Davida Browna z Metatrone

i świetnej solówki gitarowej. To

najbardziej złożony brzmieniowo

kawałek z krążka. "Stone Mask" zaczyna

się jak rytmiczna ballada,

aby z każdą sekundą przyspieszać

do wielkiego wybuchu energii w

refrenie. Chociaż Alessia ma specyficzną

barwę głosu, można się do

niej przyzwyczaić i w tym kawałku

sprawdza się znakomicie. Piąty

utwór "Glitchers" funduje nam solidną

nawalankę, a Alessii towarzyszy

w nim mocny męski wokal,

który tylko dodaje całości poweru.

Te dwa głosy tak dobrze ze sobą

współgrają, że aż szkoda, by był to

duet tylko na jeden kawałek. I nie

jest, bo w "Grim Poet" znów słyszymy

tę damsko-męską wokalną

relację. Na uwagę zasługuje tu też

Romina Pantanetti, która znakomicie

buduje klimat całego utworu

siarczystymi basowymi riffami.

Kawałek o naukowo-bajkowym tytule

"Sleeping Beauty Syndrome"

pozwala nam nie tylko usłyszeć

Alessię w demonicznym wydaniu,

ale również ponownie zachwycić

się towarzyszącym jej męskim wokalem.

W "Cruel Enigma" najlepszym

elementem jest zaś chwytliwy

i pełen energii refren, a outro w

postaci "Dust" to ludzkie głosy

zmieszane z ciekawym instrumentalem.

Generalnie całkiem niezłe

zakończenie! Album "Butterflies"

Hidden Lapse, mimo specyficznej

barwy głosu wokalistki i lekkich

technicznych niedoróbek, słucha

się całkiem przyjemnie. Krążek jest

zróżnicowany w warstwie dźwiękowej,

co warto docenić, chociaż brakuje

tu ballady z prawdziwego zdarzenia.

Bez zbędnego narzekania

można jednak dać Alessii i jej ekipie

piątkę za kawał dobrej roboty.

(5)

Marek Teler

Horizons Edge - Let The Show

Go On

2018 FastBall

Horizons Edge powstał w Melbourne

w 2012 roku, a "Let The

Show Go On" to ich trzeci album

studyjny. Stanowi on zbiór dwunastu

kompozycji utrzymanych w

stylu melodyjnego power metalu.

W każdym z tych utworów napotkamy

wszystkie standardy charakterystyczne

dla tej stylistyki. Przeważają

w miarę szybkie i dobrze

zagrane kawałki. Oczywiście każdy

różni się od siebie, bywają też

utwory wolniejsze ("In Your Eyes"),

bardzie progresywne ("Surrender"),

a także te bardziej ambitne, zagrane

z technicznym zacięciem

("Bring Me Home"). Trafił się też

cover "Holding Out (For A Hero)"

Bonnie Tyler. Poza tym wpływy

tych wszystkich elementów wymieniają

się i mieszają, często budując

kontrasty i dysonanse. Po prostu

Australijczycy mają potencjał,

umiejętność i dość spory talent.

Dlatego kompozycje są całkiem

nieźle napisane, wykonanie jest

wręcz bez zarzutu. Na szczególną

uwagę zasługuje wokalistka Kat

Sproule. Przeważnie w zespołach

grających melodyjny power metal

panie śpiewają, jak w Epice czy

Evanescence. W głosie Kat też

możemy odnaleźć podobne elementy

ale - jak dla mnie - jej śpiew

jest zdecydowanie bardziej rockowy,

dzięki czemu "Let The Show

Go On" przesłuchałem bez większych

problemów. Brzmienie i

produkcja są w należytym porządku,

blisko są standardom muzyki

prog-powerowej. Chociaż nie, czasami,

naprawdę w nielicznych wypadkach,

klawisze wypadają z roli i

brzmią prozaicznie, "plastikowo".

Niestety album ma jeszcze gorszy

feler. Mimo wymienionych powyżej

atutów muzyka Australijczyków

nie zapada mi w pamięci i to

po naprawdę wielokrotnym przesłuchaniu

krążka. Nie jest to dobry

objaw. Może w Waszym przypadku

będzie inaczej. Sprawdźcie to.

Kolejnym minusem są ich okładki.

Wyjątkowo szpetne photoshopowe

bohomazy. Także na tę chwilę krążek

"Let The Show Go On"

zespołu Horizons Edge nie zasługuje

na więcej niż (3,5)

Hunter - Arachne

2019 Makumba

\m/\m/

Hunter to już na naszym rynku

zespół-instytucja. Nie dość, że powstał

jeszcze w pierwszej połowie

lat 80., czyli czasach dla młodszych

fanów wręcz prehistorycznych,

to jeszcze od lat utrzymuje

wysoką formę artystyczno-koncertową,

czego nie da się niestety

powiedzieć o wszystkich zespołach

o porównywalnym stażu. Podobnie

jest na najnowszym albumie "Arachne",

płycie która na pewno nie

rozczaruje dotychczasowych zwolenników

grupy, a do tego może

pozyskać jej nowych fanów. Nie

ma tu rzecz jasna mowy o jakiejś

diametralnej zmianie stylistyki, ale

w obrębie wypracowanych już

przez lata rozwiązań Hunter stać

jeszcze na wiele. Potwierdzają to

przede wszystkim te szybsze przebojowe

utwory: taneczny wręcz

"Figlarz Bugi" oraz równie dynamiczny,

czerpiący z melodyjnego metalu

lat 80. "Sauruman" - w normalnych

realiach pewnie dość często

słyszelibyśmy te utwory dobiegające

z radia, tak jak przed laty

było z "Kiedy umieram". Inne kompozycje

oferują zaś tę, jedyną w

swoim rodzaju, mieszankę firmową

made by Hunter: połączenie tradycyjnego

metalu, thrashu, nowocześniejszego

czy symfonicznego

rocka. Nawet jeśli ktoś nie przepada

za Hunterem trudno nie docenić

majestatu patetycznego

utworu tytułowego, mającego w

sobie coś z bluesa/americany "Kim"

czy wręcz progresywnego w formie

"Iżółć". A dochodzi przecież do tego

jeszcze, jak zawsze u Draka,

niebanalna warstwa tekstowa.

"Arachne" wywołał już pewne kontrowersje,

a ten poruszający problem

pedofilii w Kościele utwór jeszcze

tylko zyskał na aktualności

po niedawnej premierze dokumentu

"Tylko nie mów nikomu" Tomasza

i Marka Sekielskich. Inne

też dają do myślenia, szczególnie

fenomenalny - polecam uważną lekturę

całości - traktujący o fali hejtu

w sieci "Iżółć". Mamy też liczne

inspiracje literackie: geneza słów

utworu "Gollum" powinna być znana

nawet przeciwnikom słowa drukowanego

z racji licznych filmów,

"Figlarz Bugi" to bohater jednego z

najbardziej oryginalnych komiksów

Janusza Christy z cyklu

przygód Kajka i Kokosza, surrealistycznego

"W krainie borostworów",

zaś "Szata na bal" zainspirowała

słynna książka "Mistrz i

Małgorzata" Michaiła Bułhakowa.

Cieszy więc, że Hunter nie

spuszcza z tonu, zapowiadając

przy tym rychłe ukończenie płyty

akustycznej i kolejny regularny

album za rok-dwa - tak trzymać!

(5,5)

Wojciech Chamryk

I.N.C. - Terrible Things

2019 I.N.C.

Odpalam płytkę, słyszę pierwszy

riff i od razu banan na twarzy.

Wstęp "Fist Go Rek" brzmi jakby

był żywcem wyjęty z jakiegoś

utworu Slayer z gdzieś z okolic

"Reign In Blood" czy "Seasons In

The Abyss". Nie jest to jednak jedyny

motyw, który przewija się

przez piąty album amerykańskich

thrasherów z I.N.C. Można tam

znaleźć odniesienia także do klasycznego

heavy metalu. Przykładem

może być tu wstęp do "Devil Of

Hearts", po którym to kawałek ten

zmienia się w thrashową jazdę z

elementami hardcore'u. No właśnie,

hardcore. Ten był obecny w

twórczości I.N.C. praktycznie od

zawsze i nie brakuje go także na

"Terrible Things". Weźmy taki

"Identifier", który można podciągnąć

niemalże HC punk (swoją

drogą gatunek, który miał ogromny

wpływ na rozwój ekstremalnego

metalu). Utwór tytułowy też brzmi

dość punkowo. Jednak amerykanie

nie zapominają z jakim gatunkiem

są głównie kojarzeni. Zatem typowo

thrashowych utworów tu nie

brakuje. Poza wspomnianym "Fist

Go Rek", za klasyczne kawałki dla

tego nurtu można uznać "Declaration"

(swoją drogą chyba najbardziej

melodyjny utwór na tym

"Terrible Things"), czy "Unscatched".

Polecam szczególnie tym, którzy

mają wątpliwości, gdzie należy

szukać korzeni thrash metalu.

(4,5)

Bartek Kuczak

Ironbound - Witch Hunt/ Lifeblood

2018 Self-Released

Ostatnio było jakoś cicho o tym

rybnickim zespole, ale była to

przysłowiowa cisza przed burzą.

Zmiana wokalisty (śpiewającego na

debiutanckim, bardzo udanym demo

"She-Devil" Bartosza Bieżuńskiego

zastąpił Łukasz Krauze,

znany naszym czytelnikom choćby

z "Revolution" Event Urizen) przeszła

na szczęście bezboleśnie, a na

najnowszym singlu Ironbound

znowu daje dowody wysokiej formy.

Te dwa utwory to surowe, dynamiczne

i melodyjne utwory zakorzenione

w nurcie NWOBHM,

brzmiące tak, jakby powstały

gdzieś na przełomie 1979 i 1980

roku, kiedy to na Wyspach Brytyjskich

nawet w najmniejszych miejscowościach

fani metalu chwytali

za gitary i zakładali kolejne zespoły.

Ironbound nader efektownie

nawiązuje do tamtych czasów, nie

ograniczając się przy tym do czerpania

tylko z pierwszych płyt Iron

Maiden, bo "Witch Hunt" i "Lifeblood"

zaciekawią też fanów Angel

Witch, Jaguar czy Tokyo Blade.

Świetny materiał, jeśli to zapowiedź

pierwszej płyty, to może być

ona wydarzeniem na naszej scenie

hard 'n' heavy. (5)

Wojciech Chamryk

RECENZJE 141



Ironflame - Tales Of Splendor

And Sorrow

2018 Divebomb

Kiedy widzę w nazwie zespołu

przedrostek "iron", często włącza

mi się czerwona lampka. Dlaczego?

Otóż wiele z tych kapel ten przedrostek

(a co za tym idzie, swoją

muzykę) traktuje jako hołd dla

tego najbardziej legendarnego zespołu

z "iron" w nazwie. Owe hołdy

są co prawda mniej lub bardziej

udane, jednakże nie ulega wątpliwości,

że mamy do czynienia kalkami.

Nie powiem, mnie jako fanowi

"Żelaznej Dziewicy" wielu tych

kapel mimo wszystko słucha się

całkiem przyjemnie. Nie inaczej

jest z amerykańskim Ironflame.

Za tym projektem stoi de facto jeden

człowiek (przynajmniej w

przypadku studyjnego wcielenia

Ironflame) - wokalista i multiinstrumentalista

Andrew Della Cagna.

Muzycznie, tak jak przypuszczałem

zanim w ogóle odpaliłem

ten album, jest to forma hołdu dla

Iron Maiden. Słychać to już od

pierwszych dźwięków otwierającego

płytę kawałka "Hands Of Fate".

Spokojnie mógłby się znaleźć na

przykład na maidenowym "Dance

Of Death". Następnie bez zmian.

Kolejne kawałki brzmią trochę jak

odrzuty kapeli Steve'a Harrisa.

Wyróżniają się "Sword And Shield"

(głównie przez dość ciekawy riff))

oraz dwa kawałki, które Andrew

zostawił na sam koniec. Mianowicie

"Vengeance Rising" oraz "Our

Great Defender". Ten ostatni jest

formą hołdu dla legendarnego

Ronniego Jamesa Dio. Zarówno

pod względem tekstowym, jak i

muzycznym. Jak widać, Andrew

przy tym projekcie inspirował się

nie tylko Maidenami. (3,5)

Bartek Kuczak

Iron Fire - Beyond The Void

2019 Crime

Iron Fire od kilku lat nieźle sobie

radzi grając w trzyosobowym składzie.

"Beyond The Void" to drugi

album nagrany w tej formule. Zespól

ten zawsze prezentował ciekawe

podejście do power/heavy metalu,

nie inaczej jest na ich dziewiątej

produkcji. Album zaczyna się krótkim,

trzydziestosekundowym instrumentalnym

intro, po którym

wchodzi potężny "Beyond The

Void". Utwór ten, podobnie jak i

następny "Final Warning" pokazują

jasno, że po wygładzonym

brzmieniu znanym z wczesnych albumów

Iron Fire już dawno w muzyce

zespołu nie ma śladu. Dalej

doistajemy utwór "Cold Chains Of

The North" z bardzo hipnotyzującym

początkowym riffem. Na "Beyond

The Void" nie brakuje również

perełek, które pokazują, że

Duńczycy próbują wyjść nieco poza

swoją konwencję, w której od lat

się poruszają. Posłuchajcie kawałka

"Bones And Gasoline". Mroczny,

niepokojący, momentami nawet

lekko... gotycki. Z drugiej zaś strony

mamy niemalże ostry thrash w

utworze "To Hell And Back". Z ciekawszych

utworów warto jeszcze

wymienić epicką balladę "Judgement

Day" oraz rockendrollowy

"Old Habits Die Hard". Jak zatem

widzicie "Beyond The Void" to album

dość zróżnicowany, co oczywiście

należy traktować tylko i wyłącznie

w kategorii zalety. Martin

Steene i kumple poniżej pewnego

poziomu nie schodzą. Tak jest też

tym razem (4).

Bartek Kuczak

Iron Griffin - Curse Of The Sky

2019 Gates Of Hell

Iron Griffin to solowy projekt fińskiego

multiinstrumentalisty Oskariego

Rasanena znanego z zespołu

Mausoleum Gate. Na omawianym

albumie wspomogła go

wokalistka Maija Tiljander. Przyznam,

że "Curse Of The Sky" jest

albumem, któremu poświęciłem

znacznie więcej czasu, niż ma to

miejsce w przypadku innych płyt,

które dostaję do recenzji. To dlatego,

że z jednej strony przyznam

szczerze, że niezbyt łatwo mi

wchodziła (moja pierwsza reakcja:

"co to za g***o!"), z drugiej zaś z

każdym kolejnym przesłuchaniem

odkrywałem w propozycji Finów

coś zupełnie nowego. Sam twórca

określa swoją muzykę, jako "protometal".

I ciężko mi się z nim nie

zgodzić, gdyż produkcja i brzmienie

albumu nawiązuje do tego z

czasów, gdy termin "heavy metal"

pojawiał się jedynie w utworze

"Born To Be Wild" grupy Steppenwolf.

Album brzmi surowo i jest

utrzymany w stylu retro. By Wam

zobrazować, co dokładnie mam na

myśli, napiszę, że gdyby epicki metal

został wymyślony w latach

sześćdziesiątych brzmiałby właśnie

dokładnie tak. "Curse Of The

Sky" zawiera siedem kompozycji, z

których każda może początkowo

wydawać się trudna w odbiorze, jednak

kiedy już słuchaczowi "wejdą",

okazuje się, że mamy do czynienia

z graniem na wysokim poziomie.

Wyróżnia się tu szczególnie

długi, epicki i rozbudowany

utwór o tytule "The Path Of Glory".

Jeżeli miałbym wskazać jakąś

wadę pierwszego długograju Iron

Griffin, to jest to monotonia, która

niestety trochę psuje odbiór i

postrzeganie całości (3,5).

Iron Lamb - Blue Haze

2018 The Sign

Bartek Kuczak

Iron Lamb to szwedzki zespół założony

w 2009 roku przez gitarzystę

Johana Wallina, perkusistę

Tomasa Dauna i wokalistę Gustafa

Lindströma. Po przesłuchaniu

"Blue Haze" odnosi się wrażenie,

że to zespół retro rockowy

odwołujący się głównie do rocka

przełomu lat 60. i 70 oraz hard

rocka z początku lat 70. Dużo w

ich muzyce również rock'n'rolla ale

takiego z różnych biegunów. Najwięcej

jest odniesień do Motorhead,

ale odnajdziemy też rock-

'n'rolla w stylu Thin Lizzy czy Ramones.

Ten ostatni zespół słusznie

sugeruje, że muzycy Iron

Lamb nie stronią od punk rocka,

ale także od psychodelii czy alternatywy

rockowej. Całość stwarza

wrażenie przygniatającego, zwartego,

szorstkiego gitarowego grania

oraz atmosfery z obskurnego rockowego

klubu przesyconego gęstym

papierosowym dymem. Ogólnie

ten rockowy patos i brud nadaje

muzyce tej kapeli ostatecznego

charakteru. Niby grupa w ten sposób

szuka swojej oryginalnej formuły

ale tak na prawdę niczego

nowego nie odkrywa. Kompozycje,

typowe, zachowujące standardy

prezentowanego stylu... na pewno

głowy nie urywają. Podobają mi się

jedynie pojedyncze zagrania, chociażby

a la hendrixowska gitara na

początku openera "Apocalypse Express",

gitarowe solo w "Into The

Night" czy organy w końcówce zamykającego

płytę "Deadbeat". Zespół

zachowuje również oldschoolowe

brzmienia, co przechyla zupełnie

szalę na stronę grup retro rokowych.

Być może zagorzali wielbiciele

tego nurtu ocenią płytę "Blue

Haze" znacznie wyżej. Dla mnie

jest to ciekawostka, do przesłuchania

ale tylko parę razy. (3)

\m/\m/

Iron Savior - Kill Or Get Killed

2019 AFM

Piet Sielck jest niezmordowany.

Udało mu wstrzelić się w 1997 roku

w ówczesną koniunkturę na tradycyjny

heavy/power metal i od tego

czasu Iron Savior regularnie

wydaje kolejne albumy. "Kill Or

Get Killed" jest jedenasty z kolei,

a były przecież i krótsze wydawnictwa,

koncertówka "Live At The

Final Frontier" czy nagrane na nowo

starsze numery na podwójnym

"Reforged - Riding On Fire".

Najnowszy album potwierdza w

całej rozciągłości, że germański power/heavy

ekipy z Hamburga może

trafić tylko do najbardziej zagorzałych

miłośników takiej estetyki -

dla innych słuchaczy będzie pewnie

zbyt sztampowy czy oklepany,

by nie powiedzieć kwadratowy.

Jak dla mnie za dużo jest na tej

płycie zwykłych wypełniaczy, tak

jakby Sielck zaczynał powtarzać

się jako kompozytor, bazując przy

tym na banałach i kliszach. Świetny

jest tytułowy opener z zadziornym

śpiewem i melodyjnym refrenem,

dobrze brzmi surowy "Sinner

Or Saint", jest kolejny melodyjny

pewniak "Stand Up And Fight" z

mocniejszą zwrotką i w zasadzie to

byłoby na tyle w temacie udane

utwory powermetalowe na "Kill Or

Get Killed". Fakt, są jeszcze bardzo

udane "Never Stop Believing"

czy "Until We Meet Again", ale to

raczej melodyjny rock/AOR lat 80.

w amerykańskim stylu i nic więcej

ponad urozmaicenie tylko poprawnej

płyty. (3,5)

Wojciech Chamryk

Kat - Without Looking Back

2019 Pure Steel

Czasem bywa tak, że z powodu

nieporozumień personalnych z jednego

dobrego zespołu robią się

dwa. Przykłady? Venom, Rhapsody,

Queensryche... tyle tak na

szybko mi przyszło do głowy. Ale

zazwyczaj jest tak, że tylko jeden z

nich jest tym "prawilnym". Taki

sam los spotkał naszą rodzimą legendę.

Dowodzony przez Piotra

Luczyka zespół wydał właśnie swą

kolejną płytę. "Without Looking

Back", bo o tym albumie mowa,

został wydany przez niemiecką

RECENZJE 143


Pure Steel Record. Przyznam

szczerze, że jeszcze do niedawna

nigdy bym się takiego połączenia

nie spodziewał. Życie jednak potrafi

zaskakiwać. Przejdźmy może

do muzycznej zawartości nowego

dzieła grupy Kat. Obecne wcielenie

zespołu Luczyka to taka dość

fajnie skomponowana i całkiem

nieźle zagrana mieszanka hard

rocka i klasycznego heavy metalu.

Momentami można odnaleźć lekkie

nawiązania do southern metalu

("Black Night In My Chair"), innym

razem jest zdecydowanie bardziej

klasycznie (chociażby taki

"Wild" czy "The Race Of Life").

Generalnie "Without Looking

Back" to taki poprawny album

hard'n'heavy. Poprawny, ale bez

wielkich fajerwerków. Taki, do

którego można sobie wrócić od

czasu do czasu, ale raczej nie będzie

się go nomen omen katować

na okrągło. W sumie w tym miejscu

mógłbym tą recenzję zakończyć,

gdyby nie jedno "ale". Otóż

powiem tak. Nie miałbym z

"Without Looking Back" żadnego

problemu, gdyby nie logo "Kat" na

okładce. Pytanie, czy znajdziemy

tu jakieś wspólne mianowniki ze

starymi, przez wielu uważanymi za

kultowe, albumami Kata, jak "Oddech

Wymarłych Światów", czy

"Bastard". Otóż nie znajdziemy

żadnych. Niestety, wspomniane logo

na okładce sprawia, że nie można

"Without Looking Back" postrzegać

w całkowitym odseparowaniu

od reszty dyskografii formacji.

Problemem tutaj nawet nie jest

brak Romana Kostrzewskiego.

Dzierżący obecnie mikrofon Jakub

"Qubek" Weigel to naprawdę

świetny wokalista idealnie pasujący

do obecnego stylu grupy, a myślę

również, że bez większych problemów

odnalazłby się w starym (mimo,

iż sam nie wywodzi się z metalowej

sceny). Problemem jest to, że

tutaj nie ma Kata. Nigdzie. Ani w

muzyce, ani w tekstach, ani w klimacie...

Kat jest jedynie w nazwie.

Nie bardzo wiem, jak mam ten

zbiór utworów ocenić. Jeżeli popatrzeć

na "Without Looking Back"

jako na kolejną płytę heavy metalową,

jakich wychodzi obecnie masa,

to jest w miarę dobrze. Nie ma

rewelacji, ale nie ma też tragedii.

Jednak mam z tyłu głowy fakt, że

jest to, jakby na to nie patrzeć album

formacji, która ma na koncie

"Oddech Wymarłych Światów",

więc z tego też powodu z wydaniem

oceny się powstrzymuję. (-)

Komodor - Komodor

2019 Soulseller

Bartek Kuczak

Komodor to francuski zespół z półki

retro albo jak kto woli vintage

rockowej. Tą EPką z pewnością dobrze

akcentują zameldowanie się

na muzycznej scenie. Ich psychodeliczny

świat z pewnością zainteresuje

zwolenników takiej odmiany

ciężkiego rocka. Francuzi

udanie sięgają do dokonań starych

kapel typu MC5 czy Grand Funk

Railroad oraz młodszego współczesnego

pokolenia grup typu Kadavar

czy Blues Pills. Zresztą muzycy

tego ostatniego bardzo mocno

wsparli Francuzów na ich debiucie.

Mam nadzieję, że wsparcie Szwedów

nie przesądziło o tym, że ta

"czwórka" jest aż tak dobra. Niemniej

aby o tym się przekonać

trzeba będzie poczekać do dużego

debiutu Komodor. Teraz można

cieszyć się czterema udanymi kompozycjami

nasączonymi klimatem

przełomu lat 60. i 70. Francuzi dokonali

czegoś wyjątkowego (powiedzmy),

bowiem nie jestem specjalnym

zwolennikiem takiego

rocka, a te nagrania naprawdę

mnie wciągnęły. Nie są one specjalnie

zawiłe i przemawiają swoją

bezpośredniością. Mają riffy i zagrywki,

które nie dość, że wpadają

w ucho to również intrygują. Melodie,

klimat, produkcja i cała ta

otoczka mocno akcentuje wszystko

to, co ważne jest w spółczesnym

świecie rocka retro i vintage. Niemniej

w wykonaniu muzyków Komodor

nie jest to aż tak nachalne.

Słowem ten zespół jest dla mnie

jednym z nielicznych wyjątków tej

sceny, które warto obserwować.

(4,5)

Korpiklaani - Kulkija

2019 Nuclear Blast

\m/\m/

Folk metal ma swoją grupkę fanów,

wśród której fiński Korpiklaani

plasuje się zdecydowanie w czołówce.

Pierwsze zalążki formacji

zawiązywały się już w latach 90.

zeszłego wieku. Jednak ich debiutancki

album "Spirit of the Forest"

na rynku ukazał się dopiero w

2003 roku. Natomiast "Kulkija"

jest dziesiątym studyjnym albumem

Finów. Także muzycy Korpiklaani

posiadają olbrzymie doświadczenie

sceniczne oraz są w pełni

ukształtowani jako instrumentaliści

czy kompozytorzy, nie

wspominając o stylu muzycznym.

Fani sięgając po płyty tego zespołu

wiedzą jakiej muzyki mogą się

spodziewać i mają świadomość, że

mimo pewnej dozy kiczu, będzie

ona na wysokim poziomie wykonawczym.

Myślę, że Finowie teraz

bez większych problemów potrafią

w ciężkie rockowo-metalowe granie

wpleść ciekawe folkowe melodie. Z

pewnością kłopotów nie stwarza

im również wymyślanie lub adopcja

ciekawych tematów folkowych.

Jakichś większych trosk nie mają

też przy pisaniu kolejnych kompozycji.

Pewnie nie umartwiają się

nad aranżacją muzyki i spokojnie

potrafią spleść standardowe instrumentarium

rockowe z tym folkowym,

gdzie skrzypce czy harmonia

wiodą prym. Generalnie w tej

chwili Finowie gwarantują dobry

albo bardzo dobry produkt praktycznie

przygotowany pod każdym

względem. Niemniej te wszystkie

walory z biegiem lat słuchaczom w

jakimś stopniu spowszechniały.

Fani bardziej zwrócili by uwagę na

wpadkę niż coś spektakularnie

udanego. W dodatku, jak jest się

zdania, że po Skyclad nic ciekawego

w folk metalu nie powstało

(wiem bardzo niesprawiedliwa opinia),

to nie powinniście się dziwić,

że słucham "Kulkija" bez większych

wzruszeń. Owszem całość

jest niezła muzyczne, bywają nawet

pomysły, które mnie intrygują.

Chociażby specyficzny rytm, pojawiający

się w tle "Henkeselipoika",

melodyjne zwolnienia w "Sillanrakentaja",

świetny wolny i melodyjny

kawałek "Harmaja", który bardziej

przypomina mi słowiańską

zadumę i melancholię. To w sumie

"Kulkija" to tylko kolejny niezły

album Korpiklaani. No ale pisze

to fan Skyclad, czyli ktoś nie do

końca wiarygodny. (3,5)

Laceration - Remnants

2019 Unspeakable Axe

\m/\m/

"Remnants" to kompilacja Laceration.

Jest albumem Laceration z

Ameryki. Tego death/thrash metalowego.

Z tego co widzę, to ta kompilacja

składa się odpowiednio z

dema "Realms of the Unconscious"

(2010), splitu z roku 2013 i

EPki "Consuming Reality"

(2009). Nie jesteś pewny, że ten

album reprezentuje prawilny

death/thrash? Myślę, że "Realms

of The Unconscious" przekona

Cię, że jednak to ten gatunek. No i

że perkusja jest trochę za głośna na

trzech pierwszych utworach. Nie,

że głośna tak se, po prostu jest za

głośna względem innych instrumentów,

co słychać chociażby na

"Shadow Of Existence". Ale poza

tym nie do końca udanym balansem

można usłyszeć coś więcej.

Naprawdę dobrze zrobiony utwór,

inspirowany Demolition Hammer

z wstępem rodem z Sepultury…

zasadniczo to występuje jako

utwory 3. i 10., ostatni z kolei, zamykając

ten prawie 53-minutowy

zbiór muzyki, która w sumie w dużej

części również jest inspirowana

debiutem i "Epidemic of Violence"

Demolition Hammer. Ze

względu na to, że jest to kompilacja,

to brzmienie różni się pomiędzy

kolejnymi sekcjami, gdzie jest

to najbardziej słyszalne w wypadku

"Shadows of Existence" oraz

pomiędzy "Hobo with a Shotgun" i

"Critical Biopsy". Jest on słyszalny,

jednak nie jest uciążliwy. Wracając

jeszcze: 1.) do inspiracji, to wydaje

mi się, że trochę też słyszę Obliveona

na "Exhausted in Form".

Poza tym stwierdził bym, że trochę

brzmi to jak Death. 2.) do pozycjonowania,

to poza trochę zbyt

głośną perkusją nie mam wiele do

zarzucenia. Momenty, w których

bas przejmuje pałeczkę są słyszalne

i łamie monotonię na plus. Solówki

pasują do kompozycji, w niektórych

wypadkach są dobre, jak

np. znowu na "Shadow Of Existence"

czy "Hobo With A Shotgun", na

innych po prostu są. Co do tematyki:

pesymizm, sprawiedliwość

społeczna, śmierć i problemy psychiczne.

Tekstowo całkiem spoko,

szczególnie znowu na "Shadow Of

Existence". Grafika na okładkę też

trafiona. Ode mnie (4,7) Jeśli spodobała

Ci się muzyka Laceration,

to "Remnants" jest tutaj wskazany

do zakupu. Bez oceny.

Lady Killer - Look At Me

2018 Self-Released

Jacek Woźniak

LP amerykańskiego Lady Killer

jakoś wciąż nie wpadł mi w ręce,

ale ostatnio wzbogaciłem się o debiutancki

CD gdyńskiego zespołu

o tej samej nazwie. Pięcioro młodych

ludzi gra na "Look At Me"

tak, jakby też urodzili się w USA i

przyszło im zaczynać muzyczną

karierę w latach 80., kiedy to w

tamtejszych rozgłośniach i na listach

przebojów królował hard 'n'

heavy/AOR - ostry i kąśliwy, ale też

bardzo melodyjny. Lady Killer w

bardzo dobrym stylu nawiązują do

tamtych czasów, energii i animuszu

też im nie brakuje, tak więc

"Look At Me" to po prostu bomba.

Tylko "Liar" trwa ponad pięć

minut, pozostała szóstka z programu

podstawowego zamyka się w

granicach 3-4 minut, a bywa też, że

zespołowi wystarcza jeszcze mniej

czasu ("Wroom Wroom", numer

niczym z soundtracku "Świata

144

RECENZJE


Wayne'a"). Niewiele ponad trzy

minuty trwa też koncertowy bonus

"Your Mirrors", znany już z You

Tube utwór tylko na głos i gitarę.

W programie jest też ballada

"Train Of Love", ale to te ostrzejsze

utwory stanowią o sile Lady Killer:

oparte na solidnej bazie sekcji,

z przykładną współpracą gitarzystów

i drapieżnym głosem Wiktora

Gabora. Podoba mi się również

to, że ci młodzi ludzie nie ograniczają

się do szukania inspiracji tylko

w hard rocku czy metalu, czerpiąc

też z bluesa czy klasycznego

rock 'n' rolla, dzięki czemu zawartość

"Look At Me" jest jeszcze bardziej

stylowa. (5) i czekam na więcej!

Wojciech Chamryk

Lance King - ReProgram

2019 Nightmare/Sony

Lance King to muzyk związany ze

sceną melodyjnego progresywnego

metalu, prog-poweru oraz power

metalu, jako artysta oraz wydawca.

Myślę, że fani, którzy dość śmiało

i szeroko eksploatują wspomniane

poletko doskonale znają markę

Nightmare Records oraz jej wydawnictwa.

Ta wytwórnia to właśnie

królestwo Kinga. Co do dokonań

Lance'a to najbardziej zapadły we

mnie te z czasów Balance of Power

i Pyramaze, choć to tylko jedne

z wielu zespołów, z którymi

współpracował jako muzyk, wokalista

czy kompozytor. "ReProgram"

to nie pierwszy album pod

szyldem Lance King. W 2011 roku

artysta wypuścił swój debiutancki

solowy album zatytułowany "A

Moment w Chiros". Jak na razie

to dla mnie nieznany rozdział,

więc zajmę się bezpośrednio aktualnie

promowanym krążkiem przez

Kinga. Jego zawartość to miła dla

ucha typowa wypadkowa stylów

wymienionych na samym początku

recenzji. A w niej przede wszystkim

rządzą wszelkiego rodzaju

kontrasty i dysonanse. I tak, rozpoczynająca

kompozycja "ReProgram"

to dość bezpośredni progpower,

za to następna "Pointing

Fingers" jest już bardziej złożona i

metalowo progresywna. Natomiast

utwór "Reaction Formation" imponuje

intrygującym mrocznym klimatem,

a "Chaotica" bezpośredniością

i mocą. Za to "Limitless" wydaje

się przepełniony wszystkimi powyższymi

elementami i na dodatek

czaruje niezwykłym nastrojem, co

czyni ją jednym z ciekawszych momentów

płyty. Niemniej drugą naturą

Lance’a Kinga jest melodia.

Artysta bardzo jest czujny aby

ogólny przekaz jego muzyki nie

stanowił problemu dla ewentualnego

słuchacza. Najlepszym obrazem

do tej wizji jest ciekawa przeróbka

popowego hitu "Ayo Technologia".

Z tego też powodu, co niektórzy

przypięli muzyce Kinga

"celestial metal". Fan ambitnego i

melodyjnego power metau czy tez

progresywnego metalu słuchając

"ReProgram" z pewnością będzie

odczuwał satysfakcję, bowiem muzyka

Lance’a Kinga będzie mu

przypominała najlepsze momenty

Dream Theater, Threshold,

Queensryche, Pagan's Mind czy

nawet Pink Floyd. Taki rezultat

osiągnięto dzięki nie tylko dobrym

kompozycjom i melodiom ale również

dzięki świetnym muzykom

wspierających Kinga. A była to nie

mała gromadka. Na gitarach i klawiszach

wspierali go Kim Olesen

(Anubis Gate), Markus Sigfridsson

(Darkwater/Harmony) oraz

Matt Hodsdon (Chaos Frame).

Na basie, a także gitarze i klawiszach

Rich Hinks (Annihilator/

Aeon Zen). Natomiast na perkusji

Morten Gade Sorensen (Pyramaze/

Anubis Gate). A przecież pomocni

jeszcze byli klawiszowiec

Fred Columbo (Spheric Universe

Experience), gitarzysta Mattias IA

Eklundh (Freak Kitchen) i basista

Jakob Riis (L Wood Joy). Natomiast

sam zainteresowany dodatkowo

dopilnował, żeby wszystko

dobrze zabrzmiało. W produkcji

wspomagał go persona Jacoba

Hansena, a może odwrotnie, to on

wspomagał Jacoba. Nie ważne,

grunt, że wyszło znakomicie. We

wszystkich tych atrakcjach jest jednak

pewien szkopuł. Jak już

wspominałem Lance King ma

świetny głos, miły dla ucha tembr,

buduję znakomite melodie, ogólnie

dba aby całość muzyki słuchało się

w pełnym komforcie, snuje też ciekawe

opowieść, choć to żadna poezja.

Są też w tym emocje, głównie

ciepłe i ujmujące... ale niestety,

najwidoczniej przesadził, bo "Re-

Program" słucha się jak tylko dobry

album rozrywkowy, z pominięciem

głębszych doznań, które są

tak charakterystyczne dla ambitnych

dokonań z nurtu progresywnego

metalu czy prog-poweru.

"ReProgram" to tylko bardzo solidna

pozycja do słuchania dla fanów

dobrze zagranych melodii.

(3,7)

Last In Line - II

2019 Frontiers

\m/\m/

Byli muzycy formacji Dio są nadal

aktywni. Jednym z przejawów owej

aktywności jest działalność zespołu

Last In Line. Debiutancka płyta

tej formacji "Heavy Crown" powstała

z udziałem Vinny'ego Appice'a,

Viviana Campbella i

Jimmy'ego Baina, a po nieoczekiwanej

śmierci basisty zastąpił go

Phil Soussan. Skład dopełnia

świetny wokalista Andrew Freeman,

ale po raz kolejny możemy

przekonać się, że w muzyce jest jak

w futbolu: nazwiska nie grają.

"Heavy Crown" była OK, ale przesłuchałem

ją dwa razy i od tego

czasu kurzy się na półce, zaś "II"

jest niestety znacznie słabsza. Co

niektórych śmieszyły adnotacje na

kopertach płyt Dio "All lyrics and

melodies written by Ronnie James

Dio", ale gdy zabrakło tego małego

człowieka o wielkim głosie okazało

się, że nawet najlepsi instrumentaliści

nie są w stanie zbyt wiele z

siebie wykrzesać. Dlatego na "II"

nie ma mowy o poziomie najlepszych

płyt Dio. Gorzej, nawet słabsze

albumy tej grupy w porównaniu

z wypocinami Last In Line to

arcydzieła. Dzieje się tak, ponieważ

większość z zamieszczonych

na tej płycie utworów ma tylko dobre

fragmenty, ale w całości jest

toporna i nudna. Świetne są więc

solówki Campbella, kilka riffów i

basowych pochodów, Appice jest

w formie, no i Freeman też potwierdza,

że ma kawał gardła, ale w

najmniejszym stopniu nie przekłada

się to na jakość kompozycji.

"Black Out The Sun" brzmi więc

niczym parodia Dio, w "Give Up

The Ghost" czy "Sword From The

Stone" zespół zapożycza się u

Black Sabbath, a czasem flirtuje

wręcz z jakimś alternatywnym

rockiem ("Gods And Tyrants",

jeszcze lżejszy "The Unknown").

Gdyby nie rozpędzony "Year Of

The Gun" czy równie dynamiczny

"Electrified", to nie byłoby tu na

czym zawiesić ucha... (2,5)

Wojciech Chamryk

Leathurbitch - Leathurbitch

2019 High Roller

Przede wszystkim warto pogratulować

chłopakom nazwy zespołu.

Rockendroll wręcz z niej bije. No

dobrze, a jak jest z muzyką? Jedno

co można o niej powiedzieć, to że

nie jest ona grzeczna. Zarówno pod

względem muzycznym, jak i lirycznym.

Jeśli chodzi o brzmienie, to

jest ono brudne i dość surowe, momentami

nawiązujące do wczesnych

kroków wielu kapel z nurtu

NWOBHM. Niektóre riffy, jak na

przykład ten ze "Street Wise" mogą

od razu kojarzyć się z twórczością

Motorhead. W "Nasty Reputation"

również mamy pewne nawiązania

do hard rocka z lat siedemdziesiątych.

Ciekawy zabieg zastosowano

przy nagraniu partii wokalnych.

Momentami ma się wrażenie,

że wychodzą one z głębi i jednocześnie

słychać echo. Brzmi to

dość interesująco nie powiem.

Wspominałem również o tekstach,

zatem przyjrzyjmy się im nieco

bliżej. Wspomniane już "Street

Wise" oraz "Nasty Reputation"

opowiadają o tym, iż nocne życie

na ulicy rządzi się swoimi prawami,

oraz o tym, że goście z Leathurbitch

niekoniecznie chcą mieć

łatkę grzecznych chłopców. Na

"Leathurbitch" znalazło się zaledwie

pięć utworów, zatem to wydawnictwo

należy traktować jako zajawkę

tego, co ta grupa potrafi.

Mnie przekonali (4)

Lightfold - Deathwalkers

2019 Pitch Black

Bartek Kuczak

Lightfold to grecki zespół, który

powstał w 2011 roku w Atenach.

W 2014 roku wydali debiutancki

album "Time To Believe", a teraz

jego następcę "Deathwalkers". Kapela

zalicza się do grona preferującego

ambitne granie z pogranicza

progresywnego metalu i power

metalu, gdzie dużą rolę odgrywa

melodia. W muzyce Greków sporo

jest wpływów Dream Theater.

Mnie najbardziej pasuje, gdy ich

kreatywność skupia się wokół

krążka idoli "Images And Words".

Czego dowodem jest kompozycja

"Behind The Veil". Inspiracji progresywnymi

kapelami jest sporo,

można byłoby wymienić ich sporą

gromadkę. Jednak ograniczę się do

Queensryche, którego wpływy

można najwyraźniej usłyszeć w

"Ascending". Najbardziej czytelnym

power metalowym momentem na

płycie jest utwór "Angel Of The

Earth". Ze względu, że główny wokal

w tym wypadku należy do

Margarity Papadimitriou, muzyka

może kojarzyć się z Epicą czy

Within Temptation. Wyraźne są

też wpływy symfonicznego metalu.

Jednym z ich typowych eleatów

wykorzystywanych przez Greków

to kobiece wokalizy. Bardzo wyeksponowane

są one w intrze ("Death

As A Begining") i outrze (At The

Gates Of Heaven", natomiast w

środkowej części płyty, wykorzystywane

były już jako tło. W tym

miejscu można ponownie wymienić

"Ascending". Kobiecy głos wykorzystywany

był także jako

wspierający główny męski głos, co

RECENZJE 145


najfajniej wybrzmiewa w "Save

Me". Theodora Martinisa, na

albumie używającego pseudonimu

Martin Deathwalkers, wspierają

również inni wokaliści, a są nimi

Savvas Betinis (Acid Death) i

Nikos Roussakis. Na wyróżnienie

zasługują ciągotki gitarzysty Thanasisa

Labrakisa do neoklasycznych

zagrywek, co budzi skojarzenia

z Michaelem Romeo i

Symphony X (przytoczmy np.

"Beyond The Unknow"). Także

pod względem muzycznym dzieje

się bardzo wiele. Grecy na "Deathwalkers"

bardzo umiejętnie dawkują

nam wszystkie wymienione

style, angażując w to nie tylko

swoje umiejętności, a przede

wszystkim determinacje i talent.

W dodatku wykorzystując wszystkie

możliwe środki, które mają w

swoich arsenałach progresywny

metal i ambitny power metal. Także

kompozycje po przez bogactwo

pomysłów bawią się naszymi uczuciami

i nastrojami, a to rozpędzając

muzykę, a to ją zwalniając,

wprowadzając nas w harmonijny

trans lub w sekundzie burząc go

bezpowrotnie, kiedy indziej budując

bardziej techniczne struktury

utworów, zaś innym razem bardziej

proste i bezpośrednie brzmienia.

No i melodie. Mimo, że Grecy

stawiają różne dźwięki i brzmienia

w dysonansach, to z wielkim wdziękiem

układają melodie, które niejako

chronią słuchacza przed momentami

zbyt intensywnych różnorodności.

A, że mają talent i

umiejętności, to przychodzi im to

dość łatwo i w rezultacie słuchacz

ma wrażenie, że słucha dość przystępnego

melodyjnego power metalu.

W tym teatrze dobrobytu są

też skuchy. Theodor Martinis to

dobry wokalista, ma predyspozycje

do śpiewania, a jego głos pasuje do

muzycznego świata Lightfold. Jednak

do ikon metalowej wokalistyki

trochę mu brakuje. Podejrzewam,

że w takim "Ascending" gdyby

zaśpiewał Geoff Tate mielibyśmy

do czynienia z kolejnym progresywnym

hitem. No i niestety, ogólnie

brzmienie albumu nie jest tak perfekcyjne,

jak przyzwyczaiły nas

najlepsze współczesne produkcje

ze sceny prog-power. Nie jest to jakaś

wielka wpadka, ale coś mi nie

gra, a głównie chodzi o nieliczne

momenty, w których nie najlepiej

brzmi gitara. Oprócz bogatej muzycznej

oprawy "Deathwalkers"

ma również ciekawą historię. Napisana

jest w intrygujący sposób, a

dotyczy się tematu, który w zasadzie

absorbuje zwykłego człowieka

i wszelkich filozofów od dawna. Bo

kto się nie zastanawiał, co nas czeka

po śmierci? Grecy z Lightfold

swoim "Deathwalkers" dostarczyli

fanom melodyjnego ambitnego

ostrego grania kolejnego kłopotu.

Album może się podobać, z pewnością

dzięki niemu zespół dołączy

do tej licznej grupy dobrze zapowiadających

się kapel. Czy jednak

stać ich na więcej, czy potrafią

wskoczyć o poziom wyżej? Inaczej

mogą zagubić się wśród tych wszystkich

dobrych i z potencjałem, a

na pewno im nie pomoże jak

następca "Deathwalkers" pojawi

się, za kolejne pięć lat. (4)

Lion Shepherd - III

2019 Universal Music

\m/\m/

Lion Shepherd, współcześnie trio,

od ponad pięciu lat zmierza do

wyznaczonych celów przemyślaną

drogą rozwoju, na której słuchacze

napotkają trzy ważne drogowskazy,

albumy "Hiraeth" (2015),

"Heat" (2017) oraz premierowy

"III" z końca marca 2019. Każda z

wymienionych publikacji fonograficznych

stanowi świadectwo

systematycznego poszerzania horyzontów

artystycznych, rozbudowy

spektrum brzmienia, ewolucji autorskiej

formuły stylistycznej. Konsekwencja

w świadomym wzbogacaniu

brzmienia o komponenty

instrumentalne dalekie od rockowej

tradycji, swobodne "żonglowanie"

parametrami stylistycznymi,

dbałość o precyzję wykonawczą,

pomysły niebanalnych motywów

melodycznych o dużym potencjale

przebojowości, w dobrym

rozumieniu tego słowa, umiejętne

operowanie dynamiką przekazu,

intensywnością rytmiki spotkać się

może z tylko jedną reakcją słuchaczy,

zaciekawieniem, przychylnością

odbioru form zarówno klasycznie

rockowych, jak też tych, balansujących

na styku eksperymentu

muzycznego, z elementami muzyki

etnicznej, folk, ambientu, tradycyjnego

progrocka, a nawet

jazzu czy folkloru bliskowschodniego.

Lion Shepherd wytyczył

sobie, począwszy od debiutu, cel

tworzenia inteligentnej, ambitnej

muzyki rozrywkowej, a po wysłuchaniu

zawartości longplaya sygnowanego

rzymską "III" nie pozostaje

nic innego jak wyrazić szacunek i

uznanie za umiejętność kreowania

własnej rzeczywistości artystycznej.

Dziesięć utworów o zmiennej

charakterystyce nastrojowości,

tworzących różnorodny program

tego wydawnictwa, fascynuje znakomitymi

partiami instrumentalnymi,

egzotycznymi wokalizami,

pięknymi tematami melodycznymi.

Wielką, intrygującą zaletą

wszystkich kompozycji jest ich

nieprzewidywalność, płynne przechodzenie

od klasyczności fortepianu

i partii smyczkowych w wykonaniu

gości z Atom String Quartet,

po chropowatość, moc i wręcz

metalową ostrość partii gitarowych

Mateusza Owczarka, aż po gęstość

brzmienia i intensywność energetycznych

kaskad perkusyjnych

Macieja Gołyźniaka, który z łatwością

przemieszcza się od rockowej

zadziorności po łagodne sekwencje

rytmiczne na granicy ciszy.

Mądre, umiejętne korzystanie z

elektroniki, perfekcyjne zintegrowanie

elektryki z akustyką, współbrzmienie

tradycyjnego instrumentarium

rockowego z egzotyką lutni

arabskiej, darbuka czy wpływów

muzyki bliskowschodniej czynią z

muzyki Lion Shepherd prawdziwą

magię rozumianą jako sztukę

czarowania dźwiękami. Obok kompozycji,

które można nazwać przystępniejszymi,

niekiedy nawet

przebojowymi, singlowy "What

Wet Wrong" czy "Good Old Days",

w repertuarze "Trójki" pojawiają

się także formy strukturalnie złożone,

jak "otwieracz" "Uninvited"

czy bogato zaaranżowany, ponad

8-minutowy "Vulnerable", a to tylko

przykłady kompozycji, które

rozwijają się niespiesznie, leniwie z

biegiem czasu, żeby dotrzeć do

punktu kulminacyjnego, w którym

dosłownie wybuchają feerią barw,

trudno wyobrażalną agresją i jazgotliwością.

Każdy utwór, pomimo

multum niuansów, inspiracji, autorskich,

niestandardowych rozwiązań

w zakresie brzmienia, multistylistycznego

wymiaru tworzy

zadziwiająco spójny konglomerat

dźwięków nieprzypadkowych, złożonych

jak puzzle w mozaikę

układającą się w śliczne muzyczne

pejzaże. I jest tylko jedna trudność,

wytypowanie utworów, na które

należałoby zwrócić uwagę przy

pierwszym przesłuchaniu, ponieważ

w tej kwestii każdy słuchacz, a

uwaga powyższa dotyczy w szczególności

tych, którzy spotkają się z

twórczością Lion Shepherd po raz

pierwszy, powinien postępować

zgodnie z dewizą "wszystko albo

nic". "Wyszarpywanie" kawałków,

fragmentaryczne traktowanie programu

albumu "III" pozbawia muzykę

czaru, specyficznej emocjonalności,

nie pozwalając w pełni docenić

jej estetycznej wartości.

Dlatego "wujek dobra rada" zgłasza

postulat: to niespełna godzina, niewiele

w porównaniu do wieczności,

tylko tyle czasu wystarczy poświęcić

muzyce, której piękno trudno

przecenić. (5)

Włodek Kucharek

Lords Of The Trident - Pull The

Plug

2019 Self-Released

No tak: jak nie idzie z elektryką,

trzeba spróbować bez prądu. Jak

pomyśleli tak zrobili i raptem siedem

miesięcy po premierze albumu

"Shadows From The Past"

me-talowi kabaretowcy z Lords Of

The Trident sprokurowali album

unplugged. Rzymskie miecze i "pudło"

na kiczowatej okładce, wyglądającej

niczym produkcja trzeciego

sortu z lat 80., są dokładnym odzwierciedleniem

zawartości "Pull

The Plug"; płyty bez pomysłu i jak

dla mnie zupełnie niepotrzebnej.

14 utworów wybranych z wszystkich

płyt formacji, od debiutanckiej

"Death Or Sandwich" do

najnowszej "Shadows From The

Past" "poraża" prościutkimi aranżacjami,

idealnymi na harcerskie

ognisko, gdzie początkujący "gitarzyści"

próbują zaimponować równieśnikom.

Są też dwa covery: odegrany

toczka w toczkę, nijaki

"More Than Words" Extreme oraz

nieco ciekawszy, wzbogacony partią

gitary elektrycznej "Dust In The

Wind" Kansas, ale one też w żadnym

razie nie zachęciły mnie do

ponownego odsłuchu, ani tym bardziej

kupienia tej płyty. (1).

Wojciech Chamryk

Lucifera - La Caceria De Brujas

2019 Dunkelheit Produktionen

Nie znam hiszpańskiego, więc nie

odniosę się do dokładnej zawartości

zapewne dość brutalnych, mrocznych

i być może satanistycznych

liryk "La Caceria De Brujas". Mogę

się natomiast odnieść do zawartości

muzycznej, charkliwych wokali

i ścian dźwięku, które są zawarte

na "Arde En Llamas". Co do

muzyki, która jest tworzona przez

zespół, najbliżej moim zdaniem

byłoby jej do black / thrashu. I po

kolei biorąc utwory, "Arde En Llamas"

to bardziej blackowa ściana

dźwięku, czasami zmieniająca swoją

powierzchnię w akompaniamencie

dzwonu. "Sigillum Diaboli" jest

bardziej thrashowe, trochę przypomina

mi tu twórczość Whiplash z

"Power and Pain" przemieszaną z

starym Destruction. "Sortilegio" z

kolei to bardziej Possessed zmieszane

ze Slayer. Jeśli chodzi o klimat

na "La Caceria De Brujas", to

zespół sili się na bycie okultystycznym,

chociażby za przykład

dając intro "Ceremonia Secular". W

sumie nieznajomość języka hiszpańskiego

może tutaj być atutem,

który pomoże wczuć się w mistyczny

klimat niewiedzy spowodowanej

nieznajomością danego języka.

A jak brzmi ten utwór?

Hmmm, wchodzi Running Wild,

cały na czarno i w żeńskich wokalach.

A tak, bo zapomniałem o

146

RECENZJE


tym, Lucifera ma wokalistkę…

choć tego można było się domyśleć

po nazwie zespole. Jeśli chodzi o

resztę zawartości "La Caceria De

Brujas", jak dla mnie najprościej

można by napisać, że jest w miarę

spoko i utwory takie jak "Pacto Pagano"

potwierdzają to, co napisałem

do tej pory. Jeśli chodzi o

brzmienie, to wydaje się trochę zlewające,

aczkolwiek może pasować

do tej ściany dźwięku, którą chciał

stworzyć zespół. I Lucifera tutaj

pasuje, jeśli chodzi o określenie jakości

wokali - są one odpowiednio

mroczne i chropowate. Tutaj też

nie ocenię, bo nie znam hiszpańskiego,

aczkolwiek myślę, że fani

female fronted black thrashu powinni

być zadowoleni… szczególnie,

że to jest chyba niezapełniona

nisza.

Jacek Woźniak

Manifestic - Anonymous Souls

2019 Punishment 18

Czterech młodych Niemców pod

nazwą Manifestic całkiem nieźle

radzi sobie z szaleńczym speed/

thrash metalem. Słychać, że lata

80. odcisnęły wyraźne piętno na

ich duszyczkach, gdyż łoją konkretnie

i na temat. Aż dziwne, że

"Anonymous Souls" to ich debiutancki

album, jest bowiem bardzo

dojrzały i dopracowany, a przysłowiowa

niemiecka solidność walczy

na nim o palmę pierwszeństwa z

nieszablonowym podejściem do

siarczystego grania. Stąd momenty

bardziej zaawansowane aranżacyjnie

("Wide Open") czy akustyczne

(instrumentalna miniatura "Incognito"),

a nawet całkiem zaskakujące,

jak choćby pierwsza część

"Code Of Silence", bardzo melodyjna,

w stylu ugrzecznionych do maksimum

Thin Lizzy, ostra i intensywniejsza

dopiero od połowy.

Dobrze jednak, że Manifestic

kombinuje, bo kolejny klon Destruction

czy Sodom byłby już

trudny do zniesienia, a tak posłuchałem

"Anonymous Souls" raz

czy drugi z nieukrywaną przyjemnością

i na pewno będę jeszcze do

tej udanej płyty wracać. (4)

Wojciech Chamryk

March In Arms - March In Arms

2019 Self-Released

Widziałem bardzo pozytywne recenzje

"March In Arms", nawet

zapisałem sobie nazwę tego amerykańskiego

zespołu w celu uważniejszego

posłuchania jego dokonań.

W tak zwanym międzyczasie muzycy

postarali się o to, by promocyjne

egzemplarze ich albumu dotarły

również do Polski. Posłuchałem

więc całości i... mam mieszane

uczucia. Z jednej strony bowiem

chłopaki grają naprawdę konkretnie:

słychać długie godziny poświęcone

na ćwiczenia, na wspólnych

próbach też raczej się nie obijali.

W dodatku rajcuje ich tradycyjny

heavy, speed i thrash metal, tak

więc tu też plus. Czyli tak od

Black Sabbath do Pantery - w

dużym, ale wiele też wyjaśniającym

skrócie, a "I Am Death",

"Mouth Of The Kracken" i "Empty

Pleads" są tego najlepszymi przykładami.

Tak jednak jak kiedyś

każda płyta miała dwie strony, to

również i materiał March In Arms

ma dwa oblicza, gdzie to kolejne

nie budzi już mego zachwytu. Sęk

w tym, że w kilku utworach za blisko

zespołowi do mocnego, nowoczesnego

rocka czy metalu, czegoś

w stylu Godsmack czy innego

Nickelback ("Procession Of The

Dead", "The Failure", "Firebreather").

Czasem jest też tak, że niby

numer jedzie z impetem starego

heavy/thrashu, ale jakoś tak karykaturalnie,

jakby niezbyt im to wychodziło,

a do tego perkusja brzmi

pożal się Boże ("Ashes"), a i wokalista

Ryan Knutson za często uderza

w nowoczesną manierę, która

gryzie się z tymi bardziej klasycznymi

utworami. Może młodszym

słuchaczom to podpasuje, u

mnie: (3).

Wojciech Chamryk

Märvel - Guilty Pleasures

2019 The Sign

Zamaskowani Szwedzi z Märvel

lubują się w cudzych utworach.

Przed laty popełnili więc MCD

"Unleashed!" z samymi przeróbkami,

nagrali też i często wykonują

na żywo choćby "Love Machine"

W.A.S.P., a teraz wydali album

wypełniony wyłącznie cudzymi

kompozycjami. Wyszła im z tego

bardzo fajna płyta, bo nie dość, że

co numer, to szlagier - może za wyjątkiem

"All For The Glory" Kiss z

CD "Sonic Boom" - to muzycy potrafili

nadać im jedynego w swoim

rodzaju sznytu. Niezależnie więc

czy biorą na warsztat "Can't Shake

Loose" Agnethy Fältskog z Abby,

"Ten O'Clock Postman" Secret Service,

"Rock And Roll, Hoochie Koo"

Ricka Derringera, "Powertrip"

Monster Magnet czy "Sultans Of

Swing" Dire Straits, mamy tu soczystego

hard rocka o bardzo przebojowej

proweniencji, a już "Keep

Pushin'" REO Speedwagon czy

"Burning Love", chyba najbardziej

rozsławiony przez Elvisa Presley'a,

to już hity takie, że trudno

usiedzieć w miejscu. Nie mam więc

nic przeciwko temu, by pomiędzy

regularnymi wydawnictwami Märvel

przygotowywał również takie

perfekcyjnie dobrane i dobrze brzmiące

zestawy przeróbek. (5)

Wojciech Chamryk

Metal Inquisitor - Panopticon

2019 Massacre

"Panopticon" to już (lub dopiero,

jeśli patrzeć na staż działalności zespołu)

piąta płyta naszych zachodnich

sąsiadów wydana po pięciu

latach przerwy. Niestety w tym

konkretnym przypadku owa przerwa

nie wpłynęła chyba dobrze na

formę twórczą Metal Inquisitora.

Pierwsze wrażenie, jakie odniosłem,

to fakt, że zespół ten niestety

zaczął zjadać swój własny ogon.

Zobaczmy od początku. Pierwszy

w kolejce kawałek "Free Fire Zone"

jawi się dość nijako i jest pozbawiony

charakteru. Nieco lepiej robi

się w kolejnym "Change Of Front".

Tutaj grupa zaliczyła powrót do

głębokich korzeni gatunku. Utwór

ten spokojnie mógłby się znaleźć

na którejś z wczesnych płyt Saxon.

Nawiązania do twórczości ekipy

Biffa Byforda, tyle, że tej nowszej

z ostatnich albumów znajdziemy

na przykład w "Trial By Combat"

czy "Re-Sworn The Oath". Niestety,

niewiele one wnoszą do ogólnego

wizerunku tego albumu. Próżno

tu się doszukiwać jakichś bardzo

wyrazistych elementów. Po

prostu taki typowy heavy metal,

który być może jest fajnie zagrany

od strony rzemieślniczej, natomiast

pod względem kompozytorskim

jest trochę nijako. Ze swojej

strony proponuję nagrywać więcej

coverów polskich kapel. Przynajmniej

będzie zabawnie. (3)

Metall - Metal Fire

2019 Iron Shield

Bartek Kuczak

Metall konsekwentnie dąży do

zdobycia miana jednego z najgorszych

zespołów metalowych

wszech czasów. Fakt, nagrał znacznie

lepszą płytę od debiutanckiej,

ale to tylko dlatego, że

"Metalheads" był poniżej krytyki.

I pomyśleć, że kiedyś był to świetny

zespół... Tradycyjny metal w jego

wydaniu jest teraz na pewno

ciekawszy niż te dwa lata temu:

mocniejszy, bardziej przemyślany,

ale to i tak popłuczyny po UDO

czy Accept, muzyka toporna i

wtórna do maksimum. Wyzuta z

jakiejkolwiek oryginalności, w dodatku

z okładką zmałpowaną z

"Metal On Metal" Anvil. Nawet

tak chwalony przeze mnie przy

okazji "Metalheads" wokalista

Joel Stieve Dawe też wyraźnie

spuścił z tonu: albo naśladuje

Dirkschneidera, albo porykuje

niczym zarzynany bawół. Już sam

fakt, że najlepsze na tej płycie są

nagrane ponownie remanenty

sprzed wielu lat, "Easy Rider" i

"Metal For You", też o czymś

świadczy - płyta tylko dla tych najbardziej

bezkrytycznych fanów tradycyjnego

heavy. (1,5).

Wojciech Chamryk

Monasterium - Church Of Bones

2019 Nine

Polska słynie w świecie z zespołów

sceny ekstremalnej, coraz częściej

słyszy się tam o naszych grupach

parających się tradycyjnym metalem,

a od kilku lat mamy też spore

zainteresowanie na Zachodzie rodzimym

doom metalem. To przede

wszystkim zasługa krakowskiego

Evangelist, którego członkowie

grają też w Monasterium. Trzy

lata temu wydali nakładem greckiej

No Remorse Records debiutancki

album "Monasterium",

teraz zaś jego następcę "Church Of

Bones". Jeśli komuś przypadł do

gustu ten pierwszy materiał, to najnowszy

w żadnym razie go nie rozczaruje,

gdyż mamy tu epicki

doom w formie najbardziej klasycznej

z możliwych i na pewno pod

każdym względem ciekawszy.

Doom krakowskiego kwartetu jest

majestatyczny, posępny i niezwykle

patetyczny. Brzmi mocarnie i

surowo, ale nie jest też pozbawiony

bardziej melodyjnych czy balladowych

partii, w kilku utworach

pojawiają się dynamiczne zrywy,

nie brakuje w nich też odniesień do

tradycyjnego metalu lat 80. Składa

się to wszystko na świetną, dopra-

RECENZJE 147


cowaną pod każdym względem i

robiącą wrażenie płytę, niczym nie

ustępującą najlepszym światowym

produkcjom. Nie ma na niej

utworów słabszych czy takich

sobie, dlatego trudno mi wyróżnić

którykolwiek z nich - posłuchajcie

zresztą singlowego "The Last

Templar" z wokalnym, podzielonym

na role, dialogiem Michała

Strzeleckiego oraz Leo Stivali z

Forsaken i wszystko będzie jasne.

(5/6)

Wojciech Chamryk

Mosh-Pit Justice - Fighting The

Poison

2019 Punishment 18

To bułgarskie trio idzie do przodu.

Co prawda nie mam pojęcia jak

grają koncerty w sytuacji, gdy

Staffa Vasilev jest i gitarzystą, i

perkusistą, ale w sześć lat wydali

cztery płyty, z których najnowsza

"Fighting The Poison" to kawał solidnego

power/thrash metalu. Oczywiście

power metalu na modłę

amerykańską lat 80., chociaż z

ojczyzny Mosh-Pit Justice do

Włoch niezbyt daleko - tak więc

mamy tu wypadkową stylu Heretic/Sanctuary

oraz Forbidden/

Death Angel. Są to rzecz jasna nazwy

przykładowe, ale nader trafnie

oddające styl Mosh-Pit Justice, a

zespół, złożony przecież z doświadczonych

muzyków, którzy na

thrashu i jego pochodnych zjedli

zęby, gra stylowo, technicznie i z

ogromną energią. Nie ma też wśród

tych ośmiu utworów tzw. wypełniaczy,

a do tego, chociaż zdecydowana

większość z nich trwa

ponad pięć minut, w żadnym razie

nie nużą - gdy tylko wybrzmi finałowy

"Forging Our Fate" od razu

mimowolnie sięgam do play. Ostra,

thrashowa łupanka sąsiaduje tu bowiem

z bardziej melodyjnymi partiami,

na porządku dziennym są

mocarne zwolnienia i aranżacyjne

smaczki. Nie brakuje też solidnych

riffów, efektownych solówek i czujnie

grającej sekcji, zaś wokalista

Georgy Peichev okrasza to wszystko

wysokim, mocnym głosem.

Pewnie z racji miejsca pochodzenia

Mosh-Pit Justice raczej nie mają

szans na wybicie się w międzynarodowej

skali, ale w roli czarnego

konia thrashowej sceny i ciekawostki

dla tych poszukujących czegoś

mniej oklepanego słuchaczy mogą

zaistnieć. (4,5)

Wojciech Chamryk

Omicida - Defrauded Reign

2019 Self-Released

Omicida to amerykański zespół

RECENZJE

thrash metalowy, który w roku

2015 zadebiutował krążkiem "Certain

Death", by następnie w latach

2016 i 2017 wydać dwa single.

Omawiany "Defrauded Reign"

jest drugim pełnowymiarowym albumem,

który zawiera zawartość

obu singli: "State of Terror" oraz

"To Protect and Serve". Jeśli chodzi

o to co per se znajduje się na

tym albumie, to jest głównie mieszanka

thrash metalu być może

inspirowana Slayer, Vio-lence

oraz Megadeth. Kompozycje trwają

od dwóch do pięciu minut. Poza

wymienionymi zespołami, myślę

że w niektórych utworach jest też

trochę bardziej black metalem,

mam tu na myśli te tremola na

"Divine Uncertainty" czy wstęp do

"Sentenced" i "Hostage In The Pit".

Jeśli chodzi o wokale, to spełniają

swoje zadanie, są wyraźne, emocjonalne.

Solówki często są dobre lub

lepsze. Tematyka: społeczność, polityka

oraz religia. Co się tyczy

zróżnicowania kompozycji, to jest

ono całkiem duże, choć środki

aranżacyjne zaczynają się od typowych

instrumentów takiego zespołu,

a kończą się na syntezatorach i

dzwonach, które można usłyszeć

na "Burn The Cross". Swoją

drogą, ten instrumentalny utwór

buduje całkiem niezłą atmosferę

dla kolejnego utworu, jakim jest

"Sentenced". Brzmienie… jak ostatnio

zdarta płyta napiszę, że jest poprawne…

może trochę werbel do

poprawy, bo jest za suchy, aczkolwiek

poza tym wszystkie instrumenty

wystarczająco wyraźne i słyszalne.

Jednak pomimo tego, że

ogólnie album jest całkiem spoko

wykonany, wydaje się być odtwórczy

i nie pociągnął mnie tak samo

jak chociażby dwójka Power Trip.

Ode mnie (4,4).

Jacek Woźniak

Opprobrium - The Fallen Entities

2019 High Roller

Bracia Howard wystawili cierpliwość

swych fanów na ciężką próbę,

bowiem "The Fallen Entities" to

na dobrą sprawę pierwsza płyta z

premierowym materiałem od ponad

10 lat. Warto było jednak poczekać,

bo rzecz nie tylko trzyma

poziom najlepszych albumów Opprobrium,

ale też udatnie nawiązuje

do czasów Incubus. Oczywiście

"Beyond The Unknown" była

jedna i niepowtarzalna, ale na najnowszym

albumie Francis i Moyses

potrafli wykrzesać z siebie naprawdę

wiele. Dlatego death/

thrash w ich wydaniu jest nie tylko

wściekły i bezkompromisowy, pełen

blastów, wściekłych riffów i

opętańczego ryku, tak jak w otwierającym

całość "Dark Days, Dark

Times", "Creations That Affect",

"Throughout The Centuries" i "In

Danger". Jednak nawet w tych niezwykle

dynamicznych, bardzo intensywnych

utworach zdarzają się

wolniejsze momenty, co już w

100% dochodzi do głosu w tych

bardziej zróżnicowanych numerach.

Świetnym przykładem jest tu

surowy i majestatyczny na początku

"Wicked Mysterious Events",

który rozpędza się jednak później

tak, że nie ma zmiłuj, albo bardziej

zachowawczy - w sensie tempa, nie

stylistyki - "The Fallen Entities".

"Turmoil Under The Sun" i "Obstructive

Behaviour" atakują w podobny

sposób: nie oferując wszystkiego

od razu, rozkręcając się stopniowo,

co tylko wychodzi im na

zdrowie, bo z każdym kolejnym

przesłuchaniem chce się do "The

Fallen Entities" wracać częściej. I

chociaż nie jest to na pewno arcydzieło

na miarę "Beyond The Unknown",

to jednak metalowy światek

A.D. 2019 na pewno byłby bez

tej płyty uboższy. (5)

Wojciech Chamryk

Overkill - The Wings of War

2019 Nuclear Blast Records

"Jeśli chodzi o Overkill, to zawsze mnie

zastanawia, jak oni to cholera robią.

Grają jakiś ten kurde oklepany, nudny

thrash metal, tak trochę nieprzerwanie

od lat 80. Teraz w mordę jeża nowy

album, a takie oklepane riffy i tematyka."

Chyba mam odpowiedź. Myślę,

że o sukcesie muzyki tego zespołu,

stanowi podejście do niej

twórców. Nie zamierzam udawać,

że ten zespół tworzy w stu procentach

oryginalną muzykę w warstwie

kompozycyjnej, bądź, że nikt

wcześniej tego nie grał przed nimi.

Słyszę tu nawet parę kompozycyjnych

odniesień do niedawnych albumów

zespołu. Jednak "The

Wings of War", nadrabia pewnymi

motywami, oklepywanymi

przez inne zespoły w ich aranżacji.

Przykład? "Distortion". Już nie

wspominając o tym, że wokale

Bobby Ellsworth sprawiają, że ten

album brzmi tak, a nie inaczej, zaś

w tej kompozycyjnej syntezie

thrash/heavy metalu z rockiem

(słychać na "A Mother's Prayer")

album wychodzi przed szereg (tworzony

przez inne thrash metalowe

albumy). Zresztą, czy krążek metalowy

musi być "oryginalny" by być

dobry? Czy już samej jakości nie

może stanowić zróżnicowanie nastrojowe

albumu (od smutnych

"Hole in My Soul", przez bardziej

filozoficzne "Head of A Pin", do

bardziej bojowych "Believe in the

Fight" oraz "Last Man Standing")

czy po prostu pozytywnie pobudzające

radiowe "Welcome To The

Garden State"? Bądź fakt, że wokal

na albumach Overkill za cholerę

nie chce się zestarzeć? Czy też to,

że teksty na tym albumie na pierwszy

rzut oka wydają się niedorzeczne,

ale po głębszej analizie i

zdobyciu kontekstu nabierają sensu

(zobacz "Head of A Pin" oraz

"Where Few Dare To Walk"). Czy

to wszystko wystarcza by uznać tę

płytę za dobrą? Czy to, że brzmienie

oraz pozycjonowanie jest wykonane

równie profesjonalnie, jak

było na poprzednich ich albumach?

Czy może to, że intro na

"The Wings of War" jest zrobione

dobrze? Może cechą dobrego albumu

jest jego muzyczna koegzystencja

z okładką? To również jest, bowiem

okładka odnosi się do historii

zespołu. Skoro piszemy o odnoszeniu

się do minionych dziejów,

to zespół używa tematów, które

były obecne na "The Years of Decay",

jak chociażby motyw drogi,

który jest również na "Out on The

Road Kill". Jeśli miałbym porównać

oba te albumy (co też zrobię,

bo uwielbiam "The Years of Decay")

całościowo oraz ogólnikowo,

to "The Years of Decay" ma więcej

wolniejszych utworów, bardziej

dynamicznych (tj. częściej zmieniających

tempo), zaś "The Wings

of War" ma je bardziej jednostajne,

energiczne i bezpośrednie. Oba

jednak mają te smutniejsze utwory,

choć na "The Years of Decay" brakuje

czegoś w stylu "Welcome To

The Garden State". Natomiast z

"E.N.D." oraz "Time To Kill", "The

Years of Decay" jest bardziej mroczniejszy

tematycznie. Choć wcale

to nie jest tak, że muzyka z "The

Wings of War" nie ma swoich

ciemniejszych motywów. Np. pierwszy

z brzegu utwór, "Last Man

Standing" opowiada przecież o

ostatnim żywym (nie zdziwię się

jeśli ten utwór był inspirowany gatunkiem

hunger games/battle royale).

Jednak najważniejszą ich cechą

wspólną jest to, że oba są warte

uwagi fana thrash metalu. Ulubione?

"Where Few Dare to Walk"

oraz "Head of A Pin". Ocena?... Jeszcze

tu jesteś? Idź posłuchaj "Last

Man Standing", "Head of A Pin"

oraz "Welcome to the Garden State",

te utwory znajdują się na kanale

Youtube Nuclear Blast. Skończyłeś

już słuchać? (5)

Jacek Woźniak

148


Pale Mannequin - Patterns In

Parallel

2019 Self-Released

Pale Mannequin powstał przed

trzema laty, początkowo jako solowy

projekt gitarzysty Tomasza

Izdebskiego. Kiedy jednak przyszło

do rejestracji debiutanckiego

albumu "Patterns In Parallel"

okazało się, że zwerbowani do tego

zadania muzycy podeszli do niego

z takim zapałem, że teraz tworzą

już regularną grupę w składzie:

Izdebski, Mazur, Łukowski i basista

Dariusz Goc. To bez wątpienia

świetny rozwój sytuacji, bowiem

pierwszy materiał tego składu

potwierdza, że jest również

wart koncertowej odsłony, o co byłoby

trudno jednoosobowemu projektowi.

Pale Mannequin czerpią

przede wszystkim z szeroko rozumianego

rocka progresywnego oraz

alternatywnego, nie unikając też

odniesień do metalu czy grunge.

Słychać, że muszą cenić Riverside,

Opeth, Katatonię czy Alice in

Chains, ale nie starają się kopiować

swych mistrzów za wszelką cenę.

Dlatego też ich melancholijne,

bardzo klimatyczne utwory są dość

niejednoznaczne w tym sensie, że

może jeszcze nie do końca oryginalne,

ale już na pewno ich, Pale

Mannequin. Na pewno wyróżnia

się wśród nich singlowy "That Evening",

ale równie udane są też obie

części "In Parallel" czy oniryczny

"Some Dawn". Są też utwory mocniejsze,

choćby "Lunatic Pandora"

z surowym riffem i niższym śpiewem,

a finałowy "The Wheel" to z

jednej strony oszczędnie dozowana

elektronika i klimatyczny początek,

z drugiej zaś wzmocnienie

kojarzące się z grunge. Teksty też

są niebanalne, bo traktują o przeznaczeniu.

"Patterns In Parallel"

świetnie też brzmi, jest to bowiem

nagranie zrealizowane w Quality

Studio (perkusja) oraz Mustache

Ministry Studio (gitary), zaś miks

i mastering są już dziełem Magdy i

Roberta Srzednickich z Serakos

Studio. Jeśli więc ktoś ceni Riverside,

albo zasłuchuje się "III" Lion

Shepherd, powinien też sprawdzić

"Patterns In Parallel" Pale Mannequin.

(5)

Wojciech Chamryk

Paragon - Controlled Demolition

2019 Massacre

Istniejący od 1990 roku Paragon

to jedna z wiodących grup drugiej

fali niemieckiego power/speed metalu.

Już drugi album "Final Command"

przysporzył formacji z

Hamburga sporo zwolenników, po

nich ukazały się kolejne, równie

udane, jak np. "Steelbound", "Law

Of The Blade" czy "The Dark Legacy".

I chociaż Paragon nie uniknął

później zawirowań personalnych,

zdarzały mu się też płyty

nieco słabsze, jak na przykład

"Screenslaves", to od momentu

powrotu do zespołu jego założyciela

Martina Christiana forma

Niemców tylko zwyżkuje. "Hell

Beyond Hell" z roku 2016 był

więc bardzo udaną płytą w typowo

klasycznej stylistyce, a na najnowszej

"Controlled Demolition"

panowie zdecydowanie przyspieszyli.

Już w pierwszym właściwym

utworze "Reborn" zespół uderza

więc z taką thrashową intensywnością,

że nie ma zmiłuj - tak szybko

nie grali chyba nawet wtedy, kiedy

byli młodzi. Solidnie łoją też w

"Musangwe (B.K.F.)" czy "...Of

Blood And Gore", ale nie rezygnują

rzecz jasna z klasycznego heavy/

power/speed metalu, wciąż darzą

estymą Judas Priest ("The Enemy

Within"), nagrywają długie, rozbudowane

kompozycje ("Deathlines"),

a wokalista Andreas Babuschkin

też jest w życiowej formie.

Konkret, tak więc zasłużone: (5).

Wojciech Chamryk

Parallel Minds - Every Hour

Wounds... The Last One Kills

2019 Pitch Black

Gubię się przy takich zespołach jak

francuski Parallel Minds. W Encyclopedia

Metallum obok nazwy

kapeli widnieje etykietka progressive/groove

metal. Natomiast odpalając

nowy album Francuzów i

wyłapując pierwsze dźwięki z instrumentalnego

intra "Every Hour

Wounds..." na myśl od razu przychodzi

Annihilator. W dodatku

jego ostatnie wcielenie czyli typowy

nieźle zagrany techniczny

speed/thrash w nowoczesnym wydaniu.

Być może - groove metal -

byłby tu na miejscu, jednak pewności

nie mam. Niemniej takie

"annihilatorowe" granie jest dla

mnie do przyjęcia. W takim też

stylu utrzymane są dwa pierwsze

utwory, dynamiczne i zadziorne

"The Last One Kills" oraz "Amerinds".

Sytuacja zmienia się z kolejnymi

dwoma kawałkami. Oba są

już w nowoczesnej stylistyce, czy

to groove, czy nu-metal, sami sobie

wybierzcie, nie orientuje się w tych

nurtach. "Own Your Own" jest trochę

stonowane, choć nadal dynamiczne

ale bardziej melodyjne, a

wręcz zahaczające o popową stylistykę.

Natomiast "I Am C" to rozpędzony

i wrzaskliwy nowoczesny

metal. Niestety oba wyhamowują

moje zainteresowanie nową płytą

Parallel Minds. Kolejna kompozycja

"Syria" to zaciekawienie po

trosze przywraca. Muzycznie jest

to powrót do tradycyjnych form

heavy metalu, gdzie prymat przejmuje

technicznie zagrany speed/

thrash metal. Jednak po przez pewien

orientalny klimat, świetne

melodie oraz bardziej rozbudowaną

formę utworu (blisko ośmiu minut),

"Syria" nabiera również wyraźnych

cech progresywnego metalu.

W podobnej konwencji napisany

jest inny muzyczny kolos - tym razem

ponad osiem minut - a mianowicie

"The 52Hz Whale". Niestety

nie jest tak dobry jak "Syria" a na

dodatek więcej jest w nim nowoczesnych

nawiązań. Między tymi

utworami znalazł się najbardziej

chwytliwy na albumie kawałek

"How?", który oprócz wyraźnej melodii,

nade wszystko udanie utrzymuje

balans między speed/thrashem

a nowoczesnym metalem.

Podstawową część krążka zamyka

nagranie "Kolyma", które jest powrotem

do rozpędzonej i wrzaskliwej

formy nowoczesnego metalu.

Jako bonusy są dwa utwory, pierwszy

to bardziej tradycyjny z akustycznymi

wtrętami "Tonight He

Grins Again" oraz skrócona wersja

kompozycji "Syria". Co do wykonania

i brzmień to chyba nie ma co

się czepiać, po prostu jest dobrze.

Największym problemem są nowoczesne

wpływy. Przynajmniej dla

mnie. Gdyby nie one Parallel

Minds trafił by do mojego grona

zespołów wartych zapamiętania, a

tak opinia o Francuzach nie jest jednoznaczna.

Może są wśród Was

tacy co nie będą mieli z tym problemu.

Dla mnie jak na razie (3,7)

Pectora - Untaken

2019 Mighty Music

\m/\m/

Pectora to pięciu duńskich młodziaków,

debiutujących właśnie

albumem "Untaken". O poziomie

pierwszych wydawnictw ich rodaków

z Mercyful Fate czy Pretty

Maids nie ma tu rzecz jasna

mowy, ale chłopaki starają się jak

mogą, naśladując przede wszystkim

Judas Priest i Accept. Czasem

brzmi to jeszcze nad wyraz

przeciętnie (zdecydowanie za długi,

tytułowy opener, zbyt patetyczny

i równie nudny "The Arrival"),

ale pomiędzy nimi zespół

udowadnia, że ma to "coś". Może

niekoniecznie wtedy, gdy wokalista

Kenneth Steen Jacobsen naśladuje

manierę Hetfielda w "Running

Out Of Days", ale sam numer

jest już bez zarzutu: surowy, ostry

i motoryczny, z riffami tnącymi niczym

najostrzejsze brzytwy z Solingen.

"Collide" i "Unkindled Flame"

są jeszcze lepsze, podobnie jak

posępny rocker "Haunted Memory"

czy nieco lżejszy "No Regrets". O

jakimś dogłębnym zachwycie nie

tu więc na razie mowy, ale Pectora

debiutuje całkiem dobrze, nieźle

tym samym rokując na przyszłość.

(3,5)

Piss River - Piss River

2018 The Sign

Wojciech Chamryk

Piss River to szwedzki zespół, który

hołduje oldschoolowemu heavy

metalowi i hard rockowi z elementami

retro rocka. Niemniej innych

składowych też jest sporo, chociażby

rocka alternatywnego, bluesa,

punk rocka a przede wszystkim

rock'n'rolla. Z tego powodu dość

często muzyka Piss River przypomina

nam Motorhead. Jednak

Szwedzi wolą bardziej tradycyjne

brzmienie instrumentów i unikają

brudu jakim epatowała muzyka

brygady Lemmy'ego. Wszystkie

kompozycje są proste, bezpośrednie

i szybkie. Jedynie w dwóch wypadkach

zespół trochę zwalnia

("Police Car" - to cover niejakiego

Larry Wallisa - i "Sparks"). Jasnym

punktem Piss River jest wokalistka

Sofia Nilsson, która świetnie

sprawdza się w takim zmetalizowanym

rock'n'rollu o punkowym

posmaku. Czasami też potrafi

wrzasnąć. Dzięki jej wokalowi można

doszukać się skojarzeń z Girlschool,

a nawet Acid, jeśli chodzi

o te momenty bardziej hard'n'

heavy. Natomiast w chwilach bardziej

punkowo-alternatywnych

możemy szukać podobieństw w zespołach

takich jak L7. W sumie

Piss River wykorzystuje wszystkie

znane muzyczne pomysły ale robią

to z taką werwą i swobodą, że albumu

słucha się bardzo dobrze. A

może to kwestia nieśmiertelności

rock'n'rolla? Brzmieniowo i pod

względem produkcji to również

oldschool, także wszystko jest

ustawione pod fanów tradycyjnych

RECENZJE 149


brzmień heavy metalu, hard rocka

czy ogólnie rocka z przełomu lat

70. i 80. I to właśnie oni powinni

zainteresować się debiutem Piss

River, który powinien stać gdzieś z

krążkami takich kapel, jak Night,

Flight czy The Wizards. (3,75)

\m/\m/

Possessed - Revelations of Oblivion

2019 Nuclear Blast

Po 33 latach studyjnego milczenia

powraca za grobu legendarne

Possessed dowodzone przez Jeffa

Becerra. Czy taki powrót po latach

ma jakikolwiek sens poza działaniem

na sentymenty fanów? "Revelations

of Oblivion", bo o tym albumie

mowa jest płytą bardzo solidną

i dobrą. Po kapeli nie czuć jakoś

bardzo tych lat spędzonych w

próżni, a sam krążek spokojnie

mógłby pojawić się w latach 80. Na

pochwałę zasługuje tutaj sekcja rytmiczna

oraz produkcja. Album

jest bardzo dobrze wyprodukowany

i wszystkie instrumenty oraz

wokale bardzo ładnie słychać. Zresztą

zespół zapewnia nam tutaj

prawię godzinę starej szkoły death

metalu. Mamy siarkę, piekło, piekielne

krzyki oraz jadowite solówki

gitarowe. Wszystko za co można

kochać ten gatunek oraz jego prekursorów.

Mimo wszystko moim

zdaniem, zespół jak by się bał, że

już nigdy nie wejdzie do studia i

chciał nagrać jak najdłuższy album.

Przez co momentami jest

wręcz nudno i męcząco. Obok siebie

mamy tak genialny utwór jak

"Shadowcult" i totalnie nijaki

"Omen". Produkcja też nad wyraz

sterylna i typowa dla owego czasu

nie przypomina tego obskurnego

klimatu debiutu. Possessed wróciło

z dobrym, niestety tylko dobrym

albumem. Nie ma tutaj mowy

o chęci zarobienia pieniędzy

kosztem sentymentu fanów a raczej

po prostu o miłości do tego gatunku.

Bo tą miłość czuć w każdej

sekundzie. Pozycja obowiązkowa,

dla fanów ekstremalnego grania.

(4,5)

Pounder - Uncivilized

2019 Hells Headbangers

Kacper Hawryluk

Hells Headbangers stawiają jak

widać na supergrupy: mają

Chainbreaker, mają też Pounder,

zespół złożony z muzyków znanych

choćby z Nausea, Exhumed

czy Carcass. Na "Uncivilized",

długogrającym debiucie grupy, nie

jest jednak w żadnym razie tak

brutalnie, bo ten iście międzynarodowy

skład gra tradycyjny heavy

metal, typowy dla wczesnych lat

80. minionego wieku. No ale w

końcu gitarzysta Tom Draper grał

też w Angel Witch, reszta składu

również deklaruje uwielbienie dla

bogów NWOBHM czy generalnie

klasycznego grania z tamtego okresu.

Słychać to doskonale na "Uncivilized",

płycie wręcz archetypowej:

od okładki aż do każdej nuty.

Co prawda opener "Fuck Off And

Die" uderza z mocą speed/thrash

metalu, ale już następny w kolejności

utwór tytułowy bazuje na

trademarkowych patentach Iron

Maiden czy Judas Priest, w "Red

Hot Leather" chłopaki zapożyczają

się u Thin Lizzy (te zabójcze unisona),

a balladowy "Long Time No

Love" ma w sobie sporo ze starego

Rainbow. Druga ballada "Answer

The Call" jest już zdecydowanie

mocniejsza, podobnie jak rozpędzony

"We Want The Night", petarda

jakich mało, a zawartość tej

świetnej płyty dopełniają miarowy

rocker "The Mists Of Time" oraz

szybkościowiec na finał, surowy

"The Evil One". (5)

Wojciech Chamryk

Powergame - Masquerade

2019 Iron Shield

Drugi album grupy Powergame

kolokwialnie pisząc, ma kopa.

Wręcz od samego początku, czyli

pierwszego w kolejce kawałka

"Legions Of The Damned". Jest to

klasyczny, wręcz rzekłbym nawet,

że encyklopedyczny przykład klasycznego

heavy metalu, w którym

to można doszukać się zarówno

wpływów wczesnego Iron Maiden,

jak i bardziej niemieckiej

szkoły, mianowicie Accept. Kolejny

utwór "Lucid Dreams" jest nieco

wolniejszy (nie mylić z balladą) i

może się kojarzyć lekko z niektórymi

utworami Kinga Diamonda.

Oczywiście muzycznie, gdyż jeśli

chodzi o wokal, to głos Mathiassa

Wernera nie ma kompletnie nic

wspólnego z zawodzeniem metalowego

mistrza horroru. Riff kawałka

tytułowego potwierdza dokładnie

to, co napisałem w pierwszym zdaniu.

Tego kawałka chłopaki z Accept

mogliby im pozazdrościć.

Jedźmy dalej. W refrenie "Final

Warning" pojawiają się motywy

glam metalu rodem z lat osiemdziesiątych

(ten chórek). Panowie

pokusili się także o cover Scorpions,

mianowicie "Blackout".

Trzeba przyznać, że dodali do pierwotnej

wersji sporo energii i swojego

poweru (w końcu nazwa zobowiązuje,

czyż nie?). Niestety nie

obyło się tu bez wypełniaczy. Takowym

jest bardzo przeciągający

się (mimo dość krótkiego czasu

trwania), a tym samym nużący

"Puppet On the String". Mimo to,

jest albumem, po który zdecydowanie

warto sięgnąć. (4)

Bartek Kuczak

Protector - Summon The Hordes

2019 High Roller

Czemu "Stillwell Avenue" na wstępie

brzmi trochę jak coś od Cannibal

Corpse? Nie wiem, ale mi

się podoba. W sumie poza niektórymi

motywami perkusyjnymi

(np: na "Glove of Love") chyba nie

mam większych negatywnych

uwag. Brzmi jak mocna, niemiecka

i death/ thrashowa muzyka, z której

kojarzę Protector. Odniesienie

do ich wczesnej muzyki można

usłyszeć chociażby po wstępie do

wspomnianego już utwóru czy na

"Two Ton Behemoth". Tematyka

albumu obejmuje szeroki zakres,

od polityki, do rzymskiej historii

reprezentowanej przez "Three

Legions" (Bitwa w lesie Teutoburskim),

przez hipopotamy i kontrole

cielesne. Sam utwór tytułowy

traktuje o scenie metalowej i fanach

muzyki ciężkiej. Zdarzy się

także odniesienie do inspiracji muzyką

innego prominentnego zespołu

na "The Celtic Hammer". Kompozycje

na albumie rozwijają się od

wolniejszych i cięższych, jak

wspomniany hołd Szwajcarom i

"Three Legions", przez szybsze, jak

"Glove of Love". Wokale Missy'ego

wypadają tutaj bardzo dobrze. Jak

dobrze? Myślę, że równie dobrze

jak występy koncertowe, np. Rostock

2017. Pozycjonowanie i brzmienie

również na podobny podobnym

poziome. Mimo, że kompozycje

w większości to więcej tego

samego dobrego, co z wczesnych

lat kariery. Jeśli jesteś fanem Protector,

to wydaje mi się, że jest to

bezdyskusyjna pozycja do zakupienia.

W innym wypadku, jest to do

dyskusji, po mimo niepodważalnej

jakości wykonania tego stosunkowo

prostego (jak na prog/ techniczne

snobistyczne standardy) i

brutalnego death/ thrashu, to

wciąż nie jest coś przełomowego…

i nie musi tym być. Przede wszystkim

musi dostarczać frajdy ze

słuchania, a "Summon The Hordes"

z jego zróżnicowaną tematyką

i utworami odnoszącymi się celowo

(i nie) do pewnych znanych kapel,

właśnie to robi. Ode mnie (4.5).

Tak nisko? Tak, ten album jest

spoko, ale jednak jest on w większości

hołdem dla heavy metalowych

tematów podanym w death/

thrashowej formie. Choć w sumie

"Two Ton Behemoth" to naprawdę

ciekawy pomysł na tematykę utworu...

Jacek Woźniak

Pulver - Kings Under The Sand

2019 Gates Of Hell

Pięciu młodych Niemców fajnie

gra na swoim debiutanckim albumie

tradycyjny metal. Słychać, że

bezgranicznym uwielbieniem darzą

Iron Maiden z ery Paula Di'Anno,

ale mamy tu też wpływy innych

grup nurtu NWOBHM z

Tank czy Jaguar na czele, bogów

rock 'n' rollowego hałasu Motörhead

czy mistrzów epickich klimatów

Manilla Road. Już pierwszy

po intro "Phantom Hawk" to

kawał surowego hard 'n' heavy z

przełomu lat 70. i 80. minionej dekady,

numer szybki i przebojowy w

dobrym tego słowa znaczeniu. Z

kolei w utworze tytułowym czy

"Alpha Omega" chłopaki maidenują

sobie na całego - szczególnie

"Kings Under The Sand" brzmi niczym

jakiś nieznany utwór z czasów

LP "Killers". Nową falę brytyjskiego

metalu czczą też w

"Qarînah" i "Warrior Caste", a

"Blacksmith's Lament" i "Curse Of

The Pharaoh" są bardziej doomowe/epickie,

chociaż ostrych przyspieszeń,

zwłaszcza w tym pierwszym,

też nie brakuje. "Kings

Under The Sand" to bez wątpienia

bardzo udany debiut i album, po

który warto sięgnąć. (5)

Wojciech Chamryk

Qantice - The Anastoria

2019 Pride & Joy Music

Qantice to założony w 2002r. we

Francji zespół grający symfoniczny

power metal, który porusza w

swoich tekstach tematykę fantastyki

i science fiction. Po dwóch de-

150

RECENZJE


mówkach i dwóch albumach długogrających

26 kwietnia 2019r.

grupa wydała nakładem Pride &

Joy Music krążek "The Anastoria",

na którym po raz pierwszy możemy

usłyszeć nowego wokalistę

Davida Akessona. Kapela zaprosiła

do współpracy kilku zacnych

gości, co dało naprawdę niesamowity

efekt. W klimat albumu wprowadza

nas magiczne smyczkowe

intro "Gone Astray", które płynnie

przechodzi w energetyczne "Once

Upon a Sun" - tu już możemy usłyszeć

niesamowite wokalne możliwości

Davida, a przy tym również

ciekawe elektroniczne smaczki. W

"Without a Hero" Aurélien Joucla

wykonuje na perkusji kawał znakomitej

roboty, w "Petrified Manor"

Alexandra Laya przy pomocy

skrzypiec wprowadza nas w quasibarokowy

klimat (nadal jednak z

mocnym uderzeniem!), a "Rivers

Can't Fly" zaskakuje partią dud w

wykonaniu Johna Langa z Naheulband.

Prawdziwą perełką jest

zaś ballada "Cosmic Sway", której

niezwykły, momentami baśniowy

wręcz klimat stworzył grający na

flecie i fagocie Arnaud Condé.

"Little Knight's Oath" zawiera w sobie

elementy marszu, trubadurskiej

przyśpiewki i ostrej metalowej sieczki,

ale to wszystko jakoś trzyma

się kupy. W utworach "Fractal

Universe" i "Krooner" na szczególną

uwagę i wyróżnienie zasługują partie

operowe w wykonaniu znakomitego

tenora Riccarda Cecchiego.

Niezwykły to gość na powermetalowym

krążku, lecz wraz z

siarczystymi wokalami Davida

Akessona panowie tworzą bardzo

udany duet. Utworem "Timeline

Tragedy" zespół funduje nam emocjonującą

muzyczną podróż, w

której balladowe klimaty przeplatają

się z porządnym uderzeniem

perkusji i wyraźnie zaakcentowanym

basem, a nawet śladowymi

elementami country! Kapela uczciła

tu zarazem pamięć zmarłego w

2012r. Tomaza Boucherifiego-

Kadiou, umieszczając w utworze

partie na bombardzie jego autorstwa.

To najdłuższy kawałek z

płyty, ale chyba najbardziej urozmaicony

w pozytywnym znaczeniu

tego słowa. "Mad Clowns" obok

ostrych riffów zawiera również

piękną partię Kevina Codferta na

pianinie, a finałowy utwór "Farewell

to the Edge of the World" okazuje

się podniosłym instrumentalem

z przytupem. Tak więc z tym

zespołem na pewno nie można się

nudzić! Album "The Anastoria" to

dojrzałe i dopracowane dzieło grupy

Qantice, w którym kapela pokazuje,

że umie zaskoczyć słuchacza

i zabrać go w pełną przygód

muzyczną podróż. Cała opowieść

pełna jest urozmaiceń, lecz jednocześnie

poszczególne kawałki są ze

sobą spójne. Mam nadzieję, że nie

będziemy musieli długo czekać na

kolejną albumową propozycję ze

strony kapeli. (5,5)

Marek Teler

Ramit - Let It Ram

2017 Self-Released

Wydanie to może za dużo powiedziane,

bo demo tej amerykańskiej

formacji wygląda biedniutko, niczym

materiał sprzed 20 lat: to

zwykły CD-R w papierowej kopercie,

oklejonej skserowanym opisem

i reprodukcją okładki. Muzycznie

jest jednak całkiem zacnie, bowiem

demo tego kalifornijskiego kwartetu,

zapowiedź debiutanckiego albumu

"Let It Ram" to US metal

utrzymany w stylistyce lat 80.

Owszem, w utworze tytułowym

perkusja brzmi za bardzo plastikowo,

ale rekompensuje to moc i

jakość gitarowych oraz basowych

partii, a i wokalista Davito dysponuje

ostrym, wysokim głosem. Jego

walory prezentuje w pełni w rozpędzonym

"Rock The Armor", ale jak

dla mnie najciekawszy jest tu finałowy

"HardRockin'" - numer mocny,

surowy i miarowy, ze skandowanym

refrenem, melodyjną solówką

i basowymi pochodami. Póki

co rzeczony album jeszcze się

chyba nie ukazał, ale wygląda na

to, że warto go wypatrywać, jeśli

ktoś lubi surowy, amerykański metal

w duchu ósmej dekady ubiegłego

wieku. (4)

Wojciech Chamryk

Rhapsody of Fire - The Eighth

Mountain

2019 AFM

Rhapsody of Fire to założony w

1993r. włoski zespół grający symfoniczny

power metal, w którym

od trzech lat za partie wokalne odpowiada

Giacomo Voli. 22 lutego

2019r. nakładem AFM Records

ukazał się ich dwunasty już album

długogrający "The Eighth Mountain",

do którego kapela zaprosiła

Bułgarską Narodową Orkiestrę

Symfoniczną z Sofii. Z pomocą tej

utalentowanej ekipy powstało prawdziwe

arcydzieło! Po podniosłym

intro "Abyss of Pain" płynnie

wchodzimy w ostre i dynamiczne

"Seven Heroic Deeds", w którym nie

brakuje siarczystych gitarowych

riffów, niezwykłych ewolucji na

keyboardzie w wykonaniu Alexa

Staropoliego oraz niesamowitych

chórów. W "Master of Peace"

Giacomo prezentuje swoje znakomite

wokalne zdolności, które

świetnie zgrywają się z brzmieniem

poszczególnych instrumentów.

Mamy tu zarazem znakomity refren

i genialne orkiestracje. W

"Rain of Fury" zgodnie z zapowiedzią

słyszymy muzyczną furię -

w każdej sekundzie tego kawałka

drzemie olbrzymia moc, a finale

mamy energetyczną kulminację. W

"White Wizard" tempo nieco zwalnia

i możemy usłyszeć Voliego z

nieco delikatniejszym wydaniu, w

którym radzi sobie równie dobrze.

Ta idylla nie trwa jednak długo, bo

kawałek stale się rozpędza. Prawdziwą

balladą w folkowym klimacie

okazuje się dopiero "Warrior

Heart", które wprowadza nas w klimat

średniowiecza, lecz z mocniejszym

uderzeniem w refrenach. Nie

da się zaprzeczyć, że Giacomo odnajduje

się w roli trubadura i mógłby

częściej prezentować się od tej

strony. To jeden z najpiękniejszych

kawałków na płycie! W "The

Courage to Forgive" zespół wraca

do solidnej gitarowo-perkusyjnej

nawalanki z genialnie wkomponowanymi

operowymi partiami w tle.

Nie zapominajmy też o warstwie

lirycznej, czyli pięknym tekście o

odwadze, by przebaczyć. "March

Against the Tyrant" to połączenie

delikatności i demoniczności z lekką

przewagą tego drugiego elementu.

W tym ponad 9-minutowym

kawałku mamy jednak właściwie

wszystkiego po trochu (chóry, ostre

riffy i mocna praca perkusji),

lecz podane jest to w przystępny

dla ucha sposób. "Clash of Times"

zaskakuje zawrotnym tempem i

niesamowitymi wyczynami basisty

Alessandra Sali, "The Legend Goes

On" ma wpadający w ucho refren i

gitarową jazdę bez trzymanki, a

"The Wind, the Rain and the

Moon" okazuje się przepiękną balladą

z prawdziwego zdarzenia, w

której Giacomo brzmi wprost

anielsko. Perłą na zakończenie jest

monumentalny prawie 11-minutowy

kawałek "Tales of a Hero's

Fate", który obfituje w całą plejadę

brzmień: wokale są na przemian

demoniczne i wzruszające, nie brakuje

partii chóralnych, a poszczególne

instrumenty pokazują pełen

wachlarz swoich możliwości. Na

koniec mamy zaś niespodziankę z

przemówieniem na tle podniosłych

chórów. Majstersztyk! Co prawda

zespół Rhapsody of Fire jest na

metalowym rynku muzycznym już

ponad ćwierćwiecze, artyści nie popadli

w rutynę i na nowym krążku

momentami naprawdę zaskakują.

Duża w tym zasługa Giacoma Voliego,

który wniósł do kapeli nową

energię. Każdy z utworów jest dojrzałym

i dopracowanym dziełem,

praktycznie pozbawionym niedoróbek.

Czapki z głów panowie -

świetna robota! (6)

MarekTeler

Riot City - Burn the Night

2019 No Remorse

Ależ fajna płyta! Każdy, kto lubi

Judas Priest i Liege Lord powinien

jej posłuchać. Ten debiut wyszedł

z prawdziwej kuźni talentów

ostatnich kilku lat, czyli Kanady.

Na krążku znajdziecie i szaleńcze

wokale i zawrotne tempa (to chyba

ta "speed metalowa" kanadyjska

scheda) i podbijające głębie skandowane

chóry i organiczne brzmienie.

Autorem tego ferworu wokali

jest Dustin Smith, który czasem

wrzeszczy jak opętany w konkretnych

frazach, a czasem śpiewa całość

kawałka tak, jakby nabrał powietrza

i chciał wszystko wykrzyczeć

jednym tchem niczym Halford

w swoich ekstremalnych latach

(posłuchajcie "In the Dark").

Dzięki temu, że wokalom towarzyszy

witalne brzmienie i szybkie

riffy, "Burn the Night" jest jak wystrzelony

pocisk, który mknie przez

prawie 40 minut (co zresztą idealnie

koresponduje z mechanicznym

ptaszyskiem z okładki płyty). Nie

znaczy to jednak, że debiut Kanadyjczyków

to montonna sieczka.

Ileż tam się dzieje! Przekrzykujące

się głosy, chwilowe zwolnienia, niespodziewane

solówki. Każdy kawałek

porywa swoją energią, dynamicznie

zbudowaną kompozycją i klimatem.

Każdy, choć moim faworytem

jest "07 329", który mógłby

być jakimś absolutnym klasykiem

starej, amerykańskiej heavymetalowej

ekipy. Jak przeczytacie w rozmowie

z Roldanem Reimerem,

pod tym tajemniczym tytułem kryje

się adres byłego, już nieżyjącego

perkusisty, pod którym zespół niejedno

wypił i niejedno skomponował.

Nic, tylko wsiadać w ten rozpędzony

bolid i wybrać się w

podróż w czasie do złotej ery heavy

metalu. (5,5)

Rock Goddess - This Time

2019 Bite You To Death

Strati

"This Time" to pierwszy długograj

Rock Goddess od wydany trzydziestu

dwóch lat. Cóż, panie najpierw

miały długa przerwę, potem

a dwa lata temu swój powrót przypieczętowały

EPką "It's More

Than Rock And Roll", która ze-

RECENZJE 151


brała naprawdę dobre recenzje i

zdobyła uznanie zarówno wśród

fanów, jak i krytyków. Jak będzie

tym razem? Tego oczywiście jednoznacznie

stwierdzić nie jestem,

natomiast na mnie osobiście zawartość

"This Time" wielkiego

wrażenia nie wywarła. Album składa

się z dziewięciu nie wyróżniających

się specjalnie kompozycji

utrzymanych w najbardziej oczywistej

i przewidywalnej formule

hard rocka oraz heavy metalu. Jeżeli

ktoś będzie chciał znaleźć jakieś

punkty, które pozwolą temu

albumowi wybić się ponad przeciętność,

jakoś wyróżnić się spod stosu

podobnych płyt, może się naprawdę

zawieść. Pierwszy kawałek

o tytule "Are You Ready?" budzi

jeszcze jakieś nadzieje. W sumie

jak sam tytuł wskazuje, świetnie by

się sprawdził jako koncertowy

otwieracz. Riffy rodem z heavy z

lat osiemdziesiątych, nawet niegłupia

melodia... Tylko ten wokal.

Jody chyba trochę wyszła z formy,

ale ok, uznajmy, że się czepiam.

Dalej mamy stylizowany na dramatyczny,

a w efekcie całkowicie

nijaki "Obsession" i nawiązujący do

lat siedemdziesiątych, trochę motorheadowy

"Two Wrongs Don't

Make A Right", który jest jednym z

mocniejszych punktów tego albumu.

Potem niestety musimy przebrnąć

te wszystkie kawałki będące

kalkami wałkowanych do bólu

patentów, by dotrzeć do ballady

"Drive Me Away". Nie powiem,

prostej dość ładniutkiej, która o

pół punktu podniosła pierwotną

ocenę. (3)

Ruthless - Evil Within

2019 Pure Steel

Bartek Kuczak

Pewnie niewielu jest prawdziwych

fanów tradycyjnego metalu lat 80.

nie znających "Metal Without

Mercy" czy "Discipline Of Steel"

Ruthless, ale nie ma co ukrywać:

to jedyne do niedawna przebłyski

formy tej grupy, w dodatku sprzed

wielu lat. Po reaktywacji w roku

2008 Ruthless działali tak na pół

gwizdka, by dopiero po siedmiu latach

wydać powrotny album "They

Rise". Teraz wracają znacznie lepszym

"Evil Within" potwierdzając,

że załamanie kariery przed laty

było efektem pecha, a nie braku talentu.

Oczywiście obecne wcielenie

Ruthless nie jest do końca tożsame

z tym z lat 1982-90. W składzie

są oczywiście nadal wokalista

Sammy DeJohn i gitarzysta Kenny

McGee, ale reszta muzyków to

już świeży zaciąg, z tym, iż basista

Sandy K. Vasquez grał choćby w

Bloodlust, a perkusista Joe

Aghassi jest znany na przykład z

Axehammer, tak więc żadni to

nowicjusze. "Evil Within" kopie

więc i kąsa nader konkretnie surowym

power metalem. Czasem bardziej

tradycyjnym, na brytyjską

modłę ("In Blood", "The Brotherhood"),

częściej jednak o iście

thrashowej intensywności (tytułowy

"Evil Within", "Skulls"). Nie

mogło też zabraknąć balladowych

("Fear Never Sleeps") klimatów, ale

to tylko przerywnik, bowiem "Evil

Within" to płyta dla zwolenników

ostrego i szybkiego metalu w

amerykańskim wydaniu. (5)

Wojciech Chamryk

S91 - Along the Sacred Path

2019 Rockshots

S91 to włoski zespół grający metal

progresywny, który istnieje od

2006r. i tworzy ostre muzycznie i

refleksyjne lirycznie utwory na

temat dziejów chrześcijaństwa. 22

marca 2019r. ukazał się ich trzeci

album "Along the Sacred Path",

na którym możemy usłyszeć dziewięć

kawałków, a ich tytuły to

imiona wybitnych osobistości dziejów

Kościoła. Maria Londino i

Francesco Romeggini tworzą

interesujący zgrany duet, który naprawdę

przyjemnie się słucha. Album

rozpoczyna się energetycznym

utworem "Constantine the

Great", w którym S91 opowiada

nam historię cesarza rzymskiego

Konstantyna I Wielkiego w niekonwencjonalny

sposób - ostrym

gitarowym riffem oraz miksem

growlu i żeńskiego wokalu. "Saint

Patrick" niewiele ma wspólnego z

irlandzką muzyką folkową, gdyż

Mari prezentuje kawał silnego głosu

z perkusyjno-gitarowym anturażem.

Ciekawym zabiegiem jest tu

umieszczenie w zakończeniu przemówienia

"św. Patryka" na tle muzyki.

"Pope Gregory I" okazuje się zaś

piękną balladą, w której Mari może

pokazać się w delikatniejszej odsłonie.

Sprawdza się w niej znakomicie!

"Olaf II Haraldsson" zaczyna

się znakomitym połączeniem

keyboardu i gitar, a następnie rozkręca

jeszcze bardziej dzięki harmonii

głosów Mari i Francesco.

"Godfrey of Bouillon" o wyprawie

krzyżowej to solidna perkusyjna

nawalanka z gitarowym solo, w

której popis swoich umiejętności

daje przede wszystkim męski wokal.

Mari jednak nie próżnuje i dodaje

do kawałka wokalne trzy grosze,

choć momentami brakuje w jej

wokalu odrobiny więcej pewności

siebie. "Joan of Arc" nie bez powodu

należy do panny Londino, jest

bowiem hymnem na cześć słynnej

Dziewicy Orleańskiej. To zdecydowanie

jeden z najlepszych i najbardziej

chwytających za serce

kawałków na płycie. Mamy tu też

świetną solóweczkę na deser! Z

siódmym kawałkiem wchodzimy w

reformację utworem "Martin Luther"

- rzuca się w uszy genialny wokal

Mari, gitarowe solo i szczypta

elektroniki oraz chóry i okrzyki w

tle. To na pewno mój faworyt z

płyty, zawierający wszystko, co w

S91 najlepsze. "John Williams"

niewiele odstępuje od poprzednika,

a instrumentaliści prezentują

tu pełen wachlarz swoich możliwości.

Aż osiem minut solidnego

łomotu z ostrymi partiami wokalnymi.

Całość zamyka utwór "Dietrich

Bonhoeffer" o niemieckich duchownym

ewangelickim i działaczu

antynazistowskim. Delikatność

Mari i akustyczne brzmienie przeplata

się tu z demoniczną warstwą

muzyczną i ostrymi wokalami

Francesco, co idealnie obrazuje

walkę dobra ze złem. Nowy album

S91 "Along the Sacred Path"

śmiało można nazwać płytą na wysokim

poziomie. Nieźle dali do pieca,

choć niewątpliwie mogą dać z

siebie jeszcze więcej w przyszłości.

Pomysł przypomnienia dziejów

Kościoła i imiona poszczególnych

bohaterów w tytułach zasługują na

duże uznanie, a każdy z kawałków

pasuje do charakteru omawianych

postaci. Jestem bardzo zadowolony

i czekam na więcej! (5)

Savage Messiah - Demons

2019 Century Media

Marek Teler

Czym jest "Demons" dla mnie?

Może łatwiej będzie mi napisać

czym nie jest. Na pewno nie pasuje

to do death i black metalu,

chyba, że weźmiemy pod uwagę

podwójną stopę na "Virtue Signaling"…

do thrashu będzie to bliżej,

co chociażby można usłyszeć na

"Heretic In The Modern World".

Aczkolwiek jak dla mnie, przede

wszystkim temu albumowi jest

bliżej muzyki popularnej, co może

potwierdzać cover "Parachute"

Chrisa Stapletona. Mówiąc szczerze,

"Demons" jak dla mnie to taki

entry-level metal, którego można

posłuchać z dziewczyną pijąc pepsi

ze słomki. I tutaj jestem "Under No

Illusions". Choć zdarzają się bardziej

power metalowe motywy,

aczkolwiek większość riffów czy

aranżacji raczej przypomina nowoczesny

i modernistyczny metal, jak

chociażby "Steal The Faith In Me".

Prawdę powiedziawszy, to mogę

powiedzieć, że ta muzyka nie jest

stricte dla metali, którzy chcą poczuć

prędkość czy brutalność. Jest

ona raczej dla ludzi, którzy dopiero

wchodzi w muzykę ciężką, bądź

woli bardziej spokojne "energiczne"

i "jasne brzmieniowo" utwory, od

tych bardziej podziemnych i szybszych.

Technikalia tutaj chyba mogę

uznać za równoznaczne z tymi

na przeciętnym nowoczesnym

rocku, asocjacje, z którym może w

sumie również potwierdzić ballada

"What Dreams May Come". Gitary

i bas nie wybijają się specjalnie,

aczkolwiek zarówno im jak i sekcji

rytmicznej nie mam tu nic do zarzucenia.

No może czasem prostotę

kompozycyjną. Solówki są całkiem

dobre i w miarę wystarczająco

wypozycjonowane. Wokale są

od dobrych do świetnych, jeśli chodzi

o gatunek, w który chcą się

wstrzelić. Perkusja też stoi na stosunkowo

wysokim poziomie. Jeśli

chodzi o tematykę, to raczej opisuje

ona tematykę moralności na poziomie

personalnym, jak i na poziomie

społeczeństwa, opierając się

na dziełach Dostojewskiego (już

sam tytuł odnosi się do "Biesów"

tego rosyjskiego pisarza). Ogólnie

nawet nie wiem co napisać - jest to

dla mnie trochę guilty pleasure - da

się tego słuchać, nie jest to złe, no

ale trochę przed ziomkami metalowcami

podziemnymi poziomkami

to troszkę taki wstyd. Ale nie za

duży. Ale nie mi to oceniać.

Seax - Fallout Rituals

2019 Shadow Kingdom

Jacek Woźniak

Czwarty album tej speed/ thrash

metalowej załogi z Massachussets

(ale nie Bostonu, nawiązując do

klasyka) jest... (mógłbym tu napisać

po prostu "zajebisty" i zakończyć

tą recenzję, ale pewnie by to

nie przeszło) pełen ducha starego

rockendrolla. Wiecie co mam na

myśli. Proste granie z jajami, bez

zbędnego kombinowania, popisów

wirtuozerskich, egzaltacji i tym podobnych.

Muzyczka będąca dobrym

soundtrackiem do letniego

grilla przy większej ilości napojów

wyskokowych (aczkolwiek sprawdzanie

tego w praktyce może grozić

wezwaniem służb mundurowych

przez sąsiadów nieprzygotowanych

na poszerzanie muzycznych

horyzontów). Słychać zresztą,

że chłopakom rockendrollowy

styl muzykowania oraz życia

pasuje idealnie. Co do samej muzyki,

Seax balansuje gdzieś pomiędzy

152

RECENZJE


speedem, heavy, thrashem (w jego

najbardziej pierwotnej formie)

oraz sporymi wpływami punk

rocka, którego motywy można

usłyszeć w wielu kawałkach na

"Fallout Rituals" Na przykład taki

"Bring Down The Beast" bez przesadnych

zmian w formie i brzmieniu,

spokojnie mógłby się znaleźć

na którejś z płyt The Exploited.

Jak słucham "Winds Of Atomic

Death" to również mam przed

oczami gości z irokezami popijających

tanie wino. Omawianego albumu

słuchałem na przemian z

ostatnią propozycją Dream Theater.

Ciekawe doświadczenie zestawić

ze sobą tak skrajnie różne

podejścia do, co by nie mówić, tego

samego gatunku muzycznego. (4)

Silver Bullet - Mooncult

2019 Reaper Entertainment

Bartek Kuczak

Finowie mają heavy metal we krwi,

a do tego Silver Bullet tworzą doświadczeni

muzycy - ktoś nie słyszał

o Turisas? - grający w tej konfiguracji,

choć pod różnymi nazwami,

już od ładnych kilkunastu lat.

Dlatego ich drugi album "Mooncult"

trzyma poziom od pierwszej

do ostatniej nuty, oferując ponad

50 minut tradycyjnego heavy metalu

na wysokim poziomie. Nie da

się ukryć, że nader często jest on

podszyty symfonicznym power

metalem, ale pełne patosu klawiszowe

partie w żadnym razie nie

odzierają poszczególnych utworów

z mocy, tylko - i aż - fajnie je dopełniają,

a to już spora sztuka, żeby

zachować w tym umiar i nie

przedobrzyć. Tu udało się, dzięki

czemu mamy na "Mooncult" tak

udane utwory jak: siarczysty "She

Holds The Greatest Promise", mroczny

"Maiden, Mother And Crone"

z przeszywającym głosem Nilsa

Nordlinga, surowy, ale też i całkiem

przebojowy "The Witches

Hammer" z kolejną wokalną petardą,

rozbudowany aranżacyjnie - od

hard rocka do Helloween - "The

Chalice And The Blade" i kilka innych,

wcale nie gorszych, z moim

ulubionym, najbardziej zakorzenionym

w latach 80. "Lady Of

Lies". (5)

Wojciech Chamryk

Sins of The Damned - Striking

the Bell of Death

2019 Shadow Kingdom

Razor zmieszany z Iron Angel z

dodanymi naleciałościami black

metalu? Hmmm, na pewno ciężko

to odczytać po pierwszych motywach

"Striking the Bell of

Death". Jednak ziarenko prawdy w

pierwszym stwierdzeniu jest. Chociaż

tutaj spostrzeżenia może kierować

sam pseudonim wokalisty/

gitarzysty rytmicznego oraz motywy

z utworu "Death's All Around

You". W każdym razie jednego jestem

pewien: jest to dobrze zrealizowany

black/thrash, u którego zauważyłem

między innymi inspiracje

japońskiego Sabbat (ogół),

Iron Angel ("The Outcast" i "Take

The Weapons") oraz Dissection

(momenty na "Take the Weapons"

oraz na "The Lion and the Prey")

czy Iron Maiden (wstęp "Death's

All Around You"). Poza tym, zespół

lubi stylizowane intra, od samego

instrumentala w postaci tytułowego

czy wejścia do "The Outcast"

i "Take the Weapons". Do tego

typu muzyki pasują bardzo dobrze.

Co do techniki, nie mam nic do powiedzenia

zbytnio - spełniają swoje

zadanie, poza tym, gadanie o technice

w speed/thrashu, gdzie często

mogą zdarzyć się pojedyncze pomyłki

nie jest czymś sensownym w

mojej opinii... Wokale być może

trochę mają za dużo echa, jednak

ogólnie pozycjonowanie i brzmienie

jest na dobrym poziomie. Trzyma

prędkość, istotne elementy są

wyraźne. Jeśli uznamy, że bas nie

jest aż tak istotny. Album koncentruje

się głównie na gitarach prowadzących,

co rusz wrzucając kolejne

motywy na pierwszy plan, czy

to jako solówka na "The Lion and

the Prey" po czwartej minucie, czy

motyw wychodzący przed wokal

na "Victims of Hate". "Strinking

the Bell of Death" w większości

wyróżnia się szybkimi, bezpośrednimi

i prostymi riffami. Motywy

wydają się proste i stosunkowo

oczywiste dla ludzi, którzy już

wcześniej słuchali tego typu muzyki…

jednak agresja w kompozycjach

wyrażana przez wokal zmieszana

z melodycznymi wstawkami

jest czymś co warto zauważyć,

szczególnie dobrze to można usłyszeć

na części zamykającej album,

nawet pomijając już sztampę, z

którą został zamknięty "Death's

All Around You". Tematyka? Wojna.

Archetyp myśliwego. Wariacja

na temat filozofii Nietzschego. Zasadniczo

napisał bym, że album

jest troszkę za bardzo odtwórczy,

ale z drugiej strony, nie pamiętam

żebym napisał w jednym zdaniu o

Iron Angel i Dissection w kontekście

recenzji jednego krążka. Co

do wad albumu, niektóre kompozycje

wydają się jednak troszeczkę

za długie w kontekście tego co

zwykle się możemy spodziewać po

black/thrashu. Myślę, że skrócenie

niektórych motywów mogłoby

wyjść na dobre, jednak z drugiej

strony, album dobrze różnicuje

tempa i wrzuca motywy, które nie

są jednoznaczne ze speedem. Myślę,

że (4,6) jest dobrą oceną, troszkę

zawiodłem się, że "Death's All

Around You" został zakończony

trochę za sztampowo...

Jacek Woźniak

Skull Fist - Way Of The Road

2019 NoiseArt

Kanadyjski Skull Fist wrócił po

ponad czteroletniej. Powrót przypieczętował

w dość mocnym stylu.

Ich czwarte dziecko zatytułowane

"Way Of The Road" to solidna

porcja klasycznego heavy metalu

niepozbawionego oczywiście fajnych

melodii i przebojowego poweru.

Muzyczne fascynacje ekipy z

kraju klonowego liścia momentami

idą też w stronę amerykańskiego

tzw. pudel metalu lat osiemdziesiątych.

Oczywiście nie w znaczeniu

Cinderelli czy Poison. Bliżej

tu do Quiet Riot czy gdzie nie

gdzie wręcz do Motley Crue. Przykładem

niech będzie chyba najbardziej

przebojowy na "Way Of The

Road" kawałek "No More Running"

zbliżający się do tej zdecydowanie

bardziej przystępnej wersji

heavy metalu. Podobnie sytuacja

wygląda z "Heart Of Rio". Skull Fist

jednak nie pozwala zapomnieć

jakim jest zespołem i jaki gatunek

uprawia. Taki "Witch Hunt" mógłby

się znaleźć spokojnie w repertuarze

Judas Priest. Ogólnie "Way

Of The Road" to naprawdę przyzwoity

kawałek porządnego grania,

jednakże mimo to czuję tu pewien

niedosyt. Wiem, że ten zespół w

przeszłości pokazał, że stać go na

troszkę więcej. (4)

Bartek Kuczak

Sleeplord - Levels Of Perception

2019 Pure Steel

Gdyby tak wierzyć we wszystkie

zapewnienia wydawców, to mielibyśmy

półki zapchane samymi

arcydziełami. Amerykanie działający

pod nazwą Sleeplord stworzyli

więc ponoć "Heavy magnetic metal",

w dodatku na bazie tradycyjnego

metalu, doom metalu i thrashu.

Brzmi to doprawdy atrakcyjnie,

ale tylko w teorii, bowiem już

pierwszy odsłuch ich debiutanckiego

albumu "Levels Of Perception"

odziera z jakichkolwiek złudzeń.

Owszem, potrafią grać, zresztą jak

na starych wyjadaczy przystało.

Nie brakuje też na tej płycie udanych

utworów, szczególnie tych

utrzymanych w stylistyce klasycznego

hard rocka w stylu wczesnego

Black Sabbath/stoner rocka

("The Hammer", "Mrs. Simms")

czy doom metalu ("Blood Eagle")

gdzie pięknie dudni bas Calvina

Burgessa, a i gitarzysta Joshua Pitz

krzesze takie riffy i solówki, że

hej. Numery niby thrashowe ("Wasted")

są już jednak czystym nieporozumieniem,

podobnie jak te bardziej

tradycyjnie metalowe ("Bigfoot",

"Stoner") - siermiężne, bez

mocy i ciężaru. Dorzucę trochę za

zainteresowanie historią II Wojny

Światowej i eksterminacją Żydów

("Sobibor"), ale i tak na więcej niż

(2,5) Sleeplord nie mogą u mnie

liczyć.

Wojciech Chamryk

Smoulder - Times Of Obscene

Evil And Wild Daring

2019 Cruz Del Sur Music

Smoulder uderzył w ubiegłym roku

debiutanckim demo "The Sword

Woman", które okazało się sporym

wydarzeniem dla fanów epickiego/doom

metalu. Powodzenie

kasetowych edycji tego materiału i

jego późniejsza wersji winylowej

miało też ten skutek, że kanadyjska

grupa podpisała kontrakt z

Cruz Del Sur Music, po czym

błyskawicznie nagrała debiutancki

album. "Times Of Obscene Evil

And Wild Daring" to sześć utworów:

dwa znane już z demówki i

cztery nowości, niecałe 38 minut

mocarnego, surowego grania na

najwyższym poziomie. Proporcje

pomiędzy epickim a doom me-talem

są wyważone w nich idealnie

(posłuchajcie "The Black God's

Kiss"!); mamy też nawiązania do

amerykańskiego power metalu lat

80. ("Voyage Of The Sunchaser"),

a i momenty bliskie Iron Maiden

też się znajdą ("Shadowy Sisterhood").

Wrażenie robi w nich nie

tylko wokalistka Sarah Ann, ale

też gitarowy duet Shon Vincent/

Collin Wolf, świetni zwłaszcza w

"Bastard Steel", numerze godnym

najwyższych not. Dopełnia to

wszystko okładka autorstwa samego

Michaela Whelana i fani takich

klimatów już wiedzą, że szykuje

się kolejny, winylowy wydatek.

(5)

Wojciech Chamryk

RECENZJE 153


Solitude - Reach For The Sky

2019 Mighty Music

"Reach For The Sky" w żadnym

razie nie jest premierową produkcją

tego japońskiego zespołu, ukazała

się bowiem jakieś cztery lata

temu. Nie ma co jednak iść na lep

modnych trendów, wedle których

płyta licząca więcej niż pół roku to

już jakaś staroć godna lamusa, tym

bardziej, że jak dotąd ten drugi album

Solitude nie był oficjalnie w

Europie dostępny. Fani pewnie zaopatrzyli

się już w oryginalną, japońską

edycję - pytanie tylko jak z

tymi innymi słuchaczami, którzy

nigdy dotąd o Solitude nie słyszeli.

Ano, na pewno warto mieć

"Reach For The Sky", bo to szczery

i prawdziwy metal w duchu lat

80. Wydawca podrzuca tu trop:

"recommended for the fans of Motörhead,

Saxon, Tank, Venom,

Grave Digger" i tym razem nikt tu

nie ściemnia - to najszczersza prawda.

Dodajcie jeszcze do tego inne

zespoły nurtu NWOBHM jak Jaguar

albo ówczesnej sceny kontynentalnej

z Accept na czele i będziecie

mieli jasny przegląd sytuacji.

W dodatku zespół tworzą muzycy

znani z japońskich legend Sacrifice

i Anthem, brzmienie

"Reach For The Sky" jest surowe,

ale bardzo klarowne, a i killerów w

rodzaju "Venom's Angel", "Blow" czy

"Don't Need Mercy" też tu nie brakuje

- warto więc zafundować sobie

ten kompakt. (4,5)

Wojciech Chamryk

Sorrows Path - Touching Infinity

2017 Iron Shield

Sorrows Path to weterani greckiej

sceny, ale ich dorobek nie jest zbyt

bogaty - raptem cztery albumy, w

tym rozpoczynająca dyskografię

kompilacja nagrań demo. Wyjaśnić

ów stan rzeczy można jednak bardzo

prosto: zespół gra niestety

dość przeciętnie, a heavy/doom w

jego wykonaniu nie porywa niczym

szczególnym. Z każdym kolejnym

utworem na "Touching Infinity"

utwierdzałem się w tym przekonaniu

coraz bardziej - dobrze jeszcze,

że muzycy mieli tyle oleju w głowie,

że nie porwali się na kilkunastominutowe

kolosy, poprzestając

na 4-5 minutowych, dość zwartych

utworach. Są one w większości

wtórne i nijakie, czasem wręcz nieporadne

niczym dzieło grających

od niedawna amatorów ("Leneh").

Owszem, te etniczne wstawki w

intro czy w outro brzmią ciekawie,

bardzo zyskuje też dzięki nim, a do

tego kobiecej wokalizie, "The Subconscious",

ale to nieliczne wzloty

na tej, tylko poprawnej, płycie.

(2,5)

Wojciech Chamryk

Spirit Adrift - Divided By Darkness

2019 20 Buck Spin

Spirit Adrift niezmordowanie prą

do przodu. Po bardzo udanym

"Curse Of Conception" (2017)

Nathan Garrett wydał jeszcze ciekawszą

płytę, wypadkową połączenia

tradycyjnego i doom metalu.

To kolejna z płyt, która śmiało mogłaby

powstać w latach 80., jest tak

klasyczna i odporna na jakiekolwiek

nowinki - tylko totalnie surowy,

oldschoolowy metal w najlepszym

wydaniu. Garrett wciąż nader

konsekwentnie odchodzi od

długich, rozbudowanych utworów,

które dominowały przecież jeszcze

na debiucie Spirit Adrift, dlatego

najnowsze utwory są krótsze, bardziej

zwarte i bez dwóch zdań wyszło

im to na zdrowie. Owszem, są

też dłuższe, monumentalne kompozycje,

ale instrumentalny "The

Way Of Return" czy przyspieszający

od balladowego wstępu "Angel

& Abyss" przekraczają raptem

sześć minut, co jak na doomowe

standardy jest wręcz singlem. Zresztą

taki utwór też mamy na "Divided

By Darkness", bowiem "Hear

Her" trwa niecałe cztery minuty,

ukazując Spirit Adrift w mocnej,

ale i całkiem melodyjnej odsłonie.

O tym, że nośne refreny nie gryzą

się z mocarnym riffowaniem przekonują

też "Born Into Fire" czy

"Living Light", kolejne mocne fragmenty

tej świetnej płyty, z okładką

autorstwa samego Joe Petagno

(Motörhead, etc.) - może faktycznie

Garrett nagra kiedyś płytę,

która wejdzie do kanonu nie tylko

amerykańskiego, ale i światowego

metalu, przechodząc tym samym

do historii? (5)

Wojciech Chamryk

Spirits Of Fire - Spirits Of Fire

2019 Frontiers

Gdybym chciał tu przytoczyć

choćby tylko te najważniejsze zespoły

z udziałem Tima "Rippera"

Owensa, Chrisa Caffery'ego, Steve'a

DiGiorgio czy Marka Zondera,

to zabrakło by już miejsca na

całą resztę. Ale OK, czasy mamy

jakie mamy, warto wiec wspomnieć,

że Spirits Of Fire to nowy

projekt muzyków znanych z Judas

Priest, Savatage, Testament czy

Fates Warning, a rzeczona płyta

jest ich debiutanckim materiałem.

Czy pójdą za nim kolejne okaże się

pewnie po przyjęciu "Spirits Of Fire",

ale fani tradycyjnego heavy,

nie tylko w/w zespołów, powinni

się tym krążkiem zainteresować.

Mamy tu bowiem surowy, klasyczny

metal o nieco progresywnych

ciągotach wiadomej proweniencji.

Czasem nawet porywający, tak jak

choćby w pędzącym na złamanie

karku "Stand And Fight", mrocznym,

a do tego całkiem przebojowym

"A Game" czy w finałowej

balladzie "Alone In The Darkness",

ale reszta utworów też trzyma poziom.

Może tylko Ripper zbytnio

nadużywa halfordowskiej maniery

- fakt, ma ku temu predyspozycje,

ale kiedy śpiewa bardziej po swojemu,

tak jak w rzeczonym "Alone In

The Darkness", jest jednak znacznie

ciekawiej. (4,5)

Wojciech Chamryk

St. Elmos Fire - Evil Never

Sleeps

2018 Pure Steel

St. Elmos Fire powraca do życia

po ponad dwudziestu pięciu latach.

Powraca w odmienionym

składzie (jedynym oryginalnym

członkiem jest gitarzysta Jeff Jones),

ale z tą samą muzyką. Przypieczętowujący

owy powrót album

"Evil Never Sleeps" jest piątą

pozycją w ich dyskografii. Od pierwszych

dźwięków słychać, że mamy

do czynienia z zespołem zza

Oceanu prezentującym amerykańskie

podejście do heavy/ power metalu.

Czyli z jednej strony brzmienie

jest dość surowe, z drugiej zaś

muzyka nie jest pozbawiona melodii.

To, co napisałem doskonale

oddaje kawałek "Betrayer", który

jest jednym z bardziej zapadający

w pamięć utworów na tym albumie.

Oczywiście kłamstwem byłoby,

gdybym napisał, że jedynym,

gdyż dobrych utworów tu nie

brakuje. Chcecie kolejne przykłady?

Proszę bardzo. "I Begin" -

melodia, od której naprawdę ciężko

będzie się Wam uwolnić. Podobnie

zresztą, jak to ma miejsce w

przypadku nieco niepokojącego

utworu tytułowego. Jeszcze? Takie

"Across The Nation", gdyby wyszło

w latach osiemdziesiątych ubiegłego

wieku, przy odpowiedniej promocji

byłoby hitem murowanym.

Dobrze, że coraz więcej starych,

zapomnianych, nie istniejących kupę

lat kapel wraca do świata żywych.

(4,5)

Bartek Kuczak

Starquake - Time Space Matter

2019 Pure Rock

"Time Space Matter" to drugi

album niemieckich hardrockowców,

ale zawężanie ich stylistyki

wyłącznie do hard rocka byłoby

zbytnim uproszczeniem. Mikey

Wenzel z kolegami równie swobodnie

czują się bowiem w estetyce

rocka progresywnego wczesnych

lat 70. (organowo-riffowo-skrzypcowy

"Jack"), space rocka podanego

na modłę Eloy ("Starquake") czy w

progresji na nieco jazzową modłę

("Matter - And The Giant Was

Gentle" z partiami trąbki i skrzypiec).

Namiętnie wykorzystują też

partie organów Hammonda i melotronu,

które pięknie współbrzmią z

fletem w riffowym "Goddammaddog",

lubują się też w rozbudowanych,

efektownie zaaranżowanych

kompozycjach. Potwierdza się to

szczególnie w trwającej 17 minut

"A Never Give Up Suite". Co prawda

jej początek został bezceremonialnie

zerżnięty ze wstępu "Stargazer"

Rainbow, ale później jest

już lepiej, z kolejnymi wycieczkami

w stronę jazzu i purplowym, dynamicznym

finałem. "Time - It's Always

Now" jest równie siarczysty,

niesiony gitarowymi oraz organowymi

współbrzmieniami, a całość

na pewno przypadnie do gustu

zwolennikom klasycznego rocka w

nowej odsłonie. (4)

Wojciech Chamryk

Statement - Force Of Life

2019 Mighty Music

Okładka zdawałaby się sugerować

154

RECENZJE


coś z powermetalowej stylistyki,

ale Duńczycy ze Statement nie

dają się tak łatwo zaszufladkować.

Nie oznacza to niestety, że grają

efektownie czy ponadczasowo -

bardziej starają przypodobać się

różnym słuchaczom. Reklamowy

slogan "Melodic rock/metal for fans

of Disturbed, Metallica & Pretty

Maids" wyjaśnia praktycznie wszystko,

a kolejny "Old school Hard

Rock songs with a new twist" rozwiewa

już wszelkie wątpliwości.

Jeśli więc ktoś lubi Pretty Maids

czy generalnie klasyczny heavy lat

80., to na "Force Of Life" nie znajdzie

wiele dla siebie, poza ostrym,

speedmetalowym utworem tytułowym,

surowym "Rock Your Heart

Out" z wyżyłowanym śpiewem

Jannicka Brochdorfa i rozpędzonym

"The Hero Inside". Reszta to

sztampowe numery z nowoczesnymi

bitami/wstawkami electro, a i

cover The Mama's & The Papa's

"California Dreamin'" też słyszałem

w lepszych wykonaniach - tu

najwidoczniej ktoś doszedł do

wniosku, że własne "hity" warto

dopełnić czymś znanym, ale efekty

są takie sobie. (2)

Wojciech Chamryk

Steel Night - Fight Till The En

2019 Iron Shield

Meksyk nie jest zbyt powszechnie

kojarzony z tradycyjnymi odmianami

metalu, co nie oznacza, że

tamtejsze zespoły unikają takiej

stylistyki. Jedną z grup lubujących

się klasycznym heavy lat 80. jest

Steel Night. Formacja młoda, istniejąca

raptem od niespełna

trzech lat, ale potwierdzająca na

debiutanckim albumie "Fight Till

The End", że ma tzw. papiery na

takie granie. Może nie jest to do

końca oryginalne, bo fascynacja

wczesnym Iron Maiden wyziera

praktycznie z każdej kompozycji,

ale zważywszy młody wiek muzyków

i fakt, że podchodzą do zagadnienia

z ogromnym entuzjazmem,

można przymknąć na to oko. W

dodatku radzą sobie zarówno z

tymi krótszymi, bardziej zwartymi

utworami (rozpędzony "Heavy

Metal Storm" z nośnym refrenem,

jeszcze szybszy, a przy tym też całkiem

melodyjny utwór tytułowy

czy żywcem wyjęty z lat 80. "Spell

Witch"), jak i dłuższymi, rozbudowanymi

kompozycjami. Tu na wyróżnienie

bez dwóch zdań zasługuje

"We Are Metal": mający w sobie

coś z tych bardziej epickich dokonań

Maiden, wzbogacony klawiszowymi

partiami, ale też surowo

brzmiący i o odpowiedniej mocy.

Wokalista Jahaziel Rangel też

nie odstaje, ma wysoki, mocny głos

o sporej skali, tak wić fani klasycznego

metalu w undergroundowym

wydaniu powinni się "Fight

Till The End" zainteresować. (4)

Wojciech Chamryk

Steel Prophet - The God Machine

2019 ROAR!

Byłem ciekawy tego albumu. Ciekawił

mnie choćby ze względu na

udział nowego wokalisty LD Liapakisa,

znanego z Mystic Prophecy.

W tamtym zespole się niewątpliwie

sprawdził, a jak wypadł w

Steel Prophet? Powiem, że jest on

wokalistą niemalże stworzonym do

tego zespołu, idealnie wpasowującym

się w jego stylistykę. No ale

przecież na album nie składa się

tylko wokal. Jak zatem prezentuje

się muzyczna strona. Mimo, że

Steel Prophet jest zespołem pochodzącym

ze Stanów Zjednoczonych,

to w ich graniu zawsze widziałem

więcej nawiązań do niemieckiego

heavy/ power metalu a

niżeli do grania zza oceanu. Spójrzmy

na takie utwory, jak "Crucify",

"(Dark Mask) Between Love

And Hate" czy "Thrashed Relentlessly"

mogłyby się równie dobrze

znaleźć w repertuarze takich kapel,

jak Brainstorm czy Rebellion.

Brakuje mi w tej płycie jakiejś

specyficznej magii, czegoś, co by

mnie do niej ciągnęło i kazało powracać.

"The God Machine" to

porcja poprawnej muzyki metalowej

bez efektu "wow". Fajnie się

słucha, ale nic ponadto. Ogólnie

źle nie jest, aczkolwiek w przeszłości

zdarzały się im lepsze albumy.

Jestem przekonany, że Steve

Kachinsky jeszcze się nie wypalił

jako kompozytor i będzie w stanie

wrócić do pełni swych możliwości.

(3,5)

Steel Raiser - Acciaio

2019 Iron Shield

Bartek Kuczak

Judas Priest udowodnili ostatnio

dzięki "Firepower", że chociaż lata

lecą, to są jeszcze w stanie nagrywać

płyty na poziomie. Już od lat

80. wiadomo też jednak, że brytyjska

formacja miała i nadal ma

ogromny wpływ na twórczość wielu

młodszych zespołów. Jest tak również

w przypadku Włochów z

grupy Steel Raiser, mającej na

koncie cztery albumy. Najnowszy

z nich "Acciaio" to kawał rasowego

i soczystego heavy metalu w formie

najbardziej tradycyjnej z możliwych.

Słychać, że te dźwięki wychodzą

spod palców i z gardeł prawdziwych

pasjonatów, totalnych

maniaków. Nie ma tu grania pod

publiczkę ery Spotify czy jakichś

nowomodnych wtrętów: tylko i aż

klasyczny heavy metal. Owszem,

czasem wzbogacony wejściami syntezatorów

("Rising Phoenix") czy

fortepianowym intro (balladowy

"Wherever"), ale to gitary rządzą w

aranżacjach, przy czym brzmią tak

jak trzeba, sekcja też nie ma nic

wspólnego z wszechobecnym dziś

plastikiem. Alfonso Giordano nie

jest co prawda Halfordem ani

Dickinsonem, ale jego ostry, zadziorny,

niekiedy maksymalnie

wyżyłowany głos sprawdza się

świetnie w tych szybkich, rozpędzonych

numerach, a i w balladowych

refrenach "Genghis Khan"

radzi sobie całkiem, całkiem. Jak

dla mnie najciekawsze utwory z tej

udanej płyty to "Demon & Angel",

"Heavy Metal Hero" oraz "Man Of

Rage", ale pozostałe praktycznie

im nie ustępują, tak więc: (5).

Stonecast - I Earther

2019 Pitch Black

Wojciech Chamryk

Stonecast jest dość często szufladkowany

jako zespół grający progresywny

metal, ale to nie do końca

prawda. Jasne, Francuzi nader często

korzystają z aranżacyjnych patentów

cahrakterystycznych dla tej

odmiany metalu ("Resistence" to

najbardziej dobitny przykład), jednak

to tylko drugie dno ich kompozycji,

bo tak naprawdę przeważa

w nich tradycyjny heavy o epickim

posmaku. Wystarczy posłuchać

"The Cherokee" i wszystko będzie

jasne: patetyczny klimat Manowar,

podniosłe partie wokalne,

potężne riffy, efektowna solówka -

to wszystko robi wrażenie. Utwór

tytułowy to Manowar w nieco

szybszym, bardziej drapieżnym

wydaniu, ale Stonecast potrafią

też grać jeszcze szybciej, co potwierdzają

choćby w powerowym

"Animal Reign". Nie da się jednak

nie zauważyć, że to w utworach

utrzymanych w średnim tempie

Franck Ghirardi i spółka czują się

najlepiej ("Stainless"); gdyby zaś

darowali sobie te nowomodne, elektroniczne

dźwięki w "Captors Of

Insanity", to pewnie dałbym z pół

punktu więcej niż: (4).

Wojciech Chamryk

Stormhammer - Seven Seals

2019 Massacre

Stormhammer to założony w

1993r. niemiecki zespół powermetalowy,

którego utwory skupiają się

przede wszystkim na tematyce mitologicznej

i religijnej. W swoim

siódmym już albumie "Seven

Seals", który ukazał się 24 maja

2019r. nakładem Massacre Records,

artyści skupili się na zamkniętej

krypcie świątyni Sree Padmanabhaswamy

i moralnych dylematach

związanych z jej otwarciem.

Mądrej warstwie lirycznej

towarzyszy oczywiście świetna muzyka.

Płytę otwiera energetyczny

kawałek "Sleepwalker", w którym

możemy po raz pierwszy usłyszeć

nowego wokalistę grupy - Mat-thiasa

Kupkę z Emergency Gate. W

powierzonej mu roli nowy nabytek

kapeli sprawuje się świetnie, a jego

głos znakomicie sprawdza się w repertuarze

Stormhammer. "Prevail"

rozpoczyna się okrzykami,

które następnie przechodzą w growl

Matthiasa, w którym naprawdę

drzemie siła. To przyjemny miks

ostrego metalowego łomotu i lżejszych

wstawek. "Under the Spell" o

braterstwie i wspólnej walce charakteryzuje

niezwykła rytmiczność i

zapadający w pamięć refren, a

"Taken by the Devil" okazuje się

chwytającą za serce balladą (w

połowie nabierającą rozpędu) z silnym

folkowym akcentem. Matthias

sprawdza się w tym delikatniejszym

wydaniu znakomicie - to

najlepszy kawałek na płycie! Tytułowy

"Seven Seals" okazuje się

ostrym utworem z szybkim tempem

i solidną perkusyjną nawalanką,

zaś "Your Nemesis" to prawdziwa

eksplozja - Matthias wokalnie

daje z siebie wszystko, perfekcyjnie

łącząc zwykły wokal z okrzykami i

growlem. W "Keep Me Safe" na

szczególną uwagę zasługuje genialna

gitarowa solówka, a "One More

Way" i "Downfall" okazują się najmocniejszymi

obok "Your Nemesis"

kawałkami z płyty. Perkusja i ostre

gitarowe riffy dają tu nieźle o sobie

znać, wraz z kunsztem nowego wokalisty

fundując nam muzyczną jazdę

bez trzymanki. "Deal with the

Death" nie zwalnia tempa, co jest

przede wszystkim zasługą perkusisty

Chrisa Widmanna i basisty

Horsta Tessmanna. Serwowany

nam przez Stormhammer energetyczny

koktajl zwieńczony zostaje

RECENZJE 155


finałem w postaci "Old Coals". To

najdłuższy kawałek z albumu, więc

każdy z artystów może zaprezentować

swoje możliwości i godnie się z

nami pożegnać (znów mamy świetne

solo). Stormhammer albumem

"Seven Seals" pokazuje, że

mimo ponad 25 lat na scenie, nadal

potrafi nas zaskoczyć świeżością

brzmienia. Nowy wokalista

grupy Matthias Kupka jest zaś

prawdziwym muzycznym objawieniem,

które wprowadza kapelę na

zupełnie nowe muzyczne horyzonty.

Oczywiście można było trochę

poeksperymentować, ale płyta i tak

zasługuje na szczerą piąteczkę. (5)

Tanagra - Meridiem

2019 Self-Released

Marek Teler

Przykład tej płyty potwierdza, że

amerykańska scena tradycyjnego

metalu nie jest tylko zamierzchłym

wspomnieniem sprzed lat, bowiem

w USA wciąż są młode zespoły kultywujące

dawne tradycje. Tanagra

dorobiła się już dwóch, niezależnie

wydanych, albumów, a na tym najnowszym

idzie jeszcze dalej niż na

debiutanckim "None Of This Is

Real". Już na tamtej płycie było

słychać, że panowie lubują się w

długich, inspirowanych doom metalem

utworach, ale na "Meridiem"

mamy tych kolosów jeszcze

więcej - raptem jeden utwór nieznacznie

przekracza cztery minuty,

pozostałe trwają od ośmiu do blisko

piętnastu minut. W dodatku

zespół nie kombinuje: jeden z tych

najdłuższych dostajemy na otwarcie

płyty, dopiero po nim idzie ten

krótszy i naprawdę przebojowy

"Sydria", coś na styku US power

metalu z hard rockiem. Wiodącą

rolę odgrywają w tym utworze organy,

pojawiające się często również

w innych kompozycjach (w

"The Hidden Hand" mamy nawet

grane na nich solo), w aranżacjach

kilku utworów wykorzystano też

skrzypce - nie wiem czy oryginalne,

czy też samplowane, ale fajnie

wzbogacają one choćby "Across The

Ancient Desert": zaczynający się od

chóralnej partii a cappella, gdzie

ostre, surowe fragmenty przechodzą

płynnie w delikatne, balladowe

granie. Aż dziwne, że żadna, szczególnie

niemiecka, wytwórnia nie

zainteresowała się tym zespołem,

bo wiele z nich ma w swych katalogach

prawdziwe gnioty, które

"Meridiem" wyprzedza o kilka

długości. (5)

Wojciech Chamryk

Tara Lynch - Evil Enough

2019 Cargo

Trzeba przyznać, że tej Amerykance

nie zbywa na talencie: gra praktycznie

na wszystkim, ze szczególnym

uwzględnieniem gitary, komponuje,

pisze teksty, a do tego do

nagrania debiutanckiej płyty

skompletowała skład-marzenie.

Dość powiedzieć, że udzielają się

tu Vinny Appice, Tony MacAlpine,

Mark Boals, Phil Soussan i

kilku innych, może nie aż tak znanych,

ale też klasowych muzyków i

wszystko będzie jasne. Co istotne

nie jest to jakiś przypadkowy projekt

ze skokiem na kasę w roli głównej:

słychać, że w powstanie "Evil

Enough" włożono sporo pracy.

Efekt to tradycyjny heavy na modłę

lat 80. Co ciekawe nawet niekoniecznie

amerykański w stylu,

bowiem za sprawą niskiego, drapieżnego

głosy liderki, surowych riffów

i miarowych temp bardziej

kojarzy mi się to z niemieckimi zespołami

pokroju Zed Yago, ale

generalnie trzymający poziom. No,

może poza przyciężkim, sztampowym

"Kringeworthy" czy w sumie

nijakim, instrumentalnym "Gui-

Tara Rises". Takich wirtuozowskich

utworów w stylu Malmsteena

czy Vai'a, nawiasem mówiąc jednego

z nauczycieli Tary, jest na "Evil

Enough" więcej i te pozostałe są

ciekawsze, ze szczególnym uwzględnieniem

"Exit The Warrior" -

The Great Kat stawiała kiedyś na

szokujący image i pozamuzyczną

otoczkę, Tara Lynch zdecydowanie

woli grać. Mamy tu więc całkiem

obiecujący debiut, a w/w panowie

też gwarantują wysoki poziom

- warto posłuchać. (4)

Wojciech Chamryk

The Great Discord - Afterbirth

2019 The Sign

The Great Discord to założony w

2013r. szwedzki zespół grający

metal progresywny z ostrą jak

brzytwa Fią Kempe na wokalu.

Grupa ma już na swoim koncie

dwa albumy długogrające "Duende"

i "The Rabbit Hole" oraz EPkę

"Echoes". 22 marca 2019r. ukazała

się ich druga EP-ka "Afterbirth",

zawierająca cztery świeże

kawałki. Choć jest to nas krótka

muzyczna podróż, jednak niewątpliwie

bardzo intensywna! Minialbum

The Great Discord otwiera

dynamiczny kawałek "Heart" z

ostrymi gitarowymi riffami, silnie

zarysowanym brzmieniem perkusji

i mocnym refrenem. Fia od pierwszych

sekund utworu pokazuje

pazurki, a jej głos brzmi po prostu

niesamowicie. Czuć jak ogromna

siła drzemie w tej skandynawskiej

kapeli! Tytułowe "Afterbirth" rozpoczyna

się rytmicznym umiarkowanym

brzmieniem gitar, aby co

jakiś czas przechodzić w ostrzejsze

rejestry. Wokal Fii łączy tu w sobie

lekkość i siłę, aby w refrenie uderzyć

jak huragan. Ta dziewczyna

ma w sobie power! "Army of Me"

jest brzmieniowo totalnym zaskoczeniem.

Fia wprowadza do swojego

wokalu hipnotyzujący orientalny

klimat. Zwodzi nas jak syrena,

bo w refrenie znów objawia całą

siłę swojego głosu. W tym kawałku

jest coś mistycznego i magnetycznego,

a szepty i okrzyki dopełniają

dzieła. Zdecydowanie to

najlepszy kawałek na albumie, jeśli

nie jeden z najlepszych w karierze

The Great Discord. EP-kę zamyka

"Neon Dreaming", w którym, nie

licząc nieśmiałych dzwonków w

tle, Fia w całości śpiewa a capella i

prezentuje delikatniejszą odsłonę

swojego wokalu. Daje tu popis

swoich niezwykłych umiejętności,

serwując nam zarazem solidną dawkę

emocji od wzruszeń po strach.

Ten ostatni pojawia się przede

wszystkim na samym końcu, kiedy

słyszymy dźwięki płonącego stosu i

krzyków płonącej kobiety… Można

śmiało powiedzieć, że The

Great Discord doskonale wiedziało,

jakie cztery kawałki wrzucić do

EP-ki, aby utrzymać uwagę i zachwyt

słuchaczy. Każdy utwór to

osobne dopracowane i dopieszczone

w każdym calu dzieło. Przede

wszystkim jednak budzące emocje

rozmaitej maści. A przecież o to

chodzi w muzyce. Może EP-ka była

trochę pójściem na łatwiznę, ale

naprawdę tu nie ma się do czego

przyczepić. (6)

Marek Teler

The Nightmare Stage - When

The Curtain Closes

2019 Pure Steel

Kiedy ma się do czynienia z nieznaną

dotąd kapelą metalową, to

zwykle można obstawiać w ciemno,

że pochodzi ona albo z Niemiec,

albo USA. Tak, z tego kraju,

który - paradoksalnie - był kiedyś

gigantem również na metalowym

poletku, a teraz cofnął się w rozwoju.

Popularność ciężkiej muzyki

w sensie komercyjnym czy zainteresowania

mediów można tam

więc lokować w granicach błędu

statystycznego, tymczasem nowe

zespoły wciąż powstają. Może akurat

The Nightmare Stage nie są

żadnymi debiutantami, bo przecież

kojarzę wokalistę Scotta Olivę

z Wind Wraith, a pierwszy album

wydali już dziewięć lat temu,

ale teraz wracają do pełnej aktywności

za sprawą jego następcy

"When The Curtain Closes". Jeśli

ktoś lubi heavy/power metal w

amerykańskim wydaniu, powinien

bez dwóch zdań odżałować żądaną

za ten krążek kwotę, bowiem zawarty

na nim materiał jest wart

tego wydatku. Panowie grają ostro,

ale też całkiem melodyjnie, lubują

się w wielowątkowych, rozbudowanych

kompozycjach, chętnie wykorzystując

w nich syntezatorowe czy

organowe brzmienia. Nie znaczy to

oczywiście, że gitara została zepchnięta

na plan dalszy: Craig Besemer

i Mark Muchnik zostawiają

sobie wzajemnie sporo miejsca,

czego dowodów w postaci "Returns

Again" czy "From Below" mamy tu

całkiem sporo. O klasie przywoływanych

w prasowej notce Queensryche

czy Fates Warning nie ma

tu co prawda mowy, ale "When The

Curtain Closes" to udany, solidny

materiał - tak akurat na: (4).

The Riven - The Riven

2019 The Sign

Wojciech Chamryk

Już jakiś czas temu zaczęły pojawiać

się głosy, że ten cały retro/vintage

rock już długo nie pociągnie,

bo każda moda ma swój kres,

szczególnie obecnie. Tymczasem

mija rok za rokiem i nie dość, że

publiczność nie ma dość starego,

dobrego rocka w świeżej odsłonie,

to wciąż powstają grające go zespoły.

The Riven są - to żadna niespodzianka

- ze Szwecji, a "The Riven"

jest pierwszym albumem tego

młodego kwartetu ze Sztokholmu.

Surowy, dynamiczny heavy rock z

odniesieniami do bluesa, w dodatku

zagrany i zaśpiewany z pasją i

na poziomie - inni mogą sobie narzekać,

ja to kupuję, szczególnie że

Totta Ekebergh śpiewa porywająco,

choćby w kojarzącym się z

Janis wstępie a cappella do "Fortune

Teller", a i wrzasnąć potrafi tak,

że nie ma zmiłuj ("Edge Of Time").

Jest też coś bardziej balladowego

("Finnish Woods") i przebojowego

("Shadow Man"), tak więc fani

Blues Pills, MaidaVale, Pristine

156

RECENZJE


czy Lucifer powinni sprawdzić tę

płytę. (5)

Wojciech Chamryk

Toxik Attack - Assassinos em

Série

2019 Helldprod

Portugalski Toxic Attack debiutuje

niniejszą płytą w długogrającym

wymiarze - wcześniej mieli na koncie

tylko kasetowe demo i EP z pięcioma

utworami. "Assassinos em

Série" to surowy, typowo podziemny

thrash. I chociaż to raczej II liga

takiego grania, to robi ono wrażenie,

bo chłopaki nie idą na żadne

kompromisy i nikogo nie udają.

Słychać, że uwielbiają stary Kreator,

Destruction, Razor, Anthrax

czy Possessed, nie unikają odniesień

do tradycyjnego/speed metalu,

znają też Hellhammer i Celtic

Frost - jak dla mnie niczego więcej

nie trzeba. Mnóstwo w tych dziewięciu

utworach młodzieńczej werwy

i zadziorności, ostra łupanka

nie wyklucza pewnej chwytliwości,

a do tego oprócz 3-4 minutowych

gejzerów agresji mamy też dłuższe,

rozbudowane utwory w rodzaju

mrocznego "Pentagrama De Sangue",

potwierdzającego, że z czasem

Toxik Attack może wejść na

znacznie wyższy poziom. (3,5)

Traveler - Traveler

2019 Gates Of Hell

Wojciech Chamryk

Mamy wysyp całkiem fajnej muzyki

zza oceanu - ostatnio głównie

Kanady. Jeśli znacie Gatekeeper,

znacie pewnie też... albo jeśli nie

znacie, ale musicie poznać Traveler.

To udane zderzenie klasycznego

amerykańskiego heavy metalu

spod znaku Warlord, Manilla

Road czy Omen z tradycyjnym

NWoBHM. Płyta brzmi oczywiście

jak wykopany na giełdzie stary

winyl, ale na pewno daleko mu do

przekombinowanych płyt brzmiących

jak spod szafy, zlewu oraz retro

vintage'owych. Jeśli nie pasowała

Wam siłowa, jakby "zmęczona"

barwa głosu Jeana-Pierre'a Abbouda

w Gatekeeper, możecie być

spokojni. W Traveler Jean śpiewa

inaczej - bardziej naturalnie. Płyta

przez całe swoje "winylowe" 38 minut

trzyma tempo, nie ucieka ani

w galopady ani w popularne obecnie

doomowe walce. Poza "narracyjnymi"

liniami wokalnymi kojarzonymi

z Manilla Road urzeka

trafionymi refrenami jak choćby w

"Starbreaker", "Street Machine" czy

"Up to You". Mimo wielu amerykańskich

skojarzeń, Traveler - w

przeciwieństwie do Gatekeeper -

nie ma epickich "aspiracji". Nie

znajdziecie na niej podniosłych

hymnów, całość ciąży raczej w kierunku

dynamicznego heavy metalu

podanego z typowym dla NWoB

HM luzem. "Całość" to zresztą dobre

słowo opisujące ten krążek -

jego się po prostu dobrze słucha "w

całości". Właśnie takich płyt nam

trzeba! (4,5)

Strati

Twisted Tower Dire - Wars In

The Unknown

2019 No Remorse

Album rozpoczynają jakieś dziwne

niepokojące dźwięki. Coś jakby

wiatr, a w oddali niby startujący samolot

(chociaż ciężko jednoznacznie

określić pierwotne źródło tego

sampla), wystrzały... a po paru

sekundach rusza amerykańska

heavy metalowa maszyna, która

mimo ponad dwudziestu lat działalności

i sześciu albumów na koncie

ani myśli się zatrzymać czy

zwalniać tempo. Nic z tych rzeczy.

Utwór "Thundering" to idealne

wprowadzenie w zawartość "Wars

In The Unknown". Bębny na początku

epickiego "The North" sugerują

wojenny marsz (cały utwór

utrzymany jest w takim marszowym

rytmie), a klimatu dodają mu

niesamowite solówki i chóralny

refren. Kawałków prezentujących

tak wysoki poziom znajdziemy tutaj

jeszcze więcej. Niech przykładem

będą oparty na drażniący

riffie i ozdobiony dosyć podniosłym

refrenem "And Sharks Came

Then" oraz wręcz speed metalowy

"Eons Byond" . Momentami zdarza

się chłopakom pójść w thrashowe

zagrywki, jak w "Tear You Apart".

Nie stwierdzam tu żadnych wypełniaczy,

co się rzadko dziś zdarza.

"Wars In The Unknown" to jedna

z bardziej godnych uwagi płyt

heavy metalowych, które ukazały

się w pierwszej połowie tego roku.

(4,5)

Bartek Kuczak

Uriah Heep - Living The Dream

2018 Frontiers

Weterani z Uriah Heep są nie do

zdarcia. Mick Box jest w zespole

od samego początku, od ponad 30

lat towarzyszą mu Bernie Shaw i

Phil Lanzon, a sekcja Russel

Gilbrook i Dave Rimmer to najmłodsi

stażem i wiekiem muzycy w

tej zasłużonej dla hard rocka grupie.

Fakt, kiedyś nie była ona należycie

doceniania, nagrała też kilka

płyt o których powiedzieć słabe to

i tak zbytni eufemizm, ale od dobrych

20 lat to już na szczęście

przeszłość. Były więc niedawno

"Into The Wild" i "Outsider", pojawiła

się cała seria wydawnictw

koncertowych, teraz zaś możemy

cieszyć się zawartością "Living

The Dream", kolejnej udanej płyty

w dyskografii Heep. Już singlowy

opener "Grazed By Heaven" uderza

całkiem żwawo, by po chwili zwolnienia

w mrocznym utworze tytułowym

rozpędził się "Take Away

My Soul" z długą, przepiękną solówką

Boxa. Lanzon też nie odstaje

w tej konkurencji, bo błyszczy

choćby w purplowym "Rocks In

The Road", "It's All Been Said" (to

solo!) czy w balladzie "Waters Flowin'".

Momentami robi się też naprawdę

mocno (wspomniany "It's

All Been Said"), zespół nie unika

też krótszych, zwartych i bardzo

nośnych utworów jak "Goodbye To

Innocence" oraz "Falling Under

Your Spell". Co prawda ten pierwszy

od strony rytmicznej kojarzy

mi się z mega przebojem Golden

Earring, ale już ten drugi kopie

konkretnie - w latach 70. byłby to

pewnie spory przebój. Szkoda, że

płyta nie kończy się właśnie nim,

bo finałowy "Dreams Of Yesterday"

jest w sumie dość przeciętny,

ale i tak "Living The Dream" trzyma

poziom. (4,5)

Wojciech Chamryk

Usurper - Lords Of The Permafrost

2019 Soulseller

Nie będę oszukiwał, że znam każdy

zespół, z którym przeprowadzałem

wywiady, czasami znałem

je pobieżnie lub wcale, zaś swoją

wiedzę nabywałem z źródeł takich

Metal-Archives. Tak też było w

tym wypadku. Z tego co mi wiadomo,

Usurper miał przerwę, która

ciągnęła się od roku 2005 i jej zakończenie

nastąpiło w 2015, manifestacją,

wynikiem której jest omawiany

"Lords Of The Permafrost".

I tak, widzę dlaczego część

osób uważa Usurper za zespół,

który inspiruje się Celtic Frost.

"Ugh", niektóre motywy oraz sama

nazwa zespołu o tym świadczy

(Celtic Frost na "To Mega Therion"

ma utwór zatytułowany, a jakże,

"The Usurper"). Mogę się zgodzić,

że przy tych wolniejszych utworach

ma coś od tych Szwajcarów.

Chociażby ze względu na wstęp

czy solówki na "Beyond the Walls

of Ice". Jednak koniec tytułowego

czy "Cementery Wolf" lub "Warlock

Moon" kojarzy mi się trochę bardziej

z starszym Protector. Tak,

myślę, że jakbym miał do czegoś

porównać ten album, to będą te

dwa zespoły. Jednak ten miks wydaje

się być stosunkowo oryginalny,

szczególnie, że zespół nie spoczywa

tylko na oklepanych motywach,

ale też je rozwija. Nie jest to

drastyczne rozwinięcie, jednak jest

ono czymś, co nadaje temu zespołowi

swojemu charakterowi. Co do

"Lords Of The Permafrost", wydaje

mi się dobrym albumem powrotnym.

Miks bardziej jest skierowany

w starą szkołę (tutaj również

brzmienie się ku temu przyczynia).

Jeśli chodzi o tematykę, to

jest ona bardziej metafizyczna i

oparta na wierzeniach, o których

więcej opowiada Rick Scythe w

wywiadzie. Tak naprawdę nie mam

dużo do powiedzenia na temat

tego albumu, brzmi dobrze, brzmi

jak muzyka inspirowana klasykami

gatunku, która jednak nie brzmi

kropka w kropkę tak jak inspiracje.

Jeśli chodzi o klimat, tu czuć stęchliznę,

mróz. Czasami też można

usłyszeć wodę, chociażby na początku

"Black Tide Rising". Ocena?

Nie mam do czego się przyczepić,

może poza czasami trochę nazbyt

prostymi i repetywnymi motywami.

(4.7). Powrót w mojej ocenie

udany.

Vanik - II Dark Season

2018 Shadow Kingdom

Jacek Woźniak

Tak patrzę na tą okładkę i trochę

mi się przypomina "Opus Eponymous"

zespołu Ghost. Oczywiście

podobieństwo okładek nie zawsze

musi iść w parze z podobieństwem

w muzyce. Tak jest w tym przypadku.

Ciągnąc dalej wątek podobieństwa

z Ghostem, to muzyka

Pana Vanika jest zdecydowanie

bardziej niegrzeczna i nieokrzesana.

O ile twórczość ekipy Tobiasa

Forge jest straszna niczym duszek

Kasper w wersji kreskówkowej, to

RECENZJE 157


Vanik można porównać do zombie

z horroru klasy B w zaawansowanej

formie rozkładu, z odpadającymi

kończynami i polującego na

ludzkie mózgi. Zapytacie pewnie,

czy to takie straszne. Otóż straszne

może nie, ale komiczne na pewno.

I tak też należy podchodzić do muzykowania

Vanik. Ze sporym dystansem

i uśmiechem, a nie ze strachem

w gaciach i kijem wiadomo

gdzie. Jeżeli miałbym opisać dokładnie

muzyczną zawartość tego albumu,

to jest to fajny miks takiego

prymitywnego rockendrolla a'la

wczesny Motorhead, sporej ilości

punkowych zagrywek, luzackiego

podejścia do tematu oraz baaardzooo

złego image'u wziętego żywcem

z wczesnego Venom. Przekonuje

Was to? W takim razie

"Dark Season" jest dla Was. (3,5)

Bartek Kuczak

Venom - Storm The Gates

2018 Spinefarm

Veonom to niekwestionowana legenda

nurtu NWOBHM, a do tego

pionierzy black metalu. Co prawda

w epoce nie zawsze ich kolejne produkcje

przyjmowano ze zrozumieniem

(recenzenci potrafili napisać:

"W sumie gówno" czy "Venom to

najprymitywniejsza kapela heavy

metalowa na świecie i obcowanie z

jej nagraniami prowadzi do trwałego,

umysłowego kalectwa"), a określenia,

że "nie nagrali nic godnego

uwagi" były tymi z najłagodniejszych.

Nie mają one jednak żadnego

pokrycia w faktach, bowiem

LP's tria z Newcastle z lat 1981-85

to kamienie milowe surowego metalu,

a i podsumowujący pierwszy

okres istnienia Venom koncertowy

"Eine Kleine Nachtmusik" też

warto mieć w kolekcji. Później bywało

już jednak rozmaicie, a i teraz

jest dość kabaretowo, ponieważ

działają w najlepsze dwa Venomy:

ten Cronosa oraz Venom Inc.

Mantasa, a do niedawna też

Abaddona. "Storm The Gates"

nagrał ten pierwszy i sytuacja wygląda

tak, że owa płyta nie ma żadnego

startu do "Welcome To

Hell", "Black Metal" czy "At War

With Satan", ale nie jest też taka

najgorsza. Po pierwsze słychać od

razu, że to Venom, bo brzmi to

wszystko surowo i demonicznie, a

sam Cronos też już nikomu niczego

nie musi udowadniać. Dlatego

wiele tu utworów w dawnym stylu

grupy: nie tak zaskakujących i porywających

jak kiedyś, ale wciąż

mrocznych i mocarnych. Potwierdza

to choćby opener "Bring Out

Your Dead", równie złowieszczy "I

Dark Lord" czy "Destroyer" - może

i kalka "Warhead", ale niech tam,

brzmi konkretnie. Zaskakuje też

"Over My Dead Body", w którym

bezlitosna młócka na najwyższych

obrotach sąsiaduje z mocarnymi

zwolnieniami oraz z nastrojowym,

klimatycznym wręcz momentem w

środku utworu. Ale to tylko chwilowa

zmyłka, bo w takim "100

Miles To Hell" czy "Beaten To A

Pulp" Cronos, Rage i Dante łoją

już bezlitośnie, a do tego czasem

nawiązują też do surowości starego

punka, tak jak w "The Mighty Have

Fallen". Są też jednak niestety

utwory zdecydowanie słabsze - nomen

omen - na jedno kopyto, jak

na przykład "Immortal" czy "Suffering

Dictates" (ale solo fajne, z

czujem), dlatego całość na: (3,5).

Wojciech Chamryk

Vigilance - Enter The Endless

Abyss

2019 Dying Victims

Ależ fanie grają ci Słoweńcy na

swym czwartym już albumie! Aż

będę musiał rozejrzeć się za tymi

wcześniejszymi, bo to rasowy

heavy/speed metal o blackowym

posmaku, rzecz niczym z połowy

lat 80. Z jednej strony mamy tu

więc echa dokonań Cirith Ungol,

wymieszane z wpływami tych mocniej

grających zespołów nurtu

NWOBHM ("The Gunslinger"),

gdzie indziej zespół uderza mocno

i surowo w speedowym stylu

("Blood and Black Lace"), by po

chwili łączyć wpływy Iron Maiden

i Running Wild w siarczystym

"Stormblade". Może trochę za bardzo

idą w tę blackową manierę w

"The Return Of The Savage" (blasty,

brutalniejszy śpiew), ale z kolei

śpiewane w ojczystym języku "Crni

Kolovrat" i "Dvoglava Kaca" rekompensują

ten dysonans - blisko

tym utworom klimatem do naszego

Kata z pierwszych płyt, a w dodatku

pierwszy z nich wzbogaca

mroczne, organowe solo - klasa! (5)

Wojciech Chamryk

Vultures Vengeance - The

Knightlore

2019 Gates Of Hell

Jakiś czas temu ten włoski kwartet

wydał świetny MLP "Where The

Time Dwelt In", teraz zaś przedstawia

równie efektowną kontynuację

w postaci debiutanckiego albumu

"The Knightlore". To heavy

metal w postaci najbardziej tradycyjnej

z możliwych, inspirowany

dokonaniami grup nurtu NWOB

HM, amerykańskiego oraz kanadyjskiego

power/epickiego metalu,

ale też i sceny kontynentalnej, z

Bathory, Celtic Frost i Mercyful

Fate na czele. I bez cienia przesady

mogę tu napisać, że ci młodzi Włosi

grają na poziomie, czują tę muzykę

i są niezwykle wiarygodni w

tym co robią. Fani, pasjonaci czy

maniacy - jak zwał tak zwał, ale

słychać, że uwielbiają oldschoolowy,

mroczny i surowy hard 'n'

heavy, a do tego z powodzeniem

próbują wnieść do tych klasycznych

dźwięków coś swojego.

Efekt to osiem świetnych utworów:

pięć dłuższych, rozbudowanych,

bardziej w epickim duchu, dopełnionych

trzema krótszymi, ostrymi

numerami, kiedyś pewnikami na

single. Jak dla mnie najciekawsze

są tu "A Great Spark From The

Dark" i "Chained By The Night",

ale "The Knightlore" jest dopracowana

jako całość i zapychaczy na

niej nie uświadczymy. (5)

Wojciech Chamryk

Warrel Dane - Shadow Work

2018 Century Media

Pod koniec roku 2017 pożegnaliśmy

sławnego wokalistę o wyjątkowo

charakterystycznym głosie -

Warrela Dane'a. Nieoczekiwana

śmierć spotkała go w wieku 56 lat.

Dane odszedł w trakcie nagrywania

swojego drugiego solowego albumu.

Mimo przeciwności losu, album

ujrzał światło dzienne dzięki

dzisiejszej technologii i pracy pozostałych

muzyków. "Shadow

Work" to płyta, która ukazała się

prawie rok po śmierci wokalisty i

na pewno była rewelacyjnym prezentem

dla fanów, którzy nie spodziewali

się usłyszeć już nowej

twórczości muzyka. "Shadow

Work" składa się z ośmiu utworów,

które tworzą trochę ponad

czterdziestominutową całość. Album

rozpoczyna "Ethereal Blessing",

czyli klimatyczne intro w dobrym

stylu, jednak po jego brzmieniu

ciężko przewidzieć jakiego klimatu

nabierze reszta płyty. Im dłużej

słucha się krążka, tym brzmi on

lepiej. Muzycznie wszystko jest dopięte

na ostatni guzik i sferę instrumentalną

mogłabym ocenić na 5+.

Wokal Dane'a jest natomiast

czymś, co się kocha lub nienawidzi.

Osobiście nie potrafię stwierdzić,

po której jestem stronie, ponieważ

ma swoje momenty, kiedy

przy wyższych rejestrach mam ciarki,

jednak w niektórych utworach

czuję się nim po prostu zmęczona.

"Shadow Work" brzmi bardzo podobnie

do twórczości Nevermore,

czemu z jednej strony nie ma co się

dziwić, z drugiej natomiast normalnym

jest jeśli oczekuje się czegoś

innego, nowego, a przede wszystkim

charakterystycznego dla tego

konkretnego zespołu. W końcu po

coś Warrel Dane postanowił działać

pod własnym nazwiskiem, jakby

bycie wokalistą było dla niego

za małym osiągnięciem. Okres

między nowowydanym krążkiem a

poprzednim to dobre 10 lat. Być

może długą przerwę można usprawiedliwić

zaangażowaniem Dane'a

w zespole Sanctuary. Trochę utrudnia

to jednak określenie stylu jaki

wokalista przedstawił w solowej

karierze, ponieważ musimy zadowolić

się jedynie dwiema płytami.

Jedyną rzeczą, która mnie nie zachwyciła

jest okładka. Z jednej

strony rozumiem koncept i to, jak

powinna się wpasować do tytułowego

cienia, jednak jest mało wyraźna

i najzwyczajniej autor mógł się

bardziej postarać; na przykład zastosowaniem

kontrastu w barwach.

Mimo wokalu w centrum uwagi na

tym albumie kupili mnie brazylijscy

muzycy, którzy odwalili kawał

dobrej roboty. Nawet jeśli tylko

odtworzyli wizję frontmana, zrobili

to genialnie. To sprowadza mnie

do kolejnego plusa dla Dane'a za

znalezienie i wybranie zespołu do

tego albumu. Całość jest tak dobra,

że jeszcze bardziej można opłakiwać

utratę utalentowanego wokalisty.

Moja ocena całokształtu albumu

to 4,5/6 i choćbym chciała dać

więcej, obawiam się, że byłoby to

naciągane ze względu na śmierć artysty.

Niemniej jednak absolutnie

polecam ten album każdemu fanowi

melodyjnego wokalu i porządnie

zagranego progresywnego metalu.

Paulina Manowska

Waste Of Space Orchestra -

Syntheosis

2019 Svart

Kiedy dokładnie rok temu podczas

festiwalu Roadburn połączone siły

Oranssi Pazuzu i Dark Buddha

Rising pod nazwą Waste Of Space

Orchestra wykonali jeden

utwór, prawdopodobnie nikt nie

spodziewał się tego co nastanie później.

Po festiwalu oba zespoły po-

158

RECENZJE


stanowiły stworzyć razem płytę.

"Syntheosis", bo o niej tu mowa

nie jest zwykłą kolejną płytą, która

została wydana, nie jest to też album,

dla każdego. To arcydzieło

muzyki psychodelicznej z elementami

black metalu, doomu zabiera

słuchacza, gotowego poświęcić całą

swoją uwagę na płycie, w podróż z

której nie powróci już taki sam.

Opis całego albumu wypadałoby

zacząć od podziału muzyków w

tworzeniu tej historii, gdyż mamy

tutaj trzech wokalistów i każdy z

nich opowiada nam swoją historię

na albumie: The Shaman (Vesa

Ajomo) - widzi uciskającą wizję z

ponurej przyszłości ludzkości. The

Seeker (Juho Vanhanen) - poszukuje

prawdy w nieznanych wymiarach

tajnymi metodami. The Possessor

(Marko Neuman) - deprawuje

inne osoby, manipulując nimi

w swoim złowieszczym planie. Album

tworzy dziewięć kompozycji,

które zlewają się w jeden długi i

cholernie interesujący utwór. Mamy

tu wszystko rozwinięcie, środek

i zakończenie. Dużą częścią albumu

są partie instrumentalne,

które są wprost genialne, pojawiający

się wokal jest tak różnorodny i

ciekawie osadzony w warstwie muzycznej,

że historii przedstawionej

przez finów słucha się z zaciekawieniem.

Album jeśli poświęci mu się

czas na przesłuchaniu go w pełnym

skupieniu, na pewno zapewni niesamowite

przeżycie. Jak dla mnie

jest to mocny kandydat na album

roku 2019. (6)

Kacper Hawryluk

West of Hell - Blood of the Infidel

2019 Self-Released

West of Hell jest zespołem, który

poświęca dużo swojego czasu na

nagranie albumu. Powstał w roku

2002, natomiast swój pierwszy album

wydał dopiero w roku 2012.

Kolejny album, czyli omawiane

"Blood of the Infidel" został wydany

siedem lat później, tj. w roku

2019. Zespół nie śpieszył się z wydaniem

kolejnego albumu. Mogę

powiedzieć, że ten poświęcony

czas jest słyszalny w jakości materiału.

Brzmienie albumu w większości

jest bardzo dobre, być może

jedynie perkusja wymagałaby poprawy.

No nie podoba mi się ona.

Poza tym, trochę maniera wokalna

na "Mankind Commands" wydaje

się wymuszona, bardziej przypominająca

coś z krawędzi nu-metalu

zmieszanych z grindem… sam się

zdziwiłem gdy to napisałem, więc

może już to pominę. Same wokale

są stosunkowo zdywersyfikowane,

od śpiewu, poprzez bardziej charkliwe

i chropowate wokale, co prezentuje

wcześniej wymieniony

utwór. Dobra, skoro narzekam, to

jeszcze wymienię, co mi się nie do

końca podobało. Niektóre motywy

są stosunkowo odtwórcze, arpeggio

i te dziwnie brzmiące zakończenia

taktów perkusji, jak i następująca

nieparzysta rytmiczności zmieszana

z wokalem stylizowana na System

of a Down nie jest czymś

oryginalnym… chociaż z drugiej

strony West of Hell robi to lepiej

od wcześniej wspomnianego. Solówki

na albumie to raczej średniaki,

które w wielu wypadkach nawet

nie wybijają się do przodu w produkcji.

I znowu te wokale, które

przy drugim odsłuchaniu zauważyłem

na "The Machine"… z pozytywów

natomiast to riff z 1:15,

całkiem spodobał mi się w swej

prostocie. Ogólnie rozumiem też

podejście zespołu do swojej muzyki,

chce stworzyć natężenie poprzez

zróżnicowane manier wokalu,

które wychodzą na pierwszy

plan. Udaje się im to, ale uwydatnia

też pewne, bardziej "nastoletnie

i modne" podejście do tej

muzyki tą sferą. Jednak, jak wcześniej

napisałem o riffach, tak z tego

samego utworu 3 minuta też całkiem

dobrze została zrealizowana.

Następujące po tym utworze intro

zagrane na gitarze akustycznej do

"Dying Tomorrow" nie jest wyjątkowe

w założeniu, niemniej brzmi

jak dobrze zrealizowany motyw,

który w środku wstępu przypomniał

o "Crystal Ann" Annihilatora.

Ogólnie sekcja rytmiczna i motywy

(z pominięciem wcześniej wymienionych

przypadków) tworzące ten

album podobały mi się, jakkolwiek

proste i kliszowe by nie były - a

często nie są. Czasami trochę nawet

są trochę niewyraźne i połączone

od czapy, jak w wypadku

"Chrome Eternal", ale nie jest to aż

tak istotne dla mnie tutaj. Tematyka

albumu? Społeczeństwo,

wpływ mediów społecznościowych,

jednostka, rewolucja, niewolnictwo.

Raczej przyziemna tematyka,

odnosząca się do roli człowieka w

społeczeństwie i wobec otaczającego

go świata. Ulubiony utwór:

"Hammer and Hand". Album muzycznie

nie do końca udany, dlatego

tylko (4), ale myślę, że fanom

nowoczesnego mieszania progu z

klasycystycznymi motywami (trochę

czasami ten album brzmi Helstarowo)

i pewnymi typowymi metalowymi

zagraniami (tj. właściwymi

thrash i death metalowi). Niestety

ja nie czuję trochę tych wokali.

Witherfall - Vintage

2019 Century Media

Jacek Woźniak

Podczas prac nad ubiegłorocznym

albumem "A Prelude To Sorrow"

Witherfall nagrali też dwa covery.

Początkowo "A Tale That Wasn't

Right" Helloween i "I Won't Back

Down" Toma Petty'ego miały być

bonusami czy stronami B singli, ale

ostatecznie stały się zaczynem zupełnie

nowego wydawnictwa. "Vintage"

to EPka przygotowana na

akustyczną trasę z Sonata Arctica,

pokazująca inne oblicze Witherfall,

grupy grającej przecież na co

dzień power metal w progresywnej

odsłonie. Ta pierwotna odsłona zespołu

wokalisty Josepha Michaela

(Sanctuary) i gitarzysty Jake'a

Dreyera (Iced Earth) nie powala

jednak niczym szczególnym, co potwierdza

rozwleczony i nudny niczym

owe flaki z olejem "Vintage"

w albumowej wersji z "A Prelude

To Sorrow" - owszem, wokalista

jest świetny i tyle. Fragmenty tej

samej kompozycji w akustycznej

odsłonie, nagrane jako "Vintage I" i

"Vintage II", przedzielone "Nobody

Sleeps Here…", numeru znanego z

debiutanckiego CD "Nocturnes

And Requiems" są znacznie ciekawsze,

zagrane z polotem, czerpiące

choćby z flamenco i fenomenalnie

zaśpiewane - formuła unplugged

podpasowała Witherfall nad wyraz.

Fajnie brzmi też akustyczna

wersja "Ode To Despair" z drugiego

albumu, przyjemny jest też "The

Long Walk Home (December)", oryginalnie

opublikowany jako cyfrowy

singel. Z wymienionych na początku

coverów ciekawszy jest "I

Won't Back Down" - zagrany z nerwem,

tylko z wykorzystaniem gitar,

świetnie też zaśpiewany. Nie

mogę tego niestety powiedzieć o "A

Tale That Wasn't Right", bo w nim

Michael nieco przesadził z naśladownictwem

Michaela Kiske, zaś

aranż też jest jakiś bezbarwny: gitary

uderzają mocno, ale bez klasy

oryginału, za dużo tu też klawiszy.

Całość jest jednak na tyle ciekawa,

że można "Vintage" posłuchać.

(3,5)

Wojciech Chamryk

Wretch - Man And Machine

2019 Pure Steel

"Man And Machine" to drugi album

Wretch nagrany z Juanem

Ricardo jako wokalistą. Człowiek

ten dysponujący barwą głosu, którą

można porównać do Bruce'a

Dickinsona oraz Michaela Kiske

nieźle odnalazł się w tym zespole

oraz estetyce, w której się on porusza.

Mimo wokalu, od strony

muzycznej album "Man And Machine"

jest bardzo amerykański,

jeśli chodzi o podejście do heavy

metalu. Idealnie połączenie melodyjności

i ciężaru charakterystyczne

dla US power metalu w jego

najbardziej klasycznej formie. No

kurde, posłuchajcie takiego "Destroyer

Of Worlds" czy "Schwarzenberg"

(tego utworu to same Maideny

i inne Helloweeny mogłyby

zazdrościć, tyko nie potrzebnie go

trochę na siłę przedłużają w końcówce).

Na uwagę zasługuje także

epicka historia zatytułowana "The

Inquisitor History". Nie trzeba być

specjalnie bystrym, by domyślić

się, że składa się ona z trzech części,

mianowicie "Castle Black", "The

Inquisitor" oraz "Fire, Water, Salt

And Earth". Jako ciekawostkę warto

wspomnieć, że Nick i kumple

zaserwowali nam, także cover Judas

Priest, a konkretnie "Steeler".

Ciężko tu napisać, by nadali temu

utworowi całkowicie nowe życie,

jednakże w ich wykonaniu słucha

się goi równie przyjemnie, co w

oryginale. (4,5)

Xentrix - Bury the Pain

2019 Listenable

Bartek Kuczak

Moje pierwsze wrażenie? O Xentrix

wrócił, chyba nawet z tym samym

wokalistą (Patrzy na metalarchives).

Ahaa. W sumie na tym

tytułowym brzmiał trochę inaczej.

W każdym razie, jak dla mnie, wokaliście

udaje się nawiązać do maniery

wokalnej Chrisa Astleya.

Jest ona bardziej chropowata w wykonaniu

Jay Walsha, ale jestem w

stanie tu usłyszeć podobieństwo.

Jednak, "Bury The Pain" jako album

nie jest do końca tym, z czego

Xentrix jest znany. Tak, są te elementy

składowe, które tworzyły albumy

takie jak "Shattered Existence"

czy "For Whose Advantage", na

przykład ujawniają się na "There

Will Be Consequences" bądź na

"World of Mouth". Da się też

stwierdzić, że jest to muzyka Xentrix,

w pewnych momentach, jak

również w części motywów "The

Truth Lies Buried", gdzie raczej

odczuwamy, że to jest jakaś typowa

kapela nowego nurtu metalu.

Wstępy do niektórych utworów są

dłuższe i mają bardziej medytacyjny/niepokojący

klimat. niż te, które

występowały na np. "For Whose

Advantage". Szczególnie z klasycznym

wstępem do utworu tytułowego

tamtego albumu. Nie pomaga

też fakt, że Xentrix był prekurso-

RECENZJE 159


rem większości motywów, które

potem zostawały wykorzystywane

przez nowofalowy milenijny

thrash. No i Xentrix w pewien sposób

nawiązuje do swoich motywów,

jednak przez ich wytarcie

może się części wydawać, że to już

nie ten Xentrix, który znali. Pomijając

to zagadnienie, nie mogę się

przyczepić zbytnio do wykonania,

motyw z "The Truth Lies Buried"

jest jednym z lepszych wstępów na

tym albumie, gdzie np. taki "Let

The World Burn" czy "Bury The

Pain" brzmi jak coś typowego, naprawdę

typowego dla tego gatunku.

Myślę, że to jest główny problem

tego albumu, jeśli chodzi o

jego wizerunek. Nie pomógł fakt,

że sam album został opóźniony

przez relacje i odejście pierwszego

wokalisty z zespołu w 2017r. Sama

tematyka albumu między innymi

rozciąga się od motywu złości i

działań podejmowanych pod wpływem

gniewu ("The Red Mist Descends",

"Bury The Pain"), przez

utwory inspirowane wydarzeniami

politycznymi ("There Will Be Consequences")

aż do komunikacji

("World of Mouth") per se. Wykonanie

jest wystarczające, choć jak

dla mnie jest za dużo środka. Myślę,

że (4) jest adekwatną oceną, i

jak na powrót zespołu po wydarzeniach

w nim, jest to całkiem

dobra robota. Nawet jeśli nie

brzmi ona w pełni jak muzyka od

Xentrix.

Jacek Woźniak

Yngwie Malmsteen - Blue Lightning

2019 Mascot

Malmsteen ponoć już od jakiegoś

czasu interesuje się bluesem, stąd

pomysł nagrania płyty utrzymanej

w tej stylistyce. Jednak plany/chęci

to jedno, a ich realizacja drugie.

Dlatego Szwed nie będzie drugim

Joe Bonamassą, bo kompletnie

nie czuje tej stylistyki, będąc fenomenalnym

technicznie, ale niewolnikiem

neoklasycznego stylu. W

dodatku "Blue Lightning" to płyta

kuriozum - raptem cztery numery

autorskie i osiem coverów, więc

trudno tu mówić o jakimś zwartym

materiale. Z premierowych wyróżnia

się tytułowy, chociaż to w sumie

i tak typowy Malmsteen, a

patenty zgrane już do bólu. Pozostałe

są zdecydowanie słabsze -

może to jakieś odrzuty z wcześniejszych

płyt? Nieporozumieniem

jest też "Smoke On The Water",

jedna z najsłabszych wersji klasyka

Purpli jaką słyszałem. "Demon's

Eye" brzmi ciut lepiej, ale nasz guitar

hero i tak nie odmówił sobie

przyjemności "zabłyśnięcia" - nie

mija nawet minuta utworu, gdy po

pierwszym refrenie już gra solo, po

czym powtarza je po kolejnym -

nuda i tyle. Z Hendrixem nie jest

lepiej. Malmsteen gra i nagrywa

jego utwory od lat 80., czasem też

inspiruje się stylem Mistrza w

swoich własnej twórczości ("Magic

City" z CD "Perpetual Flame"), ale

tutaj "Purple Haze" i "Foxey Lady",

mimo tego, że Yngwie poczynił

słyszalne postępy wokalne, to

jakieś przyciężkie, toporne parodie,

mające się nijak do klasy oryginałów.

Nawet naznaczony skazą

plastikowego brzmienia i pop music

połowy lat 80. "Forever Man"

Erica Claptona brzmi w porównaniu

z wersją Szweda niczym arcydzieło,

"Paint It Black" Stonsów

też rozłożył. Gdyby nie wspomniany

już "Blue Lightning", bujający na

bluesrockową modłę "Blue Jean

Blues" (chociaż wersja ZZ Top z albumu

"Fandango" i tak pozostaje

niedościgniona) czy "While My

Guitar Gently Weeps" The Beatles,

to nie byłoby na tej płycie niczego

godnego uwagi - sorry Yngwie,

najwidoczniej skończyłeś się,

tylko nikt nie odważył ci się tego

powiedzieć. (1,5)

Zarpa - Viento Divino

2019 Pure Steel

Wojciech Chamryk

Vicente Feijóo to prawdziwy tytan

hiszpańskiego metalu, człowiek

żyjący muzyką 24 godziny na

dobę. Inaczej być nie może, bo

prowadzony przez niego zespół rok

w rok wydaje płytę lub dwie - jeśli

nie dostępną szerzej, to w kolekcjonerskich

nakładach, takich dla

najwierniejszych fanów. Najnowsza

"Viento Divino" należy do

pierwszej grupy i to kolejny przykład

rasowego hard 'n' heavy w duchu

lat 70. i 80., tak archetypowego,

jak to tylko możliwe. Wiele

młodszych zespołów też próbuje

tak grać i chociaż wiele z tych prób

jest całkiem udanych, to jednak w

przypadku Zarpy od razu słychać,

że ci ludzie dorastali w czasach powstawania

hard rocka, chłonęli

wtedy każdy mocniejszy dźwięk i

grają taką muzykę od kilkudziesięciu

lat. Stąd tak wiele na tej płycie

odniesień do starego, dobrego hard

rocka (świetny opener "Al Despertar",

"El Dia Final"), ale też ognistego

metalu wczesnych lat 80.

("Corazon De Dragon", "Tiempo

de Luchar"). Na pewno więcej niż

na poprzedniej płycie mamy tu

partii syntezatorów, ale to szlachetne,

na przykład organowe brzmienia,

żadne nowomodne, syntetyczne

bity, tak ostatnio popularne

wśród zespołów chcących dotrzeć

do młodszej publiczności ery

streamingu. Potwierdza to choćby

orientalny w klimacie "Los Ojos De

Ibrahim" - bez tych klawiszowych

partii na pewno nie brzmiałby tak

mrocznie i tajemniczo. Podsumowując:

"Viento Divino" to cudownie

staroświecka płyta dla fanów

oldschoolowego grania na poziomie.

(5)

Wojciech Chamryk

Zig Zags - They'll Never Take

Us Alive

2019 RidingEasy

"They'll Never Take Us Alive"

jest albumem amerykańskiej grupy

Zig Zags, która najwyraźniej gra

muzykę inspirowaną gatunkami

takimi jak punk, hard rock oraz

heavy metal. W sumie mogę

stwierdzić, że zawartość tego albumu

składa się z utworów utrzymanych

w tej stylistyce. Chociażby

"God Sized" brzmi jak coś inspirowanego

Black Sabbath i Saint

Vitus z wpływem stoner rocka.

"Punk Fucking Metal" brzmi trochę

jak pierwsza Metallica przemieszana

z starym Venom. "Fallout" w

swej prostocie brzmi znajomo, ale

nie mogę sobie przypomnieć z czego

kojarzę ten motyw. "No Way

Out" i "The Shout" bierze trochę z

Budgie. "Nothing to Do" brzmi

natomiast jak coś z gatunku surf

rocka. Co do punk rocka "They'll

Never Take Us Alive". Jeśli chodzi

brzmienie, to raczej ono stara się

utrzymać tę stylistykę z lat osiemdziesiątych.

I udaje mu się całkiem

dobrze. Tematycznie odnosi się do

filmów ("Ms 45", "Killer of Killers"),

doświadczeń członków zespołów

("They'll Never Take Us

Alive", "Punk Fucking Metal"),

środowiska metalowego ("No Way

Out"), supermocy ("Shout") czy

obrony osobistej. Ten album jest

apoteozą muzyki lat 80. wykonaną

całkiem poprawnie i prostą kompozycyjnie.

Sekcja basu, gitar i perkusji

na tym albumie brzmią całkiem

dobrze. "Nothing To Do" jest

moim faworytem na tym albumie,

choć intro na "Punk Fucking Metal"

też dobrze zabrzmiało... Najmniej

podobał mi się na tym albumie

"God Sized", szczególnie wstęp i

zakończenie. Myślę, że jest to dobry

hołd dla lat 80. (4,4) A okładka

albumu to idealnie obrazuje.

Jacek Woźniak

313 - Three Thirteen

2019 Divebomb

Zdumiewające ile jeszcze czeka nas

muzycznych odkryć. Co rusz ukazują

się na rynku kolejne wydawnictwa

ukazujące niepublikowany

materiał grup, których żywot trwał

zaledwie parę lat. Po przesłuchaniu

tych płyt nierzadko można złapać

się za głowę, czemu taki materiał

dotychczas się nie ukazał. Do takich

kapel na pewno można zaliczyć

amerykański 313 (Three

Thirteen). Na początku 2019 firma

Divebomb Records wypuściła

liczący sobie limit 500 sztuk krążek

kompilacyjny nazwany po prostu

"Three Thirteen". Ten album

to połączenie dwóch sesji grupy z

Pensylwanii. Pierwsze dziesięć

utworów to pochodzący z 1985 roku

zapis Gamut Sessions, natomiast

kolejne osiem to Aircraft

Studio Sessions (1987). Z tym

drugim zapisem fakt jest taki, że

miał być to debiut 313, ale jego

realizacja nie doszła do skutku. Jak

pokazała historia heavy metalu,

nie byli jedyni w takiej sytuacji.

Szkoda jedynie, że otrzymujemy te

kompozycje dopiero teraz, bo naprawdę

jest to solidna dawka

speed/heavy metalu. Całość liczy

sobie około siedemdziesięciu minut,

więc ciężko przyswoić za jednym

podejściem. Warto potraktować

"Three Thirteen" jako dwie

osobne płyty. Stylistycznie aż tak

mocno się od siebie sesje nie różnią,

więc tym bardziej przerwa

pomiędzy nimi będzie wskazana,

żeby nie zlały się w jedną jednolitą

papkę. Numery porywają od pierwszych

sekund. To naprawdę dobrze

zagrany speed/heavy metal z

amerykańskiej szkoły gatunku, kojarzący

się momentami chociażby z

świetnym Riot. Dużo charakterystycznej

pracy gitar, mieszanie w

sekcji rytmicznej i, to co lubię,

wyraźny, melodyjny wokal. Kompozycje,

biorąc pod uwagę natłok

muzyki, nie nudzą i nawet jeśli

ktoś zdecyduje się na przesłuchanie

"Three Thirteen" jednym

ciągiem nie odczuje zmęczenia.

Szkoda, że taki materiał nie doczekał

się wydania wcześniej. Naprawdę

może się podobać, a wydany

pod koniec lat 80. mógłby zrobić

niemałe zamieszanie. Teraz muzycy

grupy mogą odczuwać jedynie

satysfakcję z tego, że ich muzyka

po latach brzmi świeżo i wciąż

intryguje.

Adam Widełka

160

RECENZJE


Acid Drinkers - 1990-2000

2019 MetalMind

Początki Acid Drinkers sięgają

1986 roku, jednak tak naprawdę

zespół zawiązał się w roku 1989.

Na polski rynek wdarł się szturmem

w 1990 roku wraz z wydaniem

debiutanckiego albumu "Are

You a Rebel?". Ich crossover/

thrash plus humorystyczne teksty

przyciągnęły szerokie grono odbiorców.

Tę passę - mniej lub bardziej

- podtrzymywali po przez

"Dirty Money, Dirty Tricks",

"Strip Tease", "Vile Vicious Vision"

aż do "Fishdick". Wraz z

"Infernal Connection" (1994) następuje

odświeżenie stylu, bowiem

od tej płyty zespół postanawia

sprawdzić się w nowocześniejszym

i bardziej dosadnym metalu. Czego

"High Proof Cosmik Milk" wydaje

sie kulminacją. Zmiany te przyjąłem

bez entuzjazmu ale o dziwo

zostało we mnie sporo animuszu,

bo wytrzymałem z nimi, aż do

krążka "Broken Head". Za to kapela

zyskała nowych fanów i zdaje

się podbiła słupki popularności

jeszcze bardziej. Później stykałem

się z muzyką Kwasożłopów dość

sporadycznie, a w zasadzie dopiero

w ostatnich latach, dzięki temu, że

muzycy wrócili do swoich korzeni.

Choć tak naprawdę nowoczesny

metal w ich muzyce zupełnie nie

przepadł. Jednak ten okres nie dotyczy

najnowszego wydawnictwa

MetalMind zatytułowanego

"1990 - 2000". Box ten zawiera

jedenaście albumów wydanych

przez Acid we wspomnianym etapie

czasu, od "Are You a Rebel?"

do "Broken Head". Generalnie

masa muzyki i to niezłej muzyki.

To, że pierwsze pięć albumów jest

dla mnie ciągle najlepsze i niedoścignione,

jeśli chodzi o ten zespół,

to zrozumiałe. Jednak przesłuchując

ponownie pozostałe płyty mogę

stwierdzić, że mimo tej nowoczesności,

to ciągle ten sam Acid. Ich

muzyczny szkielet jest niezmienny.

Przez co po latach tych płyt

dało się słuchać, a owe groove i inne

stylistyczne nowości nie stanowiły,

aż tak wielkiego dyskomfortu.

Ogólnie rzecz biorąc, takie wydawnictwa

jak box "1990-2000",

skierowane są do największych

fanów lub zupełnie niepoprawnych

kolekcjonerów. Z takiej publikacji

może być również zadowolony, dopiero

co wchodzący adept ciężkiego

grania, który chce poznać dany

zespół. Jednak MetalMind zadbało

o atrakcje czyli szeroki zestaw

bonusów. Na każdym dysku znalazły

się dodatkowe nagrania, wśród

których, jak zapewnia wytwórnia,

są absolutne rarytasy, nigdy wcześniej

niepublikowane kompozycje,

demówki, wersje koncertowe, remiksy

utworów czy też teledyski. Jest

to mały haczyk, na który jednak

można się skutecznie złapać.

Dodatkowo jest grupa książeczka,

która zawiera spore wprowadzenie

autorstwa Leszka Gnoińskiego,

komentarze Titusa do niektórych

bonusów, teksty utworów oraz cała

masa archiwalnych zdjęć. Największą

bolączką tego boxu, szczególnie

dla kolekcjonerów, są płyty w

tekturkach tzw. repliki longplayów.

Ci jedynie tolerują "firstpresy"

w "jewelcase'ach". Mimo wszystko

można się zastanowić nad posiadaniem

"1990-2000", jak wspominałem,

to kawał muzy autorstwa ciągle

żywej legendy polskiego heavy

metalu, Acid Drinkers.

Artillery - Fear of Tomorrow

2019 Dissonance

\m/\m/

Gdyby ktoś zapytał mnie niespodziewanie

o duńską scenę thrash

metalową - powiem bez bicia -

miałbym nie lada zagwozdkę. Nie

ma tak naprawdę zbyt wielu załóg

znanych szeroko na świecie. Jest jednak

grupa, która z powodzeniem

działa od 1982 roku i nadal trzyma

się nieźle mimo rotacji składu. Mowa

oczywiście o Artillery. Ich popularność

opiera się, nie ma co do

tego wątpliwości, na świetnym materiale,

który wydawali na początku

kariery. Chodzi tutaj o trzy

pierwsze longplaye, pojawiające się

kolejno w latach 1985, 1987 i

1990. Albumy "Fear of Tomorrow",

"Terror Squad" i "By Inheritance"

to dziś klasyka thrash

metalu. Tym bardziej cieszy, że pojawiają

się ładne reedycje tych krążków

przez niezastąpione Dissonance

Productions. Przynajmniej

na razie dwóch pierwszych. Album

"Fear of Tomorrow" nadal brzmi

dobrze. Przypomnienie sobie tych

dźwięków było jak odkurzenie starych

zestawów klocków LEGO.

Czas obszedł się z tą muzyką bardzo

łaskawie, ale sam materiał został

po prostu dobrze napisany.

Jest to thrash szybki, kąśliwy ale

nie pozbawiony swego rodzaju finezji.

Artillery na swoim debiucie

flirtuje z heavy metalem, ale też

okazuje się pilnym uczniem. Momentami

"Fear of Tomorrow" może

kojarzyć się z wczesnym Slayerem,

ale to absolutnie nie zarzut.

Wszakże wiele płyt powstało pod

wpływem amerykanów. Nie brak

na pewno Duńczykom charyzmy.

Zwłaszcza wokal jest bardzo charakterystyczny.

Gitary pracują sprawnie,

serwując co jakiś czas oszczędne,

ale nie pozbawione pomysłu,

solówki. Sekcja skupia się na swoim,

cementując wszystko rozpędzona

niczym tłoki w silniku.

Trzeba przyznać, że Artillery potrafili

wejść na naprawdę wysokie

obroty. To naprawdę zacna płyta.

Zarówno wtedy, kiedy ujrzała

światło dzienne, jak i dziś, po prawie

35 latach. Tak jak wspomniałem

wcześniej - "Fear of Tomorrow"

absolutnie się nie zestarzał.

Ten przywilej czas daje nielicznym.

Warto o tym pamiętać.

Artillery - Terror Squad

2019 Dissonance

Adam Widełka

Po świetnym debiucie duńskie

Artillery miało nie lada trudność

podczas komponowania materiału

na swój drugi krążek. Przeskoczyć

samych siebie - to zawsze jest trudne.

Zwłaszcza, że w połowie lat

80. thrash metal przeżywał swój

najlepszy czas. Trzeba było walczyć

więc nie tylko z weną ale i

silną konkurencją. Dwa lata zajęło

chłopakom z Taastrup stworzenie

następcy "Fear of Tomorrow". W

1987 roku ujrzał światło dzienne

"Terror Squad". Album, który na

pewno w kategorii na najbardziej

charakterystyczną okładkę, miał

wielkie szanse na podium. Trzeba

powiedzieć, że koperta to klasyka

sztuki thrash metalu. Dziś rysowane

projekty to niesamowity oldschool

i dobrze by było, żeby coraz

więcej zespołów wracało pod tym

względem do lat osiemdziesiątych.

I, oczywiście, takim poziomem

muzycznym. Ciężko mówić, czy

drugi krążek jest lepszy od pierwszego,

bo to zawsze ryzykowny

temat. Myślę, że Artillery poczyniło

zdecydowany krok naprzód,

korzystając z solidnego fundamentu.

Słychać na "Terror Squad" coraz

więcej własnego stylu grupy.

Mniej już takich jasnych inspiracji

thrashem z USA, choć i od tych

motywów trudno było Duńczykom

uciec. Dalej mamy szybkie tempa.

Tnące riffy, szalone solówki, potężną

i chętną do kombinowania sekcję

rytmiczną. To, że zarówno debiut,

jak i "Terror Squad" nagrywane

były w tym samym składzie,

sprzyjało dotarciu i coraz większej

swobodzie. Powstała płyta bardzo

spójna, bez, w sumie, słabego

punktu. Kolejne czterdzieści minut,

którymi Artillery zamieszało

w środowisku thrash metalowym w

połowie i końcówce lat 80. To zdecydowanie

jedna z najciekawszych

pozycji tego z gatunku. Kto jeszcze

nie posiada w swoich zbiorach tego

albumu jest teraz okazja by to

nadrobić. Nakładem Dissonance

Productions pojawiła się w tym

roku zgrabna reedycja. Bez kombinacji

z zawartością krążka i ingerencji

w szatę graficzną.

Adam Widełka

Atrophy - Chemical Dependency

2019 Vic

Łapię się czasem na tym, że stosunkowo

mało czasu poświęcam na

słuchanie demówek. Nie wiem w

sumie dlaczego - często materiał w

niczym nie ustępuje pełnym albumom,

a i zdarza się, że kapele na

LP nie osiągają już takiego poziomu.

Parę ostatnich dni spędziłem

jednak w towarzystwie jednego z

lepszych, jakie zostały nagrane.

Dzięki Vic Records można od 1

maja 2019 cieszyć się reedycją

"Chemical Depedency" amerykańskiego

Atrophy. Cóż można

powiedzieć? Ten liczący sobie niecałe

pół godziny materiał to prawdziwa

wścieklizna. Gęsty od

energii thrash metal. Dziki i nieokrzesany.

Jasno definiujący styl

Atrophy, które w czasach swojej

świetności nie zamierzało brać jeń-

RECENZJE 161


ców. Demo "Chemical Depedency"

to, można powiedzieć, thrash w

pigułce. Niczym nie ograniczony,

buzujący całą paletą emocji. Nie

brak tutaj granych na pełnej szybkości

solówek, pozornie jednowymiarowej

sekcji rytmicznej oraz

prawdziwie szczerego wokalu. Słucha

się tego wznowienia bardzo dobrze.

Mimo szaleńczych temp i

szatkujących uszy riffów całość

brzmi klarownie. Nie mam oczywiście

punktu odniesienia do oryginału,

ale czuć, że nie jest to absolutnie

współczesna produkcja.

Udało się zachować klimat końca

lat 80. Warto nadmienić, że wydawca

pokusił się tutaj o ciekawy dodatek

- cztery utwory zarejestrowane

na koncercie w Toronto, rok

1989. Dają one namiastkę tego, co

prezentowało Atrophy na żywo.

W tych kilkunastu minutach słychać

potęgę thrashu zamkniętą na

płycie CD. Atrophy "Chemical

Depedency" to materiał już pewnie

na wylot znany przez maniaków

gatunku. Wznowienie jednak

ma swoje plusy i myślę, że wielu z

nich celowo zdubluje go sobie na

półce. Nie lubię się powtarzać, ale

to po prostu thrash metal najwyższej

próby.

Adam Widełka

Attika - When Heroes Fall

1991/2019 Pure Steel

Z płytami takimi jak "When Heroes

Fall" jest problem tego rodzaju,

że obecnie są one postrzegane

jako klasyczne wydawnictwa z

epoki największej chwały heavy

metalu, ale w momencie wydania

nie były niczym szczególnym, nie

budząc też większego zainteresowania

branży, mediów czy fanów.

Z Attiką było podobnie i pewnie

dlatego jej albumy oryginalnie ukazywały

się tylko na kasetach - nośniku,

który w Stanach Zjednoczonych

przełomu lat 80. i 90. był co

prawda bardzo popularny, ale nie

liczył się na tle CD's i LP's, będąc

czymś gorszym - do powszedniego

użytku czy korzystania w samochodzie.

Dlatego materiały Attiki

ukazały się w wersjach płytowych

znacznie później, a obecnie pojawiło

się kolejne wznowienie

"When Heroes Fall". To heavy/

power metal w amerykańskim wydaniu,

rzecz dla fanów Omen,

Attacker, Hexx czy wczesnego Savatage,

ale jednak nie takiej klasy.

Album trzyma oczywiście poziom,

słucha się go całkiem przyjemnie,

szczególnie kiedy Attika idzie też

w bardziej brytyjskim kierunku,

tak jak w utworze tytułowym, typowym

dla lat 80. "Prisoners Of

Habit" czy "Seventh Sign". Cały

czas mam jednak poczucie obcowania

z płytą, która w roku 1983/85

byłaby czymś, ukazując się na

przykład nakładem Metal Blade,

gdy pięć lat później zainteresowała

nielicznych. Teraz może być pod

tym względem nieco lepiej, ale na

pewno nie jest to jakieś objawienie.

Wojciech Chamryk

Carmine Appice - Rockers & V8

2019 Metalville

Poznawanie dokonań Carmine'a

Appice'a ciąg dalszy. Jego solowe

dokonania można podzielić na

dwie części, pierwsza to ta z Carmine

Appice's Guitar Zeus a druga

to po prostu Carmine Appice.

W wypadku tej drugiej artysta na

koncie ma dwa albumy: "Rockers"

(1981) i "V8" (2008). I właśnie

oba krążki ukazały się jako zbiór

dwóch dysków nakładem Metalville.

W sumie zestawienie tych

płyt ma sens, bowiem obydwie sesje

powstały dzięki podobnej koncepcji.

Są to solowe przedsięwzięcia

perkusisty, więc muzyka nastawiona

jest na rytm. Wyraziście

obrazuje to instrumentalny cover

kawałka Rolling Stones "Paint It

Black", który w dwóch wersjach

znalazł się na jednym i drugim wydaniu

solowego projektu Carmine'a.

Poza tym jest to stylistyczny

miszmasz. Od rocka po przez soul,

rock'n'roll, pop, progresywnego

rocka po jazz. Jedynie "Rockers"

ma w sobie więcej rock'n'rolla a

"V8" bardziej stawia na soul i progresywne

granie. Ogólnie obie płyty

słucha się bardziej jako ciekawostkę.

Carmine Appice niejednokrotnie

udowadniał, że jego warsztat

przekracza przeciętne umiejętności.

Jednak materiał zebrany na

obu dyskach, mimo, że całkiem

znośny, to raczej zachwytu nie

wzbudza. Żadna z tych płyt po

przesłuchaniu nie zachęcą do ponownego

odtworzenia. Dotyczy się

to nawet "V8" przy nagrywaniu

której brała większa gromadka

muzyków, a i sama muzyka wydaje

się bardziej dojrzalsza. Nie ma

wstydu ale kunszt Carmine'a lepiej

podziwiać chociażby na płytach

Vanilla Fudge, Cactus czy

King Kobra. "Rockers" i "V8" to

płyty dla największych maniaków

talentu Carmine'a Appice'a.

\m/\m/

Gaskin - Beyond Worlds End 80-

81

2019 High Roller

Bardzo rzadko słucham krążków

kompilacyjnych. Po prostu nie lubię

z góry narzuconych utworów,

które ktoś tam uznał za, powiedzmy,

najlepsze. Są one pewnie

reprezentatywne dla danego zespołu,

ale znając już trochę twórczość

nie jestem taką formą kompletnie

zainteresowany. Natomiast kiedy

czegoś nie znam - wtedy raczej szukam

longplayów. No ale są wyjątki

- kiedy album zawiera materiał

niedostępny, w jakiś wcześniejszy

sposób niepublikowany, to wyciągam

po niego rękę. Muszę przyznać,

że wcześniej nie kojarzyłem

grupy Gaskin. No a przecież to,

jak się okazało, jeden z reprezentantów

NWOBHM. Cóż, wszystkiego

człowiek nie może znać od

razu. Jak to jednak bywa w moim

przypadku, z angielskim heavy metalem

polubię się chyba w każdej

postaci. Pierwszy kontakt z Gaskin

przeszedł więc bezboleśnie i

bardzo pozytywnie. Pomógł w tym

album kompilacyjny właśnie pod

tytułem "Beyond Worlds End 80-

81". Zawiera on pełne demo "End

Of The World" z 1980 roku,

utwory z demo roku 1981, dwa numery

z sesji do debiutanckiego albumu,

numer koncertowy marnej

jakości ale zarejestrowany na żywo

w 1981 roku oraz dwa wykonania

z roku 2017. Zacny zestaw, zważywszy

na to, że w oryginale te wydawnictwa

są pewnie w ogóle nie

do dostania. Numery z demo do

debiutu "End Of The World" zaostrzyły

mi apetyt na pełną płytę.

W sumie mógłbym je słuchać na

okrągło. Pełne, gęste brzmienie.

Typowo "angielski" feeling. Czysty,

bardzo plastyczny wokal. No ale

dodatkowo mamy sporo ciekawej

muzyki. Warto posłuchać, jak wypadał

Gaskin na żywo. Mimo słabej

jakości utwór, który się na "Beyond

Worlds End 80-81" znalazł to

świetna, heavy metalowa jazda.

Prosto z epoki! Niestety już takich

emocji nie znajdziemy w dwóch,

kończących kompilację, zagranych

współcześnie, klasykach zespołu.

Jest dobrze, ale chyba lepiej wybrać

się na koncert niż słuchać z płyty.

Podsumowując - lubię robić wyjątek

od swojej zasady. Takie kompilacje

mogę poznawać co tydzień.

Bardzo reprezentatywna a z drugiej

strony przynosząca miłe niespodzianki.

Co prawda dominuje

na "Beyond Worlds End 80-81"

typowa, angielska heavy metalowa

jazda, ale oddech w postaci ckliwych

akustycznych piosenek też

się przyda, bowiem szyję ma się

tylko jedną!

Adam Widełka

Helloween - Keeper Of The Seven

Keys - The Legacy

2019/2005 Nuclear Blast

Ten album, miał być powrotem do

najlepszego okresu w historii

Helloween, czyli do dwóch pierwszych

części "Keeper Of The

Seven Keys". Jednak nie była to

udana próba. Niestety niewielu

grupom udaje się ta sztuka. Wiele

większych kapel niż Helloween na

takich "powrotach" wywaliło się jak

kłoda, więc jakiegoś wielkiego zdziwienia

nie było. Największą bolączką

"The Legacy" są ograniczenia,

które wynikły z założeń do powstania

tego krążka. Słychać, że muzycy

oraz wokalista robili wszystko

aby nawiązać do niedoścignionych

wzorców i klimatu. Najwięcej problemów

miał z tym Andi Deris, co

niekiedy wyraźnie rzuca się w uszy.

To samo tyczy się samych kompozycji.

Niestety większość muzyki

na trzeciej części "Keeperów"

brzmi jakby była pozbawiona dynamiki,

wyrazu, witalności, błyskotliwości,

czy luzu przez co całość

albumu wydaje się lekko nudna.

Wyraźnie to słychać gdy dotrzemy

do utworów bonusowych tej edycji

("Run (The Name Of Your Enemy)",

"Revolution). Obie kompozycje

napisane są w stylu "Helloween

z Derisem" i od razu dużo lepiej

brzmią. Oczywiście album ma swoje

zauważalne dobre momenty, wymienię

chociażby "The King For A

1000 Years", "Pleasure Drone",

"Silent Rain", "Come Alive" czy

"The Shade In The Shadow". Czyli

wcale ich nie mało, przez co muzykom

nie można zarzucić braku zaangażowania

w pracy nad tym krążkiem.

Kontynuując... Niestety

wśród utworów zdarzają się fatalne

potknięcia, jak balladowe "Light

The Universe" z Candice Night

jako gość, czy mający uchodzić za

największy hit tego wydania, czyli

"Mrs. God". Niemniej jakby się nie

rozwodzić nad muzyką "The Legacy"

to daleko jej do pierwowzoru

"Strażników" ale także do najlepszych

momentów wcielenia zespołu,

gdzie wokalistą jest Deris. Niestety

składowi z 2005 roku nie

udało się chociaż w niewielkim

rozmiarze nawiązać do minionych

oblepionych kultem czasów.

Wprawdzie "Keeper Of The

Seven Keys - The Legacy" można

zaliczyć do jednych ze słabszych

płyt w karierze Helloween, to jednak

nie oznacza, że Niemieccy

muzycy przygotowali nam zupełnego

gniota. Choć muzyka nie porywa

to ciągle da się ją słuchać, nie

ma w trakcie odsłuchu odruchu

aby wyłączyć płytę. Niestety przy-

162

RECENZJE


pomina to ciągłe nasłuchiwanie i

wyczekiwanie owego przełomu i,

że całość "zaskoczy". Niemniej jednak

przechodzi się przez oba dyski

i nic nie "odpala", a co gorsza nic

nie zostaje w głowie. Upartym pomaga

to trochę w poświęceniu większej

ilości czasu na szukanie mitycznego

sedna trzeciej części

"Keeperów". Niestety zawsze kończy

się tym samym, czyli brakiem

rezultatu. Ogólnie "The Legacy"

można postawić obok innej kontrowersyjnej

płyty Helloween, a

mianowicie "Chameleon". Większość

fanów nie przepada za nią,

jest niewielkie grono, które bardzo

mocno jej broni, ale i tak większość

od czasu do czasu wraca do niej,

aby potwierdzić swoje dawno

wyrobione opinie. Wydaje się, że

tak samo jest z "Keeper Of The

Seven Keys - The Legacy". Także,

jak jesteś fanem Helloween to i

tak od dawna masz ten album u

siebie. Natomiast jeżeli zaczynasz

kompletować dyskografie tego zespołu,

to wcześniej czy później będziesz

musiał ją mieć na swojej

półce. Może często do niej nie będziesz

wracał, ale od czasu do czasu

poświęcisz jej chwilę. Wydaje

się, że właśnie dla tej części odbiorców

jest przeznaczona ta reedycja.

Heritage - Remorse Code

2019/1982 High Roller

\m/\m/

Ludziom z High Roller Records

należy się jakaś nagroda za wskrzeszanie

niezliczonej ilości muzyki.

Robią niesamowitą robotę by kultowe

krążki na nowo zaatakowały

sklepowe półki lub by dawno zapomniane

albumy dostały swoją

drugą szansę. Sam dzięki tej firmie

poznałem sporo perełek. Jedną z

takich pozycji jest Heritage "Remorse

Code". Brytyjski (a jakże!)

zespół powstały w 1980 roku w

Sheffield. Na tym informacje na

temat kapeli się kończą. Wiadomo

jeszcze tylko, że wydali dwa lata

później debiutancki longplay. Od

tamtej pory, posiłkując się stroną

metal-archives, są w stanie zawieszenia.

Coś mi się wydaje, że

prędko się on nie zmieni, a nam

pozostaje cieszyć się tym, co panowie

Steve Johnson (gitara, wokal),

Peter Halliday (perkusja), Fasker

Johnson (wokal, bas) i Steve

Barratt (gitara, wokal) po sobie

zostawili. Płyta "Remorse Code"

to jedna z tych, które reprezentują

łagodniejszą stronę NWOBHM.

Na pewno tę bardziej melodyjną,

flirtującą mocno z hard rockiem

czy nawet soft rockiem. Chwytliwe

riffy przeplatają się z intrygującymi,

pełnymi harmonii, partiami

wokalnymi. Materiał trochę w stylu

pierwszego Praying Mantis -

tam też muzycy wyważyli przebojowość

z szorstkością. Na "Remorse

Code" jest sporo świetnej muzyki,

pod warunkiem, że nie nastawimy

się na ciężką sekcję rytmiczną

czy łamiące kości gitary. Heritage

proponowali numery o wiele lżejsze,

ukierunkowane ku klasyce

hard rocka. Znajdziemy tutaj ten

specyficzny angielski sznyt, niespotykaną

nigdzie umiejętność

mieszania słodkiego z gorzkim.

Słuchając takich płyt jak "Remorse

Code" można zacząć rozmyślać

o tym, jak specyficznym tworem

był NWOBHM. Album "Remorse

Code" to świetna przygoda dla

tych, którzy cenią sobie wczesny

Saxon, Demon czy klasyczny

okres Thin Lizzy. To płyta niepozwalająca

się nudzić, a słuchana

głośno może pomóc rozkręcić niejedną

imprezę.

Adam Widełka

Iced Earth - Enter The Realm

2019/1989 Century Media

Debiutancki album Iced Earth poznałem

kilka dni po premierze - co

by nie mówić, to przegrywalnie/

wypożyczalnie płyt CD były wtedy

czymś nie do przecenienia. Do dziś

jest to jedna z moich ulubionych

płyt w dyskografii grupy Jona

Schaffera, tak więc możliwość kupienia

jej w postaci samodzielnego

wydawnictwa, nie części boxu, jak

np. "Dark Genesis", to jest coś. Co

istotne "Enter The Realm" nie jest

tylko kolekcjonerską ciekawostką

dla zbieraczy starych demówek -

Amerykanie po kilku latach terminowania

pod nazwą Purgatory weszli

bowiem wiosną 1989 roku do

studia ze świetnym materiałem,

bardzo dobrze do owych nagrań

przygotowani, a do tego zdeterminowani,

że najwyższa pora zawalczyć

o kontrakt, gdzie nowe demo

miało być decydującą kartą przetargową.

Udało się, a reszta jest już

historią amerykańskiego metalu, a

te surowe wersje utworów nagranych

za jakiś czas na debiutancki

album (nie załapały się tylko dwa z

sześciu) to wciąż porywające, jedyne

w sowim rodzaju granie. Dodatkowym

atutem jest tu świetny

wokalista Gene Adam, który z

Iced Earth wydał tylko te dwa materiały

- uważam, że jego głos idealnie

pasował do stylu zespołu i nie

mam pojęcia dlaczego Schaffer

postawił podczas nagrywania

"Night Of The Stormrider" na

Johna Greely'ego. Ale czas leczy

rany, teraz obaj panowie zgodnie

działają w reaktywowanym niedawno

Purgatory, a "Enter The

Realm" lśni pełnym blaskiem - daj

Boże każdemu zespołowi zaczynać

od takiego demo!

Wojciech Chamryk

King Kobra - King Kobra

2019 Metalville

King Kobra to amerykański zespół,

który działał w drugiej połowie

lat osiemdziesiątych. Nagrał

wtedy trzy albumy "Ready to Strike"

(1985), "Thrill of a Lifetime"

(1986) oraz "King Kobra III"

(1988). Wówczas zespół grał

heavy metal w stylu amerykańskim

czyli melodyjną odmianę hard'n'

heavy. Nie powiem, słuchało się

wtedy takiej muzyki, a "Ready to

Strike" to nawet jakbym trochę pamiętał.

Album "King Kobra" z

2011 roku to udokumentowanie

reaktywacji zespołu w 2010 roku.

Zawiera on muzykę zbliżoną do

tego, co kapela robiła w latach 80.,

jednak we współczesnej oprawie.

Mimo, że oznacza to lepsze

brzmienie, to jednak wolałem to z

czasów "Ready to Strike", było

bardziej "zmetalizowane" oraz nie

tak bardzo eksponowało obecne tej

w muzyce schematy. Niemniej

album "King Kobra" mimo jasnych

i wyrazistych odwołań, słucha

się nawet z pewną satysfakcją,

a to za sprawą tego, że muzycy

wolą grać siarczyste hard'n'heavy,

niż zanudzać słuchaczy balladowym

smęceniem. Na dwanaście kawałków

tylko dwa to utwory wolne/ballady

("Cryin' Turns To Rains",

"Fade Away"). Reszta to bardzo

solidne i dynamiczne granie, z

czego najbardziej pasuja mi "Tear

Down The Walls:, "This Is How

We Roll", "Top Of The World" i

"Screamin' For More". Jak dla

mnie to bardzo dobry powrót z

bardzo solidnym hard'n'heavy.

Niezłe kawałki, dobrze zagrane,

mimo współczesnego brzmienia -

nie nowoczesnego - oddające ducha

lat 80. Dla maniaków takiego

grania, jak znalazł.

King Kobra - II

2019 Metalville

\m/\m/

"Dwójka" pokazuje się dwa lata

później, w 2013 roku i jest kontynuacją,

w dodatku lepszą od poprzedniczki.

Krążek "King Kobra"

był dynamiczny, "II" jest jeszcze

mocniejszy. To, że będziemy

mieli do czynienia z jeszcze ostrzejszą

jazdą komunikuje rozpędzony

pociąg z początku openera

"Hell On Wheels". Praktycznie każdy

kawałek jest lepszy. Nie tylko

chodzi o to, że takie "Hell On

Wheels" czy "Knock' Em Dead" są

bardziej cięte nisz wszystko na poprzednim

albumu. Nawet bujający

hard rock w postaci "Have A Good

Tome" brzmi zdecydowanie ciekawiej,

a taka ballada "Taka Me

Back" ma więcej szyku i klasy, a hit

"Got It Comin'" to po prostu radiowy

przebój. Każda nuta na tej płycie

przesiąknięta jest latami 80., a

każdy pomysł przypomina, że był

to zloty okres dla hard'n'heavy.

Przy tej płycie starsi mają zagwarantowaną

sentymentalną podróż

w minioną epokę, a młodzi mogą

poczuć się tak, jak to "pudla" nosiło

się na głowie. Nie tylko kompozycje

są na lepszym poziomie, ale samo

wykonanie również. King Kobrę

tworzą muzycy o ściśle określonych,

wysokich umiejętnościach.

Gwarantują tym samym wysoką

jakość odtworzenia muzyki. Na

"II" ich forma zaskoczyła, dzięki

czemu wszelkie muzyczne schematy

nie rzucają się w uszy. Ogólnie

jak ktoś lubi takie granie powinien

mieć ten album na swojej półce.

Jest ku temu okazja, bowiem Metalville

Records wznowiła oba albumy,

pierwotnie wydane przez

Frontiers Records. Niestety jak

do tej pory "II" nie ma swojego następcy.

Muzycy rozeszli się, bo wezwały

ich obowiązki wobec innych.

Jedynie w 2016 roku zagrali koncert

i to w nie pełnym składzie.

Czy znajdą kiedykolwiek czas na

ponowne wspólne muzykowanie i

nagrywanie, to wielka niewiadoma.

Nam pozostaje słuchać tego, co nagrali

do tej pory pod szyldem King

Kobra i dbanie aby o tym zespole

nie zapomnieć.

Meliah Rage - Barely Human

2018/2004 Divebomb

\m/\m/

Nie lubię takich płyt. To są takie

krążki, z którymi nie wiadomo co

zrobić. Słucham tego któryś raz z

rzędu i mam w głowie pustkę. Jednym

uchem muzyka proponowana

przez Meliah Rage na "Barely

RECENZJE 163


Human" wpada, drugim szybko

ucieka. Strasznie mało wyrazista to

rzecz. Miotają się trochę chłopaki

przez te czterdzieści minut z małym

hakiem. Próbują coś zagrać,

ale zapatrzenie w twórczość Metalliki

przysłania im racjonalne

myślenie. Tylko inspirować się

słynną grupą trzeba z głową. Tutaj

wypada to bardzo nijako. Żeby

moje słowa nie brzmiały jak znęcanie

się, to oczywiście muzycy

Meliah Rage potrafią zrobić

użytek z instrumentów. Wśród

dziewięciu utworów znajdziemy

trochę fajnych motywów i melodii.

Jednak jako całość płyta, niestety,

jest strasznie mdła. Czas nie obszedł

się z "Barely Human" miło -

jak na płytę z 2004 roku materiał

słabo się broni. Jasnym punktem

na pewno może być instrumentalny,

ośmiominutowy numer o

tajemniczym tytule "Rigid". Słychać,

że gdy Meliah Rage zostawi

inspiracje to potrafi na tym krążku

zasiać trochę klimatu. Album

"Barely Human" na pewno nie stanie

się moim ulubionym. Nie będę

go pewnie polecać znajomym. Jako

ciekawostkę jednak przyswoiłem,

że i tak można grać szeroko pojęty

thrash metal. No i coś udało się

napisać…

Adam Widełka

Meliah Rage - Masquerade

2018/2009 Divebomb

Kiedy pierwszy kontakt z nową dla

mnie kapelą okazuje się fiaskiem

rzadko pozwalam sobie na danie

jej tak zwanej drugiej szansy. Czas

jest zbyt cenny a płyt - zbyt wiele.

Czasem jednak robię wyjątki. Nie

jestem wszakże aż tak okrutny,

zwłaszcza kiedy dostrzegam choć

minimalny potencjał zespołu lub

po prostu mam intuicję, że następne

podejście może być lepsze. Gdyby

było inaczej to po "Barely Human"

nie zająłbym się kolejną pozycją

z ich dyskografii. Po słabej

ocenie uznałem, że byłoby zbyt

prostym tak zwyczajnie kopnąć ich

w tyłek. Mimo tego, że muzyka

była dość wtórna i miałka, zobowiązałem

się nijako do napisania

paru słów do jeszcze dwóch albumów.

Fakt - siadłem do "Masquerade"

w dość kiepskim nastroju.

Świadomość, że przez przynajmniej

godzinę będę musiał obcować

z kolejną porcją muzyki od Meliah

Rage przyprawiła o ból głowy

zwłaszcza, że każdy z dziewięciu

utworów ma minimum pięć minut.

Muszę przyznać, że cuda się czasem

zdarzają. Może nie był to taki

cud, który rozświetlił pokój jasnym

światłem, ale delikatny powiew pozytywów

zaczął smagać mi twarz.

Być może fakt, iż od "Barely Human"

do "Masquerade" minęło aż

pięć lat, stał się kluczowy w przyjęciu

tej muzyki. Słychać, że grupa

zostawiła marzenia stania się drugą

Metalliką, a zaczęła grać swoje.

Co prawda nadal jest to taka II liga

szeroko pojętego thrash metalu, ale

spod grubej warstwy kurzu wyłania

się w końcu jej charakter. Chłopaki

w długich kompozycjach kombinują,

starają się nie być nudni, co

wychodzi im różnie ale brawa z

podjęcie rękawicy. Sporo jest

zmian tempa, spokojnych wstawek,

a numery nierzadko rozpoczynają

się tajemniczo. Dość niebezpieczny

zabieg jak na taki gatunek

muzyki, niosący ryzyko zahamowania

tempa albumu. Wolę

jednak coś takiego niż bezmyślne

wzorowanie się na kimś innym.

Muszę przyznać, że "Masquerade"

zaskoczył mnie pozytywnie. Co

prawda po kontakcie z tą płytą nie

mam zamiaru kupować sobie koszulki

Meliah Rage, ale do recenzji

kolejnego albumu siądę na

pewno w lepszym nastroju.

Adam Widełka

Meliah Rage - Dead To The

World

2018/2011 Metal On Metal

Po, na swój sposób ciekawej i pozytywnej

dla mnie "Masquerade",

przyszedł czas na ostatni przystanek

z Meliah Rage "Dead To The

World". Muszę przyznać, że usiadłem

do odsłuchów w lepszym nastroju

niż do poprzedniczki. Niestety

muzyka szybko pozbawiła

mnie dobrego humoru. Album

strasznie mnie zmęczył. Odniosłem

wrażenie, że chłopaki przestraszyli

się swojego kombinowania

na "Masquerade" i postanowili

wrócić do "bezpiecznego" metallikowania.

Niestety znów mocno

słyszalne są inspiracje słynnym zespołem

małego Duńczyka. Ponownie,

po "Barely Human", miałem

do czynienia z nic nie wnoszącą

muzyką. Odniosłem wrażenie, że

utwory napisane są bez żadnego

przekonania, że nie ma w tym

wszystkim żadnej mocy. Coś takiego,

jakby gościom z kapeli ktoś

kazał grać rzeczy, na które nie

mieli kompletnie ochoty. Gdybym

słuchał "Dead To The World" od

razu po "Barely Human" mógłbym

powiedzieć, że tak już musi

być. Natomiast ten materiał powstał,

jak zaznaczyłem na początku,

jako następca dość intrygującej

"Masquerade". Nie będę

wszakże tracić czasu na analizę tej

sytuacji. Tu i teraz otrzymałem

bardzo przeciętnie skomponowany

album z zawartością muzyki

powszechnie uznawanej za metalową.

Adam Widełka

Necrophobic - Fears/When You

Die

2019 Thrashing Madness

Rybnicki Necrophobic nie miał

jak dotąd szczęścia do cyfrowego

nośnika, bowiem wcześniej tylko

"No More Life" ukazał się oficjalnie

na CD. Teraz jednak Leszek

Wojnicz-Sianożęcki wziął na warsztat

wydawnictwa tej thrashowej

ekipy. W kolejnych miesiącach bieżącego

roku ukażą się więc wznowienie

"No More Life" oraz kompaktowe

wydanie kasetowego demo

"Feeling Of Agony", a jako

pierwsze światło dzienne ujrzały

ostatnie materiały grupy i w przypadku

obu jest to kompaktowa

premiera. Materiał podstawowy tej

kompilacji jest tożsamy z wersją

CD-R sprzed kilku lat, zawierając

10 kompozycji autorskich i "Beastie

Boys", czyli tak naprawdę słynny

"Fight For Your Right" tych

amerykańskich raperów, ale z polskim

tekstem. To taka swoista zapowiedź

prześmiewczego kierunku

S.O.S!, czyli kolejnego zespołu

Waldemara Mikuska i Piotra Sobaszka,

ale cała reszta jest już podana

jak najbardziej serio. I co

istotne thrash Necrophobic zniósł

próbę czasu, wciąż też nieźle brzmi

("Fears" zarejestrowano w katowickim

Beat Music Center). Co prawda

już wtedy nie do końca przekonywały

mnie próby unowocześnienia

stylu grupy, bo taki "Grated

By Faith" czy "Dirty Bastard"

nie porywają niczym szczególnym,

a groove tego drugiego utworu jest

dosyć kanciasty, jednak w roku

1994 trzeba było szukać nowych

rozwiązań, by nie wypaść z obiegu.

Potwierdza to thrash w odsłonie

funky, a "Welcome To Prison" oraz

"We Are Free Men" z popisowym

klangiem basisty brzmią tak, jakby

RHCP wzięli się za taką właśnie

stylistykę, zapożyczając przy tym

to i owo od Acid Drinkers. Ano

właśnie: gitarowe flamenco "I Stopped

Believing" potwierdza, że

Necrophobic nasłuchali się trzeciego

albumu "Kwasożłopów", ale

mamy też w tym utworze nader

dobitne potwierdzenie potencjału

grupy, wyraźnie sygnalizowanego

również w openerze "Why Do You

Drink?", zróżnicowanym "Dead

Heroes" czy "Fucking Church". Niestety,

po tej wydanej przez Baron

Records kasecie zespół nagrał i

wydał własnym sumptem już tylko

jedno demo "When You Die", w

roku 2011 również przypomniane

na CD-R. Stało się tak, bowiem

druga połowa lat 90. nie była,

choćby w najmniejszym stopniu,

przychylna dla zespołów thrashowych.

Co prawda brzmienie

Necrophobic uległo na tym materiale

znacznemu wzmocnieniu,

również Piotr Sobaszek śpiewa

agresywniej i przy tym znacznie

lepiej, ale fani death metalu też

zlekceważyli ten udany materiał.

Dlatego już w roku 1998 po zespole

pozostało wyłącznie wspomnienie,

każdy z muzyków poszedł w

swoją stronę i uaktywnił się, wspomniany

już S.O.S! Nagrania jednak

przetrwały i mimo pewnych

zastrzeżeń to niewątpliwe klasyki

polskiego metalu lat 90., godne polecenia

nie tylko kolekcjonującym

zapomniane archiwalia. (5)

Wojciech Chamryk

Pagan Altar - Lords Of Hypocrisy

2019/2004 Temple Of Mystery

Pagan Altar to w pewnych kręgach

zespół legendarny. Grupa,

która istniejąc od 1978 roku, swój

pierwszy materiał wydała dopiero

w roku 1998. To niesamowite, że

w sumie cała dyskografia opiera się

na utworach napisanych (i zarejestrowanych)

na początku lat 80.

Warto jednak poznać twórczość tej

brytyjskiej formacji. Chociażby po

to, by przekonać się, że legendą nie

jest owiana przypadkowo. Album

"Lords Of Hypocrisy" to soczysta

mieszanka heavy/doom metalu z

piekielnie charakterystycznym wokalem.

Dziewięć kompozycji i pięćdziesiąt

minut muzyki. W żadnym

przypadku nie można mówić o

nudzie. Utwory budują świetny klimat,

zarówno wykonawczo jak i

brzmieniowo. Mimo, że materiał

został oryginalnie zarejestrowany

w latach 1982-1984 to oficjalnie

po nagraniu na nowo światło dzienne

ujrzał dopiero po dwudziestu

latach! Udało się muzykom zachować

specyfikę NWOBHM. Rok

2004 widnieje tylko na okładce -

zawartość roztacza aurę minionych

czasów. Niezwykle specyficzna i

od pierwszych sekund porywająca

muzyka. Gdzieś zakorzeniona w

twórczości Jethro Tull, gdzieś hołdująca

Black Sabbath, ale słychać,

że Pagan Altar to grupa mająca

własną tożsamość. Wystarczy włączyć

około 10 minutowy "Armageddon"

- utwór ten powinien wystarczyć

za rekomendację. Dzieje

się w nim tyle, że pomysłów starczyłoby

na całą płytę! Przez cały

164

RECENZJE


czas trwania "Lords Of Hypocrisy"

to album ujmujący. Raz dostojny,

powolny, roztaczający aurę

doom metalu. Z kolei z drugiej

strony pachnący klasyką hard

rocka. Nie boję się też napisać, że

nawiązujący trochę do Manilla

Road. Można trochę tych wpływów

dostrzec, ale jak wcześniej

zaznaczyłem Brytyjczycy posiadali

swój przepis na świetne granie.

Odpowiedzialnymi za unikalność

piosenek byli ojciec i syn - Terry i

Alan Jones. Pierwszy, bardzo charakterystyczny

wokalista, z osobliwą

barwą głosu. Drugi to solidny i

bardzo pomysłowy gitarzysta i

kompozytor. Na płytach towarzyszyli

im Trevor Portch na basie

(od 1982-1985 i 2004-2007) oraz

na perkusji wymiennie Mark Elliot

(2004, 2006) i John Mizrahi

(1998, 2005). Pagan Altar to grupa,

z której twórczością warto się

spotkać. Chociażby zaczynając od

"Lords Of Hypocrisy" ta podróż

będzie prawdziwie magiczna.

bum wyszedł w 2004 roku. Trzon

składu był taki, jak przy poprzednim

czyli: Terry Jones (wokal),

Alan Jones (gitara) i Trevor Portch

(bas). Natomiast miejsce bębniarza

zajął John Mizrahi. Czym

dłużej zagłębiam się w

"Judgement Of The Dead" dochodzę

do wniosku, że porządne, mocne

granie, musi opierać się na plastyce

brzmienia i wyobraźni kompozytorów.

Panom z Pagan Altar

udało się wytworzyć niezwykle

ciężki klimat, nie tracąc pierwiastka

melodii. Wpuścili w swoje

utwory przestrzeń, jednak nie zapomnieli

o sprawdzonych wzorcach.

Broń jednak Boże - nie słucha

się tego albumu jak kalki grupy

Black Sabbath. Dźwięki na "Judgement

Of The Dead" mają absolutnie

swoją tożsamość.

Adam Widełka

Tylko o dziwo "Two Sides Of A

Coin" jest płytą o swoim własnym

charakterze. Nie ma tutaj mowy o

jakiejś ubogiej kopii bardziej znanych

grup. Tym bardziej szkoda,

że nie odnieśli sukcesu, bo po przesłuchaniu

tego materiału można

pokręcić głową w zadumie. Dla

wielbicieli nieoczywistego thrash

metalu, nasyconego roztworem z

klasyki gatunku, "Two Sides Of A

Coin" nie jest zapewne niczym nowym.

Wszystkim tym jednak, którzy

szukają czegoś, co nimi solidnie

wstrząśnie a będzie dla nich swoistym

odkryciem, szczerze ten album

rekomenduję. Czym prędzej

do sklepów!

Adam Widełka

szkoła brytyjskiego hard rocka -

czasów, gdzie każda płyta, mimo,

że z tego samego gatunku, była w

mig rozpoznawalna. Quartz zaczęli

swoją karierę z prawdziwym

przytupem. Po latach od wydania

nadal ich muzyka się broni, a co

więcej, potrafi wciąż być niezwykle

intrygująca i brzmieć bardzo świeżo.

Album "Quartz" to nie tylko

pozycja dla maniaków lat 70. Po

płytę mogą śmiało sięgać też adepci

heavy metalu - by przekonać się

kto zalewał fundamenty pod ich

ulubione zespoły.

Adam Widełka

Adam Widełka

Quartz - Quartz Live

2019/1980 Dissonance

Pagan Altar - Judgement Of

Dead

2019/2005 Temple Of Mystery

Na szczęście nie mam tak, że słuchanie

muzyki uzależniam od pogody.

Jestem twardy i nawet

w największy upał nie boję się włączyć

lejących się jak smoła dźwięków.

Czasem nie ma innego wyjścia

kiedy termin nagli. Za oknem

wścieka się słońce a ja oddaje się

ciężkiej i magicznej muzyce Pagan

Altar. Album "Judgement Of The

Dead" to trzeci longplay w dorobku

tej zasłużonej brytyjskiej formacji.

Podobnie jak poprzedni

osadzony jest w klimatach doom/

heavy metalu. Kompozycje inspirowane

są też, co da się wyraźnie

usłyszeć, folk rockiem spod znaku

Jethro Tull. Nie ukrywam, że w

tym Pagan Altar trafiają w mój

czuły punkt bo ekipę Iana Andersona

uwielbiam. To oczywiście nie

jest podane jak na tacy - trzeba się

w tą muzykę porządnie wgryźć żeby

odkryć dla siebie pewne niuanse.

Jako całość "Judgement Of

The Dead" to może niezbyt skomplikowana,

ale za to bardzo dobrze

zagrana płyta. Można mówić, że

Pagan Altar to żadni wirtuozi, ale

mieli w sobie charyzmę i dokładnie

takie umiejętności, które pozwalały

stworzyć doskonale broniącą się

po czasie muzykę. Zwłaszcza, że

oryginalnie materiał napisany był

na przestrzeni od 1978 do 1981

roku. Dopiero w 1998 roku był

pierwszy raz upubliczniony a al-

Pyracanda - Two Sides Of A

Coin

2019/1990 Divebomb

Zdumiewające jak wiele świetnych

załóg thrash metalu wywodzi się

zza naszej zachodniej granicy.

Mimo swojej szorstkości niemiecki

metal cieszył się i cieszy niesłabnącą

popularnością. I tak jak w

większości krajów oprócz zespołów

bardzo rozpoznawalnych są i były

również takie, które z jakichś powodów

zostały niedocenione. Jedną

z takich grup była Pyracanda

i jej debiutancki album "Two

Sides Of A Coin". Ciężko uwierzyć,

ale dopiero blisko trzydzieści

lat po premierze ukazuje się porządna

reedycja. Dzięki firmie Divebomb

Records możemy sięgnąć

po jeden z lepszych albumów

thrash metalu w ogóle. Wydany w

1990 roku mógł przywoływać, za

sprawą okładki, skojarzenia z

"Release From Agony" Destruction.

Na tym jednak jakiekolwiek

podobieństwa się kończą bo muzycznie

Pyracanda proponowała

thrash bliższy temu z Ameryki. Na

"Two Sides Of A Coin" próżno

szukać szorstkości. Brzmieniowo

krążek może przypominać Megadeth

czy Testament. Album jest

bardzo plastyczny i, jeśli można

użyć takiego sformułowania, progresywny.

Sporo połamanych klimatów,

zwolnień, ciekawych rozwiązań

rytmicznych. Nie brakuje

rzecz jasna prędkości - muzycy są

niczym auto wyścigowe. Swój debiut

Pyracanda osadziła na solidnym

fundamencie klasyki thrashu.

Słychać inspiracje zarówno

zza wielkiej wody jak i lokalne, np.

od wspomnianego Destruction.

Quartz - Quartz

2019/1977 Dissonance

Angielski Quartz poznałem jakiś

czas temu dzięki znajomemu.

Wśród płyt, które mi załatwił był

tytuł "Stand Up And Fight" z

1980 roku, drugi album grupy.

Była to świetna, motoryczna muzyka.

Od razu mi się spodobała. Po

czasie zdobyłem pierwszą - nazwaną

po prostu "Quartz" (1977) i

szczęka powędrowała do samej

ziemi! Album jest głęboko zakorzeniony

w estetyce hard rocka lat 70.

Kompozycje oblepione są brytyjską

flegmą, choć na nudę narzekać

nie można. Posępne riffy, momentami

przypominające te, które

pisał Tony Iommi, motoryczna

sekcja rytmiczna to cechy pierwszej

płyty Quartz. Do tego bardzo

charakterystyczny, klarowny

wokal Mike Taylora. Szkoda, że

nie ma go już z nami (zmarł w

2016 roku) jak i, znanego z Black

Sabbath chociażby, Geoffa Nichollsa.

Ten pożegnał się ze światem

rok później a w Quartz odpowiedzialny

był za klawisze i za

gitary razem z Mickiem Hopkinsem.

Tego świetnego składu dopełniali

basista Derek Arnold i perkusista

Malcolm Cope. Absolutnie

"Quartz" nie daje powodu, żeby

myśleć o nim jak o kopii Black

Sabbath. Wyczuwalna jest od razu

specyficzna tożsamość grupy.

Czym dłużej słucha się tego albumu,

tym mocniej dostrzegalne są

elementy rocka progresywnego.

Chwycić za serce mogą bardzo

plastyczne melodie, niemal od razu

wgryzające się w głowę, kontrastujące

dla rwanych zagrywek gitarowych

i powolnych riffów. Gdzieniegdzie

pojawiają się subtelne klawisze,

nadające kompozycji smaku.

Ciekawie użyte są też gitary

klasyczne. Ten materiał to stara

Kiedyś każdy szanujący się zespół

hard rockowy posiadał w swojej

dyskografii album koncertowy. Był

on swoistą wizytówką grupy. Starano

się na nim, z różnym skutkiem

oczywiście, zarejestrować występy,

które z różnych względów

chciano uwiecznić. Jak pokazuje

historia muzyki metalowej, choć

nie tylko, niektóre albumy live

stały się dziełami ikonicznymi.

Czy wydany w 1980 roku "Quartz

Live" można do takich zaliczyć?

Szczerze - niekoniecznie. To tak

naprawdę album koncertowy

jakich wiele w okresie lat 70. i 80.

Wydany w starym, specyficznym

stylu czyli zawartość ma być krótka

i zwięzła. Całość, zapisana na

winylu (i reedycji CD) liczy sobie

niecałe czterdzieści minut. To zbyt

mało, by móc wygłaszać górnolotne

stwierdzenia o ikoniczności tej

muzyki, ale zdecydowanie wystarczy

to, żeby przekonać się o sile

Quartz na żywo. Pierwsze co rzuca

się w uszy to brak klawiszy.

Materiał nagrany został w składzie

czteroosobowym - za mikrofonem

nieodżałowany Mike Taylor, na

basie Derek Arnold, riffy i solówki

wycina Mick Hopkins a w bębny

tłucze Malcolm Cope. Czyli

"Quartz Live" portretuje zespół

tuż po wydaniu fonograficznego

debiutu. Jednak tylko pozornie

brakuje tu Geoffa Nichollsa. Bez

klawiszy brzmi wszystko bardzo

surowo i szorstko. Gęściej, mocniej,

duszniej. Bardziej heavy metalowo

niż, jak w studio, hard rockowo

czy nawet progresywnie. To

być może jedna z tych płyt, do

których nie będziemy wracać zbyt

często. Warto jednak od czasu do

czasu odkurzyć "Quartz Live",

chociażby dla zachowanej na nim

specyfiki realizacji nagrań koncertowych

na przełomie lat 70. i 80.

oraz naprawdę rzetelnie zagranej,

RECENZJE 165


nietuzinkowej brytyjskiej muzyki.

Dziś już mało kto tak gra.

Adam Widełka

Raven - Over The Top! - The

Neat Albums 1981 - 1984

2019 HNE

Bodajże dwa lata temu Dissonance

Productions na rynek wypuściło

cztery albumy z początkowej

ery Brytyjczyków kiedy to byli

związani z Neat Records. A chodzi

o kultowe albumy studyjne

"Rock Until You Drop", "Wiped

Out", "All For One" oraz koncertówkę

"Live At The Inferno". Tym

razem HNE Recordings te same

krążki wypuściła w swojej ulubionej

formie czyli boxie z jedną

wypasioną książeczką i z czterema

płytami, które są replikami winylowych

albumów. Myślę, że większość

maniaków tradycyjnego

heavy metalu ma od dawna te albumy,

a jak nie, to właśnie wydanie

HNR czy niedawne reedycje

Dissonance są znakomitą okazją

do uzupełnienia swoich zbiorów.

Zresztą najzagorzalsi fani Raven

penie zaopatrzą się w każde we

wspomniane wznowienia. Co do

zawartości poszczególnych dysków

nie zamierzam się zbytnio rozpisywać.

Zapraszam do poszukania recenzji

tychże płyt, które znajdziecie

we wcześniejszych numerach

magazynu. Ja ze swojej strony mogę

zapewnić, że Ci, którzy nie mieli

do tej pory do czynienia z pierwszymi

dokonaniami Raven, nie

maja się czego obawiać i mogą

śmiało sięgać po "Rock Until You

Drop", "Wiped Out", "All For

One" jak i "Live At The Inferno".

Nie zawiodą się! Są one niezwykle

wyrównane i ekscytujące oraz od

pierwszych dźwięków zachęcają do

headbangingu. Raven od początku

prezentuje najczystszej próby

heavy metal, wypełniony impetem,

energią, humorem oraz bez wytchnienia

prze do przodu. To nie znaczy,

że nie potrafią zwolnić. Ich

kompozycje niezmiennie utrzymane

są na wysokim poziomie a wykonanie

wsparte jest niezłymi

umiejętnościami i warsztatem. Po

prostu co by nie pisać wszystkie

cztery pozycje, w tej czy innej

formie powinny znaleźć się w

Waszej kolekcji. To po prostu

mus!

\m/\m/

Riot - Archives Volume Two:

1982-1983

2019 High Roller

High Roller Records kontynuuje

udaną archiwalna serię dotycząca

Riot. Tym razem obejmuje ona

lata 1982-1983. Dlatego nikogo

nie powinno dziwić, że repertuar

tego wydawnictwa, to materiał,

który stanowi repertuar wydanych

wtedy dwóch albumów studyjnych.

Są to przede wszystkim kawałki z

"Restless Breed" a także z "Born

In America". Wszystkie z nich mają

alternatywne miksy w stosunku

do tych z oryginalnych krążków.

Niektóre kompozycje powtarzają

się, bo np. mają wydłużony czas

albo są w wersji instrumentalnej.

W żaden sposób nie odbija sie to

na jakości nagrań. Co daje kapitalny

efekt w postaci wyśmienitej

płyty. Nie wiem jak wy, ale mimo

świadomości, że ta płyta to ciekawostka

i rarytas dla fanów Riot, to

z wielką przyjemnością przesłuchałem

cały krążek. O samych nagraniach

nie ma sensu pisać, fani ich

wartość znają doskonale, pod tym

względem nic się nie zmieniło.

Wręcz tą część serii można traktować

jak swoiste uzupełnienie

"Restless Breed" i "Born In America".

Nie jest to jedyna atrakcja

tego wydania, bowiem "volume

two" zawiera także dysk DVD. Zebrano

na nim programy z japońskiej

telewizji, które kolejno promowały

płyty "Nightbreaker"

(edytowany w1992), "Brethern of

the Long House" (1995) i "Inishmore"

(1998). Każda z tych audycji

zawierała wywiady z muzykami,

aktualne teledyski i fragmenty

koncertów. Oprócz tego znalazło

się tzw. "making of" do teledysku

"Santa Maria" (z albumu "Brethern

of the Long House") oraz video

do kawałków "Restless Breed" i

"Born In America". Słowem kolejny

mus dla fanów Riot. Wytwórni

High Roller udało się przygotować

kolejne znakomite uzupełnienie

dyskografii tego Amerykańskiego

zespołu.

Ritual - Trials Of Torment

2019/1993 Pure Steel

\m/\m/

"Trials Of Torment" to muzyczne

wykopalisko z dorobku zespołu

znanego przede wszystkim z tego,

że jego muzycy nie przywiązywali

się zbytnio do nazw, zmieniając je

chyba zdecydowanie zbyt często.

Doszło do tego granie niemodnego

na przełomie lat 80. i 90. power/

thrash metalu i efekty były łatwe

do przewidzenia - koniec działalności.

Wznawiali ją kilkakrotnie,

oczywiście pod różnymi nazwami,

by przed dwoma laty powrócić do

tej najbardziej znanej. Wznowili

też swój debiutancki i jedyny album

z roku 1993, nagrany w

Niemczech dla Massacre - wiadomo,

co królowało wtedy w USA na

listach przebojów, w MTV i na

okładkach metalowych magazynów.

Tymczasem "Trials Of Torment"

to klasyczny w każdym calu

US metal, porywający energią, zaawansowany

technicznie, skrzący

się od solówek i melodii - oj, gdyby

wydali tę płytę kilka lat wcześniej...

Czasem, tak jak choćby w

"Espionage" czy w "Addicted To

Fear" robi się naprawdę szybko, a

już "Dementia" z drapieżnym głosem

Juana Ricardo to po prostu

zapoznany klasyk amerykańskiego

power metalu. W sumie niczym

mu nie ustępuje finałowy "City Of

The Dead", kilka innych utworów

też jest na najwyższym poziomie, a

do tego wznowienie kusi dwoma

bonusami: "Beyond The Sea" i koncertową

wersją "The Forgotten" -

warto mieć.

Wojciech Chamryk

Sacrosanct - Truth Is - What Is

2018/1990 Vic

Nie lubię w muzyce nudy. Od razu

przykuwają moją uwagę albumy,

na których wiele się dzieje. Czy to

jest heavy, death czy thrash metal -

musi być zachowany pierwiastek

kreatywności. Nawet jeśli wtedy

coś innego kuleje, pomysłowość

kompozytorska umiejętnie przykrywa.

Jakiś czas temu wpadła mi

w ręce płyta holenderskiego Sacrosanct

"Truth Is - What Is", która

jest bardzo dobrym przykładem

tego o czym wspominam. Album

"Thruth Is - What Is" to niecałe

czterdzieści minut muzyki. Intrygującej,

zajmującej, na pewno niebanalnej.

Mimo, że Sacrosanct na

swoim debiucie nie odkrywa prochu,

słucha się ich kompozycji z

przyjemnością. To bardzo równe,

spójne, nie pozbawione zadziorności

i odpowiedniej dawki progresywności

granie spod znaku chociażby

Voivod. Swobodne przenikanie

się heavy i thrash metalu utrudnia

trochę jasne zakwalifikowanie Sacrosanct,

ale chyba nie o to chodzi.

Grunt, że Holendrzy starali się

zabrzmieć świeżo. W pierwszym

kontakcie z "Truth Is - What Is"

można mieć małe wątpliwości pod

tym kątem lecz każdy kolejny odsłuch

utwierdza w przekonaniu, że

ich muzyka ma w sobie wiele plastyczności

i przestrzeni. Sacrosanct

to jedna z tych kapel, które możemy

pokochać od pierwszego odsłuchu

albo nie móc przyswoić przez

lata. Warto podejść do "Truth Is -

What Is" z czystym i otwartym

umysłem i unikać porównań. Wiadomo,

że przed nimi taką odmianę

muzyki metalowej przedstawiano z

powodzeniem. Słuchając tego materiału

na zasadzie "tu i teraz" nie

odczułem żadnego dyskomfortu.

To rzetelnie zagrany prog-thrash,

nie przynoszący twórcom ani joty

wstydu. Wydana w 2018 roku reedycja

Vic Records zawiera dodatkowo

pełne demo "The Die Is

Cast", które oryginalnie pojawiło

się rok przed pełnym materiałem

czyli w 1989 roku.

Adam Widełka

Sacrosanct - Tragic Intense

2019/1993 Vic

Album "Tragic Intense" to mój

drugi, po debiucie, kontakt z holenderską

grupą Sacrosanct. Zespół

to intrygujący - nie nagrał bowiem

dwóch płyt w tym samym

składzie. Albumy, z którymi miałem

do czynienia, dzieli trzyletnia

przerwa. Mimo, że stworzone w

większości tak naprawdę przez

całkiem odmiennych muzyków,

zawierają bardzo zbliżoną muzykę.

Tym razem to znów obcowanie z

progresywnym thrash metalem.

Sporo na tej płycie nośnych i

chwytliwych motywów. Bardzo

łatwo wchodzą w głowę i ciężko,

by szybko z niej wyszły. Trochę

mniej na "Tragic Intense" zdecydowanego

thrashu, szybkiego i

dzikiego. Mniej szaleństwa, więcej

kalkulacji i analizy. Można nawet

powiedzieć, że wkrada się w twórczość

Sacrosanct taki, nawet melodyjny,

heavy metal. Album obfituje

w dłuższe formy kompozycyjne,

przez co przy dziewięciu

utworach liczy sobie niecałą godzinę.

No ale dzieje się. Sacrosanct

funduje nam na "Tragic Intense"

naprawdę ciekawą muzykę.

Momentami wręcz bardzo klimatyczną,

oderwaną od prostego "łupania".

Czasem miałem niemałą zagwozdkę,

z jakim gatunkiem w

ogóle mam kontakt. Jestem daleki

od szufladkowania, ale jednak w

kwestii świadomości, cenię sobie

porządek. To bardzo nieoczywisty

album zawierający spory ładunek

emocji. Słychać, że muzycy kom-

166

RECENZJE


binują i, co ważne, z tym nie przesadzają.

Kompozycje bronią się

rytmicznymi łamańcami, kąśliwymi

riffami, zajmującymi i przemyślanymi

solówkami. Całość uzupełnia

charakterystyczny wokal, który

mimo maniery, nie męczy. Bez

strachu sięgnijcie po "Tragic Intense"

jeśli chcecie posłuchać mało

znanego, ale dobrego progresywnego

thrashu z początku lat 90.

Nie jest to może strasznie odkrywcza

płyta, jednak brzmi nieźle, a

przede wszystkim daje dowód, że

Sacrosanct jako zespół nie stał w

miejscu. Warto poświęcić tej kapeli,

jak i jej trzeciej płycie, trochę

czasu.

Adam Widełka

The Marshall Tucker Band -

Dedicated / Tuckerized / Just Us

2018 BGO

Southern rock ma niesamowity

zasięg i to nie tyczy się tylko lat

siedemdziesiątych zeszłego wieku,

bo nawiązania do tego stylu spotkać

można i w dzisiejszych czasach.

Jak dla mnie największymi

gwiazdami tej sceny są The Allman

Brothers Band oraz Lynyrd

Skynyrd. Ich rock przesiąknięty

jest amerykańskim klimatem, taką

specyficzną mieszanką country i

bluesa. Właśnie takich przedstawicieli

tego nurtu jest zdecydowanie

najwięcej. Ja - o czym przy każdej

okazji przypominam - zdecydowanie

wolę jej bardziej hard rockowe

wcielenia, jakie prezentują Molly

Hatchet czy Blackfoot. Wspominam

o tym, bo niedawno BGO Records

wydało reedycję trzech albumów

nieznanego mi wcześniej zespołu

The Marshall Tucker

Band. Kapela została założona na

początku lat siedemdziesiątych,

wydawała regularnie studyjne płyt

i z tego co wiem działa do dzisiaj,

dając nawet dwieście koncertów

rocznie. "Dedicated", "Tuckerized"

i "Just Us" to krążki z początku

lat osiemdziesiątych, czyli

już po okresie największych sukcesów

kapeli. Niemniej przedstawia

zespół jako w pełni dojrzałych muzyków,

którzy doskonale wiedzą

jakie chcą grać dźwięki. Jest to głównie

wspomniany southern rock w

typowych brzmieniach lat siedemdziesiątych,

oparty przede wszystkim

na wpływach country, bluesa

i folku. Czasami przemyka się boogie

czy rock'n'roll. Jednak to nie jedyne

inspiracje, bowiem znajdziemy

wiele wyraźnych odniesień do

jazzu, progresywnego rocka czy też

psychodelii. Jednak w wypadku

omawianych płyt bardzo ważny

jest sposób w jakim przygotowano

poszczególne pieśni. A są to typowo

popowe lub rock popowe

aranżacje w stylu wspomnianej dekady.

To właśnie one nadają The

Marshall Tucker Band charakteru

muzyki popularnej, gdzie

królują akcenty soulu, r'n'b, gospel

czy swingu. Generalnie miszmasz

tego wszystkiego, co do tej pory

grał band ale w bardziej przyswajalnej

formie. Słuchając tej muzyki

zdawałoby się, że przez zgromadzenie

zbyt wielu elementów, których

nie lubię, powinna wzbudzać

we mnie w większości negatywne

wrażenia. Niemniej dokonania

Amerykanów sprawdziły się głównie

jako świetna rzecz do wyciszenia

się, a zostały zagrane i zarejestrowane

tak, że poszczególne

piosenki potrafiły podtrzymać ciągłe

zainteresowanie całością muzyki.

Muzykę słuchałem w całości,

czyli sto osiem minut na okrągło.

Lubię tak skonstruowane albumy,

gdzie można skupić się na całości

muzyki. Pewnie z czasem, gdy będę

wsłuchiwał się dłużej w poszczególne

kompozycje, to będę

mógł wskazać na te bardziej ulubione.

Teraz jednak skupiam sie na

wszystkich trzech krążkach. Fani

southern rocka powinni poznać

"Dedicated", "Tuckerized" i "Just

Us" i ogólnie The Marshall Tucker

Band. Jest wart zachodu.

Turbo - Ostatni wojownik

2019/1987 MetalMind

\m/\m/

Przyznam się, że dawno nie sięgałem

po ten album, a przecież

swego czasu z czarnego placka aż

wióry leciały. Ponowna publikacja

"Ostatniego wojownika" z okazji

okrągłej rocznicy jego wydania, był

dla mnie również sposobnością do

jego przesłuchania i to po latach.

Repertuar tej płyty, kolejność

utworów, itd., różni się od formy w

jakiej ta płyta wyszła pierwotnie.

Teraz to wydane przypomina

anglojęzyczną wersję "Last Warrior"

tylko, że Kupczyk śpiewa po

polsku, no i zachowana jest wersja

polskiej okładki. Wraz z tą płytą

Turbo wchodzi w zdecydowanie

ostrzejszy heavy metal. Aktualnie

muzykę z tego krążka powszechnie

określa się thrash metalem. Dla

mnie jednak jest to kontynuacja

heavy metalowej "Kawalerii Szatana",

podana w ostrych i szybkich

interpretacjach, z tego względu dla

mnie "Ostatni Wojownik" jest

bardziej speed metalowa. Owszem

formy thrash metalu też odnajdziemy,

ale jednak wolę myśleć o

tym albumie jako speed metalowy

z elementami thrashu i heavy. W

każdej kompozycji gitary Hoffmanna

i Łysówa tną niczym brzytwy,

gęsto, niemiłosiernie, bez

opamiętania, a krew bryzga niczym

w serii "Kill Bill" Tarantino. Zespół

mógł rozbujać tak gitary dzięki

zwartej sekcji rytmicznej, a

szczególnie perkusji, za którą po

raz pierwszy w Turbo usiadł Tomasz

Goehs. Bębny nie tylko nabijają

tempo utworów ale też często

wybijają z tego tempa, urozmaicają,

ubarwiają, a zdarza się, że

zadziwiają. Tytułowy utwór zaczyna

się epickim wstępem by gwałtownie

rozpocząć mord. Riffy masakrują,

sola rozrywają, a sekcja

wręcz miażdży słuchacza. Do tego

wyjątkowo ostry śpiew Kupczyka,

a w zasadzie to wrzask, tylko czasami

na plan pierwszy powraca jego

klasyczny rockowy śpiew.

"Ostatni wojownik" to nie tylko

niekontrolowany pęd do przodu,

ale także dysonanse, zwolnienia i

wyciszenia. I to mistrzowsko wymyślone

i zagrane. "Miecz Beruda"

kontynuuje koncepcje openera.

Rozpoczyna je "balladowe" intro -

wzorem Metalliki - poczym gitarowe

riffy i sola w tempie blitzkriegu

kontynuują rzeź seryjnego

mordercy. Zdawałoby się, że już

nic nie przebije wymienionych kawałków,

dopóki nie zaczyna wybrzmiewać

"Seans z wampirem".

Gitary i sekcja ścinają łby za pierwszym

podejściem a "refren" rozsadza

od środka. Ta kompozycja

to niekwestionowana ozdoba tej

płyty. A przecież "Syn burzy" (z

większą dozą heavy), "Bogini chaosu"

(z "maidenowskim" intro) i

"Anioł zła" (z "jajcarskim" wstępem)

również nie odpuszczają i równie

udanie kontynuują całkowitą

demolkę. Pewnym wytchnieniem

wydaje się instrumentalny utwór

"Koń Trojański" - trzeci w kolejności

- który dysponuje wszystkimi

walorami wyeksponowanymi na

"Ostatnim wojowniku", a dodatkowo

kładzie nacisk na płynność i

spójność techniki oraz melodii.

Bardzo ważna płyta dla polskiego

heavy metalu, o której trzeba pamiętać

i zdecydowanie częściej do

niej wracać. Nigdy nie będzie to

stracony czas. Oprócz przypomnienia

samej płyty, Turbo powróciło

do tej muzyki również na koncertach,

które zebrane były pod jednym

sztandarem "The Last Warrior

2019 Tour".

\m/\m/

Voivod - The Nuclear Blast Recordings

2018 Dissonance

Voivod to zespół wielce zasłużony

dla thrash metalu i metalu w ogóle.

Niestety pełne zachwytu recenzje i

ogólne peany recenzentów nie

przekładają się na komercyjny sukces

zespołu. Tak w ogóle komercja

to słowo obce w dokonaniach

Kanadyjczyków, nawet jak jest coś

u nich bardziej przyjazne dla przeciętnego

słuchacza, to nie znaczy,

że tenże w łatwy sposób to przyswoi.

Szkoda tylko, że przez takie

podejście będziemy oglądać ich w

podłych klubach niż na dużych

klubowych scenach (przynajmniej

tu w Polsce). Na "The Nuclear

Blast Recordings" znalazły się

dwa albumy "Katorz" i "Infini" są

to dwa albumy z trzech, przy których

współpracował Jasonic (Jason

Newsted) i nie jest to mój ulubiony

okres w karierze Voivod. Jednak

jest to okres specyficzny. 26 sierpnia

2005r. zmarł Dennis "Piggy"

D'Amour, współzałożyciela kapeli,

jej wieloletni gitarzysta i ogólnie

mózg formacji. Voivod mógł się

wtedy najnormalniej w świecie rozlecieć.

Jednak Dennis świadom, że

odchodzi z tego świata, zostawił

całą masę swoich pomysłów, riffów

i partii gitar. Na tej podstawie powstało

właśnie "Katorz", krążek

specyficzny, przepełniony gitarą

Piggy'go. Muzycznie też był wypadkową

wszystkich okresów w

dotychczasowej karierze zespołu.

Odnajdziemy więc i sporo kąśliwego

thrashu z początku istnienia,

trochę klimatów lżejszego okresu

albumów "Angel Rat" i "The

Outer Limits", czy wpływów bardziej

masywnych i nowoczesnych

"Negatron" i "Phobos". Jest ogólnie

wszystko z psychodelicznymi i

odlotowymi riffami, punkowymi

wstawkami, czy też bardziej nowoczesnymi

wrzutkami. Wręcz typowy

dla tego zespołu galimatias ale

ściśle kontrolowany, a raczej spięty

wokalem Snake'a, który jak zawsze

śpiewa z charakterystyczną

dla siebie manierą. "Infini" to kontynuacja

zamysłu z "Katorz". Okazało

się bowiem, że Dennis

D'Amour zostawił tyle materiału,

że wystarczyło również na kolejny

album. Mimo, że obie sesje dzieli

kilka ładnych lat w zasadzie brzmią

jakby powstały w tym samym

czasie. Choć są różne, mają wiele

ze sobą wspólnego. Przede wszystkim

charakterystyczny jest ten

collage różnych okresów, który w

sumie stworzył indywidualny charakter

muzyki Voivod powstałej

po odejściu Piggy'go. Nie do podrobienia

jest też gitara Dennisa.

W ogóle mam wrażenie, że Pan

D'Amour pozwolił kapeli przetrwać

najgorszy okres czasu, zebrać

się w sobie pozostałym muzykom,

którzy mogli kontynuować karierę

Voivod już bez niego. Wskazał im

też w którym kierunku powinni

zmierzać aby zachować własną

tożsamość i się nie pogubić. Także,

RECENZJE 167


choć "Katorz" i "Infini" to dla

mnie mniej ulubiony okres w twórczości

Kanadyjczyków, to jednak

ustabilizował byt Voivod i zapewnił

fanom to, że co kilka lat dostaną

niezły lecz ciągle niepodrabialny

materiał. Dowodem są płyty

"Target Earth" i "The Wake", którym

daleko do najlepszych momentów

Voivod, ale muzycznie są

ciągle niedościgłe dla innych muzyków

i zespołów. Dlatego zawsze

trzeba wykorzystać możliwość

wsparcia tej formacji, a inicjatywa

Dissonance Productions wydania

tej kompilacji jest godna pochwały.

\m/\m/

Weapon UK - Set The Stage

Alight - The Anthology

2018 Pure Steel

Tego typu klasyczny repertuar aż

prosi się o winylowy nośnik i 15 lat

po premierze ta kompilacja brytyjskiego

Weapon ukazała się wreszcie

na LP. "Set The Stage Alight"

była już wcześniej dostępna

na różnych wydaniach CD, ale to

wersję Pure Steel śmiało mogę

uznać za wzorcową. Często bywa

bowiem tak, że dawne nagrania po

prostu nie brzmią z kompaktu jak

należy, co dotyczy zarówno starego

jazzu, klasycznego rocka z lat 60.

czy 70., jak i heavy metalu. Tutaj

jest pod tym względem po prostu

wzorcowo, a rzecz zaczyna się od

jednego z hymnów New Wave Of

British Heavy Metal, dynamicznego

"Set The Stage Alight" - co ciekawe

była to tylko strona B singla

"It's A Mad Mad World", ale jak

wiadomo pewnych rzeczy nie da

się przewidzieć, bo gdyby tak było

muzycy pisaliby wyłącznie murowane

hity. Co bardziej wnikliwi

mogą dopatrzeć się w "Hit The

Lights" Metalliki pewnych podobieństw

do "Set The Stage Alight",

ale Lars Ulrich nigdy nie krył fascynacji

muzyką Weapon, podobnie

jak innych sztandarowych

grup brytyjskiego metalu. Nie była

to jednak wtedy zbyt częsta sytuacja,

dlatego po Weapon już w

1982 roku pozostało tylko wspomnienie

i garść nagrań demo, również

przypomnianych na tej

kompilacji. Pewnie gdyby powstały

one tak z półtora roku wcześniej

grupa miałaby szanse na kontrakt,

bo "Midnight Satisfaction", "Take

That Bottle", "Killer Instinct" czy

"Remote Control" to udane utwory,

ale w 1981/82 było już po apogeum

popularności nurtu, a moda

nań minęła tak szybko, jak się zaczęła.

Jest też faktem, że "Bad

Love" to niemocny i taki sobie numer

w stylu The Beatles i rocka

wczesnych lat 70., a "Things You

Do" trudno nawet określić czymś

więcej niż amatorską wprawką

kompozytorską, ale mimo tych niedociągnięć

warto mieć tę kompilację,

podobnie jak wznowiony niedawno

powrotny album grupy "Rising

From The Ashes".

Wojciech Chamryk

Witch Cross - Fit for Fight

2018 High Roller

Jako dzieciak uwielbiałem klocki

LEGO. Jak pamiętam posiadałem

mnóstwo różnych zestawów, którymi

bawiłem się często do późnych

godzin wieczornych. Nawet

dziś, kiedy już trochę podrosłem,

zmieniłem dwa razy kod z przodu

liczby określającej wiek, zdarza mi

się żywo reagować gdy wpadną w

oko. Kontakt z nimi to zawsze

wypieki na twarzy i wspomnienia

dzieciństwa. Wymyślili je Duńczycy.

Ostatnio tak się złożyło, że

miałem przyjemność słuchać

wznowienia High Roller Records

"Fit for Fight" grupy Witch Cross,

pochodzącej… (tak, tak!) z Danii.

Oni chyba dawanie radości mają

we krwi. Płyta wyszła w 1984 roku

gdzie konkurencja na rynku była

dość spora. W czołówce było naprawdę

gęsto. Może dlatego Witch

Cross nie udało się na dłużej zagościć

w świadomości odbiorców.

Może też sami jakoś nie mieli pomysłu

na zespół, że po 1986 ich

kariera się skończyła. Powrócili w

2011 roku a w 2013 roku wydali

drugą długogrającą płytę "Axe to

Grind" nagraną po latach w odrobinę

zmienionym składzie. No ale

odbiegam od dania głównego.

Brzmi ono smakowicie! Solidna

dawka czystego jak złoto heavy

metalu. Niezwykle szczera i radosna

muzyka. Wiele świetnych melodii,

kapitalne riffy i polot. Można

rzec - zapomniana perełka. Coś w

tym musi być bo "Fit for Fight"

porywa od pierwszych dźwięków.

Pierwsze skojarzenie i najbardziej

silne jest z amerykańskim Riot z

okresu "ThunderSteel". Powinno

być na odwrót! Niestety o Duńczykach

mało kto słyszał szerzej, przynajmniej

współcześnie. Ja też niedawno

zaznajomiłem się z materiałem

debiutu Witch Cross i ze

zdziwienia nastawiałem uszu, bo

wokal Alexa Savage do złudzenia

przypomina Tony Moore'a. Dla

wprawnych słuchaczy w pierwszym

utworze "Nightflight to

Tokyo" został ukryty rebus/hołd

dla wyżej wymienionej kapeli.

Warto się wsłuchać! Kompozycyjnie

album jest przemyślany i nawet

po czasie czuć od niego niezwykłą

świeżość. Mike Wlad i Cole Hamilton

dają świadectwo precyzyjnego

i zgranego duetu gitarowego.

Miotają ze swych sześciostrunowych

pistoletów same celne strzały.

Sekcja Little John Field (bas) i

A.C. (bębny) nie schodzi poniżej

poziomu przyjętego w latach 80.

Może mało finezyjnie, ale za to solidnie

i dudniąco trafiającymi w

punkt niskimi tonami. No i wspomniany

wcześniej Alex Savage!

Charyzmatyczny śpiewak, dający

na "Fit for Fight" popis swojego

talentu. Za jego sprawą album ozdabia

wiele cholernie chwytliwych

refrenów i linii melodycznych.

Czas spędzony z Witch Cross minął

szybko. Coś około 41 minut

muzyki. Przez kilka dni wałkowałem

materiał parę razy. Ciężko się

od niego uwolnić. Przyczepić do

samego wykonania też nie da rady.

Nie będę przecież wymyślać czegoś

na poczekaniu. Naprawdę nie znajdę

tutaj minusów. To po prostu

muzyczne klocki LEGO!

Adam Widełka

Warlord - Deliver Us

2017/1983 High Roller

Są pewne płyty, które wpadają w

ręce po jakimś długim czasie. Pewnego

dnia u kogoś słyszymy fragment

czegoś znanego naszym

uszom o czym kompletnie zapomnieliśmy.

Ba, zapomnieliśmy nawet,

że w naszych zbiorach znajduje

się taka pozycja. Potem w domu

odnajdujemy taką płytę, zdmuchujemy

z niej pokaźną warstwę kurzu

i… No właśnie - nie możemy się od

niej uwolnić. Od jakiegoś tygodnia

mam tak z EPką Warlord "Deliver

Us". Wydany w 1983 roku mini

album to, czego jestem dowodem,

dziś rzecz trochę zapomniana.

A szkoda, bo to naprawdę solidny

materiał. Biję się w pierś i szczerze

żałuję, że przez dobrych paręnaście

miesięcy po niego nie sięgnąłem.

Gdy teraz odświeżyłem sobie te

dźwięki wiem, że zdecydowanie

częściej będzie ta płytka gościć w

moim odtwarzaczu. Warlord to,

można powiedzieć, klasyka heavy/

power metalu z USA. Jak wiele innych

podobnych zespołów w latach

80. nie nagrali za dużo, ale

stworzyli albumy, dzięki którym

pozostali "żywi". Wspomniana

EPka "Deliver Us" poprzedziła

longplay "And The Cannons Of

Destruction Have Begun…". Na

tym historia grupy się kończyła

przed jej powrotem w 2002 roku.

No dobrze, skupmy się na "Deliver

Us". Ten krótki, bo raptem niecałe

pół godziny, materiał to chyba

jedna z lepszych EPek, jakie mogły

powstać w heavy metalu. Powiem

więcej - niektóre regularne albumy

nie robią takiego wrażenia. Tu jest

wszystko, czego możemy oczekiwać.

Świetne, czyste, charyzmatyczne

wokale. Są jak kolejny instrument.

Użyte z rozwagą i tworzące

niesamowity klimat klawisze. Warto

wsłuchać się w to jak brzmią, jak

komponują się między partie bębnów

i majestatyczne riffy gitary. W

ogóle muzyka na "Deliver Us" idealnie

współgra z okładką. Dziś wydać

się może lekko kiczowata, ale

uważam, że pasuje do tej trochę

niepokojącej, trochę nieoczywistej

twórczości Warlord. Na pewno całości

dopełniają pseudonimy muzyków.

Zgoda, że wywołują uśmiech,

jednak wtedy na początku

lat 80. musiały budzić respekt. A

może inaczej - były częścią bardzo

interesującego projektu. Destroyer

dzierżył gitarę i bas, Damien King

I śpiewa intrygujące teksty, Sentinel

był odpowiedzialny właśnie za

nastrój poprzez klawisze a Thunder

Child uderzał w bębny z mocą

gromu. Kolejny raz dzięki wy-

168

RECENZJE


twórni High Roller Records możemy

sięgnąć po smaczki z przeszłości.

W ostatnich dwóch latach

zostały odświeżone klasyczne albumy

Warlord oraz ich współczesne

dokonania. Robota jak

zwykle pierwszorzędna - dwupłytowe

edycje zawierają cały szereg

bonusów, które kierowane są dla

wszystkich tych, którzy chcieliby

na przykład posłuchać, jak brzmiały

utwory w fazie przed produkcyjnej

czy wstępne wersje demo

piosenek. Esencja gatunku. Nic

dodać, nic ująć.

Warlord - And The Cannons of

Destruction Have Begun…

2017/1983 High Roller

Podobno odgrzewane kotlety są

niedobre. Nieprzypadkowo utrwaliło

się takie powiedzenie, gdyż tylko

jedzone pierwszy raz mają w sobie

niepowtarzalny aromat. Potem

to już nie to samo, kulinarna nuda.

Wszystko jednak zależy od tego,

jak te kotlety są zrobione, jakich

przypraw i składników użyto, a jeśli

takowe są pierwszej jakości - to

nawet zjedzone później smakują

wybornie. Trochę inaczej sprawa

ma się w kontekście muzyki. W

tym temacie rzadko się zdarza, żeby

takie ponowne serwowanie tego

samego wychodziło na zdrowie.

Jednak jak zwykle zdarzają się wyjątki

- jednym z nich jest na pewno

"And The Cannons of Destruction

Have Begun…" amerykańskiego

Warlord. W ciągu roku oddzielającego

od siebie dwa wydawnictwa

Warlord, tj. EP "Deliver

Us" oraz pierwszego LP "And The

Cannons…" zdarzyło się dużo.

Między 1983 a 1984 roku w zespole

odbyła się znacząca zmiana

składu. Oprócz trzonu jakim byli

gitarzysta Destroyer (właść. William

J. Tsamis), obsługujący klawisze

Sentinel (Diane Kornarens)

i perkusista Thunder Child (Mark

Zonder) pojawiły się tutaj nowe

twarze. William odpuścił sobie

granie zarówno na basie jak i gitarze,

więc cztery struny miał dzierżyć

od teraz Dave Watry posługujący

się pseudonimem Archangel.

Damien King I (Jack Rucker) zostawił

mikrofon równie charyzmatycznemu

i melodyjnemu wokaliście,

Rickowi Cunninghamowi,

który (może w hołdzie dla poprzednika?)

przyjął imię Damien King

II. Przyznacie, że w Warlord działo

się trochę jak w brazylijskiej

telenoweli, ale za to muzycznie panowie

wybrali dość prostą drogę po

bardzo udanej EPce. Różnica tkwi

w szczegółach. A raczej, chciałoby

się rzec, diabeł. Mała płyta

"Deliver Us" liczy sobie 28 minut,

a LP "And The Cannons…" zaledwie

6 minut więcej. Po co o tym

wspominam, skoro przecież materiał,

ktoś powie, jest inny? No właśnie

i tutaj zaskoczenie - długogrająca

płyta Warlord opiera się

głównie na podanych raz jeszcze

utworach znanych już fanom rok

wcześniej. Ciekawy zabieg, prawda?

Trzeba jednak przyznać, że

płyta nic a nic na tym nie traci.

Cztery kompozycje się powtarzają

- "Deliver Us From Evil", "Child Of

The Damned", "Black Mass" i

"Lucifer's Hammer" jednak zagrane

są nie gorzej niż na EPce. Nawet

wokalnie nowy Damien radzi sobie

podobnie. Ten lekko niepokojący

klimat z "Deliver Us" został

zachowany i tutaj. Natomiast te

nowe - też cztery - "Lost And Lonely

Days", "Soliloquy", "Aliens"

oraz "1984" w niczym nie przynoszą

ujmy albumowi. Troszkę można

jednak odnieść wrażenie, że

momentami za sprawą tych świeżych

kompozycji panowie wpuszczają

trochę "powietrza" w duszny

klimat reszty. Chyba najbardziej

wyróżnia się "Lost And Lonely

Days", bardzo "wesoły" numer.

Nowością w porównaniu z EPką na

LP jest instrumentalny, enigmatycznie

zatytułowany "1984". Reasumując

to "And The Cannons…" to

swoista kontynuacja "Deliver Us".

Nagrane na nowo utwory nie szkodzą,

słucha się ich dobrze, ale jednak

chciałoby się więcej premierowego

materiału. Zwłaszcza, że

wtedy Warlord proponował naprawdę

ciekawą i solidną muzykę.

Może jest ten album bardziej

"dopracowany" ale znów według

mnie EP nic nie brakowało. Nie ma

co się jednak czepiać, to są jedyne

dwa pozostawione po tej grupie

dzieła z lat 80. Mimo wszystko odgrzewanie

kotletów w przypadku

"And The Cannons…" nie powoduje

niestrawności. (5) Dodatkowo

jak zwykle za sprawą High

Roller Records na drugim dysku

cała masa smakowitych bonusów z

epoki. Między innymi materiał

znany tylko z dysków demo roku

1981.

Warlord - Rising Out Of The

Ashes

2017/2002 High Roller

Początek lat dwutysięcznych był

okresem dość ciekawym w historii

muzyki metalowej. Sporo klasycznych

zespołów wracało w glorii i

chwale po chudych latach albo po

kompletnym niebycie. Fani mogli

cieszyć się z wydawnictw, które pozwalały

na nowo cieszyć się z obecności

ich idoli. Powrót nie ominął

także amerykańskiego Warlord.

Płytą o wymownym tytule "Rising

Out Of The Ashes" na nowo zaznaczyli

się na mapie heavy metalu.

Był to jednak dość osobliwy

krążek. Po, wtedy, osiemnastu latach,

które dzieliły ostatni (jedyny)

album długogrający Warlord

w latach 80. ukazała się płyta, która

jednak nie była zapisem nowego

materiału. Był to powrót do zamierzchłej

przeszłości grupy, bowiem

William J Tsamis (gitara) i Mark

Zonder (perkusista) postanowili

nagrać na nowo w większości

utwory z demówek zespołu oraz

projektu Williama z lat 90. -

Lordian Guard. Wyjątkiem są

dwa numery - drugi "Enemy Mind"

oraz zamykający "Achilles Revenge"

- to nowe kompozycje. Zaprosili do

współpracy wokalistę Joacima

Cansa, znanego z HammerFall, a

Tsamis sam, jak kiedyś, zagrał

wszystkie partie basu i gitary. Muszę

przyznać, że oryginałów nie

słuchałem. Wziąłem na warsztat

"Rising Out Of The Ashes" w

kontekście dyskografii Warlord.

Nie można jednak traktować tego

albumu pełnoprawnie, mimo, że

spokojnie mógłby nim być. Nie

wiem z czego wynikało takie postawienie

sprawy, czy z braku pomysłów

czy jakichś innych powodów,

ale teraz jest to mało istotne. Krążka

słucha się przyjemnie. Nawet

po czasie zapomina się o jego

trochę kompilacyjnym charakterze.

To po prostu solidny, heavy/

power metalowy zestaw kawałków,

zagranych i zaśpiewanych satysfakcjonująco.

Na pewno kompozycje

zyskały mocy dzięki możliwościom

technicznym podczas realizacji nagrań.

Z drugiej strony pojawia się

pewna sterylność, która może w

odsłuchach przeszkadzać. Nie

wszystkim się jednak dogodzi, ja

mogę z czystym sumieniem napisać,

że "Rising Out Of The Ashes"

to rzecz nie przynosząca absolutnie

wstydu. High Roller Records

na drugim dysku reedycji jak zwykle

wyszło naprzeciw tym najbardziej

dociekliwym i ciekawskim.

Mamy możliwość posłuchania całego

materiału na etapie demo. Są

to instrumentalne wersje wstępnych

prac nad utworami z roku

2001 z trzema wyjątkami pochodzącymi

z roku 1997.

Warlord - The Holy Empire

2017/2013 High Roller

Najbardziej zagorzali fani potrafią

bardzo długo czekać na płyty

swoich ulubieńców. Są to nierzadko

lata. W czołówce zespołów,

które lubiły w ten sposób "rozpieszczać"

słuchaczy, na pewno znajduje

się amerykański Warlord. W

2013 roku ukazał się ich drugi długogrający

krążek "The Holy Empire".

Trudno w to uwierzyć ale od

"And The Cannons of Destruction

Have Begun…" z 1984 roku

minęło wtedy aż 29 lat. Licząc od

EP "Deliver Us" - równo trzydzieści.

Cierpliwość bywa jednak nagradzana.

W międzyczasie fani dostali

"Rising Out of the Ashes"

(2002 rok) ale w tym przypadku

trudno mówić o pełnoprawnym

albumie. Żeby móc posłuchać premierowego

materiału miłośnicy

Warlord musieli czekać jedenaście

lat. W końcu otrzymali "The Holy

Empire". Jest to prawie godzinna

wycieczka na Bliski Wschód, dokładnie

w rejony Jerozolimy. Można

wywnioskować z tekstów, że

album traktuje zarówno o współczesności,

jak i nawiązuje do czasów,

gdy po ziemi chodził Jezus.

Mark Zonder (perkusja) i William

Tsamis (gitara) podjęli się

tych trudnych tematów z pomocą

dwóch nowych twarzy. Philip Bynoe,

najbardziej znany jako współpracownik

Steve Vaia odpowiedzialny

był za partie basu, a za mikrofonem

w Warlord stanął ponownie,

po krótkim epizodzie w

1986 roku, Richard Anderson.

Ponadto w chórkach udzielały się

Barbara i Hannah Anderson, klimat

w utworze pierwszym zawdzięczamy

gościnnemu udziałowi

The Trinity Choir. W końcu dwie

z ośmiu kompozycji zaśpiewał Giles

Lavery. Długo musieli czekać

fani na ten materiał, ale w amerykańskiej

grupie pod względem rotacji

składu wszystko było po

staremu. Muzycznie słuchamy bardzo

interesującego albumu. Bardzo

pompatycznego, ociekającego momentami

patosem, ale potrafiącego

przyciągnąć i zatrzymać. Zaryzykowałbym

stwierdzenie, że "The

Holy Empire" powstało na solidnym

fundamencie starych wydawnictw

Warlord. Komponując ten

materiał panowie postawili na dostojność

niż na szybkość. Zawartość

większości numerów to melodyjny,

epicki heavy metal. Z nastawieniem

na otoczkę, riff, charyzmatyczny

wokal. Wpadające w

ucho refreny. Nie można narzekać

na nudę, chociaż większość piosenek

liczy sobie około 7 minut.

Całość brzmi mięsiście, jednak nie

powinno to dziwić wszakże mamy

do czynienia z albumem nagranym

w 2013 roku. Warto zwrócić uwagę

na tytułową, jedenastominutową

kompozycję. Sporo się w niej

dzieje, od klimatycznego intro aż

po gitarowe solówki. Trzeba oddać

grupie Warlord, że choć "The

Holy Empire" był raptem trzecim

długogrającym krążkiem, to był on

krążkiem udanym. Twórcy uniknęli

pułapki bycia karykaturą samych

siebie. Fani dostali coś, na co

pewnie większość z nich czekała.

RECENZJE 169


Materiał w dużym stopniu nawiązujący

do lat 80. Swoją dostojnością

i harmoniami na nowo

może hipnotyzować wielbicieli gatunku

i pozyskiwać nowych, dzięki

reedycji High Roller Records z

2017 roku. Tradycyjnie otrzymujemy

dwudyskowe wydanie, gdzie na

CD2 udostępnione zostały alternatywne

miksy i wersje demo czy

live.

Warlord - Live in Athens 2013

2017/2015 High Roller

Amerykański Warlord to zespół

specyficzny. Działa od prawie

czterdziestu lat jednak prawie połowę

tego czasu pozostawał zawieszony.

Mimo wszystko nagrał sporo

ciekawej muzyki. Niestety w latach

80 nie zdążono zarejestrować

żadnego materiału na żywo. Po powrocie

zespołu na początku lat

dwutysięcznych aktywność grupy

zdecydowanie wzrosła. Na szczęście

dla fanów w 2015 roku ujrzało

światło dzienne pierwsze w historii

wydawnictwo live. Krajem, w którym

odbył się koncert, była Grecja

a dokładnie sala Gagarin 205 w

Atenach. Dnia 28 kwietnia 2013

roku stolica Hellady była świadkiem

półtoragodzinnego show

amerykańskiej grupy. Jak zdążyłem

się przyzwyczaić, biorąc na

tapetę twórczość Warlord, tym

razem nie obyło się bez roszad personalnych.

Wydawnictwo zawiera

koncert z etapu, kiedy zespół był

na świeżo po wydaniu długogrającego

krążka "The Holy Empire".

Jednak wokalistą, który mierzy się

z dorobkiem nie jest już Richard

Anderson - jego miejsce, co miało

miejsce w sumie już na samej płycie

w dwóch numerach, zajął Giles

Lavery. Oprócz basisty Philipa

Bynoe, gitarzysty Williama Tsamisa,

perkusisty Marka Zondera

na deskach Gagarin 205 pojawili

się muzycy wspierający. Na klawiszach

zagrał Angelo Vafeiadis a

na drugiej gitarze rytmicznie pomógł

Paolo Viani. Tyle jeśli chodzi

o kwestie personalne. Muzycznie,

co pewnie większość bardziej

interesuje, jest bardzo dobrze.

Wokalnie Giles daje radę i

brzmi naturalnie. Nie sili się na kopiowanie

poprzedników. Inna

sprawa to to, że wszyscy śpiewacy

przewijający się przez Warlord

mieli bardzo podobne głosy. Pomaga

to oczywiście w odbiorze zwłaszcza

starszego materiału. Ten został

zagrany sprawnie i bez żadnego

stresu. Jeśli chodzi o dobór

utworów nie ma żadnych

zaskoczeń - lwia część to stare

kompozycje z EP "Deliver Us", LP

"And The Cannons of Destruction

Have Begun…" i to już od

początku koncertu. Gdzieś po połowie

pojawiają się reprezentanci

"The Holy Empire". Jeśli ktoś nie

jest fanem składanek ale chciałby

mieć tylko jedną płytę Warlord -

szczerze polecam "Live In Athens

2013" bowiem to swoiste "best of"

na żywo. Dodatkowo brzmiące

gęsto i bardzo energetycznie. Słychać,

że muzycy, jak i grecka publiczność

doskonale się bawili i stopniowo

od początku do końca zachowywali

się coraz swobodniej.

To dobry portret współczesnego

wcielenia kapeli, który pojawił się

w dobrym momencie. Gdybym

dysponował wehikułem czasu to

chętnie odwiedziłbym wtedy stolicę

Grecji. Pierwsze wydanie "Live

In Athens 2013" było limitowane

do 1500 kopii i zawierało dodatkowo

płytę DVD. High Roller

Records w 2017 roku wydało reedycję

tylko zapisu audio. Na drugim

krążku znalazły się między innymi

instrumentalne demo kawałków

z "The Holy Empire" oraz nagrania

z festiwalu Keep It True

pochodzące z 2013 roku.

Adam Widełka

Symphony X, BeatPol, Drezno, 28 maja 2019

Symphony X to koncertowa wirtuozeria. To, co gra Michael

Romeo z niebywałą lekkością i wręcz od niechcenia, to riffy bardziej

skomplikowane niż solówka niejednego zespołu. To, jak i z jaką frajdą

śpiewa Allen, trzeba by włożyć w ramkę i postawić na biurku niejednego

wokalisty.

Ten zespół skradł moje serce już na warszawskim koncercie

promującym "Underworld", podczas którego Amerykanie zaprezentowali

cały krążek. Chwilę później widziałam ich na koncercie na Wacken,

który - mimo że nie zawierał tylko nowszych kawałków (dla mnie

sprawa kluczowa jeśli chodzi o SX ) - okazał się jednym z lepszych gigów

na festiwalu. Nic dziwnego, że kiedy Nuclear Blast ogłosił europejską

trasę, postanowiliśmy się wybrać do najbliższej naszym granicom

lokalizacji - Drezna.

Na 18.00 mieliśmy umówioną rozmowę z Michaelem Romeo,

więc pod salą koncertową stawiliśmy się już chwilę przed koncertem.

Niewielki klub w przedwojennym budynku, ludzie nawet nie zaczęli

się jeszcze schodzić. Michael przyjął nas na backstage'u trochę po

czasie, choć i tak przerwał posiłek, żeby z nami się spotkać (rozmowę z

gitarzystą przeczytacie już niedługo w kolejnym numerze HMP). Zastanawiałam

się jak to możliwe, że z tego wyluzowanego, swojskiego faceta

za chwilę na scenie wyjdzie demon gitary.

Zanim demon wyszedł, na scenie pojawił się support - Savage

Messiah, który zaskoczył mnie zderzeniem heavy czy też momentami

thrashmetalowego grania z zupełnie lekkim rockiem, co, jak się później

okazało, wynikało z repertuaru opartego głównie na nowej płycie. Zupełnie

nie czekałam na występ Savage Messiah, niemniej jednak nastawiona

na mocniejsze uderzenie, koncert pozostawił po sobie wielki

znak zapytania na mojej twarzy.

Znak zapytania szybko został zastąpiony przez szeroki uśmiech,

kiedy ze sceny wybrzmiały pierwsze takty "Iconoclast". Ten kawałek

swoją mocą, brzmieniem i precyzją wykonania już na starcie rzucił

na kolana. A to był dopiero początek koncertu Symphony X. Jego

jedyną wadą było to, że się skończył i - jak się okazało - był jedynym

utworem z tej - moim zdaniem najlepszej - płyty Amerykanów. Zapewne

jego "osamotnienie" wynikało też z jego długiego trwania, wszak

10-minutowy numer może robić za dwa. Po tak genialnym wstępie,

który rozbudził marzenia o koncercie, na którym zespół zagrałby całą

płytę "Iconoclast", występ trzymał poziom. Russel Allen wyskoczył na

deski sceny w słonecznych okularach. Spodziewałam się, że będzie odgrywał

takie same scenki jak na warszawskim koncercie, z zakładaniem

i zdejmowaniem masek, okularów etc., ale na okularach zdjętych po

"Iconoclast" się skończyło. Co nie znaczy, że nie bawił się śpiewaniem

tak, jak wtedy. Rzeczywiście, chętnie "ilustrował" wokalizowane przez

siebie teksty teatralnymi gestami, uderzał wirtualnym kijem bejsbolowym

czy uprawiał jogging w miejscu na "Run with the Devil". Właśnie,

z "Underworld" poza rzeczonym "Bieganiem z diabołem" zespół zagrał

potężny "Nevermore" i - moim zdaniem - najsłabszy punkt setu czyli balladowy

"Without You". Wiele osób kojarzy amerykańską ekipę z neoklasycznym,

niezbyt ciężkim graniem, a koncerty pokazują, że prawdziwym

asem w rękawie Symphony X są właśnie te ciężkie numery w typie

"Nevermore", w których finezja spotyka się z huraganową mocą. To,

co wygrywa na gitarze Romeo sprawia, że trudno nie złapać się za głowę.

A tu przecież koncert leci, szkoda czasu na łapanie się gdziekolwiek.

Na szczęście w parze z "Nevermore" i perełką z "Iconoclast" pojawiły się

też kawałki z "Paradise Lost", płyty, która rozpoczęła przygodę Amerykanów

z coraz mocniejszymi aranżacjami - zespół zagrał m.in. "Serpent's

Kiss" i "Set the World on Fire". Największą niespodzianką koncertu

było jego zakończenie. Już dość wcześnie nastąpiło przedstawienie

muzyków, które zwyczajowo pojawia się pod koniec koncertów. Nie

rozproszyło to jednak mojej czujności. Dzięki temu wielką niespodzianką

było dla mnie sfinalizowanie występu... ponad 20-minutowym

"The Odyssey". Nie, nie było żadnego hitu do wspólnego śpiewania. Żadnego

"Iced Earth" na koncercie Iced Earth czy "Run to the Hills". Była

epicka podróż, doskonale zaśpiewana, świetnie zagrana, bardzo przejrzyście

nagłośniona.

I tak wraz z Odyseuszem dotarliśmy do końca koncertu.

Wieść o pełnych salach w Niemczech można włożyć między mity.

Ludzi było niewiele, za to takiej publiki można naprawdę życzyć sobie

na każdym gigu. Ludzie po prostu przyszli na koncert. Nie było adorujących

się grupek czy zakochanych parek rozmawiających głośno

przez cały koncert. Świetny koncert, dobre nagłośnienie, dobre towarzystwo.

Nic, tylko czekać na kolejny występ Symphony X. Zachęcajcie

znajomych, którzy niekompatybilni z "neoklasyczną" estetyką zatrzymali

się na pierwszych trzech płytach Amerykanów. Ten zespół naprawdę

oferuje dużo więcej!

Katarzyna "Strati" Mikosz

170

RECENZJE



Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!