31.03.2023 Views

HMP 70

New Issue (No. 70) of Heavy Metal Pages online magazine. 68 interviews and more than 190 reviews. 176 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Riot V, Grave Digger, Darkness, Necronomicon, U.D.O., Virgin Steele, Voivod, Angelus Apatrida, Seax, Nocny Kochanek, Ashes Of Ares, Crystal Viper, Crisix, Nervosa, Injector, Verni, Source, Cauldron, Night Demon, Wretch, Warfare, Destroyer 666, Vandallus, Deliverance, Thrashist Regime, Axegressor, Chastain, Stormzone, Haunt, Stormwitch, Wardance, Lord Vigo, Professor Emeritus, Iron Void, Helion Prime, Weapon UK, Elvenstorm, Droid, Hitten, Sonic Prophecy, Northward, Into Eternity, Necrytis, Mystic Prophecy, Mob Rules, Redemption, SoulHealer and many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 70) of Heavy Metal Pages online magazine. 68 interviews and more than 190 reviews. 176 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Riot V, Grave Digger, Darkness, Necronomicon, U.D.O., Virgin Steele, Voivod, Angelus Apatrida, Seax, Nocny Kochanek, Ashes Of Ares, Crystal Viper, Crisix, Nervosa, Injector, Verni, Source, Cauldron, Night Demon, Wretch, Warfare, Destroyer 666, Vandallus, Deliverance, Thrashist Regime, Axegressor, Chastain, Stormzone, Haunt, Stormwitch, Wardance, Lord Vigo, Professor Emeritus, Iron Void, Helion Prime, Weapon UK, Elvenstorm, Droid, Hitten, Sonic Prophecy, Northward, Into Eternity, Necrytis, Mystic Prophecy, Mob Rules, Redemption, SoulHealer and many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.



Intro

Spis tresci

Gdy planuję kolejne wywiady, nigdy nie mam pewności,

że dana rozmowa znajdzie swój szczęśliwy finał,

w postaci artykułu w naszym magazynie. Z różnych

powodów spora część tych konwersacji nam

przepada. Według mnie zbyt duża. Taki los miał spotkać

wywiad z Riot V, a przecież ich ostatni studyjny

album "Armor Of Light" był mocno komentowany i

wychwalany przez fanów tradycyjnego heavy metalu,

nawet tu w Polsce. Dlatego bardzo było nam przykro,

że piętrzące się problemy wskazywały na to, że ten interview

miał się nie odbyć. Jednak w pewnym momencie

losy odmieniły się i wywiad wylądował u mnie na

skrzynce e-mailowej. Niemała w tym rola pewnej osoby

z PR w Nuclear Blast, za co jej bardzo dziękujemy.

To, że formacja wyładowała na okładce, nie jest tylko

zasługą dwóch udanych albumów, wspomnianego "Armor

Of Light" czy wcześniejszego "Unleash The Fire",

ale przede wszystkim jest wynikiem tego, co zrobił

przez całe swoje życie Mark Reale. Taki nasz swoisty

hołd dla tego muzyka.

W czołówce tego magazynu znalazły się również ikony

niemieckiego heavy metalu, zespoły Grave Digger

i U.D.O. oraz thrash metalu Darkness i Necronomicon.

Ostatnie dwa teamy, kiedyś zaliczane były do

drugiej ligi niemieckiego thrash metalu (może nawet

niższej), jednak teraz udowadniają, że ten dystans między

czołówką, a nimi, nie jest aż tak duży. Ciekaw jestem,

czy macie podobne odczucia odsłuchując kolejno

"First Class Violence" i "Unleashed Bastards". Dla

przykładu, mnie szczególnie przypadła do gustu płyta

Darkness.

Unikatową kapelą w tym zestawie jest kanadyjski

Voivod. Ich niezwykłą wizją progresywnego thrash

metalu zachwycają się wszyscy, recenzenci, muzycy

oraz fani. I to od lat. Niestety nie ma to w ogóle odbicia

we rzeczywistości. Przynajmniej tu w Polsce, bo

wystarczy przywołać ostatni koncert Voivod w Warszawie,

gdzie zebrała się tylko garstka fanów.

Zupełnie inne problemy ma za to Nocny Kochanek,

który praktycznie w tym samym czasie promuje swoją

koncertówkę "Noc z Kochankiem" i nowy studyjny album

"Randka w ciemność". Rzecz w dzisiejszych czasach

niespotykana, nawet na najwyższym szczeblu muzycznego

businessu. Projekt jajcarski, nie ukrywający

swoich tendencji, wykorzystujący tradycyjny heavy

metal, który w dodatku zagrany jest na bardzo dobrym

poziomie. Nie ma problemów z wypełnieniem średnich

i dużych klubów w Polsce, a i na dużych festiwalach

też się sprawdza. Pod względem sprzedaży płyt też zawstydza

niejednego topowego polskiego artystę popowego.

Po prostu przekonał do siebie całe grono wiernych

słuchaczy. Jak to bywa, tam gdzie ktoś osiągnie

sukces, pojawiają się oponenci, a ci traktują zespół, jak

faktycznych zdrajców metalu. Formację, która nie jest

warta zainteresowania nikogo poważnego. Co nie jest

do końca prawdą chociażby dla tego, że muzycznie

mocno nie odbiegają od własnego alter ego, czyli dokonań

Night Mistress. Poniekąd znakomitego zespołu.

Niestety mimo, że ich płyty "The Back Of Beyond" i

"Into The Madness" zdobyły przychylne recenzje krytyków

i fanów, to kapela nie była wstanie zdobyć większej

popularności, przez co nie miała możliwości na

normalną egzystencję. I z taką rzeczywistością na co

dzień walczą pozostałe polskie kapele grające tradycyjny

heavy metal. A dlaczego tak jest, czemu inne kapele

z tej sceny nie mogą zainteresować podobnego

gremium, co Nocny Kochanek, to jest tajemnica

godna jej rozwikłania.

Jak wiele trudu trzeba włożyć aby choć trochę przełamać

niemoc polskiej sceny, niech za przykład posłuży

katowicki Crystal Viper. Kapela w ostatnim czasie

wzmogła działalność studyjną i konceptową. Niestety

większość dobrych rzeczy dla tej formacji dzieje się poza

granicami ojczystego kraju. Ich nowa EPka "At The

Edge Of Time" większe zainteresowanie wzbudziła na

zachodzie naszego Kontynentu, a i tam częściej zaprasza

się ich na koncerty, a nawet trasy. Natomiast tu

w Polsce choć spora część fanów kojarzy nazwę i muzykę

zespołu, to zupełnie nie przekłada się chociażby

na większą ilość koncertów.

Oczywiście grupy z początku magazynu to tylko kropla

tego, co znajdziecie w nowym numerze. Większość

jego zawartości to konglomerat wszelkiej maści formacji

parających się graniem tradycyjnego heavy metalu

oraz thrash metalu. W śród nich odnajdziecie wszelkie

rodzaje odcieni wspomnianych stylów, a także wszystkie

możliwe pokolenia, więc są to wywiady z muzykami

doświadczonymi przeplatane rozmowami z zupełnymi

młodzikami.

Z grona zespołów grających thrash metal na uwagę

zasługują hiszpańska formacja Angelus Apatrida, która

promuje się znakomitym albumem "Cabaret De La

Guillotine", ich pobratymcy z Crisix, Brazylijki z

Nervosa, Kanadyjczycy z Droid, którzy podobnie jak

ich słynni protektorzy preferują bardziej progresywne

klimaty, oraz Amerykanie z Seax ale ci to bardziej

speed metalowcy. Znajdziecie też rozmowę z Paulem

Evo, który opowiada o swoim Warfare. Projekcie zaliczanym

do nurtu NWOBHM, acz znacznie odbiegającym

od głównego nurtu, chętnie czerpał z punk

rocka i tworzył podwaliny do tego, co później nazywano

speed czy też thrash metalem. Warto przeczytać

też rozmowę z muzykami z Deliverance, którzy rozpoczynali

w podobnym czasie co wielcy amerykańskiego

thrashu, ale nie zdobyli aż takie popularności.

Być może zaważyła sprawa, że reprezentowali mało

popularny w heavy metalu chrześcijański światopogląd.

Kapela działa do dzisiaj i promuje całkiem niezły

album "The Subversive Kind". Oczywiście jest jeszcze

więcej artykułów gdzie w roli głównej są thrash metalowe

bandy, chociażby Injector, Thrashist Regime

czy Axegressor. Jeżeli ten styl leży komuś na sercu powinien

wyłapać każdy z tych wywiadów.

Równie wiele dzieje się w magazynie, co do sceny

heavy metalowej. Większość zespołów to nowa fala,

która wręcz nas zalewa, a w nowym numerze prezentują

ją Night Demon, Cauldron, Hitten, Elvenstorm,

Stormzone, Manacle, Vandallus itd. Praktycznie,

co chwila pojawia się jakiś nowy ich przedstawiciel,

który swoja muzyką cieszy nasze uszy. Za każdym

razem gdy przygotowuję nowy numer naszego

periodyku, bardzo ciekawię się jak wiele kapel z tego

nurtu będzie potrafiło przebić się na szczyt, jak wiele

zostanie na dłużej w zbiorczej pamięci fanów tego stylu.

Oczywiście wśród tej masy młodych i młodszych

kapel znajdziecie rozmowy z przedstawicielami pokolenia,

które swoich sił próbowało już w latach 80., chociażby

Virgin Steele, Stormwitch czy Chastain. Ten

ostatni, David Chastain, wspominał również swoją

współpracę z zmarłym niedawno Markiem Sheltonem,

z czego niedawno powstał album Shelton/Chastain

- "The Edge Of Sanity". Trochę wcześniej wywołany

został nurt NWOBHM. Miłośnicy tego kultowego

muzycznego ruchu z pewnością z chęcią przeczytają

wywiady z Weapon UK, Traitors Gate czy Snatch-

Back. Ogólnie, tych heavymetalowych zespołów wszelkich

odmian w magazynie jest znacznie więcej. I myślę,

że będziecie mieli problem z wytypowaniem artykułów,

które będziecie chcieli wziąć jako pierwsze do czytania.

Nie wiem czy zauważyliście, ale ostatnio - w większym

lub mniejszym wymiarze - pojawiły się u nas

wywiady z grupami grającymi doom metal. Ten nurt

miał zawsze rzeszę swoich wyznawców i po stronie

muzyków i fanów. Nam tym łatwiej przyszło pisać o

nich, bo wiele z nich bardzo chętnie wykorzystuje w

swojej estetyce oldschoolowy heavy metal. Zwolennicy

tej frakcji będą mieli do wyboru wywiady z Apostle Of

Solitude, Cruthu, Iron Void, Lord Vigo czy Professor

Emeritus.

Sporadycznie staramy się wprowadzać trochę różnorodności,

więc na łamach naszego pisma pojawiają się

wykonawcy, którzy bardziej wkraczają w nur ekstremalnych

odmian metalu. Tym razem będziecie mogli

poczytać, co ciekawego mają do powiedzenia muzycy z

death/thrashowego Madrost, black/thrashowego Destroyer

666 i progresywno-melodyjnego death metalowego

Into Eternity.

Jak już padło słowo progresywny to oczywiście jest

kącik, gdzie odnajdziecie takie kapele, ale postrzegane

w sposób bardziej tradycyjny, wystarczy wspomnieć

Redemption, Necrytis, Chris Caffery czy Sonic Prophecy.

Każda z nich to zupełnie inny odcień tej muzyki,

a Sonic Prophecy wkracza również w power metalowe

rejony, które ma kolejnych przedstawicieli Mob

Rules, Nils Patrik Johansson, Mystic Prophecy czy

Helion Prime. W tej części odnajdziecie też zespoły,

które w swoim soczystym power metalu wykorzystują

hard rocka (SoulHealer), czy też w swojej wersji hard

rocka samego klasycznego rocka (Northward).

Oczywiście przedstawiłem w ogromnym skrócie to, co

możecie wychwycić do czytania w przygotowanym numerze.

Mam nadzieję, że znajdziecie w sobie na tyle siły

i chęci, że będziecie w stanie przeczytać magazyn w

całości.

Michał Mazur

3 Intro

4 Riot V

6 Grave Digger

8 Darkness

10 Necronomicon

12 U.D.O.

13 Virgin Steele

14 Voivod

16 Angelus Apatrida

18 Seax

20 Nocny Kochanek

22 Ashes Of Ares

24 Crystal Viper

26 Crisix

29 Nervosa

30 Injector

32 Verni

34 Source

36 Cauldron

38 Night Demon

39 Blackslash

40 Wolfen

41 Infrared

42 Wretch

44 Manacle

45 Road Warrior

46 Revenge

48 Warfare

50 Humanash

52 Destroyer 666

55 Vandallus

56 Deliverance

58 Empiresfall

60 Thrashist Regime

62 Primitai

64 Axegressor

66 Chastain

68 Stormzone

72 Sanhedrin

74 Haunt

75 Stormwitch

76 Wardance

78 Lord Vigo

80 Professor Emeritus

82 Iron Void

86 Cruthu

87 Helion Prime

88 Apostle Of Solitude

90 Snatch-Back

92 Weapon UK

94 Traitors Gate

96 Elvenstorm

98 Droid

100 Madrost

101 Secret Society

102 Chevalier

104 Hitten

105 Runelord

106 Steel Fox

108 Sonic Prophecy

111 Northward

114 Into Eternity

116 Necrytis

118 Mystic Prophecy

120 Mob Rules

122 Redemption

124 SoulHealer

126 Chris Caffery

127 Nils Patrik Johansson

128 Live From The Crime Scene

134 Zelazna Klasyka

136 Reminiscencje NWOBHM

137 Decibels` Storm

168 Old, Classic, Forgotten...

3


Zawsze mieliśmy kiepski management

Riot to kapela, która istnieje już ponad cztery dekady. Przez ten czas

grupa nie uniknęła zmian składu, ewolucji stylistycznych, problemów z managementem

i gorszych momentów. Muzycznie grupa ta nie musi już chyba nic nikomu

udowadniać. Riot znany jest także, ze swojej dość oryginalnej, mało metalowej

maskotki. Kiedyś z kumplem z liceum zastanawialiśmy się, jakim zwierzęciem

jest ten biały puszysty stworek. Nie sądziłem wtedy, że będę kiedyś miał

okazję zaczerpnąć tą informacje u samego źródła. Ponadto basista Don Von

Stavern oraz wokalista Todd Michael Hall opowiedzieli sporo o świetnej nowej

płycie "Armor Of Light", swoim sentymencie do Japonii, a także dowiemy się co

"Biblia" ma wspólnego z heavy metalem.

HMP: Jesteśmy po premierze albumu "Armor

Of Light", a już pojawiły się opinie, że jest to

najlepsza płyta w karierze Riot/RiotV. Zgodzisz

się z tym?

Don Von Stavern: Ciężko tutaj udzielić jednoznacznej

odpowiedzi. Warto jednak pamiętać,

że ten zespół istnieje 4 dekady i nagrał 17 płyt.

Mieliśmy kilka lepszych, wyróżniających się wydawnictw

jak "Fire Down Under" czy "Thundersteel".

Staramy się dawać z siebie wszystko.

"Armor Of Light" to świetny tytuł na płytę.

Powiedzcie proszę, czy kryje się za nim jakaś

ideologia bądź przesłanie? A może po prostu

daliście albumowi ten tytuł bo po prostu fajnie

brzmi?

Don Von Stavern: Mieliśmy kilka pomysłów

na tytuł. Najbardziej skłanialiśmy się ku "Victory",

gdyż to właśnie zwycięstwo jest wspólnym

mianownikiem łączącym teksty wszystkich

utworów z albumu. Taki też ma tytuł kawałek

wybrany na pierwszy singiel. Todd w swoich tekstach

stosuje jednak sporo biblijnych nawiązań

i odnośników. Tytuł albumu jest właśnie jednym

z nich.

Todd Michael Hall: Utwór "Armor Of Light"

nawiązuje do dwóch fragmentów "Biblii". Tytuł

pochodzi z "Listu do Rzymian" werset 13:12,

który brzmi "Noc się posunęła, a przybliżył się dzień.

Odrzućmy więc uczynki ciemności, a przyobleczmy się

w zbroję światła!" (tłum. "Biblia Tysiąclecia" -

przyp. red.). Tekst natomiast odwołuje się do

Pierwszym utworem promującym album, do

którego nakręcono teledysk jest "Victory".

Uważacie, że ten kawałek ma największy komercyjny

potencjał spośród wszystkich utworów

z "Armor Of Light"?

Don Von Stavern: Nie wiem czy w naszym

przypadku można w ogóle mówć o komercyjnym

potencjale. Ja oraz Markus z Nuclear Blast

zdecydowaliśmy wybrać utwór, który autentycznie

skopie ludziom tyłki i będzie symbolizował

nasz triumfalny powrót. "Victory" wydaje się

być zatem idealnym utworem. Szybka gra sekcji,

ostre riffy, wysoki wokal i wpadająca w

ucho melodia. Oczywiście na tym albumie znajdzie

się jeszcze sporo komercyjnych momentów,

po które sięgniemy w przyszłości.

Kolejny teledysk z "Armor Of Light" to "Angel's

Thunder, Devil's Reign". Moim zdaniem

jest tro najlepszy utwór na płycie. Todd śpiewa:

"live fast, die young". Traktujecie poważnie

to zdanie?

Don Von Stavern: Dzięki. Moim zdaniem to

też jeden z lepszych utworów na albumie.

Utwór ten jest kontynuacją sagi o Johnnym. To

taki buntownik bez powodu, beztroski facet,

który lubi imprezy, alkohol i łatwe dziewczyny,

Jest szefem bandy. Jego życiowe motto to żyj

szybko, umieraj młodo, i miej kupę frajdy w życiu.

Zarówno w tekście, jaki w teledysku pojawia

się motyw harleyowców. Jesteście entuzjastami

jazdy na motocyklu?

Don Von Stavern: Jeżeli chodzi o mnie to nie,

ale Todd ma niezłą kolekcję Harleyów Davidsonów.

Chcieliśmy go nagrać jak jeździ, jako tło

do teledysku, ale zrezygnowaliśmy z tego.

Todd Michael Hall: Dzięki za pozytywną opinię

o "Angels Thunder, Devils Reign". Słowa do

tego utworu napisał Donnie. Jest on zapalonym

motocyklistą. Jestem maniakiem od ok. 25

lat. Na dzień dzisiejszy mam 4 motocykle - 3

Harleye oraz 1-ego Royal Enfielda. Niestety,

jestem osobą zapracowaną, więc rzadko na nich

jeżdżę. Nie ukrywam, że chciałbym to robić częściej.

4

"Armor Of Light" to dopiero drugi album wydany

w aktualnym składzie pod szyldem Riot

V. Uważam, że odwaliliśmy kawał dobrej roboty

i cieszę się, ze zarówno fani, jak i krytycy potrafili

ją docenić.

RIOT V

Foto: Nuclear Blast

"Listu do Efezjan" wersetów 6:10-18. Te wersy

zawierają takie wyrażenia jak "zbroja światła"

(ang. "armor of light"), "pancerz sprawiedliwości"

(ang. " breastplate of righteousness"), "pas

prawdy" (ang. "belt of truth"), "hełm świętości"

(ang. "helmet of salvation"), "strzały ognia"

(ang. "burning arrows") oraz "miecz Ducha"

(ang. "sword of the Spirit") brzmią, jakby żywcem

były wyjęte z heavy metalowego tekstu.

Miało to niewątpliwy wpływ na wybór tytułu

albumu. Poza tym ten tytuł faktycznie fajnie

brzmi i można było do niego dorobić niezły

obrazek.

Kolejny interesujący kawałek to "Burn The

Daylighr" z riffem w stylu Ritchie'go Blackmore'a.

Don Von Stavern: To kawałek naspisany przez

Mike'a Flyntza i Todda Michaela Halla. Jest

to kombinacja kompozycyjnego stylu Mike'a z

okresu jego kariery w Riot i kilku aranżacyjnych

smaczków, co rzeczywiście czyni go interesującym.

Ja lubię pisać szybkie, chwytliwe numery,

Mike natomiast często nawiązuje do brzmienia

w stylu Yngwie Malmsteena lub Whitesnake.

Mnie to odpowiada bo jestem wielkim fanem

Deep Purple i zgodzę się z Tobą, że ten riff

przypomina grę Ritchie Blackmore'a.

"Heart Of The Lion" ma zaś chyba jeden najlepszych

refrenów w całej Waszej karierze.

Don Von Stavern: Dzięki. Ten utwór napisałem

wspólnie z Toddem. Ja jestem autorem muzyki,

on napisał tekst. To takie nawiązanie do

"Thundersteel".

Todd Michael Hall: Wow! Dzięki za komplement.

To niesamowite! Donnie dał mi demo

tego utworu, które właściwie już brzmiało jak

skończona wersja. Włączałem sobie to zawsze,

gdy jechałem samochodem i za którymś razem

wpadły mi do głowy słowa "Heart Of The Lion".

Same. Tak po prostu. Przyszła mi do głowy postać

Ryszarda Lwie Serce. Zacząłem pisać słowa

i rozwijać linię melodyczną wokalu wokół

tego motywu. Jeśli chodzi o muzykę to Donnie

jak zwykle odwalił kawał dobrej roboty.

A co było inspiracją do kawałka "San Antonio"?

Lubicie to miasto?

Don Von Stavern: Mieszkam tam. Chyba, że


mamy z zespołem okres intensywnej pracy, wtedy

przenoszę się do Nowego Jorku. To właśnie

w San Antonio spotkałem Marka Reale'a we

wczesnych latach osiemdziesiątych. Uwielbiał

on to miasto, szczególnie ze względu na panującą

tu słoneczną pogodę. Wolał ją od deszczowej

nowojorskiej aury. Choćby z tego powodu,

że był zapalonym biegaczem. Również w San

Antonio założyliśmy razem zespół Narita, a

efektem tej współpracy było moje dołączenie do

Riot w 1984 roku. Zatem jak widzisz, to miasto

pewną rolę w historii zespołu odegrało. Jest

tam też wielu naszych fanów. Poza tym tamtejszy

heavy metalowy DJ Joe Anthony - człowiek,

który odkrył i pomógł zaistnieć wielu kapelom,

często puszcza Riot w swojej stacji Kiss

FM.

"Armor Of Light" ma naprawdę świetne

brzmienie oraz produkcję.

Don Von Stavern: Kiedy podpisaliśmy kontrakt

z Nuclear Blast, czułem, że musimy dokonać

pewnych zmian w kwestii produkcji.

Miałem wtedy do czynienia z mniejszą wytwórnią,

która skierowała mnie do Chrisa Colliera.

Pracował on z takimi artystami jak Korn, Slipknot,

Metal Church, Prong i wielu innych

Czułem, że Riot potrzebuje takiego producenta

jak on, gdyż zależało nam na uzyskaniu bardziej

metalowego brzmienia, które było naszym celem.

Brzmienie momentami jest dość surowe.

Nie chcieliśmy tego niszczyć zbyt dużą ilością

efektów i dodatków. Możesz w końcu tutaj poczuć

uderzenie bębnów (śmiech).

To Wasz drugi album nagrany z Toddem na

wokalu. Myślisz, że jego głos idealnie pasuje

do Waszej obecnej twórczości?

Don Von Stavern: Riot w swej długiej historii

przechodził wiele zmian personalnych, w tym

zmiany wokalistów. Todd jest piątym, z którym

zespół nagrał płytę. Dołącza on do długiej listy

znakomitych wokalistów tej grupy. Każdy z

nich ma swoją wyjątkową jakość i myślę, że

Todd bardzo dobrze radzi sobie zarówno z wyższymi

i niższymi partiami. Riot zawsze był w

stanie tworzyć utwory wysokiej jakości , a świetny

wokalista był przysłowiową wisienką na torcie.

Todd, zdarzyło Ci się współpracować z polską

grupą Crystal Viper. Nagrałeś z nimi cover

utworu "Thundersteel". Jak doszło do tej

współpracy?

Todd Michael Hall: Znałem osobę Barta Gabriela,

ponieważ wyprodukował album Jack

Starr's Burning Starr (zespołu, w którym Todd

również jest wokalistą - przyp. red.), "Land of

the Dead", który został wydany w 2011 roku.

Spotkałem go osobiście, kiedy grałem ze wspomnianą

grupą na festiwalu Keep It True w

2013 roku. Drugi gitarzysta Jack Starr's Burning

Starr poznał mnie z żoną Barta, Martą -

wokalistką Crystal Viper. Potem byliśmy w stałym

kontakcie i kiedy zdecydowała się na nagranie

coveru "Thundersteel", oboje z Bartem

stwierdzili, że byłoby fajnie, gdybyśmy zaśpiewali

to razem. To cała historia.

Co w ogóle myślisz o twórczości Crystal Viper?

Znasz jakieś inne polskie zespoły heavy

metalowe?

Todd Michael Hall: Nie znam wielu polskich

heavy metalowych zespołów, ale mam kilka albumów

Crystal Viper. Myślę, że to świetny zespół,

a Marta jest świetną wokalistką. Ma niesamowity

ton i jest bardzo utalentowana osobą.

Pisze całą muzykę dla Crystal Viper. To zasługuje

na uznanie.

Które kawałki z tego albumu będziemy mogli

usłyszeć na koncertach? Zdradzicie coś, czy

ma być to niespodzianka?

Don Von Stavern: Kiedy zespół istnieje tak

długi czas, jak Riot, zawsze trudno jest wymyślić

satysfakcjonującą setlistę, która zadowoliłaby

każdego. Chociaż lubimy grać w klasykę, i

fani tego od nas oczekują, musimy również włączyć

nasze nowe kompozycje Oczywiście zagramy

niektóre z najlepszych kawałków z nowego

albumu. Na pewno będą to "Victory", "Angels

Thunders Devil's Reign", "Heart Of The

Lion", kawałek tytułowy i być może "Cought In

The Witches Eye". To są moi faworyci.

Foto: Nuclear Blast

Dlaczego od pewnego czasu obok Waszej

nazwy pojawia się "V"? Należy to odczytywać

jako literę "v" czy rzymską cyfrę "5"?

Don Von Stavern: "V" jest tak naprawdę liczbą

rzymską 5. Pomyślałem, aby nieco zmienić nazwę

z szacunku zarówno do dawnych muzyków,

jak i obecnego składu. W zasadzie jest to

piąty rozdział w karierze zespołu z piątym

wokalistą. Każdy rozdział miał unikalny styl.

Teraz pozostaje nam to pchać naprzód.

Jakie uczucie towarzyszyło Ci, gdy dowiedziałeś

się o śmierci Marka Reale - ostatniego

grającego z Wami członka oryginalnego

składu?

Don Von Stavern: To był miażdżący cios dla

nas wszystkich, ponieważ byliśmy nie tylko zespołem,

ale czuliśmy się jak rodzina. Był

członkiem-założycielem Riot, a utrata była

czymś trudnym do przełknięcia. Zrobiliśmy

sobie przerwę i musieliśmy wiele sobie przemyśleć,

zanim zdecydowaliśmy się kontynuować.

Porozmawialiśmy trochę z innymi dawnymi

członkami Riot. Nawiązaliśmy również kontakt

z ojcem Marka, Tonym. Praktycznie nikt z

nich nie chciał, żeby muzyka została pochowana

wraz z Markiem, więc postanowiliśmy kontynuować

działalność na jego cześć. To jest główny

motor, który nas napędza.

Na albumie "Unleash The Fire" powróciła

Wasza maskotka. Na forach internetowych

jest wiele dyskusji na temat tego, czym jest

zwierzę. Foka? Szczur? A może coś innego?

Don Von Stavern: W rzeczywistości jest to

foka śnieżna. Na samym początku w okresie

"Rock City" producent, będący w tym czasie

szwagrem Steve'a Loeba był artystą awangardowym

i miał pomysł z tą postacią. Małe futrzaste

stworzenie było bardzo kojarzone z zespołem,

mimo że nie wyglądało tak złowieszczo

jak np. maskotka Iron Maiden - Eddie. Kiedy

zdecydowałem się ponownie rozkręcić zespół,

postanowiłem nadać tej foczce niec bardziej

okrutny wizerunek. Jesteśmy dziś mocniejszym,

bardziej agresywnym zespołem grającym metal.

Maskotka ma różne imiona nadane przez fanów.

Jego oryginalna nazwa brzmiała: The

Mighty Tior, a teraz, odkąd w naszych utworach

pojawia się postać Johnny'ego w, znany

jest teraz jako Johnny the Mighty Tior! Możesz

go kochać lub nienawidzić, ale musisz pamiętać,

że jest częścią rodziny Riot i zawsze będzie

z nami.

Myślę, że najbardziej hardkorowa wersja

Johnn'ego zdobi okładkę albumu "Narita"

(śmiech).

Don Von Stavern: (Śmiech) Na okładce tej

płyty dołączyliśmy głowę foki do ciała tłustego

zapaśnika. Ta koncepcja pochodzi z japońskiego

folkloru. Łączy siłę zapaśnika sumo i

miękkość foki, a postać stoi na ruinach lotniska,

o którym mówiono, że ma zostać zbudowany na

starym cmentarzu, dlatego niektóre z samolotów

nie mają pasa startowego i płoną.

Jesteście bardzo popularni w Grecji. Byliście

główną gwiazdą "Into Battle Festival" Co jest

powodem Waszej ogromnej popularności w

tym kraju?

Don Von Stavern: Greccy fani bardzo nas

wspierają podobnie jak japońscy. Rzecz w krajach

europejskich wygląda tak, że ludzie wciąż

mają pasję do muzyki heavy metalowej, której

to niestety widzę coraz mniej u nas w Stanach

Zjednoczonych. Europejczycy są jednymi z największych

maniaków i zawsze koncerty tu wyprzedajemy

do ostatniego miejsca, a publi-

RIOT V 5


czność zna wszystkie teksty na pamięć.

Foto: Napalm

Graliście mnóstwo koncertów na całym świecie.

Widzicie więcej podobieństw czy różnic w

zachowaniu publiczności i odbiorze Waszej

muzyki w różnych częściach globu?

Don Von Stavern: Różne kultury, jedna miłość

do muzyki! Ludzie słuchający metalu są szczerzy

i czują głód muzyki i dobrej zabawy. Zawsze

mówię, że pomimo problemów nękających

współczesny świat, muzyka, heavymetalowa

jest uniwersalnym językiem. Poznajemy wspaniałych

ludzi i cieszymy się ich kulturą oraz

jedzeniem, a to jest nagrodą samą w sobie.

A z którym krajem związane są Twoje najlepsze

wspomnienia?

Don Von Stavern: Jest ich wiele, ale oczywiście

Japonia jest jednym z naszych głównych

rynków i mamy dobre relacje z wieloma Japończykami,

dlatego Riot ma wiele japońskich tytułów

na swoich płytach. Było to jedno z pierwszych

miejsc, w których byliśmy traktowani

jak wielki zespół pokroju Judas Priest. Miejsca

takie jak Niemcy są wypełnione maniakami. Zarezerwowaliśmy

tam kilka festiwali na początku

Riot V i otrzymaliśmy ogromne wsparcie. Sądzę,

że jednym z wyróżników jest Rockfest

Barcelona, kiedy Judas Priest grał tuż przed

nami, a my wyszliśmy po nich i nikt nie odszedł.

Zaliczyliśmy tam świetny występ!

Kiedy ludzie mówią o amerykańskim heavy

metalu, mają na myśli Manowar, Iced Earth,

Savatage, Twisted Sister itd. Gracie dłużej

niż wszystkie te zespoły, ale czasami wydaje

się, że jesteście jakby trochę zapomniani.

Don Von Stavern: Uważam, że zespół zawsze

miał problemy z zarządzaniem, które doprowadziły

do złych decyzji i nie pozwolił zespołowi

osiągnąć najwyższego poziomu, w przeciwieństwie

do grup, o których wspomniałeś.

Mark powiedział mi, że w pierwszych dniach

mieli oferty od menadżera Black Sabbath i

Cliffa Burnsteina - menadżera Metalliki, ale

byli związani umową, z której nie mogli zerwać.

Te zespoły mają świetnych ludzi do zarządzania

i PRu, którzy dotrzymują danego słowa. Właśnie

dlatego, kiedy prowadzę management zespołu,

staram się zrobić wszystko we właściwy

sposób i uzyskać punkt odniesienia. Być może

doprowadzić Riot na wyższy poziom. Myślę, że

gdyby zajmowały się nami kompetentne osoby,

bylibyśmy dziś znacznie dalej.

Czy mamy jakieś szanse, by zobaczyć Was w

Polsce?

Don Von Stavern: Mamy nadzieję, że dotrzemy

na kolejne rynki. Teraz mamy lepszą markę

i mamy lepsze zarządzanie. Właśnie wróciliśmy

z Japonii i za kilka tygodni przygotujemy się na

kilka dużych festiwali, w tym Wacken, Headbangers

Open Air oraz festiwal Leyendas del

Rock w Hiszpanii z kilkoma wielkimi gwiazdami.

Koniec roku Otwarcie Riot to trasa z wielkim

Primal Fear, która ma potrwać 6 tygodni.

Będziemy także zarezerwować trasę po Ameryce

Południowej, a na koniec powrót do Stanów

Zjednoczonych

Bartłomiej Kuczak

HMP: Witaj Chris.

Chris Bolthendal: Cześć Bartek, jak się masz?

Powiem Ci, że zarąbiście.

Świetnie, ja też ( śmiech)

Zatem w tym nastroju proponuję rozpocząć

wywiad (śmiech). "The Living Dead" to dość

fajny tytuł. Czy był on w jakiś sposób inspirowany

popularnym serialem telewizyjnym

"The Walking Dead"? Czy jesteś fanem tego

programu.

Nie, nie (śmiech). Wiesz, na początku gdy zacząłem

tworzyć materiał na ten album, szukałem

jakiejś idei, tła do tekstów i ogólnie głównej

koncepcji. Wybrałem tematykę zombie, ponieważ

jako młody chłopak często oglądałem horrory

o żywych trupach. Czasem wracam do starych

filmów o tej tematyce, natomiast nie mogę

się jakoś przełamać do nowych produkcji.

Szczerze mówiąc nie oglądałem ani jednego sezonu

serialu, o którym wspomniałeś.

Wraz z dobrym tytułem idzie w parze dobra

okładka. Kim jest ta dziewczynka, którą widzimy

obok kostuchy?

To córka siostry kobiety, z którą się aktualnie

spotykam. Wystąpiła także w teledysku.

Nagrywaliście ten album w studiu należącym

do Waszego długoletniego producenta Jorga

Umbreita. Nie pierwszy raz zresztą. Myślisz,

że to idealne miejsce do nagrywania albumów

Grave Digger?

Tak, nagrywaliśmy tam wiele razy. Wytworzyła

się w nas jakaś więź z tym miejscem. Poza tym

jest ona ulokowane na wsi w bardzo malowniczym

zakątku. Samo studio jest spore i bardzo

profesjonalnie wyposażone. Od 1995 roku nagrywaliśmy

tam każdy jeden dźwięk, który słyszysz

na naszych płytach wydanych od tego

okresu.

Niektóre zespoły każdą swoją płytę nagrywają

z innym producentem, by za każdym razem

wprowadzić jakąś świeżość i nową jakość do

swego brzmienia. Wy natomiast współpracujecie

z Jorgiem już ok 25 lat. Nie miałeś nigdy

uczucia, że ta formuła już się trochę wyczerpuje

i być może należałoby spróbować nagrać album

z kimś innym?

Nie, szczerze mówiąc nigdy nie myślałem o zmianach

w tej kwestii. Zwłaszcza, że ta współpraca

naprawdę dobrze się układa i obie strony są z

niej niezmiernie zadowolone. Z Jorgiem jesteśmy

jak rodzina. Jak już wspomniałem od 1995

nagrywamy u niego w studio. Co prawda demo

każdego albumu nagrywam wraz z Axelem nagrywamy

w naszym domowym studio. Oczywiście

brzmienie takich nagrań jest dalekie od tego,

co można potem usłyszeć na albumie. Potem

wszystko nagrywamy na nowo w studio

Jorga. Prywatnie również cenię tego gościa. Jest

naprawdę świetnym kumplem.

Ostatnio dotknęły Was pewne zmiany personalne.

Dlaczego Wasz długoletni perkusista

Stefan Arnold opuścił Grave Digger?

O samych powodach jego odejścia nie ma co dużo

mówić. Może zadam Ci pytanie. Jesteś żonaty?

Nie, nie jestem.

Ale pewnie spotykasz się z jakąś dziewczyną.

Owszem.

(Śmiech) I przypuszczam, że nie jest to Twoja

pierwsza kobieta. Czasem jest tak, że ludzie

świetnie się dogadują przez 20 lat, 15 lat, 10 lat

czy 5 lat. Parę miesięcy temu okazało się, że Ja

i Stefan zaczynamy coraz bardziej różnić się w

naszych spojrzeniach na muzykę. Poza tym czułem,

że granie w Grave Digger przestało mu dawać

jakąkolwiek przyjemność. To był ewidentnie

moment, w którym zakończenie współpracy

było jedynym sensownym rozwiązaniem zarówno

dla nas, jak i dla niego. Jeżeli współpracujesz

z kimś przez bardzo długi czas i w pewnym

momencie obaj postanawiacie iść w zupełnie innym

kierunku. Wtedy nie ma innego wyjścia,

niż po prostu to zakończyć. Tak jak w przypadku

małżeństwa czy związku z dziewczyną.

Bardzo szybko znaleźliście zastępcę. Jest nim

Marcus Kniep - Wasz dotychczasowy klawiszowiec.

Uważasz, że będzie on w stanie pogodzić

obie funkcje?

Jasne. Marcus, zanim zaczął grać u nas na klawiszach

był naszym pracownikiem technicznym

odpowiedzialnym za brzmienie perkusji. Na

6

RIOT V


Ostatnio wydajecie swoje albumy rok po roku.

Zamierzacie utrzymać takie tempo?

Wiem do czego zmierzasz. Od razu mówię, że w

2019 roku nie będzie nowego studyjnego albumu

Grave Digger (śmiech). Najwcześniej w

2020.

Od dłuższego czasu nie kupuję płyt

Szczerze mówiąc, powyższa deklaracja bardzo mnie zaskoczyła. Po kim

jak po kim, ale po Chrisie Bolthendalu - wokaliście Grave Digger czegoś takiego

bym się nie spodziewał. Z naszego wywiadu dowiemy się nie tylko dlaczego Chris

przestał kupować krążki z muzyką, ale też sporo o nowym albumie "The Living

Dead" oraz co łączy Grave Digger z polką.

tym stanowisku współpracował z nami od czasu

trasy promującej album "Ballads Of A Hangman".

To jest naprawdę fajny gość. Gdy HP

Katzenburg opuścił grupę, zaoferowałem mu

miejsce klawiszowca, ale on zawsze czuł się bardziej

perkusistą. Kiedy więc odszedł Stefan,

chcieliśmy rozpocząć poszukiwania, ale wtedy

nagle we mojej głowie pojawiła się myśl: "Hej,

przecież mamy dobrego perkusistę w zespole, po cholerę

szukać gdzie indziej!". Od razu się zgodził, gdy mu

to zaproponowałem.

Usłyszymy go zatem w nowej roli na kolejnym

albumie Grave Digger?

O tak, na pewno (śmiech).

A jak zamierzacie rozwiązać tą kwestię podczas

koncertów? Marcus nie może się rozdwoić,

zatem na którymś stanowisku ktoś będzie

musiał go zastąpić. Zamierzacie zatem skorzystać

z usług sesyjnego perkusisty czy klawiszowca?

(Śmiech) Nie, nie. Jak zapewne zauważyłeś, nie

używamy zbyt wielkiej ilości klawiszy. Dotychczas

Marcus brał udział w sumie może w połowie

każdego koncertu. Na tej trasie partie klawiszy

prawdopodobnie pójdą z playbacku. Należy

też wspomnieć, że w latach 80-tych Grave Digger

zawsze był zespołem czteroosobowym.

na singiel.

Mój faworyt to natomiast "Blade Of The

Immortal". Głównie ze względu na melodyjny

refren i spore wpływy hard rocka.

Wiesz, w każdym z naszych utworów znajdziesz

rożne wpływy. Słuchamy sporo starych

kapel jak Led Zeppelin, Deep Purple czy

Black Sabbath. Zatem jest oczywiste, że pewne

wpływy hard rocka u nas usłyszysz.

Foto: Napalm

Na początku działalności Grave Digger i potem

na albumie "Witch Hunter" pełniłeś także

rolę basisty. Dlaczego porzuciłeś grę na tym

instrumencie?

Nigdy nie czułem się dobrym basistą. Za to od

samego początku doskonale odnajdowałem się

w roli wokalisty. Poza tym lubię sobie pobiegać

po scenie, a statyw od mikrofonu i sam instrument

mnie w tym ograniczały (śmiech).

Masz 56 lat i ciągle nosisz długie włosy, skóry

itp. Czy gdybyś nie śpiewał dziś w Grave

Digger, to dalej byś tak wyglądał, kupował

płyty, chodził na koncerty itp.?

Na pewno byłbym metalowcem, nawet gdybym

aktywnie nie uprawiał tej muzyki. To kawał mojego

życia i moja prawdziwa miłość. Przyznam

Ci się jednak szczerze, że od dłuższego czasu

nie kupuję płyt. Powód jest taki, że bardzo rzadko

słucham muzyki w domu. Nowych rzeczy

słucham głównie ze Spotify. Oczywiście mam

świadomość, że dla muzyków nie jest to dobre,

gdyż daje to zdecydowanie mniej pieniędzy, niż

sprzedaż płyt. Ma to też wadę dla słuchaczy, bo

dostajesz dostęp do tak dużej ilości świetnej

muzyki, że naprawdę można dostać kociokwika

Największym dla mnie zaskoczeniem na albumie

"The Living Dead" jest kawałek "Zombie

Dance". Czegoś takiego na albumie Grave

Digger się nie spodziewałem. Przyznaj się, ile

żeście pili, kiedy go układaliście? (śmiech)

(Śmiech) To było na trzeźwo. Siedziałem sobie

w domu i obmyślałem ogólną wizję utworów,

które trafią na płytę. Szybko wymyśliłem tytuł

"Zombie Dance". Dzwonię wtedy od razu do

Axela i mówię: "Słuchaj mam dobry tytuł - "Zombie

Dance". Potrzebuję jakiejś wesołej piosenki w sam raz

na przyjęcie. Jesteś w stanie takie coś wymyślić?" Po

chwili dodałem: "Nagrajmy może po prostu jakąś

tradycyjną polkę". Wtedy on ze zdziwieniem:

"Ciebie chyba pogrzało" (śmiech). Ale w końcu go

przekonałem. Do nagrania zaprosiliśmy austriacką

grupę Russkaja. Współpraca przebiegało

szybko i dość zabawnie. Wiem, że cały pomysł

niektórym pewnie wyda się kontrowersyjny, ale

fani Grave Digger nie powinni mieć z tym problemu

(śmiech).

"Na The Living Dead" znalazło się też miejsce

dla typowych metalowych hymnów. Na

przykład "The Power Of Metal", którego tytuł

mówi sam za siebie.

Bardzo lubię tego typu utwory, gdyż metal to

spora część mojego życia. Ta muzyka zawsze

jest przy mnie odkąd skończyłem 12 lat. Praktycznie

na każdym albumie przynajmniej jeden

utwór jest hołdem dla tego gatunku.

Na promocję wybraliście utwór "Fear Of The

Living Dead". Czy to jest wg Was najbardziej

reprezentatywny kawałek z tego albumu?

Tak, To jeden z najlepszych kawałków w tym

zestawieniu. Poniekąd jest to coś na kształt

utworu tytułowego. Pokazuje też trochę inną

stronę Grave Digger. Więc jest to dobra rzecz

Słyszałem, że kawałek "What War Left Behind"

pierwotnie miał być balladą. Skąd zatem

pomysł, by jednak przerobić go na dynamiczny

heavy metalowy utwór?

Tak, dokładnie. To prawda. Ułożyłem tę piosenkę

w swoim domowym studio. Jak zwykle

zadzwoniłem potem do Axela, a on: "Nie, no

znowu?! Kolejna ballada?!". Pomyślałem "OK, w

takim razie zagramy to inaczej". Poszliśmy w drugą

skrajność , gdyż wyszedł z tego szybki, dynamiczny

heavy metalowy killer. Swoją drogą świetny

utwór.

A nie myślałeś o tym, by nagrać to również w

pierwotnie planowanej wersji i zamieścić na

przykład jak bonus jakieś limitowanej edycji

albo b-side singla?

Powiem Ci szczerze, że nie. Raczej nie praktykujemy

takich rzeczy.

(śmiech). Z drugiej strony, jest to fajny kanał,

dzięki, któremu ze swoją muzyką docierasz do

jak największej liczby ludzi.

Grave Digger to zespół o bardzo bogatej dyskografii.

Który album poleciłbyś początkującym

słuchaczom metalu, którzy jeszcze nie

znają tej kapeli?

Myślę, że dobre byłyby "Excalibur", "Ballad Of

The Hangman", "Healed By Metal" oraz

"Heavy Metal Breakdown". To są cztery albumy,

z których najbardziej czuję się dumny.

Dzięki za wywiad. Trzymaj się.

Dzięki Bartek. Pozdrawiam.

Bartłomiej Kuczak

GRAVE DIGGER 7


Nowy zespół, ale ze starym zapałem

Darkness nigdy nie był tak silny jak w dzisiejszych czasach - mówi Andreas

"Lacky" Lakaw, ostatni w jego składzie założyciel. - Mamy dobre utwory ze

świetnymi tekstami, stary duch w potężnym autentycznym brzmieniu, nie zawiedziemy

żadnego fana thrash metalu! Potwierdza to najnowszy album "First Class

Violence", znacznie lepszy od powrotnego "The Gasoline Solution" sprzed dwóch

lat:

HMP: Niektórzy z waszych fanów zastanawiali

się czy wróciliście z "The Gasoline Solution"

na dłużej, ale "First Class Violence" potwierdza,

że nie było to jednorazowe przedsięwzięcie,

a Darkness jest znowu pełnoprawnym

zespołem, tak jak w latach 80.?

Andreas "Lacky" Lakaw: Nigdy nie zapowiadaliśmy,

że wkrótce coś zrobimy. Jeśli jednak

coś zaczynamy, robimy to ponownie. Wraz z

nowym albumem ponownie pokazujemy, że w

2018 roku zespół jest aktywny jeszcze bardziej

niż kiedykolwiek.

Wcześniej reaktywowaliście się kilkakrotnie,

ale nigdy nie udało wam wrócić do grania na

dłużej - jakie były powody tego, że te próby

kończyły się niepowodzeniem?

Andreas "Lacky" Lakaw: Właściwie tylko rok

Dlatego dodaliśmy także album "Terror 2.0" z

angielskimi tekstami jako prezent dla tych najwierniejszych

fanów. A potem poszło krok po

kroku. Pojawił się nowy zespół, ale ze starym

zapałem. I nagle znowu było to prawdziwe, była

tam chemia, zabawa, potencjał. Przenieśliśmy

nasz stary urok w nową epokę.

Chociaż nie jesteście wymieniani przez fanów

jednym tchem obok takich potęg niemieckiego

thrashu jak choćby Kreator, Sodom czy Destruction,

to jednak wasze wczesne płyty należą

do niewątpliwych perełek z tamtych lat, a

Darkness śmiało może stanąć w jednym

szeregu obok Iron Angel, Angel Dust, Exumer

czy Protector. Było to dla was jakimś obciążeniem

przy podjęciu decyzji o reaktywacji,

czy też podeszliście do tego na luzie?

Bony (Japanische Kampfhörspiele) i Speesy

(Kreator) to był pierwszy skład. Zaczął się chaos!

Bony opuścił zespół, ja i Speesy postanowiliśmy

zatrudnić wokalistę. Dirk grał w różnych

zespołach, na przykład Powerball! Ostatnie lata

przed Darkness Speesy miał cover band.

Meik podzielił się ze swoim zespołem salą prób

z Darkness. Od lat znaliśmy nowych członków

zespołu, ale muzycznie nie mieliśmy ze sobą nic

wspólnego. Był to długi proces z kilkoma przypadkowymi

decyzjami, które na szczęście ostatecznie

zakończyły się powstaniem tak silnej

formacji.

Największy problem mieliście chyba z wokalistą,

dlatego Arnd przez dwa lata musiał

znowu stać za mikrofonem, aż na horyzoncie

nie pojawił się Lee?

Oliver "Lee" Weinberg: Lacky pomyślał o sprawdzeniu

czy jestem dobrym rozwiązaniem dla

wokalu. Speesy napisał do mnie maila 10 minut

później (bez pytania Lacky'ego) i zaprosił mnie

na spotkanie. Dwa dni później miałem spotkanie

z Speesy'm i Lacky'm i poprosili mnie,

abym zaśpiewał tydzień później "Faded Pictures"

w sali prób. Podczas mojego pierwszego "castingu"

reszta zespołu nie została poinformowana,

że przesłuchują nowego wokalistę! (śmiech).

Nie cały zespół był przekonany, że nowy wokalista

to dobry pomysł. Po dwóch miesiącach

mieliśmy pierwszą sesję nagrań testowych... i to

był koszmar!!! Najgorsza sesja nagraniowa od

wynalezienia sesji nagraniowych! Kilka dni później

Speesy odszedł z powodu Kreatora! Arnd

był wtedy zdania, że to koniec zespołu. Zespół

postanowił spytać Dirka, technicznego Speesy'

ego i niekiedy jego zastępcę na koncertach czy

do nas dołączy. Niektóre występy zostały już

zarezerwowane, a zespół zaczął ćwiczyć na żywo!

A potem nagle po dwóch lub trzech tygodniach

zrobiło się spokojne! Nie spokojnie w nudny

sposób... nastała harmonia! Bardzo produktywny

i przyjemny czas! Już pierwsze koncerty

okazały się wielkim sukcesem i tym łatwiej było

nam pracować nad nowym albumem.

1999 był taką poważną próbą. Ale nie zadziało

to dobrze. Arnd i ja spróbowaliśmy jeszcze w

2004 roku reaktywacji z niemieckimi tekstami.

Graliśmy kilka lat pod nazwą Eure Erben, w

tym także kilka koncertów jako Darkness, ale

ponowne połączenie pod tą nazwą nie było planowane.

Dość długo działaliście pod nazwą Eure Erben,

na dobrą sprawę takim alter ego Darkness,

ale ten zespół koncentrował się na waszym

rodzimym rynku, no i graliście tak

bardziej dla przyjemności niż z powodów biznesowych

- to wtedy jednak scementowaliście

skład i uznaliście, że warto spróbować raz

jeszcze już jako Darkness?

Andreas "Lacky" Lakaw: W tym czasie mieliśmy

oczywiście styczność z Darkness. Nigdy

nie pomyślelibyśmy o byciu tak alternatywnym.

Foto: Massacre

Andreas "Lacky" Lakaw: Nie było planu głównego

dla tej ostatecznej zmiany. Moglibyśmy

to sobie ułatwić i grać po festiwalach stare kawałki,

ale chcieliśmy więcej. Poszliśmy więc o

krok dalej i nagraliśmy EP-kę. Wszystko działało

dobrze, więc pomysł na nowy album narodził

się szybko. Dzięki "The Gasoline Solution"

udało nam się powrócić z wartościowym

albumem.

Nie udało wam się powrócić w oryginalnym

składzie, bo wiadomo, że część byłych muzyków

Darkness już od dawna nie ma nic wspólnego

z graniem, a niektórzy, jak wokaliści Olli

czy Rolf, już niestety nie żyją. Stanęliście więc

przed dylematem dopełnienia składu, najpierw

werbując gitarzystę Meika, a później basistę

Dirka?

Andreas "Lacky" Lakaw: Ja, Arnd, Meik,

Czym Lee przekonał was do siebie ostatecznie?

Ma jakieś fajne tatuaże z Darkness w

roli głównej, albo kompletną dyskografię zespołu,

z uwzględnieniem oryginalnych kaset

demo czy wszystkich edycji winylowych?

(śmiech)

Andreas "Lacky" Lakaw: Lee był właściwym

człowiekiem do tej pracy. A na "First Class

Violence" dorzucił dodatkową dawkę mocy. To

szaleństwo!

"The Gasoline Solution" to udany materiał,

ale z perspektywy tych dwóch lat wydaje się

tylko wstępem do tego co nagraliście obecnie,

tak jakbyście rozkręcali się stopniowo, ta zespołowa

maszyneria wchodziła na coraz wyższe

obroty, czego efektem są lepsze utwory i

mocniejsza jako całość płyta "First Class

Violence"?

Andreas "Lacky" Lakaw: Ten skład jest najdłużej

istniejącą obsadą, jaką kiedykolwiek miał

ten zespół. I można dokładnie usłyszeć, że na

nowym albumie jedno koło zazębia się z drugim.

Fajnie było ponownie wrócić do tego trybu

płyta - koncerty - kolejna płyta, chociaż oczywiście

w obecnych realiach nie wygląda to tak

samo jak w latach 80.?

Andreas "Lacky" Lakaw: Cóż, nie mamy żadnej

strategii, ani w latach osiemdziesiątych, ani

teraz. Kiedy nowy album zostanie ukończony,

chcesz go wprowadzić na scenę i zagrać na żywo.

To jest to!

8

DARKNESS


Dwa lata to chyba optymalny czas na stworzenie

i nagranie kolejnego albumu?

Andreas "Lacky" Lakaw: W naszym przypadku

to jest najlepsze rozwiązanie. "The Gasoline..."

było świetnym albumem, który otworzył

nam drzwi. A potem szybko zdaliśmy sobie

sprawę, że możemy zrobić jeszcze kilka nowych

utworów. Przygotowania do "First Class Violence"

trwały przez rok. Od komponowania, nagrywania

po wydanie.

Przed laty chyba nie mieliście aż takiego komfortu

przy pracy, wydając w latach 1987-89 aż

trzy płyty - może dlatego ostatnia z nich,

"Conclusion & Revival" nie wytrzymała próby

czasu tak dobrze jak "Death Squad" i "Defenders

Of Justice"?

Andreas "Lacky" Lakaw: Nie sądzę, żeby pośpiech

był problemem przy trzecim albumie.

Album "Conclusion..." ze swoją progresywną

orientacją po prostu wyprzedza czas. Porozmawiajmy

o tej płycie za dwadzieścia lat, dobrze?!

(śmiech)

Z drugiej strony byliście wtedy młodzi, głodni

sukcesu, chcieliście podbić świat - to pewnie

też miało wpływ na to, że nie chcieliście czekać

z kolejnymi płytami, bo konkurencja była

silna i zaczynała wam niebezpiecznie uciekać?

Andreas "Lacky" Lakaw: Wszyscy nasi konkurenci

zawsze mieli małą przewagę. Wtedy rok

lub dwa to było dużo czasu. Po prostu dlatego,

że wszystko poszło tak szybko, a thrash metal

szybko się rozwinął. Z drugiej strony trzeba powiedzieć,

że nie myśleliśmy o tym zbyt wiele.

Byliśmy rebeliantami i nie mieliśmy pojęcia, jak

istotna będzie nasza muzyka.

Myślisz, że gdybyście podpisali wtedy kontrakt

z Noise czy inną, liczącą się na rynku firmą,

to kariera Darkness nie załamałaby się w roku

1991, bo nawet mimo ówczesnego kryzysu tradycyjnego

metalu czy thrashu bylibyście znacznie

bardziej znani i zdołalibyście przetrwać,

tak jak Sodom czy Kreator?

Andreas "Lacky" Lakaw: Tak, to prawda. Nasza

dawna wytwórnia GAMA nie była tak silna,

żebyśmy mogli przetrwać ten trudny czas. W

przypadku większej firmy byłoby to łatwiejsze.

Może nigdy byśmy nie rozwiązali zespołu, gdybyśmy

zostali nagrodzeni nieco większym

sukcesem.

Wróciliście dzięki High Roller Records, teraz

jesteście w Massacre Records - ktoś z tej firmy

posłuchał "The Gasoline Solution" i doszedł

do wniosku, że nie zaryzykują zbyt dużo wydając

waszą kolejną płytę?

Andreas "Lacky" Lakaw: High Roller Records

była idealną wytwórnią na powrót z nowym albumem.

Zrobili też przy nim dobrą robotę. Są

jednak bardziej wyspecjalizowani w wszelkich

reedycjach. Tak więc istniała naturalna granica

dla nowych wydań, jeśli chodzi o ich wysiłek.

Massacre Records znalazło się wśród trzech

najlepszych firm, które chciały pójść o krok dalej

i jak się okazało, to była najlepsza decyzja.

Wprowadzenie nowego nagrania na rynek jest

dziś zawsze ryzykiem finansowym. Massacre

nie wiedziała, co otrzymają od nas. Po zawarciu

umowy nie usłyszeli ani jednego dźwięku. Ale

myślę, że po usłyszeniu albumu nie żałują tego

ryzyka.

Dzięki temu mogliście nagrywać w Rambado

Recordings Studio i pracować z Corneliusem

Rambadtem, nie tylko świetnym producentem,

ale też perkusistą, no i było stać was na mastering

wykonany przez Dennisa Köhne - inaczej

bylibyście zdani tylko na siebie, zespołową

produkcję i nagrywanie w różnych studiach,

tak jak przy poprzedniej płycie, żeby

ciąć koszty?

Andreas "Lacky" Lakaw: Zanim Massacre zawarła

umowę z nami, umówiliśmy się już ze

Studio Rambado na nagrania i co do kosztów.

Szczególnie dla mnie to był łut szczęścia, żeby

mieć tak doświadczonego faceta jak Corny

obok mnie, przy nagraniach perkusji. To była

trafna decyzja, bo dźwięk "First Class Violence"

jest dla nas idealny.

W Rambado powstał chociażby ostatni album

Sodom - posłuchaliście go, sprawdziliście cenę

studia i uznaliście - jest OK, wchodzimy w to,

bo wszystko pasuje idealnie?

Andreas "Lacky" Lakaw: Cornelius Rambadt

zdobył niemiecką nagrodę płytową w kategorii

Metal Music za ostatnią produkcję Sodoma. To

bardzo przyzwoity rezultat. Ale dla nas nie to

było najważniejsze. Wiedzieliśmy, że nasz album

powinien brzmieć inaczej niż "Decision

Day". Spotkaliśmy się z Cornym i rozmawialiśmy

o wszystkim co było konieczne. I wtedy było

jasne, że pasujemy do siebie.

Domyślam się, że przygotowaliście na tę płytę

Foto: Marcus Koester

wyłącznie świeżutkie, najnowsze utwory, bez

sięgania do zamrażarki z dawnymi pomysłami?

Andreas "Lacky" Lakaw: Nie, to nie jest cała

prawda. Wydaliśmy już utwór "Hate Is My Engine"

na naszej autorskiej EP-ce "XXIX" w 2015

roku. Jednak ta EP miała jedynie charakter promocyjny,

a utwór jest zdecydowanie zbyt dobry,

by nie był powszechnie dostępny. Ale poza tym

na albumie pojawiają się tylko nowe pomysły,

aczkolwiek ze starych umysłów. (śmiech)

Miewaliście już wcześniej na swych płytach

gości, choćby na drugim albumie, ale nigdy

dotąd nie zaprosiliście kogoś tak znanego jak

Ventor z Kreatora i Tom Angelripper z Sodom,

którzy śpiewają w utworze "Zeutan"? To

ponoć szczególny numer, dedykowany Olli'emu

w 20. rocznicę śmierci?

Andreas "Lacky" Lakaw: Zeutan jest pseudonimem

naszego starego wokalisty Olli'ego. Ten

utwór jest dla niego hołdem. Mieliśmy pomysł,

aby namówić do współpracy starych towarzyszy.

Ventor i Angelripper zgodzili się bez wahania.

To także wiele dla mnie znaczy osobiście,

dostaję gęsiej skórki za każdym razem, gdy

słyszę ten kawałek. Moim zdaniem, w tym numerze

można usłyszeć trzy najlepsze niemieckie

głosy w thrash metalu. A dzięki odrobinie

głosu Olli'ego, on już tam jest. Dwudziesta rocznica

śmierci Olli'ego była jednym z powodów

tego hołdu. Ale nie chcieliśmy powodować żadnych

sztucznie wywołanych emocji ani niczego

w tym stylu. Chcieliśmy stworzyć taki utwór,

jaki Olli by polubił. Jako szablon pojawił się

"Faded Pictures", utwór, do którego Olli napisał

teksty w tym czasie i które dedykujemy mu od

lat na koncertach.

Szata graficzna "First Class Violence" również

nawiązuje do waszych poprzednich wydawnictw

- zdajecie się prowokować swych

fanów do samodzielnego myślenia i poszukiwania

skojarzeń, szczególnie widocznych, gdy

ogląda się okładki winylowych wydań waszych

płyt?

Andreas "Lacky" Lakaw: Na pierwszy rzut oka

powinieneś rozpoznać, że trzymasz w ręku nowy

album Darkness. Podoba mi się opowieść

przekazywana z jednej płyty na drugą. Poza

tym jest to wspaniały motyw z lat 80., coś takiego

musi się zdarzać znacznie częściej. Było

dla nas ważne, że okładka była ręcznie malowana.

Timon Kokott wykonał tam fantastyczną

robotę.

Czujecie, że to dla was przełomowa, niezwykle

ważna płyta? Wytwórnia stawia "First

Class Violence" w jednym szeregu z "Death

Squad" czy "Defenders Of Justice" i faktycznie,

nie są to tylko pobożne życzenia czy

bezpodstawne porównania - udowodniliście tą

płytą, że jesteście co prawda weteranami, ale

stać was jeszcze na wiele i nie powiedzieliście

ostatniego słowa?

Andreas "Lacky" Lakaw: Szczerze mówiąc,

Darkness nigdy nie był tak silny jak w dzisiejszych

czasach. Mamy dobre utwory ze świetnymi

tekstami, stary duch w potężnym autentycznym

brzmieniu. Wszystkie cechy charakterystyczne

Darkness wyróżniają się na tym albumie,

nie zawiedziemy żadnego fana thrash metalu.

Będziemy nadal przebywać na scenie przez

bardzo długi czas. Świat i tak staje się coraz

ciemniejszy...

Wojciech Chamryk & Natalia Skorupa

DARKNESS 9


metalu:

HMP: "Unleashed Bastards" to już wasz dziewiąty

album - lata mijają, a wy wciąż jesteście

nieposkromieni i gniewni, nic się tu nie zmienia?

Volker "Freddy" Fredrich: Na początku chciałbym

podziękować za wywiad, to dla mnie zaszczyt.

Odnosząc się do twojego pierwszego pytania,

co powinno się zmienić? Jestem usatysfakcjonowany

obecną sytuacją. Oczywiście chciałbym

móc powiedzieć, że sprzedajemy miliony

płyt i nie możemy opędzić się przed intratnymi

kontraktami. Ale przecież nie żyjemy już w latach

80.! Ostatnie produkcje poszły bardzo dobrze,

a po stworzeniu świetnego krążka "Unleashed

Bastards", stałem się totalnym optymistą.

Zwykle na waszą kolejną płytę trzeba czekać

trzy-cztery lata, tylko pomiędzy "Screams" a

"Construction Of Evil" było prawie dziesięć

lat przerwy, ale to był pewnie bardziej wpływ

ówczesnej sytuacji w branży muzycznej i problemów

z wydawcą niż wasza wina?

Wyniknęły wtedy kolejne kłopoty. Pełna niedomówień

kłótnia z pierwszą wytwórnią płytową

doprowadziła do całkowitej utraty godności

przez nasz zespół. Skutki tej sprzeczki ciągnęły

się za nami jeszcze długi czas. Co mogliśmy zrobić

w tej patowej sytuacji? Tak naprawdę nic. W

tym tkwił sęk. Musieliśmy zachować cierpliwość

przez długi czas. Po długim procesie i utracie

dużej sumy pieniędzy odnieśliśmy w końcu sukces,

który przywrócił naszemu zespołowi nazwę

Necronomicon.

Nigdy nie mieliście pokusy "unowocześnienia"

waszej muzyki, potencjalni wydawcy nie kusili:

"nagrajcie coś w stylu grunge czy alternatywnego

rocka, bo to się teraz najlepiej sprzedaje"?

Eliksir życia

- Po długim procesie i utracie dużej sumy pieniędzy odnieśliśmy w końcu

sukces, który przywrócił naszemu zespołowi nazwę Necronomicon - mówi Volker

"Freddy" Fredrich, lider i jedyny muzyk oryginalnego składu niemieckiego zespołu.

Od tego czasu grupa Necronomicon nabrała wiatru w żagle, a jej najnowszy

album "Unleashed Bastards" na pewno zachwyci fanów germańskiego heavy/speed

Oczywiście, że nie!!! Thrash metal i punk zakorzeniły

się we mnie na tyle, że nie zamierzam

zmienić stylu Necronomicon i żeby było jasne:

tym bardziej nie dla kasy czy dla jakiś tam obowiązujących

obecnie trendów.

Może dlatego wasz comeback za sprawą

"Construction Of Evil" był tak mocnym powrotem,

a z każdą kolejną płytą tylko potwierdzacie,że

to metal jest waszą specjalnością?

Trafnie to rozpoznałeś. Straciłbym reputację i

wiarygodność wśród moich fanów, gdybym nagle

zmienił styl muzyki zespołu, który tak rozsławił

Necronomicon.

Od tego czasu okrzepliście jeszcze bardziej:

może nie w sensie sławy czy popularności,

chociaż wśród co bardziej osłuchanych czy

starszych fanów jesteście zespołem kultowym,

ale pod względem artystycznym niewątpliwie

Foto: El Puerto

tak - łatwiej było wam wobec tego stworzyć

utwory na "Unleashed Bastards"?

Rozpocząłem produkcję przypominającą pierwszy

krążek Necronomicon. Brutalny i zarazem

szczery, niczym cios w twarz. Użyliśmy

oryginalnego brzmienia naszych gitar, i powiedzieliśmy

naszemu producentowi Achimowi

Köhlerowi, aby zarejestrował wszystko jak najbliżej

oryginału. Podjęliśmy dobrą decyzję, tak

przynajmniej nam się wydaje.

Pisząc odczuwasz jakąś presję z racji oczekiwań

słuchaczy, czy też na tym etapie nie ma

ona żadnego znaczenia, bo tworzenie jest dla

ciebie bardzo organicznym procesem, niezależnym

od wszystkiego?

Oczywiście moim priorytetem jest spełnienie

oczekiwań moich fanów, bez odczuwania przy

tym presji. Kiedy chcę napisać nowe kawałki,

chodzi głównie o kwestię nastawienia, która wypływa

prosto z mojego serca, inaczej nie jestem

w stanie efektywnie tworzyć. Dlatego tak bardzo

kocham ten typ muzyki... w pełni mnie odzwierciedla.

Młodzi słuchacze zdają się jednak teraz niezbyt

doceniać takie podejście, z kolei starsi są

jakby zasklepieni w przeszłości i nawet jeśli

wciąż są fanami danego zespołu czy rodzaju

muzyki, to mają tendencję do mitologizowania

przeszłości, przy jednoczesnym lekceważeniu

tego, co powstaje obecnie?

Wcale tak nie myślę, na przykład, jestem wielkim

fanem zespołu Kiss i zawsze będę ich

uwielbiać. Niemniej jednak, lubię także Disturbed

lub Bullet For My Valentine. Muzyki nie

powinno się szufladkować, w szczególności

heavy metalu i punk rocka.

Nie denerwuje cię to czasem, bo dajesz z siebie

wszystko, zespół haruje na próbach, nagrywa

płytę, a potem czytasz na jakimś forum "no

fajnie, niezłe to, ale na "Apocalyptic Nightmare"

to dopiero grali"?

Nie, nie denerwują mnie tego typu opinie, ponieważ

zdaję sobie z tego sprawę, że zwyczajnie

nie dojrzeliśmy wtedy wystarczająco do tego typu

produkcji. Chcieliśmy wypełnić ją muzyczną

finezją i nie potrafiliśmy tego zastosować

w praktyce. Niestety ty także możesz to usłyszeć.

Nadal myślę o tym, aby ponownie wyprodukować

ten album.

Dla mnie jest to dziwne o tyle, że im stajemy

się bardziej otwarci, to jednocześnie też bardziej

konserwatywni, tak jakby gros słuchaczy

zdawał się bardziej doceniać to, co ich ulubieńcy

nagrali lata temu?

Niestety tak to już jest i musimy to zaakceptować,

bo rynek muzyczny szybko się rozwija.

Dzisiaj jesteś gwiazdą, a jutro nikt o tobie nie

będzie pamiętał. Smutne ale prawdziwe. Możemy

tylko iść naprzód i wierzyć w to, co się kocha.

Dotyka to w sumie wszystkich, nawet gigantów

pokroju Metalliki czy Iron Maiden, ale

przyznasz, że im jest jednak znacznie łatwiej,

bo nie muszą martwić się za co nagrają kolejną

płytę, albo czy w ogóle zdołają ją najpierw

przygotować?

Naprawdę w to wierzysz? Nawet, tak zwani, geniusze,

musieli każdego dnia ciężko zapracować

na swój sukces. Oczywiście wszystko wydaje się

trochę łatwiejsze kiedy jesteś lub byłeś na szczycie,

ale nie ma co się łudzić, obecnie nikt nie da

ci talentu.

Wydaje mi się jednak, że Necronomicon nigdy

nie był zespołem nastawionym na zrobienie

jakiejś większej kariery. Owszem, pewnie nie

mielibyście nic przeciwko temu, jakby już w

latach 80. wasz zespół stał się powszechnie

znany, a płyty sprzedawały się w znacznie

większych nakładach, ale to nigdy nie było

waszym priorytetowym celem?

Oczywiście, chcieliśmy być bardziej popularnym

zespołem, ale każdy kto zna naszą przeszłość,

wie, że szczęście nie było po naszej stronie.

Spędziliśmy więcej czasu kłócąc się z prawnikami,

zamiast skupiać się na naszej karierze.

Od krążka "Construction Of Evil" sprawy mają

się coraz lepiej i jesteśmy dalecy od zakończenia

kariery.

Zespół jak zakład pracy, trzymany w kupie

tylko dzięki kontraktom czy pieniądzom, gdzie

poszczególni muzycy nawet ze sobą nie rozmawiają,

albo grają cały koncert odwróceni plecami

do kolegów, nie mieści się więc w słowniku

pojęć Necronomicon? Jesteście dobrymi kumplami

i przekłada się to na jakość waszych

płyt?

10

NECRONOMICON


Masz całkowitą rację. Potrafię tworzyć muzykę

jedynie z ludźmi, z którymi łączy mnie specjalna

więź lub przyjaźń. Nie wierzę w projekty muzycznie,

które miałbym współtworzyć tylko dla

pieniędzy.

A co sądzą o nich twoi dawni kumple z zespołu?

Macie pewnie kontakt, skoro Lala i Jogi

nagrali wypowiedzi na potrzeby waszego poprzedniego

albumu "Pathfinder… Between

Heaven And Hell". Podrzucasz im kolejne

wydawnictwa, żeby nie myśleli, że Necronomicon

spuścił z tonu?

Według mnie tamta płyta była mocno zakorzeniona

w przeszłości. Chciałem wszystko opracować

muzycznie i opublikować ją jako taki

archetyp naszego krążka. Teraz spoglądając w

przyszłość, czekam na wszystko co ma się przytrafić

i co najważniejsze, ciągle mam kontakt ze

starymi kolegami. Są dumni z nowej płyty i

wspierają mnie we wszystkim.

Na tamtej płycie graliście ostro, ale wasz

thrash stał się też bardziej urozmaicony, czerpiący

również z tradycyjnego czy speed metalu

i podobne podejście słyszę też na "Unleashed

Bastards" - grać ostro i konkretnie, ale też z pewną

dozą melodii to wasza recepta na sukces?

Dzięki przyjacielu, i tak, zgadza się: czerpię pomysły

z filmów lub z muzyki filmowej, dlatego

utwory Necronomicon są teraz trochę bardziej

urozmaicone i melodyjne.

Z Trollzorn Records podpisaliście umowę tylko

na jedną płytę, czy też uznali, że jest wam

nie po drodze z innych względów?

Trollzorn był naszą największą pomyłką. Nawet

nie ze względu na to, że wytwórnia była zła

czy nieprofesjonalna, zwyczajnie nie pasowaliśmy

do siebie. Celowo podpisaliśmy się pod

produkcją, ponieważ nie byliśmy pewni, czy potrafimy

pracować lub nie na własną rękę.

Nie ma jednak tego, co by na dobre nie wyszło,

bo "Unleashed Bastards" firmuje El Puerto

Records: wytwórnia mała, ale jednak profesjonalna?

Zobaczymy co przyniesie przyszłość, jestem

optymistycznie nastawiony do podjętej współpracy

z El Puerto Records. Nie byłem zainteresowany

dużą wytwórnią, ponieważ obecnie

prywatność odgrywa dla mnie ważną rolę.

Właściwie to mógłbyś pokusić się o napisanie

czegoś na kształt poradnika dla lidera zespołu

metalowego, jak nie przepaść w dżungli muzycznego

biznesu, bo byliście już przecież w różnych

wytwórniach, od mikroskopijnych do

Foto: El Puerto

większych pokroju Massacre, zebrałeś więc

masę doświadczeń z tym związanych?

Najważniejsze jest to, że w wytwórni odczuwasz

przypływ pewności siebie, że możesz komunikować

się osobiście z jej szefostwem, lub mieć z

nim dobry kontakt jeśli wytwórnia jest większa.

Miałem za dużo złych doświadczeń, w tej kwestii,

mogę stwierdzić, że nie ma na to złotego

środka. Przede wszystkim należy czytać bardzo

dokładnie kontrakt i najlepiej skonsultować go

z prawnikiem.

Wobec tego nigdy nie myślałeś o założeniu

własnej firmy i samodzielnym wydawaniu

płyt Necronomicon? Później wystarczyłoby

tylko związać się z jakąś sensowną firmą dystrybucyjną,

albo sprzedawać licencje zagranicznym

wydawcom jeśli chcieliby mieć dany tytuł

na swoim rynku?

Szczerze, to tak. Teraz jest więcej szans na

sprzedaż, jednak aby zrobić wszystko samemu,

zabiera to zbyt dużo czasu. Wiele znanych kapel

tak obecnie robi. Zarabiają więcej pieniędzy

będąc niezależnymi. Niezła myśl.

W sumie i tak macie niezłą sytuację, bo nie

utraciliście bezpowrotnie praw do swoich pierwszych

płyt, stąd ich niedawne wznowienia,

ale zdaje się, że nie zawsze było pod tym

względem tak dobrze, dlatego pojawiły się na

rynku różne, czasem bardzo dziwne albumy, ze

zmienionymi tytułami czy okładkami?

Foto: El Puerto

Nie odzyskałem praw autorskich do utworów z

pierwszych trzech albumów. Kompromis tkwi w

tym, że mogliśmy użyć ponownie nazwy Necronomicon,

natomiast prawa do kawałków zostały

sprzedane byłej wytwórni. Zezwolono mi

jedynie grać te utwory. To jest prawdziwy dylemat.

Mogłem nagrać ponownie pierwszą płytę,

o czym już myślałem, i zrobię to, tyle, że oryginały

nie należą do mnie i to jest bardzo smutne.

W sumie są to już kolekcjonerskie rarytasy.

"Unleashed Bastards" też pojawi się w sprzedaży

w jakieś innej niż tylko standardowa,

wersji? Może będzie dostępna też na winylu,

albo, jak choćby Invictus", z dodatkowymi

utworami koncertowymi?

Wydaliśmy standardowy nośnik CD i płytę winylową.

Przy okazji promocji poprzedniej płyty koncertowaliście

sporo, dotarliście nawet do Rosji, a

w Ameryce Południowej "Pathfinder... Between

Heaven and Hell" został zaliczony do

najlepszych albumów metalowych roku 2015.

Mając nowy, według mnie znacznie lepszy od

poprzedniego, album, macie pewnie pokusę

dotarcia z nim jeszcze dalej, bo choćby w tej

wspomnianej Ameryce Południowej chyba jeszcze

nie graliście?

Graliśmy trasę koncertową w Argentynie w lecie

2016 roku. Zaplanowaliśmy także w przyszłym

roku trasy przez wschodnią Europę, Rosję,

zachodnią Europę. Jeśli wszystko dobrze

pójdzie, przybędziemy także do Ameryki Południowej.

Podróże są męczące, ale satysfakcja z odbioru

waszej muzyki, poznawanie nowych fanów

Necronomicon w kolejnych krajach jest pewnie

dla was czymś wyjątkowo cennym?

Wierz mi każdy muzyk myśli, że czymś najwartościowszym

jest występ na scenie, spotykanie

i doświadczanie fanów. Po to tworzy się muzykę,

która jest jak eliksir życia.

Czyli nie ma innej opcji, za dwa-trzy lata

ukaże się dziesiąty album Necronomicon?

Po produkcji płyty potrzebuję czasu… czasu dla

siebie, aby wpaść na nowe pomysły na kolejny

krążek. Dlatego nie lubię wydawać, każdego

pieprzonego roku, ale postaram się nagrać kolejną

płytę w przeciągu dwóch najbliższych nadchodzących

lat (śmiech). Dzięki za wywiad i

trzymajcie się.

Wojciech Chamryk, Aleksandra Eliasz,

Natalia Skorupa

NECRONOMICON 11


HMP: Cześć Sven. Jesteś synem legendy metalu,

więc ta muzyka prawdopodobnie otaczała

Cię odkąd się urodziłeś. W jakim byłeś wieku,

kiedy na poważnie zacząłeś słuchać metalu?

Sven Dirkschneider: Zacząłem słuchać heavy

metalu bardzo wcześnie, jakoś tak gdy miałem

osiem lat. Kiedy byłem nastolatkiem, słuchałem

również dużo muzyki punkowej i taki też miałem

zespół. To było mniej więcej kiedy miałem

dziesięć lub jedenaście lat. Graliśmy covery

Green Day, The Ramones i Sum41 i podobnych

kapel.

Pierwszy metalowy zespół zainspirował Cię

jako Accept, UDO czy coś innego?

To chyba był Motörhead. Kiedy miałem dziewięć

lat, byłem na ich koncercie w Düsseldorfie

i podczas występów zasiadałem za perkusją

Mikkeya Dee. To był moment, gdy zdałem sobie

sprawę, że chcę w przyszłości zostać profesjonalnym

perkusistą.

Czy kiedykolwiek myślałeś, że będziesz grał

w jednym zespole ze swoim ojcem?

Nie chcę specjalnego traktowania

To, że rodzice często wykorzystują swoje możliwości, by torować drogę

swoim dzieciom, wydaje się być czymś naturalnym i zrozumiałym. Również często

spotykaną jest sytuacja, że dzieci idą w ślady rodziców. Jak to wygląda w sytuacji,

gdy ojciec jest legendą muzyki heavy metalowej. Zespół U.D.O. jest tego idealnym

przykładem. Jak to wygląda w praktyce opowiedział nam Sven - syn Udo

Dirkschneidera.

Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Ale jest

wspaniale bawić razem z nim!

Co z twoją pozycją w zespole? Jako syn lidera

jesteś traktowany ciut lepiej czy tak sam jak

inni członkowie zespołu?

Nie, i nie chcę żadnego wyjątkowego traktowania.

Zresztą razem z tatą ustaliliśmy to, zanim

dołączyłem do zespołu.

Czy nie czujesz czasem, że jesteś trochę w cieniu

swojego ojca?

Nie, absolutnie. Jestem po prostu dumny i zaszczycony,

że mogę grać dobrą muzykę i sprawiać

radość naszym fanom.

Jak często udzielasz wywiadów? Czy są jakieś

pytania, których nienawidzisz?

Szczere mówiąc coraz więcej. Zwłaszcza z okazji

wydania nowego albumu. Do tej pory nikt mi

nie zadał pytania, które by mnie szczególnie

zirytowało.

W jakim byłeś wieku, kiedy zacząłeś grać na

perkusji?

To było, gdy miałem cztery lata. Na Boże Narodzenie

dostałem w prezencie małą gitarę i bongosy.

Fitty świętował z nami Boże Narodzenie.

Wziął gitarę i zaczął grać. Po prostu policzyłem

jeden, dwa, trzy, cztery i zacząłem uderzać w

bongosy. Co ciekawe, całkiem dobrze wyczuwałem

rytm. W tym momencie rodzice wiedzieli,

że zostanę perkusistą. Zacząłem brać pierwsze

lekcje, kiedy miałem pięć lat.

Pracowałeś jako technik dla Nigela Glockera

z Saxon. Powiedz nam, proszę, jak dostałeś tę

pracę?

Od dziecka znam kierownika produkcji w Saxon.

Kiedy skończyłem naukę, zapytał mnie,

czy jestem zainteresowany tą robotą. Oczywiście,

że powiedziałem tak!

Zastąpiłeś go także w zespole na kilka koncertów,

kiedy dostał tętniaka. Jak się czułeś

grając z tak legendarną grupą, jak Saxon?

To był zaszczyt, że wybrali właśnie mnie. Naprawdę

mi się podobało. Odtwarzanie wszystkich

tych klasycznych hitów, takich jak "Princess

Of The Night" czy "Denim & Leather", było

niesamowitym doświadczeniem!

Czy trudno jest nauczyć się grać wszystkich

kawałków Saxon z setlisty?

Na pewno nie było łatwo! Miałem miesiąc na

przygotowanie 24 kawałów na setlistę, a Saxon

ma bardzo wyjątkowy styl. Zadzwonili do mnie

ponownie pod koniec 2015 roku, aby zagrać jeszcze

dwa razy, gdy supportowali Motorhead.

"Steelfactory" to pierwszy album studyjny

UDO, w którym brałeś udział. Czy jesteś zadowolony

z końcowego efektu?

Zdecydowanie! Uwielbiam ostateczną wersję

naszej pracy. Myślę, że to najmocniejszy album

U.D.O. Obok "Animal House" i "Steelhammer".

Foto: Aleksander Grigorev

12

U.D.O.


"Steelfactory" to naprawdę dobry tytuł na metalowy

album. Czyj to był pomysł?

Naprawdę nie pamiętam, kto to był pomysłodawcą.

Po prostu zrobiliśmy małą burzę mózgów

podczas trasy z Fitty. Zostały nam te dwa słowa.

Po prostu złożyliśmy je razem i uważaliśmy,

że jest to idealny tytuł do nowego albumu.

Czy ten tytuł ma ukryte znaczenie?

Ukryte znaczenie, to może złe określenie. Miasto,

w którym urodził się mój tata to Solingen.

Jest tam wiele hut stali. Więc pasuje całkiem

nieźle!

Jaka była twoja rola w procesie tworzenia albumu?

Oczywiście perkusja na pierwszym miejscu, ale

wszyscy razem pracowaliśmy przez trzy tygodnie

i razem napisaliśmy wszystkie utwory.

Myślę, że twoje perkusja na "Steelfactory" jest

naprawdę doskonała. Czy kiedy słuchasz tego

albumu, chciałbyś zmienić niektóre momenty

lub zagrać w inny sposób?

Dzięki! Naprawdę to doceniam.Mam na myśli,

że muzycznie nakierowany mózg nigdy nie

przestaje myśleć, więc oczywiście czasami myślisz,

że mógłbym grać tak albo inaczej. Nagle

masz pomysł na inne wypełnienie lub coś innego,

ale ogólnie jestem bardzo zadowolony z moich

partii!

Niektóre utwory, na przykład "Make To Move"

lub "Hungry And Angry" brzmią jak stare

kawałki Accept. Czy to było celowe?

Nie, naprawdę nie. Ale fakt, że byliśmy w trasie

z Dirkschneider przez prawie trzy lata na pewno

nie pozostało bez wpływu na pisanie utworów.

"Keeper Of My Soul" i "Raise The Game" mają

kilka orientalnych momentów. Czy możesz

coś powiedzieć na ten temat?

To prawdopodobnie pomysł naszego gitarzysty

Andreya. Jest Rosjaninem, więc ma talent do

tworzenia bardzo ładnych melodii.

Jesteś bardzo młodym facetem, który gra ze

swoim 66-letnim ojcem w jednym zespole.

Czy myślisz, że jest coś magicznego w metalach

łączących pokolenia? Co to jest w twojej

opinii?

Na pewno! Metal łączy pokolenia i myślę, że to

wspaniała rzecz! Rodzice przyprowadzają swoje

dzieci na koncerty i wspólnie się rozkręcają. To

coś zajebistego!

Nie dążymy do sławy dla samej sławy

David DeFeis to genialny muzyk, kompozytor, człowiek o szerokich zainteresowaniach,

a przede wszystkim lider kultowej formacji Virgin Steele. Mimo, iż

nowy materiał kapeli na razie zdaje się być w nieco dalszych planach, to David

dba, by fani o Virgin Steele nie zapomnieli. Właśnie ukazały się bogate reedeycje

dwóch pierwszych longplayów grupy. Więcej opowie o nich sam główny zainteresowany.

HMP: Cześć David. Virgin Steele od zawsze

zdaje się być poza głównym nurtem. Jak myślisz,

jaki jest powód tej sytuacji?

David DeFeis: Hej, dzięki za chęć wywiadu

oraz wsparcie. Odpowiadając na Twoje pytanie,

dzieje się tak, gdyż sami właśnie tam zdecydowaliśmy

się być. Nie gramy według ustalonych

"zasad" i nie jesteśmy zainteresowani mainstreamem,

modą czy trendami obowiązującymi

w danym miesiącu, ani też nie dążymy do sławy

dla samej sławy. Jesteśmy tutaj z powodu muzyki.

Stworzyliśmy i o nią opieramy nasz styl życia.

Tego, co robimy nie nazywam karierą, ale

sposobem na życie. Idziemy własną drogą na

swój własny sposób.

Co teraz dzieje się z Virgin Steele?

Cóż... właśnie ukończyliśmy zestaw pięć płyt

CD, który pojawi się 23 listopada. Zawiera on

dwa ponowne wydania albumów "Hymns To

Victory" i "The Book Of Burning" oraz trzy

zupełnie nowe krążki, które trwają około 80 minut,

więc będzie tego całkiem sporo.

No Remorse Records wydało nowe wersje

Waszych dwóch pierwszych albumów. To pomysł

zespołu, czy wytwórni?

W rzeczywistości to nie był do końca mój pomysł,

aby ponownie wydać te albumy. Ludzie z

No Remorse Records skontaktowali się ze

mną kilka miesięcy temu i odbyliśmy kilka miłych

dyskusji. Dość szybko doszliśmy do porozumienia

w sprawie wypuszczenia tych wczesnych

dzieł. Muszę powiedzieć, że wykonali

piękną pracę z całym opakowaniem i tak dalej!

Coś niesamowitego!

Proszę powiedz mi coś o nowych wersjach

"Virgin Steele" i "Guardian Of The Flame"?

Dlaczego ludzie, którzy mają na półkach starsze

wersje, powinni po nie sięgnąć?

Nie ma nacisku na kogoś, kto ma starsze wydania,

aby kupić nowe wersje, ale jeśli czyjeś kopie

są już zużyte, to powiem, że wydania No Remorse

mają kilka bardzo fajnych bonusów i niezwykłą

szatę graficzną. To może być wystarczający

powód dla niektórych ludzi, aby je zdobyć.

Wśród bonusowych utworów znajduje się kilka

utworów nagranych na żywo podczas The

House Of Atreus European Tour. Do tego dochodzą

ciekawe nagrania demo "Marriage Of

The Heaven & Hell". Nie było miejsca na dodawanie

ton dodatkowych materiałów, ponieważ

albumy same w sobie są już dość długie.

Tak więc na "Virgin Steele" jest tylko jeden dodatkowy

bonus. Jest to koncertowa wersja "Token

Of My Hatred", ale zwróć uwagę, że ten kawałek

trwa prawie 10 minut.

Kiedy nagrywałeś te albumy, czy myślałeś, że

któregoś dnia staną się pozycjami klasycznymi?

Nie. Po prostu cieszyłem się, że udało nam się

uchwycić ducha młodego zespołu z tamtych

czasów. To jest niesamowite dla mnie i jestem

bardzo zaszczycony, że ponad 30 lat od tamtych

chwil publiczność jest nadal z nami i ciągle

przejawia zainteresowanie naszą twórczością.

To piękna rzecz. Było też wielu wspaniałych

muzyków, z którymi miałem do czynienia przez

lata. To bardzo lojalni ludzie, więc tym bardziej

mam świadomość tego, jak cenne jest to wszystko.

I jestem im naprawdę bardzo wdzięczny.

Czy twoje postrzeganie tych albumów zmieniło

się z biegiem lat?

Niezupełnie. Wiedziałem, o co nam chodziło,

kiedy je stworzyliśmy i nadal mam względem

nich podobne odczucia. Wszystkie albumy Virgin

Steele są dla mnie wyjątkowe i cenię je

wszystkie. Każdy z nich ma swój niepowtarzalny,

unikatowy urok.

Jesteś także perkusistą w zespole o nazwie

Damaged.

To mój pierwszy zespół, który założyłem w

dniu, swoich dwunastych urodzin. Niestety,

dwójka naszych wspaniałych gitarzystów opuściła

zespół ok. ośmiu lat temu. Ponieważ jeden

z nich był także członkiem-założycielem, postanowiłem

rozwiązać tę kapelę. Pracuję jednak

nad nowym projektem. Basista Flo i wokalista

Phil wciąż ze mną chcą działać. Znalazłem nowego

gitarzystę, który również jest jednocześnie

świetnym tekściarzem. Obecnie pracujemy nad

nowymi utworami i mam nadzieję, że uda nam

się coś z tego złożyć do kupy w przyszłym roku.

Jakiej muzyki słuchasz na co dzień?

Słucham bardzo dużo różnej muzyki. Na pewno

nie ograniczam się tylko do metalu. Lubię też

Muse lub Depeche Mode i podobne klimaty.

Bartłomiej Kuczak

Foto: Virgin Steele

VIRGIN STEELE

13


Foto: Virgin Steele

W niektórych momentach brzmisz niczym Rob

Halford na albumie "Painkiller". Jednak te

utwory zostały nagrane kilka lat przed wspomnianym

albumem. Czy myślisz, że Judas

Priest był zainspirowany przez Virgin Steele?

Nie sądzę, chociaż na dobrą sprawę na sto procent

tego nie wiem. Jeśli tak… to fajnie! Kiedy

nagrywałem te utwory, nie chciałem brzmieć jak

żaden konkretny znany mi wówczas wokalista.

Po prostu śpiewałem taj, jak czułem to sercem

oraz na tyle, na ile pozwalały mi moje możliwości,

a taśma to uchwyciła. Pasuje tu tytuł

utworu Queen "A Kind Of Magic". Kiedy

wchodziliśmy do studia, mówiliśmy sobie: "czy

jesteś gotowy, by stworzyć historię muzyki?"

Odpowiedź zawsze była dobitna i jednoznaczna.

Brzmiała: tak!

Virgin Steele jest gwiazdą wielu letnich festiwali.

Czy podoba ci się atmosfera tych wielkich

wydarzeń, czy wolisz zagrać więcej kameralnych

koncertów w małych klubach pośród

zapachów piwa i papierosów?

Te wielkie festiwale są świetne, ponieważ możesz

dotrzeć do ogromnej liczby osób naraz i

razem z nimi świetnie się bawimy. Jednak tak

naprawdę wolę intymny klimat klubu, ponieważ

wtedy ludzie naprawdę mogą zobaczyć, jak

się pocisz, jakie uczucia malują Ci się na twarzy

i sami poczuć podobne emocje. Myślę, że wówczas

muzyka nabiera bardziej osobistego wymiaru.

W sytuacji festiwalowej atmosfera "imprezowa"

jest bardziej rozpowszechniona i czasami

sama istota muzyki może się w tym zatracić.

Jakie są zatem Wasze najbliższe plany koncertowe?

Jak na razie jesteśmy w fazie planowania.

Virgin Steele nigdy nie wydało koncertowego

DVD. Czy myślałeś kiedyś o tego typu wydawnictwie?

Myślę o tym cały czas! Mamy mnóstwo materiałów

nagranych na żywo. Część z nich trafiło

na różne limitowane wydania jako bonusy, ale

nie wydaliśmy jeszcze pełnego albumu koncertowego

ani DVD. W boksie, który ukaże się w

listopadzie, jeden z albumów zawiera utwory

nagrane na żywo w studiu, gdzie słychać, jak

rozmawiamy ze sobą, różne hałasy w tle i ogólnie

atmosferę, który towarzyszy nagraniom na

żywo. Ale było to bez udziału publiczności, więc

nie będę nazywać tego albumem koncertowym,

mimo iż dostaniesz namiastkę koncertowej

atmosfery. Jeśli chodzi konkretnie o koncertowe

DVD , to jest coś, co chcę zrobić jako część znacznie

większego materiału koncertowego. Myślę,

że nastał na to najwyższy czas!

Zanim powstało Virgin Steele grałeś w grupach

Phoenix i Mountain Ash. Czy możesz

powiedzieć nam coś o muzyce tych zespołów?

Pewnie, dzięki za to pytanie. Te zespoły były w

zasadzie cover bandami. Założyłem je kiedy

byłem bardzo młody. Phoenix założyłem, gdy

miałem tylko 11 lat. Reszta chłopaków z kapeli

miała około 15 lat. Co do Mountain Ash to założyłem

go gdy miałem 14 lub 15 lat. Zrobiliśmy

dużo coverów Black Sabbath, Led Zeppelin,

Queen i innych zespołów, które kochaliśmy.

Gdzieś tam w mojej szufladzie leży nasze

wspaniałe domowe nagranie. Chciałbym móc to

wydać.

Jesteś właścicielem studia "Hammer Of Zeus".

To bardzo ciekawa nazwa dla takiego

miejsca.

Wielkie dzięki. Jest to także utwór, który z albumu,

który nazwaliśmy "The Black Light

Bacchanala". To studio jest miejscem, do

którego chodzę, aby odreagować wszystkie dramaty

i zamieszanie w moim życiu. Dokonuje

tam swoistego oczyszczenia. Czasem czuję

uderzenie młota Zeusa. (śmiech)

Jesteś bardzo podobny do Joey'a De Maio.

Czy nie jesteście przypadkiem braćmi?

(śmiech)

Czy chcesz powiedzieć, że wyglądamy podobnie?

Kilka osób zasugerowało to. Co mogę powiedzieć...

Nie, nie jesteśmy spokrewnieni w

tradycyjnym rozumieniu, ale hej! Jesteśmy Braćmi

Metalu! Manowar to wielki zespół.

Bardzo dziękuję za ten wywiad.

Hej, to dla mnie przyjemność. Jeszcze raz dziękuję

bardzo za zainteresowanie, wsparcie i pytania.

Bartłomiej Kuczak

HMP: Gdy mówimy o waszych wczesnych

inspiracjach pierwszą rzeczą jaka przychodzi

na myśl jest Venom. Pod koniec lat 80. nie

byliście jednak zadowoleni, gdy porównywano

w ten sposób wasze dwa pierwsze albumy.

Away nienawidził nawet tego typu pytań. Jak

to wygląda z perspektywy czasu?

Chewy: Nie sądzę aby tego nienawidził - on

naprawdę lubił Venom. Chodziło o to, że tyle

samo czasu poświęcał na słuchanie Motorhead,

punka czy King Crimson, Van Der Graf Generator

i Genesis. Ludzie wówczas jednak tego

nie dostrzegali skupiając się tylko na tym Venomie.

Metal był wtedy wciąż dość młodym gatunkiem

i styl Voivod był wypadkową wielu inspiracji.

Ale mimo wszystko: bycie porównywanym

do Venom było wtedy komplementem.

Dla mnie jest do dziś. Przecież taki utwór

"Build Your Weapons" to sto procent Venomu.

Gdy usłyszałem to pierwszy raz pomyślałem,

że to jakiś zapomniany singiel Angoli. Ale

mało mówi się o drugiej oczywistej inspiracji,

zwłaszcza w riffach: Raven.

Oooo tak. Graliśmy z nimi na pierwszej edycji

festiwalu 70 000 Tons of Metal. Away i Snake

byli bardzo podjarani widząc ich ponownie.

Dali wspaniały gig - widziałem ich wówczas po

raz pierwszy. Jeśli chodzi o riffy to efekt może

być taki jak mówisz ale pamiętaj, że Piggy tworzył

swoje frazy na pianinie na wzór keybordzistów

takich jak Emerson czy Genesis.

Nie przypadł wam do gustu termin black

metal. Zamiast tego wymyśliliście sobie nuclear

metal.

Kurde pierwsze słyszę...

To było gdzieś w 88/89 roku. Wywiad pochodzi

z naszego Thrashem All.

Chodziło o odseparowanie się od tego nurtu.

Przecież u nas nie było w ogóle satanizmu, choć

Blacky ubierał się jak Cronos albo Tom Warrior.

Nuclear metal ma sens o tyle, że nas przecież

trudno było zaklasyfikować.

Z tym black metalem to jest tak, że nie ma

chyba ani jednego muzyka tego nurtu, przynajmniej

w Norwegii, który by się wami nie inspirował.

A jednocześnie w koszulce Voivod zauważysz

Davea Grohla. Voivod inspiruje masę ludzi.

Przemawiamy do wielu różnych środowisk muzycznych.

To czemu gracie w malutkim klubiku?

Ty mi wyjaśnij.

Cholera wie. Od czasu "Nothingface" to

muzyka dla bardzo wyrobionego ucha, niemal

dla intelektualistów.

To grupa mająca kultowy status ale jednocześnie...

muzyka dla muzyków. Takie kapele nigdy

nie grają dla dużej ilości osób. To trudna

muzyka ale jeśli załapiesz bakcyla to jest jak

uzależnienie. Sztuka opiera się na wiarygodności,

jeśli starasz się przypodobać wielkiej ilości

słuchaczy to staje się biznesem nie sztuką.

Tak jak w "Angel Rat"?

Cóż, zrobili to co chcieli, nie to co kazał im

rynek. Jeśli zestawisz "Angel Rat" i "War and

Pain" to nie jest to ten sam zespół. Ale tak samo

jest z "Nothingface" i "Phobos". Nowy CD

też jest bardzo odmienny. Zanim dołączyłem

do Voivod zawsze wyczekiwałem z niecierpliwością

na nowy CD - co tym razem zrobią.

Przecież "Outer Limits" jest inny od wszystkiego.

"Angel Rat" to nie była próba sprzedania się

14

VIRGIN STEELE


z utworów na debiutanckim LP Voivod -

przyp. red.)

O proszę.

- przecież wtedy wrastał grunge. Tamten album

bardzo się od tego nurtu różni. Może to był

również wpływ ich ówczesnego producenta,

który nagrywał albumy Rush. "Angel Rat" jest

szczególnie uwielbiany we Włoszech. Domagają

się wręcz tam kawałków z tego CD w czasie gigów.

W Stanach i Niemczech wolą bardziej

thrashowe rzeczy.

Podoba ci się termin Socio-Science Fiction?

Tak. Używamy fantastyki do opowiedzenia tego

się dzieje w rzeczywistości z innej perspektywy.

Krytykujemy społeczeństwo unikając zbyt dużej

ilości polityki i moralizowania. Dzięki wyobraźni

możesz tworzyć fikcyjne historie, które

ludzie potem porównują do realnych sytuacji i

odnajdują metafory.

Wyobraźnia jest kluczem

Muzycy grający tak złożoną, wymagającą ale i odpychającą i brudną muzę

okazują się często niesamowicie wyluzowanymi i przystępnymi typami. Z racji

dość skromnych możliwości klubu, w którym tego dnia grał Voivod wywiad odbył

się w pobliskim parku, w którym śmiech dzieci na placu zabaw przeplatał się

wcale harmonicznie z kwiecistymi tyradami pijanych meneli. Nie chciałem pytać

Chewyego zbyt obszernie o nowy album - przeczytacie o tym w setce innych wywiadów.

Mnie bardziej interesowały czasy zamierzchłe...

Nie, tutaj nawiązujemy bardziej do tego co wie,

lub nie wie nauka. To poetycki obraz tego co

możemy nazwać punktem bez powrotu. Mogliśmy

nazwać utwór "Point of No Return" ale co

druga kapela ma taki utwór. "Horyzont Zdarzeń"

brzmi lepiej. Poza samym terminem nie

ma on wiele wspólnego z filmem, który widziałem

bardzo dawno temu.

Ja do dziś pamiętam jak z kumplami oglądaliśmy

to na VHS. Stop klatka była używana

bez przerwy przy scenach, w których załoga

zadaje sobie obrzydliwe tortury.

Foto: Vaine Archibald

Jak porównałbyś dwa ostanie CD?

Nie da się. Jest inny skład, który docieraliśmy

na EP ale teraz rozwinęliśmy w pełni. Album

pisany był przez dwa lata w czasie trasy i w

domu. Potem dużo jamowaliśmy i pracowaliśmy

nad całymi strukturami utworów. Każdy

miał jakiś wkład ale głównie opiera się na pomysłach

gitarowych, które nagrywałem w wersji

demo. Jest w tym wszystkim świeżość...

Da się jeszcze stworzyć coś bardziej wizjonerskiego?

Nie ma dal nas limitów. Jestem w Voivod od

dziesięciu lat. To szmat czasu ale nie czuję się

wyczerpany. Komponowałem na długo przed

dojściem do kapeli i będę robił to dalej jeśli odejdę.

Staram się wciąż przepoczwarzać jako artysta

i czuję, że to jest inspirujące dla reszty chłopaków.

Tak się złożyło, że czołówka polskich autorów

fantastyki socjologicznej z lat 80. i 90. to ludzie

o poglądach prawicowych.

O interesujące... To mnie zaskoczyło.

Krytykowali wszak taki a nie inny system.

Wasza krytyka ma jakieś podłoże ideowe?

Jeśli już to liberalne. Chodzi o wolność słowa,

wolność w ogóle i krytykę wszelkich dyktatur.

Ostateczna interpretacja należy do słuchacza -

tak staramy się pisać teksty.

W tym kontekście interesujący jest utwór "Resistance"

z poprzedniego CD.

Chodzi w nim o to, że zawsze trzeba rzucać wyzwanie

władzy, nie ważne jakiej. Tym wszystkim

facetom na ostatnich piętrach drapaczy

chmur, żyjących w innej rzeczywistości. My natomiast

tak samo jak bohaterowie tamtego kawałka,

harujemy ciężko. Nie jesteśmy zbyt bogaci

i widzieliśmy biedę...

W Kanadzie???

W Kanadzie też występuje bieda.

Chyba dla tych którzy bardzo chcą być biedni.

Mamy faktycznie wiele instytucji, które pomagają

z niej wyjść ale np. ludzie chorzy umysłowo

bywają wykluczeni nie mogąc dostać się do lekarza.

Bieda to rzecz na skalę planetarną i o tym

jest ten kawałek.

Widziałeś może film "Pandorum"? Pytam bo

tekst do "End of Dormancy" bardzo przypomina

fabułę?

Nie, nie widziałem go.

Tam też chodziło o statek jak się potem okazało

tkwiący setki lat w oceanie.

Nasz zostaje aktywowany za pomocą promieni i

tak zaczyna się cała historia.

Bardzo filmowy brzmi też tytuł innego utworu

- "Event Horizon".

No ba (śmiech). Metalowcy kochają takie sceny...

W Polsce niemal do znudzenia wszyscy opowiadają

wam historię o zbieżności nazwy waszego

zespołu z tytułem i urzędem Wojewody.

Ale jak się okazuje jest też inna korelacja -

zanim do niej przejdziemy spytam czy kawałek

"Forever Mountains" dotyczy konkretnych

wydarzeń w czasie wypraw wysokogórskich?

Bardziej o pokonywaniu własnych słabości w

sytuacjach ekstremalnych - jeśli o mnie chodzi o

ograniczam się do wędrówek po nizinach

(śmiech).

Bo tak się składa, że elita polskich himalaistów

nosi na świecie zbiorczą ksywkę... wojowników

lodu (czyli tak samo jak tytuł jednego

Są ludzie twierdzący, że nie da się już stworzyć

nic nowego na gitarze bo wszystkie riffy

zostały już zagrane.

Nie wieże w to ani trochę. W zachodniej muzyce

jest tylko dwanaście nut ale mamy do czynienia

z rytmem, tonacjami i w końcu wyobraźnią

która jest nieskończona. Jeśli posłuchasz

Bacha, Mozarta, Strawińskiego - tam też jest

tylko dwanaście nut ale jakie to było innowacyjne.

Uczę muzyki, pisze też dla kwartetu smyczkowego.

Nie tworzę więc na gitarze tylko w

głowie. Jeśli piszesz muzykę w ten sposób, że

bierzesz gitarę i grasz używając palców to nie

jest to dobre. Muzyka jest w twojej głowie i sercu,

a nie gitarze i palcach. Biorę więc pianino,

bas, czasem śpiewam ale to wszystko pochodzi

ze struktur ułożonych w głowie. Dopiero na jakimś

kolejnym etapie powstaje z tego riff. Wyobraźnia

jest kluczem a instrument to tylko medium

do jej zaprezentowania.

Jakub "Ostry" Ostromęcki

VOIVOD 15


HMP: Cześć Guilermo. Wasza muzyka to

bardzo ciekawa mieszanka thrash, death oraz

klasycznego oldschoolowego heavy metalu.

Powiedz mi proszę czy jest to wypadkowa muzycznych

zainteresowań wszystkich członków

zespołu, czy tylko Ty jako lider masz wpływ

na tworzoną muzykę?

Guilermo "Polako" Izquiedo: Witaj! To jest

jak powiedziałeś wypadkowa naszych gustów.

Każdy z nas ma wpływ na tworzone utwory.

Nie jesteśmy tylko muzykami tworzącymi zespół.

Jesteśmy także przyjaciółmi, a nasze znajomości

sięgają jeszcze czasów dzieciństwa. Nasze

gusta muzyczne oraz inspiracje, którymi się

Nie jesteśmy politykami tylko muzykami

Hiszpański Angelus Apartida to kapela o dobrze ugruntowanej pozycji na

scenie heavy/thrash. W tym roku ukazał się szósty album grupy pod tytułem "Cabaret

De La Guillotine". O muzycznej oraz zdaje się równie ważnej - tekstowej

stronie albumu i wielu innych interesujących kwestiach opowiedział nam Guilermo

"Polako" Izquiedo. Oddajmy zatem mu głos.

rockowej. Nie słucham dance ani nic takiego

(śmiech). Ale przyznam ci się, że jestem fanem

hip-hopu. Już jako dzieciak słuchałem sporo

rzeczy w tych klimatach np. Cypress Hill,

Run-DMC i wielu podobnych wykonawców.

Ciągle lubię ten styl. Szczególnie zespoły z zachodniego

wybrzeża USA. Niektóre z nich

współpracowały z zespołami metalowymi. Na

przykład Public Enemy, który nagrał utwór razem

z Anthrax. Poza hip-hopem i oczywiście

metalem słucham także punk rocka, hardcore

itp. Więc, jeśli chodzi o muzykę, to mogę śmiało

powiedzieć, że mam naprawdę otwarty

umysł. Ale metal zawsze pozostanie numerem

Wasz nowy album nosi tytuł "Cabaret De La

Guillotine". Skąd taki pomysł?

To długa historia. Gdy rozmawiamy o polityce,

sytuacji naszego kraju, gospodarce, czasem zdarza

nam się zażartować, czy postawienie gilotyn

na rynkach miast nie byłoby przypadkiem dobrym

rozwiązaniem (śmiech). Wiesz, jak podczas

Rewolucji Francuskiej. Taki nasz żart. Powinien

być to znak dla ludu, by ostatecznie

przejąć władzę, wziąć sprawy w swoje ręce i rozliczyć

wszystkich tych pieprzonych skorumpowanych

polityków. Po tym jak pojawił się

sam koncept nawiązujący do Rewolucji Francuskiej,

uznaliśmy, że gilotyna jest urządzeniem,

do którego odwołanie idealnie spółgra z

muzyką metalową. Patrząc również przez pryzmat

historii, uważam, że jest to dobre połączenie.

Zacząłem tworzyć teksty poszczególnych

utworów. Pierwszym z nich był "Sharpen The

Guillotine". Zacząłem potem coraz bardziej

wgłębiać się w historię Rewolucji Francuskiej

oraz wszystkim wydarzeniom, które jej towarzyszyły.

Znalazłem informacje, że we Francji w

XIX w. istniała restauracja, która się nazywała

"Cabaret De La Guillotine". Poza tym ludzie

zbiegali się na miejskie rynki i placy, by zobaczyć

jak się odcina innym głowy. Niektórzy robili

to ze wspomnianej restauracji, popijając jednocześnie

piwo albo wino (śmiech). Ogólnie

jestem zadowolony z konceptu, który wymyśliłem.

kierujemy, są w gruncie rzeczy bardzo podobne.

Wiesz, kiedy jesteś dzieciakiem, nie chcesz odstawać

od grupy, zatem słuchasz takiej muzyki,

jak reszta chłopaków z podwórka czy szkolnej

paczki. Do dziś słucham wielu kapel, które wówczas

robiły na mnie ogromne wrażenie. Przykładem

mogą być Iron Maiden, Sepultura,

Metallica, Kreator, Judas Priest, Black Sabbath.

Potem zacząłem słuchać Morbid Angel,

Obituary i ogólnie nieco cięższych rzeczy.

Wydajesz się być osobą o bardzo otwartym

umyśle. Słuchasz czasem innych gatunków

niż metal?

No pewnie. Z każdym rokiem człowiek dorasta,

a co za tym idzie rozwija się na różnych płaszczyznach.

Również muzycznie. Wyrazem tego

może być odkrywanie nowych gatunków

oraz stylów. Osobiście też to robię, jednak w

tym swoim odkrywaniu staram się nie odchodzić

zbyt daleko od szeroko pojętej muzyki

16 ANGELUS APATRIDA

Foto: Toni Villen

jeden i jest to jedyny rodzaj muzyki, który chcę

grać.

Jako słuchacz hip-hopu znasz może Ill Billa i

Necro?

Ill Bill i Necro? Pierwsze słyszę.

To są bracia. Na początku lat 90. obaj grali w

death metalowej kapeli Injustice. Obecnie są

raperami.

Ciekawe. Skąd oni są?

Z Nowego Jorku.

Na pewno ich sprawdzę. Nie jestem jakimś wielkim

ekspertem jeśli chodzi o hip-hop, ale chętnie

się dokształcę (śmiech). Death metalowcy,

którzy zmienili styl na hip-hop, to naprawdę

interesujący przypadek. Muszę to koniecznie

obadać.

Wróćmy jednak do tematu Angelus Apartida.

Nagrywaliście ten album w swoim domowym

studio. Skąd ten pomysł?

Zdecydowało o tym wiele czynników. Po pierwsze,

sesja nagraniowa miała miejsce w grudniu.

Było bardzo blisko do Bożego Narodzenia, które

chcieliśmy spędzić ze swoimi rodzinami, zatem

dalsze wyjazdy odpadały. Drugim powodem

był fakt, że mieliśmy kontrolę nad wszystkimi

aspektami nagrania płyty i wszystkimi

osobami spoza zespołu, które brały w tym

udział. Od pracowników technicznych do producenta.

To nasz szósty album, zatem chcieliśmy

go nagrać sami, jednak nie obyło się bez

pomocy osób z zewnątrz. Nie spieszyliśmy się

bo nikt nas nie poganiał. Zdaję sobie sprawę, że

całe to przedsięwzięcie było krokiem dość ryzykownym,

ale ostatecznie stwierdzam, że dobrze

się stało, że podjęliśmy taki krok. Jesteśmy zadowoleni

z finalnego efektu i mimo wszystko jesteśmy

świadomi, że bez pomocy innych ciężko

byłoby nam to osiągnąć. Myśmy to tylko nagrali.

Miksy oraz mastering robił Daniel Cardoso.

Prawdopodobnie tak samo będzie w przypadku

kolejnego albumu.

Z okładkę odpowiada węgierski grafik Gyula

Havancsak. Co powiesz o Waszej współpracy.

Szukałem kogoś, kto będzie w stanie zrobić

grafikę nawiązującą do tytułu albumu. Przedstawiłem

mu koncept "Sharpen The Guillotine",

gdyż pierwotnie to taki tytuł miał nosić

ten album. Powiedziałem mu, że chciałbym, żeby

obrazek w jakiś sposób odwoływał się do Rewolucji

Francuskiej i koniecznie musiał tam być

motyw gilotyny. Z drugiej strony nie chciałem,

by z tej okładki wiało zbyt wiele prymitywnej

agresji, ale z drugiej strony nie chciałem też

całkiem rezygnować z krwi (śmiech). Gyula

powiedział "OK, rozumiem. Będzie tak, jak chcesz".

Gdy zobaczyłem jego pracę, pomyślałem

"Kurwa, to jest to!". Dosłownie jakby czytał w

moich myślach (śmiech). Jedynie nie do końca

rozumiem, co tam robi ten świński łeb. Muszę

go o to spytać (śmiech). Gyula to niesamowity

artysta. Robił tez okładki dla Annihilator, Grave

Digger czy Stratovarius. Poza tym jest

świetnym kumplem.


Materiał na "Cabaret De La Guillotine" był

tworzony przez cały rok 2017. Wcześniej dwa

lata byliście w trasie. Zdarza Wam się tworzyć

nowe utwory podczas tras czy raczej potrzebujecie

do tego mieć specjalne warunki?

To był trudny czas jeśli chodzi o tworzenie, ponieważ

będąc w trasie nie ma się zbyt wiele

czasu na myślenie. Nie ma czasu się zatrzymać,

by oczyścić swe myśli i wymyślać nową muzykę.

Pewne zarysy utworów pojawiły się już dawno

temu, ale nadanie im ostatecznej formy miało

miejsce w ciągu ostatnich miesięcy zeszłego roku.

Wydaje mi się, że kluczowym w tej kwestii

był miesiąc wrzesień. Wtedy wzięliśmy się za to

na poważnie. Przygotowania trwały trzy miesiące,

następnie weszliśmy do studia. Zatem utwory

są świeże, ale koncepcja zrodziła się bardzo

dawno temu. Wiesz jak to jest w trasie, sporo

podróżujesz, masę czasu spędzasz w busie. Nagle

wpada Ci do głowy jakiś riff. Szybko go musisz

nagrać, bo inaczej zaraz Ci ucieknie z pamięci.

Nagrywasz i leży on sobie dajmy na to

rok. Po roku do niego wracasz i na jego bazie

tworzy się cały utwór.

Graliście w Azji i Ameryce Południowej. Jaka

tamtejsza publiczność się zachowuje? Widać

duże różnice między nimi i Europejczykami?

Tak, oczywiście. Różnice szczególnie są widoczne

w przypadku Azjatów. Na koncertach są

bardzo cisi i grzeczni, co było dla mnie pewnym

szokiem. W niektórych państwach np. w Chinach

na nasz koncert przyszło masę ludzi, którzy

nigdy wcześniej nie uczestniczyli w tego typu

wydarzeniach. To był pierwszy heavy metalowy

koncert w ich życiu. Widząc ich twarze,

widać było sporo emocji. W końcu pierwszy raz

mieli okazję brać udział w czymś, co wcześniej

widzieli tylko w Internecie i na DVD. Zatem

mimo że ludzie w Azji na koncertach są cisi,

widać, że przeżywają ogromne emocje. Odwrotnie

jest w Ameryce Południowej. Tam ludzie są

bardzo żywiołowi, emocje się wręcz z nich wylewają.

Uwielbiam ich i kocham koncertować w

Ameryce Łacińskiej. Łączy nas także język, co

jest bardzo ważne w komunikacji. Wszystkie

trzy grupy, mianowicie Azjaci, Latynosi oraz

Europejczycy, gdyż o nich też wspomniałeś

przychodzą na koncerty z tego samego powodu.

Jest to miłość do muzyki, którą wszyscy razem

podzielamy.

Foto: Toni Villen

Wasze teksty są bardzo zaangażowane politycznie.

Zacznijmy może od tego, że nie jesteśmy politykami

tylko muzykami. A przede wszystkim jesteśmy

ludźmi. Oczywiście wszyscy: ja Ty oraz

każdy, kto to czyta jest zależny od polityki,

gdyż to ona rządzi światem. Ale nie chcemy być

postrzegani jako zespół polityczny. Nie ma

mowy. Nie mamy nic wspólnego z żadną partią

ani organizacją polityczną, wręcz brzydzimy się

politykami. Nigdy nikomu nie powiem "głosuj na

tego czy tamtego". Głosuj sobie na kogo chcesz

albo jak chcesz to nie głosuj wcale. Kompletnie

mnie to nie interesuje. To co chcemy przekazać

przez swoją muzykę to fakt, że wiele rzeczy w

naszym życiu oraz wiele procesów w otaczającym

nas świecie jest uzależnione od polityki.

Oczywiście w swych tekstach poruszam kwestie

problemów społecznych. I zdaję sobie sprawę,

że źródłem wielu problemów nękających moich

przyjaciół oraz członków mojej rodziny jest właśnie

polityka. Wiesz, jak każdy człowiek mam

swoje poglądy na różne sprawy, swój system

przekonań, ale nigdy nikomu nie zamierzam

mówić co ma myśleć i jak ma żyć. Każdy jest

wolny i niech sobie robi co tylko chce. A jeżeli

się wypowiadam na jakiś temat, to jest to tylko

moja opinia w tej kwestii, a nie prawda objawiona,

którą każdy bezkrytycznie ma przyjmować.

Na koniec jeszcze raz powtórzę Angelus Apartida

nie jest zespołem politycznym.

Kawałek "The Ministry Of God" to radykalny

antyreligijny manifest.

Foto: Toni Villen

Tak, dokładnie.

Jest on wymierzony w jakąś konkretną organizacje

religijną czy ogólnie w religię jako pewien

system?

W każdą jedną istniejącą religię i ogólnie w system

jaki one tworzą. Jeżeli dobrze przeanalizujesz

ten tekst, zauważysz, że jest w nim wiele

nawiązań do Biblii. Na początku Bóg stworzył

świat itd., czyli to, w co wierzą katolicy oraz

inni chrześcijanie. Jest to też krytyka biznesu,

jaki się kręci dzięki religiom. Kompletnie mnie

nie obchodzi, czy ktoś wierzy w Boga, Buddę,

czy też nie wierzysz w nic. Problemem dla mnie

są przekręty i manipulacje, które stoją niemalże

za każdą jedną religią. Religie doprowadziły do

śmierci milionów ludzi. Wszystko w "imię Boga".

Te rzeczy właśnie skłoniły mnie do napisania

"The Ministry Of God". Właściwie zamiast słowa

"ministry" powinienem tu użyć słowa "corporation"

(śmiech).

Nie uważasz jednak, że religie oferują jednak

pewne dobre rzeczy swoim wiernym? Nie

widzisz w tym żadnych dobrych stron?

Wiesz, jeżeli potraktujemy religię jako filozofię,

jako pewną drogę życia, jako próbę naśladowania

np. Jezusa, sposób na stawanie się coraz lepszym

człowiekiem, to oczywiście nie widzę

przeszkód. Jak już wspomniałem, nie mam

kompletnie nic przeciwko ludziom wierzącym w

Boga. Jesteś wolny. Możesz wierzyć sobie w takiego

czy innego boga, możesz w życiu stosować

zasady tej lub innej religii, ale musisz przy tym

szanować wolność innych jednostek. Tych, które

niekoniecznie chcą to uznawać za jedyną i

słuszną prawdę. Traktując religię jako filozofię,

można z niej wyciągnąć dobre rzeczy jak duchowość

kształtująca człowieka, która w pewnej

perspektywie mogłaby uczynić świat lepszym.

Głównym warunkiem jest oczywiście odrzucenie

wszelkiej hierarchii kościelnej, która próbuje

przejąć kontrolę nad zwykłymi ludźmi. Być

może wtedy religia faktycznie przyczyniła by się

do tworzenia pokoju na świecie. Ale to też zależy

od postawy samych wierzących.

Określasz się jako hiszpański patriota. Czym

zatem dla Ciebie jest patriotyzm?

Może to być trochę ciężkie do zrozumienia dla

ludzi spoza Hiszpanii, ponieważ być może

wiesz, że jeszcze 40 lat temu znajdowaliśmy się

pod dyktaturą. Podobną do tej, która miała

miejsce we Włoszech oraz Niemczech. Na pewno

wiesz, że Adolf Hitler był masowym mor-

ANGELUS APATRIDA 17


Foto: Toni Villen

dercą. W Niemczech panował totalitaryzm

zwany nazizmem, we Włoszech niewiele różniący

się od niego faszyzm. W Hiszpanii ten totalitaryzm

nie był może aż tak radykalny, ale również

przelało się tu sporo krwi niewinnych

ludzi. Zatem ciężko trochę zrozumieć obcokrajowcom

istotę hiszpańskiego patriotyzmu. Dla

mnie oznacza to miłość do mojego kraju, szacunek

do flagi, miłość do rodziny, przyjaciół.

Nie specjalnie lubię poruszać ten temat w wywiadach,

gdyż mogę o tym mówić nawet pięć

godzin, a tu mamy ograniczony czas (śmiech).

Jak wpadniesz do Hiszpanii albo ja wpadnę do

Polski to umówimy się na kilka piw i dokładnie

ci o tym opowiem (śmiech).

(Śmiech) Ciekawa propozycja. Pozwolisz jednak,

że jeszcze przez chwilę tu i teraz podrążę

ten temat. W utworze "Dawnfall Of The Nation"

śpiewasz jednak o wypatrzeniach patriotyzmu.

"Dawnfall Of The Nation" to taki nasz manifest

antyfaszystowski. Tekst mówi o tym, jak ruchy

odwołujące się do faszyzmu oraz nazizmu stają

się coraz większe, powoli zaczynają wychodzić z

podziemia i mieć wpływ na realną politykę. Jest

to widoczne w wielu europejskich krajach.

Ustroje totalitarne ograniczają swobodę wypowiedzi

i odwołują się do rasizmu w najbardziej

prymitywnym wydaniu. Dla mnie nie ma żadnego

znaczenia, czy ktoś jest biały, czarny,

żółty czy jeszcze inny. Nie ma kompletnie żadnego

znaczenia, czy ktoś wierzy w Boga, Buddę,

Allacha czy nie wierzy w nic. Nie obchodzi

mnie czy ktoś jest gruby czy chudy, wysoki czy

niski. Wierzę po prostu w ludzkość. Niestety w

każdym narodzie większość ludzi odrzuca takie

podejście. A jest to bardzo ważne dla tego świata

oraz jego przyszłości, byśmy wszyscy żyli ze

sobą w zgodzie.

Utwór "Martyrs Of Chicago" opowiada o

masakrze na chicagowskim placu Haymarket,

Czy te wydarzenia mają dla Ciebie jakieś

szczególne znaczenie?

Ostatnio trochę czytałem na ten temat. Szczerze

mówiąc, jeszcze do niedawna nie miałem

pojęcia o tych wydarzeniach i nie wiedziałem

skąd się wzięło święto 1 Maja. Ta historia bardzo

mnie zainspirowała. Jakiś czas temu rozmawiałem

ze swoim kolegą na temat tego święta.

Stwierdził, że mimo iż jest to międzynarodowy

dzień pracy, to on i tak zawsze wtedy pracuje.

Zasugerowałem mu, żeby jednak zrobił sobie

wolne. On mi na to: "Wiesz, ja muszę pracować bo

to, bo tamto, bo jeszcze co innego...". W dzisiejszych

czasach pracownicy nie zdają sobie sprawy, jak

bardzo są ważni dla swych pracodawców. To

18 ANGELUS APARTIDA

oni w dużej mierze napędzają firmy, w których

są zatrudnieni. Gdy odkryłem źródło święta 1

Maja, zdałem sobie sprawę, że ci ludzie w

Chicago polegli walcząc o swoje prawa. Dla nich

właśnie napisałem ten utwór.

Czy uważasz, że dziś w XXI wieku dalej się

łamie prawa pracownicze?

Zdarza się to dość często. Uważam, że wszyscy

powinniśmy walczyć o swe prawa. Nie tylko w

takim kontekście, o jakim śpiewali Beastie

Boys (śmiech). Dziś mamy 8-godzinny dzień

pracy, ale nie zawsze jest to respektowane. U

nas w Hiszpanii zdarza się, że ludzie muszą pracować

czasem po 10 i więcej godzin. I nie dostają

za to większej pensji. Nie ma co się dziwić,

że liczba protestów ciągle rośnie. To w końcu

my, zwykli ludzie napędzamy ten świat.

Zacząłeś słuchać metalu jako ośmiolatek. Jak

do tego odnieśli się Twoi rodzice?

Bardzo pozytywnie. Było nas trzech braci. Mój

najstarszy brat Jose jest basistą. Jest jeszcze

środkowy brat, który także jest miłośnikiem tej

muzyki oraz ja. Rodzice zdawali sobie sprawę,

że bardzo poważnie do tego podchodzimy.

Akceptowali to i zawsze mogliśmy liczyć. Kiedy

zbierałem na nową gitarę i ciągle mi brakowało

paru groszy, mama zawsze coś dorzuciła. Ogólnie

z rodzicami mieliśmy świetne relacje.

Twoja ksywka to "Polako". Skąd się ona

wzięła?

(Śmiech) Wiedziałem, że o to zapytasz. Gdy

byłem dzieciakiem, grałem jako junior w lokalnej

drużynie piłkarskiej. Był tam też drugi

chłopak o imieniu Guilerme. Jak zapewne zauważyłeś,

jak na rodowitego Hiszpana mam jasną

karnację oraz blond włosy, więc trener oraz

koledzy stwierdzili, że wyglądam jak typowy

Polak (śmiech). Stąd to przezwisko.

Znasz jakieś słowa po polsku?

Jedyne słowo, jakie pamiętam z wizyty w Polsce

to "kurwa"(śmiech). Ale nie wiem czy to jest w

stu procentach polskie słowo, bo w Rosji też go

używają.

Bartłomiej Kuczak

HMP: Cześć, na wstępie pytanie. Punk, czy

metal? A może jedno i drugie? Wasza płyta

przywodzi na myśl wspomnienia, wspaniałych

czasów minionych. Kiedy na ulicach było widać

punków i metalowców, wspólnie bawiących

się przy muzyce. Mówię tu również o moim

kraju. Mieliśmy taki festiwal w Jarocinie,

gdzie mieszały się pod sceną, niemal wszystkie

subkultury muzyczne. Tak więc, była

swojego rodzaju unia metali i punków, przeciw

skinheadom. Zdarzało się, że skini dostawali

niezły łomot. Jak to wyglądało w USA wtedy

i jak wygląda dziś?

Carmine Blades: To zależy, na jakie koncerty

chodzisz. Publiczność na koncertach Judas

Priest lub Iron Maiden, jest na pewno dość różnorodna,

ale najwięcej pomieszanych subkultur,

można zobaczyć na koncertach zespołów

crossover, takich, jak DRI, Municipal Waste,

Iron Reagan, itd. Jeśli chodzi o mnie, skłaniam

się bardziej w stronę metalu. Nie wiem, jak było

dawniej, mam tylko 31 lat i nie było mnie wtedy

na Świecie. Słyszałem natomiast różne historie

od ludzi. Niektórzy twierdzą, że FSU

(Friends Stand United - organizacja wywodząca

się z kręgów hard core, zwalczająca rasizm,

uznana przez FBI, za gang uliczny) powstało na

bostońskiej scenie, by wytępić rasistowskich

skinheadów. Niektórzy twierdzą, że metalowcy

i punki toczą ze sobą wojnę. Jestem pewien, że

w różnych częściach kraju wyglądało to różnie.

Grałem kiedyś w zespole, który był wypadkową

naszych zainteresowań. Ja chciałem grać

heavy, thrash metal, gitarzysta punk, hard core,

a basista rock progresywny. Wyszła hybryda

punkowo metalowa. Niestety zanim nauczyliśmy

się porządnie grać, zespół się rozpadł.

Za dużo uwagi poświęciliśmy zabawie, a

za mało pracy. Jak to wygląda u Was? Czy w

takim zespole, możliwa jest dyscyplina w

pracy nad muzyką?

Na początku w naszym zespole, mieliśmy

dwóch ludzi, o punkowym odchyle. Więc nasze

wcześniejsze, bardziej punkowe brzmienie, było

tego rezultatem. W tym czasie nie wiedzieliśmy

jeszcze, dokąd chcemy zmierzać, i skupialiśmy

się bardziej na zabawie. Dla nas, to wciąż świetna

zabawa. Ale po trzech albumach, kilku trasach

i czwartym albumie w drodze, traktujemy

nasze próby znacznie poważniej. Kiedy już koncertujesz,

a nie tylko grasz na lokalnych koncertach,

zespół staje się czymś w rodzaju drugiej

pracy. I jest to z pewnością najlepsza praca na

Świecie!

Co sądzicie o tzw. nu metal? Przyznam, że

nie lubię tej muzyki w ogóle. Uważam, że to

niepotrzebne zamieszanie na rynku muzycznym,

bo często dobre i ciekawe płyty metalowe,

pozostają przez to niezauważone. Wytwórnie

wmawiają dzieciakom, że kupując nu

metal, słuchają heavy metalu, a to według

mnie, jakieś nieporozumienie.

Osobiście nie dbam o to. Miałem około 12-13

lat, kiedy nu metal osiągnął szczyt popularności,

więc orientowałem się w tym dość dobrze.

Ale dorastałem też w obecności klasyki rocka i

heavy metalu (Van Halen, Judas Priest, Blue

Oyster Cult, Thin Lizzy, itp.), Więc kiedy naprawdę

zagłębiłem w istotę rocka/metalu, tamto

rozczarowało mnie zupełnie. Kiedy byłem

trochę młodszy, posiadałem tzw. "elitarną" mentalność

i skakałem do gardeł ludziom na koncertach,

za koszulki Slipknot lub Disturbed,

(śmiech!) Moja opinia na temat tej muzyki się

nie zmieniła, ale zdałem sobie sprawę, że każdy

lubi, to co chce. Teraz jednak myślę, że dzięki

tak licznym możliwościom znalezienia muzyki

(social media, Bandcamp, YouTube, Spotify


itp.), młodszemu pokoleniu łatwiej jest ominąć

wytwórnie i odkryć to, co ty i ja, uważalibyśmy

za prawdziwy heavy metal!

Ten materiał, to split dwóch waszych albumów:

"To the Grave" z 2014r. i "Speed Metal

Mania" z 2016r... Jak się domyślam, wytwórnia

Iron Shield chciała koniecznie o Was przypomnieć

fanom, zanim nagracie dla niej nowy

materiał. Myślę, że to dobry pomysł. Co spowodowało,

że postanowiliście zmienić firmę

wydawniczą?

Wiele zawdzięczamy Thomasowi z Iron

Shield, który mocno w nas wierzy. Wiele z tego,

co wydarzyło się w ubiegłym roku, nie wydarzyłoby

się, gdyby nie on i za to będziemy mu

zawsze wdzięczni. Powodem, dla którego przeszliśmy

do kolejnej wytwórni, był Tim z Shadow

Kingdom Records, który skontaktował

się z nami i zaproponował wydanie naszego nowego

albumu we wszystkich formatach (winylowych,

cyfrowych, kasetowych i CD) i zaoferował

światową dystrybucję oraz ogromną kampanię

promocyjną.

Kiedy nowa płyta, czy macie już jakiś materiał

lub pomysły? Czy będzie to kontynuacja stylu

z poprzednich płyt, czy jakiś zwrot w kierunku

metalu, lub punk? Może jeszcze coś innego?

Wiele zespołów, po wydaniu kilku albumów,

nagle dokonywało radykalnych zmian w

swojej muzyce, co nie zawsze szczęśliwie się

kończyło. Myślę, że fani przyzwyczajają się

do określonej jakości i marki. Lubią dostawać

to, co znają, czy to jest dobre? Sam słucham

różnej muzyki, wielu gatunków i stylów, ale

nie lubię, kiedy np. mój ulubiony zespół nagle

nagrywa płytę całkowicie odmienną, od tego,

co robił do tej pory.

Nowy album będzie się nazywać "Fallout Rituals"

i zgodnie z zapowiedziami Shadow Kingdom

Records, powinien pojawić się prawdopodobnie

w grudniu, lub styczniu. Jeśli chodzi o

album, myślę, że jest to logiczny postęp od czasu

"Speed Metal Manii". Zaufaj mi, wiem dokładnie,

co masz na myśli, gdy zespół nagle

zmienia swój styl... Seax nigdy nie nagra "Czarnego

albumu"! Stylistycznie nie jest to wielka

zmiana, ale naszym celem w tym zespole, jest

to, aby każdy album był lepszy od poprzedniego.

Uważamy, że jest to progres i mam nadzieję,

że nasi fani będą czuć w ten sam sposób. Niektóre

tematy się zmieniły. Nadal mamy kilka

piosenek świętujących wspaniałość metalu, ale

jeśli chodzi o teksty, chciałem dodać nieco więcej

postapokaliptycznego klimatu, który zasygnalizowaliśmy

w "Nuclear Overdose" i "Doomsday

Society", na "Speed Metal Mania". "Fallout

Rituals", nie będzie albumem koncepcyjnym.

Co prawda wiele piosenek dotyczyć ma

tego samego postapokaliptycznego świata, ale

każda będzie opisywać go, z różnych punktów

widzenia.

Seax nie nagra "Czarnego Albumu"!

Zawsze czuję lekką tremę, kiedy moi rozmówcy

są z Anglii, czy USA. Mam wrażenie, że mój

angielski, będzie dla nich zupełnie niezrozumiały,

lub śmiesznie prosty. No ale

trzeba się przełamać. Tym razem padło

na amerykański Seax, który dopiero co wydał split, złożony ze swoich

dwóch poprzednich albumów ("To the Grave" z 2014r. i "Speed Metal Mania" z

2016r.). Co ciekawe, materiał ten został wydany przez Iron Shield Records i sądziłem,

że właśnie dla nich będą nadal nagrywać. Stąd moje pytanie o zmianę

wytwórni (wcześniejsze wydawnictwa sygnowane były nazwą Independent). Na

moje pytania odpowiadał wokalista, Carmine Blades. Poniżej zapis naszej pogawędki.

Uważam, że albumy takie jak wasze się nie

starzeją. One brzmią i tak oldskulowo, pewnie

dlatego mi się podobają, (śmiech)... Powtarzam

to dość często, ale to prawda, jestem

szczęśliwy, że w czasach cyfryzacji, ktoś nagrywa

albumy śmierdzące wiekiem dwudziestym.

Olof z Enforcer podsumował to najlepiej.

Heavy metal nie jest oldskulowy. On est ponadczasowy!

Jakiej muzyki słuchacie na co dzień, co was

inspiruje? Wasza twórczość kojarzy mi się mocno

z albumem "Kill'em'all" Metalliki i kilkoma

innymi, starymi thrash/speed wymiataczami

oraz debiutem Iron Maiden. Chodzi przede

wszystkim o brzmienie, tę samą energię i

żywiołowość bijącą, z każdego dźwięku. Ten

nieoszlifowany sound. Przypominają mi się

czasy, kiedy miałem 15 lat i zapuszczałem pierwszy

raz włosy. Jestem w domu, (śmiech)...

Moje ulubione gatunki, to przede wszystkim

speed metal, tradycyjny heavy metal, thrash,

oraz wczesny amerykański i niemiecki power

metal. Wiele naszych inspiracji pochodzi stamtąd.

Pilnujemy, żeby było szybko i głośno, tak

jak powinno się grać!

Gracie w starym stylu, macie tradycyjne podejście

do muzyki, a co sądzicie o powszechnym

dziś mieszaniu stylów? Pamiętam rewolucję,

jaką wywołał Anthrax i Public Enemy przed

laty. Albo Pantera, która nagrała płytę z Davidem

Allanem Coe, mariaż country i thrash

metalu.

Nie jest to coś, czego sam bym słuchał, ale to

Foto: Seax

dla mnie interesujące, kiedy muzycy mogą spotkać

się i połączyć swoje style. Niektórzy, uważający

się za elitę, będą gadać, że to nie powinno

istnieć, a gatunki powinny pozostać czyste,

ale istnieje proste rozwiązanie. Jeśli ci się nie podoba,

nie słuchaj tego.

Niebawem zagracie kilka koncertów w Polsce.

Czego się spodziewacie po nich? Czy słyszeliście,

że Polacy są najlepszą publicznością na

Świecie, (śmiech)?

W zasadzie słyszałem o polskiej scenie death

metalowej. Ale jeśli całościowo metalowa scena

jest tak dzika, wchodzę w to!

Na ogół staram się unikać polityki, ale mam

jedyną okazję zapytać Amerykanów: Co sądzicie

o zarządzaniu krajem przez prezydenta

Donalda Trumpa? Jakie są nastroje w USA,

wśród metalheads?

Nie wdawajmy się w to. Wolę skupić się wyłącznie

na heavy metalu!

Niedawno rozmawiałem z waszymi rodakami

z Sonic Prophecy, którzy grają nieco inny rodzaj

metalu, ale są dumni z bycia częścią undergroundowej

sceny. Czy wy również czujecie

się jej częścią?

Absolutnie!

Co będziecie robić za dziesięć, dwadzieścia

lat? Ja wiem, jedno. Nadal będę słuchał metalu,

(śmiech)... Thrash (Speed) till Death!

To samo co ty ! Wciąż będziemy słuchać metalu.

Wasza muzyka idealnie nadaje się do małych

klubów, ale czy gdyby ktoś zaproponował

Wam zagranie np. na Wacken, czy polskiej

Metalmanii, zgodzilibyście się?

Absolutnie! Lubimy grać małe koncerty. Ale

gdyby ktoś zaoferował nam występ na wielkim

festiwalu, bez wahania odpowiedzielibyśmy tak!

Serdeczne dzięki za rozmowę i do zobaczenia!

Speed Metal Mania!

Dziękujemy za możliwość porozmawiania.

Speed Metal!

Jakub Czarnecki

SEAX

19


Nasz apetyt rośnie

O Nocnym Kochanku powiedziano już chyba wszystko. Jednak sam

wokalista zespołu - Krzysztof Sokołowski zawsze ma coś do dodania. W tym

wywiadzie sprawdziliśmy czy będzie równie rozmowny odpowiadając na nasze

pytania, które dotyczą m.in. najnowszej płyty koncertowej.

HMP: Witam Cię serdecznie, Krzysztofie.

Krzysztof Sokołowski: Cześć, pozdrawiam

wszystkich fanów Heavy Metal Pages.

W ciągu kilku lat Nocny Kochanek stał się jedną

z najbardziej rozpoznawalnych kapel w

Polsce, do tego stopnia, że nawet można Was

zobaczyć w telewizji. Czy można chcieć czegoś

więcej?

Mówi się, że w miarę jedzenia apetyt rośnie i na

pewno moglibyśmy coś wymyślić. Mam nadzieję,

że pomimo tych sukcesów jesteśmy w miarę

skromni i normalni. To nam naprawdę wystarczy.

Lecz gdyby pojawiłyby się zaproszenia do

Te utwory, które wrzuciliśmy na DVD pochodzą

z Progresji - tak jak zostały przez nas zagrane.

Niektóre moje zbyt długie przemowy zostały

wycięte lub skrócone na potrzeby materiału.

Co innego jak jesteś na koncercie w klubie, a

co innego - przed telewizorem. Gdy stoję na scenie

to wydaję mi się, że mówię bardzo krótko, a

prawda jest taka, że pitolę farmazony przez 3/4

występu. Ciekawostką jest fakt, że tłem muzycznym

do klipu "making of", który znalazł się na

DVD jest "Dr. O.Ngal" w wersji instrumentalnej.

Noc z Kochankiem została zarejestrowana

Pomimo tego, że rzeczywiście Night Mistress

miał na swoim koncie dwa albumy długogrające

to te koncerty nie cieszyły się tak dużym zainteresowaniem

jak występy Nocnego Kochanka.

Sam zespół na pewno nie był na takim poziomie

rozpoznawalności czy obecności w mediach.

Nawet jeżeli mielibyśmy wydać takie DVD

to nie byłoby ono wykonane z takim rozmachem

i z użyciem sprzętu, z jakiego korzystaliśmy

przy tym wydawnictwie. Ponadto wydaje

mi się, że koncert Nocnego Kochanka zagrany

dla kompletu publiczności na dużej scenie Progresji

jest wizualnie czymś ciekawszym niż występ

w klubie mieszczącym, powiedzmy, 300

osób.

Zawsze Night Mistress może wystąpić jako

support Nocnego Kochanka.

To już ortodoksyjni fani Night Mistress nam

wielokrotnie proponowali. Z kolei tutaj stoi pod

znakiem zapytania kwestia wokalna - czy zdołałbym

brzydko mówiąc "pociągnąć" dwa tematy

jednocześnie czyli najpierw wykonać wymagający

repertuar Mistressów, a potem jeszcze

wyżyłować gardło w utworach Nocnego Kochanka.

Biorąc pod uwagę, że przez dwie godziny śpiewasz

tak dobrze szczerze wątpię, abyś miał z

tym problemy.

Bardzo dziękuję, to miłe. Jednak tak naprawdę

śpiewanie w taki sposób wymaga wyczucia i jest

dosyć męczące dla strun głosowych. Dlatego

trzeba pamiętać, by się czasami oszczędzać.

20

NBC, MTV, Vivy czy telewizji Trwam to chętnie

byśmy tam wystąpili.

Na swym koncie macie już jedną płytę koncertową.

Nie licząc "Dr.O. Ngala" na najnowszej

"Nocy z Kochankiem" nie ma utworu,

który nie byłby znany fanom. Jaki był cel

wydania tego DVD? Nie chcieliście zaczekać

na premierę nowego krążka, by móc przygotować

zróżnicowaną listę utworów?

Czasy troszkę się zmieniły. Rzeczywiście, gdyby

ktoś w latach 80-tych, 90-tych powiedział, że

nagrywa płytę koncertową po wydaniu dwóch

albumów to byś się popukał w czoło i spytał

"dlaczego tak wcześnie"? Zauważ, że obecnie w

przypadku wielu zespołów albumy DVD powstają

niemal po każdej kolejnej płycie. Nawet

Maideni po premierze "Live After Death" w

1985 roku swoje kolejne albumy koncertowe

wydawali dosyć często.

Czy osoby, które były na koncercie mogą doszukać

się jakichś znaczących różnic lub bonusowych

materiałów?

NOCNY KOCHANEK

Foto: Albert Gula

podczas koncertu w Warszawie, który odbył

się zaledwie kilka miesięcy temu. Jak udało się

Wam tak szybko wypuścić go na DVD? Czy

obyło się bez dogrywek i poprawek w studiu?

Tak naprawdę to zasługa ciężkiej pracy, mobilizacji

oraz naszej współpracy z Miśkiem Ślusarskim,

Piotrkiem "Dzikim" Chancewiczem

i Tomkiem "Zedem" Zalewskim. Taki skomasowany

atak spowodował, że każdy dał od siebie

najwięcej jak mógł. Jeśli chodzi o ewentualne

dogrywki to przede wszystkim skupiliśmy się

na tym, aby oddać naturalność. Nie chcieliśmy

przeginać pały, co częstokroć można usłyszeć

na wydawnictwach światowych. Zdajemy sobie

sprawę z tego, że błędy nam się zdarzają i jeśli

takowe pojawiły się na koncercie to na DVD będziesz

mógł je usłyszeć. Nie obyło się bez małych

poprawek, ale uważam, że była dosłownie

kropla w morzu.

Dlaczego Night Mistress, które ma podobny

dorobek nie zarejestrowało swojego DVD?

W tamtym czasie (po wydaniu płyty "Into the

Madness") uznaliśmy, że to jeszcze za wcześnie.

Czy kiedykolwiek pojawił się pomysł, aby

dorzucić do setu dawne polskojęzyczne utwory

Night Mistress lub zaaranżować je na modłę

Kochanka?

Chyba nie, z powodu zbyt dużego dysonansu w

warstwie lirycznej Nocnego Kochanka i Night

Mistress (nawet tego wczesnego z czasów grupy

Nemesis). Granie tych kawałków teraz byłoby

graniem coverów. Nie byłoby sensu aranżować

tych kawałków na modłę Nocnego Kochanka,

bo byłoby to chyba bezczeszczenie twórczości

(śmiech). Ewentualnym rozwiązaniem byłoby

to o czym mówiłeś, czyli Night Mistress występujący

przed Nocnym Kochankiem.

W porównaniu do pierwszego DVD zauważalną

różnicą jest obecność Artura Żurka za

perkusją. Czy rejestrując koncert z nowym

muzykiem mieliście jakieś obawy?

Wręcz przeciwnie, "Żurek" jest doświadczonym

bębniarzem i mając go za plecami czujemy się

pewnie. Zresztą wystarczy obejrzeć DVD, by

zorientować się o czym mówię. Bardzo ważne

jest również to, że się dogadujemy i "Żurek"

wpasował się w klimat. Przynajmniej jeśli chodzi

o aspekty muzyczne, bo w przypadku preferencji

to jest to osobista sprawa (śmiech).

Czy Artur ma wkład w najnowszych kompozycjach,

które trafią na trzeci album?

Tak, oczywiście. Chociaż nie jest kompozytorem

i nie skupia się na tworzeniu riffów czy m-

elodii, to do każdego kawałka dodaje te niezbędne

trzy grosze albo i z dziesięć złotych - zawsze

ma pomysł na ciekawe przejście, beat, więc tutaj

ma pełne pole manewru.

Na koncercie skorzystaliście z pirotechniki, a

ty przywdziałeś m.in. fartuch lekarski. Nie

przypominam sobie byście jeszcze kilka lat temu

przygotowywali coś więcej niż baner z nazwą

zespołu. To stały element koncertowy czy

zastosowany na potrzeby DVD?

Tak jak na początku naszej rozmowy mówiłem,

że apetyt rośnie w miarę jedzenia tak samo jest


z produkcją koncertową. Jeśli przychodzi coraz

więcej osób na nasze występy i mogą one stawać

się coraz większe i fajniejsze to dlaczego mielibyśmy

tego nie robić? Jeśli chodzi o pirotechnikę

to po koncercie w Progresji jeszcze kilkukrotnie

z niej korzystaliśmy. Jednak nie wszędzie

można takie efekty stosować - zawsze potrzebna

jest zgoda strażaków na użycie ich w klubie.

Nie wszystkie lokale są odpowiednio duże i w

niektórych mijałoby się to z celem. Ponadto

przy takim wybuchu mógłby się np. zapalić sufit,

a to mogłoby spowodować pewne problemy.

Spróbujemy nasze występy upiększać, chociażby

ciekawymi wizualizacjami, pracą światłami,

dodatkowymi banerami, a jeśli będą ku temu

warunki to wykorzystamy pirotechnikę.

Czy koncert, który będzie zarejestrowany wymaga

od Was większych przygotowań niż normalny

występ?

Chyba nie. Oczywiście, zdawaliśmy sobie sprawę

z tego, że z każdej strony patrzą na nas oczy

kamer i próbowaliśmy nawiązywać z nimi kontakt,

by później obrazek wyglądał ciekawie. W

kwestii przygotowań czysto muzycznych to nie

licząc drobnych przerw jesteśmy w trasie od

ponad dwóch lat i te koncerty stały się naszym

chlebem powszednim na tyle, że przygotowaniem

do występu staje się każdy kolejny.

Foto: Nocny Kochanek

Foto: Michał Szwerc

"Wielka miłość do babci klozetowej" to kolejny

wykonany przez Was cover. Czy myśleliście

nad nagraniem albumu wypełnionego cudzymi

kompozycjami?

Pamiętam, że kiedyś rozmawiałem o tym z Kazonem

(Robertem Kazanowskim - gitarzystą

zespołu; przyp. red), że fajnie byłoby zrobić

płytę, na której nagralibyśmy covery. Jednak każdy

miałby być oprawiony naszym autonomicznym

tekstem. To ciekawy pomysł, ale zdaliśmy

sobie sprawę z tego, że to by wymagało od

nas jeszcze większych nakładów pracy niż przy

własnych numerach. Z jednej strony mielibyśmy

muzykę, linię melodyczną, ale każdą z nich

trzeba byłoby ponownie zaaranżować i stworzyć

nowy tekst, który prawdopodobnie miałby

jeszcze nawiązywać do oryginalnych treści. Do

tego musiałby się pokrywać z linią melodyczną.

Stworzenie tekstu do piosenki "Tribjut" zajęło

nam więcej czasu niż pisanie naszych własnych

kawałków. Chcieliśmy zachować klimat Tenacious

D, jednocześnie go nie kopiując. Zwłaszcza

trudne było dostosowanie kultury amerykańskiej

do polskiej i musieliśmy się napracować,

by uzyskać efekt końcowy. Reasumując może

i myśleliśmy o takim projekcie, ale wolimy

skupić się na naszym własnym materiale.

Dlaczego zdecydowaliście się nagrać cover

twórczości Big Cyca?

Dostaliśmy od chłopaków z Big Cyca zaproszenie.

Z okazji swojego 30-lecia wydają płytę i

chcieli żebyśmy spróbowali swoich sił w "Wielkiej

miłością do babci klozetowej". Stwierdziliśmy,

że nie możemy odmówić, tym bardziej że

zawsze mieliśmy wrażenie, że to bardzo sympatyczni

ludzie. Jak się później okazało - nie myliliśmy

się i z miejsca znaleźliśmy wspólny język.

Chociaż muzyka Big Cyca jest bardziej punkrockowa,

a miejscami nawet pop-punkowa to

mamy wspólny humorystyczny mianownik. Z

resztą sam Skiba kiedyś powiedział, że Nocny

Kochanek to taki metalowy Big Cyc. Dlatego

tym bardziej cieszy nas fakt, że daliśmy coś od

siebie na płycie z okazji ich 30-lecia .

Czy dobór piosenki został narzucony czy mogliście

ją sobie wybrać? Jeśli była możliwość

wyboru to dlaczego padł on na "Wielką miłość

do babci klozetowej"?

Bo "Makumba" był zajęty. (śmiech) Dostaliśmy

taką propozycję z góry. Jeśli mielibyśmy ewentualnie

obiekcje to moglibyśmy zaproponować

coś innego, ale tak naprawdę ten numer każdy z

nas lubi na tyle, że nie zgłaszaliśmy zażaleń.

Nocny Kochanek plus miłość w klozecie - pasuje

jak ulał. Poza tym, Kazon z miejsca miał

pomysł na aranż. Stwierdził, że sięgniemy do lat

80-tych - dokładniej do 1981 roku i płyty

"Killers" zespołu Iron Maiden i w tym stylu

zaaranżujemy ten numer. Aby oddać ducha

punk rocka ja też zaśpiewałem trochę inaczej

niż zwykle.

Czy pojawiły się jakieś wyrazy sprzeciwu, aby

Nocny Kochanek grający heavy metal pojawił

się w telewizji wraz z Big Cycem w Sopocie?

O ewentualnych sprzeciwach nic nam nie wiadomo.

Trzeba jednak przyznać, że w Sopocie

czuliśmy się lekko nieswojo. Wiesz jak to wygląda

od strony telewidza, jak to wszystko jest

przygotowane - ten rozmach, splendor, który

tam aż kipi. To samo można było dostrzec na

zapleczu, gdzie było spore napięcie, ponieważ

wszystko musi stać na najwyższym poziomie i

działać na najwyższych obrotach. Próby są dosyć

szybkie, a my jesteśmy przyzwyczajeni do

innego, bardziej rockandrollowego stylu pracy.

Jednak dobrze, że cały czas mieliśmy koło siebie

chłopaków z Big Cyca i mogliśmy liczyć na ich

wsparcie, miłe słowa, a przede wszystkim na ich

humor. Dzięki temu mogliśmy bez problemu

przetrwać i udało nam się chyba całkiem fajnie

zagrać "Wielką miłość do babci klozetowej".

Na ostatnim festiwalu Pol'and'Rock zaprezentowaliście

kolejny premierowy utwór zatytułowany

"Czarna czerń". W mediach można

odnaleźć deklaracje, że materiał jest prak-tycznie

gotowy, zatem dlaczego dopiero w styczniu

ukaże się nowa płyta?

Płytę zaczęliśmy nagrywać pod koniec sierpnia.

Początkowo miało to mieć miejsce w połowie

września, ale terminy tak się poukładały, że mogliśmy

zacząć dużo wcześniej. Na obecną chwilę

tylko jeszcze ja muszę zarejestrować wokale. Do

studia wchodzę na przełomie września i października

i myślę, że swoje partie nagram na

spokojnie w ciągu trzech tygodni. Oznacza to,

że w połowie października rozpoczniemy miksowanie

i masterowanie materiału, na co myślę,

że poświęcimy około miesiąca. Jeśli mielibyśmy

wydać płytę teraz to musiałaby ukazać się przed

świętami, a to ze względów promocyjnych nie

za bardzo nam odpowiada. Chcieliśmy wydać

krążek tak jak poprzednio czyli na początku roku.

Jeżeli płyta pojawia się w jakichkolwiek zestawieniach

to wiadomo, że od stycznia będzie

uznawana za płytę roku 2019. Natomiast teraz

byłoby bardzo mało czasu na to, aby zdążyła

zostać w ogóle uwzględniona.

NOCNY KOCHANEK 21


Czy w nadchodzących miesiącach pojawią się

jakieś single z nadchodzącego krążka?

Od dłuższego czasu myślimy o klipach, dogadujemy

między sobą szczegóły scenariusza do teledysków.

Tak naprawdę cały czas wahamy się,

na który utwór się zdecydować. Mam nadzieję,

że w ciągu najbliższego miesiąca uda nam się

zrealizować co najmniej jeden klip tak, żeby go

wypuścić właśnie przed świętami. Możliwe, że

przy wydaniu płyty pojawi się kolejny. Być może

jestem ostrożny i lekko wycofany, jeśli chodzi

o składanie deklaracji, ale to dlatego że klipy,

które produkujemy zależą także od osób

trzecich. Nie mówię tu tylko o firmach, które

będą je produkowały, a o ewentualnych gościach,

którzy mam nadzieję pojawią się w tych

teledyskach.

Jesteście znani z lekkich, przyziemnych tematów

w tekstach, a "Dr.O.Ngal" porusza poważny

problem. Czy można zatem oczekiwać, że

na nowej płycie Nocny Kochanek spoważnieje?

I tak i nie, bo rzeczywiście w utworze "Dr.O.

Ngal" można doszukać się poważniejszego aspektu.

Tekst nawiązuje do gościa, który podobno

autentycznie leczył pacjentki przez tzw.

"specjalny stosunek". Staramy się jednak podać

to w naszym stylu, z przymrużeniem oka. Na

płycie pojawi się kilka innych tematów pozornie

poważnych, lecz tak jak w przypadku "Dr.O.

Ngala" będą przekazane w żartobliwej formie.

Rzeczywiście, gdy porównujemy sobie nowe teksty

z wcześniejszymi to mamy takie wrażenie,

że w swoim żartobliwym podejściu stajemy się

poważni. Chyba z coraz większym zaangażowaniem

i coraz większą powagą patrzymy

na pisanie tekstów czyli staramy

się, aby ten humor nie był prostacki...

kurczę, aż się trochę zmartwiłem.

Nie sądzicie, że jesteście za

starzy na taki humor?

Pewnie tak, ale co zrobisz…

Tak jak powiedziałeś, nasze

żarty też w pewnym sensie

dojrzewają. Nie chciałbym

martwić fanów Kochanka -

mo-żecie być spokojni - na tej

płycie na pewno nie znajdziecie

stricte poważnych tekstów.

Wbrew pozorom na obu naszych

dotychczasowych płytach

można znaleźć sporo

mrugnięć w stronę słuchacza,

nawiązań do kultury,

subkultury metalowej czy

zabaw językowych. Jednak

analizując teksty, które znajdą

się na nadchodzącym albumie

rzeczywiście odnoszę

wrażenie, że pojawiło się więcej

żartów, które brzydko mówiąc

są "na poziomie" i tak jak

zasugerowałeś chyba rzeczywiście

Nocny Kochanek

dojrzał w swojej głupocie

(śmiech).

Czytając tekst "Dr.O.

Ngala" można zauważyć,

że nawiązujesz do polskiej

literatury, umieszczając w

tekście dr Judyma - bohatera

powieści Stefana Żeromskiego

"Ludzie Bezdomni".

Czy można przez

to rozumieć, że nawyki z

Twojej dawnej profesji

dają o sobie znać?

Powiem ci, że do dzisiaj utożsamiam się trochę

z tym typem społecznika oraz z symbolem rozdartej

sosny, gdy myślę o Night Mistress i Nocnym

Kochanku. Mogłoby się wydawać, że nawiązanie

do lektury szkolnej wynika z moich

nauczycielskich zapędów. Jednak warto zaznaczyć,

że uczyłem języka angielskiego, a nie polskiego.

Tak że nie mam zielonego pojęcia skąd

w mojej głowie pojawił się ten Judym.

Czy odkąd Nocny Kochanek zdobył popularność,

a wy utrzymujecie się z muzycznej działalności

miałeś propozycję powrotu do nauczania

w szkole?

Myślę, że gdybym się skontaktował z gimnazjum,

w którym uczyłem to bardzo możliwe, że

bez problemu mógłbym tam powrócić. Miałem

tam naprawdę świetną kadrę nauczycielską, dogadywałem

się z dzieciakami i dyrekcją. Do dziś

mam kontakt z nauczycielami i obecnym dyrektorem.

Gdybym miał powrócić do szkoły, to

pierwszeństwo miałaby u mnie ta placówka, w

której uczyłem pięć lat i jestem z nią mocno

związany. Kiedy rezygnowałem z pracy w roli

nauczyciela miałem pół roku do uzyskania kolejnego

awansu zawodowego i kilkukrotnie proponowano

mi bym został z ograniczoną ilością

godzin lub na pół etatu. Długo się nad tym zastanawiałem,

a wiele osób mi mówiło: "No co ty

Krzysiek zrezygnujesz teraz? Nie szkoda ci, choć

trochę?". Faktycznie z jednej strony tak było, ale

stwierdziłem, że spróbuje pokierować swoim życiem

w taki sposób, żebym mógł jak najdłużej

żyć z muzyki. Na razie się to udaje, a co będzie

dalej to zobaczymy, najwyżej wtedy będę się

martwił. Zrezygnowałem z pracy w szkole,

ponieważ było mi bardzo ciężko godzić

dwie prace na raz. W przeciwnym razie

musiałbym spać niczym Nikola Tesla po

dwie godziny dziennie. Wolę mieć luz

na głowie i w pełni poświęcić się

jakkolwiek by to dwuznacznie

nie brzmiało Nocnemu Kochankowi.

Czy 15-lecie klubu Progresja

i zespołu Night Mistress

przypadające na 24

listopada będzie na tę

chwilę jedyną okazją, by

Was zobaczyć?

Tak, jest to taka dłuższa

przerwa od ponad dwóch lat

stałego koncertowania. Jako Nocny

Kochanek ostatni koncert

zagraliśmy 16 września w Katowicach.

Dotychczas jedyny urlop mieliśmy

w wakacje w postaci niecałych

czterech tygodni w lipcu, a

oprócz tego były to tylko święta

Bożego Narodzenia oraz Wielkanocy.

W związku z wejściem do

studia odpuściliśmy sobie październik,

a potem jest końcówka

roku, więc z koncertami wystartujemy

po wydaniu nowej płyty.

Foto: Nocny Kochanek

Dziękuję ci za poświęcony czas

i mam nadzieję, że zobaczymy

się w listopadzie.

Do zobaczenia!

Grzegorz Cyga

HMP: Freddie, zwykle na pierwszej płycie

twórca umieszcza wszystkie pomysły, które

gromadził od lat (w przypadku niektórych niemal

od dzieciństwa). Przy drugiej płycie staje

przed presją stworzenia płyty w kilka lat.

Miałeś takie odczucie, kiedy pisałeś kawałki

na "Well of Souls"?

Freddie Vidales: Nie czułem tego, Matt zresztą

chyba też nie odczuwał żadnej presji związanej

z nowymi pomysłami. Bazy części utworów

były przeze mnie stworzone kilka lat wcześniej,

zanim dołączyłem do Iced Earth, ale nie

miały wszystkich elementów potrzebnych do tego,

żeby nazwać je kompletnymi. Jak już nasz

pierwszy album był gotowy, wyciągnąłem te stare

pomysły i pokazałem Mattowi, który wypełnił

wszystkie braki i zrobił z nich, moim zdaniem,

to co trzeba. Reszta kawałków to pomysły

Matta, które mi pokazał, a ja je uzupełniłem.

To zadziałało doskonale. Mamy jeszcze całe

mnóstwo nowych pomysłów, więc bardzo

chcemy rozpocząć nowy rozdział dla Ashes.

Pierwszą płytę mogliście reklamować jako

zderzenie dwóch niesamowitych światów,

świata Iced Earth i Nevermore. Obecnie jesteście

pozbawieni tego drugiego skrzydła. Brak

Williamsa wpłynął znacząco na kształt płyty?

A może tylko na samo nagrywanie?

Freddie Vidales: Od samego początku nie chodziło

nam o to, żeby nasz materiał porównywano

do tych dwóch zespołów, ale oczywiście zdawaliśmy

sobie sprawę, że to nieuniknione. Po

prostu nasza trójka, będąca w tych zespołach,

stworzyła coś własnego. Jeśli część elementów

brzmi czasem podobnie, to nic dziwnego, bo

każdy z nas słuchał podobnej muzyki. A jeśli

chodzi o odejście Vana, powiedziałbym, że nie

miało ono wpływu na ten album. To dlatego, że

miał swój wkład w fazę wstępną pisania wielu

kawałków.

Czyli fakt, że pomysł na miks dwóch wielkich

nazw legł w gruzach nie miał wpływu na

Wasz wizerunek?

Freddie Vidales: Jak dla mnie, to żadnego wizerunku

nie musieliśmy utrzymywać. Według

mnie to był nowy start dla ludzi, którzy wcześniej

grali w innych dobrze znanych zespołach.

Oczywiście nie mam wątpliwości, że, są i będą

ludzie oczekujący, że usłyszą hybrydę Iced

Earth i Nevermore, ale staraliśmy się jak mogliśmy,

żeby tłumaczyć od początku, że nie o to

chodzi.

Mimo mocnych korzeni Ashes of Ares, gdybym

miała określić muzykę Ashes of Ares chyba

powiedziałabym coś w rodzaju "kontemplacyjna"

lub "refleksyjna".

Freddie Vidales: Raczej nie próbujemy się

wpasować w żadną konkretną definicję naszej

muzyki, dzięki temu zostawiamy sobie otwarte

drzwi na możliwość zrobienia czegokolwiek

chcemy. Mogę mówić tylko za siebie, twierdząc,

że przy pisaniu celuję w bardziej ponury i melancholijny

ton - i tak, "kontemplacyjny" też by

tutaj pasował.

Zastanawiałam się czy obierając styl dla

Ashes of Ares celowałeś w coś w rodzaju np.

progresywnego Redemption?

Freddie Vidales: Nie celowaliśmy w żaden

konkretny styl. Mieliśmy parę pomysłów, sprawdziliśmy,

czy się nadają i się nadawały. Zestawiliśmy

ze sobą nasze inspiracje i wyprodukowaliśmy

to, co teraz słyszysz.

Matt Barlow: Określiłbym nas jako zespół metalowy.

To w zasadzie wystarczy. Będziemy pisać

to, co nam naturalnie wpadnie do głowy.

Niektóre kawałki nie ukrywają inspiracji Iced

Earth. Mam na myśli choćby "Sun Dragon".

22

NOCNY KOCHANEK


Skąd takie odważne pomysły? To bardziej

hołd dla Iced Earth czy pomysł na ofiarowanie

fanom szczypty sentymentu do Matta w Iced

Earth?

Freddie Vidales: Nie chcę w żaden sposób

obrażać Iced Earth, ale nasza muzyka nie jest

ani trochę na nich wzorowana. Jon i ja mamy

wiele wspólnych ulubionych zespołów, więc nic

dziwnego, że my, lub ktokolwiek inny, zainspirowany

tymi samymi kapelami będzie tworzył

muzykę będącą w pewnym stopniu ich mieszanką.

Podczas pisania, w dużej mierze czerpię inspirację

z death metalu. Iron Maiden to moja

ulubiona kapela, numer jeden, a Death jest drugą.

Cokolwiek agresywnego, szybkiego i technicznego

wychodzącego spod mojej ręki ma swoje

źródło w mojej inspiracji stylem Chucka Schuldinera.

Matt Barlow: Nie staramy się brzmieć jak Iced

Earth. Oczywiście, ludzie mogą doszukiwać się

podobieństw, ponieważ śpiewam w Ashes of

Ares, ale to dwa zupełnie różne zespoły.

Skąd pomysł na oryginalną nazwę? To tylko

nawiązanie do tego, że piszecie o tekstach ze

świata fantasy, SF, legend i mitów czy kryje

się za nią coś jeszcze?

Freddie Vidales: Matt wpadł na pomysł na nazwę

bazując na "God of War". Wiem, że bardzo

lubi sci-fi i wszystkie z wymienionych. Kiedy

rzucaliśmy różnymi nazwami, ta naprawdę

przykuła naszą uwagę i od razu się na nią zdecydowaliśmy.

Okładka do drugiej płyty jest znakomita. To

obrazek, który powstał na potrzeby płyty czy

zakupiliście prawa od artysty do gotowego

obrazu?

Freddie Vidales: Mieliśmy to szczęście, że w

naszej ekipie był artysta, który jest naszym fanem

już od pierwszego albumu. Kamil Pietruczynik

skontaktował się z Mattem chwilę po

wydaniu pierwszego krążka. Jakiś czas później

Matt pojawił się z plakatami dla mnie, dla niego

i Vana, które namalował Kamil i wysłał nam

z Polski. Jeden był do utworu "The One-Eyed

King", a drugi do "Chalice of Man". Nadal są w

ramkach i wiszą nad moim stanowiskiem pracy.

Te obrazy były niesamowite, więc kiedy nadszedł

czas na stworzenie szaty graficznej do nowego

albumu, skontaktowaliśmy się z Kamilem,

który był wniebowzięty mogąc z nami

współpracować. Stworzył osobne dzieło dla każdego

utworu z płyty, a do tego okładkę i inne

grafiki do CD i winyli. Nawet nie słyszał tych

kawałków. Po prostu podaliśmy mu tytuły i o

czym będą traktować, a on stworzył tę sztukę

tak, jakby wyszła wprost z naszej wyobraźni.

Otwarte drzwi

Wielu z Was "połakomiło" się na ten zespół przez wzglad na Matta Barlowa i

Vana Williamsa, a więc zderzenie ex-świata Iced Earth i Nevermore. Teraz zespół wydał

drugą płytę na której z dwójki pozostał tylko Barlow. Jak się dowiedzieliśmy, mimo

to Van też miał swój udział w pisaniu materiału. Dopiero trzecia płyta tak naprawdę

w pełni pokaże jak zespół brzmi bez jego udziału. O brzemieniu ex-zespołów i pomysłach

na siebie opowiadał nam Freddie Vidales i Matt Barlow.

Czy tytuł płyty ma związek z legendarną

"studnią dusz" w Jerozolimie?

Freddie Vidales: O kurde, właśnie to sprawdziłem,

ale nie. "Well of Souls" odnosi się do

motywu zawartego w trylogii utworów na płycie.

Matt wytłumaczyłby to lepiej, ale generalnie

chodzi o to, że ta studnia ma moc utrzymywania

Ziemi przy życiu.

Matt Barlow: Nie, tytuł nie ma nic wspólnego

z tamtą Studnią. Opowiadamy historię o związku

między życiem na Ziemi a "Żyjącą Ziemią".

A studnia to miejsce, gdzie skrywa się moc Ziemi

i powstrzymuje siły zła przed pogrążeniem

nas w chaosie. No wiesz… Same przyjemności.

Freddie, sam kiedyś śpiewałeś. Teraz pracujesz

z jednym z lepszych wokalistów w świecie

heavy metalu. Jak to wpływa na komponowanie

linii wokalnych?

Freddie Vidales: Nie pracuję (śmiech). Tak jak

słusznie powiedziałaś, jest jednym z najlepszych.

To on komponuje cały wokal. Ja tylko

słucham i zarzucę jakąś sugestia tu i tam, tak

samo jak on robi to z moimi riffami. On nawet

pisze sporo rzeczy na gitarę, a ja to biorę i dodaję

do tego moje pomysły do jego pomysłów. To

doprawdy uzupełniająca się współpraca przy

pisaniu.

Kilka linii wokalnych brzmi jak idealnie skrojonych

pod Matta, np. początek w "Let All

Despair" Teraz już wiem dlaczego,skoro sam

je pisze.

Freddie Vidales: To wszystko robota Matta.

Właśnie on wymyśla wszystkie linie wokalne i

melodie do wszystkich utworów. Także on wpadł

na wiele pomysłów co do tego kawałka na

gitarze. Ja wziąłem jego pomysły i dodałem trochę

moich własnych inspiracji, głównie coś w

rodzaju sekcji harmonicznej w stylu "Fade to

Black" Metalliki. Wiem, że Matt się wkurza,

kiedy tak mówię (śmiech!).

Foto: Ashes Of Ares

Matt, współpracując z twórcami muzyki bezwiednie

poddajesz się ich wskazówkom czy

wręcz przeciwnie? Wiele osób swego czasu

mówiło, że Schaffer "stworzył" charakterystyczny

głos Matta Barlowa. Jak porównasz pod

tym względem pracę z różnymi kompozytorami?

Matt Barlow: Jon ma dużą zasługę w moim

wykorzystanym potencjale wokalnym, ale chyba

nie zaprzeczyłby, że wniosłem własne piwo

na tę imprezę (śmiech). Oczywiście, jeśli wykonuję

utwory napisane przez kogoś innego, to zaśpiewam

te utwory jak najbliżej oryginału. Jednakże

- znam moje możliwości i używam mojego

głosu najlepiej jak potrafię, żeby wypaść jak

najlepiej. Mam wielkie szczęście, że w Ashes of

Ares mam pełną twórczą kontrolę w kwestii linii

wokalnych. Jak to powiedział Freddie - jeśli

ma świetny pomysł, to z pewnością wykorzystam

go na korzyść utworu. I tak nam pasuje!

Ostatnio zaśpiewałeś w ciekawym projekcie

We Are Sentinels. Nie-gitarowa muzyka dała

Ci większą swobodę śpiewania? Czy może w

ogóle nie odczułeś różnicy?

Matt Barlow: Jest tam więcej przestrzeni na różne

rzeczy, ale staram się podchodzić do procesu

twórczego w podobny sposób.

Promując projekt wybraliście otoczkę "Gry o

Tron" w ekranowej wersji. Skąd taki pomysł?

Matt Barlow: To nie był mój pomysł, ale nie

mam z tym problemu. Widziałem tylko pierwszy

sezon "Gry o Tron"… Wiem… Dziwne,

nie? Po prostu nie mogłem się pozbierać po incydencie

z Nedem… (śmiech!).

Jak sądzisz, kto jest głównym odbiorcą tego

projektu? Pytam ponieważ mimo "niemetalowej"

muzyki, projekt ma nieco "metalowy" charakter.

Takie niemetalowe projekty często

przyciągają i tak metalową publikę i nabywców

płyt (np. Perturbator czy Bal Sagoth).

Matt Barlow: Cóż, Jonah i ja zdecydowanie

nie ukrywamy naszych metalowych korzeni w

We Are Sentinels, ale daliśmy do zrozumienia,

że to nie była metalowa płyta. Jesteśmy dumni

z tych kawałków i chcemy, żeby słuchał ich każdy,

komu się podobają.

Gdzie będzie można zobaczyć We Are Sentinels?

Od początku mieliście upatrzony sposób

koncertowania czy teraz zastanawiacie się czy

celować w trasę lub festiwale, jeśli tak, jakie?

Matt Barlow: Jak na razie, nie ogarnialiśmy żadnej

trasy czy festiwali, ale z pewnością coś wymyślimy.

Ostatnio daliśmy mały występ w Minnesocie,

który wypadł naprawdę dobrze, więc

wiemy, że to byłaby wchodziłoby w rachubę.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Karol Gospodarek

ASHES OF ARES 23


Utwór tytułowy pojawia się w dwóch wersjach

językowych. Angielskiej i polskiej (jako

"Zwiastun Burzy"). Skąd w ogóle taki pomysł?

Powodów było kilka. Po pierwsze, jest grono fanów

zespołu, którzy od dawna sugerowali nagranie

czegoś po polsku. Co ciekawe, sugerowały

to osoby nie tylko z naszego kraju. Po drugie,

taki był koncept jeśli chodzi o to wydawnictwo

- dać na nie utwory, które niekoniecznie pasują

do pełnowymiarowej płyty. No i po trzecie: dlaczego

nie?

...to co słyszysz na płycie, to wypadkowa bardzo wielu różnych,

skrajnych wręcz inspiracji...

Crystal Viper w tej chwili jest już marką rozpoznawalną nawet dla okazjonalnych

słuchaczy heavy metalu. Poza tym doskonale udowadniają, że popularność

za granicą potrafią zdobyć nie tylko zespoły grające ekstremalny metal. W

zeszłym roku po czteroletniej przerwie powrócili świetnym albumem "Queen Of

The Witches", a w tym roku uraczyli fanów minialbumem "At The Edge Of Time".

Głównie (chociaż nie tylko) na tym wydawnictwie skupiła się nasza rozmowa z

Martą Gabriel.

HMP: Cześć Marta, po pierwsze chciałem pogratulować

świetnego wydawnictwa, "At The

Edge Of Time" mimo krótkiego czasu, to moim

zdaniem naprawdę solidna porcja świetnej

muzyki.

Marta Gabriel: Bardzo dziękuję, cieszę się, że

Ci się podoba. Odzew póki co jest bardzo dobry,

więc wszystko wskazuje na to, że wydanie

tego materiału było dobrym pomysłem. To znaczy

gdybyśmy wiedzieli, że nie będzie się nikomu

podobał, pewnie i tak byśmy go wydali

(śmiech). Ale to miłe, że podoba się ludziom i

pozytywnie na niego reagują.

Każdy z tych pięciu utworów pokazuje zupełnie

inne oblicze heavy metalu. Czy taki był

Wasz główny zamiar?

I tak i nie. Tak naprawdę, chcieliśmy wydać singiel

na którym by były dwa lub maksymalnie

trzy utwory - utwór tytułowy w dwóch wersjach

i ballada. W międzyczasie nagraliśmy cover

Quartz, który był gotowy w mniej więcej tym

samym czasie. Mieliśmy więc trzy zupełnie różne

utwory (tytułowy liczę jako jeden). Od jakiegoś

czasu chodziła mi po głowie ta nowa wersja

"When The Sun Goes Down", i stwierdziliśmy,

że będzie świetnie pasować do mini albumu.

Po pierwsze utwór był inny niż pozostałe, a

po drugie to typowy B-side, ciekawostka dla fanów,

więc jak najbardziej pasował do tego wydawnictwa.

Nie jest to pierwszy tego typu zabieg w Waszej

karierze. Wiesz może jak zagraniczni słuchacze

reagują na Wasze polskojęzyczne kawałki?

No właśnie całkiem nieźle, aczkolwiek zdecydowanie

odbierają to jako ciekawostkę i coś nietypowego.

Zresztą bardzo dobrze to widać na

YouTube - do obu wersji wypuściliśmy teledyski,

oba tego samego dnia. Wersja anglojęzyczna

jest dużo bardziej popularna.

Kolejna ciekawa sprawa to pojawienie się na

"At The Edge Of Time" nowej wersji utworu

"When The Sun Goes Down". Skąd w ogóle

pomysł na taką aranżację?

Pomysł chodził mi po głowie już od dłuższego

czasu. Nie zdarza się to zbyt często, bo raczej

nie wracam do "zamkniętych" utworów, czyli takich,

które już zostały nagrane i wydane, i nie

myślę, co by tu jeszcze z nimi zrobić. Mini album

otworzył taką możliwość. Nową aranżację

zatytułowaliśmy "Giallo Version", bo skojarzyła

się nam z włoskimi thrillerami - ma w sobie coś

niepokojącego i nastrojowego.

Ballada "When Are You" kojarzy mi się za to z

twórczością... Nightwish. Mam nadzieję, że

przetrawiłaś to porównanie (śmiech).

Przetrawiłam jak najbardziej, i bardzo mi miło,

bo Nightwish to bardzo dobry zespół. Zdaję sobie

sprawę, że wielu fanów postrzega Crystal

Viper jako zespół "old schoolowy" czy w stu

procentach heavymetalowy, ale prawda jest taka,

że to co słyszysz na płycie, to wypadkowa

bardzo wielu różnych, skrajnych wręcz inspiracji.

Gramy heavy metal, ale prywatnie słuchamy

wielu różnych rzeczy - przykładowo nigdy nie

wstydziłam się tego, że lubię Mike'a Oldfielda

czy Janis Joplin, a z drugiej strony uwielbiam

black i death metal, i grupy takie jak na przykład

Nifelheim, Dissection czy Marduk. Te

inspiracje na pewno mają jakieś mniejsze lub

większe odbicie w tym co i jak gramy.

EPkę zamyka cover grupy Quartz pod tytułem

"Tell Me Why". Co takiego jest w tym kawałku,

że zdecydowaliście się po niego sięgnąć?

Oryginalnie miał się znaleźć na składance "A

Tribute To NWOBHM", i po zrobieniu długiej

listy ulubionych utworów, które moglibyśmy

nagrać, na polu walki został ten, oraz "Call Me"

z repertuaru Diamond Head. Oba dość nietypowe,

ale jednak po rozpatrzeniu wszystkich za

i przeciw wybraliśmy "Tell Me Why". Po pierwsze

ma rewelacyjną melodię i jest bardzo nośny,

a po drugie do nagrania go mogliśmy wykorzystać

trochę nietypowe instrumentarium.

Foto: Adam Gluch

Nie jest to pierwszy cover w Waszym repertuarze.

Pojawialiście się też na tributach dla

Running Wild oraz Manilla Road. Wasza

wersja "Flaming Metal Systems" tych ostatnich

robi naprawdę wrażenie.

Tak, przez te parę lat nagraliśmy dość sporo

coverów, chyba już kilkanaście. Powodem jest

to, że jesteśmy ogromnymi fanami muzyki, i

kiedykolwiek mamy okazję coś nagrać, po prostu

to robimy, bo sprawia nam to przyjemność.

Do tej pory nagrywaliśmy covery grup, które

miały na nas duży wpływ i które stylistycznie

pasują do tego co gramy, a więc wspomniane

utwory Manilla Road i Running Wild, ale również

na przykład Agent Steel, Exciter, Grim

Reaper, Demon czy Virgin Steele. Bardzo mo-

24

CRYSTAL VIPER


Foto: Adam Gluch

żliwe, że w przyszłości sięgniemy po utwory z

innych gatunków - jak wspomniałam, słuchamy

naprawdę bardzo dużo innej muzyki.

Niedawno świat obiegła informacja o nagłej

śmierci Marka Sheltona - lidera Manilla Road

i wielkiej osobowości świata metalu. Miałaś

okazję występować na jednej scenie z Markiem.

Jak go wspominasz?

Mark był świetnym muzykiem i legendą sceny

heavymetalowej, ale dla nas był przede wszystkim

przyjacielem. Znaliśmy się prywatnie od

wielu lat, wielokrotnie graliśmy razem, tzn.

Crystal Viper i Manilla Road. Kilka razy zapraszał

mnie też do dołączenia do Manilla

Road na scenie, oprócz tego wielokrotnie spotykaliśmy

się przy innych okazjach. Kiedy Bart

wszedł rano do kuchni trzymając telefon, i powiedział

"kurwa mać, Mark nie żyje...", nie musiał

dodawać, że "Shelton". Od razu wiedziałam, i poczułam

ścisk w gardle. Jak go wspominam? Ciężko

mówić o wspominaniu, bo chyba nie do

końca dotarło do mnie, że już nigdy nie usłyszę

tego chropowatego "heyyyy Marta" za plecami...

Wróćmy jeszcze do "At The Edge Of Time".

Jest to kolejna płyta z Twoim wizerunkiem na

okładce. Nie zaczynasz się czuć trochę jak

maskotka tego zespołu? (śmiech)

Chyba nie, bo maskotki raczej dość rzadko piszą

całą muzykę, teksty, i chyba niezbyt często

są założycielami zespołu (śmiech).

Obrazek ten został stworzony przez Andreasa

Marshalla. Jesteście zadowoleni z jego pracy?

Oczywiście! Byliśmy zachwyceni jego pracą już

przy płycie "Queen Of The Witches", więc można

powiedzieć, że to był oczywisty wybór.

"At The Edge Of Time" jak na razie ukazał się

na vinylu oraz w wersji cyfrowej. Planowane

jest może wydanie na CD lub przeżywającej

swą drugą młodość kasecie magnetofonowej?

Jeśli mam być szczera, to nie wiem. W przyszłości,

może jako dodatek do innego wydawnictwa

- czemu nie, to dość możliwe, ale na ten

moment nie ma takich planów. Wiesz, traktujemy

to wydawnictwo jako singiel, to miały być

pierwotnie dwa albo trzy utwory na 7" singlu.

Czy ten materiał należy traktować jako zapowiedź

kolejnego pełnego albumu?

Nie, to osobne i autonomiczne wydawnictwo,

które nie ma w żaden sposób zapowiadać kolejnej

płyty. Teoretycznie, nawet chyba mu bliżej

do ostatniej płyty, do "Queen Of The Witches",

bo w końcu znalazł się na nim utwór "When

The Sun Goes Down".

Cofnijmy się do przeszłości. Przed Waszym

debiutem z 2007 roku ukazało się kilka Waszych

zapomnianych podziemnych wydawnictw.

Możesz coś o nich opowiedzieć?

Fajnie że o to pytasz, może trochę uda mi się

wyprostować ten temat. To nie były w żaden

sposób oficjalne czy nawet półoficjalne wydawnictwa,

nigdy ich nie sprzedawaliśmy ani nie

udostępnialiśmy ich publicznie. Kiedy chcieliśmy

dać komuś próbkę tego co gramy, promotorowi,

organizatorowi festiwalu czy komuś z

wytwórni, po prostu nagrywaliśmy na taśmę czy

na CD-R utwory jakie mieliśmy akurat pod ręką,

i robiliśmy na szybko jakąś wkładkę z tytułem.

Po roku 2013 mieliście krótką przerwę w działalności

z powodu Twojego stanu zdrowia.

Czy obecnie w tej kwestii wszystko w porządku?

Dbasz jakoś szczególnie o swój głos

czy raczej nie przywiązujesz do tego większej

wagi?

Wszystko jest w porządku, aczkolwiek muszę

dbać o swój głos i ogólnie o formę, żeby problemy

nie wróciły. I tak, przywiązuję do tego ogromną

wagę, nie chcę już dopuścić do podobnej

Foto: Adam Gluch

sytuacji. Nie wyobrażam sobie kolejnej czteroletniej

przerwy w śpiewaniu.

Byliście gwiazdą pierwszej edycji Helicon

Metal Festival. Czy myślicie, że w przyszłości

może z tej inicjatywy wyniknąć coś naprawdę

poważnego?

Mamy taką nadzieję! Polska to kraj w którym

żyje prawie 40 milionów ludzi - patrząc na to z

tej strony, powinno być dużo więcej festiwali,

typowo heavymetalowych imprez, czy nawet

zespołów. Po prostu powinno się więcej dziać, a

tymczasem imprezy takie jak Helicon, póki co

są bardziej ciekawostką i czymś nietypowym.

Tak więc mamy nadzieję, że nie tylko wyniknie

z tego coś poważnego, ale że ta impreza zainspiruje

do działania inne osoby. Polska potrzebuje

więcej heavy metalu!

Jak Wam się udała trasa z Rossem The Bossem?

Jak go oceniacie prywatnie jako człowieka?

Trasa była dość krótka, ale bardzo udana. Spodziewaliśmy

się, że będziemy grali dla typowo

"naszej" publiczności - ludzi którzy już znają

Crystal Viper, lub gdzieś tam coś o nas słyszeli,

tymczasem okazało się, że dla wielu osób

byliśmy zupełnie nieznanym zespołem, i na tej

trasie zetknęli się z nami po raz pierwszy. To

naprawdę bardzo miłe, kiedy przychodzą do

Ciebie nieznajome osoby i mówią, że bardzo im

się podobał koncert i stali się nowymi fanami

zespołu. A sam Ross to nasz dobry przyjaciel od

wielu lat, zresztą wystąpił gościnnie na naszej

poprzedniej płycie. Bardzo go lubimy i cenimy i

jako muzyka i jako człowieka - jest szczery w

tym co robi i w tym co mówi. Żadnego gwiazdorzenia,

mimo, że to człowiek który współtworzył

historię heavy metalu w latach 80-tych.

Jak się przedstawiają Wasze plany na rok

2019?

Na razie nie możemy podać dokładnych szczegółów,

aczkolwiek mogę zdradzić, że będzie się

działo bardzo dużo, i że zrobimy kilka rzeczy

których nikt by się po nas nie spodziewał.

Dziękuję bardzo za wywiad i poświęcony nam

czas.

Również bardzo dziękuję!

Bartłomiej Kuczak

CRYSTAL VIPER 25


Porównanie naszej kariery z metalowym zespołem z lat 80., ma

taki sam sens, jak porównanie tej kariery, z butami Nike.

Hiszpania, kraj flamenco, pełnych temperamentu kobiet, znanych klubów

piłkarskich i... niechlubnej tradycji, na szczęście chyba odchodzącej do lamusa...

Miałem okazję zapytać muzyków Crisix, co sądzą o Corridzie. Odpowiedź

mnie zadowala. No tak, przede wszystkim rozmawialiśmy o muzyce i nowej płycie

Crisix, zatytułowanej "Against the Odds". Na moje pytania odpowiadali: Marc

"Busi" Busque Plaza (gitara) i Julian Baz vel Juli Bazooka (wokal).

core'owe Meltdown, Brothers Till We Die,

ewentualnie alternatywne, takie jak Toundra,

Böira. Mnóstwo zabójczych zespołów.

Porozmawiajmy o grafice z okładki albumu.

To bardzo dobry motyw na tatuaż, nie sądzicie?

Kto jest autorem tej grafiki?

BB Plaza: Ilustratorem okładki, jest wielki

Sean K. Hugues, dobrze znany ze swojej sztuki

w plakatach turystycznych Impericon Festivals.

To młody, wykwalifikowany facet, z Australii

i tworzy w stylu, którego szukaliśmy.

Prosto, ale także mrocznie i klasycznie. Kochamy

go, za to, co dla nas zrobił. Nigdy nie myślałem,

jak mogłoby to wyglądać, wytatuowane

tyłki, aż miło. Wokalnie, mistrzostwo. Mnie

się bardzo podoba. No i ja też jestem "alienmaniakiem",

(śmiech)... acid death to all!!!

Juli Bazooka: Dzięki za twoje słowa! Wszyscy

jesteśmy fanami "Gry o Tron", i oczywiście jesteśmy

za Starkami! (śmiech). Wiesz, ten rodzaj

tekstów to coś, co robimy od pierwszego

albumu i jest to nasz znak tożsamości. Odnośnie

"Xenomorpha...", chodziło o zrobienie jakiegoś

"lirycznego wideo", ale zupełnie innego

niż zwykłe, coś specjalnego. Mówiąc o wokalu w

tej piosence jestem bardzo dumny, cóż, jestem

bardzo dumny ze wszystkich utworów na albumie

(śmiech). Ale ten ma coś wyjątkowego, może

ze względu na moją miłość do "Alien", szczególnie

do filmu Ridleya Scotta.

Czy jesteście także fanami "Star Wars"? Co

sądzicie o filmie "Solo"?

Juli Bazooka: Jestem wielkim fanem "Star

Wars", a "Imperium Kontratakuje" jest jednym

z moich ulubionych filmów wszech czasów.

Nie widziałem jeszcze filmu "Solo", więc

nie mogę nic powiedzieć , ale kiedy go zobaczę,

możemy podyskutować. Pamiętaj więc o piwie,

kiedy znów przyjedziemy do Polski!

Nie ma sprawy! O "Star Wars", zawsze. Jakie

jeszcze kino, filmy, stanowią dla was źródło

inspiracji? Niedawno robiłem wywiad ze

szwedzkim F.K.U. Nagrali płytę poświęconą

horrorom wyprodukowanym w 1981 roku. Lubicie

filmy horrory lub thrillery?

Juli Bazooka: Uwielbiam horrory! Jestem uzależniony

od kina, odkąd byłem dzieckiem. Dorastałem

przy filmach takich jak "Lśnienie",

"Egzorcysta", "Carrie", "Noc żywych trupów",

"Dziecko Rosemary", "Omen", "Hellraiser" i

wielu, wielu innych. To równie ważna część mojego

życia, co muzyka. Szczególnie uwielbiam

filmy z lat 70., kiedy horrory stały się czymś

więcej, niż "rozrywką z serii B". Tacy ludzie jak

John Carpenter, Tobe Hooper czy Wes Craven,

pokazali nam, że zło może być czymś innym,

niż wampirami, wilkołakami i kosmitami

z innych planet. Zło może być wśród nas, może

być czymś rzeczywistym, czymś, co może się

wydarzyć w realnym Świecie. Filmy takie jak

"Teksańska masakra piłą łańcuchową" czy

"Halloween", są dowodem, iż największe zło

pochodzi od człowieka (oczywiście uwielbiam

wampiry, wilkołaki i kosmitów również -

śmiech).

HMP: Witam. Do niedawna nie wiedziałem

nawet, że w Hiszpanii gra się thrash metal. A

wy nagraliście właśnie czwarty album. Znakomity

zresztą. Bardzo mi się podoba.

BB Plaza: Cześć, dziękujemy bardzo za te słowa.

To prawda, że Hiszpania nie skupiała na sobie

uwagi międzynarodowej, w odniesieniu do

muzyki metalowej w ostatnich latach. Po jakimś

hiszpańskim zespole osiągającym wielki sukces

w latach 80. mieliśmy kolejne, które pozostały

znane jedynie lokalnie, w kraju. Może z powodu

bariery języka hiszpańskiego, być może z powodu

braku internetu. Chodzi o to, że od

2000r. hiszpańska scena metalowa bardzo się

rozrasta i kilka lat trwało, zanim te nowe zespoły

zyskały międzynarodowy rozgłos. To ogromny

krok do przodu, żeby ludzie uwierzyli, że

hiszpańska scena metalowa jest naprawdę silna

i kopie tyłki.

Czy dużo jest w waszym kraju zespołów grających

heavy metal, thrash, death, czy black?

BB Plaza: Mamy w Hiszpanii kilka zabójczych

kapel, w różnych stylach. Z tych najbardziej

znanych ekstremalnych, jak Wormed, black

metalowe Noctem, Foscor. Z thrash metalu

chyba Angelus Apatrida i my jesteśmy najbardziej

międzynarodowymi zespołami, a z rock-

'n'rolla mamy '77. Inne mocne hordy, to hard

Foto: Crisix

na skórze, ale naprawdę nie mogę się doczekać,

żeby to zobaczyć! Uwielbiam tatuaże, bez

względu na styl, myślę, że to naprawdę ciekawy

i radosny sposób na sztukę.

Ja też lubię tatuaże, dlatego zwracam na takie

grafiki uwagę. Cała płyta jest bardzo energetyczna,

ale moją uwagę zwróciły dwa

tytuły... Znakomity "The North Remembers"

z epickim wstępem... Jak dla mnie to już hymn.

Czyli jesteście sympatykami Starków? To

walczymy po tej samej stronie, (śmiech)...

Drugi, to "Xenomorph Blood" z prostym i konkretnym

pomysłem na klip. Sam utwór kopie

Mam podobnie. Nakręciliście jeszcze kilka

klipów, do utworów z nowego albumu. Do

pierwszego numeru z albumu, "Get out of my

Head". To zabawny filmik nawiązujący do

TV talent shows... (śmiech... Crisix Factor,

niezła nazwa swoją drogą). Luźne skojarzenie

z klipem Metalliki "Hero of the Day". Co

sądzicie więc o telewizyjnych programach tego

typu? Kolejny klip, to "Leech Breeder"... nietypowo

zaimprowizowany koncert w starej hali,

gdzie zespół znajduje się w środku, otoczony

przez grupę, moshujących fanów. I znowu

prosty, a fajny pomysł. Kto zajmuje się kręceniem

waszych klipów?

Juli Bazooka: Sami robimy wszystkie nasze klipy.

Ktoś z nas przynosi pomysł i pracujemy razem

nad tym (na przykład "Get out of my

Head" był pomysłem Javi). Oprócz bycia muzykiem,

jestem też filmowcem. Mam małą firmę,

o nazwie Full Metal Films i od samego początku

robimy tu wszystkie teledyski Crisix.

Składamy to razem i wspólnie produkujemy. Ja

jestem reżyserem i scenarzystą. Mamy niesamowitego

operatora filmowego Txema Zuriarrain.

Jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatów

pracy z nim. A jeśli chodzi o to, co myślimy o

26

CRISIX


tego rodzaju programach (talent shows), to w

Hiszpanii 90% z nich, to żart. Oczywiście jest

wielu utalentowanych artystów, ale publiczność

zwraca uwagę głównie na głupie rzeczy, więc

dlaczego nie zrobić sobie tego jaj? To żart, z

żartu.

O czym opowiada utwór "Prince of Saiyans"?

To mój kolejny ulubiony song z albumu.

Juli Bazooka: Piosenka opowiada o Vegecie,

jednej z naszych ulubionych postaci z anime

"Dragon Ball Z", z Akira Toriyama. Tym, którzy

nie wiedzą nic o tej postaci, lub serialu, polecam

obejrzeć pełną serię ("Dragon Ball" i "Dragon

Ball Z"). Moim zdaniem, to jeden z najlepszych

anime wszechczasów.

Nagraliście bardziej dynamiczną i thrashową

wersję metallikowego "Hardwired". W mojej

opinii lepszą od oryginału, zarówno instrumentalnie,

jak i wokalnie. Wasza wersja kopie

dupska. Co sądzicie o nowszych płytach Metalliki,

i jaka jest wasza opinia o tzw. Big

Four?

BB Plaza: To dla nas bardzo ważne! Teraz,

kiedy jesteśmy przyzwyczajeni do słuchania

naszej wersji, która jest szybsza i mroczniejsza,

gdy słuchamy oryginału, wydaje się nam, że jest

nagrany na zwolnionym tempie (śmiech).

Naprawdę kochamy nowe utwory Metalliki, w

przeszłości cieszyliśmy się z "Death Magnetic",

a tym nowym album naprawdę go przebili.

Świetne linie wokalne, świetne pomysły i riffy.

To jeden z najlepszych metalowych zespołów

na Świecie i moim zdaniem, a niektórzy z zespołu

zgodzą się oczywiście, najlepszy zespół

Wielkiej Czwórki. Nie tylko muzyka, ale postawa,

przesłanie, występ na żywo, wszystko.

Wielka Czwórka to fajna posunięcie marketingowe

i szanuję to, ale jeden z najlepszych obecnie

thrash metalowych bandów to Testament.

Są w doskonałej formie!

Foto: Crisix

Foto: Crisix

Co rozumiecie przez muzyczną ewolucję, rozwój?

Wasza muzyka w zasadzie nie ulegała

jakimś znacznym zmianom stylistycznym na

czterech albumach, jakie nagraliście. Na

pewno wypracowaliście swój styl i brzmienie.

Fan biorąc do ręki, jakąkolwiek waszą płytę,

od razu powie: Yeah, to jest Crisix ! Czy

warto trzymać się swojej muzycznej tożsamości,

kosztem eksperymentowania?

BB Plaza: Czy po czterech albumach powinniśmy

się obawiać utraty tożsamości? Uwielbiamy

eksperymentować, odkrywać nową muzykę,

próbować nowych rzeczy. W końcu to

dzieło naszych rąk i w jakiś sposób nas odzwierciedla.

Thrash metal jest punktem wyjścia,

ale lubimy przesuwać granice naszej muzyki i

stylu, aby odnajdywać coś świeżego dla naszych

uszu i uszu ludzi, którzy słuchają naszego zespołu.

Zawsze zachowując tożsamość Crisix.

Znamy się bardzo dobrze po dziesięciu latach

wspólnego tworzenia muzyki i myślę, że to jest

klucz, sprawiający, że nasze brzmienie ewoluuje

w dobrym kierunku. Brzmimy zawsze jak

Crisix. Przy ostatnim albumie chcieliśmy podejść

do dźwięków bardziej groove i mroczniejszych,

zmieszanych z thrash metalową adrenaliną.

Eksperymentowaliśmy w nowych liniach

wokalnych i innych brzmieniach gitar, które

dają nowy dźwięk. Uwielbiamy to!

Co sądzicie o mieszaniu innych gatunków muzycznych

z metalem? Lata temu, Anthrax

miał mariaż z hip hopem. Potem pojawiły się

symfoniczne hybrydy i inne kombinacje. Przyznaję,

że jedną z dziwniejszych rzeczy, jakie

słyszałem, było techno black metal.

BB Plaza: Uwielbiam mieszać gatunki, jeśli

chcemy, żeby muzyka ewoluowała, to sprawa

niezbędna. Inaczej rock & roll nigdy by nie

zrodziłby się z muzyki bluesmanów na polach

bawełny. A muzyka klasyczna nie weszłaby do

świata heavy metalu, gdyby uczniowie szkół

muzycznych nigdy nie spróbowali mieszać,

niesamowitych linii melodycznych (stworzonych

przez geniuszy, jak Mozart czy Bach) z

brzmieniami gitar elektrycznych. Nigdy nie

słuchałem techno black metalu, ale muszę to

koniecznie sprawdzić!

Do tych klasycznych geniuszy dodałbym

Beethovena, Vivaldiego, Chopina i Wagnera...

Lubicie piłkę nożną? Jeśli tak, komu kibicujecie?

Wśród moich znajomych, jest wielu

kibiców Barcy. Niektórzy nawet jeżdżą na

mecze tej drużyny. Jeden mój kolega wytatuował

sobie herb klubu na nodze, a po moim

mieście, jeździ samochód, pomalowany w

barwy i herb.

Juli Bazooka: Nie lubię piłki nożnej, nie jestem

jej wielkim fanem. Ale nasz basista Dani ją kocha

i jest zagorzałym zwolennikiem Barcy!

Czy hiszpańscy metalowcy lubią Corridę?

Czy jest ona nadal popularna w Hiszpanii? W

wielu krajach, także w Polsce, ludzie są przeciwni

zabijaniu byków na arenie.

Juli Bazooka: Dla nas to całkowita hańba i

oczywiście jesteśmy całkowicie przeciwni zabijaniu

byków na arenie, nie ma kultury zabijania

zwierząt, dla zabawy i robienia makabrycznego

teatru o tym. Potępiamy to całkowicie.

Całkowita zgoda w temacie. Z niedowierzaniem

i podziwem obserwuję, jak sprawne technicznie

są młode zespoły. Ile czasu spędzacie

na próbach i jak często się spotykacie, żeby

ćwiczyć?

BB Plaza: To zależy od okresu. Jeśli komponujemy

nowy album, możemy spędzać około 25-

30 godzin tygodniowo. Jeśli mamy próbę przed

trasą, musimy ćwiczyć i grać razem. A poza

tymczasem, wszyscy ćwiczą w domu, wtedy rzadziej

spotykamy się na wspólnej próbie.

Pytanie które często zadaję... Kiedy Metallica

wydała swój czwarty album, mieli już status

kultowego bandu. Całkiem niedługo zostali

milionerami. Jak to wygląda z waszej perspektywy?

Co się zmieniło w waszym życiu, od

czasów "The Menace"? Jesteście rozpoz-

CRISIX

27


nawani przez fanów?

BB Plaza: Świat zmienia się tak szybko, branża

zmienia się jeszcze szybciej, w tym przemysł

muzyczny. Odkąd mamy wiek XXI, nastąpiła

globalizacja. Więc porównanie naszej kariery z

metalowym zespołem z lat 80., ma taki sam

sens, jak porównanie tej kariery, z butami Nike.

Porównywanie się, może prowadzić muzyków

do bezużytecznej frustracji, którą zbyt często

obserwuję. Wiele rzeczy się zmienia, a zalety i

wady nowego Świata, w którym przyszło nam

żyć, różnią się znacznie od lat 80. ubiegłego

wieku. Lepiej skupić się na robieniu najlepszej

muzyki, jaką kiedykolwiek stworzyłeś, i być

najlepszym zespołem, jakim kiedykolwiek byłeś.

A reszta przyjdzie prędzej czy później, jeśli

ciągle pracujesz. W mojej osobistej opinii z

"The Menace" zaczęliśmy jako dzieci grające

muzykę i wydające swój pierwszy album muzyczny.

Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, i jestem

z tego naprawdę dumny, ale po czterech

albumach zdobyliśmy doświadczenie na wszystkich

poziomach, nie tylko muzycznie. I to jest

to, co sprawia, że zespół rośnie wewnątrz i na

zewnątrz. "Against The Odds" to pierwszy album,

który zaprowadził nas do Ameryki, a także

całej Europy grającej najlepsze festiwale, o

jakich marzyliśmy. Dla nas jest to ogromny

krok naprzód.

Foto: Crisix

Wiele kapel narzeka na monotonię pracy w

studio, woląc zdecydowanie występy na żywo.

Przypuszczam, że z wami jest podobnie. Jakie

wolicie grać koncerty? Małe, czy duże? Czy

można się was spodziewać na jakimś festiwalu

metalowym w Europie? Czy jest szansa na

koncerty w Polsce? Mamy tutaj od lat 80tych,

festiwal Metalmania, na którym grała niemal

cała czołówka światowego metalu. Odrodził

się po latach i znowu przyciąga tysiące fanów,

nie tylko z Polski.

BB Plaza: Studio to wielki rollercoaster, ale także

dużo pracy i godzin spędzonych w tym samym

pomieszczeniu. Lubimy studio, ale oczywiście

miejscem, gdzie łączymy się z ludźmi, są

koncerty. Uwielbiam wszelkiego rodzaju gigi. W

małych klubach stoimy naprzeciw fanów, twarz

w twarz. Odczuwalna jest wzajemna wymiana

energii. Wielkie festiwale, za to dają możliwość

cieszenia się ogromną rzeszą ludzi, wibrujących

w rytm twojej muzyki, co może być naprawdę

epickie. Tak więc, z mojej perspektywy, cieszę

się z każdego rodzaju występów, ponieważ jest

to zawsze okazja, aby dzielić się muzyką z nowymi

ludźmi. Co z sprawi, że będą szczęśliwi

tej nocy. Nie ma lepszego uczucia!

Jakiej muzyki słuchacie na co dzień? Czy

zdarza się wam podpatrywać jeszcze patenty

techniczne od starszych zespołów?

Czyli wasi muzyczni idole, to?

Juli Bazooka: Właściwie słuchamy

wielu różnych rodzajów muzyki. Korzenie

Crisixa bazują oczywiście na

thrash metalu (no wiesz, zespoły takie

jak Anthrax, Exodus, Kreator, Slayer,

Testament, Metallica itp.), Ale słuchamy

także hardcore, punk, heavy metal,

death metal, rock & roll i wielu innych

rzeczy. Ciągle odkrywamy jakieś nowe

zespoły. Mamy nieustanny głód muzyki.

Zawsze robiliśmy to, co chcieliśmy,

tworząc piosenki. Wykorzystujemy

wiele inspiracji, ale zawsze w

naturalny sposób. Nigdy nie myślimy

za dużo, pisząc piosenki, po prostu

pozwalamy im płynąć (śmiech).

Z jakim zespołem chcielibyście

stanąć wspólnie na scenie, chociaż

raz?

Juli Bazooka: To jest coś bardzo osobistego,

każdy z nas ma swoje preferencje. Dla mnie to

jasne, Iron Maiden! Jestem ich wielkim fanem,

oni byli moim pierwszym metalowym zespołem,

i zmienili moje życie na zawsze.

Co z "Against the Odds" zamierzacie grać na

żywo?

Juli Bazooka: Chcielibyśmy zagrać cały album!

Chodzi mi o to, że nie w tym samym secie, ale

wiesz, któregoś dnia cztery piosenki, trzy kolejne

utwory w innym dniu itp. Co jest jasne,

utwory takie jak "Get Out of my Head", "Leech

Breeder" czy "Xenomorph Blood" są naszymi ulubionymi,

więc wejdą na stałe do listy koncertowej

w nowej erze!

Czy w Hiszpanii, lub poza nią spotkaliście się

kiedykolwiek z cenzurą, czy próbą odwoływania

koncertów? W moim kraju obecnie problem

narasta, gdyż kościół katolicki jest hołubiony

przez obecny rząd..Dochodzi do absurdalnych

sytuacji. Muzycy są wzywani do sądu, za

obrazę religijną i tym podobne bzdury. To

nigdy nie zdarzało się wcześniej, na taką skalę.

Grafików też spotykają represje, za rzekome

znieważanie godła, symboli religijnych.

BB Plaza: Na razie mieliśmy szczęście. Ale mamy

znajomych artystów, którzy byli w sądzie, a

nawet w więzieniu, za swoje teksty w Hiszpanii.

To potworny wstyd, dla naszego paskudnego

rządu. Walczymy, by to się zmieniło, ale ciężka

sprawa. Tym bardziej przykro słyszeć, że to się

dzieje i w Polsce.

Jaki ostatni koncert, oglądany na żywo, zrobił

na Was wrażenie? Jaki koncert był pierwszym,

który zobaczyliście i kiedy to było?

BB Plaza: Byłem naprawdę pod wrażeniem

show Parkway Drive, widzieliśmy je dwa razy

w ciągu tygodnia podczas trasy koncertowej, na

Hellfest i Download Festival. Ich brzmienie

było niesamowite każdej nocy. Byliśmy pod niesamowitym

wrażeniem, jak Winston, frontman,

dyrygował ogromnym tłumem. To świetny

gość! Mój pierwszy metalowy koncert zobaczyłem,

gdy miałem 15 lat. Zostałem bezbożnie

ochrzczony przez pieprzony Slayer. To był jeden

z najbardziej brutalnych koncertów w moim

życiu. Byłem za młody, aby wejść na koncert,

więc ukradłem prawo jazdy na motocykl

mojego starszego brata i pokazałem przy bramce!

Mam wspaniałe wspomnienia z tamtego

wieczoru!

Czy chcecie coś powiedzieć polskim fanom?

BB Plaza: Bardzo dziękujemy Heavy Metal

Pages i wszystkim polskim czytelnikom, fanom.

Świetnie się bawiliśmy kilka miesięcy temu w

waszym pięknym kraju i spodziewamy się, że

wkrótce do wrócimy!

Dzięki za wywiad!

Jakub Czarnecki

28

CRISIX


HMP: Witaj Luana. Przede wszystkim chciałbym

pogratulować Wam naprawdę dobrej płyty.

"Downfall of Mankind" to jeden z najlepszych

thrashowych albumów, jakie słyszałem

w ostatnich latach.

Luana: Cześć! Dziękuję bardzo, Każda pozytywna

opinia znaczy to dla nas bardzo wiele.

"Downfall of Mankind" to naprawdę pesymistyczny

tytuł. Czy myślisz, że ludzkość właśnie

upadła lub upadnie w niedalekiej przyszłości?

Myślę, że powoli upada. Całkowity upadek jeszcze

nie miał miejsca, ale jesteśmy już wystarczająco

blisko. Ludzie dziś tracą wszelkie współczucie.

Niszczą naturę i nie zdają sobie sprawy,

że wszyscy żyjemy w tym samym świecie. Sami

się zniszczymy, jeśli będziemy tak zachowywać.

Ludzie nie mogą już dłużej szanować rzeczy, nie

mogą szanować innych ludzi, nie mogą zaakceptować

tego, że każdy jest inny itp. Jest wiele

więcej kwestii, których nie mogą zrozumieć.

Wygląda na to, że taka jest większość, choć

mam nadzieję, że się mylę.

Kobiece zespoły metalowe będą czymś na

porządku dziennym

Ciekawa wizja bije z tytułu. Osobiście nie

mam absolutnie nie mam nic przeciwko temu.

Wręcz odwrotnie. Cieszy mnie fakt, że dziewczyny

pokazują, że też potrafią grać metal. I to niekiedy

w dość ekstremalnym wydaniu. Ponadto perkusistka Nervosa Luana

Dametto opowiedziała o nowej płycie formacji zatytułowanej "Downfall

of Mankind", trasie po Europie oraz "wielkanocnym" koncercie w Katowicach.

Hugo słynie z bardzo mrocznego stylu, wszystko

co robi jest czarno-białe i niezbyt znane.

Nie znalazłyśmy nic co by bardziej pasowało do

nowego albumu niż jego twórczość. Co prawda

szukałyśmy i rozmawiałyśmy z wieloma artystami,

ale żaden z nich nie czuł tak dobrze klimatu

"Downfall Of Mankind" jak Hugo.

Myślę, że pasuję tu idealnie (śmiech)

Właśnie trwa Wasza trasa po Europie. Powiedz

coś o tych koncertach. Wszystko idzie

zgodnie z planem?

Jeździliśmy przez półtora miesiąca w Europie, a

także graliśmy na kilku festiwalach, z których

największym był SummerBreeze, i cieszymy

się z tego bardzo. Kolejna bardzo dobra trasa po

Starym kontynencie, gdzie mogłyśmy spotkać

naszych europejskich fanów jeszcze raz. Co do

samych podróży, często mamy pecha. Zazwyczaj

linie lotnicze gubią po drodze nasze instrumenty.

Często też nasze bagaże są pouszkadzane,

a nawet zdarzały się nam kradzieże. Mimo

to, bardzo się cieszymy, że podczas tej ostatniej

trasy wszystko było w porządku, a my byłyśmy

nawet dość grzeczne (śmiech).

Która z Was jest autorką tekstów? Jaka są

Wasze główne inspiracje?

Fernanda i Prika piszą teksty. Inspiracją jest

nasze codzienne życie oraz rzeczy, które dzieją

się wokół nas i w społeczeństwie. Niektóre teksty

dotyczą osobistych doświadczeń, takich jak

paraliż senny, ale ogólnie poruszamy kwestie

społeczne.

No właśnie, Wasze teksty wydają się bardzo

zaangażowane politycznie. Czy uważasz, że

to naprawdę dobry pomysł na łączenie takich

treści z muzyką metalową?

Wydaje mi się, że metal nie był wygodny, nie

można go używać jak czegoś, co sprawi, że

wszyscy będą szczęśliwi i ukryją przed nimi rzeczywistość.

Gramy w odpowiedni styl, aby rozmawiać

o sprawach politycznych i być może

sprawić, by ludzie zastanowili się trochę nad

tym, co się dzieje, a przynajmniej czują złość i

reagują.

Wy waszej muzyce słychać wyraźne wpływy

niemieckiej sceny thrashowej.

Tak, nasi faworyci to Destruction i Kreator.

Kilka razy grałyśmy wspólną trasę z Destruction.

To wielki zaszczyt być bardzo blisko jednego

z zespołów, który nas inspirował.

Wszystkie partie gitary rytmicznej zostały nagrane

w domowym studiu należącym do Priki.

Jaki był powód tej decyzji?

Miałyśmy sprzęt, czas i warunki aby to zrobić w

domu. Poza tym Prika lubi eksperymentować z

różnymi rzeczami i uczyć się, jak sprawić, abyśmy

były jeszcze bardziej niezależne w przyszłości.

Więc dlaczego nie spróbować. Poświęciłyśmy

na to dużą ilość czasu i mamy nadzieję, że

będziemy w stanie kontynuować pracę w ten

sposób.

Autorem okładki albumu jest Hugo Silva.

Dlaczego wybrałyście jego grafikę?

Foto: Nervosa

Niektóre wydania "Downfall Of Mankind"

zawierają dodatkowy utwór zatytułowany

"Selfish Battle". Kawałek ten pokazuje inną

twarz Nervosa. Bardziej melodyjną i przebojową.

Wszystko wskazuje na to, że świetnie

odnajdujecie się w tej estetyce. Czy nie uważasz,

że dobrym pomysłem byłoby nagranie

całego albumu lub chociażby EP-ki w tym

stylu?

Każda z nas ma swój własny gust i lubimy różne

odmiany metalu. Nagrywając ten album zdecydowałyśmy

dodać kawałek czysto heavy metalowy.

Nervosa zawsze pozostanie zespołem

thrash/death metalowym, ale czasem dodamy

jakiś bonusowy utwór, pokazujący nasze osobiste

preferencje odchodzące od naszego głównego

stylu.

W Waszej historii trafiło Wam się kilka zmian

w składzie, ale zawsze byłyście kobiecym zespołem.

Zamierzacie się twardo tego trzymać?

Wszystkie kobiece zespoły wciąż są czymś nowym,

a my chciałyśmy zachować ten stan i być

przykładem dla wielu innych dziewczyn, że też

mogą robić to, co my. Miło jest być kobiecym

trio. Mam nadzieję, że któregoś dnia nie będzie

to postrzegane jako coś niezwykłego, bo kobiece

zespoły metalowe będą czymś na porządku dziennym.

A propos zmian, jesteś nową członkinią. Jak

się odnajdujesz w Nervosa?

Czy pamiętasz Wasz koncert z Suffocation i

Venom Inc w Polsce w sobotę wielkanocną?

Masz jakieś niezwykłe wspomnienia z naszego

kraju?

Dokładnie pamiętamy ten dzień, gdyż był to

ostatni koncert tej trasy. Ostatni dzień każdego

tournee zawsze zostaje w pamięci. Mogę powiedzieć,

że sam był niezwykłym wspomnieniem z

Polski. Podczas wejścia zespołu, pod sceną zjawił

się spory tłum. Pożegnaliśmy się przed autobusem

i zrobiliśmy nasze ostatnie zdjęcie. Polska

to fajny kraj z ciekawymi ludźmi.

Czy są jeszcze jakieś szanse, aby po raz kolejny

zobaczyć Was w Polsce?

Nie możemy być tego pewni, ale prawdopodobnie

tak. W przyszłym roku znowu wyruszymy w

trasę po Europie, więc istnieje prawdopodobieństwo,

że do Was zajrzymy.

Cofnijmy się w czasie o powiedzmy dziesięć

lat. Czy myślałaś, że kiedyś będziesz dzielić

scenę scenę z legendami metalu jak Venom czy

Destruction?

Na początku każdy młody zespół jest daleki od

takich wizji. My miałyśmy to szczęście, że spotkałyśmy

wiele, wiele wielkich nazwisk i jesteśmy

tak dumne że udało nam się to osiągnąć

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Również dziękuję! Stay Heavy!

Bartłomiej Kuczak

NERVOSA 29


HMP: Po premierze "Black Genesis" nie było o

was zbyt głośno, ale okazało się, że była to

przysłowiowa cisza przed burzą, bo szykowaliście

następcę debiutanckiego albumu?

Dani MVN: Nasz pierwszy album, "Black Genesis",

był projektem, który dopracowywaliśmy

przez długi, długi czas. Ale ze względu na zmiany

w składzie zespołu, nie mogliśmy go nagrać

wcześniej. Stabilny skład mieliśmy dopiero w

2014 roku i wtedy zaczęliśmy nagrywanie. Byliśmy

nowicjuszami w branży muzycznej i zrobiliśmy,

co mogliśmy, lub to, co uważaliśmy za

najlepsze. Całe to doświadczenie było niezwykle

przydatne i interesujące, a przez te lata stopniowo

tworzyliśmy też utwory na "Stone Prevails".

Jesteśmy naprawdę dumni z tego albumu,

a wszystkie rzeczy, które stworzyliśmy i

przeżyliśmy w poprzednich latach, były świetnym

sposobem na poznanie, jak działa ta branża.

Wiele zespołów popełnia ogromny błąd, próbując

iść za ciosem i błyskawicznie wydając

drugi album, kiedy nie mają nań odpowiedniej

ilości dobrych utworów, ale wy nie popełniliście

tego błędu, mając dość czasu na napisanie

Nie zatrzymamy się!

- Zawojujemy ten świat! - deklaruje Dani MVN gitarzysta i wokalista Injector.

I faktycznie druga płyta hiszpańskich thrashers to konkretny cios, w którym nie brakuje

też odniesień do klasyków pokroju Accept, Judas Priest, Anvil czy Exciter. Dani

okazał się też świetnym rozmówcą - jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o dzikim

społeczeństwie konsumpcyjnym czy kto zabija heavy metal - zapraszam do lektury:

nowego, znacznie przewyższającego debiut,

materiału?

Może zabrał nam za dużo czasu! (śmiech). Ale

tak, nie sądzę, by ponaglanie przy tworzeniu

nowego albumu było dobre... Nie jest dobre dla

zespołu, nie jest dobre dla słuchaczy. Robienie

czegoś szybko i bezmyślnie zdecydowanie nie

jest naszą metodą. Naprawdę lubimy przemyśleć

wszystko co tworzymy dwa razy i znaleźć

odpowiednie sposoby na ulepszenie wszystkich

tekstów, riffów, solówek...

Zmiana perkusisty nie była tu żadną przeszkodą?

Wszak Alberto grał z wami od początku

zespołu, a prawie pięć lat to jednak kawał

czasu?

To było bardzo trudne doświadczenie. Mieliśmy

rozpocząć nagrywanie "Stone Prevails",

wszystko było prawie gotowe, ale Alberto zdecydował

się odejść. To była jego decyzja i wspieramy

go, jesteśmy naprawdę dobrymi przyjaciółmi,

a od tego czasu rzeka piwa między nami

nie przestała płynąć (śmiech). Ale tak, było to

dla nas ciężki czas i w dodatku myśleliśmy, że

znalezienie tak dobrego perkusisty jest niemożliwe.

Ale wtedy pojawił się Anibal... i był z

naszego małego miasta! Próbowaliśmy z nim

kilka utworów. Po kilku przesłuchaniach z niezbyt

dobrymi perkusistami, byliśmy zaskoczeni

tym, jak gra. Jesteśmy z niego naprawdę zadowoleni,

a skład Injector jest teraz najlepszy, jaki

kiedykolwiek mieliśmy.

Anibal jako jedyny z was gra w kilku zespołach

- nie będzie to jakimś utrudnieniem,

kiedy zaczniecie mieć więcej koncertów, szczególnie

w dalszych regionach Hiszpanii czy w

innych krajach?

Teraz gra tylko w Injector. Kilka tygodni temu

opuścił pozostałe zespoły w których grał, gra z

nami jako sesyjny perkusista, więc nie będzie

ża-dnych problemów!

Łączycie w swych utworach thrash zainspirowany

choćby wczesną Metalliką czy Testamentem,

ale nie unikacie też wpływów ostrego

heavy pierwszej połowy lat 80., kiedy to

Accept czy Judas Priest szły niekiedy nawet w

stronę speed metalu, a taki Exciter miał w sobie

więcej pary, niż niejedna thrashowa kapela?

Metallica, Testament i Megadeth są dla nas

naprawdę mocnymi inspiracjami, ale uwielbiamy

prawie każdy rodzaj muzyki. Osobiście

uwielbiam rock i blues z lat 70. Black Sabbath

to zespół, który sprawił, że poczułem muzykę

jak nigdy dotąd... sprawili, że podróżowałem

przez zupełnie nowy świat, o którym nawet nie

wiedziałem. Mafy, nasz basista, uwielbia klasyczny

heavy metal, taki jak Iron Maiden, Judas

Priest... Dany B, drugi gitarzysta, uwielbia także

klasyczny rock i oldschoolowy thrash jak Assassin,

EvilDead, Sodom... Lubimy łączyć

wszystkie te wpływy, formując naszą muzykę i

grając to, co lubimy... I tworząc to, co wychodzi

z naszych serc.

Od początku lubujecie się w długich, rozbudowanych

kompozycjach, a nowa płyta jest o

dobre 10 minut dłuższa od poprzedniczki -

uważacie, że jeśli ma się coś do powiedzenia to

nie ma się co ograniczać, bo dobry utwór obroni

się zawsze, nawet jeśli trwa 6-8 minut i wcale

nie jest tak, że takie kolosy odstręczają ludzi

od ich słuchania?

Ograniczanie sztuki nie jest dobrą rzeczą. Jeśli

utwór potrzebuje 10 minut, aby wyrazić wszystko,

co chcemy, tak samo z krótkimi kawałkami,

jeśli utwór potrzebuje zaledwie trzech minut,

niech tak będzie. Długie albumy mogą stanowić

problem dla niektórych osób, szczególnie

tych bez cierpliwości, ale uznaliśmy, że jest to

niezbędny czas trwania albumu. Rozumiem, że

dla niektórych słuchaczy może być za długi, ale

jakby miało być inaczej, nie mógłbym być z tego

powodu szczęśliwszy!

Na "Stone Prevails" zdajecie się brzmieć jeszcze

agresywniej i to chyba nie przypadek?

To agresywne brzmienie nie jest celowe, ale po

nagraniu zrozumieliśmy, że jest bardziej agresywne

i szorstkie niż nasz pierwszy album. Może

teraz jesteśmy bardziej wściekli! (śmiech). Myślę,

że teraz możemy lepiej wyrażać uczucia i

emocje w naszej muzyce, i to jest właśnie coś

nowego.

Foto: Injector

Komu jak komu, ale thrashowej kapeli z Hiszpanii

inspiracji do tekstów nie brakuje - co

wkurza was najbardziej?

Na tym albumie kontynuujemy historię, którą

rozpoczęliśmy na "Black Genesis". Opowiadamy

historię o karze, jaką natura wymierza ludzkości.

Możesz z tego wywnioskować, że sam

człowiek jest tym, co wkurza nas najbardziej.

Zabijanie, znęcanie się, uciskanie, niszczenie...

30

INJECTOR


zrobiliśmy o wiele więcej złych niż dobrych rzeczy

dla natury.

Wiem od znajomych ze środowisk teatralnych

i muzyki klasycznej, że od czasu kryzysu sytuacja

artystów w waszym kraju nie jest najlepsza,

bo ofert spektakli/koncertów jest znacznie

mniej, a i honoraria są znacznie niższe niż kiedyś.

Wy jesteście kapelą podziemną, ale sytuacja

ekonomiczna kraju odbija się pewnie niekorzystnie

i na was, bo ludzie mając mniej pieniędzy

wydają je rozsądniej, a płyta młodej,

metalowej kapeli czy bilet na jej koncert nie są

wtedy priorytetami?

Miałem zamiar napisać skomplikowaną odpowiedź...

ale powiem tylko jedno: jest cholernie

do bani! Mógłbym ci powiedzieć, jak sytuacja

jest bardzo niedobra, jak koncerty są drogie i

wszystko inne, ale problem jest przede wszystkim

jeden: ludzie. Jesteśmy w Hiszpanii w złej

sytuacji, ale to nie jest główny problem. Chodzi

o to, że niektórzy ludzie nie ruszą tyłka, żeby

wesprzeć muzykę graną na żywo, wolą wydawać

cztery razy więcej pieniędzy na drinki w jakimkolwiek

pubie. Jest oczywiście spora grupa ludzi,

którzy zawsze chodzą na koncerty, ale jest

też mnóstwo takich, którzy nie pomagają, zawsze

marudzą, jak zła jest ta sytuacja i że nie

ma już heavy metalu. Mam wiadomość dla tych,

którzy cały czas marudzą: sami zabijacie heavy

metal!

Taka sytuacja bardziej deprymuje, czy motywuje

do zaciśnięcia zębów i większej aktywności,

żeby być coraz lepszym i fani nie żałowali

tych kilku euro na bilet czy 10-12 za CD?

Musimy być aktywni, musimy podróżować do

każdego miasta, do każdego miejsca. Graliśmy

koncerty dla setek ludzi, i dla dziesięciu, ale każdy

z nich zasługuje na całą naszą energię, emocje

i agresywność. Każdy, kto wydał na nas pieniądze,

nie będzie zawiedziony naszymi występami

na żywo i naszą muzyką, żyjemy i kontynuujemy

tę pracę dla nich.

Słyszy się jednak coraz częściej, że kompakt

jest przeżytkiem, a przyszłością muzycznego

biznesu są pliki i winylowe longplaye - wychodzi

więc na to, że męczycie się latami, inwestujecie

czas i pieniądze, a efekt w postaci

albumu wytłoczonego na CD interesuje tylko

najbardziej zagorzałych fanów i jest swego rodzaju,

w dodatku bardzo kosztowym, gadżetem?

Płyta CD zniknie i to się właśnie dzieje. Wciąż

produkuje się fizyczne kopie, na pewno, ale teraz

jest to coś w rodzaju sentymentalnego gadżetu.

Sprzedaż płyt CD jest znacznie niższa

niż kilka lat temu, ale wciąż kochamy to uczucie,

gdy otwierasz pudełko i dotykasz grafiki, samej

płyty CD, ten zapach papieru i plastiku...

nazwij to nostalgią lub czymkolwiek, ale jest to

wyjątkowe. Niestety to zniknie, bo o wiele łatwiej

jest po prostu kliknąć i w ciągu kilku sekund

słuchasz całego albumu. Żyjemy w dzikim

społeczeństwie konsumpcyjnym, które chce

wszystkiego od każdego, w dodatku szybko i za

darmo, a jest to łatwe do strawienia, jako pretekst,

by coraz więcej pożerać.

Macie jakieś statystyki sprzedaży pierwszej

płyty, na podstawie których widać, że któraś z

jej wersji - digital bądź CD - cieszyła się większym

powodzeniem?

Cyfrowa sprzedaż jest wyższa, o wiele bardziej.

Ale sprzedaliśmy też sporo kopii fizycznych,

więc w tym temacie też nie jest tak źle.

Możecie też pochwalić się video do utworu

tytułowego - od razu wiedzieliście, że to "Stone

Prevails" będzie promować płytę w takiej

właśnie formie?

Wiele o tym myśleliśmy i doszliśmy do wniosku,

że "Stone Prevails" może naprawdę dobrze

reprezentować każdy aspekt naszej muzyki. W

niedługim czasie pojawi się kolejny teledysk i

naprawdę będziecie się przy tym dobrze bawić!

To wasz pierwszy tak profesjonalny teledysk i

chyba też dowód na to, że coraz poważniej

myślicie o promocji?

Mieliśmy wideo z naszej pierwszej EP-ki, ale

tak, to pierwszy tak profesjonalny film. Nie mogliśmy

nakręcić jakiegoś video dla "Black Genesis",

ponieważ byliśmy wtedy spłukani jak

cholera, ale sytuacja się poprawiła i nie zamierzamy

w najbliższym czasie przestać!

Foto: Injector

W przypadku niezależnych zespołów metalowych

taka promocja ogranicza się głównie do

sieci, ale z drugiej strony, kiedy MTV zeszła

na psy, a Viva właśnie padła, to może i lepiej,

że ludzie nie będą was kojarzyć z czymś tak

marnym?

Są dwie strony zjawiska o którym mówisz. Nie

możemy mieć promocji i rozgłosu, jakie mogą

zapewnić duże firmy, ale nie sądzę, że jesteśmy

stworzeni do takiego świata... przynajmniej nie

tak, jak to wszystko działa w dzisiejszych czasach.

Jesteście chyba za młodzi, by pamiętać kultowy

program "Headbangers Ball" z MTV, ale

już na "Metalla" Vivy powinniście się załapać

- w sumie to były fajne czasy, godziny spędzone

przed telewizorem, nagrywanie teledysków

czy całych programów, notowanie tytułów

płyt godnych uwagi?

Niektórzy z nas pamiętają ten program i odkryli

tam świetne zespoły. Nadal mamy nagrywane

wtedy taśmy video z różnymi zespołami. Świetne

czasy!

A jak poszło wam w niedawnym półfinale

Battle Of The Bands? Konkursy tego typu to

chyba świetna sprawa dla młodych, mniej znanych

kapel?

Takie konkursy mogą być bardzo pomocne pod

względem ekonomicznym. Pieniądze to wielki

mur, który oddziela cię od ludzi i awansu, więc

musimy wykorzystać wszelkie szanse, aby rozwiązać

tę sytuację.

To przypadek, że przyszło wam akurat rywalizować

z grającymi heavy/speed War Dogs,

czy też te lżejsze zespoły odpadły wcześniej,

bądź też było ich po prostu mniej i to metalowe

ekipy rządziły w tym konkursie?

Razem wygraliśmy nasze rundy i rywalizowaliśmy

w półfinale! Granie z nimi było wielką

przyjemnością i na pewno powtórzymy to w

niedalekiej przyszłości. Są wspaniali i mam nadzieję,

że ich nowy album będzie świetny. W

konkursie było trochę wszystkiego, od stonera

po death, więc nie sądzę, by gatunek miał coś

pozytywnego lub negatywnego w klasyfikacji

danego zespołu.

To ciekawa sprawa, bo - pomimo chwilowych,

często zmieniających się mód - metal jest w

sumie zawsze popularny i ciągle powstają kolejne

zespoły. To z jednej strony cieszy, z drugiej

jednak ciężko jest przebić się w taki silnej

konkurencji - nawet lokalnej, a co dopiero mówić

o kraju, Europie czy całym świecie?

To trudne, tak. Jest cholernie dużo zespołów na

całym świecie, a już w samej Hiszpanii nie tak

wielu thrasherów, ale Europę opanowały thrashowe

zespoły. To dobrze, bo gatunek jako taki

przyciąga więcej uwagi, ale ciężko jest odnieść

sukces na tak przesyconym rynku. Musimy więc

wierzyć w naszą muzykę, nasze występy na żywo

i oczywiście w nasze szczęście!

Jak więc widzicie szanse Injector na szersze

zaistnienie w świadomości fanów metalu? Jesteście

optymistami, pogadamy za 10 lat po

premierze waszej piątej płyty?

Nie zatrzymamy się. Kochamy muzykę, kochamy

metal i wypróbujemy wszystko co mamy.

Cel jest teraz wyższy i mamy dużo wiary i zaufania.

Zawojujemy ten świat!

To jesteśmy umówieni i powodzenia - dziękuję

za tę pogawędkę!

Dziękuję za te słowa. Rozmowa z tobą była

przyjemnością. Do zobaczenia wkrótce!

Wojciech Chamryk & Natalia Skorupa

INJECTOR 31


HMP: Solowy debiut po 40 latach kariery - od

razu nasuwa się pytanie czemu nie nagrałeś

"Barricade" wcześniej - nie byłeś jeszcze gotowy

na taką produkcję?

D.D. Verni: Naprawdę nie wiem. Mam na koncie

cztery inne wydawnictwa z moim drugim zespołem

The Bronx Casket Co. i dwadzieścia

studyjnych nagrań z Overkill, i albumy na żywo,

i DVD itp… Więc chyba po prostu nie

przyszedł wtedy jeszcze czas na album solowy.

Utwory, które na nim wykorzystałem zbierały

się od jakiegoś czasu, a kiedy zebrałem ich dostatecznie

wiele, pozostała tylko kwestia tego,

co z nimi zrobić - wtedy właśnie stwierdziłem,

że solowy krążek mógłby być dobrym pomysłem.

Czemu firmujesz tę płytę tylko swym nazwiskiem,

skoro w świecie metalu jesteś powszechnie

kojarzony jako D.D. Verni? Ten szyld

ma od razu sugerować, że będzie to coś odmiennego

niż grasz na co dzień z Overkill?

Myślę, że mogłem nazwać ją "D.D. Verni". Ale

samo nazwisko chyba też się sprawdza. Jak dla

mnie, to po prostu brzmiało troszkę bardziej jak

nazwa zespołu, niż gdybym dał pełne imię i nazwisko,

a to według mnie jest zawsze na plus.

Punk był ci bliski od samego początku, zresztą

byłeś w tej dobrej sytuacji, że mogłeś śledzić

początki nowojorskiej sceny punkowej, w innych

regionach kraju też działo się sporo już

kilka lat przed rozkwitem punka w Wielkiej

Metalowiec z punkową duszą

D.D. Verni, znany w metalowym światku

jako basista Overkill, doczekał się w końcu

solowego debiutu. "Barricade" to wypadkowa

punka i metalu, płyta łącząca obie te fascynacje

jej autora. D.D. opowiada nam nie tylko o kulisach

powstania płyty i gościach biorących udział w jej nagraniu, ale też

wraca pamięcią do początków punka i metalu w USA, które miał nie tylko okazję

obserwować, ale też i współtworzyć:

Brytanii, by wymienić tylko The Stooges czy

MC5?

Uwielbiałem MC5. Myślę też, że Ramones i

The Misfits byli nieco przed tym całym brytyjskim

punkiem. I ich też uwielbiałem. Dużo bardziej

wolałem scenę punkową niż hardcore'ową.

Tak jak mówiłem - zespoły typu Ramones, The

Misfits, Sex Pistols, Dead Boys, The Damned.

Ich albumy są bardzo zapadające w pamięć,

mają chwytliwe refreny i można do tego

śpiewać. Do tego ta punkowa postawa "pierdol

się", a ja to kochałem.

Z New Jersey do Nowego Yorku nie miałeś

daleko, zaglądałeś więc pewnie często do

klubu CBGB i do innych miejsc, gdzie rozbrzmiewały

punk i new wave?

Kiedyś wybieraliśmy się do Max's Kansas City

i CBGB. W późnych latach 70. i wczesnych 80.

widziałem tam sporo świetnych występów. Grałem

w obydwu miejscach z The Lubricunts,

moją pierwszą punkową kapelą, ale nigdy nie

grałem tam z Overkill. The Cunts grali w wielu

punkowych miejscach w Nowym Jorku, jak np.

Trudy Hellers itp. Byłem wtedy dość młody,

kiedy to wszystko się działo, więc uciekaliśmy z

domu, żeby pojechać pociągiem do Nowego Jorku:

albo żeby się rozerwać, albo zagrać koncert,

a potem wkradaliśmy się nad ranem z powrotem

do domu, zaraz przed szkołą, do której potem

szliśmy - tak, jakbyśmy całą noc spali!

(śmiech)

To tam zobaczyłeś po raz pierwszy The Ramones,

czy najpierw usłyszałeś ich z płyty?

Najpierw miałem płytę, "Leave Home" chyba

było moją pierwszą. Kiedy pierwszy raz widziałem

Ramones poprzedzali The Runaways, to

było wspaniałe.

Basiście Dee Dee Ramone zawdzięczasz swoją

ksywę D.D. Verni, ale byłeś o tyle nietypowym

fanem, że słuchałeś namiętnie nie tylko

The Ramones, ale też Kiss i Black Sabbath, co

pewnie nie było częstym zjawiskiem w twoim

otoczeniu?

Chyba masz rację. W metalu zawsze było coś,

co kochałem, ta nutka "więcej niż życie", hymniczne

utwory i siejące zniszczenie riffy… Dlatego

właśnie Black Sabbath byli tacy świetni,

kiedy ich odkryłem. Ale śmieszna sprawa, że

kiedy zapytasz kogokolwiek z zespoły thrashowego,

co lubili i czego słuchali, to mamy zawsze

ten wspólny punkt - Kiss i Black Sabbath, i

prawie zawsze punk, stąd właśnie ta prędkość i

postawa thrashu.

Pojawienie się Motörhead uznałeś więc pewnie

za objawienie, bo grali mocno, metalowo,

ale z punkowym brudem i pewną niedbałością,

co bardzo ci dopowiadało?

To był chyba dla mnie kluczowy moment…

Kiedy usłyszałem ten zespół, to była kombinacja

punka i metalu! To byłą najlepsza rzecz, jaką

słyszałem. Kiedy widziałem ich po raz pierwszy,

otwierali dla nich Blizzard Of Oz i naprawdę

miałem gdzieś Ozzy'ego po zobaczeniu

Motörhead, tak bardzo mi się podobało.

The Misfits, The Dead Boys czy The Damned

- nie brakowało wtedy dobrych, ostro grających

kapel, więc pewnie chłonąłeś ich muzykę,

a do tego zacząłeś też sam grać na basie?

Cóż, nauczyłem się grać sam, nigdy nie chodziłem

na lekcje, więc na pierwszy ogień poszły kawałki

z punkowych albumów, bo były dość proste

do zagrania. Jednak one bywały szybkie,

więc teraz widzę, jak to wpłynęło na mój styl

gry. Potem na horyzoncie pojawiło się Iron

Maiden i zacząłem grać do ich utworów, i dopiero

wtedy tak naprawdę zacząłem uczyć się

grać na basie.

W szkole pewnie traktowano was jak dziwaków,

bo w USA niepodzielnie królowały wtedy

disco i radiowy rock, bogami byli wspomniani

już Kiss, a z punka nawet The Sex Pistols

nie zdołali przebić się na waszym rynku, tak

więc byliście naprawdę w totalnym podziemiu,

ale zdaje się, że The Lubricunts taka sytuacja

odpowiadała?

No wiesz, nie dbaliśmy o pozostanie w podziemiu

czy bycie innymi, po prostu uwielbialiśmy

tę muzykę. Społeczne albo polityczne przesłanie

- gówno nas to obchodziło. To, co zespoły

miały do powiedzenia o społeczeństwie - to

wszystko nie niosło za sobą żadnych konsekwencji.

Po prostu kochaliśmy energię płynącą z

tej muzyki. Nadal mam taki sam stosunek do

muzyki. Kiedy jest ta energia, a ty możesz śpiewać

albo krzyczeć do utworu, który jest bardzo

głośny… Nic tego nie przebije.

Foto: Verni

Nie pozostały po tym zespole żadne nagrania

- nigdy nie wpadliście na pomysł zarejestrowania

choćby próby czy jakiegoś koncertu?

Mam parę nagrań, ale one są naprawdę fatalne…

Często myślałem nad nagraniem paru z

nich jak należy, ale to nigdy się w sumie nie ziściło…

Może kiedyś. Mieliśmy dużo śmiesznych,

chwytliwych kawałków, sporo z nich o nastoletnim/licealnym

życiu… Małe rzeczy, ale wiadomo,

z dobrą dozą energii i pokręconym podejściem

"pierdol się".

32

VERNI


Foto: Verni

Teraz byłby to ciekawy dokument i perełka dla

fanów twoich i Rata Skatesa. Ale zdaje się, że

ciągnęło was w stronę jeszcze mocniejszego

grania, co zakończyło się powstaniem Overkill?

To prawda, bo tak jak kochałem punka, to kochałem

metal… nawet bardziej. Wczesne rzeczy

od Sabbath, Rainbow, Kiss, Aerosmith - to

były zespoły, które uwielbiałem! A potem pojawiły

się brytyjskie zespoły typu Maiden i Priest,

i cała NWOBHM zaczęła się dziać za sprawą

Saxon i Motörhead i tak dalej. To był wspaniały

okres dla muzyki. To świetny moment:

mieć 19 lat i zaczynać swoją karierę i móc słuchać

tylu niesamowitych, inspirujących zespołów.

Odniosłeś z tym zespołem ogromny sukces,

grasz w nim od początku, ale chyba nigdy ci

nie wystarczał, stąd powstanie najpierw pobocznego

zespołu The Bronx Casket Co., a

teraz ta solowa płyta "Barricade"?

Szczerze mówiąc, po prostu bardzo lubię pisać

utwory i być twórczym. Pisałem też muzykę na

potrzeby musicalu, co było naprawdę przyjemne.

W tej chwili pracuję nad albumem w stylu

swingowego big bandu, zawsze chciałem zrobić

coś takiego, uwielbiam też taką muzykę. Więc

nie chodzi o to, że mi nie wystarcza, po prostu

czerpię więcej przyjemności z muzyki.

Nadal chyba czujesz się częścią muzycznego

undergroundu, mimo tego, że zdobyłeś światowy

rozgłos z Overkill, stąd nagranie takiej

właśnie płyty solowej, mieszanki punka i metalu?

Nie myślę za bardzo nad byciem częścią sceny

w podziemiu lub poza nią. Znaczy się, ludzie

znają Overkill, byliśmy w metalu od zawsze,

więc mam szansę robić masę twórczych rzeczy,

a właśnie to kocham najbardziej. Więc fakt, że

jest trochę punka i metalu znaczy tyle, że lubię

taki typ kawałka, że fajnie i interesująco było to

zrobić.

Jest to również bardzo osobiste dla ciebie wydawnictwo,

bo do udziału w nagraniach zaprosiłeś

tylko byłego perkusistę Overkill Rona

Lipnickiego?

Nie do końca, po prostu wydaje mi się, że nie

byłoby sensu angażować chłopaków z Overkill

do albumu solowego. Brzmiałby wtedy jak

Overkill… (śmiech). Połowa zabawy to współpraca

z nowymi ludźmi i pomysłami. Mogę się

sporo nauczyć patrząc, jak pracują i nagrywają

inni.

Nie przeszło ci przez myśl, że fajnie byłoby

sfinalizować te nagrania z Ratem, czy też żaden

już z niego perkusista, zajmuje się czymś

innym i nie było na to szans?

Nie widziałam Rata już jakieś 30 lat… Może

nawet dłużej. Nie mam pojęcia, co się z nim

dzieje.

Grasz tu sporo na gitarze, ale zaprosiłeś też

wielu znanych gitarzystów, choćby Jeffa Loomisa,

Jeffa Watersa czy Mike Romeo - zakładam,

że będąc basistą nie masz problemów z

nagrywaniem partii gitary rytmicznej, chodziło

raczej o wzbogacenie poszczególnych utworów

ich specyficznym brzmieniem, feelingiem?

Tak, raczej tak. Ale na tym albumie na gitarze

rytmicznej grał Virus. Ja grałem na niej na ostatnim

nagraniu "Antihero" od Bronx Casket Co,

jednak tutaj chciałem mieć parę innych ciekawych

rzeczy. Dlatego też skontaktowałem się z

tymi wszystkimi ludźmi, żeby sprawdzić czy

chcieliby dołożyć coś od siebie. Każdy, bez wyjątku,

się na to pisał, co wyszło świetnie. Jestem

dumny mając tych wspaniałych instrumentalistów

na moim krążku.

W żadnym razie nie było więc mowy o płycie

całkowicie solowej, na którą rejestrujesz wszystkie

partie, od razu wiedziałeś, że kiedy dojdzie

w końcu do jej nagrania zaprosisz kilku

kumpli?

Nie, w większości miałem już gotowe dema

wszystkich utworów. Dopiero kiedy zacząłem

myśleć o nagrywaniu ich, zastanawiałem się jak

to zrobić. Wtedy to wpadłem na pomysł, żeby

zadzwonić do kumpli i ludzi, których twórczość

naprawdę lubiłem, żeby sprawdzić, czy się na to

piszą. Do tego to okazja, żeby dodać coś od siebie

osobiście do utworu. Skoro ja to pisałem i

śpiewałem, solówka byłaby jakby kolejnym głosem,

a ci ludzie to niesamowici muzycy… Od

razu słychać, kto gra.

Pracowaliście razem czy korespondencyjnie,

kiedy zgranie terminów okazywało się niemożliwe?

Cóż, nigdy nie spotkaliśmy się w studio, poza

mną i Ronem, kiedy zajmowaliśmy się perkusją.

Jeśli chodzi o gitarę rytmiczną, to wysłałem

Virusowi gotowe bębny i demo gitar, a on nagrał

je w swoim studiu. To samo tyczyło się solówek:

wysyłałem każdemu utwór i powiedziałem

im, gdzie ma być solo, i po prostu dałem im

robić swoje. Jak mówiłem, oni wszyscy są twórcami

i świetnymi wirtuozami, więc to chyba nie

stanowiło dla nich problemu.

Czy "Barricade" to spełnienie twego marzenia,

żeby mieć płytę sygnowaną wyłącznie twoim

nazwiskiem, dopełnić bogaty dorobek artystyczny

czymś wyjątkowym, bo w pełni solowym?

Myślę, że jest wyjątkowa nie dlatego, że to płyta

solowa, ale dlatego, iż to pierwszak. Im dłużej

siedzisz w biznesie muzycznym, tym mniej

"pierwszych" jest po drodze. Trochę jak Overkill

- właśnie zagraliśmy pierwszy koncert w Indiach

po prawie 40 latach, co było super, a nagranie

mojego albumu to właśnie coś w tym stylu.

"For fans of Overkill, Metallica and Green

Day" zachwala tę płytę wytwórnia i faktycznie,

coś w tym jest. Obstawiam jednak, że

przede wszystkim "Barricade" zainteresują się

fani twojego macierzystego zespołu, nie uważasz?

Nie wiem. Poczekamy, zobaczymy. Z pewnością

jednak fani Overkill będą zainteresowani,

ale mając tyle różnych kawałków, nigdy nie

wiesz, kto się z tym będzie identyfikował. Częściowo

będzie to zależało od koncertów, jeśli

dam parę występów w otoczce rockowej, to części

tych fanów się to spodoba, to samo jeśli zagrałbym

w klimatach bardziej punkowych…

Więc musimy po prostu poczekać, żeby się

przekonać; póki co, reakcje były bardzo pozytywne.

Nie brakuje tu chwytliwych, wpadających w

ucho utworów, ale czasy mamy takie, że pewnie

nie podbiją one list przebojów - myślę jednak,

że to ostatnia sprawa, na której ci zależy,

bo nagrałeś "Barricade" z potrzeby serca

i dla przyjemności?

Wolę, żeby moje utwory i muzyka docierały do

jak największej liczby ludzi. Byłoby super, jeśli

mój album trafiłby do radio, fajnie też byłoby,

gdyby inne rynki i gatunki się tym zajęły. Nigdy

nic nie wiadomo. Pamiętam, że kiedyś słyszałem

Volbeat, oni też mówili to samo, a radio i

różni fani ich polubili, przez co zespół bezustannie

rósł, więc ja nigdy bym nie próbował wytyczać

granic jeśli chodzi o dystrybucję mojej

muzyki i słuchacza docelowego.

Biznes jest jednak biznesem - przeczytałem

wczoraj, że nawet Slash musi oszczędzać i nie

stać go na lepiej brzmiące nagrania analogowe,

musiał więc nagrać ostatnią płytę cyfrowo. Co

więc mają powiedzieć ludzie tacy jak ty, mniej

popularni, a co za tym idzie, nie tak majętni jak

on?

Po pierwsze powiedziałbym, że nagrania analo-

VERNI 33


gowe niekoniecznie brzmią lepiej niż cyfrowe.

Ale każdy nagrywający musi wziąć pod uwagę

budżet. Tak było też w latach 80. i 90. Starasz

się zrobić jak najlepsze nagranie ze swoim budżetem.

Mam to szczęście, ze mogę sobie pozwolić

na dobrej jakości nagrania z tym, co mam, ale

częścią sukcesu są odpowiedni ludzie. Poznałem

wielu wspaniałych kumpli, którzy są naprawdę

dobrzy w tym co robią, więc staram się w tych

sprawach korzystać z ich pomocy jak tylko się

da.

Overkill nigdy nie osiągał wielomilionowych

nakładów swych płyt, ale sporo waszych albumów

sprzedawało się i w kilkuset tysiącach

egzemplarzy. Jak więc ocenisz obecną sytuację

muzycznego biznesu, że wydajesz solową płytę,

naprawdę udaną, nie jesteś debiutantem

czy kimś anonimowym i jej wersja winylowa

zostaje wypuszczona w nakładzie... 500 egzemplarzy?

500 płyt na cały świat to nie wygląda

dobrze, nawet jeśli MP3 i streaming zabijają

muzykę?

Coraz mniej ludzi w tych czasach kupuje muzykę,

ale zapaleńcy nadal się nie poddają. Na

przykład, sprzedawanie winyli?… Niektórzy

mogą pytać, po co się tym w ogóle przejmować…

Nikt nie kupuje nawet winyli na poziomie

Metalliki, ale ja chciałem mieć parę dla

tych zapaleńców, którzy to kochają, więc wydaliśmy

limitowany nakład, który daje fanom kochającym

to szansę na zdobycie takowego krążka.

Myślisz, że jest jakieś wyjście z tej sytuacji,

czy też wy-artyści musicie uważnie obserwować

sytuację i szybko dostosowywać się do

wszelkich zmian? Będzie niebawem tak, że

muzyka będzie wydawana tylko cyfrowo i na

winylu, a płyta CD odejdzie do lamusa?

Nie mam pojęcia. Z pewnością nie dla mnie.

Nigdy w życiu nie kupiłem cyfrowego albumu i

nigdy bym tego nie zrobił. Nie mam Spotify i

nie mam żadnej muzyki na moim telefonie, i nie

słucham MP3. Niektórzy tak robią. W zasadzie

kupuję muzykę tak samo jak zawsze - zwykle

mam włączone radio satelitarne i jeśli usłyszę

fajny kawałek, to wchodzę na Amazon i kupuję

CD. Mam całe mnóstwo płyt w moim aucie, nie

puszczam muzyki z telefonu przez bluetooth.

Chcę prawdziwe CD, chcę oprawę graficzną i

wszystkie teksty. Więc wydaje mi się, że nadal

jest trochę fanów, którzy nadal tacy są.

Planujesz też ponoć koncerty, nie tylko w

USA, ale też w Europie - wiadomo już kto będzie

ci na nich towarzyszył?

Na ten moment nie wiem. Zależy od koncertu i

ram czasowych. Jeśli coś się sensownie ułoży,

zaczną dzwonić do części kolesi, którzy grali na

albumie i sprawdzę, kto jest dostępny, i dopiero

wtedy coś ustalę. W każdym razie uważam, że

to byłoby naprawdę fajne, a fani chcieliby zobaczyć

część ludzi, którzy zagrali na albumie, razem

na scenie, więc nigdy nic nie wiadomo.

Wiem, że jesteś bardzo płodnym kompozytorem,

tak więc nie zdziwiłbym się, jakbyś

miał sporo utworów do wykorzystania na

ewentualnej drugiej płycie Verni, ale wobec

powyższego pytanie, czy kiedykolwiek ona powstanie,

bo przecież Overkill też pochłania

sporo twego czasu?

Ha! Tak, masz chyba rację - mam już latające w

pobliżu pomysły. Ale będziemy musieli jeszcze

trochę poczekać na drugą płytę. Overkill

zabiera mi mnóstwo czasu, ale zawsze jest czas,

żeby pisać i pracować nad nowymi utworami.

Właśnie to kocham najbardziej.

Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek,

Paulina Manowska

Nie słucham zbyt wiele współczesnej muzyki metalowej

HMP: Richard, przede wszystkim powiedz

nam, dlaczego opuściłeś Portrait?

Richard Lagergren: Nie było mi po drodze z

niektórymi pozostałymi członkami i nadszedł

dla mnie odpowiedni czas, by wreszcie iść samemu

dalej. Z perspektywy czasu uważam, iż

odejście, a potem założenie własnego zespołu

jest prawdopodobnie tym, co powinienem zrobić

wcześniej, zamiast angażować się w coś, co

od początku było cudze. Kiedy wziąłem pełną

odpowiedzialność za to co tworzę, skończyło się

na tym, że we wszystkim sprawach jakich chcę

mam ostatnie słowo. Więc myślę, że moje odejście

było najlepszą decyzją zarówno dla mnie

jak i chłopaków z Portrait. Minęło już sześć lat

a szczegóły tej sprawy cały czas pozostają między

nami. Są świetnymi chłopakami i życzę im

wszystkiego najlepszego.

Czy masz kontakt z członkami zespołu Portrait?

Ja i Christian pozostaliśmy w kontakcie. Był

też tym, z którym miałem najczęstszy kontakt,

kiedy jeszcze byłem w zespole.

Pierwszą osobą, którą zwerbowałeś do Source,

był Patrick Dagland. Dlaczego zdecydowałeś

się na rekrutację jego osoby?

Ostatnia trasa, którą odbyłem z Portrait, musiała

odbyć się z jego udziałem. Jest świetnym

muzykiem i ogólnie fajnym gościem, więc był

pierwszą osobą, o której pomyślałem tworząc

nowy zespół.

Rok 2016 był rokiem wydania Waszego pierwszego

demo zatytułowanego po prostu

"Source". Zespół powstał w 2012 roku. Dlaczego

czekałeś cztery lata na nagranie czegokolwiek?

Wszystko sprowadzało się wyłącznie do walki o

Foto: Source

Grupa Source to zespół założony przez Richarda Lagergrena znanego z

Portrait. Mimo paru lat istnienia, grupa ta ma na koncie jedno demo, którego reedycję

wydało High Roller Records. Z tej okazji Richard opowiedział nam o tym

wydawnictwie, zmianach w składzie oraz nieporozumieniach związanych z grupą.

znalezienie odpowiedniego wokalisty. Zajęło to

nam bardzo wiele czasu. Potem w pijacką noc w

Göteborgu, gdzie przeprowadziłem się w 2013

roku, natknąłem się na Oscara Carlquista, którego

możesz znać z zespołu Ram. Zaoferował

mi on zarówno nagrywanie, jak i śpiewanie w

kawałkach, które napisałem. Przez rok był pełnoprawnym

członkiem.

Teraz dostajemy nową wersję tej płyty wydaną

przez High Roller Records. Jak doszło do

tej współpracy?

Steffen skontaktował się z nami jakiś czas po

wydaniu demówki. Miałem o nich dobre zdanie

wyniesione jeszcze z czasów Portrait. Udział tej

marki w rynku jest szacowany na 90% wszystkich

nowych, nazwijmy to oldschoolowych, metalowych

płyt wydawanych na winylu w Europie.

Nie wspominając już o starych wydawnictwach.

"Source" zawiera utwór "Serpent Rising" z repertuaru

Styx. Dlaczego zdecydowałeś się nagrać

ten cover?

Po prostu polubiłem tę piosenkę i czułem, że

pasuje do nas i naszego stylu. Zdarzało mi się,

że dostawałem pytania od dziennikarzy, którzy

nie zdawali sobie sprawy, że to cover aż do momentu,

gdy High Roller napisali to w swych

materiałach promocyjnych. Cóż, słuchaliśmy

czasem tego albumu Styx podczas nagrywania

dema i pomyślałem w pewnym momencie, dlaczego

by tego nie zrobić.

Pierwsza wersja tego demo zawiera trzy

utwory. Czy to Wasze jedyne kawałki?

Nie, mamy na koncie kilka innych kawałków.

Te, które usłyszycie na demie, są najstarsze. Z

tamtego okresu pochodzi tez utwór "Hunger",

który trafi na stronę B z 7" EPki, którą nagry-

34

VERNI


wamy za kilka tygodni. Nie mogę się doczekać

wydania czegoś nowego.

Masz nowego wokalistę Emila Buska. Czy on

idealnie pasuje do Twojego zespołu?

Tak. Busk zgłosił się zaraz po tym, jak ogłosiliśmy,

iż poszukujemy nowego wokalistę. Znałem

go od jakiegoś czasu, ale nie miałem pojęcia, że

chciałby u nas śpiewać. Ale jednak wyraził taką

chęć.

Dlaczego Oscar zdecydował się opuścić zespół?

Myślę, że nie udźwignął wszystkich zobowiązań

wobec drugiego zespołu. Gra w Ram, a pod koniec

długiego procesu nagrywania demo, został

także ojcem, dlatego też ten proces się przedłużał.

To, że nagranie trzech piosenek w jego studiu

trwało prawie rok wzbudziło we mnie lekką

frustrację, a ostatecznie doprowadziło do drobnego

konfliktu, którego kulminacją było jego

odejście. Ale myślę, że i bez tego, w końcu by to

zrobił. Cóż, mimo wszystko nadal jest jednym z

moich najlepszych przyjaciół, a od czasu do czasu,

wciąż przynosi nam jakieś pomysły. Napisał

na przykład teksty do jednej z dwóch piosenek

na najbliższą EPkę.

Wasza muzyka jest opisywana jako skrzyżowanie

Portrait i Ram. Czy zgadzasz się z

tym?

Rozumiem, jeśli ludzie słyszą muzyczne podobieństwo

do albumu Portrait "Crimen Laesae

Majestatis Divinae", na który napisałem większą

część muzyki. Rozumiem też, że ludzie rozpoznają

głos Oscara z Ram, choć wydaje mi się,

że jego sposób śpiewania w Source jest zupełnie

inny. Ale nie rozumiem, co jeszcze w muzyce

Source byłoby tak podobne do Ram (lub do albumów

Portrait wydanych po moim odejściu).

Domyślam się, że ludzie, którzy postrzegają

moją przeszłość w Portrait i obecnie Oscara w

Ram, a nie rzeczywistą muzykę, to może sobie

robić "opisy". Ale dla mnie wydaje się to być efektem

lenistwa. Posłuchaj Ram, a potem Source.

To dwa zupełnie różne podejścia do heavy

metalu.

Czy macie jakieś plany odnośnie pierwszego

pełnego albumu? Czy byłby to kontynuacja

stylu znanego z demo?

Z pewnością tak. A jeśli chodzi o to, jak to

zabrzmi, jestem pewien, że będzie to kontynuacja

stylu z "Source", choć być może w nieco

rozwiniętej i dojrzałej formie. W tej chwili nie

będę mówił nic więcej. Przyjdzie na to odpowiedni

czas.

Inspiruje Was Diamond Head i Angel Witch.

Jakie inne zespoły mają wpływ na Twój styl?

Nie powiedziałbym, że którykolwiek z tych zespołów

koniecznie stanowi moje główne źródło

inspiracji lub wpływu. To po prostu działa tak:

niemiecki dziennikarz przeprowadzający ze

mną wywiad, który ma być podstawą w komunikacie

prasowym wytwórni płytowej, zauważa,

że mamy "różne riffy" w naszych piosenkach,

również nawiązujące do Diamond Head i Angel

Witch. W związku z tym prosi mnie, w jednym

z jego pytań, czy wspomniane zespoły

mogły mieć wpływ na naszą muzykę. Odpowiadam,

że lubię oba zespoły i że jest to możliwe,

tak jak w przypadku wielu innych zespołów,

które lubię. Czytałem wtedy w każdej recenzji

lub tekście, które widzę, że Source brzmi lub

jest inspirowane głównie przez Diamond Head

i Angel Witch. To dlatego, że wspomniany

tekst z wywiadu jest prawdopodobnie wszystkim,

co jak dotąd czytali o zespole. To mechanizm,

który działa również w przypadku, który

widzimy w kwestii "połączenia Portait i Ram", o

którym mowa powyżej. Jeśli chodzi o inspiracje,

mógłbym przez jakiś czas siedzieć i wymieniać

oczywiste zespoły, jak Black Sabbath, Mercyful

Fate, Judas Priest, Bathory, Metallica,

Slayer itp. Te kapele zostawiły ślad na moim

sposobie tworzenia muzyki. Ostatnio często porusza

mnie również skandynawska muzyka ludowa,

muzyka klasyczna i okazjonalnie świetny

stary soundtrack. Nie słucham zbyt wiele

współczesnej muzyki metalowej.

O czym są Twoje teksty?

Są bardzo osobiste i pochodzą prosto z moich

myśli i uczuć krążących wokół różnych spraw.

Czasami myślę, że można je porównać do jakiejś

poezji, innym razem do pieśni pochwalnych,

a jeszcze kiedy indziej po prostu do prób

podsumowania moich poglądów.

Czy grasz dużo koncertów?

Nasze pierwsze koncerty zagramy za kilka tygodni.

Pierwszy w Sztokholmie, a potem na

norweskim festiwalu Til Dovre Faller. Pierwotnie

debiutancki koncert Source miał się odbyć

na niemieckim festiwalu Hell Over Hammaburg

w marcu tego roku, ale musieliśmy go anulować

z powodu problemów ze składem.

Dziękuję bardzo za ten wywiad.

Dziękuję, mamy nadzieję, że wkrótce zaatakujemy

Polskę. Metal i piekło! Witaj Szatanie! (dwa

ostatnie zdania Richard napisał po polsku -

przyp. red.).

Bartłomiej Kuczak


HMP: Wygląda na to, że nie zamierzcie odpuszczać

i 2,5 roku po premierze "In Ruin" wydajecie

kolejny, już piąty w waszym dorobku, album

"New Gods"?

Ian Chains: Zgadza się, właśnie wyszedł - siódmego

września.

Wydaje mi się, że w waszym przypadku nie

ma tu mowy o jakimś kalkulowaniu czy biznesowych

rozważaniach, bo po prostu nagrywacie

kolejną płytę kiedy macie dość nowego materiału

i uznajecie, że jest na to pora?

Mieliśmy pomysły i fragmenty utworów na nowy

album już przed wydaniem "In Ruin". Tak

zazwyczaj działamy!

Naturalny rozwój

Kanadyjczycy z Cauldron konsekwentnie robią swoje: nie tylko nagrywają

tradycyjny, coraz melodyjniejszy heavy metal, ale jednocześnie są na przekór,

bo rezygnują z typowo metalowych okładek, wydają 7" single bez odpowiedników

cyfrowych i deklarują, że będą to robić nadal, nawet gdyby mieli nagrywać kolejne

płyty wyłącznie dla siebie:

strony dość lekkie, ale też, dzięki specyficznej

klarowności, odpowiednio eksponujące siłę riffów

i sekcji rytmicznej - pewnie trochę się nad

tym nagłowiliście, żeby dojść do takiego efektu?

Nigdy nie chcemy nikogo kopiować. Uważam,

że to całkiem trudne wybrać jakikolwiek z naszych

utworów i porównać go do innego zespołu.

Jakoś tak wyszło, że tym razem partia kawałków,

które napisaliśmy była nieco wolniejsza i

bardziej melodyjna. Z każdym albumem coraz

bardziej idziemy w tym kierunku, więc to po

prostu naturalny rozwój.

Znowu dziewięć utworów, czas trwania płyty

niewiele ponad 40 minut - tu też jesteście tradycjonalistami?

Nie znosimy kiedy nowe zespoły wydają podwójne

albumy. Czy naprawdę chcesz odwracać

płytę po dwóch kawałkach? Wszystkie najlepsze

albumy trwają 35-40 minut. Nie mam czasu

na słuchanie 16 utworów!

No i ma to też aspekt praktyczny, bo nie musicie

głowić się który z utworów wyrzucić z

winylowej wersji płyty, albo skąd wziąć fundusze

na wypuszczenie wersji 2LP? (śmiech)

Tak, zgadza się, napisaliśmy tylko te utwory,

które znalazły się na albumie. Nie mamy żadnych

odrzutów!

"New Gods" promuje utwór "Letting Go" -

ciekawi mnie dlaczego wybraliście akurat ten

numer?

"Letting Go" był pierwszym utworem, który naprawdę

nadawał się na album i najlepiej podsumowuje

jego klimat. Wydawało się to słusznym

wyborem kiedy to omawialiśmy.

Już od kilku lat gracie w tym samym składzie,

co jest też pewnie sporym ułatwieniem, bo

zgrana ekipa rozumie się lepiej, jest też bardziej

efektywna w studio, dzięki czemu z nagraniami

uwinęliście się dość szybko?

Tak, mamy ten sam skład od 2012 roku, od wydania

"Tomorrow's Lost". Posiadanie stałego

składu na pewno pomaga przy pracy w studio.

Dzięki temu nie ma żadnych niechcianych niespodzianek.

Ponownie, już bodajże po raz trzeci, pracowaliście

z Chrisem Stringerem, więc pewnie odpowiada

wam jego wizja brzmienia Cauldron?

Tak, to trzeci raz kiedy z nim pracowaliśmy. Za

pierwszym razem jego wkład był bardzo niewielki,

ale przy nowym albumie był bardzo zaangażowany

w jego produkcję. Wie jak Cauldron

powinien brzmieć na płycie i uważamy, że

tym razem naprawdę mu to wyszło.

Co ciekawe nie staracie się tu nikogo kopiować

ani naśladować, bo to brzmienie z jednej

36 CAULDRON

Foto: Cauldron

Z drugiej strony jednak: czy warto tracić czas

i pieniądze na aż takie dopieszczenie brzmienia

płyty, skoro i tak większość ludzi będzie jej

słuchać na smartfonach czy w najlepszym razie

na komputerowych głośnikach? Rozumiem,

że wy jako twórcy nie chcecie firmować

dźwiękowego półproduktu o marnych parametrach,

ale w sumie czy nie jest to taka walka z

wiatrakami, gdzie efekty waszej pracy tak naprawdę

docenia nieliczne grono słuchaczy?

Chcemy tylko, żeby brzmiało to dobrze w sposób,

w jaki było stworzone do słuchania, czyli

na winylu. Zauważyłem, że płyty CD i wersje

cyfrowe nie brzmią tak samo, ale tak już po prostu

jest. Gdybyśmy mieli tworzyć muzykę tylko

dla kilku fanów, to pewnie tymi fanami bylibyśmy

my sami. Robimy to tylko, żeby sprawić sobie

przyjemność.

Był gotowy na wczesnym etapie prac nad płytą,

a chcieliście też wydać go na singlu i tak

wyszło? Bo macie tu przecież kilka innych,

nośnych numerów, jak choćby "Prisoner Of

The Past" czy "Drown"?

Tak, myśleliśmy, że będzie to najlepsza zapowiedź

albumu i da on ludziom świadomość, czego

mają się spodziewać.

Potencjalnych singli nie będzie więc wam brakować

(śmiech). A propos: w czasach streamingu

i cyfrowych singli wy wciąż wydajecie

7" płytki, zamieszczając na nich nie tylko autorskie

numery, ale też ciekawe covery, np.

świetny numer Gowana, który poza Kanadą

jest chyba nieznany - to przejaw waszego

buntu i braku akceptacji dla tych cyfrowych,

bezdusznych czasów?

Tak, utwory wydane na 7" singlach nie są dostępne

w serwisach streamingowych, ale to je

wyróżnia, gdyż były wydane przez sam zespół.

Ale zgadza się, daje to prawdziwym kolekcjonerom

coś, czego nie można zdobyć nigdzie indziej.

Jako, że sami jesteśmy kolekcjonerami,

wydawało się to być dobrym pomysłem.

Macie też kolejną wytwórnię, tym razem brytyjską

Dissonance Productions?

Pracujemy z Dissonance w Europie i The End

w Północnej Ameryce. Podpisaliśmy kontrakt

tylko na jedną płytę z High Roller i była to "In

Ruin". Dissonance wydawało się okazywać

największe zainteresowanie zespołem i naprawdę

podobał im się nowy album kiedy go usłyszeli.

Nie mieliście obaw przed związaniem się z

nimi, po wpadce z Earache?

Nie bardzo. Ich kontrakt był bardzo standardowy

- bez niespodzianek jasny i łatwy do zrozumienia.

Kontrakt z Earache był jak książka pełna

prawniczego żargonu, z całą masą podstępnego

gówna. Musielibyśmy pewnie wynająć

prawnika, który rzuciłby na to okiem i roz-


szyfrował za nas. Earache posiada więc prawa

do naszych albumów na zawsze.

W sumie Dissonance to chyba wymarzona dla

was firma, bo w jej katalogu można znaleźć

wiele klasycznego metalu, w tym wznowień

takich kapel jak choćby Raven czy Jaguar, więc

fani tradycyjnego heavy, kupując ich płyty np.

na ich stronie, mogą też zainteresować się

wami?

Dokładnie, wznowili dużo klasyków, więc nie

szkodziłoby kupić naszego albumu razem z

tamtymi do kolekcji.

Nie znaczy to jednak, że zerwaliście z The

End Records, bo wyda ona "New Gods" w

USA - po prostu muzyczny biznes zmienia się

teraz tak szybko, że warto mieć więcej niż jednego

wydawcę/dystrybutora na danym rynku,

bo dzięki temu może być on skuteczniejszy?

Tak, dobrze mieć więcej niż jedną wytwórnię

skupioną na swoim terenie, a może nawet da to

kolekcjonerom szansę na kupno innej wersji

albumu.

Zwraca też uwagę okładka "New Gods, zrywająca

z metalową sztampą - wygląda na to,

że przestały już was kręcić obrazki takie jak te

z "Chained To The Nite" czy "Burning Fortune"?

(śmiech)

Chcieliśmy zrobić okładkę, która przykułaby

uwagę ludzi, nawet jeśli nie mielibyśmy innych

powodów. Wydaje się, że połowa ludzi to pokochała,

a druga połowa jest bardzo zmieszana,

ale wszyscy wiedzieliśmy, że tak będzie kiedy

wybraliśmy ten projekt. Dobrze kiedy ludzie o

tym mówią, a nie są po prostu znudzeni. Myślę,

że skończyliśmy już z heavy metalowymi okładkami

typowymi dla lat 80. To wszystko wydaje

się być trochę niedojrzałe kiedy na to patrzę.

Nie poszło jednak o to, że obawialiście się oskarżeń

o seksizm, po prostu chcieliście spróbować

czegoś nowego, mieć też odmienne,

mroczniejsze i nie tak jednowymiarowe okładki?

Za starymi okładkami nie kryje się żadna historia,

są raczej nudne. Ale tak, zdecydowanie

chcieliśmy zrobić coś nowego i nieprzewidywalnego,

a nie przeciętną heavymetalową okładkę.

Dużo zespołów to robi i woleliśmy zrobić coś

innego. Zresztą teraz tego rodzaju okładki nie

są dobrym pomysłem, są za bardzo w stylu

Spinal Tap!

Foto: Cauldron

Nie odnosisz wrażenia, że ta poprawność polityczna

w każdej niemal dziedzinie życia wcale

nie jest taka dobra, bo czasem pewne rzeczy

trzeba nazwać po imieniu i zwykły dupek będzie

na przykład zwykłym dupkiem, a nie

"kimś nie do końca sympatycznym"?

Ta, ludzie są teraz zbyt poprawni politycznie,

ale wciąż istnieją też rasistowskie i seksistowskie

gnojki. Nawet gdyby wyszedł teraz nowy Type

O Negative, przeciętni ludzie byliby urażeni,

bo nie byłoby już tam miejsca na bycie ironicznym

prześmiewcą.

Podtrzymujecie też tradycję z poprzedniej płyty,

bo teraz też nagraliście utwór instrumentalny,

tyle, że znacznie krótszy, "Isolation".

Chyba też nie przypadkiem on też jest na

płycie pod ósmym indeksem: Dio zawsze miał

utwory tytułowe jako drugie na płycie, a Cauldron

ma instrumentale jako przedostatnie?

Cóż, musiałbym spojrzeć na okładki tych płyt,

by się upewnić, więc to było chyba podświadome,

bo aż do teraz nie zdawałem sobie z tego

sprawy! Te kawałki instrumentalne chyba tam

po prostu pasowały.

Z numerami tytułowymi nie mogliście tak postępować

z oczywistej przyczyny, bo poza

trzecim albumem na waszych płytach po prostu

nie ma tytułowych utworów! To, przypadek,

zaniedbanie czy świadoma decyzja?

Teraz wierzę, że była to świadoma decyzja.

Lubię kiedy zespoły nazywają albumy tytułem,

który podsumowuje wszystkie utwory, zamiast

tradycyjnego tytułowego utworu. A utwór

"Burning Fortune" na kolejnym albumie był odniesieniem

do "On Through The Night" Def

Leppard.

Zawsze deklarujecie, że zespół to dla was coś

więcej niż tylko sposób na zarabianie pieniędzy,

gracie muzykę, jakiej prywatnie jesteście

fanami, a do tego uwielbiacie koncerty - można

więc rzec, że wszystko układa się idealnie, ale

są też pewnie rzeczy, których zmienienie bądź

poprawienie zmieniłoby wasze życie na lepsze?

Z grania takiej muzyki nie ma pieniędzy, przynajmniej

dla nas. Zawsze to my wkładamy w to

dużo ze swojej kieszeni i z reguły się nie zwraca.

Pewnie, że fajnie byłoby żyć z muzyki, ale tutaj

nie będąc raperem na Soundcloud nie ma na to

szans.

Na początek pewnie wystarczyłoby, żeby każdy

mieszkaniec Kanady kupił choć jedną waszą

płytę, ze wskazaniem na tę najnowszą i

bylibyście już ustawieni do końca życia, bo to

dobrze ponad 35 milionów ludzi? (śmiech)

Tak, gdyby każdy w Kanadzie zapłacił dolara za

nasz album, już nigdy nie musielibyśmy pracować!

A już na poważnie: kanadyjska scena nie jest

może zbyt ceniona w świecie, ale mieliście i

wciąż macie, mnóstwo wspaniałych zespołów

rockowych i metalowych - liczysz, że za jakieś

15 lat Cauldron dołączy do grona Rush i innych

wielkich grup z waszego kraju, będziecie

tymi nowymi bogami, czy też wasze marzenia

są znacznie bardziej realistyczne?

Myślę, że jesteśmy bardziej realistyczni, ale kto

wie? Ludzie zawsze doceniają rzeczy raczej z

upływem czasu, zwłaszcza jeśli już by nas nie

było. Dam ci znać za piętnaście lat!

Czekam więc i dziękuję za rozmowę!

Dziękuję, nie możemy się doczekać koncertu w

Polsce! Pozdro!

Wojciech Chamryk, Paulina Manowska,

Natalia Skorupa

Foto: Cauldron

CAULDRON 37


(śmiech). W tych tytułach jest jakaś magia.

Night Demon to zespół stworzony do grania na żywo

Ekipa dowodzona przez Jarvisa Leatherby to jeden z bardziej obiecujących

i mających spory potencjał zespołów heavy metalowych zza oceanu. Właśnie

ukazała się ich pierwsza koncertówka pt. "Live Darkness". O niej i o zbliżających

się koncertach w Polsce udało mi się porozmawiać z liderem Night Demon.

HMP: Cześć Jarvis. Wasze koncerty w Polsce

są coraz bliżej. Czy jesteś gotowy na spotkanie

z tłumem polskich metalowców?

Jarvis Leatherby: Tak! Nasze ostatnie występy

w Polsce wspominam jako świetne Fani, których

tam mamy, są niezwykle oddani i pasjonują się

tym, co robimy. Spodziewamy się, że wszyscy

będą się dobrze bawić.

Czy zamierzasz zagrać w tym samym lub

podobnym zestawie, co na Waszym albumie

konceretowym "Live Darkness"?

Będzie nieco inna kolejność, ale oczywiście większość

piosenek będzie pojawi się na koncercie.

Porozmawiajmy o tym albumie. Czy uważasz,

że dobrym pomysłem jest wydać album koncertowy,

gdy ma się tylko dwie płyty studyjne

Zagraliści także cover utworu Midnight zatytułowan

"Evil Like a Knife". Dlaczego wybraliście

ten kawałek?

Kochamy Midnight. Są oni jednym z moich

ulubionych zespołów. Często słuchałem ich muzyki

i słyszałem w mojej głowie czysty śpiewny

wokal w wielu utworach. Odkąd nagrywaliśmy

album koncertowy w Cleveland w stanie Ohio,

pomyśleliśmy, że zaprosimy Athenara, by podszedł

i zaśpiewał z nami ten kawałek. Cleveland

to jego rodzinne miasto. Wyszło idealnie.

Ten album jest limitowany tylko do 1000 kopii.

Dlaczego?

To dotyczy tylko pierwszego amerykańskiego

tłoczenia

Czy myślisz, że jakikolwiek młody heavy metalowy

zespół mógłby w przyszłości być legendą

pokroju Iron Maiden, która wypełnia

duże hale i stadiony? A może lepiej jest, aby ta

muzyka była trzymana z daleka od głównego

nurtu. Jaka jest twoja opinia na ten temat?

Naprawdę nie wiem. Sądzę, że młode zespoły

heavy metalowe muszą znaleźć własną tożsamość,

jeśli chcą osiągnąć top i wyjść poza to poletko.

Kiedy młode zespoły, których członkowie

urodzili się po latach 80. przyjmują image, jakby

pochodziły z tamtej epoki i noszą taką modę,

to nie wygląda do końca autentycznie.

Niektóre edycje Waszej ostatniej studyjnej

płyty "Darknes Remains" zawierają dwa covery.

"Turn Up The Night" Black Sabbath" i

"We will Rock You "Queen. Co jest w tych

utworach takiego niezwykłego, że zdecydowaliście

się nagrać własne wersje?

"Turn Up The Night" było tym, co chcieliśmy

nagrać od dłuższego czasu. To jeden z naszych

faworytów Black Sabbath z okresu Ronniego

Jamesa Dio. Sam zespół rzadko grał to na żywo,

więc pomyśleliśmy, że tym bardziej to jest

rzecz w sam raz dla nas. "We Will Rock You" to

kawałek, który grywaliśmy zaraz po rozpoczęciu

działalności zespołu. Robiliśmy to tylko na żywo,

więc pomyśleliśmy, że dobrze będzie wreszcie

nagrać wersję studyjną.

na koncie?

Absolutnie. Night Demon to zespół stworzony

do grania na żywo. Mamy wystarczająco dużo

kawałków, aby wypełnić dwupłytowy koncertowy

album, a energia na żywo i surowa moc wyraźnie

pokazują, że to dobry krok. W tym czasie

chcieliśmy uchwycić sceniczny performance

zespołu. Jestem bardziej dumny z te koncertówki,

niż z czegokolwiek innego, co kiedykolwiek

żeśmy zrobili.

"Live Darkness" zostało wydane jako dwupłytowy

album audio. Czy są jakieś szanse,

aby ten materiał trafił także na DVD?

Nie. Nie chcieliśmy robić z tego video koncertowego.

W Internecie jest masę materiałów z koncertów

różnych kapel. My chcieliśmy zrobić

koncertówkę w oldschoolowym stylu. Możesz

zamknąć oczy podczas słuchania i wyobrazić sobie

siebie w tłumie pod sceną. To właśnie było

nasze zamierzenie

Foto: Nicolas Bremm

Powiedz mi, jak wyglądają Wasze przygotowania

do koncertów? Czy przed trasą gracie

więcej prób?

Obecnie nasz zespół dużo koncertuje. Dosłownie

z jednej trasy przeskoczyliśmy w drugą bez

przerwy między nimi, zatem jesteśmy dobrze

naoliwioną maszyną, grającą niemalże codziennie.

Wydaje mi się, że gdy ten cykl dobiegnie

końca, zrobimy sobie przerw , i przedyskutujemy

o wiele więcej, zanim ponownie wyruszymy

w długą trasę.

Bardzo interesującym kawałkiem jest "Maiden

Hell". Jest to nietypowy hołd dla Iron

Maiden. Czy możesz powiedzieć coś o tym

pomyśle?

Cóż, zaczęło się od napisania piosenki jako hołdu

dla zespołu gdzie śpiewałem o tym, jak są

fajni i jak bardzo ich kocham. Jednak brzmiało

to dla mnie trochę zbyt tandetnie i niezbyt szczerze,

więc zacząłem patrzeć na tylne okładki

płyt Iron Maiden i tekst sam się napisał!

Cover Queen znacznie różni się od wersji oryginalnej.

Czy nie uważasz, że dobrym zamieścić

go na albumie koncertowym?

Pierwotnie nie chcieliśmy żadnych. Jedynym

powodem, dla którego zamieściliśmy cover

Midnight, był fakt, że wokalista tej kapeli mógł

nam wówczas towarzyszyć na scenie.

Jak osiągnąłeś ten efekt wokalny w utworze

tytułowym?

Przepuściłem swój głos przez starą szafę leslie z

obracającym się rogiem. Już podczas pierwszej

próby brzmiało naprawdę fajnie, więc powtórek

nie było (śmiech)

Czy myślicie już o trzecim albumie studyjnym?

Dla wielu zespołów to właśnie trzecia

płyta jest punktem zwrotnym w karierze.

W listopadzie wrócimy do domu z trasy i zrobimy

sobie przerwę, żeby zacząć tworzyć nowe

rzeczy. Mamy już kilka fajnych pomysłów, ale

myślę, że stanie się to bardziej rzeczywistością,

kiedy będziemy mogli poświęcić temu trochę

więcej czasu na spokojnie. Jesteśmy zdecydowanie

gotowi, aby rozpocząć ten proces.

Bartłomiej Kuczak

38

NIGHT DEMON


Czy teksty są dla Was ważne?

Nie jesteśmy zespołem zaangażowanym politycznie

ani ideologicznie. Tak więc słowa traktujemy

jako uzupełnienie muzyki. Nie chcemy

zmieniać świata za pomocą naszych tekstów.

Nie jesteśmy zespołem zaangażowanym ideologicznie

Blackslash to kolejny z licznych młodych obiecujących heavy metalowych

zespołów zza naszej zachodniej granicy. Grupa młodych ludzi, którzy swą muzyką

hołdują tradycjom lat 70-tych oraz 80-tych. I dobrze, bo dzięki takim ludziom metal

ciągle żyje. O nowym wydawnictwie grupy pod tytułem "Lightning Strikes

Again" porozmawiałem z gitarzystą grupy Danielem Horderle.

HMP: Cześć Daniel. Bardzo się cieszę, że

mam możliwość przeprowadzenia wywiadu na

temat Twojego zespołu.

Daniel Horderle: Hej Bartek, tu Daniel. Z

przyjemnością odpowiem na Twoje pytania.

Patrząc na okładki Waszych płyt, widzę wyraźną

inspirację grafikami zdobiącymi płyty

Iron Maiden. Czy to celowy zabieg?

Oczywiście okładka wygląda podobnie do okładek

Iron Maiden, ale kiedy tworzyliśmy koncepcję

okładki, nie myśleliśmy o kopiowaniu Iron

Maiden. Chcieliśmy pokazać swój styl i myślę,

że nam się udało.

Kto jest autorem tej okładki i co sprawiło, że

zdecydowaliście się na współpracę z tą osobą?

Grafikę wykonał Dimitar Nikolov. Jest on osobą

znaną w metalowym środowisku z wielu

prac, takich jak plakaty Keep It True Festival,

które naprawdę robią wrażenie. Ogólnie jego

grafiki nam się podobają, zatem zdecydowaliśmy

się podjąć z nim współpracę.

Kto konkretnie założył Blackslash?

Nasz basista Alec Trojan był głównym inicjatorem.

Spotkałem go na imprezie i zapytał, czy

bym nie chciał grać w zespole, który planuje założyć.

O to samo spytał Chrisa Haasa, który

brał wtedy u niego lekcje gry na gitarze. Tak to

wszystko się zaczęło.

Ile mieliście wtedy lat?

Wszyscy byliśmy między 15 a 17 rokiem życia.

Kto jest autorem muzyki i tekstów?

Wszyscy razem. Każdy coś dorzuca od siebie.

Czasami nasz wokalista Clemens Haas przychodzi

na przykład z ładną melodią wokalu i

tworzymy dla niego instrumentalną część. Bywa

też na odwrót.

"Lightning Strikes Again" nie jest Waszym

pierwszym wydawnictwem, które ujrzało

światło dzienne w tym roku. Wydaliście split

album z projektem Witchtower zatytułowanym

"Tribute to Randy". Co to jest idea tej

płyty?

Chcieliśmy zrobić coś razem z innym undergroundowym

zespołem, więc skoro nadarzyła

się ku temu świetna okazja, musieliśmy ją wykorzystać.

Powiedz mi coś o Witchtower. Dlaczego zdecydowaliście

się na współpracę z tym projektem?

Witchtower to świetny zespół wpasowujący się

w nurt NWOTHM z pochodzący z Hiszpanii.

Uwielbiamy ich album "Hammer Of Witches",

a więc zapytaliśmyy ich, czy byłaby możliwość

wydania splitu. Spodobał im się ten pomysł i

tak powstał "Tribute to Randy". Jesteśmy bardzo

zadowoleni z wyniku. Mamy nadzieję, że w

przyszłości jeszcze dojdzie do naszej współpracy.

Bardzo dziękuję za ten wywiad.

Również dziękuję w imieniu Blackslash!

Bartłomiej Kuczak

Wasze okładki przypominają obrazki zdobiące

albumy Iron Maiden. Wasza muzyka jest jednak

trochę inna. Jakie są Wasze główne inspiracje?

Moje ulubione kapele to Toto, Accept, Striker

i Hibria. Ale każdy z członków słucha trochę

innego zestawu kapel i wrzuca te inspiracje do

muzyki Blackslash. Nasz basista na przykład

poza metalem również słucha funku.

"Lightnig Strikes Again" to świetny tytuł na

album. Który z Was to wymyślił?

W tej chwili już nawet nie pamiętam, kto dokładnie

to wymyślił. Dla nas "Lightnig Strikes

Again" jest kontynuacją "Sinister Lightning",

więc zdecydowaliśmy się nadać taki właśnie tytuł.

Utworem promującym Wasz album jest "Eyes

Of A Stranger". Dlaczego akurat ten?

To była nasza decyzja, aby wybrać akurat "Eyes

Of A Stranger". Myślę, że to jeden z najlepszych

kawałków, jakie kiedykolwiek nagraliśmy. Fajnie

też gra się go na żywo.

Wszyscy jesteście stosunkowo młodzi. Dlaczego

zdecydowaliście się grać muzykę, której

mogliby słuchać wasi rodzice? (śmiech)

Myślę, że to nie była decyzja, ale raczej naturalny

proces. Dorastaliśmy słuchając muzyki 70. i

80., ponieważ słuchali tego nasi rodzice. Z tego

powodu nasza muzyka jest taka, a nie inna.

Istniejecie jedenaście lat i wciąż macie oryginalny

skład. Jak Wam się to udało?

Zgadza się. Myślę, że to dlatego, że wszyscy jesteśmy

przyjaciółmi i poza muzyką wiele nas

łączy. Razem też jeździmy na festiwale i koncerty.

Poza Blackslash również mamy kupę zabawy.

Foto: Blackslash

BLACKSLASH

39


korzyści. Szczególnie Andreas ma inne podejście

do pisania utworów, a wspólne kompozycje

dają dobre wskazówki na przyszłość co do dalszego

rozwoju zespołu.

Nowy początek w zagłębiu rekinów

- Od dawna gdzieś tam z tyłu głowy roił nam się ten pomysł, aby Chris

pojawił się jako gość na naszym albumie. Teraz w końcu się udało, co nas niesamowicie

ucieszyło. Napędza kawałek, a jego barwa głosu jest po prostu cool -

mówi gitarzysta Frank J. Noras. Ale nie tylko z racji gościnnego udziału Chrisa

Boltendahla z Grave Digger warto sięgnąć po najnowszy album Wolfen, bo to

solidny power/thrash metalu w germańskim wydaniu:

HMP: Ostatnie dwa lata były dla waszego

zespołu nie tylko pracowite, ale też i nieco nerwowe,

bo jednak odejście wieloletniego gitarzysty

Björna, a do tego perkusisty Holgera to

nie drobiazg?

Frank J. Noras: Tak, było to dla nas nieoczekiwane,

jednak każda zmiana wiąże się z możliwością

dalszego rozwoju. Wprowadziliśmy

więc tę zmianę jako zachętę do jeszcze lepszego

działania i skorzystania z możliwości oferowanych

przez Andreasa Doetscha i Siegfrieda

Grütza oraz do podjęcia kolejnego kroku.

Co sprawiło, że ich poprzednicy zrezygnowali

z dalszego grania w Wolfen? Wypalili się, nie

angażowali się już na sto procent, a może postanowili

skupić się na życiu rodzinnym i zawodowym?

szybko stało się wiadome, że jest dla nas tą odpowiednią

osobą.

Dzięki temu zgraliście się pewnie znacznie

szybciej niż z zupełnie świeżym muzykiem i

mogliście przystąpić do prac nad następcą

"Evolution"?

Wspólna praca z obydwoma była bardzo łatwa

i szła nad podziw gładko. Z miejsca zrozumieliśmy

się w kwestiach muzycznych, ale także podeszliśmy

do siebie jak ludzie. Nie było żadnych

problemów podczas rozpoczęcia współpracy,

każdy by sobie życzył takiego początku.

Sześć płyt wydanych w 18 lat to niezły wynik,

tym bardziej, że jesteście przecież tak naprawdę

zespołem niezależnym, bo nigdy nie

wspierała was jakaś duża wytwórnia...

To chyba bardzo uskrzydlające uczucie, kiedy

coś idzie jak z płatka, a dobre pomysły i utwory

sypią się niczym z przysłowiowego rękawa?

Progres zawsze sprawia frajdę, poprzez tworzenie

nowych kompozycji i wymienianie się pomysłami.

Wybraliście więc na nową płytę tylko te najlepsze

według was utwory, bo i tak wyszedł

wam dość długi album?

Pod presją czasu skupiliśmy się głównie na tym,

aby napisać i opracować jak najlepsze utwory.

Ponownie pracowaliście z Martinem Buchwalterem

w Gernhart Studios. Jak myślisz to

chyba najlepsze rozwiązanie dla waszego

zespołu?

Znamy Martina bardzo długo i jak dotąd jesteśmy

bardzo zadowoleni z jego pracy. Nie widzimy

więc powodów, żeby zmienić coś, co się

sprawdza.

Ponoć uwinęliście się z nagraniami w tydzień,

co jest bardzo dobrym wynikiem - studio kosztuje,

nikogo już teraz nie stać na luksus marnowania

w nim czasu i trzeba być naprawdę dobrze

przygotowanym przed sesją, nie ma innej

opcji?

Do nagrań w studio przygotowywaliśmy się jak

zawsze bardzo intensywnie. Tak jak powiedziałeś,

czas w studio jest za drogi, aby iść do niego

nie przygotowanym.

W wypadku tej dwójki doszło do zmian w ich

życiu prywatnym i musieli dokonać wyboru.

Niestety nie było możliwe, aby dla zespołu dali

z siebie sto procent, oddalili się od nas i poszli

własną drogą. Życie to ciągłe zmiany.

Tak to już czasem bywa, ale szybko zwerbowaliście

na ich miejsce gitarzystę Andreasa

Doetscha i perkusistę Siegfried Grütza, który,

co ważne, grał już z wami wcześniej przez

kilka lat?

Zgadza się, Siegfried grał już z nami kilka lat. Z

tego powodu ta decyzja była dla niego bardzo

łatwa do podjęcia. Andreasa poznaliśmy gdy

graliśmy w naszym rodzimym mieście Koblencji.

Kiedy zaczęliśmy szukać nowego gitarzysty

Foto: Wolfen

Sześć albumów pojawiło się dzięki pomniejszym

wytwórniom. Nie mieliśmy jak dotąd możliwości

współpracy z dużą wytwórnią, ale ważniejsze

jest to że nasza obecna wytwórnia,

Pure Steel Records, w pełni nas wspiera i myśli

o nas.

Wiem, że część z utworów na "Rise Of The

Lycans" stworzyliście jeszcze przed skompletowaniem

składu, ale już całą resztę z nowym

gitarzystą - ten zastrzyk nowej energii dodał

wam animuszu również na polu twórczej aktywności?

Współpraca z Andreasem, ale także z Siegfriedem,

oczywiście przyniosła nam jeszcze więcej

"Rise Of The Lycans" to po części album koncepcyjny,

z racji tego, że cztery utwory tworzą

całość, zatytułowaną "Genesis Project"?

Tak i nie. Te cztery utwory są powiązane tekstowo,

ale ogólnie trudno mówić o albumie, że

jest konceptem. To był pomysł Andreasa Lipinskiego.

Ustawiliśmy te kawałki w odpowiadającej

nam kolejności i zamieściliśmy na

płycie.

Zabrakło wam czasu na rozwinięcie tej historii,

czy też uznaliście, że nie ma co przesadzać

i reszta utworów nie będzie z nią powiązana?

Jak już powiedziałem, to obraca się wokół idei

stworzenia albumu koncepcyjnego. Ale jak na

razie są to po prostu odrębne kompozycje z wiążącą

je historią.

W "Timekeeper" śpiewa gościnnie Chris Boltendahl

z Grave Digger i to dla was jest coś

specjalnego: nie tylko dlatego, że to legenda

niemieckiego metalu, ale też z racji tego, że to

pierwszy taki gość na waszych płytach?

Znamy Chrisa dość długo i byliśmy z Grave

Digger przed laty na trasie koncertowej. Od dawna

gdzieś tam z tyłu głowy roił nam się ten

pomysł, aby Chris pojawił się jako gość na naszym

albumie. Teraz w końcu się udało, co nas

niesamowicie ucieszyło. Napędza kawałek, a jego

barwa głosu jest po prostu cool.

Poznaliście się pewnie lepiej podczas tych koncertów

z Grave Digger, kiedy promowaliście

"Evilution"?

Znaliśmy ich już wcześniej. Andreas nasz wokalista

jest z nim zaprzyjaźniony i utrzymywał

z nimi kontakt.

Jak to się stało, że znaliście Chrisa Boltendahla

od tylu lat, a jakoś nigdy wcześniej nie

40

WOLFEN


doszło do tego, że rzucił hasło: "Hej, musicie

ruszyć z nami w trasę"?

Zawsze był problem z terminem, czasami nam

nie pasowało, a czasami oni byli zajęci. W 2014

roku podpasowało zarówno im i nam, i w końcu

wybraliśmy się wspólnie w trasę koncertową.

Moją pierwszą płytą Grave Digger był "Witch

Hunter" - zdaje się, że też jesteś ich fanem

od połowy lat 80., tak więc pewnie z tym większą

przyjemnością odpowiedziałeś pozytywnie

na tę propozycję?

Oczywiście byliśmy strasznie rozemocjonowani,

że mamy możliwość odbycia trasy koncertowej

z legendą, oraz tym, że będziemy mieć go na naszym

albumie. Kto by tego sobie nie życzył? Jako

nastolatek kupowałem jego płyty, a teraz

mogłem być z nim w trasie i a jego głos zaszczycił

jeden z naszych utworów.

Przez te lata byliście już w różnych wytwórniach,

co zwykle kończyło się to dla was niezbyt

dobrze - liczysz, że z Pure Steel Records będzie

inaczej i znaleźliście wreszcie spokojną przystań?

Obecnie wydaliśmy trzeci krążek dla Pure Steel

i jesteśmy z tego zadowoleni. Nie jest łatwo wybić

się ponieważ branża muzyczna to zagłębie

rekinów. Tym bardziej cieszy nas, że mamy wytwórnię,

która w nas wierzy i nas wspiera.

Niebawem będziecie obchodzić jubileusz 25-

lecia działalności. Ćwierć wieku to kawał czasu,

a zważywszy na to, że większość z tych lat

przyszło wam działać w okresie niezbyt przychylnym

dla tradycyjnego metalu, a teraz coraz

ciężej jest utrzymać zespół z przyczyn finansowych

to jest to nie lada osiągnięcie?

Muzyka jest i pozostanie naszą pasją. Kasa nigdy

nie grała głównej roli. Kto zaczyna grać muzykę

dla kasy jest skazany na porażkę. Muzyka

to pasja. Jakość muzyki nie powinna być uzależniona

od komputera, który powinien stać się

jedynie środkiem pomocniczym. Muzyka wypływa

z serca i duszy.

Macie jakieś plany w związku z tym jubileuszem,

na przykład jakiegoś specjalnego koncertu

z niespodziankami dla fanów, typu

udział dawnych muzyków, albo sięgnięcie po

utwory nie grane od wielu lat?

Nie, co do tego nie ma jakiś konkretnych planów.

Zobaczymy co się wydarzy.

Promując "Evilution" zagraliście ponad 50 koncertów,

nie ograniczając się tylko do terenu

Niemiec - przy "Rise Of The Lycans" będzie

podobnie?

Zagramy tyle koncertów ile będzie możliwe. Festiwale

i kluby są na na tej liście.

HMP: Cześć! Czy dobrze to rozumiem? Zaczęliście

waszą przygodę z muzyką jako Infrared

w 1985? Możesz mi wytłumaczyć dlaczego

nie stworzyliście nic poza jednym demo w

tamtym czasie?

Mike Forbes: Głównym powodem dlaczego nie

mieliśmy więcej nagranych i wydanych nagrań

były pieniądze. Zespół nie miał funduszy by

wyprodukować coś więcej niż demo. Wiele pomysłów

zostało przez nas zebranych i opracowanych,

jednak reszta materiału nie była na tyle

gotowa, by ją nagrać.

Skrótowiec R.I.P może mieć naprawdę różne

znaczenia. Spotkałem się już z utworami takimi

jak "Rest in Pieces" czy "Rest in Pain". Jednak

"Recognition in Power" jest dość oryginalny

w porównaniu do tych poprzednich. Kto

wpadł na pomysł by tak rozwinąć ten skrótowiec?

Albo Armin bądź Shawn (basista z pierwszego

składu) wpadł na pomysł z "Recognition in Power".

Wydawało się to zbyt łatwe dla nas, by

użyć tego utartego znaczenia R.I.P. i czuliśmy,

że właściwym będzie napisać inne znaczenie tego

terminu.

Czerp z tego przyjemność!

Powiesz Kanada w kontekście muzyki metalowej, to najpewniej ktoś Ci

odpowie, że Voivod albo wspomnie o Razor, Infernal Majesty czy Exciter. Co by

nie mówić, oprócz wymienionych, Kanada ma kilka zespołów, które nie przebiły

się do szerszej świadomości w latach 80. i 90. Są to takie grupy jak Aggression,

D.B.C. oraz Infrared. Miałem przyjemność porozmawiać z basistą i wokalistą tego

ostatniego zespołu, Mikiem Forbesem, na temat ich historii, muzyki z Kanady

oraz retrospekcji wojny w kulturze. Zapraszam.

Jak możemy zdobyć wasze demo "R.I.P."?

Wiem, że możemy je znaleźć po prostu na

Youtube, jednak czy jest to w Twojej opinii

właściwa droga by posłuchać muzyki z waszego

dema?

Obecnie Armin ma jedną kopie i wątpię, aby

myślał, żeby się nią podzielić. Poza tym jest pewnie

parę kopii w podziemiu metalowym, jednak

wydaje mi się, że jest to ciężka rzecz do

znalezienia. Nas interesuje tylko możliwość posłuchania

starego dema i porównania go z muzyką

z naszych kolejnych albumów.

Czy mógłbyś powiedzieć nam więcej na temat

kanadyjskiej sceny metalowej z lat 80. widzianej

z Twojej perspektywy?

Kanadyjska scena metalowa z lat 80. dała trochę

wspaniałych zespołów. Część z nich wciąż

produkuje nową muzykę i daje koncerty. Zespoły

takie jak Anvil, Annihilator, Exciter, Razor,

Sacrifice oraz Sword wciąż tworzą wspaniałą

muzykę i aktywnie koncertują i jeżdżą w trasy.

Sam czas był naprawdę ekscytujący. Była wtedy

kanadyjska stacja telewizyjna Much Music,

która miała weekendowe show o nazwane "Power

Show". Nasz teledysk do "Thoughts Caught

(In Between)" był puszczony na tej stacji, co

zwróciło uwagę na nasz zespół.

Wasza kapela rozpadła się w 1990. Mógłbyś

powiedzieć coś więcej o tym?

W tym czasie, było wiele rotacji w zespole i sam

skład nie był zbytnio stały. Wyglądało to na

czas, w którym zespół powinien zejść ze sceny.

Co robiliście po 1990?

Część członków Infrared przez te lata kontynuowała

tworzenie muzyki w innych zespołach.

Cały czas mieliśmy ze sobą stały kontakt. Shawn

Thompson przeniósł się do Miami, gdzie

reszta pozostała w Ottawie.

Jak opiszesz wasze pierwsze LP po powrocie?

Debiut "No Peace" okazał się być dokładnie

tym, co domyślnie zespół planował zrobić. Cała

muzyka na ten album została napisana w latach

80., jednak kompozycje zostały opatrzone nowoczesną

produkcją, która sprawiła, że te

utwory brzmią ciężko i mocno. Było tam kilka

Tak więc jubileusz jubileuszem, ale werwy i

energii wam nie brakuje, co zamierzacie udowadniać

ze sceny tak często, jak tylko się da?

Zawsze na naszych koncertach pokazujemy naszym

fanom, że nie jesteśmy sztucznym zespołem.

Gramy na żywo i ta energia udziela się

naszym fanom. Real metal for real fans!

Wojciech Chamryk & Aleksandra Eliasz

Foto: Infrared

INFRARED 41


utworów, które zostały napisane w latach 80.

oraz te, które ukazały by się wcześniej bądź

później.

Czy mógłbyś porównać utwory z waszego

dema do aranżacji z debiutu?

Wersje ostateczne są definitywnie o wiele bardziej

dopracowane, niż te, które były na demo.

Poprawianie tych utworów w taki sposób, który

uznaliśmy, że mogłyby one zabrzmieć lepiej było

interesującym przeżyciem. Infrared w latach

80. był złożony z nastolatków, jednak te utwory

zostały napisane dojrzale i z doświadczeniem.

Te kompozycje zostały przez nas poprawione

(przynajmniej tak uważamy).

Przejdźmy do waszego najnowszego albumu.

Na początek bardzo zastanawia mnie okładka

na wasz album, "Saviours". Pozwólcie, że przejdę

do rzeczy: na pierwszym planie mamy żołnierzy

z hełmami M1, niemieckimi i amerykańskimi

uniformami oraz niemieckim uzbrojeniem

z drugiej wojny światowej (MP40 na

okładce wygląda dość dziwnie). Możesz powiedzieć

o tym więcej? Co chcieliście przekazać

tym zmieszaniem?

Mamy świadomość tych niedokładności w grafice.

Naszą intencją nie było rzetelne oddanie

realiów historycznych, a bardziej sam fajny wygląd

okładki. Rozumiejąc Twój punkt pragnę

napisać, że pomieszanie niemieckich i amerykańskich

uniformów i uzbrojenia nie było aż

tak niespotykane po obu stronach frontu, tak

więc Alianci korzystali z broni państw Osi i vice

versa. Poza tym, te miotacze ognia wyglądają

bardzo czadowo.

Masz rację. Chociażby podczas operacji Barbarossa,

gdzie Niemcy używali zdobycznej

broni ręcznej i pancernej. Jeśli chodzi o czadowe

przedstawienia: to co sądzisz o grach, które

przedstawiały konflikty takie jak Druga Wojna

Światowa (np. "Company of Heroes 2" czy

"Call Of Duty"), bądź obecne konflikty (np.

"Battlefield 3")? Czy uważasz, że tworzenie

gier opartych na historycznych wydarzeniach

jest w porządku?

Nikt z członków Infrared nie gra w gry komputerowe,

więc nie mamy zbyt wiele do powiedzenia

w tym temacie. Jesteśmy przeciwni konceptowi

wojny i rozumiemy to, że wiele osób gra w

gry komputerowe, po to by poczuć jakby naprawdę

brali udział w prawdziwych historycznie bitwach.

Mówiąc to, nie zamierzamy tu gloryfikować

wojny.

Co sądzicie o historii samej w sobie? Tu mam

na myśli o sposobach zdobywania informacji o

przeszłości oraz o sposobach jej (historii) nauczania.

Wierzymy w to, że wiele rzeczy może i powinna

uczyć historia. Zarówno dobrych jak i złych.

Jeśli jakieś błędy miały miejsce w historii, to

ważne jest to, by się na nich uczyć, w celu uniknięcia

powtórzenia tych błędów.

Czy uważasz, że muzyka Infrared uczy ludzi

na temat wojny? W sensie, że twoje utwory są

czymś w rodzaju ostrzeżeń?

Nie uważamy siebie za ekspertów w żaden sposób,

niezależnie czy odnosimy się do tematu

wojny czy do tematu uczenia o niej. Mamy swoje

opinie i używamy wydarzeń historycznych

jako fabuły do części z naszych utworów. Myślę,

że to może być uznane za "uczenie" o wojnie

w pewnych wypadkach, jednak nie było to

naszym celem. Przy takim istocie, nasze utwory

mogą być uznane za przestrogi.

Wracając już od tematu wojny. Wasza grafika

na najnowszy album, pomijając już te "historyczne

niedociągnięcia" wygląda dobrze. Czy

mógłbyś powiedzieć coś więcej o artyście który

ją stworzył?

Artystą, który ją stworzył jest Jobert Mello z

Brazylii. Skontaktował się z nami ze swoimi

pracami, których jeszcze nie wykorzystał do innych

projektów. Poprosiliśmy go by dopracował

parę szczegółów, w celu lepszego przekazania

przesłania, które chcieliśmy zamieścić w grafice

albumu. Współpraca była naprawdę dobra i jesteśmy

zadowoleni z jej wyników.

Wasze materiały wideo wyglądają dobrze.

Czy mógłbyś coś powiedzieć o stronie produkcyjnej

związanej z teledyskami?

Mieliśmy duże szczęście, mogąc pracować z naprawdę

wspaniałymi ludźmi nad naszymi teledyskami.

Jedną z tych postaci jest James Ramsay

(z Skytography). Ma on naprawdę wspaniałe

pomysły i tworzy wysokiej jakości teledyski.

Pracujemy z Jamesem dość blisko, w celu stworzenia

czegoś naprawdę zapadającego w pamięci

i jednocześnie estetycznego wizualnie.

Muszę powiedzieć, że naprawdę wiecie jak

stworzyć promocyjną witrynę internetową.

Jest responsywna (skaluje się na różnych urządzeniach)

i wygląda jak coś, co zostało stworzone

przez profesjonalistę. Mógłbyś powiedzieć

coś o niej?

Część z członków naszego zespołu ma trochę

doświadczenia z zakresu informatyki, które prawdopodobnie

pomogło w zaprojektowaniu tej

strony. Witryna została głównie stworzona

przez Armina. On odpowiada też za jej konserwację.

Czy macie jakieś porady dla młodszych zespołów,

na temat tego jak prowadzić promocję

zespołu?

Jest naprawdę trudno być dostrzeżonym wśród

tej całej muzyki do przesłuchania. Jedyną radą

jaką możemy zaproponować to bycie szczerym

wobec siebie, robienie tego co robisz najlepiej i

czerpanie z tego działania przyjemności. Graj

tak dużo jak tylko możesz i pracuj z dobrymi

ludźmi.

Czego możemy się spodziewać po waszych

koncertach?

Sporej dawki energii, thrashowego natarcia, po

których publika będzie nienasycona.

Co zamierzacie robić w najbliższej przyszłości?

Zamierzamy zagrać koncert w legendarnym

Piranha Bar w Montrealu w środku sierpnia.

Po tym będziemy supportem dla wspaniałego

Venom Inc. w naszej rodzinnej miejscowości.

Wkrótce zamierzamy pracować nad naszym kolejnym

teledyskiem, którym się bardzo ekscytujemy,

jak i jego wydaniem. Miejcie na nie oko...

Jeśli powiem dobry, niedoceniany kanadyjski

thrash metalowy album z lat 80., to powiesz?

Pomimo tego, że ten zespół/album nie jest koniecznie

thrashem, Sword - "Metalized", jak

dla mnie jest zespołem/albumem, który wiele

osób przegapiło. Jeśli nie jesteś z nim zaznajomiony,

to proszę sprawdź go. Nie zawiedzie

Cię.

Dziękuje za wasz czas. Ostatnie słowa należą

do was.

Dziękuje Ci za Twój, jak i waszych czytelników

czas oraz zainteresowanie Infrared. Przypominam,

że jest wiele naprawdę ekscytujących

rzeczy, które się wydarzą w tym i w przyszłym

roku. Miejcie na nas oko!!!

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

HMP: Cześć Nick. Europejczycy zazwyczaj

określają Waszą muzykę jako "US Metal".

Jak mógłbyś zdefiniować ten gatunek dla początkujących

metalowców?

Nick Giannakos: Cóż, myślę, że to co gramy

bardziej przypomina power metal niż cokolwiek

innego. Bardzo melodyjny i szybki nawiązują

starego Helloween.

Wretch pochodzi z Cleveland. Czy jest to dobre

miejsce na rozwój heavy metalowego zespołu?

W latach 80-tych, kiedy zaczynaliśmy, Cleveland

był całkiem niezłym miejscem dla heavy

metalu. Było wiele miejsc do zagrania, teraz

większość z tych klubów już nie istnieje lub

zmieniły swój profil.

Powstaliście w 1984 roku. Po wydaniu kilku

dem, zawiesiliście swą działalność. Jakie były

ku temu powody?

W późnych latach 80-tych mieliśmy problemów

wewnętrznych, które doprowadziły nas do rozwiązania.

Również ważny w tej kwestii był brak

zainteresowania jakiejkolwiek wytwórni płytowej

naszym zespołem.

Około 2003 roku wznowiliście działalność. Kto

był głównym inicjatorem?

Bill Peters skontaktował się ze mną i powiedział,

że zamierza wydać kompilację dla Auburn

Records i zapytał mnie, czy myślę, że któryś

z chłopaków z Wretch byłby zainteresowany

reaktywacją. Skontaktowałem się z chłopakami

i wszyscy byli podekscytowani pomysłem.

Nie zapomniałeś podczas przerwy, jak grać

stare rzeczy?

(Śmiech) Tak! Żebyś wiedział, że wielu rzeczy

pozapominałem. Musiałem znaleźć stare taśmy,

aby nauczyć się kilku partii. Na szczęście poszło

to dość szybko.

Jedynymi oryginalnymi członkami jesteś Ty i

Jeff Currenton. Wygląda na to, że macie problemy

z zebraniem stabilnego składu. Czemu?

Cóż, większość muzyków, którzy przewinęli się

przez zespół w przeszłości, nie miała takiego samego

pędu i pasji, więc szukaliśmy dotąd, aż

Foto: Jon Lichtenberg

42 IFRARED


znaleźliśmy idealnych gości.

Pędzimy do przodu sto razy szybciej

Ten pochodzący z Cleveland zespół to nie nowicjusze. Ich historia sięga

jeszcze lat 80-tych, jednak brak zainteresowania ich muzyką sprawił, że musieli

zawiesić swą działalność. Powrócili w 2006 roku debiutanckim albumem "Reborn",

którego reedycja właśnie trafiła na rynek. Oddajmy głos gitarzyście Nickowi

Giannakosowi.

Proszę, powiedz w takim razie coś o obecnych

członkach Wretch.

Mike Stephenson, drugi gitarzysta, jest jednym

z moich dawnych uczniów gry na gitarze.

Był zdecydowanie najlepszym uczniem, jakiego

kiedykolwiek miałem, gdy potrzebowaliśmy

drugiego gitarzysty, od razu pomyślałem o nim.

Tim Frederick, basista, jest po prostu prawdziwym

wymiataczem. Jest on w zespole najdłużej

zaraz za Jeffem i mną. Juan Ricardo to zdecydowanie

najlepszy wokalista, z jakim kiedykolwiek

pracowałem. Jeff Curinton, perkusja, szalony

dobry perkusista i bardzo dobry stary przyjaciel.

Dlaczego zdecydowałeś się umieścić tam cover

grupy Breaker pod tytułem "Touch Like

Thunder"?

"Touch Like Thunder" to pomysł Colina Watso-

którym wspomniałeś. Czy nie odczuwacie

jego braku? Jesteście cały czas z nim w kontakcie?

Colin to świetny wokalista. Po nagraniu albumu

miał wiele problemów zdrowotnych. Po pewnym

czasie bardzo trudno mu było koncertować.

Uznał, że nie może utrzymać naszego tempa

i rozstaliśmy się. Nie rozmawiałem z nim od

lat. To bardzo skryty człowiek, mam nadzieję,

że jeszcze kiedyś dane nam będzie porozmawiać.

Co z koncertami? Jak wygląda frekwencja na

Waszych występach??

Gdy gramy koncerty na miejscu, nie mamy zbyt

dużej publiki. Nie wiem sam dlaczego. Wracamy

do Europy w marcu 2019 roku. Ludzie wydają

się nas tam kochać. Myślę, że rodzaj metalu,

który gramy, wydaje się tam znacznie

Na co najbardziej zwracasz uwagę, kiedy rekrutujesz

nowego członka?

Kiedy szukamy nowego gościa do zespołu, zwykle

szukamy wspaniałych muzyków i kogoś, z

kim nam będzie po drodze również w innych

kwestiach.

Ukazała się nowa wersja Waszego debiutanckiego

albumu "Reborn" wydanego przez Pure

Steel Records. Co możesz powiedzieć o tej

wersji?

Remastering jest niesamowity! Brzmi potężnie!

Cieszę się, że te utwory nadal brzmią świetnie i

mimo upływu czasu nie straciły nic.

Foto: Wretch

Co Wam dała współpraca z tą wytwórnią?

Pure Steel Records naprawdę uratowało ten

zespół. Wszystko nam szło jak krew z nosa i potrzebowaliśmy

pomocy. Odkąd podpisaliśmy z

nimi kontrakt, kilka razy byliśmy w Europie i

pędzimy do przodu sto razy szybciej.

na, naszego dawnego wokalisty. Poza tym chłopaki

z Breaker są naszymi dawnymi przyjaciółmi

i pomyśleliśmy, że byłoby fajnie to zrobić.

"Reborn" był ostatnim albumem nagranym z

Waszym oryginalnym wokalistą Colinem, o

bardziej akceptowany.

Bartłomiej Kuczak


prostu na celu wyjście w świat i znalezienie

wokalisty.

Jesteśmy częścią watahy!

Kanadyjczycy zadebiutowali w maju 2018 krążkiem w tradycyjnej estetyce

(nic dziwnego, że masteringiem zajął się Olof Wikstrand z Enforcer). Przed

nim nagrali demo będące zwyczajnie zapisem próby. Robią zdjęcia Polaroidem,

kreują klasyczne plakaty koncertów - idą przed współczesny świat w bardzo klasycznym

stylu. Spokojnie odnaleźliby się w 1985 roku. Rzeczowo, ciekawie i mądrze

o działalności Manacle opowiadał nam lider kapeli, Inti Paredes.

HMP: Niemal cały wasz wizerunek ma kierować

słuchacza do lat 80. Czujecie się częścią

nurtu "retro metalu"? Utrzymujecie kontakt z

innymi tego rodzaju kapelami, grafikami i

wytwórniami? A może raczej jesteście "samotnymi

wilkami" w tej dziedzinie?

Inti Paredes: Myślę, że brzmimy trochę jak

heavy metal z lat osiemdziesiątych, ale nie nazwałbym

tego "retro". Według mnie gatunek

muzyki nie powinien być ograniczany przez ramy

czasowe, a heavy metal będzie żył wiecznie!

Jesteśmy w kontakcie z kilkoma zespołami i wydawcami,

również zagranicznymi, które mają

podobny styl do naszego. Scena w Toronto to

wielka centrala muzyków z całego świata, również

w miarę bogata w metal. Nie jesteśmy samotnymi

wilkami, jesteśmy częścią tej watahy!

W Waszej muzyce słychać inspiracje Omen,

Exciter czy europejskimi zespołami lat 80.

Tamte kapele w latach 80. po prostu chciały

grać szybciej, mocniej, a heavy metal sam ewoluował.

Wy jesteście w innej, trudniejszej

sytuacji. Tworzycie coś własnego w już stworzonym

muzycznym świecie. Jak Wam się

udaje złapać balans między świeżością a naśladownictwem?

Myślę, że nie można jasno określić kiedy muzyka

ewoluuje, po prostu tak się dzieje. Ludzie

pewnie myśleli, że żyją w ostatecznej fazie rozwoju

muzyki kiedy zespoły takie jak Black Sabbath

stworzyły heavy metal. Są też grupy, które

jeszcze bardziej rozwijały ten nurt, dodając do

niego swoją inwencję, jak na przykład Omen

albo Exciter. My po prostu patrzymy na to

wszystko i próbujemy dodać do tego jeszcze

więcej naszego stylu. Myślę, że ta "świeżość" pochodzi

z zapału i kreatywności, a imitacje z

braku pomysłów.

Wasze pierwsze wydawnictwo nosi tytuł

"Rehersal Tape". Rzeczywiście jest to to, co

znaczy tytuł? Tym sposobem Wasze demo

stało się tym, czym tego typu wydawnictwa

były w przeszłości. Dlaczego świadomie rezygnujecie

z łatwych rozwiązań dzisiejszej technologii?

Jest to dokładnie to, na co wskazuje tytuł, nagranie

z jednej z naszych prób. Jakość jest słaba,

ale ma moc i jest bardzo surowe. Myślałem, że

tak będzie łatwiej! Ale jest to na pewno coś w

stylu starszych zespołów, które przed nagraniem

faktycznego demo zaczynały właśnie od

taśm z ich prób. "The Rehersal Tape" miało po

Na Facebooku umieściliście zdjęcia robione

Polaroidem. Chcieliście by wyglądały bardziej

"retro" czy to też wyraz buntu przeciwko technologii?

(śmiech)

Cóż, myślę, że są to obie te rzeczy na raz

(śmiech). Lubię styl Polaroidów, mają dość specyficzną

"magię" i jakość, którą trudno imitować

cyfrowo. Owszem, po części stawiam się technologii,

ale bardziej jej aspektom, które zajmują

zbyt dużo naszego życia i odciągają nas od świata

rzeczywistego.

W maju graliście z Hammerfall. Nawet oni

trafili wraz z Wami na retro plakat. Czyj był

to pomysł?

Tak się składa, że to ja zaprojektowałem ten

plakat, więc musiał wyglądać klasycznie!

Jak wspominasz ten występ?

Ten koncert był wspaniały, Hammerfall to

świetny, energiczny zespół. Bardzo lubię Flotsam

& Jetsam, więc granie razem z nimi było

bardzo ekscytującym przeżyciem. Jest to kolejny

zespół pełen mocy, zagrali dużo utworów z

"Doomsday For The Deceiver" i kilka nowych

kawałków, które również były bardzo dobre. Po

koncercie rozmawiałem trochę z Ericiem AK i

Michaelem, nawet podpisali moją kasetę, krótko

mówiąc - bardzo mili i skromni ludzie.

Wasza płyta ma świetne brzmienie. Ciepłe,

analogowe, głębokie a jednocześnie surowe.

Przypomina mi nieco pierwsze płyty Running

Wild. Jak osiągnęliście ten efekt?

Całe uznanie powinno spaść na dwóch ważnych

ludzi: Johna Dinsmore, który odwalił kawał

dobrej roboty jako inżynier dźwięku i prowadził

nas przez sesje nagraniowe, tym samym pomógł

nam dać z siebie wszystko i Olofa Wikstranda,

który zmiksował i zmasterował całą płytę. To

człowiek, który doskonale rozumie heavy metal

i umożliwił nam osiągnięcie dokładnie tego, co

chcieliśmy osiągnąć. Mam nadzieję, że będę

miał okazję współpracować z tą dwójka przy następnym

albumie.

Wokalista brzmi jak skrzyżowanie Geoffa

Tate'a z Michaelem Kiske. To przypadek czy

inspiracja?

I przypadek i inspiracja. Jesteśmy wielkimi fanami

i Queensryche i Helloween, ale głos Kevina

jest naturalny i nie jest wymuszoną imitacją.

Kiedy był na przesłuchaniu do zespołu, nie miał

żadnego doświadczenia jeżeli chodzi o wokal,

więc nie oczekiwałem po nim wiele, ale bardzo

pozytywnie nas zaskoczył gdy pokazał co potrafi.

Niektórzy ludzie mają po prostu "to coś" w

sobie od urodzenia!

Foto: Manacle

Na płycie słychać chórki w postaci okrzyków.

Z miejsca kojarzy mi się to z Warlock czy

Stormwitch. We współczesnym heavy metalu

prawie nie stosuje się takich zabiegów. Jak

powstają one w Manacle? Wsłuchujecie się w

inne, stare płyty czy powstają one bardziej

spontanicznie? To rzeczywiście takie trudne?

Zazwyczaj spontanicznie wpadamy na pomysł

by położyć szczególny nacisk na niektórych

słowach albo frazach, czasem też na momencie

dla wokalisty na złapanie oddechu, ale dla mnie

jest to nieodłączna część heavy metalu. Nigdy

nie myślałem o tym za bardzo, ale być może jest

to bardziej charakterystyczne dla europejskich

zespołów, a Stormwitch i Warlock słuchałem

zbyt dużo by się na tym skupiać. Niemieckie zespoły

mają na pewno do tego talent. Oczywiście

44

MANACLE


Limitom mówię nie!

Okładka niczym z lat 80., a na płycie surowy heavy/power metal równie

typowy dla tamtej dekady - Australijczycy z Road Warrior grają na swym debiutanckim

albumie z energią godną pozazdroszczenia, a do tego deklarują, że na pewno

nie skończy się na tej płycie, a i koncertów będzie stopniowo coraz więcej, również

w Europie:

mistrzem w tej dziedzinie jest Accept!

"Witches Hallow" zaczyna się od sola na perkusji.

Skąd taki pomysł?

Myślę, że Jake się rozgrzewał przed podejściem

do nagrania i ktoś zasugerował, żeby jego

perkusja pełniła funkcję intro. Mieliśmy dużo

energii i chcieliśmy zadebiutować naszymi talentami.

Solówka na perkusji? Czemu nie!

"Live Fast, Die Fast" świetnie pasuje do klasycznej,

heavymetalowej muzyki. Jak bardzo

serio traktujecie ten przekaz?

"Live Fast..." było pierwszym trackiem Manacle,

który napisałem, poważny jest tylko połowicznie,

w młodocianym podejściu. Jest bardziej

o byciu wolnym i życiu nie po to, żeby

usatysfakcjonować kogoś. Jest też o odrzuceniu

strachu przed śmiercią, życiu dla siebie, chodzeniu

swoimi ścieżkami. Nie jest do końca o życiu

szybko i umieraniu szybko, ale o życiu bez

ograniczeń stawianych przez kogokolwiek, bo

wszyscy i tak umrzemy, nawet szybciej niż się

tego spodziewamy.

Na koniec bardziej osobiste pytanie. Byłam w

Toronto wiele razy. Niezbyt często widuje się

tam ludzi, których podejrzewałabym o przynależność

do świata metalu. Może to chodzi o

to, że zawsze jestem tam zimą i po prostu tego

nie widać? (śmiech) Gdzie znajdują się stricte

"metalowe" miejsca w Toronto?

Myślę, że część z nas chciałaby zamarznąć zimą

w skórzanych kurtkach, ale nie powiedziałbym,

że Toronto jest miastem metalu, zwłaszcza zimą.

Pracuję w miejscówce o tematyce metalowo-punkowej

o nazwie "Coalition", gościmy

tam świetne koncerty. Miejsce to gra dużą rolę

jako centrum sceny metalowej. Manacle ostatnio

grało w "The Doors Pub" w Hamilton, niedaleko

Toronto, polecam to miejsce każdemu.

To dość przytulny metalowy pub, oprócz koncertów

amatorów można tam też zjeść świetne

tacos! Mimo, że w Toronto jest kilka dobrych

miejscówek to metal wciąż nie jest tam (albo w

Ameryce Północnej ogółem) tak mainstreamowy,

by takich miejsc było więcej.

HMP: Wszyscy graliście wcześniej w licznych

zespołach, ale ekstremalny metal. Ta fascynacja

bardziej tradycyjnym heavy wyszła w końcu

na plan pierwszy i tak powstał Road Warrior?

Denny "Denimal" Blake: Dorastałem słuchając

klasycznego hard rocka i heavy metalu, ale zanim

zaczęłam grać, najnowszym "trendem" był

thrash i wczesny death metal, więc wszyscy moi

przyjaciele i ja założyliśmy tego typu zespoły.

Tak naprawdę to wtedy jeszcze nikt z nas nie

umiał grać przekonująco klasycznego heavy metalu.

W miarę, jak dojrzewałem, stawałem się

bardziej świadomy umiejętności pisania kawałków

i doceniałem talent starszych zespołów.

Pisałem sporadycznie songi heavymetalowe

przez długi czas, ale nadszedł moment, w którym

wiedziałem, że muszę coś z tego skompilować.

Założyłem więc heavymetalowy zespół,

który rozpadł się kilka lat temu. Ale nie straciłem

wtedy dobrego nastawienia do tego co robię,

skupiłem się na tworzeniu muzyki, która

szybko przerodziła się w Road Warrior.

Australia, "Mad Max", heavy metal - trudno o

lepsze skojarzenie, stąd wasza nazwa, zaczerpnięta

z tego kultowego filmu? A ponieważ

szyld Mad Max wykorzystała już w latach

80. niemiecka grupa, to wy sięgnęliście po

Road Warrior, chyba nawet jeszcze lepszy dla

metalowej kapeli?

A tu cię zdziwię, bo właśnie nie! Mad Max nie

miał tu nic do rzeczy. Słyszałem tylko, że jest

taki filmu o tytule "Mad Max 2". Niedługo po

tym, gdy rozpocząłem projekt mój kolega, Josh

z HMH Records, zwrócił mi na to uwagę. Z

perspektywy czasu uważam, że jest to idealna

nazwa, biorąc pod uwagę nasze pochodzenie.

Kultywujecie dawne tradycje nie tylko w sensie

muzycznym, ale też w innych aspektach, bo

debiutanckie demo "Ignition" wydaliście na kasecie?

Podjąłem wyzwanie, chcę udowodnić, że nowoczesna

technologia wcale nie pomaga muzyce.

Niektóre rzeczy nie wymagają zmiany. Jeśli mężczyzna

idzie do eleganckiej restauracji, powinien

włożyć smoking, bo trój odpowiedni do

okazji przetrwał próbę czasu. Zobaczymy czy

tak samo stanie się z heavy metalem. Kasety są

wciąż świetnym nośnikiem jeśli chodzi o dema

czy albumy. Czasy są co prawda już inne i większość

ludzi nie ma już wielkich radiomagnetofonów

z wież z magnetofonami, ale widać, że za

za tym odrodzeniem stoi jakiś powód. Cyfrowe

platformy są dobre do dystrybucji na początek,

lecz powodują absolutne przesycenie sceny muzycznej,

bo dużo beznadziejnych zespołów

przesłania te, które są warte odkrycia. Dlatego

nasze demo "Ignition" zostało wydane na kasecie

i jego drugi nakład jest już wyprzedany.

Warto jednak podkreślić, że nie jest to tak, iż

dopiero teraz zainteresowaliście się tym, znowu

modnym, nośnikiem, bo wiele materiałów

waszych wcześniejszych zespołów również

ukazywało się na kasetach i jest to dla was coś

naturalnego, że jak demo, to na kasecie?

Demo wydane na kasecie pozostanie dla mnie

niezwykle ważnym nośnikiem, ponieważ byłem

częścią tej kultury w latach 90. Podoba mi się

ten format na wydanie demo lub nawet albumu,

ale to zależy od indywidualnych gustów. Taśmy

z pewnością powracają. Jak winyl. Myślę, że najważniejszym

czynnikiem jest "fizyczność". Prawdziwy,

namacalny format takiego wydawnictwa,

czegoś co można dotknąć, co może być odzwierciedleniem

artystycznej wizji zespołu.

Zdaje się, że Gates Of Hell Records zareagowali

bardzo entuzjastycznie na to demo i

nim się obejrzeliście, mieliście już propozycję

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Jakub Krawczyk, Paweł Gorgol

Foto: Road Warrior

ROAD WARRIOR 45


wydania debiutanckiej płyty?

Tak. Wysłałem im kilka ostrych kawałków,

które stworzyłem w domu po nagraniu demo.

To było proste. Cruz Del Sur / Gates Of Hell

to nienaganna wytwórnia. Prawdziwi metalowi

wojownicy i do tego uczciwi.

Pewnie mieli dobre skojarzenia z Australią za

sprawą Convent Guilt, ale wy też dostarczyliście

im nielichych argumentów, przedstawiając

materiał, który trafił na "Power"?

Nagrałem materiał o ostrym brzmieniu, który

później wylądował na "Power" i wysłałem go do

nich. Podejrzewam, że były to kawałki "Don't

Fight Fate" i "On Iron Wing". Cruz Del Sur/

Gates Of Hell ma teraz garstkę australijskich

zespołów w swoim katalogu - czyż to nie jest

niesamowite, moglibyśmy zrobić jednodniowy

festiwal z tymi wszystkimi australijskimi zespołami!

Tytuł tej płyty wybraliście chyba nieprzypadkowo,

bo to metal typowy dla wczesnych lat

80., surowy, mocarny, chociaż niepozbawiony

też melodii?

Chyba tak. Demo "Ignition"... teraz "Power"...

Pomijając inne elementy, wszystkie piosenki

odzwierciedlają miarę "mocy", niezależnie od

tego, czy jest to siła gorliwości religijnej, siła polityczna,

siła seksualna, władza, która stoi za

tronem, starożytne moce...

Nie wydaje ci się, że ci wszyscy odzierający

metalowe utwory z jakichkolwiek melodii popełniają

ogromny błąd, bo nie da się zapamiętać

nawet najciekawszej, ale pozbawionej

takiego melodycznego łącznika, plątaniny riffów

czy solówek - nawet ostry, siarczysty numer

musi mieć melodię, charakterystyczne dla

siebie motywy, tak jak u was choćby "On Iron

Wing" czy "The Future Is Passed"?

Masz absolutną rację. Ogólnie zespoły heavymetalowe

i speedmetalowe naprawdę potrafią

zachować tę, przeplatającą się, intensywność i

melodię, szczególnie ze względu na melodyjny

wokal.

Z tego co słyszę na "Power"

nie lubicie ogra-niczeń,

bo równie mocno inspirują

was zespoły

amerykańskie, europejskie,

jak i japońskie?

Limitom mówię nie.

Wszyscy możemy

zgodzić się, jakie

aspekty muzyki

są siłą napędową

heavy metalu.

Nie obchodzi

mnie,

skąd pochodzi

metal, ale tutaj, w Australii, byliśmy

wystawieni na dokonania różnych zespołów np.

na te, które działały w Europie.

Australia jest bardzo odległa od centrów światowej

muzyki, a wy jeszcze w dodatku mieszkacie

na Tasmanii - nie macie w związku z

tym problemów, choćby z koncertami, chociaż

zdaje się, że jak dotąd byliście głównie typowo

studyjnym projektem?

Tak, Australia jest dość daleko, ale nie mieszkamy

na Tasmanii, mieszkamy w Australii

Południowej. Wciąż jednak dość daleko! Demo

"Ignition" było w rzeczywistości projektem studyjnym,

ponieważ brało w nim udział tylko

dwóch członków. Dzięki debiutanckiemu albumowi

graliśmy już na żywo i naprawdę umocniliśmy

naszą pozycję na rynku.

Taka wyprawa do Sydney to pewnie dla was

nie lada wydarzenie i nie sądzę, byście poprzestali

tylko na tym jednym koncercie?

Sydney, mamy nadzieję, nie będzie naszym jedynym

show przed wydaniem naszego kolejnego

albumu. Festiwal "Steel Assassins" jest największym

tradycyjnym festiwalem metalowym

w Australii, więc stopniowo będziemy grać dla

największej publiczności. Celujemy jednak w

występy tutaj w Australii, ale wszystko dalsze

poza tym zakurzonym pustkowiem jest tylko

kwestią czasu!

Skompletowanie stałego składu tylko pomoże

wam w jak najlepszym promowaniu "Power",

przynajmniej na rodzimym rynku, bo jednak

wyprawa do Europy, jest zbyt kosztowna,

szczególnie dla jeszcze nieznanego na szerszą

skalę zespołu?

Masz poniekąd rację, ale jest to wykonalne. Każdy

jest spragniony nowych zespołów, ale tak

czy inaczej podróż do Europy jest to tylko kwestia

czasu! Obecnie bez względu na to co stanie

na naszej drodze, przygotujemy drugi album.

Choćby do Japonii nie macie już jednak tak

daleko, więc może warto pomyśleć o koncertowym

zaistnieniu w Kraju Kwitnącej Wiśni,

bo jednak klasyczny metal cieszy się tam

wciąż sporą popularnością? I tak stopniowo,

stopniowo, metodą małych kroków może kiedyś

staniecie w jednym szeregu z AC/DC czy

Heaven?

Sądzę, że klasyczna metalowa scena w Japonii

wciąż wydaje się dość undergroundowa, chyba,

że jesteś starszym zespołem. Z pewnością jest to

kwestia do rozważenia, ale gdziekolwiek na Ziemi

zostaniemy wezwani aby zagrać, będziemy

tam podróżować.

Wojciech Chamryk & Aleksandra Eliasz

HMP: Po przesłuchaniu "Spitting Fire" dochodzę

do wniosku, że Kolumbia przoduje nie

tylko w produkcji kokainy i innych tego typu

paskudztw, a siarczysty speed metal też potrafi

dać niezłego kopa?

Esteban "Hellfire" Mejía: Tak, obecnie Kolumbia

to kraj z wieloma zespołami metalowymi, a

do tego z dużym zapleczem historycznym w

tym gatunku. Niektóre zespoły miały już do

tego okazję opuścić nasz kraj i poznać fanów

metalu na całym świecie.

W sumie od muzyki też można się uzależnić,

ale to jednak zupełnie inny nałóg niż ten wyniszczający

narkomanów czy alkoholików?

Jesteśmy naprawdę uzależnieni od muzyki i muzyki

metalowej. Jako profesjonalista w dziedzinie

psychologii mogę mówić wprost o temacie

uzależnienia od narkotyków lub alkoholu.

Oba są dla nas niebezpieczne, ponieważ uzależniają

nasze życie, które zaczyna kręcić się głównie

wokół tego tematu. W muzyce nie wpadasz

w konflikt z bliskimi. Metal jednoczy nas,

narkotyki natomiast niszczą więzi międzyludzkie

i w bardzo zaawansowanym stanie uzależnienia

generują problemy.

To kiedy w twoim przypadku okazało się, że

tradycyjny heavy metal jest dla ciebie czymś

więcej niż tylko muzyką uprzyjemniającą

czas?

Tak myślę, że to coś więcej niż tylko dobra zabawa.

Rozkoszujemy się nią od ponad 16 lat i

chcemy, aby trwała znacznie dłużej. Z pewnością

jesteśmy bardzo w to wszystko zaangażowani

i chcemy cieszyć się tym wszystkim jeszcze

bardziej.

Jest to ciekawe o tyle, że z racji wieku nie

mogliście być świadkami najlepszych lat takiego

grania, a do tego dorastaliście w czasach

największej popularności black i death metalu

- ekstremalna muzyka nigdy jednak nie porwała

was tak, jak klasyczny heavy? Warto tu

też wspomnieć, że kolumbijska scena już w latach

80. ciążyła w stronę jak najmocniejszego

metalu, by wymienić choćby tylko takie zespoły

jak: Danger, Agressor czy Masacre, ale

i zespołów grających lżej też u was nie brakowało?

Tak, to zabawne, biorąc pod uwagę tę sprawę, o

której wspomniałeś, szczególnie w Kolumbii,

gdzie death i black metal w latach 90. były dość

potężne. Słuchaliśmy i obserwowaliśmy całą falę

tradycyjnego metalu, w moim przypadku

dzięki rodzicom, którzy zawsze byli fanami

rocka.

To jednak grupy europejskie, ze szczególnym

uwzględnieniem sceny angielskiej i niemieckiej,

były dla was największą inspiracją?

Jestem wielkim fanem takich zespołów jak Judas

Priest, Iron Maiden, Running Wild, Ra-

46

ROAD WARRIOR


Pozostajemy ciągle sobą

Kolumbia kojarzy się przede wszystkim z krajem narkotykowych karteli

oraz maniakalnych fanów futbolu, gdzie piłkarze nader często drżą o własne życie,

ale tamtejsza scena metalowa staje się coraz bardziej znana. Jest tak dzięki takim

zespołom jak Revenge, tworzonym przez prawdziwych pasjonatów, oddanych scenie

i muzyce jak mało kto:

ge, Warlock, Tyrant i wielu innych. To one

tak naprawdę zainspirowały mnie do komponowania

muzyki i pisania tekstów.

Od momentu wydania debiutanckiego albumu

"Metal Warriors" w roku 2005 jesteście bardzo

konsekwentni, a najnowszy krążek "Spitting

Fire", już siódmy w waszym dorobku, tylko to

potwierdza?

Naprawdę staramy się być konsekwentni i na

naszej drodze do rozwoju gatunku i muzyki którą

tworzymy... Nawet w tej dziedzinie zachodzą

zmiany, odkąd pojawiliśmy się na rynku w 2002

roku, my jednak pozostajemy ciągle sobą, może

to jest właśnie nasza tajemnica.

koszt ich tłoczenia zbliżone jest do kosztów wydania

tej samej płyty na CD.

zaczyna koncertową stawkę tuż po południu,

czy też pory dnia i nocy podczas takiej imprezy

to pojęcia względne, a fani dopisali w obu

przypadkach?

Sam niezależnie zarządzam zespołem, jestem

swoim menedżerem. To naprawdę trudne, ponieważ

mam też pracę, rodzinę i wiele codziennych

zajęć. Spędziliśmy trzy lata rozsyłając nasz

materiał prasowy gdzie się da, ale nikt nas nie

słuchał. Zauważono nas dopiero trzy lata temu.

Na porannym koncercie podczas festiwalu

"70000 Tons Of Metal" było niewielu ludzi, bo

graliśmy o piątej rano. Nieliczni widzieli więc

nasz show, a inni byli na maksa pijani, niemniej

jednak nasi rodacy byli obecni z naszą trójkolorową

flagą. Drugi koncert graliśmy o godzinie

14 i ten występ był już oblegany.

Lubujecie się też w krótszych wydawnictwach,

jak single, EP-ki i splity, dlatego wasza dyskografia

powiększa się bardzo regularnie?

W pewnym momencie mieliśmy problemy z

skomponowaniem kompletnego albumu, który

pochłania mnóstwo czasu i tak dalej. Czasem

pojawiają się problemy dotyczące pracy i rodziny,

które nie pozwalają nam na nagranie

kolejnego albumu, sięgamy więc po inne, krótsze

nagrania, które naszym zdaniem utrzymują

nas przy życiu na fali metalu i co najważniejsze

sprawia to, że nasza dyskografia rośnie.

Fakt, że Rata Mutante Records jest twoją

wytwórnią pewnie wiele tu ułatwia, chociaż z

drugiej strony wiąże się to z określonymi kosztami,

dlatego też sami nie porywacie się na

wydawanie swych płyt na winylu? Musicie

lubić ten cały stuff z dawnych lat, tak więc

jeśli tylko ktoś chce wydać na licencji wasz LP

bądź kasetę, dostaje zielone światło?

Uwielbiamy tę całą falę starego metalu, czyli

nagrania na winylu i inne. Staramy się jednak

pozostać przy jednej wytwórni, która reprezentuje

nas tak długo dopóki robi to dobrze na tyle

ile to jest możliwe. Spędziliśmy około czterech

lat z grecką Floga Records, w tej chwili zakończyliśmy

współpracę z Thomasem z Iron

Shield Records, która trwała prawie pięć lat.

Nasza wytwórnia Rata Mutante Records, wydaje

tylko płyty CD na Kolumbię, a następnie

udostępnia licencje innym wytwórniom.

Skoro jednak wciąż ukazują się kolejne wydawnictwa

z logo Rata Mutante, to musi to

oznaczać, że również się w miarę sprzedają,

tak więc nie musisz za bardzo dokładać do

tego interesu?

W wersji kolumbijskiej, którą robimy na CD,

nie wydajemy zbyt dużo pieniędzy. W Kolumbii

zrobienie pełnej płyty kosztuje około 1000

USD. Dbamy o inne gadżety takie jak t-shirty,

naszywki, czapki z naszym logiem etc. Ogólnie

płyty CD rozchodzą się jak świeże bułeczki.

Sprzedaż płyt winylowych i innych formatów

utrzymuje się na poziomie wcześniejszych lat.

Winyle również wydajemy pod szyldem Rata

Mutante Records ale tylko w wypadku, gdy

Foto: Revenge

Nagraliście ponownie "Infernal Angels" - nie

byliście pewnie zadowoleni z jego pierwotnej

wersji z waszego debiutanckiego demo, tak jak

choćby w przypadku "Motorider", który odświeżyliście

na poprzedniej płycie?

Z biegiem lat chcemy spojrzeć świeżym okiem

na niektóre tematy, szczególnie na te, które były

znaczące, traktujemy to jako swego rodzaju

hołd. Tak jak w innych czasach w tym gatunku,

tylko teraz niektórzy ludzie nie uważają tego za

dobry pomysł. Dla nas to świetny pomysł, dlatego

zawsze każdy nasz album zawiera ponownie

nagrany utwór.

Powodów do zadowolenia nie brakowało wam

za to ostatnio, bo nie dość, że "Spitting Fire"

zbiera dobre recenzje, to jeszcze mieliście okazję

wystąpić podczas festiwalu "70000 Tons

Of Metal" - musiało być to dla was nieliche

przeżycie?

Było genialnie. Festiwal bardzo różni się od

innych, w których dotychczas uczestniczyliśmy.

Spotkaliśmy wielu maniaków metalu z innych

krajów, którzy nas znali i uznali zespół jako

przedstawiciela klasycznego metalu. Wiele piwa,

śliczne dziewczyny i dużo metalu a wszystko

to w przeciągu pięciu dni.

Jak doszło do tego, że udało wam się tam zagrać?

Poza tym chyba nie każdy zespół ma

szansę dwukrotnego występu podczas jednej

edycji tej imprezy? Jest różnica, kiedy gra się

pierwszego dnia nad ranem już na finał, a

Mogliście więc przekonać się, że wasz podziemny

zespół z Kolumbii w żadnym razie nie

odstaje od tych bardziej znanych grup, co dało

wam pewnie dodatkową motywację do tego,

aby z jeszcze większą determinacją popularyzować

muzykę Revenge wśród fanów metalu z

całego świata?

W Kolumbii istnieją dwie klasy znanych zespołów.

Te które istniały w czasach świetności

metalu i przez te lata były znane na całym

świecie. Dopiero później zniknęły na ponad 25

lat, potem ponownie pojawiły się na rynku muzycznym

i teraz ponownie stają się bardziej

znane. Istnieją także zespoły, które nie uczestniczyły

w tym boomie, ale pracowały ciężko,

promując się poza granicami kraju i w samym

podziemiu przez wiele więcej lat, jak choćby

niektóre zespoły w Kolumbii, np. te w moim

mieście Medellin. Właśnie ciężka praca jest tym

decydującym czynnikiem, który nie oddzielił

nas od bardziej znanych zespołów.

Wojciech Chamryk, Aleksandra Eliasz,

Paweł Gorgol

REVENGE 47


HMP: Witaj! Czy mógłbyś opisać czym obecnie

jest Warfare? Wydaje mi się, że stare czasy

tego zespołu odznaczały się brzmieniem

bardziej punk/speed metalowym z paroma

thrashowymi motywami, czy mam rację?

Paul Evo: Po 25 latach zostałem poproszony o

nagranie całkiem nowego albumu Warfare. Prawdopodobnie

jest o wiele bardziej przesadzony

niż poprzednie nagrania, z brudnym, chropowatym

basem i potężnym brzmieniem gitar. Warfare

powstał w 1984 (choć rok 1983 był już na

rzeczy, wtedy stworzyłem nasze utwory), tak

więc nazwa thrash lub speed nie były wynalezione.

Pomieszałem elementy punk/metalu i

grałem tak, jak nikt inny wcześniej z muzyką z

ulicy, a nie jakimś pierdoleniem o diabłach i demonach.

Jak było na samym początku? Jak się poznaliście

z basistą Falken'em i gitarzystą Gunner'

em?

Kiedy opuściłem Angelic Upstarts, to nagrałem

EPkę "Noise Filth and Fury" wraz z Mantasem

z Venom i Algym Ward z Tank. Po tej

EPce zwerbowałem do zespołu Falkona i Gunnera.

Czy miałeś nagrane jakieś dema w roku 1983?

Nie, prosto przeszedłem do "Noise Filth and

Fury", aczkolwiek potem było parę demówek

przed sesjami "Pure Filth", "Metal Anarchy" i

Dając nastolatkom inspiracje

Wywiad z perkusistą i wokalistą Warfare,

Paulem Evo jest jak jego muzyka.

Bezpośrednia i bez ozdobników. Może

się nie podobać, może się podobać, jednak

jestem pewny jednego. Wszystko

co chciał powiedzieć, w tym wywiadzie

zostało zawarte. Tak więc i

ja bez zbędnego przedłużania powiem

tylko, że Warfare to taki zespół, który

miał kontakty z największymi tuzami brytyjskiego metalu,

takimi jak Lemmy Kilmister, Cronos czy Algy z Tank. Ale

przede wszystkim, ten zespół broni się nie tyle znajomościami, co jak wcześniej

wspomniałem, bezkompromisowością, zarówno muzyki, jaki i zespołu per

se. O czym w wywiadzie dalej.

wielu innymi albumami.

Co inspirowało Cię w roku 1980? Mniemam,

że to były zespoły takie jak Motorhead, Ramones

i Venom, mam rację? Jak oni wpłynęli

na waszą muzykę?

Oczywiście, uwielbiałem Ramones oraz Motorhead,

jednak zawsze rola Venom była tutaj źle

zrozumiana, ponieważ zawsze byli znajomymi z

wydawnictwa i stali się dobrymi przyjaciółmi.

Jednak nie słyszałem ich muzyki przed podpisaniem

kontraktu z Neat Records i zdecydowanie

stwierdzam, że definitywnie i absolutnie ich

muzyka nie miała jakkolwiek wpływu na Warfare.

Co możesz powiedzieć o albumie z 1983r., "False

Gestures for Devious Public" nagranego

przez zespół The Blood? Czy prawdą jest to,

że w tamtym czasie byłeś perkusistą w tamtym

zespole?

Tak, byłem perkusistą w The Blood i grałem na

tym klasyku z roku 1983. Myślę, że wciąż przetrwał

próbę czasu, zaś gitarzysta na nim jest naprawdę

świetny.

Foto: Warfare

Czy miałeś jakieś problemy z połączeniem gry

na perkusji z jednoczesnym byciem wokalistą

na koncertach?

Bycie jednocześnie perkusistą i wokalistą jest

męczące, fizycznie i psychicznie. Musisz być naprawdę

zaangażowany. Kiedy jesteś pod tym

mocnym oświetleniem, tracisz wiadra potu, a

także często głos, próbując przekrzyczeć hałas

zestawu perkusyjnego.

Pracowałeś nad tekstami do Warfare od samego

początku, czy to prawda? Co inspirowało

Cię jako twórcę tekstów? Czy wciąż to jest

aktualne?

Warfare zawsze było w mojej uwadze, tak jak

zawsze chciałem być głównym twórcą tego zespołu.

Pisałem teksty z tego co ujrzałem w swoim

życiu. Jeśli chodzi o inspiracje, to bardzo lubiłem

twórczość poetów Tony Harrisona i

John Betjemana. Pisałem teksty, które cuchnęły

ulicą i były w stanie inspirować dzieci, które

tam były i które chciały poczuć taki sam indywidualizm

i rebelię, jaką ja czułem.

Debiutowaliście albumem "Pure Filth". Co

możesz powiedzieć o nim z perspektywy czasu?

Jaki utwór jest Twoim ulubionym z debiutu?

"Pure Filth" wciąż trzyma się dzisiaj, prawie jak

nowy album Warfare. Hałas i teksty są na czasie,

i być może nawet całkiem na miejscu z tym

całym pierdoleniem, na które obecnie jest narażona

młodzież. Oczywiście, że produkcja jest

niedzisiejsza, jednak to może zostać naprawione

prostym graniem tego głośno. Nie mam swojego

ulubionego utworu, moim mottem jest zawsze

"same przeboje, żadnych zapychaczy".

Algy (z Tank) i cały pierwszy skład Venom na

debiucie, to coś kurwa mówi. Czy mógłbyś

powiedzieć o Twoich relacjach z brytyjską sceną

metalu w tamtym czasie?

Byłem na scenie wtedy, kiedy prężnie działała,

żyłem w Londynie i chodzłem do takich sławnych

klubów jak Marquee Club i The Ship

na Wandour Street. Zawarłem znajomości z

wieloma muzykami, włączając to Lemmyiego,

Fast Eddie Clarkea czy Algy Warda, by wymienić

kilku. Jak wcześniej powiedziałem, nie

spotkałem się z gośćmi z Venom, do momentu,

w którym nie podpisałem umowy z Neat.

Opiszesz swój najlepszy koncert z okresu '82 -

'86?

Naprawdę podobał mi się koncert w Holandii,

na Dynamo. To był pierdolony chaos, tłum był

wspaniały, my sami byliśmy jak zwykle szalonymi

maniakami, było bardzo radośnie. Poza tym

ten koncert w Marquee, na którym byliśmy główną

atrakcją, to była naprawdę wspaniała noc.

"Metal Anarchy" został wydany rok po debiucie.

Jak bardzo się różnił od pierwszego albumu

w Twojej opinii (już pomijając to, że jedną z

osób będących za konsolą był Lemmy)?

"Metal Anarchy" był tylko małym krokiem naprzód

w stosunku do "Pure Filth" jeśli chodzi o

sposób pisania. Studio było o wiele lepsze i

Lemmy dał nam nowe spojrzenie na kwestie

produkcyjne. Utwory wyszły z tego tak żywe jak

z "Pure Filth" jednocześnie zachowując jego

energię.

Czy uważasz "Metal Anarchy" za najpopularniejszy

album Warfare?

Ekstremalnie popularny i sprzedający się w tysiącach.

Widziałem trzy teledyski na Youtube, do waszych

utworów takich, jak "Burning Up", "Metal

Anarchy" oraz "Rape". One były na zbiorze

wizualnym "Metal City", czyż nie? Co możesz

o tym powiedzieć?

Utwory "Burnin Up" oraz "Rape" zostały nagrane

specjalnie na potrzeby tego materiału, zaś

48

WARFARE


"Metal Anarchy" jest kompletnie inną wersją od

tej, która została wyprodukowana przez Lemmiego.

Foto: Warfare

Jak bardzo byliście popularni w roku 1985.

Zespół był bardzo popularny wtedy. Jechaliśmy

na krawędzi dużej fali brytyjskiego hard rocka.

Zasadniczo to "Mayhem Fuckin' Mayhem"

był całkiem pasującą nazwą do tego protestu,

który wydarzył się na Hammersmith Odeon.

Czy "Mayhem Fuckin' Mayhem" zainspirowane

było przez to wydarzenie? Czy Metallica

powiedziała wam co o tym sądzili?

"Mayhem Fuckin' Mayhem" było już wtedy

nagrane, zaś sam występ z Hammersmith całkiem

szybko obiegł opinię publiczną i obecnie

jest to bardziej niż dobrze udokumentowane.

James i Lars uznali że to było, kurna genialne.

Na "Mayhem, Fuckin' Mayhem" inżynierem

dźwięku był Cronos. Ale tak zasadniczo, ile

on roboty odwalił na tym albumie, pomijając

jego produkcje i gościnny wokal na "You've

Really Got Me"?

Cronos zagrał wszystkie partie basowe na

"Mayhem, Fuckin' Mayhem" i chłopie, był naprawdę

świetny, co słychać, kiedy muzyka jest

na dużej głośności.

Saksofon w punk/speed jest całkiem unikatowy

(przynajmniej dla mnie). Czy to był

Twój pomysł na ten wstęp "Wax Works" do

"A Conflict Of Hatred"?

Tak, wszystkie pomysły na Warfare wyszły ode

mnie. Chciałem muzycznie wykonać krok naprzód.

Jest dokładnie tak jak tytuł wskazuje i

pomimo tego, że jest brutalny, to również jest

albumem konceptem. Saksofon na pewnych

utworach podnoszą je do innego wymiaru, zaś

sam Warfare był pierwszym zespołem który to

robił, długo przed Celtic Frost.

Czy uważasz "A Conflict Of Hatred" za

ewolucję waszego stylu muzycznego?

Tak, można tak powiedzieć. Muzyka stawała się

coraz głębsza, od grania na trzy akordy do bardziej

skomplikowanych aranżacji.

Co mógłbyś powiedzieć o waszych pierwszych

albumach z perspektywy produkcji

muzycznej? Jak je nagraliście? Jak długo zajęło

ich stworzenie?

Pierwsze cztery albumy zostały nagrane na różne

sposoby i dopełniając to sama produkcja

miała też na to wpływ, w momencie, w których

budżet stawał się o wiele większy, rosnąc tak

samo, jak rosła nasza popularność. Pierwsze

dwa albumy zostały wykute w ciągu trzech dni,

z małą ilością czasu poświęconą na produkcję,

trzeci album był nagrywany przez ponad cztery

tygodnie. Zaś druga wersja "Hammer Horror"

zajęła mi prawie całe półrocze.

Czy pierwsza wersja albumu "Hammer Horror"

jest warta odsłuchu? Co o tym sądzisz? Z

tego co wiem, to są dwie wersje, z roku 1990

oraz 1991.

Pierwsza wersja "Hammer Horror" była zbyt

miękka, zaś sama okładka, którą wyprodukował

FM Revolver to było gówno. Hammer Film

Music dał bana tej wersji. Kolejna wersja tego

albumu była moją ulubioną, zaś fani Warfare

uwielbiali ją. Wszystkie sekcje gitarowe zostały

ponownie nagrane przez Algyiego z Tank, zaś

ja zrobiłem ponownie wokale i dodałem więcej

utworów.

Który film od Hammer Film Productions jest

twoim faworytem?

Mam ich wiele, więc jest to naprawdę niemożliwe

do odpowiedzenia pytanie, ale wyróżnię

tutaj "Plagę żywych trupów".

Warfare zostało rozwiązane w 1993r. Po tym

grałeś w Warhead, do 1995r. Co sądzisz o tym

zespole? Czemu Warhead skończył się po

debiucie?

Album Warhead wyszedł w roku 1993, i żeby

być zupełnie wiarygodnym, to po "Hammer

Horror" nie miałem już pomysłów. I nawet jeśli

Warhead składał się z moich przyjaciół jak

Wurzel z Motorhead i Algy z Tank, tak myślę,

że było to średnie. Granie dla samego grania było

powodem, dla którego przestałem to robić.

Lepiej było wyjść niż niepotrzebnie tracić czas i

energię, jak to wiele projektów robi.

Co robiłeś po roku 1995?

Kiedy rozwiązałem zespół i poszedłem na emeryturę

od biznesu muzycznego, zakupiłem sobie

własne przenośne wesołe miasteczko (moja

pierwsza miłość). Jest głośne, daje radość i przemieszcza

się z miasta do miasta, jak zespół rockowy.

To nie robota dla chłopca, który chciałby

pracować od 9 do 17.

Czy masz wciąż kontakt ze starymi członkami

zespołu?

Nie.

Jeśli miałbyś porównać Twój najnowszy album

do Twoich poprzednich, to który byłby

najbliższy Twojemu Evo / Warfare?

"Metal Anarchy" i ten całkiem nowy album z

śp. Fast Eddie Clarke, w którym zagrał dla

mnie na gitarze.

Która grafika goszcząca na albumach Warfare

była Twoim faworytem? Mógłbyś powiedzieć

o niej więcej?

Moja ulubiona grafika jest z "Mayhem Fuckin'

Mayhem". Została stworzona na bazie moich

instrukcji, by idealnie odwzorować zawartość albumu.

Czy spodziewasz się, że wznowienia pierwszych

albumów Warfare będą sukcesem?

Wiem, że "sukces" może oznaczać cokolwiek,

tak więc jak Ty definiujesz to pojęcie?

Oczywiście obecnie żyjemy w innych czasach i

fizyczne albumy sprzedają się w małych ilościach,

nie jak w tych dniach, gdzie mogłeś z

łatwością sprzedać więcej niż 40,000 sztuk. Jednak

te albumy będą sukcesem, sądząc po tym,

że Warfare ma status kultowego i oddanych fanów,

a te albumy same w sobie stały się klasykami.

Co sądzisz o Dissonance Records oraz o High

Roller Records?

To tylko firmy nagraniowe, firm, z którymi podpisywałem

umowy było wiele.

Czy masz kontakt z gośćmi ze starego Venom

oraz z Algy'm? Co sądzisz o najnowszym

albumie Tank ("Sturmpanzer").

Przy okazji wciąż rozmawiam z Mantasem i Algym.

Nie słyszałem najnowszego albumu Tank,

tylko demówki. Wolałbym żeby utwory były

bardziej takie jak na ich debiucie, czyli "Filth

Hounds of Hades".

Co zamierzasz robić w roku 2019? Czy będziesz

kontynuował swoją karierę muzyczna?

Pracuję na dość głębokim albumem kompilacyjnym,

który będzie zawierał trochę naprawdę

rzadkich rzeczy, połączony będzie z sesją radiową

New Nightmare i nowym singlem, do

którego sekcję rytmiczną nagrał na basie Tom

Angelripper i być może dwa nowe utwory. Jeśli

będę w stanie je kurwa napisać. Bo teraz główną

rzeczą, na jakiej się skupiam w nowym roku, to

kwestia, żeby wciąż móc oddychać.

Przykro mi z tego powodu. Możesz nam zdradzić

jak będzie wyglądała setlista Warfare w

najbliższym czasie, jeśli będziesz w stanie dać

koncert? Jakie utwory tam na pewno się znajdą?

"Metal Anarchy", "Burn the Kings Road", "New

Age of Total Warfare" oraz "Cemetery Dirt".

Jeśli miałbym wybrać tylko jeden album Warfare

do przesłuchania, to który powinienem

wybrać?

Bardzo trudne pytanie, szczególnie, że każdy

jest na swój sposób wyjątkowy.

Dziękuje za Twój czas. Co chciałbyś przekazać

swoim fanom?

Pamiętaj by cały czas trzymać się swoich przekonań.

I jeśli jest za głośno, to najpewniej jesteś

kurwa za stary! Śledźcie moje poczynania na

Facebooku.

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

WARFARE 49


mas, będący tylko lepem na pieniądze!

Tworzymy muzykę dla przyjemności, dla nas i dla tych, którzy

kochają i cenią klasyczny, prawdziwy heavy metal z jego

wszystkimi wspaniałościami.

Zespół Humanash, to kolejny przedstawiciel włoskiej sceny metalowej. Na

koncie ma wydaną w 2017 roku EPkę, zatytułowaną "Reborn from the Ashes". Chłopaki

zamierzają niebawem nagrać i wydać debiutancki album. Na temat zespołu, planów

na przyszłość i buntu, udało mi się porozmawiać z wokalistą Johnem Goldfinch.

ulokowano nam państwo watykańskie, co wpłynęło

negatywnie zarówno teraz, jak i w przeszłości,

na świecki, demokratyczny rozwój wolnej

myśli i oświecenia ludności)... to prawdziwy

rak! Ale wierzę, że ten stan umysłowego ucisku,

stworzył reakcyjny prąd sprzeciwu, wobec dominacji

religijnej. Ten bunt do dziś objawia się

w alternatywnej muzyce, jaką jest metal!

Czy we Włoszech gra się takie gatunki muzyczne,

jak white metal czy unblack metal? Czyli

muzykę heavy i black z chrześcijańskimi tekstami?

Ja, założyciel zespołu i autor tekstów, a także

koncepcji Humanash, jestem ateistą! Nie jesteśmy

chrześcijanami ani black metalowcami.

Gramy heavy metal, z tekstami ukierunkowanymi

na horror i emocje, przemianowany przeze

mnie na evil metal!

Jakie są zatem wasze muzyczne korzenie, inspiracje?

Jakiej muzyki słuchacie? A jakiej muzyki

nie lubicie? I dlaczego?

Cóż, już chyba po części odpowiedziałem na to

Twój sposób śpiewania, przypomniał mi inny

włoski zespół... Ancient Dome, znacie? Czy

przyjaźnicie się z jakimiś włoskimi zespołami i

jak wygląda metalowa scena we Włoszech?

Tak, znam Ancient Dome, mam ich płyty, interesujący

zespół! Tak, oczywiście, dobrze znamy

włoskie zespoły metalowe i oczywiście, że

po tylu latach w podziemiu, wszyscy się przyjaźnimy.

Jeśli chodzi o włoską scenę, jest bardzo

aktywna. Powiedziałbym, że nie możemy narzekać.

Istnieje wiele zespołów różnych gatunków i

stylów, od stoner, do najbardziej ekstremalnych

rodzajów metalu. A poziom tych kapel jest teraz

tak konkurencyjny, że dobre wytwórnie walczą,

by zdobyć największe "indywidualności" spośród

nich. Wytwórnie takie, jak: Jolly Roger,

Black Widow, Bloodrock, Cruz der Sur, Terror

from Hell... etc.

Wasza EPka dobrze brzmi, jeśli chodzi o selektywność

gitar, bębny. Jest klarownie i jednocześnie

ciężko. Nie do końca natomiast jestem

zadowolony z wokali. Mogłyby być głośniej i

bardziej uwypuklone. Ale nie przejmujcie się, i

tak brzmicie lepiej niż przedostatnia Metallica.

Gdzie nagrywaliście wasz materiał?

(Śmiech) biorąc pod uwagę, że ostatnim dobrym

albumem Metalliki, to "Czarny Album"

z 1991 roku, nie możemy narzekać!!! Cieszę się,

że wg ciebie EPka brzmi dobrze... Z drugiej strony,

przykro mi, że nie doceniłeś partii wokalnych.

Nie możemy zadowolić wszystkich! Dałem

z siebie maksimum!... I jestem całkiem zadowolony

z efektu. Partie instrumentalne nagrywaliśmy

w New Star, pomiędzy Salento (południowe

Włochy) a Teneryfą. Angelo Emanuele

Buccolieri, młody talent, który studiował

jako inżynier dźwięku z Michaelem Wagenerem

(Metallica, Ozzy Osbourne, Motley

Crue, Skid Row i wielu innych...) w Nashville

(USA)... A moje partie wokalne, w Parmie w

studiu Tartini5, z inżynierem dźwięku Fausto

Tinello... Kilka godzin potu i krwi! Jesteśmy

bardzo zadowoleni z dźwięku i ogólnego efektu

finalnego!

HMP: Bardzo podoba mi się grafika z okładki.

Wykrzywiony grymasem, ksiądz i kościół, z

którego wieży spada krzyż. Obraz niemal pasujący

do black metalu. Tymczasem na zdjęciu

promo, nie wyglądacie na groźnych black metalowców.

Nie nosicie corpse paint, ani kolczug.

Nie macie toporów... A muzyka, którą

gracie, to w zasadzie heavy metal. Tymczasem

liryki poruszają tematy związane z opętaniem...

O co tu chodzi?

Znowu: nie ma problemu człowieku! (śmiech)

Nie jesteśmy związani z black metalem, jest to

gatunek, którego nie lubimy i którego nie słuchamy,

ani nie śledzimy. Dla mnie black metal,

zaczyna się i kończy na Venom! Diaboliczne

obrazy i okultystyczna/ezoteryczna ikonografia,

była wykorzystywana dużo wcześniej, jak zapewne

wiesz. Zespoły takie, jak Coven, Black

Widow, Arthur Brown czy Alice Cooper... a

następnie wspaniały Mercyful Fate, Death SS,

Black Hole, Paul Chain, Ripper, Sarcofagus.

Wszyscy oni posiadali tego rodzaju teksty i dlatego

potrzebowali tej specyficznej ikonografii...

horrorowej, diabolicznej, okultystycznej... jakkolwiek

mrocznej.

Czy Włochy są nadal krajem mocno religijnym?

Czy ma to jakiś wpływ na postrzeganie

muzyki, a zwłaszcza muzyki heavy metal? W

Polsce nasilają się ostatnio protesty środowisk

katolickich przeciw metalowi. Odwoływane

są koncerty (Behemoth, Vader, Kat). Ciekawe,

że te zespoły (Behemoth, Vader), uznane

są na całym Świecie, a mają problemy w swoim

kraju.

Tak, oczywiście dobrze to znamy i rozumiemy,

niestety! Tu, we Włoszech, (pamiętajmy, że

Foto: Humanash

pytanie. Czerpiemy również ze speed metalu lat

80-tych, doom metalu, klasycznego heavy metalu

i częściowo technicznego death metalu.

Death z Chuckiem Schuldinerem... Mercyful

Fate, King Diamond, Hexenhaus, Memento

Mori, Death SS, Hell, projekt Denner/

Shermann... i metalowe klasyki, takie jak Judas

Priest, Iron Maiden, Testament, Forbidden.

Poza tym milion innych zespołów! Nie słuchamy

muzyki, która nam się nie podoba, która

nas nie reprezentuje... Cóż, tak jak wcześniej

mówiłem, black metalu... mmm... także Ghost

na przykład. To kolejny sensacyjny band dla

Ech, mi chodziło o raczej o głośność partii wokalu,

po ostatecznym mixie. Moją szczególna

uwagę zwróciły dwa ostatnie utwory. Ciężki,

miażdżący "Liberation of the cursed Spirit"... i

piękny a jednocześnie niepokojący "The Eternal

Darkness of Being". Tej gitary i tych kobiecych

partii mógłbym słuchać w nieskończoność.

A ten dziecięcy chór kojarzy się z horrorami.

Dwa utwory, dwa różne Światy. Kto

śpiewa w "The Eternal Darkness of Being"?

Dziękujemy za uznanie! Tak, są to dwa aspekty

muzyki Humanash. Outro "The Eternal Darkness

of Being" zostało pomyślane jako ścieżka

dźwiękowa, typowa dla horrorów włoskich lat

70., takich jak film Dario Argento, "The Goblins".

Liryczną wokalistką jest Ivana Cammarota

z Lecce. To ona odgrywa też rolę śpiewających

dzieci... Naprawdę bardzo niepokojące

wrażenie. Gdy zakończyła swoje sesje nagraniowe

w studio, staliśmy długo z otwartymi ustami!

Czy planujecie w najbliższym czasie wydać

pełny album i ruszyć w trasę gdzieś po Europie?

Tak, oczywiście, wydanie pełnowymiarowej płyty,

jest naszym marzeniem! Pracujemy już nad

innymi utworami, i oczywiście, jeśli będzie możliwość,

chcemy grać na żywo. Nawet jeśli okaże

się to trudne, z powodu braku znajomości z

tym, lub innym "promotorem" czy nie płaci się

za możliwość zagrania na festiwalach... Ok, powiedzmy,

że byłbym nawet gotów kogoś zabić

50

HUMANASH


dla sprawy! (śmiech)

Jak dużo gracie koncertów w ciągu roku?

Biorąc pod uwagę, że EPka pojawiła się zaledwie

kilka miesięcy temu, z Humanash zagraliśmy

tylko kilka koncertów, w południowych

Włoszech i w Mantui (na północy) na Acciaio

Italiano Festival 8, supportując takie "historyczne"

włoskie zespoły, jak Withe Skull, Epitaph

i Strana Officina!

Co sądzicie o totalnej komercjalizacji Świata,

gdzie nawet muzyka heavy metal i wszystko,

co jest z nią związane, stało się produktem?

Czy heavy metal powinien stać się hobby

wyłącznie dla bogatych ludzi? Ceny płyt, bilety

na koncert, wszystko staje się potwornie

drogie. Czy fani powinni płacić za spotkania z

zespołami, autografy, czy zdjęcia z muzykami?

Myślę, że to bardzo niedobra rzecz. Zwłaszcza

w świecie metalu, zrodzonego z zupełnie innej

idei! Z buntowniczego ducha rebelii, będącego

strzałem w twarz mainstreamu, z mocą tysięcy

watów... I na pewno nie ma to nic wspólnego, z

biletami typu "goledn pit - meet your fucking

VIP" plus sesja zdjęciowa!

Myślę podobnie. Ostatnio przeczytałem, że

ludzie narzekają, na opryskliwe zachowanie

Bruce'a Dickinsona, wobec fanów, którzy zaczepiali

go przed koncertem Iron Maiden w

Krakowie. Czy muzyk ma prawo odmówić fanom

wspólnego zdjęcia, czy autografu, kiedy

chce odpocząć, lub źle się czuje? Jak Wy byście

zareagowali, gdyby ktoś wam zaglądał w talerze

podczas obiadu, żeby zrobić sobie zdjęcie

z zespołem?

No dobra... cóż ja mogę powiedzieć, Bruce jest

dla mnie legendą, wzorem do naśladowania odkąd

byłem nastolatkiem... Ale to przede wszystkim

człowiek, który ma swoje wzloty i upadki

w prywatnym życiu, jak my wszyscy zresztą!

Więc zasadniczo jestem za prywatnością. To są

w końcu tylko ludzie. Jestem też pewien, że i

tak poświęcają sporo prywatnego czasu, swoim

fanom i wielbicielom!

No właśnie. Polacy od wielu lat bardzo chętnie

jadają pizzę i spaghetti. Ja również uwielbiam

te potrawy. A czy we Włoszech znacie

jakieś polskie dania?

"Spaghetti, Pizza, Mafia i Mandolino" to prawdziwa

włoska dewiza! (śmiech) Niestety polskie

potrawy nie są zbyt znane we Włoszech, a

szkoda. Ja lubię wszelkiego rodzaju jedzenie i

byłbym wdzięczny gdyby je podawano u nas!

Kiedyś miałem okazję spróbować wspaniałego

bigosu i gulaszu... ale gulasz, to jest węgierska

potrawa!

Z jakim najbardziej znanym zespołem chcieliby-ście

zagrać na jednej scenie, lub całą trasę?

Z kim byście nigdy nie zagrali i dlaczego?

Najbardziej marzyłaby się nam trasa z Kingiem

Diamondem... lub angielskim Hell, to byłoby

coś spektakularnego! Ale także ze starymi sławetnymi

przedstawicielami NWOBHM, oraz

doom metalu, jak Trouble, Saint Vitus czy

Pentagram! Nie zagralibyśmy z zespołami, które

traktują wszystkich nas jak gówno, gdyż grają

tylko dla pieniędzy!

Co sądzicie o opiniach, że takie granie, jak

wasze, jest już przestarzałe i niemodne? Dziś

wszyscy chcą być nowocześni, używają technicznych

sztuczek w studio, często zapominając

o melodii w utworach. Wszystko brzmi

tak samo i sztucznie.

Cóż... co mogę powiedzieć? My się nie pieprzymy!!!

Tworzymy muzykę dla przyjemności, dla

nas i dla tych, którzy kochają i cenią klasyczny,

prawdziwy heavy metal z jego wszystkimi wspaniałościami.

Jest to stan umysłu, nie musimy zarabiać

pieniędzy, poprzez rekordową sprzedaż

naszych płyt. Niestety, wszyscy mamy też "normalną"

pracę! Heavy metal powinien pochodzić

głównie z serca!

Dziękuję za rozmowę.

Dziękujemy z całego serca! I mamy nadzieję

zagrać już wkrótce w Polsce, bo to fascynujący

kraj o metalowej tradycji. Zapraszam polskich

metallerów, do słuchania Humanash i opowiadania

nam, o swoich odczuciach. Możecie również

obejrzeć na YouTube, teledysk do utworu

"Night Adventure in the Devonsated Church"... z

EPki "Reborn from the Ashes". Metalowy uścisk

dłoni i pamiętajcie: Long Live the Loud!!!

Jakub Czarnecki


Nie ma żadnych samotnych wilków

Ciężko namówić Warsluta do zwierzeń. Gość alergicznie

reaguje bowiem na słowo "wywiad". Po

części wina w tym kilku portali, mających zacięcie

do bycia tzw. "bojownikami o sprawiedliwość

społeczną". Mają one za punkt honoru uczynienie z kapeli

bandy mizoginów i faszystów. Na tegorocznej Metalmanii

zdarzyła się jednak okazja do przepytania szefa Destroyer

666, w czym niewątpliwie pomogła obecność niewiasty w

gronie przepytujących. Kilku z was zdziwi forma tego wywiadu,

prezentowane poglądy i duża ilość wulgaryzmów. Radzimy

zatem przypomnieć sobie, iż czytacie wywiad z grupą metalową w

metalowym magazynie. Nie w "Tęczowym Głosie Wegan" ani też nie w "Gońcu Parafialnym".

Z drugiej strony: ile można pytać zespół o tajniki pracy w studio? Cytując

niemieckiego klasyka : "Love Us Or Hate Us".

Ostry: Słyszałeś kiedyś o bitwie pod Long

Tan?

Nie, skąd to wygrzebałeś?

Ostry: Z Wietnamu. Wasz SAS wpadł tam w

zasadzkę komunistów, ale skończyło się to pogromem

Wietcongu. Wykosiliście ich na cacy.

Interesowałem się tylko naszą obecnością w I i

II Wwojnie Światowej. Najbardziej zaciekawiło

mnie jak wielu z naszych żołnierzy strzelało w

tych wojnach ponad głowami przeciwnika, co

znaczy, że nie mieli instynktu zabójcy. Po II

wojnie zaczęto zatem u nas trenować żołnierzy

inaczej, aby zabijali łatwiej. Wietnam udowodnił

tutaj postęp, ale dalej około 40% nie strzelało

aby zabić. Wietcong mówił, że Australijczyków

łatwo zabić, ponieważ po jednego rannego

żołnierza zawsze wracało kilku kumpli,

"Charlie" czekali więc w pobliżu tego rannego.

Ostry: Czy identyfikujesz się z celami dla jakich

poszliście do Wietnamu?

Oczywiście, że nie było to potrzebne. To amerykańska

wojna wywołana przez Francuzów.

Amerykanie musieli do tego przekonać swoich

obywateli, reżyserując prowokację z atakiem na

swoje statki. Słuchaj, nie chcę żeby moich rodaków

spotkał los z czasów Wojny Burskiej. To

była wojna partyzancka i nasi oficerowie jako

jedni z pierwszych stwierdzili, że aby pokonać

Burów trzeba walczyć jak oni. Anglicy obłudnie

temu przyklasnęli, jeden z naszych oficerów

kazał więc rozstrzelać jakiegoś pastora - który

był po prostu burskim wywiadowcą. Koniec

końców Anglicy skazali owego Australijczyka na

śmierć czyniąc z niego kozła ofiarnego. Ta egzekucja

była im potrzebna do rozpoczęcia rozmów

pokojowych z Burami.

52

Ostry: Witaj Warslut. Miałeś ostatnio przygodę

z motorem...

K.K. Warslut: Kolega pożyczył mi motor. Była

pierwsza w nocy i piękny widok dookoła. Odłączyłem

mózg od wszystkich problemów i stwierdziłem

"pieprzyć to"- ruszyłem z dzikiego parkingu

gdzie się ustawiliśmy i włączyłem się do

ruchu. Stwierdziłem jednak nagle, że jestem na

drodze jednokierunkowej, a na mnie jedzie autobus.

Zwolniłem aby mnie nie uderzył, zjechałem

w jakiś zjazd aby zawrócić i zobaczyłem

trzy spore pickupy jadące wprost na mnie.

Znów byłem po złej stronie drogi. Zjechałem na

prawo aby wciąż być po złej stronie. To była

kombinacja świeżo wyremontowanych dróg jednokierunkowych

- gdziekolwiek bym wjechał

byłem po złej stronie.

Ostry: Był nawet o tym kawałek - "Against

the Tides" czy jakoś tak...

(Śmiech) sporo zajęło mi wykaraskanie się z tego.

Mam tendencję do wpadania w kłopoty raz

na jakiś czas. Gdy byłem mały matka zabrała

mnie na zachodnie wybrzeże Australii gdzie zatopiony

jest wrak liniowca Batawia. Znajduje się

przy rafie, do której można dojść brodząc długo

po pas w morzu. Polazłem tam jak głupi w pełnym

słońcu, spaliłem się, jacyś ludzie z samolotów

turystycznych do mnie machali, ale dotarłem

tam sam i byłem w pewien sposób dumny.

Ostry: Czy uważasz się za australijskiego patriotę?

(Po dłuższej chwili) Identyfikuję się z fundamentami

kultury australijskiej. Czyli z oporem,

DESTROYER666

Foto: Destroyer666

buntem przeciw angielskiej wizji świata. Przypominał

on konflikt Irlandczyków z żałosnymi

i nadętymi Anglikami. U nas, u zarania kolonizacji

nie chodziło o pieniądze czy dobrobyt, ale

o to jak ułożysz sobie życie po tym jak zostaniesz

uwolniony, jak nie będziesz już skazańcem.

Jeśli po odsiadce pozostajesz mężczyzną,

człowiekiem, jeśli przezwyciężasz trudności, to

udowodni to twoją wartość jako istoty ludzkiej.

Od 20-30 lat taki etos niestety podlega erozji i

to nie tylko u nas ale całym Zachodzie. W Australii

mamy silną kulturę infamisów, nie wiem

czy ktokolwiek w Europie mógłby się z taką

identyfikować. Wasi awanturnicy wyginęli dawno

temu, pod tym względem bardziej przypominamy

Amerykanów. Rozumiem, że identyfikowanie

się z taką kulturą jest trudne, ale warto

wspomnieć tu Neda Kellyego, przywódcę tzw.

gangu Kellych. Gdy go wieszali 80 000 ludzi

przybyło do Melbourne, aby przeciw temu protestować.

Ostry: Chcesz powiedzieć, że nie był to zwykły

kryminalista?

Oczywiście, że nie był. On tu kontynuował swoją

irlandzką wojnę przeciwko skorumpowanej

brytyjskiej policji. Po tym jak go powieszono

ruszyło śledztwo wewnętrzne, które ujawniło gigantyczną

korupcję. Europejczycy śmieją się z

tej naszej kultury skazańców, ale ona ukształtowała

ludzi żyjących w twardych warunkach -

jeśli próbowałeś stąd uciec zabiją cię, jeśli złamiesz

tu prawo - powieszą cię.

Ostry: Słuchaj Keith to może inaczej: w waszych

tekstach chodzi z grubsza o rodzaj satanistycznego

indywidualizmu, o wolność?

Nie, absolutnie. Indywidualizm to przesłanie

kultury zachodniej, które czyni nas słabymi. To

paradoks. Indywidualizm uczynił Zachód bardzo

wynalazczym, pionierskim, zaawansowanym

technologicznie, ale jednocześnie słabym,

bo zatraciliśmy poczucie wspólnoty. Wszystkie

kultury to mają ale my to straciliśmy. Staliśmy

się wyizolowanymi jednostkami. "Twój polski

problem nie jest moim angielskim problemem" - o to w

tym chodzi. Zaraz znowu zejdzie na imigrantów.

To gówniany temat, nie chcę być znowu

źle zrozumiany. Moje słowa nic nie zmienią. Ale

wracając do tekstów Destroyer666 - tu chodzi

o przetrwanie. O instynkt. Wilk ma takowy.

Ostry: Jest częścią watahy…

Tak, sam zostanie zabity w ciągu kilku dni. Nie

ma żadnych samotnych wilków.

Ostry: A "Lone Wolf Winter"?

To o depresji. To nie jest o aspiracji do bycia samotnym

wilkiem tylko o tragicznych kosztach

czegoś takiego. Instynkt wilka polega na przetrwaniu.

Dla mnie to banalnie proste: Jeśli nie

chcesz przetrwać, jesteś pierdolonym idiotą.

Umrzesz podbity przez kogoś innego. Żadnej

głębokiej filozofii czy drugiego dna. Jeśli masz

dwie klatki ze szczurami i w jednej klatce szczury

stwierdzają, że chcą być indywidualistami i

mówią: "nie chcemy mieć dzieci, chcemy się tylko

bawić" i nagle otworzysz drzwi między nimi jak

myślisz, która zwycięży? To co widzę wokół siebie

to społeczeństwo, które nie chce przetrwać.

Są kurwa samo destruktywni. W I i II Wojnie

Światowej 12 letnie dzieciaki lgnęły do komend

uzupełnień. Co byłoby teraz? Czy ktoś z moich

sąsiadów będzie walczyć za mnie? Żadna prawdziwa

grupa przyjaciół nie chce mieć u siebie


tchórzy. Coś z tym szczurem jest nie tak, jest

kurwa chory.

Ostry: A Wietnam to w takim razie walka o

przetrwanie kultury zachodniej, poprzez

niszczenie zarazy jaką był komunizm?

Z tym się zgadzam. Komunizm się rozpowszechniał

zabijając miliony ludzi. Rozumiem, że

próbowali zatrzymać to gówno.

Ostry: Gdzie nie spojrzysz tam wszyscy nazywają

was "black thrash" metalem. To dość niefortunny

termin bo riffów thrashowych jest u

was może z pięć na całą dyskografię. Jest za to

kilka ton speed metalu.

W punkt. O to właśnie chodzi. Rozmawiałem

dawno temu z typami w zespole o tym w jakim

kierunku ma pójść Destroyer 666. To ma być

speed metal. To bardzo dziwny gatunek, który

poprzedził thrash - tego drugiego nawet wtedy

nie było. Speed metal trwał może przez pół roku

i nie okazał się tak wielki, wpływowy jak

thrash.

Ostry: Masz na myśli przełom 83 i 84 roku.

Otóż to. Zawsze starałem się grać jak pierdolony

Iron Angel.

Ostry: Lubisz obydwa ich albumy, ten rzekomo

"komercyjny" "Wings of War" też?

Najbardziej demówki. Na przykład "Heavy Metal

Attack". Kupiłem to w końcu na winylu.

Słuchałem tego w samochodzie w Australii i całymi

dniami, aż wciągnęło mi kasetę. Chcę brzmieć

tak jak oni na demówkach. To w metalu

piękny okres i jestem do niego emocjonalnie

przywiązany. Tak samo z debiutem waszego

Kata. Mercyful Fate to oczywiście nie speed

metal, ale też należy do tej krótkiej epoki.

Tutaj prowadzanie wywiadu przejmuje wspomniana

niewieścia część naszego redakcyjnego zespołu

Długa: Destroyer666 zasłynął ostatnio krytyką

pewnej akcji w portalach społecznościowych

o nazwie metoo. Mamy sporo czasu,

opowiedz dlaczego uważasz to działanie za

tak słabe, że wymaga radykalnego, można powiedzieć

wręcz penetracyjnego, leczenia, które

zaproponowaliście kilka miesięcy temu w jednym

z wywiadów?

Laski są oburzone ponieważ ktoś je zaczepia i

molestuje. Zacznijmy od jednak początku. Historia

wyszukiwań klientów pornhub kurewsko

cię wystraszy. To seks kazirodczy.

Foto:Stefan Radut

Foto: Destroyer666

Długa: No cóż zdarza się. Sodom miał o tym

kawałek.

Portale nie mogą tego jednak nazwać wprost.

Piszą wiec jakieś bzdury o macosze, ojczymie,

pasierbie i tym podobne pierdoły. Zbadałem pobieżnie

ten temat, to byli w większości użytkownicy

z krajów zachodnich. Znów wyobraź sobie

szczury. Jedna grupa bzyka się normalnie,

jej celem jest posiadanie potomstwa, a druga

marzy o dymaniu siostry albo matki. Która jest

skazana na zagładę? To pierdolone zboczenie.

To portretowanie ludzi w sposób skrajnie nierealistyczny.

Jeśli wejdziesz na jakąkolwiek stronę

porno to zobaczysz tam w większości białe dziewczyny

wyczyniające coraz bardziej perwersyjne

i obsceniczne rzeczy. Zaliczenie pięciu kutasów

stało się normą.

Długa: To tylko starletki porno, to tylko Internet…

I wpływa na zachowania mężczyzn. Zobacz sobie

zwykły Instagram albo Facebook.

Długa: To też nie jest rzeczywistość.

Owszem jest. Normalne z pozoru laski fotografują

się tam udając lizanie kutasów. Robią słodkie

dzióbki, wydymają usta, podwijają kiece (tutaj

Warslut zaczyna demonstrować odpowiednie

miny i gesty. Dusimy się ze śmiechu, ogarnia

nas jednak przepotężny żal, że nie możemy

tego uwiecznić) Opowiem ci o mojej byłej dziewczynie.

Była zainteresowana światem mody i

oczywiście miała konto na Facebooku i Instagramie.

Zaczęła sobie robić takie debilne foty -

udając młodą dziewczynkę, taką niby niewinną

córeczkę tatusia, która to niby szuka dobrego

rznięcia ze starym gościem. Zapytałem ją po co

to robi. Ona na to, że patrzę na to zbyt głęboko,

że się czepiam. Ja jednak widziałem swoje.

Długa: Tak się nie zachowuje większość lasek.

Gówno, które produkują wylewa się ostatecznie

na ciebie.

Długa: To co się liczy to nie Instagram czy

net, ale wychowanie. To jak rodzice nauczyli

cię jak traktować kobiety.

Rodzice nauczyli część chłopców szacunku do

kobiet jako całości. Nie powiedzieli jednak, że

nie wskazane jest abyś po zobaczeniu kobiety w

garderobie zaczął walić konia. Wartości się

zmieniają razem z kobietami.

Długa: Czy jeśli widzisz kobietę zachowującą

się jak zdzira to zaczynasz traktować tak

wszystkie inne? To głupie. Twoja eks też taka

była?

Właśnie dlatego jest eks. W przeszłości faceci

musieli walczyć o kobiety. To powód, dla którego

nie mamy haremów, bo jak wiemy z królestwa

zwierząt, gatunki posiadające haremy miały

się słabo…

Długa: Nie jesteśmy z żadnego królestwa

zwierząt… Siedzimy tu i rozmawiamy, a nie

iskamy się lub warczymy.

Cały czas masz okres i cały czas jesz i srasz.

Długa: To chodzi po prostu o nie bycie chamskim.

Z jakiegoś powodu żaden z was nie jest.

Ale mógłby być gdzie indziej.

Długa: Bo?

Bo jak widzę na ulicy kobietę ubraną jak prostytutka

to mam prawo zachowywać się jakbym

chciał ją w tani sposób wyrwać.

Długa: Nie, po prostu przejdź na nad tym do

porządku dziennego. Prostytutka to prostytutka.

Nie prostytutka, tylko normalna pozornie dziewczyna

ubrana jak prostytutka. Moja początkowa

reakcja jest właśnie taka: chcesz podejść i

chwycić za tyłek. Pokazujesz każdy fragment

ciała, o którym mażą faceci. A potem są idiotyczne

akcje w stylu metoo.

Długa: Ale nie wyglądam jak prostytutka.

DESTROYER666 53


Foto: Destroy666

Wyglądam normalnie.

Widzisz, nie.

Długa: Noż kurwaaaa przepraaaaaszam!!!

Twoja figura jest ekstremalnie podkreślona.

(Tutaj Warslut znowuż wywołuje salwę śmiechu

u części redakcji imitując kobiece leginsy,

zwane potocznie waginsami, podciągając przesadnie

swoje spodnie skórzane i robiąc idiotyczne

miny).

Długa: Ale to nie jest fair, kiedy idę do pracy i

jakiś typ woła do mnie "ej suniu". Mam płacić

do końca życia za to, że jestem kobietą i ubieram

się tak jak chcę?

Może tak się zdarzyć i ciesz się, bo w Arabii

Saudyjskiej za to jak się ubierasz byłabyś zgwałcona

przez czterech typów na raz.

Długa: Mam się z tego cieszyć?

Masz się cieszyć z życia w liberalnej kulturze zachodniej,

gdzie najgorsza rzecz jaka może cię

spotkać to chamstwo. Po prostu idź dalej, jak

komentują w chamski sposób i nic sobie z tego

nie rób, olej te komentarze.

Długa: Faceci nie powinni się zachowywać w

ten sposób.

Bo? Przez miliony lat zwracało to ich uwagę, a

ty chcesz dokonać zmiany w czterdzieści lat.

Podam ci inny przykład. Dziewczyna mojego

kumpla chodzi na siłownię tylko dla kobiet. Po

co to? Skoro jesteśmy tacy równi to po co takie

dziwolągi? Wiesz po co powstały te siłownie?

Bo laski miały dość słuchania i oglądania facetów,

którzy krzyczą przy wyciskaniu, rzucają

sztangami po serii, dopingują się za pomocą bluzgów,

i są generalnie bardzo źli. Nie zakazano

jednak takich zachowań - bo w ten sposób faceci

realizują swoje instynkty. Kobietom to się u

facetów nie podoba ale same żądają poszanowania

swoich instynktów - na przykład bycia atrakcyjną.

Kobiety ubierają się prowokacyjnie i pociągająco.

To jest oparte na milionach lat instynktu,

który powoduje, że pewne części ciała

są atrakcyjne dla przeciwnej płci. Mężczyźni

ewoluowali przez lata aby być lepszymi w walce

o poosiadanie tych części. Dosłownie się o to

zabijali. W każdej dawnej wiosce gdy dziewczyna

chciała zwrócić uwagę chłopaka to odsłaniała

kawałek swojego ciała. I nagle przychodzą

czasy gdy kobiety wywijają włosami, odsłaniają

coraz więcej - albo mini albo opięte waginsy i

nagle wymagacie, aby mężczyźni przeszli obok

tego obojętnie? To są właśnie paradoksy tzw.

"pokolenia roku 68". Kibucnicy w Izraelu próbowali

zmusić mężczyzn do zajmowania się kobiecymi

pracami i na odwrót. I okazało się, że dobrowolnie

bez terroru tego zrobić by się nie dało.

Po kilku latach kobiety i mężczyźni wrócili

do swoich dawnych profesji.

Długa: Jak niby według ciebie mam się ubierać?

Jak chcesz, ale ponoś konsekwencje. Wróćmy

do tego bikini. Co zrobisz jeśli ktoś zobaczy

ciebie w samej bieliźnie poza plażą?

Długa: Kolega - nie ma problemu.

A nie kolega?

Długa: Zakryję się, powiem aby spierdalał, cokolwiek.

A widzisz. To sprawa kultury. Twojej własnej, a

nie potencjalnych komentarzy gapiów. Założyłabyś

bikini na gig metalowy?

Długa: Nigdy.

A to czemu?

Długa: Bo byłabym kurwa zgwałcona.

Nie no to jest kurewska przesada. Zgwałcona na

metalowym gigu? To jak zginąć w lawinie śnieżnej

na rafie koło mojego miejsca urodzenia.

Nie w tym rzecz. Nie założysz bikini na gigu bo

wiesz, że pewne rzeczy nie w pewnych miejscach

nie przystoją. Instynktownie wiesz, że w

ten sposób odsłaniasz swoje seksowne atuty. Jesteś

jak samotny wędrowiec przyrządzający kurczaka

na grillu na sawannie w obecności lwów.

Ale w innej sytuacji takie bikini jest już ok.

Długa: Słuchaj kiedyś pojechałyśmy z kumpelą

na Headbangers Open Air. Miałyśmy

przesiadkę w Hamburgu i oprócz miniówek lub

legginsów byłyśmy ubrane jak metalówy,

przykrojone t-shirty, jedna miała pas z nabojami.

Nagle wychodzi jakiś Arab i proponuje

nam nachalnie "pracę przy opiece nad dziećmi".

Nie chciał uwierzyć, że nie jesteśmy prostytutkami.

Tego właśnie mam dość.

Opowiem ci coś na koniec. Dziewczyna naszego

basisty jest zdeklarowaną feministką. Nie gadam

z nią. Ona twierdzi, że w kultura zachodnia

zbudowana jest na represyjnym patriarchacie.

W sytuacji, gdzie w krajach muzułmańskich

masz gwałty dokonywane przez całe bandy krewniaków,

a 40 000 dziewczynek rocznie poddawanych

jest odrażającym zabiegom usunięcia łechtaczki,

bo jakiś praktykujący czarną magię

zboczony imam tak zarządził. Przy tym fakt, że

oni plują też na dziewczyny, które w Halloween

przebierają się w te seksowne kostiumy - to błahostka.

To są prawdziwe problemy, które mogą

być importowane do nas, a ty masz problem z

chamstwem, z tym, że ktoś złapał cię za dupę.

Czy wyobrażasz sobie aby ktoś z nas poszedł

ubrany jak na scenie, tak jak tutaj siedzimy, do

gejowskiego baru (śmiech)? Skóry, gołe klaty,

długie włosy. Nikt by tego nie zrobił, bo wiadomo,

że stalibyśmy się obiektem zainteresowania

i trzeba by to wyjaśniać. Ale z tego powodu nie

robię żadnych akcji typu metoo! Oto problemy

pierwszego świata.

Jakub "Ostry" Osromęcki &

Marta "Długa" Matusiak

54

DESTROYER666


Obecnie wszystko wydaje się być kontrowersyjne

Vandallus to ciekawy zespół z Ohio. Chłopaki grają heavy metal, jednak w ich

muzyce słychać sporo elementów hard rocka rodem z lat 70-tych. Jak pokazuje okładka

ich nowego wydawnictwa "Bad Disease"oraz zdjęcia kapeli krążące po sieci, mają w

sobie mnóstwo rockendrollowego luzu. Naszym rozmówcą był gitarzysta Shaun Vanek.

HMP: "Bad Disease" brzmi jak heavy metalowy

album nagrany we wczesnych latach 70-

tych. Czy to było Waszą intencją?

Shaun Vanek: Tak, powiedziałbym bardziej

późne lata 70-te wczesne lata 80-te. Było coś w

tamtych czasach, gdzie produkcje były po prostu

mocne, suche i rockowe. Wszystko to również

zostało zarejestrowane na sprzęcie z tej

epoki. Bębny Ludwiga, wzmacniacze Marshalla,

maszyny taśmowe itp.

Dlaczego wybraliście taki tytuł?

SKiedy utwór tytułowy został napisany, od razu

wiadomo było, że będzie to tytuł albumu. Pomysł

Jasona na tematy tekstów dobrze pasował

do tego tytułu.

Dobry tytuł i dobra okładka (śmiech). Czy nie

uważasz, że może to być trochę kontrowersyjna?

Obecnie wszystko wydaje się być kontrowersyjne.

Nie martwię się o to, ponieważ bez względu

na to, co zrobisz, zawsze znajdzie się ktoś, kto

poczuje się obrażony. Myślę, że to świetna okładka.

Powiedziałbym, że nie jest tak kontrowersyjny

jak "Virgin Killer" czy "Savage Grace",

który obejmuje policjanta, kobietę i motocykl.

To dopiero klasyk (śmiech)

Jak przebiega proces tworzenia w Vandallus?

Czy istnieje jedna osoba odpowiedzialna za

to, czy może robicie to wspólnie?

Zwykle jeden z nas przychodzi z utworami już

przygotowanymi i gotowymi do pracy, a następnie

sklejamy je do kupy i odpowiednio dostosowujemy.

Kilka utworów (np. tytułowy "Bad

Disease") zostały napisane w studiu.

Które kawałki z "Bad Disease" najlbardziej Ci

się podobają?

Jestem bardzo zadowolony z wszystkiego, co

jest na tym albumie. Ale wyjątkowe dla mnie są

"Bad Disease", "Sundown Haze", "Heart Attacker"

i "Infection".

Graliście niektóre z tych piosenek na żywo

przed wydaniem "Bad Disease"?

Tak, graliśmy "Infection", "Bad Disease" i "Heart

Attacker".

Jak oceniasz "Bad Disease" w porównaniu z

Waszym debiutem "On The High Side"?

Zdecydowanie lepiej. Myślę, że produkcja się

poprawiła. Wiele elementów było nieprzewidywalne

i wyszło spontanicznie. Tym razem gdy

wchodziliśmy do studia mieliśmy gotowe 80%

muzyki. Ale to te brakujące 20% dodało temu

albumowi wyjątkowości. Gdy pierwszy raz słuchaliśmy

albumu po raz pierwszy po nagraniu,

sami byliśmy zaskoczeni niektórymi momentami.

Okładka Waszego debiutu "On The High

Side" wygląda na inspirowaną okładką "The

Wall" Pink Floyd.

Nie jest to celowe podobieństwo. Chcieliśmy

debiut z prostą okładką. Najważniejszą było,

nazwa się wyróżnia. Inspiracją były zespoły z

lat 70. i 80. z prostymi okładkami swych debiutów,

takimi jak Fastway, Rush, Great White i

Motorhead. Były one opatrzone tylko logo,

które zdawało się krzyczeć "Nadchodzimy, sukinsyny!".

Gdzie Was można zobaczyć na żywo?

Możemy zagrać wszędzie. Na festiwalu, w klubie,

w pubie, w garażu, w stodole, w jaskini itp.

(śmiech).

Co było Twoją główną inspiracja do stworzenia

Vandallus?

Jason Vanek i Jamie Walters mieli napisanych

kilka utworów, a potem nadaliśmy im odpowiednie

brzmienie i zebraliśmy je "do kupy".

Tak powstał "On The High Side". Inspiracją

były wszystkie fajne kapele, których słuchamy.

Gównie te z lat 70-tych i 80-tych.

Co to jest pomysł na Waszą nazwę?

To wymyślone słowo. Po prostu wzięliśmy słowo

"Vandal" i dodaliśmy do niego końcówkę

"lus". Powinno się to wymawiać "wandal-lus" , jednak

ludzie zazwyczaj wymawiają "van-dallas".

A jak to się stało, że zacząłeś słuchać muzyki

metalowej?

Odkąd pamiętam, czułem, że coś mnie do niej

ciągnęło. Są takie rzeczy, których nie możesz

wyjaśnić, a nawet nie powinieneś tego robić. Po

prostu czerpiesz przyjemność z tego poczucia

inspiracji. Słysząc Iron Maiden, Metallica i

Motorhead czułem coś niezwykłego.

Od jakiej kapeli się to zaczęło?

Już w młodości byłem zainteresowany potworami

i postaciami z horrorów. Było to jeszcze za

nim zacząłem na poważnie interesować się

muzyką. Myślę więc, że impulsem była okładka

"Piece Of Mind" Maidenów.

Bartłomiej Kuczak

Foto: Vandallus

VANDALLUS 55


wyszliśmy z koszulkami z "Faster For The Master",

to był ten moment, w którym to krwiste

logo zostało zapoczątkowane. Krzyż był tylko

całkiem fajnym konceptem na kropkę do litery

"I" w Deliverance. Z jakiegoś powodu kiedy

grafika na pierwszy album została stworzona, to

wydawnictwo nie było w stanie skopiować tej

krwistej plamy jak na t-shirtach. To jest takie

nasze Spinal Tap.

Nic nie jest takie, na jakie wygląda

Deliverance to zespół, który reprezentuje nieoczywisty nurt chrześcijańskiego

thrashu. Jednak, jak koledzy z ich świeckich odpowiedników również musiał

stykać się z różnymi problemami rynku muzycznego, takimi jak: chciwi wydawcy

czy brak popularności. Również ich nie omijają problemy natury osobistej

takie jak uzależnienia, podatki, życie prywatne. O czym często zapominamy, oceniając

muzyków w kontekście ich twórczości. I o tym, co przeszli członkowie tego

zespołu i o jego historii opowiedzą nam ze swojej perspektywy kolejno gitarzysta

Glenn Rogers oraz wokalista Jimmy P Brown II.

HMP: Cześć! Na początek, w paru słowach,

opiszcie nam muzykę z waszego najnowszego

albumu, "The Subversive Kind".

Glenn Rogers: Ten album to powrót do korzeni

thrash metalu tego zespołu. Naszym zamierzeniem

było brzmienie podobne do tych, które

były na naszych pierwszych albumach. Żywa

perkusja bez wyzwalaczy perkusyjnych czy

komputerowych trików.

Możecie mi powiedzieć jak został przyjęty

Kalifornii, który został założony w roku 1985,

czy mam rację? Moglibyście powiedzieć coś

więcej o początkach zespołu?

Glenn Rogers: Jimmy Brown założył zespół w

roku 1985, jednak dopiero w momencie wydania

kompilacji "California Metal", czyli w roku

1987, zespół zaznaczył swoją obecność na mapie.

Wczesne brzmienie zespołu było bardziej

metalem głównego nurtu. Zmiana na bardziej

thrashowe brzmienie było w części związane z

naszymi przyjaciółmi, którzy z nami dorastali.

Co inspirowało was muzycznie w latach 80.?

Moglibyście wymienić parę zespołów z

tamtego okresu?

Glenn Rogers: Uwielbiamy wszystkie zespoły

NWOBHM, jednak w naszej muzyce możesz

głównie usłyszeć inspiracje z Queensryche,

Slayera oraz Metalliki. Wszystkie zespoły grające

thrash próbowały grać jak te z wielkiej

czwórki. Byłoby kłamstwem mówienie, że nie

jesteśmy nimi zainspirowani. Problemem jest

to, że nikt inny tego nie przyzna.

Co możecie powiedzieć na temat kalifornijskiej

sceny metalowej z lat 80.? Widziałem

okładkę kompilacji "California Metal", która

zawierała wasze utwory. Co sądzicie o tych

zespołach, które były na tej kompilacji? Poza

tym, że one wszystkie śpiewały o chrześcijaństwie...

Glenn Rogers: Lata osiemdziesiąte w Południowej

Kalifornii były szalonym czasem. Mieliśmy

hair metal w Hollywood, punk i thrash na

Południowym Wybrzeżu i Orange County Ca.

W tamtym czasie poszlibyśmy do Sunset Strip i

obejrzeli pokaz dziwaków. Byłoby zabawnie.

Album "California Metal" był świetnym sposobem

dla zespołów chrześcijańskich by się

przebić do świadomości innych. W tym czasie,

zresztą obecnie też, wiele regularnych zespołów

i wydawnictw nie szanuje zespołów chrześcijańskich.

Raz Jimmy i ja spędziliśmy dzień, jeżdżąc

po Hollywood w celu sprzedania wydawcom

naszej demówki. Nikt nie chciał nas widzieć.

W tamtym czasie musieliśmy naprawdę

ciężko pracować, by uzyskać szacunek innych

zespołów grających thrash. Ta kompilacja była

sposobem by w końcu zrobić miejsce dla chrześcijańskich

zespołów.

"The Subversive Kind" przez prasę i fanów?

Glenn Rogers: Album został bardzo dobrze

odebrany przez chrześcijańską i świecką prasę.

Dostaliśmy także niezłe recenzje od naszych

znajomych i przyjaciół z innych zespołów. Niklas

Stalvind z Wolf oraz Victor Johnson z

Sammy Hagars The Circle dali przychylne

opinie. Najważniejsze jest to jednak, że fani

zdają się naprawdę to "akceptować". Lubią to

podejście: "Thrash wrócił".

Zanim to wszystko miało miejsce, na początku

byliście tylko dość nieznanym zespołem z

Foto: Deliverance

Heretic, Viking i Dark Angel byli naszymi

przyjaciółmi. Grałem w zespołach wraz z Brianem

Korbanem z Heretic i Reverend oraz z

Brettem Eriksenem z Viking oraz Dark Angel.

Dlatego też byliśmy w stanie zaangażować

Billa Metoyera do produkcji naszego pierwszego

CD. Poznałem Billa za pośrednictwem Briana

i Bretta.

Ten krzyż w grafice loga waszego zespołu?

Możecie o nim coś opowiedzieć?

Glenn Rogers: W naszych wczesnych dniach

było parę różnych takich grafik, jednak kiedy

Osobiście, jeśli miałbym powiedzieć o jednym

zespole z Kalifornii to bym powiedział Holy

Terror. Co sądzicie o nich? Trochę durne pytanie,

wiem...

Glenn Rogers: Tak, powiedziałbym, że durne.

Nie miałem okazji ich usłyszeć. Zasadniczo to

nie zbyt zwracaliśmy uwagę na inne zespoły.

Byliśmy skupieni na tym co sami robiliśmy.

Chciałbym lepiej opisać mój stosunek. Gdyby to

byłby Viking, to bym udzielił bardziej rozbudowanej

odpowiedzi. Lubiłem ich bardzo, choć to

pewnie kwestia tego, że byliśmy przyjaciółmi.

Czy bycie tematycznie chrześcijańskim zespołem

metalowym sprawiało jakieś trudności w

organizacji koncertów?

Glenn Rogers: Nam nie. Myślę że byliśmy jedynym

zespołem, który organizował koncerty z

innymi "świeckimi" zespołami thrashowymi. Zawsze

przyciągaliśmy dużą publikę. Dzieliliśmy

deski sceny z Heretic, Omen i podobnymi zespołami.

Dużo z nich było z Metal Blade Records.

Graliśmy w Country Club, Garzarries,

The Troubadour, wszystkie to sławne kluby.

Czy muzyka z waszego debiutu "Deliverance"

przetrwała próbę czasu?

Glenn Rogers: Myślę, że pewnie przetrwała.

Przez lata kiedy byłem w Hirax miałem fanów,

którzy przychodzili do mnie z tym albumem.

Mówili mi o tym, jak "Deliverance" pozwolił im

56

DELIVERANCE


przetrwać trudne czasy oraz co dla nich znaczy.

Tak więc trafia do ludzi również dzisiaj. Poza

tym, sądzę, że nasz pierwszy album został ponownie

wydany trzy lub cztery razy, od momentu,

w którym po raz pierwszy wyszedł.

"Nie pogrywaj sobie z Bogiem. To piekło, o

którym słyszeliśmy jest prawdziwe." Jest to

fragment waszego tekstu do utworu "Awake".

Uważam, że jest to trochę zły sposób na prezentowanie

chrześcijaństwa. Ta religia dla

mnie nie jest tylko o piekle, potępieniu i karze.

Jest przede wszystkim o miłości, prawdzie i

pokoju. Co sądzicie o moim zdaniu?

Jimmy P Brown II: Utwór "Awake", z którego

jest ten tekst, został wzięty z zmyślonej historii

osoby, która była w stanie wrócić z piekła, żeby

ostrzec ludzi. Nie jest to wzięte z Pisma Świętego

i nie powinno to być uznawane za bezpośrednie

przesłanie zespołu. To jest historyjka.

Moje podejście do tekstów zmieniło się wielokrotnie

od czasów młodości i jest ponad gorliwością

w retoryce religijnej. Dlatego nie sądzę,

że Twój koncept religii jest błędny.

Po waszym debiucie imiennym stworzyliście

kolejny album, "Weapons Of Our Warfare".

Czy uważacie go za najbardziej popularny album

wydany was?

Jimmy P Brown II: Ten album był wydany o

właściwej porze we właściwym miejscu. Temat

wojny duchowej był wtedy na czasie i ludzie to

"kupili". Album w całości był zainspirowany

książkami Franka Peretti: "This Present

Darkness" i "Piercing The Darkness". Poza

tym był to czas, w którym nasze wydawnictwo

miało dla nas najlepszą ofertę wydawniczą,

dzięki czemu album był szeroko dostępny. Zespół

zaś w tym czasie miał wiele tras! Tak więc

naturalnym był sukces tego albumu. Do tego

był to jedyny album z teledyskiem, któremu

udało się być często w programie Headbangers

Ball na kanale MTV. Jestem dumny z tego albumu,

ale nie uznaję go w kategoriach najlepszego

albumu Deliverance. Z punktu marketingowego,

myślę, że był wspaniały. Jednak z punktu

muzycznego i ogólnej produkcji dla mnie

takim nie jest.

Zasadniczo to "Greetings of Death" (tytułowy

kawałek z demówki z 1985r. i z albumu

"Weapons Of Our Warfare" z 1990r.) brzmi

jak "Angel of Death". Czy mógłbyś powiedzieć

coś o tym zbiegu okoliczności?

Jimmy P Brown II: Slayer był naszą dużą inspiracją

w wielu dziedzinach. Tak więc jeśli są

jakieś zapożyczenia z ich tytułów i przeróbek,

to jest naturalne. Szczególnie, że zakładałem

ten zespół jako piętnastolatek. Wciąż próbowałem

znaleźć drogę, którą chciałem żeby zespół

poszedł i nie znalazłem jej przez długi czas.

Z tego co widziałem na Encyclopedia Metallum,

wydawaliście jeden album za drugim.

Mam na myśli, że mieliście rok przerwy

pomiędzy kolejnymi albumami. Byliście dość

produktywnym zespołem w latach 90. Czy

możesz powiedzieć coś na temat tego okresu?

Jimmy P Brown II: Mieliśmy kontrakt, w którym

mieliśmy wydawać co rok jeden album. Nie

mieliśmy zbytnio wyboru! (śmiech).

Intro do "What a Joke" jest sposobem to powiedzenia

czegoś na temat zespołów, które

tworzyły muzykę dla pieniędzy i chciwych

wydawców, które miały pracować dla nich jak

niewolnicy.

Jimmy P Brown II: Pewnie, chciwość grała w

tym rolę. Z biznesowego punktu widzenia, rozumiem,

że wydawnictwo chciało kuć żelazo

póki gorące! Ale z drugiej strony, nie zostawiało

wiele czasu na trasy czy kreatywność. Miałeś do

wyboru dwie opcje tą, lub tą drugą… wybrałem

kreatywność od 1992...

Czy sądzicie, że utwór tytułowy z "What a

Joke" jest obecnie na czasie?

Jimmy P Brown II: Nie wiem jakiej natury jest

to pytanie. Ale mogę powiedzieć, że jest to żenujący

album, który nigdy nie powinien zostać

wydany.

Co sądzicie o muzyce Daniela Amosa?

Jimmy P Brown II: Myślę, że nawet bez mówienia

tego jestem wielkim fanboyem Daniela

Amosa! Uwielbiam teksty Terry'ego i możliwość

współpracy z nim była dla mnie honorem.

Stworzyliście utwór nazwany "1990" na wasz

Foto: Deliverance

piąty album, "Learn". Mógłbyś powiedzieć co

dokładnie się wydarzyło w 1990 i co was zainspirowało

do stworzenia tego utworu?

Jimmy P Brown II: 1990. Nieprzypadkowo

jest to rok, w którym wyszedł "Weapons of our

Warfare". Wiele rzeczy się działo. Wiele by wymieniać!

Jednak lata 1990-1992 nie były dobre

dla mnie czy dla Deliverance! Złe rzeczy miały

miejsce wtedy! Ironią było to, że napisałem

utwór o czasie, o którym nie chciałbym pamiętać,

by potem grać go co noc na trasie (śmiech).

Co się stało w 1995r., po wydaniu "Camelot in

Smithereens"? Wygląda to jak byście skończyli

pracę nad muzyką do czasu nadejścia

kolejnego milenium.

Jimmy P Brown II: Tak też było. Deliverance

doszło do końca niespodziewanie. Ja sam miałem

problem z narkotykami, z którym musiałem

sobie poradzić. Inni członkowie zespołu

mieli również konflikty w swoim życiu. Udawanie,

że wszystko było okej, nie byłoby słuszne.

Ponieważ nie działo się dobrze! I to odbiło się

na tekstach z albumu… ja się zmieniałem, czasy

się zmieniały, to nie było już to samo… naprawdę

szkoda… Lecz kiedy zostaliśmy poproszeni

by ponownie się zejść by zagrać na Cornerstone,

zgodziłem się. Jednak to nie oznaczało powrotu

do czynnego grania. To było dla mnie tylko

coś chwilowego.

Co sądzicie o "Camelot in Smithereens" samym

w sobie?

Jimmy P Brown II: Był to album, który miał

być czymś innym. Stał się zupełnie inny ze

względu na cięcia budżetowe i ingerencje wydawnictwa.

Próbowałem stworzyć moje własne

"The Wall" lub "Operation Mindcrime". Lecz

z tego wyszła brzydka siostra albumów koncepcyjnych.

Jednak obecnie pracuje nad poprawkami

do tego i mam nadzieje, że ten album będzie

taki, jak powinien być!

Co się stało w 2001? Dlaczego skończyliście

wtedy grać muzykę jako Deliverance?

Jimmy P Brown II: Jak już wcześniej wspomniałem,

od 2001 Deliverance zaczęło być

czymś sezonowym. Miałem wtedy pięcio osobową

rodzinę do utrzymania i czas, w którym

wydaję na to pieniądze. Życie w "dobrobycie"

musiało się skończyć.

Co się działo z wami po rozwiązaniu?

Jimmy P Brown II: Miałem wiele prac zanim

znalazłem dom w Casino Marketing. Po przeniesieniu

się do Las Vegas by wejść w ten przemysł.

Wciąż pracowałem nad muzyką z moimi

dwoma pobocznymi projektami: Fearful Symmetry

oraz Jupiter VI. Jednak Deliverance zawsze

miało specjalne miejsce w moim sercu,

oraz w sercu fanów. Teraz pracuję nad Deliverance

oraz nad moimi projektami solowymi.

W 2007 powróciliście ponownie do przemysłu

muzycznego jako Deliverance z albumem "As

Above - So Below". Jak dużą odpowiedź dostaliście

od fanów i prasy?

Jimmy P Brown II: Album nie był zbytnio

dostrzeżony przez prasę. Część ludzi lubiła go,

część go nienawidziła. Nie byłem również zbytnim

fanem tego albumu… To było tylko coś do

zrobienia… Jednak, dał mi on na szansę pracy z

Mikem Reedem oraz Timem Kronyak'em.

Zawsze jest dobrze pracować z wieloma muzykami.

Moglibyście opisać "As Above - So Below"?

Jimmy P Brown II: Dość eklektyczny album

(śmiech). Lubię część utworów, takie jak tytułowy,

"Return to Form", "Enlightened". Ale całościowo

to był słaby album.

Potem musieliśmy czekać sześć lat na nowy

album. Co robiliście w tamtym okresie?

Jimmy P Brown II: Pracowaliśmy i płaciliśmy

podatki… to tyle...

DELIVERANCE

57


Foto: Deliverance

Na kolejny albumie "Hear What I Say" znalazł

się utwór "Annals of Subterfuge" z wykorzystanymi

niemieckimi słowami. Poza tym

widziałem bonusowy utwór "Detox" z tekstem

przetłumaczonym na niemiecki. Moglibyście

powiedzieć coś więcej na temat tych utworów?

Jimmy P Brown II: "Hear What I Say" miał

być ostatnim nagraniem Deliverance przed

emeryturą… Bez powrotu… Zasadniczo jest to

prawdziwe w pewnym sensie jak sądzę. W sensie,

że już nie próbujemy zadowolić fanów każdej

epoki Deliverance. Obecnie nie próbuję

już robić prog/art rocka z tym zespołem. Ten

album był tylko kolejnym błędem… nie miałem

czasu by nad nim pracować. Dwa utwory, "Passing"

oraz "Nude" nie były kawałkami Deliverance,

jeden był na album Jupiter VI, nad którym

pracowałem. Zinterpretowałem utwór mojego

przyjaciela, "Hope Lies Beyond" z zespołu

Sombrance. Uwielbiam ten utwór! I napisałem

jeszcze dwa utwory. Reszta była galimatiasem

zebranym i wrzuconym razem… Był to naprawdę

smutny sposób aby powiedzieć "żegnajcie".

Te niemieckie wstawki wzięły się z tego, że w

tym czasie pracowałem z 3 Frogz Records a ich

właścicielem był Niemcem. Rodzina mojego ojca

była z Monachium, więc uznałem, że będzie

całkiem fajne zareklamowanie naszych utworów

po niemiecku.

I obecnie jesteśmy przy waszym najnowszym

albumie, "The Subversive Kind". Gdzie go nagraliście?

Jimmy P Brown II: Nasz najnowszy album został

nagrany w 3 Frogz Studios w Alabamie.

Świetne studio! Jeden z lepiej brzmiących pomieszczeń

do nagrywania w jakich pracowałem.

W rzece thrashowych potworów, półnagich

dziewczyn i destrukcji, wasza okładka na "The

Subversive Kind" jest dość unikalna dla mnie.

Czy moglibyście powiedzieć więcej na temat

waszej okładki? Kto ją stworzył?

Jimmy P Brown II: Twórcą grafiki jest Rob

Steel. Stworzył dla mnie już cztery okładki do

albumów. Jest po prostu wspaniały w tym, jak

tworzy ręcznie te okładki. Żadnego Photoshopa

czy czegokolwiek takiego. Zrobił również grafiki

do "Assimilation", "Hear What I Say" oraz

do mojego solowego albumu "Eraserhead". Jest

on dość niezwykły. Grafikę wyjaśnię dość prosto:

"Nic nie jest takie na jakie wygląda".

Co was obecnie inspiruje?

Jimmy P Brown II: To co nas inspirowało i

dalej będzie… życie!!!

Jeśli mielibyście wymienić najbardziej definiujący

muzykę Deliverance album, który to

byłby?

Jimmy P Brown II: "River Disturbance" zawsze

będzie moją godziną chwały.

Co sądzicie o ruchu Social Justice Warriors?

Jimmy P Brown II: Przykro mi, ale nie mam

pojęcia na temat istnienia tego ruchu.

Co sądzicie o wydawnictwie Roxx Records?

Jimmy P Brown II: Bill Roxx jest naszym

przyjacielem. Pomógł nam przy niezliczonych

okazjach podczas wydawania różnych rzeczy

przez lata. Nigdy nie spotkasz lepszych przyjaciół

dla artystów niż dwóch ludzi z mojego

życia, Matt Hunt z Retroactive Records oraz

wcześniej wspomniany Bill Roxx z Roxx Records...

Co zamierzasz robić w 2018/2019?

Jimmy P Brown II: Rok 2018 niebawem się

kończy. Chcemy zabezpieczyć sobie wydawnictwo

i dystrybucję dla "The Subversive Kind".

Poza tym chcemy kontynuować nasz obecny

kurs i niebawem stworzyć kolejny album. Jednak

zamierzamy się przygotować na koncerty,

które mamy za oceanem w 2019r.

Jeśli powiem "Sanity Obscure" to odpowiecie…?

Jimmy P Brown II: Believer?

Nieźle. Wasza piątka ulubionych thrash metalowych

albumów to?

Jimmy P Brown II: Prosto…

(1) "Reign In Blood"

(2) "Ride The Lightning"

(3) "Speak English or Die"

(4) "Among The Living"

(5) "Pillars of Humanity"

Dziękuje za poświęcony czas. Czym chcielibyście

zakończyć ten wywiad?

Jimmy P Brown II: Tym czym zawsze, dziękuje

za wysłuchanie nas...

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

HMP: Cześć! Czy mógłbyś nam opisać Twój

zespół, zanim zaczniemy?

Franky Chigetti: Empiresfall jest zespołem

metalowym z Hamburga w Niemczech. Został

założony w 2009 roku. Gramy metal w świeży,

surowy i agresywny sposób, z nutką starych dobrych

czasów.

Jak opiszesz zatem waszą pierwszą EPkę,

"Place of Pain"?

"Place of Pain" była naprawdę ekscytującą rzeczą

w tamtym okresie. To był nasz pierwszy raz,

w którym nagraliśmy parę utworów. Oraz pierwszy,

w którym mogliśmy posłuchać własnych

utworów (śmiech). Nie spodziewaliśmy się, że

tak szybko wyprzedamy ten album. Myślę, że

mieliśmy tak około 300 kopii tego albumu.

Brzmienie było dość mroczne, zaś mój wokal

był bardziej mroczny i charczący w tamtym czasie.

Nie za bardzo mieliśmy wtedy pojęcie co robimy.

Jednak to jakoś zadziałało. Na EPce znalazły

się utwory takie jak "King Of Destruction",

który był typowym kawałkiem w stylu Metalliki,

coś jak thrashowe "No Remorse". A takie

kompozycje jak "Place of Pain", "Into The Core"

oraz "Enemy Of Mine" ponownie nagraliśmy na

nasze następne albumy, "Riot" oraz "A Piece

To The Blind".

Nie mogę znaleźć żadnych utworów z tej

EPki. Jak możemy usłyszeć materiał z "Place

of Pain"? Czy zostanie on ponownie wydany?

Nie myślimy nad ponownym wydawaniem tego

nagrania. EPka została nagrana w tamtym

"okresie" Empiresfall. Parę tygodni temu widziałem

"Place of Pain" na ebay. Cena była naprawdę

absurdalna. Zostało to sprzedane za 30

euro. To mnie naprawdę zdziwiło. Może powinienem

to wrzucić na YouTube (śmiech).

Przejdźmy dalej. Co was inspirowało podczas

pracy nad debiutem?

Podczas tworzenia "Riot" byliśmy zainspirowani

przez takie uczucia jak desperacja, złość,

nienawiść oraz wyzwolenie. Przez intuicyjny

impuls do tworzenia muzyki. Kiedy grasz swoje

utwory na żywo, prędko zauważysz, czy widownia

lubi tą muzykę czy nie. Oba te źródła (czyli

uczucia i chęć tworzenia) są dobrą motywacją i

inspiracją. Myślę, że nie mam tu nic więcej do

dodania.

Czy możemy uznawać "Riot" za album koncepcyjny?

Myślę tutaj o motywie smutku i

samo-zniszczenia, które pojawia się w waszych

utworach.

Wierzę w to, że każde pierwsze 10 lub 12 utworów

jakie napiszesz, są zawsze pewnego rodzaju

odbiciem każdego rodzaju muzyki i dzwięków

jakie usłyszałeś w swoim życiu. Coś jak hołd,

czy najlepsze kawałki z Twojego życia. Nie

uznawałbym tego za album koncepcyjny. Utwory

z tego albumu były dziełem przypadku

58 DELICVERANCE


Album musiał wyjść - nieważne jak

Zespoły z Niemiec grające thrash metal to nie jest rzadkość. Zespoły

grające politycznie utematyczniony metal też nie jest wcale nie jest niczym innowacyjnym.

Jednak wciąż taka muzyka jest i będzie potrzebna. Naprzeciw temu zapotrzebowaniu

staje Empiresfall ze swoim najnowszym albumem "A Piece to the

Blind". O nim, o inspiracjach i trudnych początkach zespołu opowiada wokalista

i gitarzysta Franky Chigetti

(śmiech), Jednak smutek i samozniszczenie były

w tamtym czasie symptomatycznymi nastrojami

lub uczuciami.

Jeśli miałbyś znaleźć jakiś jeden podobny

album do Twojego debiutu, to co to by było?

Oh wow… naprawdę ciężkie pytanie (śmiech).

Nie jestem pewien czy będzie to tylko jeden.

Myślę, że to będzie coś Super Zespołu Menihiladeth

(śmiech). Tak więc jest to mieszanka

Metalliki ("Master of Puppets"), Annihilator

("Alice in Hell") oraz Megadeth ("Peace Sells")

oraz wielu, wielu innych zespołów. To co powiedziałem

wcześniej. Jest to odbicie, nie kopia

czy replika.

Wasz debiut został nagrany w domu? Mógłbyś

powiedzieć więcej o procesie produkcji na

"Riot"?

Tak więc nasz debiut był dla mnie naprawdę bolesnym,

pouczającym i drogim doświadczeniem.

Wynająłem studio nagraniowe by stworzyć nasz

pierwszy album. I w połowie nagrań nasz gitarzysta

rytmiczny odszedł z zespołu, przez co

nie byliśmy w stanie ukończyć nagrania w wyznaczonym

czasie. Jednak musiałem zapłacić za

wynajem. Tak więc po raz pierwszy byłem spłukany.

Zajęło nam parę miesięcy by znaleźć nowego

gitarzystę rytmicznego. Kiedy znowu byliśmy

ponownie w studiu, to nasz basista nie zjawił

się na nagraniach. Potem się dowiedzieliśmy

że on sobie cichutko opuścił zespół, by zasilić

inną grupę (śmiech). Znowu ta sama sytuacja.

Znowu byłem spłukany, musiałem znaleźć nowego

basistę. Po tym nie miałem innego wyboru,

jak nagrać wszystko, wyłączywszy perkusję,

w moim pokoju gościnnym / sypialnym. Album

musiał wyjść - nieważne jak.

Czy zamierzacie zatem ponownie nagrać swój

debiut?

Więc… oczywiście nigdy nie byłem zadowolony

z brzmienia, oraz z tego w jaki sposób został

nagrany ten album. Jednak jeśli nie masz tego

co chcesz, to musisz wtedy się zadowolić tym co

masz, czyż nie? Chciałbym ponownie nagrać

ten album z o wiele lepszym brzmieniem, ponieważ

uważam, że jest tam parę naprawdę dobrych

utworów. Jednak z drugiej strony, sądzę,

że powinien być dostępny za darmo dla naszych

fanów, ponieważ oni już zakupili oryginał. I

sprzedaż tej samej rzeczy w kółko nie byłaby do

końca fair wobec naszych fanów. Zobaczymy,

co przyniesie przyszłość.

Czym się różni wasz najnowszy album od

poprzednika (czyli "Riot")?

Brzmienie jest o wiele lepsze. Został nagrany

bardzo profesjonalnie. Nasz inżynier dźwięku,

Jörg Uken (pracował dla Suicidal Angels, Sinister

i Anvil) wykonał naprawdę świetną robotę.

Poza tym w studiu czuliśmy, że wszystko co robimy

oraz co robiliśmy miało sens. Być może

nowy album ma lepszą strukturę niż poprzedni.

Jaki film będzie pasował do muzyki z waszego

najnowszego albumu?

(Śmiech)... lubię to pytanie. Więc… myślę, że

jakiś film Sci-Fi by tu pasował, jak "Mad Max",

"Stalowy Świt" lub "Obcy", bądź nawet jakiś

film grozy/slasher z pewnością by pasował idealnie

do naszej muzyki.

Co chcieliście przekazać słuchaczom waszym

"A Piece to the Blind"?

To, że ludzie powinni bardziej przyjrzeć się niektórym

rzeczom, takim jak polityka, człowieczeństwo

czy życie samo w sobie. Za dużo ludzi

żyje z klapkami na oczach. Ponieważ tak jest

łatwiej - podążać za kimś, zamiast znaleźć własny

sposób na życie. Nikt nie powinien się bać

zadawać pytań, dlaczego coś jest jak jest. Jeśli

chcesz żyć jako wolna i niezależna jednostka, to

powinieneś/-naś przestać uprawiać tą małpią

strategię jaką jest: nie mówię, nie słyszę i nie

widzę.

Kto stworzył okładkę na wasz najnowszy album?

Mógłbyś powiedzieć więcej o współpracy

z twórcą tej grafiki?

Grafika została stworzona przez Noviara Rahmata.

Jest on naprawdę uzdolnionym grafikiem

z Indonezji. Byłem i jestem bardziej niż zadowolony

z jego pracy. Dałem mu historię, koncept

grafiki, którą chciałem. I on od razu wiedział

co miałem na myśli. Po jednej lub dwóch

nocach, pierwsza grafika została ukończona.

Kompletnie mnie zmiotła. Myślę, że ta grafika

pasuje do muzyki.

Co zamierzacie robić w 2018/2019?

Naszym celem na 2018/2019 jest trasa w Europie.

Chcemy zagrać tyle koncertów, ile jesteśmy

tylko w stanie.

Co sądzisz o Iron Shield Records?

Jest to nasza pierwsza umowa z wydawnictwem

muzycznym. Jak do tej pory, Iron Shield Records

naprawdę było dla nas dobre. Duck, właściciel

wydawnictwa, jest naprawdę świetnym

gościem, który naprawdę dba o muzykę i twórców.

Czekamy na to co przyszłość przyniesie.

To była przyjemność mieć Cię na naszych

łamach. Dziękuje za Twój czas, ostatnie słowa

należą do Ciebie.

Dziękuje Ci bardzo za Twoje trafne pytania.

Niebawem zamierzamy mieć parę koncertów w

Polsce. Zatem wszyscy, którzy są ciekawi nas,

raczej nie powinni tego przegapić (śmiech). Jesteśmy

dość podekscytowani i zaciekawieni fanami

metali z Polski. Wszystkiego dobrego!

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Foto: Empiresfall

EMPIREFALL 59


Gry komputerowe i thrash metal

Thrash metal jest muzyką młodych.

Pozwolę sobie wysnuć taką tezę. Oczywiście,

że są ludzie, którzy lubią tą muzykę i

mają już 40, 50 czy 60 lat na karku, jednak

część z nich z pewnością lubiła tą muzykę

już w latach 80. Jak to mawiają, muzyka

to nie buty, z nich się nie wyrasta. Ale pomijając już aspekt

wiekowy, to połączenie tematyki gier komputerowych

z muzyką metalową nie jest niczym niezwykłym, jednak wciąż

taka muzyka stanowi w moim odczuciu mały procent gatunku. Z pewnością

to się zmieni za sprawą kwintetu z Szkocji o nazwie Thrashist Regime. O nim,

podziale ról w zespole, inspiracjach i dalszych planach opowie wokalista zespołu

Joe Johnston.

HMP: Witaj! Czy mógłbyś opisać waszą muzykę?

Joe Johnston: Cześć! Jak sama nazwa wskazuje

gramy thrash metal… Jak sądzę, to na spektrum

thrashu jesteśmy bliżej melodycznej i technicznej

strony rzeczy, niż tej bardziej brutalnej i

punkowej. Bardziej Anthrax i Megadeth niż

Suicidal Tendencies, jeśli miałbym porównywać.

Myślę, że mamy dość szeroki zakres cech,

które składają się na naszą muzykę. Wszystkie

zostały wykonane prawidłowo. Jeśli to była nasza

jedyna szansa by nagrać te utwory, nad którymi

pracowaliśmy tak długo, tak więc chcieliśmy

żeby brzmiały tak dobrze, jak tylko mogą.

Zasadniczo mieliśmy już część utworów gotowych

podczas wyjścia naszego pierwszego albumu,

w 2012 roku! Zaczęliśmy nagrywać prawie

trzy lata temu. Najpierw mieliśmy trzy sesje nagraniowe

z perkusją w lokalnym studiu w Aberdeen,

zaś reszta została zrobiona przez kilka lat

w domu naszego inżyniera, Dana Goldsworthy,

który miał naprawdę świetny kącik do nagrań.

Jest wspaniałym i bardzo utalentowanym

gościem. Pracował między innymi z takimi zespołami

jak Accept, Hell, Sylosis, Cradle of

Filth, Gloryhammer, Alestorm oraz paroma

innymi. Był także odpowiedzialny za wszystkie

nasze grafiki, poza byciem wspaniałym inżynierem

dźwięku. Współpraca z nim to była prawdziwa

przyjemność. Jest bardzo dokładny. Również

Dan jest bardzo entuzjastyczny i pełen

pomysłów i naprawdę zna się na różnych małych

sztuczkach obecnych w produkcji thrash

metalu, które z pewnością sprawią Ci uśmiech

na twarzy jeśli znasz gatunek. Poza tym jest to

świetny gitarzysta. Byliśmy razem w zespole

przez parę lat zanim powstało Thrashist Regime.

Zagrał parę gościnnych solówek w utworze

tytułowym "Carnival of Monsters", tak więc możesz

sam ocenić! Zasadniczo ten utwór zawiera

solówki naszych przyjaciół. Mamy to szczęście

znać paru naprawdę świetnych gitarzystów.

nasze utwory nie brzmią tak samo, każdy członek

zespołu pracuje nad kompozycjami i ma

swój odrębny styl tworzenia, co prowadzi do różnorodności

w naszym brzmieniu. Uważam, że

często ludzie krytykują thrash za bycie naprawdę

ograniczonym gatunkiem, jednak uważam,

że nie mają tu racji. W tym gatunku jest wiele

zespołów, które różnią się od siebie brzmieniem.

Myślę, że obecnie nowe thrashowe zespoły

mają tendencję do bycia jak najbardziej ekstremalnym,

jak tylko jest możliwe, jednak my

nie specjalnie się tym przejmujemy. Nie próbujemy

być najbardziej ciężkim zespołem na świecie,

bądź też najszybszym, po prostu tworzymy

muzykę taką, jaką lubimy!

Czy wasz album "Carnival of Monsters" ma

jakiś motyw przewodni? Co jest tym motywem?

Nazwaliśmy ten album "Carnival of Monsters"

częściowo przez to, że ta nazwa całkiem nieźle

zdawała się łączyć wszystkie utwory, ze względu

na to, że była masa utworów o potworach wszelkiego

rodzaju. To jest o obcych, kamiennych olbrzymach

czy zombie oraz dużych mrówkach i

Foto: Trashist Regime

tak dalej. Myślę, że po chwili uświadomiliśmy

sobie, że mamy obsesję na punkcie inwazji potworów

(śmiech!). Zwykle piszemy o rzeczach,

które nas śmieszą lub sprawiają, że czujemy się

fajnie. Nie próbujemy opowiadać jakiś historii o

złości czy innym szajzie tego rodzaju. Piszemy

o kopiącej zady Drużynie A, Jean Claude van

Damme, coś w ten deseń. Jednym z naszych

utworów, o których zawsze ludzie zdają się pamiętać

jest "Hotel Blast Terror" z naszego debiutu,

który był o małym lokalnym pubie eksplodującym

w małej miejscowości na północy

Szkocji, z której pochodzę. To było oparte na

faktach, w pubie był źle umieszczony nowy system

ogrzewania gazowego, spartolona robota

doprowadziła do wybuchu całego pubu. Nikt

nie umarł czy coś. Uznałem, że jest to dobry

materiał na utwór i skoro nikt nie planował tego

napisać, to my to zrobiliśmy. Wracając do potworów,

ostatni utwór na naszym nowym albumie,

"Metacidal Massacre", jest o wielkim, podróżującym

w czasie potworem, który powraca i

zabija te wszystkie rzeczy, o których pisaliśmy

na naszym pierwszym albumie. Jest to pewnego

rodzaju samo odniesienie i najpewniej nikt tego

nie zauważy lub nie będzie zwracał na nas uwagę,

jednak nam ten utwór sprawił wielką radość.

Mógłbyś nam opisać proces powstawania waszego

najnowszego albumu? Jak, gdzie, kiedy i

z kim?

Zasadniczo, pracowaliśmy nad nim przez parę

lat. Ze względu, że gra w zespole nie jest naszą

pracą na pełny etat, ukończenie utworów zajęło

nam dość dużo czasu. Poza tym chcieliśmy żeby

Więc, jak część z nas wie, "X-COM: Enemy

Unknown" jest nazwą strategii turowej… tak

więc, co sądzisz o tej grze? Czy grałeś w pierwszą

część z serii "X-COM"?

(Śmiech), tak jest! Naprawdę uwielbiałem tą grę

z późnych latach 90. Oraz sequel tej gry, "Terror

From The Deep". Mieli w niej bardzo dobrze

zbudowany sens strachu, obawy. Pomyślałem,

że jest to wspaniała nazwa i temat na

utwór thrashowy. Potem stworzyli remake tej

gry, w którą nie miałem okazji zagrać, chociaż

wszyscy o niej mówią, że jest dobra. Niestety

nie mam obecnie w moim życiu czasu na gry.

Pociąłem masę materiałów wideo z nowej wersji

tej gry i stworzyłem film akompaniujący naszemu

utworowi, następnie wrzuciłem go na Youtube.

Z pewnością nowa gra z serii "X-COM"

wygląda lepiej niż gry z tej serii wydane w 90.!

"Headshot"… myślę, że jest to zainspirowane

przez "Unreal Tournament", czyż nie? Mógłbyś

wymienić parę swoich ulubionych strzelanek

pierwszoosobowych?

Nasz perkusista, Dan, stworzył ten utwór, muzykę

i tekst. Poza graniem na perkusji jest on

naprawdę dobrym gitarzystą i twórcą tekstów.

Co najważniejsze zna się również na grach. Zasadniczo

"Headshot" zostało głównie zainspirowane

przez "Left 4 Dead" (kooperacyjny FPS

traktujący inspirowany "28 dni później" - przyp.

red.). Spytałem się go o jego ulubione strzelanki

i on wymienił "Perfect Dark", "Timesplitters",

nowe gry z serii "Wolfenstein" oraz gry z

serii "Doom", "Half Life 2" oraz "Portal".

Szczerze powiedziawszy nie jestem zbytnio osobą,

której powinieneś zadać to pytanie, w strzelanki

pierwszoosobowe nie grałem od czasów

"Goldeneye" na Nintendo 64. Zawsze wolałem

gry będące głębsze fabularnie - RPGi, tego typu

rzeczy.

Przed waszym "Carnival of Monsters" wydaliście

"Fearful Symmetry". Czy mógłbyś opisać

nam ten album w paru zdaniach?

Patrząc w przeszłość z naszego obecnego punktu

widzenia, to utwory były prostsze niż te z nowego

albumu. Zasadniczo to możesz powiedzieć

patrząc tylko na długość utworów, większość z

60

THRASHIST REGIME


nich była długości trzech minut, lub czasami

nawet mniej. Nadal jednak myślę, że jest tam

trochę naprawdę niezłych rzeczy na tym albumie.

Tytuł jest odniesieniem do trzech ostatnich

utworów, które były trylogią dotyczącą

przygody Spider-Mana nazwanej "Kraven's

Last Hunt". To był pomysł naszego gitarzysty

Kyle'a, który bardzo mi się spodobał. Napisał

on wszystkie trzy utwory, pominąwszy już teksty

do "The Grave", który ja stworzyłem po lekturze

komiksów pożyczonych od niego. Nigdy

nie czytałem wcześniej komiksów, jednak Kyle

naprawdę je lubił, zaś ja sam polubiłem tą historię

po przeczytaniu. Kiedy Kyle powiedział

mi o tej trylogii uznałem, że to był świetny pomysł.

Ogólnie Kyle jest świetnym gościem od

pomysłów. Muzycznie był zawsze tą siłą twórczą

w naszym zespole. Oczywiście wszyscy dają

coś od siebie, jednak to on pisze najwięcej. Nagrywaliśmy

to z Danem Goldsworthem, on też

stworzył tą wspaniała grafikę, wraz z wieloma

rzeczami w booklecie. Wciąż jestem dumny z

tego albumu. Myślę, że jak lubisz thrash z Bay

Area to prawdopodobnie znajdziesz tam coś dla

siebie!

Foto: Trashist Regime

Foto: Trashist Regime

Okładka na wasze demo "Terror Takes Shape"

wydaje się być inspirowane przez zdjęcie

Amerykanów, którzy podnoszą swoją flagę na

Iwo Jima, czyż nie? Mógłbyś nam opisać okładki

waszych wszystkich albumów?

Tak, masz rację. Okładka została namalowana

przez naszego przyjaciela, Farmera, który grywał

w innym lokalnym zespole Risactonia. Zawsze

tworzył najlepsze plakaty - zrób to sam - z

staroszkolnym podejściem do grafiki do thrashu.

Zasadniczo to zrobił też grafikę do "Laughter

Then Madness Then Death", którą możesz

znaleźć w booklecie naszego najnowszego

albumu. Kolejny naprawdę utalentowany gość,

którego mamy szczęście znać. Z tego co pamiętam

to już gadałem o udziale Dan Goldsworthy

jako artysty, pracował on z naprawdę kilkoma

ważnymi zespołami i jest utalentowany.

Myślę, że naprawdę zasługuje na to by być bardziej

popularnym niż jest obecnie. "Fearful

Symmetry" jest jego interpretacją Kravena z tej

historii o Spider-Manie, o której gadałem

wcześniej. Jest to niezłe dzieło, naprawdę lubię

ten schemat kolorystyczny. Zaś nowy artwork

jest po prostu wspaniały. Wiele osób wyrażało

się na jego temat w samych superlatywach.

Oczywiście, że Dan uwielbia thrash i wszystkie

klasyczne okładki od Repki i naprawdę robi

świetną robotę oddając ten klimat! Myślę, że to

pomaga zachęcić ludzi do słuchania naszej muzyki.

Jeśli masz świetny cover to ludzie prawdopodobnie

szybciej posłuchają twojego albumu i

potraktują Cię poważnie.

Mógłbyś porównać wasze albumy?

Myślę, że pierwszą oczywistą rzecz jaką możesz

zauważyć przy porównaniu tych dwóch albumów

jest to, że naprawdę się rozwinęliśmy jako

twórcy utworów. Kawałki na "Carnival of

Monsters" są dłuższe, bardziej rozwinięte i mają

bardziej skomplikowane struktury. Oczywiście

nie jest to prawdziwe stwierdzenie dla każdego

utworu, są wciąż takie proste kawałki jak

"Antaractattack" i "Soldiers of Fortune", które są

prostszymi, krótszymi thrashowymi kawałkami,

jednak utwory takie jak "Laughter Then Madness

Then Death" i "Metacidal Massacre" są bardziej

ambitne i ekspansywne niż cokolwiek co

stworzyliśmy na "Fearful Symmetry". Różnica

w czasie trwania mówi wszystko. Oba albumy

mają tą samą ilość utworów, jednak "Carnival

of Monsters" jest dłuższe o 20 minut. Produkcja

na naszym nowym albumie też jest lepsza.

Dan zrobił świetną robotę na obu albumach, ale

mieliśmy parę problemów z inżynierem dźwięku,

który pracował nad perkusją do "Fearful

Symmetry" i ostatecznym rezultatem było to,

że brzmiały one sztucznie i bez życia. Uwielbiam

dźwięk na "Carnival of Monsters". Jest

bardziej naturalny, wciąż pełen energii, epicki

wszędzie tam gdzie powinien. Wiem że to jest

trochę długi album, jednak próbowaliśmy to

zniwelować miksując to z tempem oraz za pomocą

pomieszania długich i krótkich utworów,

co mam nadzieję, zatrzyma uwagę słuchacza.

Mógłbyś nam wymienić najlepszy poziom z

gry wideo? Powiedz coś o nim.

Hmmm, trudne pytanie! Myślę, że naprawdę

uwielbiam "Shadow of the Colossus", dlatego

też napisałem o niej jeden z utworów na naszym

najnowszym albumie. Ten moment, w którym

pierwszy duży kolos się obraca, a Ty musisz

wspiąć się na niego i zastanowić się, jak go pokonasz,

to jest to, o czym gramy na tym utworze.

Uznałem, że to jest po prostu zajebiście fajne.

Pamiętam jak myślałem, to jest gra, która

jest jak żadna inna. Była po prostu unikatowa i

miała tą dziwną, fascynującą, skąpą i smutną

atmosferę, którą tylko Japończycy umieją stworzyć.

Jeśli powiem Monolith Productions, to co odpowiesz?

Er… niewiele, niestety. Widziałem ich listę gier,

nie grałem w żadną z nich, przykro mi!

Czy mógłbyś powiedzieć coś nam o wydawnictwie

Fat Hippy?

Jest to małe, lokalne i niezależne wydawnictwo

prowadzone przez gościa, który nazywa się

Captain Tom, który także jest właścicielem

głównego miejsca praktyki w Aberdeen. Stworzył

Fat Hippy około piętnastu lat temu w celu

sprawdzenia i pomocy lokalnym zespołom.

Aberdeen jest dość daleko od innych miast

Wielkiej Brytanii i wątpię aby giganci wydawniczy

trudziliby się szukaniem czegokolwiek

tak daleko na północ. Naprawdę szkoda, bo mamy

u siebie zawsze wiele świetnych zespołów z

każdego gatunku. Jednak tym małym zespołom

jest ciężko radzić sobie z organizacją wszystkiego

samemu. Fat Hippy nie jest bogate i nie ma

rozbudowanej sieci czy coś, jednak pomagają

nam radzić sobie z kopiowaniem, sortowaniem

podkoszulków, koncertami i innymi takimi

rzeczami. Byłoby o wiele trudniej bez nich. Nie

jesteśmy zbytnio bogaci i prawdopodobnie nie

zarobimy na tym zespole, więc gramy głównie

z miłości do thrashu. Fat Hippy to rozumie i

zapewnia nam pomoc niezbędną do kontynuowania

istnienia naszego zespołu.

Co zamierzacie robić w 2018/2019?

Zagrać parę koncertów i zaprezentować swój album

szerszej widowni. Z tak wieloma zespołami

wokoło i współpracując z niezależnym wydawnictwem

przebić się do ludzi będzie ciężko.

Mamy już parę naprawdę świetnych recenzji na

THRASHIST REGIME 61


Foto: Trashist Regime

internecie, jednak dojście do mediów drukowanych

w Brytaniii by zdobyć większą popularność

jest praktycznie niewykonalne. Oni są jedynie

zainteresowani zespołami będącymi w dużych

wydawnictwach, mimo, że większość rzeczy

dzieje się na scenie podziemnej! Myślę, że

jeśli grasz muzykę metalową w Wielkiej Brytanii

zawsze jest jakaś wybór. Było by całkiem

fajnie wybrać się w trasę, jednak my wszyscy w

zespole mamy pracę na pełny etat, przez co

będzie to trudne do zorganizowania. Szczerze

nie wiem czy to się wydarzy. Zobaczymy. Poza

tym będziemy próbować zorganizować parę

koncertów w Szkocji oraz próbować wyjść na

zero z "Carnival of Monsters". Jeśli nam się to

uda, to następnie planujemy także wersję winylową

tego albumu. Myślę, że jest do naprawdę

dobry album i wygląda świetnie, więc z pewnością

zasługuje na wersję winylową. Poza tym

nagraliśmy ponownie trzy utwory z naszego

oryginalnego demo "Terror Takes Shape".

Obecnie potrzebujemy ukończyć te nagrania i

znaleźć najlepszy sposób na ich wydanie.

Czego możemy się spodziewać po waszych

koncertach?

Energii, tak na sam początek! Lubię zejść ze sceny

i pobiegać. Mam bezprzewodowy mikrofon i

uwielbiam reakcję, kiedy grasz w pubie i zaczynasz

biegać po nim i śpiewać w twarz ludziom,

którzy wyglądają na tym wystraszonych! To

sprawia, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech.

Lubię również rozmawiać z ludźmi. Patrzeć

im w oczy i sobie żartować. Czasami nawet

używać auto-ironicznego humoru. Nie cierpię

zespołów, które grają w małym barze, a

zachowują się jakby byli na dużym stadionie.

Ogarnijcie się. Lubię być na koncercie i czuć coś

w stylu "hej, ale jesteśmy wszyscy tutaj zajebiści!"

niż "my zespół, a wy fani". Lubię również

głupie przebrania. Ostatnio nosiłem cylinder i

strój prezentera cyrkowego, w celu oddania tego

ducha karnawału. Kyle również lubi szalone koszulki.

Tego się definitywnie spodziewajcie.

Mógłbyś opisać nam obecną scenę thrash metalu

w Wielkiej Brytanii?

Jest naprawdę wiele wspaniałych zespołów z

Wielkiej Brytanii, jednak większość rzeczy dzieje

się w podziemiu. Jeśli szukasz zespołów, one

są tam. Hellripper jest kolejnym zespołem z naszej

okolicy, który został dostrzeżony rok czy

dwa lata temu. Być może są bardziej mrocznym

speed-metalem niż stricte thrashem, jednak mają

owo thrashowe zacięcie. Risen Prophecy z

północnej Anglii jest świetnym power-thrashem,

ich gitarzysta Ross jest absolutnie nieprawdopodobny,

zrobił również dla nas gościnnie parę

solówek. Black Talon z Edynburga jest świetnym

szkockim thrashowym zespołem, oni są

trochę jak Dark Angel lub Forbidden, tak mi

się wydaje. Disposable również z Edynburga, są

młodzi i mają bardziej nowoczesne podejście,

jednak wciąż z sercem skorym do thrashu. Poza

tym jest kilka zespołów, które są już od lat i

wciąż grają, jak na przykład Seregon oraz Shrapnel.

Graliśmy z tymi zespołami na Full

Thrash Assault parę lat temu i naprawdę fajnie

jest zobaczyć, że ostatni album Shrapnel jest

recenzowany na łamach prasy. Są naprawdę

świetnym zespołem. Oraz Evile z powracającym

do nich Ol Drake zaczną znowu grać, po paru

latach ciszy z ich strony. Byli drogowskazem dla

brytyjskiego thrashu przez ostatnią dekadę, jak

i bardzo dobrym zespołem. Będę czekał na ich

nowy album.

Czy mógłbyś wspomnieć o jednym brytyjskim

zespole z lat 80., który nie został dostrzeżony

przez szerszą publikę?

Niestety większość zespołów thrashowych z

Wielkiej Brytanii jest przeoczona przez szersze

grono słuchaczy. Ostatnio Ian Gasper napisał o

nich książkę i przygotował zbiór pięciu płyt CD

na temat historii brytyjskiego thrashu. Jest ona

pod nazwą "Contract in Blood" dostępna za

pośrednictwem Cherry Red Records. Jesteśmy

na niej i to jest naprawdę zaszczyt dzielić strony

z tak wspaniałymi zespołami jak Venom, Acid

Reign, Evile, Gama Bomb i tak dalej. Xentrix

zawsze był moim osobistym faworytem z wszystkich

zespołów thrashowych z Wielkiej Brytanii.

Wiem, że są kultowi ze względu na ich wykonanie

coveru piosenki przewodniej z filmu

"Ghostbusters", jednak ich drugi album, "For

Whose Advantage", zasługuje na o wiele większą

popularność, niż tą którą obecnie ma.

Dziękuje za Twój czas. Co chciałbyś powiedzieć

na koniec tego wywiadu.

Chcę bardzo podziękować wszystkim, którzy

poświęcili swój czas by rzucić na nas okiem,

szczególnie dziękuję tym, którzy kupili nasze albumy!

Naprawdę to doceniamy! Proszę powiedzcie

o nas swoim przyjaciołom, śledźcie nas na

mediach społecznościowych, Spotify i całej reszcie.

Wyjdźcie z domów, pójdźcie na lokalne

koncerty i wspierajcie podziemie - miejsce, w

którym żyją najlepsze zespoły. Keep on thrashing!

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

HMP: "The Calling" to Wasz drugi album nagrany

w tym samym składzie. Czy Sergio,

Scott i Jonathan zdążyli się już w pełni zaangażować

w zespół?

Srdjan Bilić: Sergio, Scott i Jonny są w pełni

zintegrowani z zespołem i tworzeniem nowej

muzyki, a "The Calling" jest albumem, nad którym

najbardziej współpracowaliśmy zespołowo

jako całość. Przed tą płytą zwykle pomysły zradzały

się dopiero w studiu nagraniowym, ale

tym razem ćwiczyliśmy utwory na próbach

przez dobre 8 miesięcy przed wejściem do studia.

Jesteśmy bardzo zadowoleni z ostatecznego

wyniku, ponieważ gitary i sekcja rytmiczna są

bardzo dobrze ze sobą współgrają.

Jaka dokładnie była ich rola w procesie tworzenia

tego materiału?

Scott i Sergio przynieśli położyli nam na stół

swoje pomysły na utwory instrumentalne, które

następnie wspólnie opanowaliśmy i udoskonaliliśmy

jako zespół. Scott wcześniej pisał muzykę

instrumentalną do swoich własnych projektów,

a niektóre z nich dostosowaliśmy do stylu Primitai.

Były to konkretnie "Curse of Olympus",

"Into the Light" i intro utwór "Possess Me". Scott

jest świetny w robieniu programów orkiestrowych

i syntezatorowych, więc dobrze było wykorzystać

te talenty i mieć zastosować takie elementy

w naszej muzyce po raz pierwszy.

Jak ich znalaźliście?

Znaleźliśmy Sergio na stronie internetowej, na

której muzycy szukają zespołów. Było to w sierpniu

2014 roku, kiedy nasz stary gitarzysta

przeprowadzał się do Ameryki. Byliśmy pod

wrażeniem gry Sergia, nim go spotkaliśmy dzięki

filmom prezentującym jego umiejętności. Nie

widzieliśmy żadnych przeszkód, aby zaprosić go

do przyłączenia się. W kwietniu 2015 musieliśmy

znaleźć nowego perkusistę i basistę. Mieliśmy

szczęście, że Scott i Jonny stali się wolni,

ponieważ ich zespół Dry The River zakończył

działalność. Scott jest bratem Guya, a Jonny

jest ich najlepszym przyjacielem z dzieciństwa,

więc nie byli nam obcy. Wspierali Primitai

przez wiele lat i przyjeżdżali na nasze koncerty.

Bardzo ważne są dla nas dobre relacje i chemia

z nowymi członkami, zatem dobrze się stało, że

dołączyli do nas starzy przyjaciele.

Myślę, że Wasz nowy album ma naprawdę

dobre brzmienie. Czy jesteś zadowolony z efektu?

Jesteśmy bardzo zadowoleni z brzmienia "The

Calling". Poszliśmy w nagrywani perkusji na żywo

i używaliśmy wzmacniaczy Marshalla starego

typu, ale z drugiej chcieliśmy bardzo nowoczesnej,

wysokiej jakości produkcji, i to właśnie

otrzymaliśmy dzięki naszemu starannie dobranemu

zespołowi inżynierów i producentów.

Kto jest właściwie producentem "The

Calling"?

62

THRASHIST REGIME


Gitary i wokale zostały

wyprodukowane przez Toma Keecha,

Sergio nagrał swoje gitary z Julio Padronesem

w Hiszpanii, a perkusja i bas zostały nagrane

przez Pete'a Milesa. Wysłaliśmy wszystkie surowe

wersje utworów do Lasse Lammerta z

Niemiec, który jest czymś w rodzaju guru, jeśli

chodzi o wzmacniacze gitarowe, i ponownie nagrał

gitary, zmiksował i nadał albumowi odpowiedni

kształt. Są to świetni goście i wykonali

niesamowitą robotę.

Wydaje się, że Wasze brzmienie jest trochę inne,

bardziej melodyjne niż ma to miejsce u innych

podobnych zespołów, ale Wasza muzyka

to nadal oldschoolowy heavy metal.

Ogólny pomysł z Primitai polega na tym, że

gramy heavy metal inspirowany klasycznymi

materiałami, ale bez prób dopasowania się do

konkretnej niszy. Mamy jednak świadomość, że

jest rok 2018 i chcemy swoje brzmienie dopasować

do czasów, w których żyjemy. Dlatego w

naszej muzyce można usłyszeć moc, elementy

thrashu, melodię, szybkość, progresywność,

symfonikę, wpływy NWOBHM, a nawet hard

rock w wersji z lat 80-tych (śmiem to nazywać

"glam"), ale nie można jednoznacznie zakwalifikować

nas do jakiegoś konkretnego nurtu.

Najważniejsza jest melodia, a cała nasza muzyka

opiera się na tym. Moc pojawia się sama w

naturalny sposób.

Bez prób dopasowania się do konkretnej niszy

Scena brytyjska rozwija się w najlepsze o czym zresztą wielokrotnie

pisano na tych łamach. Cały ruch NWOTHM

(który oczywiście nie ogranicza się tylko do Wielkiej Brytanii)

składa się z wielu wspaniałych kapel. Jedną z

nich jest Primitai, który wydał właśnie swoją piątą,

wypełnioną wpływami różnych odmian

heavy metalu płytę pod tytułem "The Calling".

Na nasze pytania zechciał odpowiedzieć gitarzysta

Srdjan Bilić.

Czy "Into The Light" i "Into The Dark" dwie

części jednego długiego utworu?

Te utwory zostały napisane osobno, ale ich teksty

sprawiły, że postanowiliśmy je połączyć.

"Into the Light" to po prostu odlot, kopanie tyłka

i uczucie bycia niepowstrzymanym, podczas

gdy "Into the Dark" opowiada o utracie kogoś,

kto prowadził cię przez życie i dał Ci siłę do odniesienia

sukcesu. Wchodzenie w "ciemność"

oznacza, że Twoja przyszłość staje się niepewna,

gdy ktoś, kto był zawsze przy tobie, odszedł.

i Megadeth. Jednak każdy z nas ma wiele różnych

inspiracji. Gdybym miał stworzyć listę zespołów,

które reprezentują nasz gust, to może

to być Symphony X, Saxon, Ratt, Mastodon,

Skull Fist, Striker, Blind Guardian, Dokken,

Angra, Rhapsody, Pantera, Accept i dużo więcej.

To nie tylko muzyka tych zespołów sprawia,

że chcemy grać. Radość sprawia nam, widzimy

wszystkich ludzi, którzy chodzą na koncerty

i świetnie się przy tym bawimy.

Coraz częściej możemy usłyszeć więcej o

ruchu New Wave Of Traditional Metal. Czy

czujesz część tej sceny?

Nasza muzyka to nie jest czysta forma NWOT

HM, jednak jest w nie wiele tradycyjnych wpływów.

Wielu naszych fanów i ludzi, którzy nas

słuchają, pochodzi ze społeczności NWOTHM,

a nasza wytwórnia wydaje głównie takie zespoły,

więc ogólnie cieszymy się, że jesteśmy częścią

tej sceny. Bycie częścią szerszej sieci zespołów

i ludzi związanych z branżą jest najlepszym

sposobem na rozwój. Dlatego jesteśmy wdzięczni

za to, że jesteśmy mile widziani w tym

ruchu.

Widzimy również odrodzenie heavy metalu w

Wasz muzyka jest też wypełniona wspaniałymi

melodyjnymi solówkami.

Wszystkie świetne, klasyczne metalowe zespoły

mają w jakichś swych legendarne rozpoznawalne

solówki, a my po prostu chcemy grać zgodnie

z tą tradycją. Solo powinno być jednym z

najważniejszych elementów utworów. Podwójne

solówki gitarowe to coś, co nigdy nie zawodzi,

gdy grasz na żywo, dlatego zawsze lubimy harmonizować

melodie gitar.

"Posess Me" zaczyna się od odrobiny sabbathowych

riffów.

Nie sądzę, że sabbathowy styl był intencjonalnym

odniesieniem, ale zgadzam się, że użycie

dysonansowych akordów, takich jak te w

"Possess Me" i na początku "Demons Inside", jest

czymś, co było patentem Black Sabbath.

Wspomniane utwory "Posses Me" i "Demons

Inside" mają naprawdę demoniczne tytuły.

Czy odnoszą się one do jakichś okultystycznych

doświadczeń?

Kawałki te opowiadają o próbach ucieczki od

twojego uzależnienia, którego metaforą jest demoniczna

postać nieustannie wciągająca Cię z

powrotem na złą drogę, z której usilnie próbujesz

zejść. Demon najpierw kusi Cię, a kiedy

przejmie nad Tobą kontrolę, niszczy wszystko,

co masz. Przypuszczam, że tajemniczy, zły i destrukcyjny

charakter ma wiele wspólnego z

okultyzmem.

Foto: Primitai

Które kawałki z tego albumu są Twoimi ulubionymi?

Kocham je wszystkie. Włożyliśmy w to dużo

pracy, więc trudno powiedzieć! "Overdrive" to

ten, który wybraliśmy na pierwszy singiel, teledysk

i ten, którym obecnie rozpoczynamy każdy

koncert. To szybkie, energiczne, łatwo zapadające

w pamięć melodie. Czuliśmy, że ta piosenka

jest najlepsza, by przyciągnąć uwagę ludzi

Okładka "The Calling" przypomina okładki

metalowych albumów z lat 80-tych. Kto jest

autorem tej grafiki i dlaczego zdecydowaliście

się akurat na nią?

Zbadaliśmy twórców okładek i stworzyliśmy listę

tych, z którymi współpracę bierzemy pod

uwagę. Naszym numerem 1. był Claudio Bergamin,

ponieważ maluje ręcznie ale z bardzo

nowoczesnym wykończeniem. Znajduje idealną

równowagę między starą a nową szkołą. Chcieliśmy

czegoś, co by wyglądało nowocześnie, ale

nadal było ciepłe i nie było zbyt klinicznie. Byliśmy

bardzo wdzięczni, że Claudio zgodził się

pracować z nami, mimo że jest bardzo zajętym

twórcą.

Jakie metalowe zespoły sprawiły, że zechciałeś

zająć się tworzeniem muzyki?

Wśród zespołu wszyscy uwielbiamy "bogów" takich

jak Judas Priest, Iron Maiden, Metallica

Wielkiej Brytanii.

Odrodzenie heavy metalu rozpoczęło się około

2009 roku, ale prawdziwa eksplozja przypada

na lata 2015/2016. Teraz w 2018 roku jesteśmy

zasypywani premierami płytowymi brytyjskich

kapel grających heavy, w tym licznymi debiutami

(coś o tym wiem - dop. red.). Dużą pomocą

była dla nas, jak i innych wytwórnia Dissonance

Productions, która dba o odpowiednią promocję

i dystrybucję.

Jak ludzie reagują na Waszą muzykę podczas

koncertów?

Zawsze staramy się rozpoczynać koncerty z tak

dużą energią, jak to tylko możliwe i odpowiednio

dobieramy utwory do wykonania. Kiedy

wszystko idzie zgodnie z planem, widzimy, jak

niekiedy zdezorientowane twarze zmieniają się

w uśmiechy i zaczyna się ostry headbanging.

Zawsze zapraszam tłumy do wspólnego śpiewania.

Czasem też pozwalamy tłumowi przejąć

kontrolę.

Bartłomiej Kuczak

PRIMITAI

63


Nie marnuj czasu na zrzucanie

winy na innych, nie trwoń go na oczekiwania cudu oraz

nie zaprzepaszczaj go, próbując ratować cały świat za jednym zamachem.

Ciężko mi jest napisać coś konkretnego, bo trochę jestem zmiażdżony

prostotą tez, jaką zostałem zaatakowany przez wokalistę Johnny'ego, który w ten

sposób odpowiedział na moje pytanie związane z motywami występującymi na ich

najnowszym albumie "Bannerless". W pełni je popieram i dlatego wrzucam je do

podtytułu, bo są one czymś, o czym wiele osób zapomina. O tym, jak i o utworach

opowiedzą więcej gitarzysta Seba Forma oraz wcześniej wspomniany wokalista

Johnny Nuclear Winter.

HMP: Witajcie! Czy możecie opisać swoją

muzykę w kilku słowach?

Seba Forma: Na początku to był po prostu

thrash metal, dość prosty. Próbowaliśmy grać go

szybko i twardo. Teraz nasza muzyka jest bardziej

zróżnicowana i ma więcej niuansów.

Wciąż posiada ten ciężar, aczkolwiek coraz bardziej

oddalamy się od naszych trzech pierwszych

albumów.

Czy sądzisz, że ludzie powinni tworzyć więcej

muzyki metalowej w swoich natywnych językach.

Zainspirował mnie do tego wasz utwór,

"Luoti Päähän" oraz te wszystkie utwory Sodom

po niemiecku.

Johnny Nuclear Winter: Język nie ma takiego

znaczenia jak sposób, w jakim go używasz. Kiedy

piszesz w naszym ojczystym języku, to o wiele

większym wyzwaniem jest napisanie czegokolwiek,

szczególnie, że teksty stają się naprawdę

"zabawne", nawet jeśli w domyśle nie miały

być zbyt poważne. Lub odwrotnie.

słuszne, wtedy stój twardo na swoim, tak długo

jak tylko tego potrzeba. Tchórze ewentualnie

uciekną i prawdziwi towarzysze zostaną po

Twojej stronie. Jest to społeczna "wojna" prowadzona

w celu odsiania mętów ze swojego otoczenia.

Czy "Ironcrossfire" został zainspirowany

przez historię Trzeciej Rzeszy? Tak mi się wydaje.

Co sądzicie o tym zagadnieniu?

Johnny Nuclear Winter: Przykro że Cię zawiodę,

jednak ten utwór nie został zainspirowany

przez żaden kraj, który podżegał do wojny.

Część tekstu tego utworu został złożony z wersów,

które napisałem dla mojego starego zespołu

do kawałka, który nie został nigdy nagrany.

Uznałem więc, że mogę użyć ich w Axegressor,

dodając do nich bardziej nihilistycznej, zimnej

perspektywy. Ten utwór jest o tym, że wojny

tworzą żyjące ludzkie potwory, a ludzie/żołnierze

są tylko pionkami w większej grze, na którą

nie mają w ogóle wpływu. Wszyscy ludzie, ideologie,

religie i konstrukcje społeczne w obliczu

śmierci są równie bezużyteczne. Ostrzał nie rozróżnia.

Utwór sam w sobie jest kolejną grą słów.

Co sądzicie o filmie Sama Peckinpaha, "Żelazny

Krzyż"? Czy oglądaliście go? Co sądzicie

ogółem o filmach drugowojennych?

Seba Forma: Widziałem to kilka razy i uważam,

że ma pewną wartość rozrywkową. Filmy

drugowojenne są świetne, chociaż nie oglądam

zbytnio telewizji czy filmów.

Skąd ta nazwa zespołu? Wiem, że jest ona wypadkową

"axe + aggressor", jednak ciekawi

mnie sama jej inspiracja.

Johnny Nuclear Winter: Zawsze byłem fanem

gier słownych i pieprzenia się ze słowami, frazami,

metaforami, synonimami i językiem ogółem.

Wpadłem na ten koncept mieszaniny słów

jako nazwy dla nowego zespołu mojego przyjaciela,

który - jak sie okazało - już miał swoją nazwę.

I potem, kiedy dołączyłem do zespołu, kilka

miesięcy od momentu kiedy szukali wokalisty,

wykorzystalem ten pomysł. I tak, to jest

połączenie "axe + aggressor", nie ma za tym jakiś

głębszych dwuznaczności czy cokolwiek innego.

Poza tym jest to dobre słowo dla Google,

zawsze możesz znaleźć to czego szukasz!

Foto: Axegressor

Czy mógłbyś nam opisać temat utworu "Luoti

Päähän"? O czym on jest?

Johnny Nuclear Winter: Jest to zasadniczo

utwór stworzony z klasycznych thrash metalowych

zwrotów, lecz napisany w Fińskim. Dosłownym

tłumaczeniem tytułu powinno być "Kula

w łeb". Wersy oraz refreny są, powiedzmy, pełne

thrashowych klisz jak: skóra, łańcuchy,

ogień, prymitywne zachowania oraz dziedzictwo

metalu, jednak środkowa część tekstu nabiera

bardziej apokaliptycznego tonu, kiedy tekst

zaczyna opisywać kraje i kontynenty niszcząc

wszystko w zasięgu wzroku. Wizje w klimatach

zabij wszystko.

Co chcieliście przekazać waszym "The Only

Reward"?

Johnny Nuclear Winter: Jest on o wewnętrznej

walce, którą prowadzi każdy, kto przechodzi

przez trudne czasy lub doświadcza niepotrzebnie

dodatkowej presji od społeczeństwa

lub ludzi z bliskiego kręgu. Jeśli wiesz co jest

Czy Wojna Zimowa nie jest w cieniu innych

konfliktów Drugiej Wojny Światowej? Jest to

całkiem ciekawy temat do zapoznania się, nie

tylko w aspekcie najlepszego snajpera wszechczasów.

Seba Forma: Więc, było wiele konfliktów, które

wydarzyły się podczas i przed Drugą Wojną

Światową i było wiele interesujących historii,

które działy się na terenach Północnej Afryki,

Chin, Malty, Grecji, Półwyspu Skandynawskiego

i tak dalej, wymieniając tylko parę… nie jestem

pewien na temat tego pomijania, jednak

jeśli jesteś zainteresowany pewnymi wydarzeniami

w szczególe to polecam lekturę książek

związanych z tym tematem.

Czy czytacie jakieś książki na temat zagadnień,

które występują na waszym albumie?

Na przykład o Zimnej Wojnie (utwór "SS-18

"Satan"").

Seba Forma: Nie jestem autorem tekstów, aczkolwiek

jestem zainteresowany historią USA od

50. do 80. i Zimna Wojna z pewnością miała

wpływ na historię Ameryki. Nie używamy jednak

zbyt często tego motywu i wojna sama w

sobie nie jest naszą inspiracją.

Johnny Nuclear Winter: Tytuł tego utworu

był pomysłem Seby. Zainspirował mnie do napisania

kawałka na temat wyścigu zbrojeń pomiędzy

Związkiem Sowieckim i USA, jednak jego

głównym motywem było to, że jeśli ten wyścig

miałby ujście w wojnie (nuklearnej) to jedynym

zwycięzcą zostałaby śmierć. Niestety

obecnie nie mam zbyt dużo czasu na czytanie

książek. Większość inspiracji na utwory pochodzi

z życia codziennego, TV, wiadomości, konfliktów

dziejących się na całym świecie, napięć

społecznych, negatywnych i zaborczych emocji,

paradoksów, ludzkiej wartości i jej braku i tak

dalej.

Co zainspirowało wasz utwór "Mind Castration"

z albumu "Last"?

Johnny Nuclear Winter: Niewiedza to szczęście.

Im bardziej jesteś świadomy otaczającego

świata, tym bardziej prawdopodobnym jest to,

64

AXEGRESSOR


że będziesz niespokojny, zatroskany o to dokąd

zmierzamy jako rasa ludzka. Zasadniczo, to najszczęśliwymi

ludźmi są Ci głupi i z przepranymi

mózgami, którzy nie widzą tego, w jakim gównie

żyją i czym są karmieni codziennie (nadmiar

informacji, wręcz ich powódź, zjebana polityka,

nieustannie zmieniająca się moralność,

to w jaki sposób powinniśmy się zachować) lub

upośledzeni psychicznie, przez co nie są w stanie

zrozumieć żadnej z tych rzeczy. Wykastrować

swój umysł, być wolnym?

Z tego co wiem to macie trzy pierwsze albumy

kolejno zatytułowane "First", "Next" oraz

"Last". Co miał na celu ten zabieg i czy ten

zbieg okoliczności oznacza coś ważnego?

Johnny Nuclear Winter: Znowu parę gier słownych,

jednak tu masz rację, nazwy są połączone.

Nawet okładki tworzą spójną całość, taką

historię, od "Command" przez "Next" i skończywszy

na "Last". Pierwszy album jest ukazany

z perspektywy żołnierza w momencie, w którym

wjeżdża czołg i nie można nic zrobić, by zatrzymać

eskalację konfliktu. "Rozkaz" został dostarczony.

Następnie, jest tam osoba, która została

uwięziona w ruinach, które kiedyś były jej domem,

czekając na ostateczny cios. Trzeci album

jest ukazany z perspekty historyka/antropologa,

który uczy się na błędach z przeszłości. Ostatnich

błędach?

Czym się różni wasz "Bannerless" od waszych

poprzednich albumów?

Seba Forma: Już wcześniej w pewien sposób

odpowiedziałem na to pytanie. Ten album jest

krokiem naprzód pod względem muzycznym.

Poprzednie albumy były prostsze. Na "Bannerless"

zmieniliśmy trochę koncept tworzenia

utworów, wciąż mają trochę thrashowych elementów,

ale już nie tak bardzo. Myślę, że idziemy

dalej, może trochę bardziej w kierunku progresywnego

rocka i tradycyjnego heavy metalu.

W każdym razie już nie mam takiej chęci na

szybkie utwory, myślę, że się starzeję (śmiech).

Johnny Nuclear Winter: Złożenie tego albumu

zajęło nam sporo czasu, w porównaniu do

poprzednich albumów. Było to spowodowane

wieloma problemami natury osobistej i paroma

innymi, które przesunęły jego produkcję w czasie.

Nie widzę tu potrzeby wdawania się w

szczegóły, najważniejsze jest to, że ten album w

końcu powstał. Tak więc całościowy proces tworzenia

od pomysłów na riffy do kompletnych

utworów rozciągnął się do rozmiarów większych

niż poprzednio. Pierwszy utwór (czyli "Truth

Prostitute") był praktycznie gotowy pod koniec

2014r., zaś ostatni tekst do pewnych części

utworu zostały napisane w studiu tak w styczniu

2017r.

Postaram się wymyślić parę słów kluczy, które

charakteryzują tematy na waszym albumie:

pewność siebie, unikalność oraz wolność (od

rządu). Czy mam rację? Mógłbyś powiedzieć

więcej o głównym przekazie tego albumu?

Johnny Nuclear Winter: Nie nazwałbym żadnej

treści z moich tekstów przekazem, ponieważ

w większości są czymś, co musiałem wyrzucić

z swojej głowy. Ujściem frustracji, złości i

niesmaku. Jednak dla mnie tytuł albumu sam w

sobie jest podsumowaniem wszystkich motywów

zawartych w utworach. Nie służąc pod żadnym

banerem, w sensie fizycznym, poglądowym

czy duchowym, rób to co czujesz, że jest

słuszne. Niezależnie od tego co inni mówią, co

autorytety próbują ci powiedzieć, co jest obiegową

opinią w społeczeństwie. Pomijającym pewne

rzeczy, będziesz w stanie osiągnąć trochę

znaczenia w swoim życiu. To nie będzie tylko

gonitwa za marzeniami, to będzie czynienie ich

Foto: Axegressor

realnymi. Nie będzie to tylko egzystencja, ale

także cieszenie się własnym życiem. Tak więc,

pomimo tego, że większość tych tekstów jest negatywna,

bez nadziei i nihilistyczna, to jedyną

lekcją jaką z tego wyniesiesz jest to, że to Ty jesteś

jedyną osobą odpowiedzialną za to jak spędzisz

te około 80 lat swojego życia na tej planecie.

Nie marnuj go na zrzucanie winy na innych,

społeczeństwo i tak dalej. Nie trwoń go na oczekiwanie

na siłę wyższą, która za jednym zamachem

weźmie wszystkie złe cechy. Nie zaprzepaść

go na próby uzdrowienia i pomocy całemu

cholernemu światu za jednym zamachem.

Pozwolę sobie już zejść z poważnych tematów

i zadam pytanie bardziej techniczne. Gdzie,

jak i kiedy nagraliście wasz najnowszy album?

Seba Forma: Nagrywaliśmy ten album w studiu

Noise for Fiction z Joona Lukala tutaj w Turku

i jest to samo studio, którego używamy od

roku 2011. Nie pamiętam dokładnych dat, ale

sesja nagraniowa była w styczniu 2017r. Zwykle

nagrywamy perkusję jako pierwszą, kiedy ja

gram demówki gitarowe, jednak w tym czasie

użyliśmy tych demówek również jako jedną

ścieżkę gitarową, co zaoszczędziło nam trochę

czasu. Kiedy nagraliśmy bębny, wtedy był czas

na drugą ścieżkę gitarową. Po tym bas, trzecia

ścieżka gitarowa i na końcu wokal. Tak więc to

zajęło jakieś zwykłe 5-7 dni.

Johnny Nuclear Winter: Potem Joona dał nam

pierwszą wersję, tak gdzieś po 6-8 tygodniach,

zaś końcowy mastering został skończony wczesną

wiosną 2017r. Wtedy zaczęło się polowanie

na nowe wydawnictwo...

Co doprowadziło was do Listenable Records.

Co sądzicie o tym wydawnictwie?

Johnny Nuclear Winter: Skore do współpracy

i uczciwe wydawnictwo. Zapewne oczekiwali od

nas czegoś innego na naszym czwartym albumie

i po tym jak się zapoznali z jego ostateczną wersją,

to otwarcie stwierdzili, że jest to coś, czego

prawdopodobnie nie będą wiedzieli jak zareklamować

i pozwolili nam pójść. Praca z Laurentem

i Listenable Records była przyjemnością,

szczególnie, że on i wydawnictwo działają tak

długo i wydali tyle albumów, że miałem okazję

i przyjemność słuchać muzyki spod ich skrzydeł.

Co zamierzacie robić w najbliższej przyszłości?

Seba Forma: Obecnie już pracujemy nad nowymi

utworami. Myślę, że będzie wystarczająco

materiału na nowy album. Oczywiście zajmie to

trochę czasu by je ukończyć.

Johnny Nuclear Winter: Poza tym planujemy

parę koncertów po Europie, być może będziemy

w stanie zapowiedzieć jakąś trasę wkrótce.

Czy mógłbyś nam polecić trochę muzyki

thrash metalowej z Finlandii? Mam tu na myśli

m.in zespoły takie jak Mosh Angel.

Johnny Nuclear Winter: Legendarne A.R.G i

parę nowych obiecujących zespołów, takich jak

Nuclear Omnicide, Rapid oraz Ceaseless

Torment.

Komu chcielibyście zadedykować wasz utwór

"Don't Be an Asshole"?

Seba Forma: Dedykuje sobie!

Johnny Nuclear Winter: Waginie.

Dziękuje za wywiad, co chcielibyście powiedzieć

na koniec naszej rozmowy?

Johnny Nuclear Winter: Wersja winylowa

"Bannerless" najprawdopodobniej ukaże się

wraz z wydaniem tego wywiadu, tak więc polecam

wszystkim fanom dużych krążków na

zdobycie go w ten, lub inny sposób. Jednym z

nich jest kontakt bezpośredni do nas, zaś innym

na przykład jest jego zakup w Record Shop X.

Dziękuje tobie Jacek i całemu magazynowi

HMP za ten wywiad oraz za wsparcie!

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

SHADOWKEEP

65


"Wolę być mniej popularny i mieć wszystko pod kontrolą

Chastain zdaje się być jednym z bardziej niedocenionych oraz jakby trochę

zapomnianych zespołów z nurtu "US metal". W tym roku David i jego ekipa

przypomnieli o sobie reedycjami swych dwóch klasycznych albumów. Poza tym

ukazał się zaginiony materiał z sesji Davida razem z ŚP Markiem Sheltonem. Oto

rozmowa z liderem grupy Chastain.

HMP: Witaj David. Twoja maszyna działa

już od 34 lat. Czy spodziewałeś się tego, kiedy

zakładałeś swój zespół?

David Chastain: Szczerze mówiąc, na początku

nie brałem pod uwagę długowieczności zespołu.

Po prostu staraliśmy się nagrywać najlepsze

albumy, jakie wówczas mogliśmy dysponując

określonymi zasobami. Mogliśmy jedynie

mieć nadzieję, że nasza kariera trochę potrwa.

Czy kiedykolwiek uważałem, że Chastain nadal

będzie strzałem w dziesiątkę? Zespołem ciągle

tworzącym nową muzykę i zdobywającym

kolejne pokolenie fanów. Naprawdę nigdy nie

brałem pod uwagę takiego scenariusza.

W tym roku Pure Steel Records ponownie wydało

dwa klasyczne albumy Chastain: "The

7th Of Never" i "The Voice Of The Cult". Jak

oceniasz te płyty po latach?

Uważam, że "The 7th of Never" ma najbardziej

"postrzępioną" gitarę ze wszystkich albumów

Chastain. Niektóre utwory są dość skomplikowane

w porównaniu do innych naszych albumów.

Natomiast "The Voice of the Cult" to wg

mnie najbardziej komercyjny album Chastain.

Ma wiele utworów, które były wtedy bardzo

"przyjazne dla radia", a tytułowy utwór zdaje się

być naszym najpopularniejszym. Jestem z nich

dumny. Oczywiście uważam, że każdy album

Chastain jest na swój sposób dobry

Jesteś zadowolony z wizualnej strony wspomnianych

reedycji?

Nigdy nie byłem zbytnim miłośnikiem tych

okładek. Tak naprawdę nie odnoszą się zbytnio

do tytułów albumów. Myślę jednak, że ten

winylowe wersje to kawał dobrej roboty.

Oba albumy mają dwa dodatkowe utwory. Są

to odrzuty z sesji, czy coś innego?

Około 10 lat temu wydaliśmy "Wicked Riffs

8790", który zawierał instrumentalne wersje

utworów Chastain z lat 1987-1990. Stąd pochodzą

te bonusowe utwory. Osobiście nie wiedziałem,

jakie kawałki to będą. To była decyzja

wytwórni.

Czy możemy spodziewać się kolejnych nowych

wydań innych pozycji z Waszej dyskografii?

Tak. Niedługo pojawi się winylowa reedycja albumu

Chastain "In An Outrage" z serii Night

of the Vinyl Dead. Istnieje również cyfrowa reedycja

"Sick Society". Na początku 2019r.

Zostanie wydane demo "Sick Society". To są te

same utwory w formie Demo. Myślę, że gitara w

tych wersjach brzmi znacznie lepiej. Również

Foto: Chastain

chcę zrobić coś z "In Dementia", ponieważ

uważam, że jest to najlepsze wydawnictwo nagrane

z Kate i jeden z moich ulubionych albumów

Chastain. Mamy również kilka koncertów

Chastain z Leather, które znaleźliśmy niedawno.

Być może wydać kiedyś tam zostaną wydane.

Kolejny rok to także 30-lecie wydania

"Shock Waves" Leather i mojego "Within The

Heat", z którymi prawdopodobnie zrobimy coś

wyjątkowego.

Chastain nigdy oficjalnie się nie rozpadł, ale

mieliście kilka przerw. Czy uważasz, że to

wpłynęło dobrze na ten zespół?

Trudno powiedzieć... ale po całym tym czasie

wciąż jest zainteresowanie zespołem, więc może

to była właściwa decyzja. Gdybyśmy co roku

wydawali nowy album, po 30 płytach ludzie by

się nami dawno znudzili.

Kiedy Leather Leone opuścił zespół w 1990

roku, próbowałeś znaleźć faceta na wokal?

Dlaczego porzuciłeś ten pomysł?

Leather i ja wypaliliśmy się. Co roku nowy

album a potem trasa. Mimo, że nasze pierwsze

pięć albumów zostało docenione przez krytyków

oraz fanów, nigdy nie zaistniały one w

świadomości mas. Po prostu nadszedł moment,

gdy zdecydowaliśmy, że będziemy realizować

się w innych projektach. Miałem już inny zespół,

CJSS, z którym nagrałem kilka albumów.

Moje albumy instrumentalne sprzedały się

znacznie lepiej niż albumy Chastain pod koniec

lat 80. i na początku lat 90. Leather także

nigdy nie mogłaby w Chastain zrealizować tego,

co zawsze chciała zrobić, więc po prostu zrobiła

sobie przerwę od muzyki. Spotkałem Kate

French w 1994r. i bardzo polubiłem jej głos, a

co ważniejsze jej styl pisania. Byliśmy bardzo

produktywni podczas naszych pierwszych sesji.

Słyszałem również, że próbowałeś śpiewać na

kilku koncertach.

Tak, mam pewne umiejętności wokalne, więc

czasem mogę zaśpiewać trochę, jeśli muszę, ale

raczej wolałbym tego nie robić. Nie mam dużej

skali, ale mam całkiem niezły skok. Moja barwa

naprawdę niezbyt pasuje do heavy metalu. Wykonuję

wszystkie wokale na albumie mojej grupy

Southern Gentleman "Exotic Dancer

Blues", a mój wokal w pewnym stopniu pasuje

do tego stylu. Właściwie tuż przed spotkaniem

z Kate zrobiłem krótką trasę, w czasie której

śpiewałem. Z nagrań, które słyszałem nie brzmi

to jakoś przerażająco (śmiech). Jednak nie jest

to dokładnie to.

Czego żałujesz najbardziej w swojej karierze?

Myślę, że wszystko poszło całkiem nieźle, chociaż

w pewnym momencie miałem wybór, który

mógł znacząco wpłynąć na naszą ogólną popularność.

Odrzuciłem oferty dużych wytwórni i

propozycje managementu, które z pewnością

uczyniłyby mnie i moje zespoły większymi i

bardziej znanymi. Myślę, że wybór, którego dokonałem

jest mimo to dobry. Wolę być mniej

popularny i mieć wszystko pod kontrolą niż być

wielką gwiazdą, która de facto, na nic nie ma

wpływu. Nie jestem dobrym naśladowcą. Wolę

prowadzić... nawet jeśli jestem na skraju urwiska!

Odrzuciłem także kilka propozycji tras,

ponieważ nie chciałem grać przed zespołami,

które uważałem za znacznie gorsze pod względem

muzycznym od nas. Być może zgodziłbym

się zrobić to w przypadku pojedynczych występów,

ale nie kilkumiesięcznej trasy.

Wasz ostatni album został wydany w 2015

roku. Kiedy możemy spodziewać się kolejnych

nowych rzeczy od Chastain?

Jak zapewne wiesz lub nie, w 2017 roku

66

CHASTAIN


ponownie wydaliśmy "We Bleed Metal" z

zupełnie przearanżowaną muzyką, więc technicznie

nie jest to nowy album, ale z pewnością

był to dla mnie w pewnym sensie nowa rzecz.

Nie sądzę, żeby ktokolwiek kiedykolwiek zrobił

coś podobnego do tego. Kiedy coś nowego?

Nigdy nie wiadomo. Właśnie ukończyłem tworzenie

20 nowych utworów. Teraz zastanawiam

się czy je nagrać, czy napisać 20 kolejnych.

Lubię tworzyć pisać muzykę bo to sprawia mi

przyjemność. Jednak wchodzenie do studia i

nagrywanie ich staje się prawdziwą pracą, a cała

przyjemność z tego zdaje się znikać.

Często zmieniał się Wasz skład. Czy masz

kontakt z byłymi członkami Chastain?

Z większością tak. Ponieważ nie koncertuję zbyt

często, większość ludzi wie, że to raczej projekt

studyjny. Ken Mary grał na pięciu moich albumach

i nigdy nie grał z nami na żywo. Stian

Kristoffersen grał na pięciu lub więcej albumach,

które wyprodukowałem i nigdy nie poznałem

go osobiście.

Ten rok przyniósł nam również specjalne

wydawnictwo. Mam na myśli "The Edge Of

Sanity" sygnowany nazwą Shelton / Chastain.

Przede wszystkim chciałbym cię zapytać,

co czułeś, kiedy usłyszałeś o śmierci Marka?

Byłem bardzo zszokowany. Miałem kontakt z

Markiem dzień czy dwa przed jego ostatnim

koncertem i był on jak zwykle sobą. Kiedy ktoś

powiedział mi, co się stało, początkowo nie wierzyłem,

dopóki nie potwierdziłem tego z innymi

członkami Manilla Road.

Byliście przyjaciółmi. Jak go zapamiętałeś?

Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Bardziej do

nas pasowałoby określenie "muzyczni przyjaciele".

Zawsze podziwiałem talenty Marka. Był jednym

z najlepszych wszechstronnych metalowych

muzyków wszechczasów. Mark był świetnym

kompozytorem, autorami tekstów, gitarzystą

i wokalistą.

Foto: Chastain

Ta taśma demo została znaleziona przez Phila

Rossa w domu Marka. Czy pamiętasz coś z

tej sesji?

Phil znalazł taśmę w kolekcji Marka i był zaskoczony,

że nigdy nie została wydana. Oczywiście

przez cały czas byłem w posiadaniu

taśmy-matki. Na dobrą sprawę, to opublikowałem

jeden utwór na Facebooku kilka lat temu.

Piszę dużo muzyki i przekazuję muzykę

innym wokalistom, aby zobaczyć, co mogą z nią

zrobić. Wysłałem Markowi pierwszy utwór

"The Edge of Sanity" i byłem zachwycony tym,

co z nim zrobił. Potem przez następny rok wysłałem

mu resztę materiału. Zawsze podobały

mi się te utwory, ale oboje byliśmy bardzo zajęci

naszym zespołami i nigdy nie robiliśmy z tym

nic więcej. Myślę, że Mark jest również niesamowitym

tekściarzem. Więcej informacji na

www.sheltonchastain.com.

Słyszałem, że początkiem Waszej współpracy

był kontrakt, jaki Manilla Road podpisała z

Twoją wytwórnią Leviathan Records.

Nie jestem pewien, w jakich okolicznościach po

raz pierwszy spotkaliśmy się z Markiem. Tak,

podpisałem kontrakt z zespołem i pomogłem

znaleźć dla nich dobre studio, twórcę okładki i

wydałem "Out of the Abyss" w jednej z moich

wytwórni. Wydałem także następny album

Manilla Road "The Courts of Chaos" i solowy

album Marka "Guitar Master" około 2000

roku.

Traktowaliście ten projekt całkowicie poważnie?

Jestem pewien, że planowaliśmy coś z tym zrobić,

kiedy nagrywaliśmy te utwory. To była naprawdę

dobra zabawa. Naprawdę nie musieliśmy

się martwić o to, że jesteśmy "komercyjni",

i mogliśmy robić dokładnie to, co chcieliśmy.

Myślę, że obaj mieliśmy kupę frajdy. W tym

czasie prasa już narzekała, że mam zbyt wiele

projektów Chastain, CJSS i moją muzykę instrumentalną.

Więc nie chciałem słuchać narzekań

na to, że zakładam kolejny zespół (śmiech).

Tytułowy utwór pojawia się na albumie Zanister

zatytułowanym "Symphonica Millenia".

Jak do tego doszło?

Zawsze uwielbiałem utwór "The Edge of Sanity"

i nagranie go na tym albumie było sposobem,

aby w końcu ujrzał światło dzienne. Te utwory

Shelton/Chastain zawsze były dla mnie wyjątkowe.

Jednak często tak jest, że ktoś, kto

nagrał blisko sto albumów z wieloma zespołami,

nie jest czasem w stanie opublikować wszystkiego,

co stworzył i kończy z tysiącem godzin nie

opublikowanej muzyki w szafie.

Na demo znajdują się dwie wersje utworu

"Orpheus Descending". Skąd pomysł na taki

krok?

W rzeczywistości istnieją trzy różne wersje

utworu. Trwają po 12, 16 i 21 minut. Fajnie

było ciągle zmieniać, rozszerzyć i edytować ten

utwór. Ma w sobie trochę thrashowych elementów.

Chciałbym mieć możliwość cofnięcia czasu

i powtórzenia niektórych głównych partii gitar,

ale niestety to nie możliwe. Oryginalnie został

nagrany na 4-ścieżkowym magnetofonie, więc

niektóre utwory zostały wstępnie przemieszane

na wczesnym etapie nagrywania. Oczywiście

zremasterowałem oryginalne wersje, aby dostosować

je do poziomów dźwięku AD 2018.

Dzięki za rozmowę.

Cała przyjemność po mojej stronie. Mam nadzieję,

że ludzie polubią klasyczny metal w naszym

wydaniu! Miło było posłuchać jeszcze raz

swoich starych albumów.

Bartłomiej Kuczak

Foto: Chastain

CHASTAIN 67


Heavy metal nigdy nie rozpoczął żadnej wojny

Poznając nową płytę Irlandczyków możecie nie tylko załapać się na kawałek

zupełnie fajnego heavy metalu, ale też poznać część kultury Irlandii Północnej.

Ba, wokalista zachęca wręcz, żeby z ich najnowszą płytą, "Lucifer's Factory"

zwiedzać ich kraj, bo każdy kawałek opowiada o innym miejscu owianym legendą,

a sama płyta śmiało może robić za... przewodnik turystyczny.

HMP: Na Waszej nowej płycie ukryło się chyba

kilka irlandzkich legend. Jesteście z Belfastu,

należycie do UK, ale chyba czujecie się po

prostu Irlandczykami?

John Harv: Cześć Kasia, cieszę się, że mogę z

Tobą rozmawiać i dziękuję za danie nam szansy

na szczegółowe omówienie naszego nowego

albumu "Lucifer's Factory". Rozmawiasz z

Johnem Harvem Harbinsonem, wokalistą

Stormzone. Na to pierwsze pytanie nie jest łatwo

odpowiedzieć ze względu na to, że specyfika

w Irlandii Północnej i Irlandii Południowej,

czasami sprawia, że trudno jest określić siebie

jako Irlandczyka albo Brytyjczyka. Z reguły staramy

się nie wypowiadać na ten temat, żeby

uniknąć niepotrzebnych sporów. Do tej pory

Stormzone wydało sześć albumów, łącznie 76

utworów, a żaden kawałek nie został napisany

ani o polityce, ani o religii. W Północnej Irlandii

są to tak wrażliwe tematy, że wykazanie preferencji

co do jakiejś religii może odciąć nas od

całej grupy naszego społeczeństwa. Wszystkie

kompozycje na "Lucifer's Factory" zostały napisane

na temat mitów i legend związanych z

Irlandią Północną, gdzie wszyscy mieszkamy,

ale można je tak naprawdę określić jako mity i

legendy irlandzkie, bo wszystkie te historie powstały

setki lat temu, zanim w Irlandii zaprowadzony

został podział na Irlandię Północną i

Południową, wtedy była tylko jedna Irlandia.

Co do naszych odczuć, lubię myśleć, że stworzyliśmy

nową religię, której każdy może czuć się

członkiem i nigdy nie zapanują w niej podziały

- to religia heavy metalu. To ona zbliża ludzi,

zamiast ich dzielić a heavy metal jest religią wyznawaną

przez ludzi na całym świecie i z tego,

co mi wiadomo, heavy metal nigdy nie rozpoczął

żadnej wojny!

Jak środowisko Belfastu wpłynęło na Waszą

twórczość? Jest coś specyficznego dla tego

miasta, co kształtuje tamtejszy heavy metal?

Z moją opinią na temat sceny rockowej i metalowej

w Belfaście może być problem, bo mieszkałem

w Madrycie, w Hiszpanii przez ostatnie

sześć lat. Tam nadal jest pasja i zainteresowanie

metalem, które nigdy się nie zmniejszyło. Tam

jest tyle rockowych klubów i barów, że naprawdę

muszą walczyć między sobą o przyciągnięcie

hiszpańskich fanów rocka, a liczba fantastycznych

koncertów wielkich zespołów, które grają

tam co roku, jest niesamowita. Toteż kiedy

wracam do Północnej Irlandii tęsknię za metalowym

stylem życia Madrytu. Wynika to z faktu,

że tutaj tak naprawdę nie ma takiego samego

entuzjazmu dla granego przez nas typu muzyki.

Wiadomo, to mały kraj, więc liczna ludności

Foto: Stormzone

musi być wzięta pod uwagę, a poza tym mamy

parę fajnych miejscówek, jak na przykład Diamond

Rock Club czy The Limelight. Niestety

prawda jest taka, że podczas gdy do tych miejsc

ludzie licznie chodzą, kiedy gra w nich międzynarodowej

sławy zespół, to lokalne kapele mają

duży problem z przyciąganiem ludzi na swoje

występy. Nasza najlepsza szansa, a na szczęście

mieliśmy ich dużo, to zagrać jako support przed

jakimś większym zespołem grającym w Belfaście.

To dla nas dużo łatwiejszy sposób na granie

naszej muzyki dla ludzi, którzy prawdopodobnie

nigdy wcześniej o nas nie słyszeli, a

przez ostatnich kilka miesięcy, grając z Y&T,

Diamond Head, Inglorious i Anvil podczas

różnych okazji, zdobyliśmy naprawdę niezłe zainteresowanie

lokalne. Wiele albumów sprzedanych

przez Metal Nation jest prawdopodobnie

wysyłanych do naszego kraju, co brzmi obiecująco.

Mieliśmy parę świetnych zespołów z Irlandii

z Thin Lizzy na czele, ale myślę, że większość

zespołów metalowych stworzonych tutaj w

latach 80., zapatrywało się raczej za irlandzkie

morze, do Wielkiej Brytanii w okresie NWoB

HM. Fantastycznie było doświadczyć wyłaniania

się takich nazw, jak Saxon, Iron Maiden

czy Diamond Head - podczas zakładania zespołu

trudno było zignorować pierwotną siłę i

atmosferę tamtej epoki, zwłaszcza dodając do

tego to, co wychodziło z USA, typu Queensryche.

Szczerze mówiąc, pochodzenie z Irlandii

Północnej bardziej wpłynęło na fakt zostania

fanem heavy metalu, niż sam wpływ zespołów.

Przeżyliśmy naprawdę trudne czasy w okresie

między 1969 a 1997 rokiem, co nazywane jest

"Konfliktem w Irlandii Północnej". Przez media

było to odbierane jako konflikt między jedną

religią a drugą, ale w większości było to napędzane

przez polityków i terrorystów, a zwykli

ludzie padali ofiarą strzelanin. Tak więc odkrywanie

heavy metalu za młodu pozwalało uciec

od tych konfliktów, a kiedy heavy metalowe zespoły

grały w Belfaście, naszej stolicy, religia była

tylko jedna, a był nią heavy metal.

Legendy, które poruszacie nie są znane.

Mity i legendy zawarte w utworach z albumu

"Lucifer's Factory" nie są dobrze znanymi historiami,

z którymi ludzie zwykle kojarzą Irlandię,

ale właśnie taki jest cel tej płyty. Chcieliśmy,

żeby ludzie dowiedzieli się czegoś nowego

o Irlandii Północnej i może przy okazji spojrzeli

na nasz kraj z innej perspektywy. Jeśli ktoś po

przesłuchaniu tego albumu zdecyduje się odwiedzić

naszą ojczyznę, to ma do wyboru różne

opcje i może odwiedzić nowe miejsca, które

zwykle nie znajdują się w typowych przewodnikach

turystycznych, a "Lucifer's Factory" może

być właśnie takim ich przewodnikiem! W ten

sposób można nie tylko poznać nowe mity i legendy,

i odwiedzić realne miejsca z nimi związane,

ale też możliwość słuchania Stormzone

podczas podróży!

Skąd pomysł aby napisać o Albhartach?

Albhartach był prawdziwym Północnoirlandzkim

wampirem, który terroryzował ludzi na

północnym zachodzie Irlandii Północnej, do

czasu aż nie został złapany i pogrzebany żywcem

pod trzema ogromnymi głazami niedaleko

miasta Limavady. Niedawno farmerzy próbowali

usunąć te kamenie, żeby mieć ziemię

pod uprawę, ale ich maszyneria odmówiła posłuszeństwa,

więc stwierdzili, że lepiej będzie,

jeśli zostawią Albhartacha w spokoju. Dracula

jest najpopularniejszym wampirem, ale twórca

Draculi, Bram Stoker, odwiedził miejsce pochówku

Albhartach i rozmawiał z lokalnymi

mieszkańcami przed napisaniem tej znanej powieści!

Na temat tego, czym jest Cushy Glen, nie

znalazłam informacji prawie wcale.

Cushy Glen był bezwzględnym rozbójnikiem i

68

STORMZONE


mordercą z osiemnastego wieku, który nie przejmował

się stereotypowym obrazem rozbójnika

- koń, maska i pistolet. Zamiast tego czaił się w

ciemnych zakamarkach w pobliżu pubów zlokalizowanych

w miejscu, które później zwane było

mianem "Murder Hole". Ukrywał się, obserwując

drzwi pubów, kiedy zbliżał się czas zamknięcia,

czekając na pijanych maruderów, po czym

ich śledził, podrzynał im gardła i zabierał wszystko,

co przy sobie mieli. Potem grzebał ich na

pobliskim cmentarzu w dopiero co wykopanym

dla kogoś innego grobie. Miał czelność obserwować

pogrzeb innej osoby spuszczanej do tego samego

grobu. Cushy Glen wiedział, że w tym

dole jest już ciało jego wczorajszej ofiary, zaraz

pod miejscem na trumnę. Jego życie pełne morderstw

i rozbojów zostało zakończone przez

grupę mężczyzn, którzy rozpracowali jego metody.

Podczas jego ostatniej kradzieży napotkał

paczkę facetów, którzy go przyłapali na gorącym

uczynku, schwytali i powiesili! Podobno jego

żona z nim współpracowała, a Cushy Glenowi

zaoferowano łaskę w jego wyroku, jeśli zdradziłby,

kim jest jego wspólnik, ale ten się nie

przyznał, chcąc uratować żonę, która ostatecznie

nie zawisła razem z nim. Nie chciałem

gloryfikować makabrycznych morderstw i rozbojów,

więc tekst odzwierciedla fakt, że Cushy

był pokręconym rozbójnikiem, ale chciałem nieco

rozszerzyć tę historię, żeby ludzie mogli stać

się częścią jego cudacznych przestępstw, ale też,

żeby czuli tę determinację miejscowych, żeby go

złapać i położyć kres jego występkom. Wersy

miały pokazywać fazę planowania jego ataków

oraz kobietę, która była zamieszana w jego rozboje.

Poza tym jego pragnienie, żeby nie obciążać

kobiety winą, kiedy już go złapano. Część

przed refrenem ukazuje te miejsca, w których

Cushy leżał czekając na swoje ofiary oraz to, do

którego uciekł, kiedy już wiedział, że jego czas

się skończył. Refreny są opowiadane z perspektywy

gangu, na którym spoczęła odpowiedzialność

za schwytanie Cushy'ego. Nie mamy pewności,

czy ta radość w refrenach wynika z tego,

że Cushy został znaleziony i powieszony, czy

dlatego, że nie poddawał się do samego końca i

cieszy się ze swojego przeznaczenia, ale za to

jego żeńska wspólniczka uciekła od podzielenia

jego losu - pierwszy wers drugiej zwrotki leci tak

"Pomógł dziewczynie dwa razy gorszej od siebie

samego", więc istnieje możliwość, że on dalej będzie

żył w niej, z potencjałem kolejnych brutalnych

mordów!

Foto: Stormzone

Foto: Stormzone

Muszę się przyznać, że zakochałam się w refrenie

do tytułowego kawałka z nowej płyty.

Jego linia wokalna jest tak zaskakująca i

nośna, że słucham go już kilkanaście razy z

rzędu. Kto jest szczęśliwym autorem tego

refrenu?

Jako wokalista zespołu piszę wszystkie teksty i

melodie do zwrotek i refrenów do wszystkich

kawałków Stormzone. Chłopaki ufają, że wymyślę

ciekawe historie, motywy i melodie, i zawsze

cieszą się, że mogę dać mi muzykę, z którą

mogę pracować, a oni nie muszą się już niczym

przejmować. Utwór tytułowy "Lucifer's Factory"

jest kompozycją bazującą na relatywnie nowej

legendzie z Irlandii Północnej - traktuje o budynku,

który naprawdę istniał pod koniec XIX

wieku w Belfaście, a którego używano do odpalania

zapałek i papierosów! Jeśli wygooglujesz

"Lucifer's Match Factory", to go znajdziesz. Samo

istnienie nie jest obiektem mitu, ale budynek

spłonął na początku XX wieku, razem z

brygadzistą i kilkunastoma nastoletnimi pracownikami.

Przez długie lata po tej tragedii miejscowi

słyszeli pełne bólu wrzaski dochodzące z

ruin tejże budowli, które ustały dopiero jakieś

50 lat temu, kiedy to ruiny zostały pobłogosławione

przez duchownego i wyburzone.

Na początku tego kawałka słychać krzyki. Pomyślałam,

że inspiracją do takiego początku

kawałka może być Powerwolf i ich "Resurrection

by Erection". To przypadek?

Tak, to tylko zbieg okoliczności, Powerwolf to

świetny zespół, ale początek "Lucifer's Factory"

to w całości pomysł naszego gitarzysty i producenta,

Steve'a Moore'a, który nagrał swoje córki

krzyczące co sił w płucach. Potem stworzył

jakieś industrialne dźwięki "maszynerii fabrycznej"

i połączył obracające się koła i maszyny

mielące z wrzaskami swojej córki, żeby oddać

terror, którego doświadczyły biedne dzieciaki i

ich majster, kiedy zorientowali się, że Fabryka

Szatana stanęła w płomieniach, a oni nie mają

szans na ucieczkę. Te krzyki były bardzo znaczące,

ponieważ makabryczna historia Fabryki

Szatana nie skończyła się płonącą tragedią.

Skoro fabryka zajmowała się produkcją zapałek

pod koniec XIX wieku, to było w niej mnóstwo

suchego drewna i siarki, a ze względu na okres,

o którym mówimy, jasne jest, że nie było wielu

zasad i regulacji w zakresie zdrowia i bezpieczeństwa,

zatrudniano bardzo młodych ludzi, a

starsi pracownicy palili podczas pracy. Pewnej

pamiętnej nocy grupa młodych ludzi pracowała

po godzinach, a jeden z majstrów nieopatrznie

pozbył się niedopałka, wyrzucając go na suche

drewno, które szybko zajęło się ogniem, a kiedy

płomienie dotarły do beczek z siarką, cała fabryka

zamieniła się w istne piekło. Części z nich

udało się uciec, ale kilkanaście młodych chłopaków

i dziewczyn zostało uwięzionych, razem z

córką właściciela przedsiębiorstwa i jednym z

brygadzistów. Wszyscy zginęli; całe miejsce zamieniło

się w piec, a ich krzyki były słyszane

przez bezradnych ludzi na zewnątrz. Te same

krzyki dały się słyszeć mieszkającym nieopodal

ludziom jeszcze długo po zamknięciu budynku.

Tubylcy nawet stawali na warcie nocą, żeby

sprawdzić, czy krzyki były słabym prankiem

młodzieniaszków wkradających się do zrujnowanego

budynku, żeby przestraszyć ludzi swoimi

wrzaskami, ale krzyki nie ustawały, a wartownicy

często uciekali w popłochu słysząc te

masakryczne wrzaski, ponieważ wiedzieli, że nikt

nie wchodził do budynku niezauważony!

Ostatecznie mieszkańcy postanowili zburzyć

budynek, został on poświęcony przez duchownego,

a potem zrównany z ziemią - dopiero

wtedy krzyki ustały! Ważne więc było, żeby

oddać ich niepokój na początku utworu i oddać

klimat całego "Lucifer's Factory", a córki Steve'a

bardzo dobrze się spisały odtwarzając te przerażające

błagania o pomoc!

STORMZONE

69


Trzy poprzednie płyty zawierały cyfrę w tytule.

Dlaczego zrezygnowaliście z tej tradycji?

(śmiech)

(Śmiech) Cóż, to dobrze, że zdziwił cię tytuł

albumu, bo ostatnie czego chcemy, to być przewidywalnymi.

Zawsze dobrze jest iść pod prąd,

zwłaszcza że byliśmy przekonani, iż ostatecznie

sama muzyka będzie decydującym czynnikiem,

jeśli chodzi o "Lucifer's Factory", a tytuł płyty i

szata graficzna, będą do siebie pasować. Oczywiście,

mogliśmy nazwać tę płytę "LuciFOUR's

Factory" - wtedy tradycja zawierania numerów

w tytułach albumów byłaby zachowana

(śmiech). To też dobra rzecz, kiedy ludzie zastanawiają

się, dlaczego płyta nazywa się tak, a nie

inaczej. Nie mamy w sobie za grosz Szatana, tak

mi się przynajmniej wydaje, więc moim celem

było to, żeby ktokolwiek dostatecznie zainteresowany

odkryciem idei stojącej za nazwą "Lucifer's

Factory", w pierwszej kolejności posłuchał

tego kawałka, a potem przeczytał tekst i postarał

się zrozumieć, co za nim stoi.

Foto: Stormzone

Czytałam, że okładkę do "Three Kings" stworzyłeś

sam. Do ostatniej płyty też?

Tak właściwie, to zaprojektowałem okładki na

nasze trzy ostatnie albumy, "Three Kings" tak

jak wspomniałaś, nasz ostatni "Seven Sins", a

teraz zrobiłem grafikę do "Lucifer's Factory".

Inspiracją dla nowej oprawy graficznej były

wątki zawarte w kawałkach. Zawsze interesowały

mnie mity i legendy Irlandii Północnej, niekoniecznie

te powszechnie znane, ale ten ukryty

folklor, o którym tak naprawdę mówi się

tylko w pewnych regionach. Pewna hiszpańska

autorka pisała o tym książkę w ramach przewodnika

dla hiszpańskich turystów, których chciała

ściągnąć na mało uczęszczane ścieżki w celu

znalezienia ukrytych pereł. Jej badania i rzeczy,

które odkryła, mocno mnie zaintrygowały i

zdziwiło mnie, że mamy tutaj w Irlandii Północnej

tak wiele wspaniałych historii o rzeczach,

które dla wielu ludzi wydawać by się mogły zaskakujące

i pouczające. Te opowieści znajdują

się na nowym albumie Stormzone. "Hallows

Eve" jest genezą Halloween, stąd, z Irlandii Północnej.

W średniowieczu ludzie wysypywali

prochy na łupkowej podłodze w swoich pokojach

dziennych, przed kominkiem. Kiedy rodziny

spały, odwiedzał je Jack O'Lantern. Jeśli

ślady stóp, które rano były odkryte, prowadziły

do drzwi, to wszystko w rodzinie szło pomyślnie,

ale jeśli prowadziły do kominka, w niedługim

czasie miała spotkać ich śmierć! To właśnie

jest podwalina Halloween, nie jakieś imprezy

w stylu "cukierek albo psikus', które zostały

ukradzione przez USA! W ten sposób zyskałem

inspiracje do utworów na nową płytę, do

czego przyczynił się także fakt, że kiedy już pisałem

tekst do tych kawałków, miałem spore

doświadczenie z tymi legendami, ponieważ je

przeczytałem i stworzyłem oprawę graficzną,

która towarzyszyła każdej opowieści w hiszpańskim

przewodniku! Wtedy naturalne było, że

okładka płyty wypłynie z tego samego źródła i

pomimo że album nazywa się "Lucifer's Factory",

obraz czerpie swoją inspirację z "Wrót Piekieł"

opisanych w utworze "The Heaven You

Despise", w których to Lucyfer zostaje wygnany

z Nieba i szuka schronienia na ziemi, tworząc

wejście do swojej krainy, które rzeczywiście istnieje

jako "Dundermot Mound", zaraz obok

miasta Ballymena w Iralndii Północnej. Biorąc

pod uwagę, że Irlandia Północna jest małym

państwem o całkowitej populacji 1.6 miliona

osób (tak, tylko 1.6 miliona) i jesteśmy otoczeni

tak wielkim bogactwem mitów, tajemnic i legend,

że to naprawdę jest miejsce, w którym

można zostać prawdziwie zainspirowanym i pobudzonym

do tworzenia, a do tego mamy Guinessa

i Bushmills Whisky, a wszyscy wiemy,

że one są legendarne i naprawdę istnieją!

Wydaliście już sześć płyt i żadnego "półśrodka"

w postaci demówki lub EP. Uważacie, że

tego rodzaju wydawnictwa są w dzisiejszych

czasach bezużyteczne?

Nie, uważam, że dalej jest miejsce na krótsze

wydawnictwa w formie EP - daje to zespołom

szansę na promocję materiału, kiedy wybierają

się w jakąś trasę, a wydanie paru kawałków może

pomóc im wzbudzić zainteresowanie ich trasą.

Dema też są dobrą opcją, ponieważ naprawdę

ciekawie słucha się surowych wersji utworów,

które potem zostają doszlifowane i wyprodukowane

w ramach albumu. Do tej pory nagrywamy

dema do każdego wydawnictwa, mimo że

mamy pewność, iż nasze kompozycje i tak zostaną

wydane, a to dzięki naszym wspaniałym

stosunkom z Jessem Cox z Metal Nation Records.

Z początku mieliśmy umowę z Escape

Music, ale jako że nasza muzyka oddaliła się od

hard rockowego podejścia znanego naszego debiutu,

"Caught In The Act", a przybrała cięższe

brzmienie na drugiej płycie, "Death Dealer",

stwierdziliśmy, że Escape Music może nie być

najlepszą wytwórnią do promocji tej zmiany.

Mieliśmy szczęście, że zauważył nas reprezentant

SPV, kiedy graliśmy na Sweden Rock Festival.

Wtedy to ledwo co skończyliśmy nagrywać

"Death Dealer" i mieliśmy akurat przy sobie

parę promocyjnych kopii. Kiedy jedna z

nich dostała się na biurko Olly'ego Hahna w

SPV, złożył nam ofertę, a my wiedzieliśmy, że

naszym zadaniem jest zrobić wszystko, co w

naszej mocy, żeby "Death Dealer" został wydany

przez tę niemiecką wytwórnię. Nasza znajomość

z Jessem Coxem z naszej obecnej wytwórni

jest tak stara, że z początku w ogóle nie

myśleliśmy, iż będziemy śpiewać dla niego i

Metal Nation Records. Wysoko ceniony i szanowany

były wokalista Tygers of Pan Tang

przyszedł na nasz koncert w Newcastle w Anglii,

kiedy graliśmy jako support przed zespołem

Tesla, w O2 Academy w 2008 roku. Był głową

Neat Records, wytwórni, która zachęciła

Sweet Savage do powrotu do gry, a nasz poprzedni

perkusista Davy Bates, który wtedy

grał w Sweet Savage, dalej kolegował się z Jessem,

kiedy ta współpraca rozeszła się po dwóch

albumach. Jess został po występie Tesli, napiliśmy

się razem, a on wyraził zainteresowanie pomocą

dla zespołu. Jess był z nami stale w kontakcie,

kiedy zastanawialiśmy się, jak płynnie

przejść z Escape Music do SPV. Mieliśmy kontrakt

na pięć lat z Escape, nie mieliśmy pojęcia

o prawie i wszystkich procedurach, ale jednocześnie

bardzo chcieliśmy współpracować z niemiecką

tą wytwórnią. Jess złapał dla nas byka za

rogi i tak rozwiązał sprawę, że mogliśmy spokojnie

opuścić Escape Music i wydać "Death Dealer"

z SPV. Sami w życiu byśmy tego nie zrobili

i jesteśmy dozgonnie wdzięczni Jessowi za załatwienie

tej sprawy za nas. Wtedy też zdecydowaliśmy,

że potrzebujemy menadżera, który w

przyszłości mógłby ogarniać za nas takie sytuacje,

a Jess zdawał się oczywistym wyborem.

Podpisaliśmy z nim umowę o menadżerstwo, po

czym w rezultacie daliśmy kilka świetnych koncertów,

wliczając w to Wacken, a Jess także wynegocjował

wydanie naszego trzeciego albumu,

"Zero To Rage" poprzez SPV. Nasza umowa

menadżerska z Jessem szła ręka w rękę z naszym

kontraktem z SPV i w końcu obydwa papiery

po pięciu latach wygasły na początku

2013 roku. Wiedzieliśmy, że tamtego roku nagramy

i przygotujemy do wydania nasz czwarty

album, "Three Kings", ale SPV przechodziło

przez problemy finansowe, więc nie było pewne,

czy będą w odpowiedniej sytuacji, żeby wydawać

"Three Kings". Wtedy to spotkaliśmy się z

Jessem, kiedy zorganizował nam występ na

Metal Assault Festival w Niemczech w lutym.

70

STORMZONE


Spędził z nami cały weekend i doszliśmy do

wniosku, że wcale nie musimy na nikogo czekać.

Jess był głową Metal Nation Records,

miał kontakty na całym świecie i wiedział o

metalu dosłownie wszystko, więc stwierdziliśmy,

że jeśli jakakolwiek wytwórnia ma wydać

"Three Kings", to będzie to Metal Nation. Tak

oto minęło już pięć lat, a Jess dotrzymał wszystkich

swoich obietnic i nasz nowy album "Lucifer's

Factory" jest także dostępny dzięki Metal

Nation!

Gracie bardzo klasycznie, ale nie archaizujecie

swojej muzyki. Jak sądzicie, co wyróżnia Stormzone

na tle innych heavymetalowych kapel?

Cóż, mam nadzieję, że ludzie, słuchając nas wiedzą,

że słuchają Stormzone. Oczywiście, czasami

brzmimy jak legendarne zespoły, które wpłynęły

na każdego z nas, ale szczerze mówiąc, to

wcale nie próbujemy świadomie brzmieć jak kolejny

Iron Maiden czy Judas Priest. Naszym

celem jest utrzymać przy życiu to klasyczne

brzmienie, które spopularyzowały na całym

świecie tak świetne zespoły, jak Maiden albo

Judasi. Mam nadzieję, że jeszcze długo będą z

nami, ale kiedy już zdecydują się zejść ze sceny,

to nie powinno to oznaczać, że wspaniały styl

metalu będzie przygwożdżony do podręczników

do historii. Nie wydaje mi się, żeby naszym początkowym

celem było brzmienie jak nasze ulubione

zespoły, ale skoro już tak jest, to samo tak

wyszło. Osobiście jestem wielkim fanem Helloween,

Judas Priest, Iron Maiden, Hammerfall,

Edguy i U.D.O., i tak się składa, że pozostałe

chłopaki ze Stormzone także uwielbiają te

same zespoły, więc oczywiste jest, że będą w naszym

brzmieniu pewne nutki tychże oddziałujących

na nas zespołów. Nasz ostatni album "Seven

Sins", tak samo, jak wszystkie wydane

przed nim (z wyjątkiem "Caught In The Act")

były porównywane do słynnych zespołów, więc

pisząc "Lucifer's Factory", wiedzieliśmy o takiej

opinii i musieliśmy uważać, żeby nie sklasyfikowano

nas jako klona Judasów czy też Maidenów.

Także myślę, że tym, co sprawia, iż się

wyróżniamy, jest łączenie klasycznych inspiracji

z nowoczesną produkcją przy równoczesnej

chęci brzmienia niebanalnie. Kiedy "Lucifer's

Factory" było skończone, wszyscy byliśmy zgodni

co do tego, że to chyba, póki co nasze najlepsze

wydawnictwo, a krytycy na szczęście się z

nami zgodzili, ale najważniejsze jest to, że ci

krytycy skupiają się na brzmieniu Stormzone i

coraz rzadziej wspominają zespoły, które wpłynęły

na nasze wcześniejsze płyty! Szczerze mówiąc,

teraz piszemy swobodnie, bez myślenia o

tych wspaniałych kapelach. Nadal jednak słychać

ich wyczuwalne nutki w naszym brzmieniu.

Tak naprawdę to mi to nie przeszkadza, do

takich zespołów możemy być przyrównywani i

wspaniale byłoby osiągnąć ich poziom!

Dzięki za poświęcony czas dla Heavy Metal

Pages. Wszystkiego najlepszego!

Bardzo dziękuję ci za twoje fantastyczne pytania,

Kasiu - jestem przekonany, że wielu czytelników

Heavy Metal Pages odkrywa Stormzone

po raz pierwszy, może nawet dzięki temu wywiadowi.

Nie chcemy na nowo wynajdować żadnych

kół, po prostu staramy się nie robić niczego

wbrew nam samym i grać muzykę, którą

kochamy, i która nas inspiruje. Mam nadzieję,

że czytelnicy Heavy Metal Pages docenia nasze

starania w podtrzymaniu przy życiu duszy klasycznego

heavy metalu; chcemy robić to jeszcze

przez długie lata. Jeśli będziecie mieć okazję, to

zachęcamy do obczajenia nas na żywo - to

właśnie wtedy możemy się wykazać, nie ma żadnego

shoe-gazingu, tylko czysta moc i żywiołowość,

przyjemność i zadowolenie; to właśnie

staramy się uchwycić w naszej muzyce i podczas

koncertów, i właśnie to chcemy widzieć na twarzach

ludzi, kiedy patrzymy na nich ze sceny.

Do tych czytelników Heavy Metal Pages, którzy

już znają Stormzone i może nawet kupili jakiś

nasz poprzedni album - jesteśmy wam niezmiernie

wdzięczni za wasze wsparcie i pomaganie

nam w przetrwaniu w tym trudnym biznesie,

serdecznie dziękujemy wam za udostępnienie

nam tejże platformy w celu mówienia o Stormzone,

naprawdę to doceniam!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Karol Gospodarek,

Natalia Skorupa

Foto: Joaquin 'El Nino' Arellano Valderas

STORMZONE

71


Nie rejestrować niczego, czego nie można wykonać na scenie

Nazwa zespołu oznacza "zgromadzenie", "naradę". To jeden z niewielu

przypadków, w którym muzyk nie odpowiada, "szukaliśmy jakiejś nazwy, która

dobrze zabrzmi". Nazwa tej amerykańskiej kapeli doskonale odzwierciedla kolektywny

sposób, w jaki zespół tworzy. Na nasze pytania odpowiadali wszyscy muzycy

Sanhedrin.

HMP: Płyta "A Funeral for the World" to debiut,

a już brzmi bardzo dojrzale. To wynik solidnego

przemyślenia tego, jaka ma być Wasza

płyta czy macie po prostu wieloletnie doświadczenie

w innych kapelach?

Erica Stoltz: Jedno i drugie to prawda. Piszemy

utwory z dbałością, a i my wszyscy byliśmy w

tym już jakiś czas. Ten zespół ma etykę pracy.

Jeremy Sosville: Cała nasza trójka tworzy muzykę

od wielu lat, więc wraz z tym doświadczeniem

przychodzi poziom dojrzałości. Chcieliśmy

stworzyć album, który miałby mocną energię

w każdym utworze i zawierał różnorodne

dźwięki i uczucia.

Gracie heavy metal, w którym słychać inspirację

amerykańskimi klasykami, takimi jak

Queensryche, Hellion czy Crimson Glory.

Podejrzewam, że to nie przypadek. Kto z Was

jest miłośnikiem tego rodzaju kapel?

Erica Stoltz: Wszyscy pochodzimy z nieco innych

zakątków metalu i świata muzyki, co jest

widoczne w brzmieniu zespołu. Nigdy nie słuchałam

Queensryche, ale sprawdziłam, jak ten

zespół brzmi, kiedy ludzie zaczęli nas porównywać

i widzę odniesienie.

Jeremy Sosville: Osobiście jestem fanem

Queensryche, ale jestem o wiele mniej zaznajomiony

z pozostałymi dwoma zespołami.

Foto: Sanhedrin

72 SANHEDRIN

Mimo tych klasycznie heavymetalowych skojarzeń,

w Waszej muzyce słychać fascynację

rockiem lat 70. Celowo pracowaliście nad tym,

żeby osiągnąć taki efekt "retro"?

Erica Stoltz: Nie było to celowe, ale też nie do

uniknięcia, ponieważ to nasz wspólny mianownik,

jeśli chodzi o nasze muzyczne inspiracje.

Jeremy Sosville: Po prostu jesteśmy pod wpływem

całej muzyki, którą kochamy, a wszyscy

troje bardzo lubimy tę erę hard rocka. Wszelkie

decyzje dotyczące tworzenia utworów przychodzą

nam naturalnie. To nie jest tak, że siadamy

z celem tworzenia kawałka, w którym będą konkretne

inspiracje. Utwory po przychodzą, gdy

nasza trójka podrzuca sobie nawzajem pomysły.

Mimo dużego rozstrzału stylistycznego pomiędzy

kawałkami słychać, że numery mają

wspólny mianownik, wizję na to, jaką kapelą

ma być Sanhedrin. Stoi za tym jedna osoba czy

to efekt Waszej wspólnej pracy?

Erica Stoltz: Do tej pory samo sedno pochodzi

z mózgu Jeremy'ego. Jeremy przynosi akordy i

podstawowe aranżacje. Następnie wszyscy troje

organizujemy dodawanie lub podkręcanie części

a ja piszę linie wokalne i teksty. Nie ma żadnych

zasad, ale w ten sposób działamy. Jest to

wydajne i się sprawdza.

Jeremy Sosville: Wszystko, co robimy, to

wspólny wysiłek. Myślę, że to, o czym mówisz,

to konsekwencja posiadania wspólnej koncepcji

zespołu.

Nathan Honor: Praca z grupą osób o jednolitej

wizji jest zarówno rzadka, jak i ożywcza. Nie

zawsze dokładnie się zgadzamy, ale zawsze możemy

się dogadać w kwestii tego, co jest najlepsze

dla tego utworu. Rezultatem jest właśnie to,

co słyszysz w "A Funeral For The World".

Waszym dużym atutem są teatralne, wręcz

musicalowe linie melodyczne. Szukacie inspiracji

w świecie teatru? A może najpierw piszecie

teksty i linie muszą się do nich "dostosować"?

Erica Stoltz: Co dziwne, Nathan i ja spotkaliśmy

się jako technicy teatralni w Brooklyn

Academy of Music, która ma niesamowicie

zróżnicowany repertuar. Sztuka wszelkiego rodzaju

wkrada się w nasz twórczy proces.

Jeremy Sosville: Chcemy, aby nasza muzyka

była momentami dramatyczna, ale nie sądzę, że

"teatralność" jest czymś, na co się świadomie decydowaliśmy.

Nathan Honor: Nasz proces pisania kawałków

jest całkiem organiczny. Zazwyczaj będziemy

mieć na uwadze podstawową strukturę, a następnie

dostosujemy się, gdy koncepcja tekstów

nabierze kształtu. "Zmysł artystyczny" i "teatralność"

z reguły nadchodzą później, kiedy już wyuczymy

się grania utworów na żywo,

Tworzenie złożonej muzyki w trzy osoby nie

jest łatwe. Słuchając płyty, mam wrażenie, że

staraliście się unikać nakładek w studiu tak,

żeby móc odegrać utwory live bez problemu.

Mieliście jakieś trudności na etapie komponowania

lub nagrywania? Nie kusi Was, żeby

dokooptować jeszcze jedną osobę?

Erica Stoltz: Nagrywamy w taki sposób, w jaki

gramy na żywo, tak jak zawsze to robiłam. Więcej

ludzi oznacza więcej problemów.

Jeremy Sosville: Kiedy piszemy i nagrywamy,

dokładamy wszelkich starań, aby można było

grać na żywo z taką samą energią i intensywnością.

Odpowiednio komponujemy nasze części i

staramy się nie rejestrować niczego, czego nie

możemy wykonać na scenie.

Czyli nie kusi Was, żeby dokooptować jeszcze

jedną osobę?

Jeremy Sosville: Nie mam planów związanych

z nowymi osobami w zespole. Chemia tego zespołu

elektryzuje i dodanie nadprogramowego

członka może w nią ingerować. Czujemy również,

że nasza trójka produkuje wystarczająco

potężny dźwięk, szczególnie na żywo.

Tytułowy kawałek swoim tytułem i riffami

przywołuje z kolei klasyczne doom metalowe

kapele. To hołd dla Black Sabbath lub Candlemass?

Erica Stoltz: Myślę, że wszyscy oddajemy cześć

Black Sabbath.


Jeremy Sosville: Black Sabbath to początek

heavy metalu, ma więc ogromny wpływ na

wszystko, co robimy. Ten utwór w szczególności

wyraźnie pokazuje swój wpływ. Osobiście

uwielbiam także Candlemass i uważam je za jeden

z najlepszych zespołów doom metalowych

wszech czasów.

Nathan Honor: Celem było napisanie czegoś

ciężkiego i muzycznie nieokrzesanego. Myślę,

że to osiągnęliśmy.

Zupełnie inaczej brzmi "Demoness", który

mógłby być nagrany przez Night Demon.

Skąd pomysł na nagranie kawałka w stylu

NWoBHM, ale z cięższą sekcją rytmiczną?

Jeremy Sosville: Tak się właśnie stało. Lubimy

wszystkie rodzaje heavy metalu i hard rocka, a

"Demoness" to kolejny przykład różnorodnych

inspiracji w naszym zespole.

Macie bardzo oryginalną nazwę. Skąd pomysł,

żeby użyć nazwy starożytnej instytucji

religijnej?

Jeremy Sosville: Proste tłumaczenie Sanhedrin

oznacza "radę" lub "zgromadzenie". Uważamy,

że odzwierciedla to, w jaki sposób podejmujemy

decyzje w zespole w sposób twórczy i

nie. Robimy wszystko jako zespół.

Bardzo często pierwsza płyta jest zebraniem

wielu pomysłów, które powstawały przez całe

życie muzyków. Na napisanie drugiej ma się

ledwie kilka lat. Jak jest u Was, wiecie co dalej

z Sanhedrin? Zostały Wam jeszcze jakieś

pomysły, czy zaczynacie od zera?

Erica Stoltz: Za dwa tygodnie nagrywamy naszą

następną płytę. Jeremy ma nieskończone

riffy, więc nie sądzę, że kiedykolwiek zabraknie

nam materiału.

Foto: Sanhedrin

Nathan Honor: Poza naszą kolejną płytą, pisanie

muzyki do Sanhedrin jest dla nas ogromnie

satysfakcjonujące. Dodając do tego niesamowity

odbiór płyty przez ludzi z całego świata, ja osobiście

nie mogę sobie wyobrazić końca.

Dziękuję za poświęcony nam czas i życzę

wszystkiego dobrego!

Nathan Honor: Dziękuję i chcielibyśmy podziękować

wszystkim naszym fanom za poświęcenie

czasu na wysłuchanie. Jesteśmy zaszczyceni

i nie możemy się już doczekać, aby przynieść

Wam jeszcze więcej muzyki.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Natalia Skorupa,

Paweł Gorgol


HMP: W sumie można śmiało powiedzieć, że

muzykę masz we krwi i jesteś nią dziedzicznie

obciążony, bo twój tata Bill "Electric" Church

grał choćby w Montrose i później z wokalistą

tej grupy Sammy Hagarem. Dlatego od twych

najmłodszych lat w waszym domu rozbrzmiewał

rock, potykałeś się o instrumenty, miałeś

też pewnie szansę poznania znanych muzyków

- nie było innej opcji, wsiąkłeś w ten świat

i sam postanowiłeś grać?

Trevor Church: Znaczy… Oczywiście, że tak.

Jestem taki dumny z mojego taty, moim zdaniem

jest najlepszym basistą na świecie. W domu

zawsze było mnóstwo sprzętu, a rodzice kupowali

mi gitary, perkusje i tak dalej. To chyba

zawsze było w moim sercu.

Tata to wyśmienity basista, ale ty wybrałeś

gitarę - chciałeś być jak Ronnie Montrose,

Sammy Hagar czy Eddie Van Halen?

Właściwie, to grałem na basie zarówno na "Luminous

Eyes", jak i na "Burst Into Flame".

Kocham bas. Jednak chciałem pisać utwory, a

gitara jest chyba do tego lepsza. Wszyscy trzej

gitarzyści, których wymieniłeś, zdecydowanie

mieli na mnie wpływ.

Robimy wszystko po swojemu

Haunt przebojem weszli do metalowego światka za sprawą EP "Luminous

Eyes" i albumu "Burst Into Flame", wypełnionych cudownie staroświeckim, archetypowym

heavy niczym z lat 80. Trevor Church nie miał jednak w sumie innego

wyjścia, żeby zacząć grać taką właśnie muzykę - a dlaczego przeczytajcie sami:

Graliście kiedyś razem tak na poważnie, czy

tylko w domu, tak dla frajdy czy podczas ćwiczeń?

Graliśmy raz z Vanem Morrisonem i trochę z

Montrose. Teraz już jest na muzycznej emeryturze,

więc więcej razem nie zagramy.

Wspierał cię w twych muzycznych poszukiwaniach,

czy też byłeś zdany tylko na własne

siły?

Obydwoje rodzice bardzo mnie wspierają, cokolwiek

robię. Wiedzą, że dam z siebie wszystko

i skończę co zacząłem.

Zaczynałeś od An Angle, zespołu grającego

alternatywnego rocka, ale z czasem fascynacja

muzyką Angel Witch, Iron Maiden i innych

metalowych zespołów z lat 70. i 80. zaczęła

być coraz większa i to pod ich wpływem postanowiłeś

również tak grać?

Myślę, że obydwa te zespoły mają wpływ na

większość heavymetalowych grup. W moim

wypadku zwłaszcza Angel Witch. Uwielbiam

Maiden, ale gdybym miał wybierać, to wolę

Angel Witch. Tak czy siak, oba są świetnymi

zespołami. Pamiętam, jak wypożyczałem nagrania

koncertowe Iron Maiden - byłem w szoku.

Moja mama uważała, że właśnie takie rzeczy

powinno się wypożyczać. Ja pożyczałem albo

nagrania z koncertów, albo filmiki dla skejtów.

Haunt miał być początkowo twoim typowo

solowym projektem, odskocznią od tego, co

grasz w doomowym Beastmaker. Jak doszło

do tego, że przeobraził się w pełnoprawny zespół?

Uznałeś, że to co stworzyłeś jest za dobre,

musisz mieć pełny skład do koncertów i

nie tylko?

Wciąż tworzę muzykę, ale potrzebuję zespołu,

który zagrałby ją na żywo, więc taka ewolucja

nie była niczym innym, niż potrzebą grania

koncertów. Mam wspaniały zespół: John Tucker,

który gra ze mną również w Beastmaker,

Daniel Wilson i Taylor Hollman są niesamowitymi

muzykami.

Powodzenie MLP "Luminous Eyes" pewnie

utwierdziło cię w przekonaniu, że to słuszny

kierunek, dlatego szybko nagraliście debiutancki

album "Burst Into Flame"?

Chyba tak. Była pewna presja, więc stwierdziłem,

że to dobry moment i byłem tym wszystkim

bardzo zainspirowany.

To cudownie oldschoolowy, ale też i świeżo

brzmiący, tradycyjny heavy metal - czasem

wydaje mi się, że wy, przecież znacznie młodsi

niż zespoły z lat 80., gracie obecnie tę muzykę

lepiej i z większym sercem od wielu wciąż

aktywnych gigantów z tamtych lat - czyżby

oni byli już wypaleni, gdy wy macie energię i

entuzjazm do grania?

Myślę, że każdy bardzo się różni. Ja żyję, by

tworzyć muzykę. To moja pasja. Są zabójcze zespoły

z ogromnym pokładem energii, choćby

Def Leppard i Iron Maiden nadal epatują

energią na scenie. Mogę tylko mieć nadzieję, że

mój płomień również będzie się tlił tak długo. Ja

się bardzo od nich odróżniam, bo sam piszę

swoją muzykę (ciekawe co powiedziałby na to

choćby Steve Harris - red.). Nie ma żadnych innych

elementów tej układanki. Gram na kilku

instrumentach, więc może dlatego moja energia

i entuzjazm są tak ogromne.

Sami też, razem z Johnem, wyprodukowaliście

tę płytę - to kwestia oszczędnego planowania

budżetu, czy też uznaliście, że podołacie i nie

ma sensu zatrudniać nikogo z zewnątrz?

Jestem bardzo samodzielny. Chcę nauczyć się,

jak robić wszystko bez polegania na innych. Z

czasem dotrę tam, gdzie chcę. Gdyby nie ten

zapał, w ogóle bym tego nie lubił. Nie mam

ochoty pracować z kimkolwiek w studio. Piszę

muzykę codziennie i ona musi być świeża. Nie

mogę siedzieć nad jednym utworem tygodniami

czy miesiącami. To doprowadza mnie do szaleństwa.

Właśnie skończyłem kontynuację "Burst

Into Flame". Bardzo się rozwinąłem i dużo się

nauczyłem. Mam swoje własne studio nagrań i

wszystko, czego mi trzeba do tworzenia i rejestrowania.

Ale Shadow Kingdom Records nie oszczędza

na was, bo "Burst Into Flame" ukazał się nie

tylko w wersji CD i cyfrowej, ale też na winylu

w trzech różnych kolorach, a nawet na kasecie?

Ani trochę. Tim rozumie moją wizję i wie, że

muszę robić wszystko sam. Dużo lepiej pracuję

w ten sposób.

Foto: Haunt

"Luminous Eyes" też wydaliście na taśmie, tak

więc domyślam się, że masz sentyment do

tego nośnika, bo za twoich dziecięcych lat to

właśnie kasety i winylowe płyty były na porządku

dziennym, a dopiero pod koniec lat 80.

nastała era płyt CD?

Nie powiedziałbym, że o czymkolwiek zdecydowałem.

Shadow Kingdom Records stwierdzili,

że robimy kasety, a ja na to przystałem. Myślę,

74

HAUNT


Hobby nie może być przymusem

Stormwitch wędruje przez niemiecką scenę heavy metalu boczną drogą.

Przez długą przerwę w działalności nie udało mu się dorównać popularnością

choćby Running Wild. Są osoby, które nawet nie wiedzą, że ten zespół wciąż

działa. A działa - nagrywa płyty i koncertuje. Naszą rozmowę z wokalistą

odbyliśmy po wypuszczeniu już jedenastego krążka - "Bound to the Witch".

że to fajny przedmiot kolekcjonerski. Nostalgia

w dzisiejszych czasach ma ogromne znaczenie.

Promujecie "Burst Into Flame" jak się tylko da,

gracie też coraz częściej, chociaż chyba wciąż

nie tak dużo, ile byście chcieli?

Na pewno mógłbym robić więcej, ale cieszę się

na myśl o tym, ile rzeczy mam zaplanowanych

na ten rok w celu promocji "Burst Into Flame".

Zaplanowaliśmy miesięczną trasę po Ameryce z

High On Fire, Municipal Waste i Toxic Holocaust.

Na 2019 rok mamy zaplanowaną płytę

i zrobimy trochę więcej rzeczy. Uważam, że

Shadow Kingdom Records i ja robimy wszystko

po swojemu i chyba odpowiada nam nasz

sposób pracy.

Młode zespoły zawsze miały trochę pod górkę,

ale teraz, szczególnie jeśli gra się tradycyjny

metal, jest chyba szczególnie ciężko przebić

się, zwrócić na siebie uwagę?

Wszystko jest trudne. Gdyby to było łatwe, każdy

by to robił. Sam wciąż walczę o powodzenie.

Chyba każdy gatunek ma swoje trudności.

Mogłoby wydawać się, że Haunt jest teraz

dla ciebie priorytetem, ale wygląda na to, że

Beastmaker też poświęcasz sporo uwagi, a już

jednoczesne wydanie siedmiu EP-ek naprawdę

robi wrażenie - musisz być niesłychanie płodnym

kompozytorem, skoro porwałeś się na

coś takiego?

W tej chwili skupiam się na Haunt, więc po

prostu idę z prądem. Jak nadejdzie czas zajmę

się Beastmaker. Moim zdaniem ważne jest, żeby

być wciąż zajętym. To bardzo dobry sposób

na pozostanie produktywnym i pełnym inspiracji.

Czyli pomysłów na utwory dla obu zespołów

ci nie brakuje, problemem jest tylko to, że doba

jest cały czas za krótka, a każdy tydzień też

kończy się zdecydowanie zbyt szybko?

(śmiech)

Problemem chyba jest to, że dni są za krótkie, a

tygodnie kończą się za szybko! (śmiech). Po

prostu cały czas tworzę i codziennie gram na gitarze.

Kto wie, co z tego może wyjść. Beastmaker

jest zorientowany na horror. Haunt to

mój osobisty projekt, w którym mam okazję

śpiewać o tym, co we mnie siedzi.

Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek,

Jakub Krawczyk

HMP: Wydaliście 11 płytę, tymczasem wiele

osób wciąż myśli o Stormwitch jako o "kapeli

lat 80.", a przecież Wasza działalność po 2002

roku jest dłuższa niż ta w latach 80. Jak Ty

postrzegasz Stormwitch?

Andy Aldrian: Kochamy stare kawałki, ale mamy

też uszy otwarte na nowe prądy, dlatego nie

da się na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie.

Nagraliście na nowo trzy stare utwory.

Chcieliście nadać nowe brzmienie starym klasykom,

żeby dopasować do płyty, czy wręcz

przeciwnie - pokazać, że te nowe brzmią jak

stary dobry Stormwitch?

Och, często gramy te kawałki na żywo i chcieliśmy

nowym fanom przybliżyć także starsze numery.

Na nowy krążek trafił kawałek o tytule...

"Stormwitch". Zaskakujace, bo takie tytuły

ma się zazwyczaj na początku kariery. A może

to coś wygrzebanego z przeszłości?

Nie, to nowy utwór ale pragnęliśmy sięgnąć do

korzeni naszej nazwy dlatego nadszedł czas, żeby

tę historię opowiedzieć.

"Bound to the Witch" zawiera kawałki poruszające

różne tematy, pojawia się też, chyba

kilka razy, nawiązanie do "Gry o Tron".

Nie, jest tylko jeden kawałek, "Aria". Sam serial,

zwłaszcza postać Arii bardzo mi się podobał,

dlatego otrzymała swój kawałek.

A na nowej okładce tradycyjnie pojawia się

wiedźma...

Właściwie okładka powinna obrazować kawałek

tytułowy, ale że wiedźmy grają u nas wielką

rolę, pojawił się ten obrazek.

Dwie pierwsze okładki były bardzo mroczne.

Można by je prawie pomylić z blackmetalowymi.

Jak wspominacie powstanie tych dwóch

pierwszych okładek i całej tej mrocznej otoczki?

Wtedy przebrzmiewał czas hard rocka, muzyków,

którzy mieli wprawdzie długie włosy ale

często też brody i kolorowe ubrania. Mroczną

atmosferą i pieszczochami z ćwiekami chcieliśmy

się od tego odciąć i pokazać, że nastała nowa

era. Kiedy przyszły te wszystkie blackmetalowe

kapele, i my się świadomie oddaliliśmy

od takiej estetyki.

W tamtym okresie black metal w obecnym

kształcie w ogóle nie istniał, a potem wchłonął

wizerunkowe elementy wypracowane przez

wczesny heavy metal. Jak wspominacie tamte

czasy jeśli chodzi o image? Staraliście się o

mroczny, "satanistyczny" wizerunek?

Zasadniczo zawsze chodziło nam o ciemną stronę

życia, ale raczej w mniejszym stopniu związaną

z satanizmem.

Zdjęcia dla "Stronger than Heaven" były zrobione

specjalnie dla Stormwitch? Macie kontakt

z tymi kobietami, które pozowały?

Tak i to były modelki. Nie mamy kontaktu.

Masz porównanie z latami 80... Które czasy są

lepsze do grania i nagrywania heavy metalu?

Dzisiejsze czasy. Myślę tylko o "Tales of Terror"

- dziś żaden zespół się nie spala.

Wiele niemieckich kapel, jak choćby Warlock

czy Accept, na początku działalności miało

problem z angielskim. To również Was dotyczyło?

O tak. Wcześniej teksty pisał Harald Spengler,

dziś robię to ja. Sama oceń czy dziś mam takie

problemy.

Foto: Michael Vetter

STORMWITCH 75


Foto: Michael Vetter

Nagraliście cztery pierwsze płyty w oszałamiającym

tempie. To kwestia kontraktu czy

mieliście tyle pomysłów?

Tak, musieliśmy dostarczać materiał.

Mógłbyś sobie wyobrazić takie tempo dziś?

To możliwe i w ogóle sensowne?

Zawsze jest lepiej, kiedy ma się wszelkie swobody.

Koniec lat 80. to czas przemian w muzyce

heavy metalowej. Jedne grupy poszły w lżejsze

brzmienie, inne wręcz przeciwnie. Wy wybraliście

to pierwsze. Dlaczego?

Nam po prostu wychodziło więcej melodyjnych

kawałków.

Dla wielu fanów jesteście tam samo ważni jak

Blind Guardian czy Running Wild. Różnica

jest taka, że te zespoły zachowały ciągłość

działalności, choć stylistycznie nieco się zmieniły.

Jak Wasza przerwa wpłynęła na Stormwitch?

Nie chcieliśmy zmieniać naszej muzycznej drogi.

Lepiej jest przez chwilę nie robić nic.

A była ona Twoim zdaniem przyczyną Waszej

mniejszej popularności?

Trzeba być dobrze przygotowanym, na tą nieustanną

obecność. Chciałem, żeby moje ulubione

ponad wszystko hobby nie stało się przymusem.

Katarzyna "Strati" Mikosz

HMP: Aż 28 lat musieliśmy czekać na oficjalne

wznowienie waszego debiutanckiego albumu

"Heaven Is For Sale". Trwało to tak długo,

bo musieliście odzyskać prawa do tego materiału,

czy też po prostu mieliście dość sytuacji,

że nieliczne egzemplarze, pojawiające się na

giełdach czy w serwisach aukcyjnych, osiągają

znaczne ceny?

Thomas Heyer: Jest to dla mnie bardzo ekscytujące,

że przez te wszystkie lata pozostało tak

wielu fanów Wardance. Ale kiedy zobaczyłem,

że ceny naszego albumu na niektórych serwisach

aukcyjnych bywają tak horrendalne, zrozumiałem,

że to po prostu nie fair w stosunku do

fanów. Wytwórnia Dying Victims Productions

wybrała więc idealny moment kontaktując

się z nami w sprawie ponownego wydania tego

materiału, poza tym debiut "Crucifixion" ukazał

się w 1988 roku i ta reedycja byłaby idealną

okazją aby uczcić 30 rocznicę naszego zespołu.

Z początku plan był prosty: wydajemy "Crucifixion",

ale jednak pomyśleliśmy, że bardziej sensowne

będzie wydanie całego pakietu, w sumie

prawie, bo kilka "młodzieńczych szaleństw" zostało

pominiętych, tak jak "Ernst Mosh...".

Pewnie gdyby zespół istniał dłużej byłoby z

tym łatwiej, a tak dołączyliście do licznego

grona grup z jedną długogrającą płytą na koncie?

Oczywiście, to było smutne, kiedy nasz zespół

się rozpadł, ale po sześciu latach byliśmy mniej

lub bardziej zmęczeni sobą. Nigdy nie rozmawiałem

z innymi zespołami, które znajdowały

się w takiej samej sytuacji, ale jestem pewien, że

napotkały na swojej drodze problemy podobnego

typu.

Jednak zakładając zespół w roku 1986 byliście

pewnie dalecy od jakiegoś czarnego scenariusza,

bo metal był waszą największą pasją i

chcieliście go grać, a do tego był wtedy bardzo

popularny?

Oczywiście, każdy muzyk marzy, aby znaleźć

zespół i przyjaciół, którzy będą mogli wspólnie

cieszyć się pasją grania rock´n´rolla (lub speed

metalu). Mieliśmy bardzo liczną rzeszę fanów, a

ich uwagę przykuł fakt, że mieliśmy kobietę wokalistkę.

Produkcja winylowej EP-ki na własny

rachunek (zamiast tradycyjnych taśm demo)

była ryzykownym posunięciem, ale pomogła

zwiększyć naszą popularność i była krokiem naprzód.

Po dwóch latach zmieniliście nazwę z Destroyer

na Wardance - ta stara przestała wam odpowiadać,

czy też były inne powody? Waszą

debiutancką EP-kę "Crucifixion" wydała przecież

Wardance Records i to było źródło inspiracji

tej zmiany?

Był jeszcze jeden zespół o nazwie Destroyer,

który w tamtym czasie był dość popularny. Myślę,

że to Sandra wymyśliła nową nazwę zespołu.

Podobał jej się utwór "Indians" Anthrax. Jest

jeden moment, kiedy muzyka się zatrzymuje i

Joey Belladonna krzyczy "Waaaaaaaaaardaaaaaaaance".

Brzmi to tak cool, że uznaliśmy

jednogłośnie: to nasza nowa nazwa.

To dzięki "Crucifixion" udało wam się podpisać

kontrakt z No Remorse Records, czy też

rozsyłaliście do potencjalnych wydawców demo

z najnowszymi utworami, które miały trafić

na "Heaven Is For Sale"?

Tak! To zdecydowanie wpłynęło na podpisanie

umowy z No Remorse Records. To była zabawna

historia, Charly Rinne (były redaktor naczelny

niemieckiego "Metal Hammera", a następnie

właściciel No Remorse Records) zobaczył

okładkę naszego EPna plakacie koncertowym i

pomyślał, że jest ona tak nieokrzesana, że

chciałby poznać zespół, który kryje się za tą

okładką. Dał nam szansę i przekonaliśmy go naszą

muzyką.

Ponownie pracowaliście w Katapult Studios w

Karlsruhe, tak więc studio było wam już znane,

wystarczyło tylko jak najlepiej wykonać

swoją robotę?

(Śmiech). Ładnie powiedziane, cóż, to był zdecydowanie

jeden z głównych powodów, dla których

nagraliśmy "Crucifixion" w Katapult Studio,

ale jestem pewien, że mogliśmy zrobić to

znacznie lepiej. Nie ma wątpliwości, że Kai z

Katapult Studio jest świetnym producentem,

ale nie znał speed metalu na tyle dobrze, aby

dobrze oddać niekontrolowaną siłę jego przekazu.

Ale poza tym dobrze się bawiliśmy i czasami

daliśmy Kaiowi niezły wycisk (śmiech). Jeśli

chodzi o okoliczności, brzmienie albumu jest

dobre i prawie żaden krytyk nie znalazł wad w

jakości dźwięku. Najważniejsze jest to, że podjęliśmy

najlepszy wybór.

Czytelnicy ery cyfrowej nie zdają sobie sprawy

z tego, że w tamtych czasach praca w studio

wyglądała zupełnie inaczej, bo nagrywaliście

na taśmę, a w porównaniu z tym, czym

zespoły dysponują obecnie, możliwości mieliście

bardzo ograniczone?

Niekończąca się dyskusja na temat nagrań analogowych

i cyfrowych. Obie techniki mają dobre

i złe strony. Nie jestem pewien, czy naprawdę

oszczędzasz tyle czasu, kiedy nagrywasz cyfrowo.

Jeśli zespół nie jest odpowiednio przygotowany,

proces nagrywania trwa długo. Ponadto,

opcje cyfrowe kryją w sobie niebezpieczeństwo

"przesadzenia", mam na myśli dodawanie coraz

większej ilości utworów, usuwanie małych błędów

i tym samym usuwanie ludzkiego pierwiastka.

Oczywiście zespoły mają możliwość preprodukcji,

gdy posiadają domowe studio nagraniowe,

ale z mojego punktu widzenia nie zastąpi

to uczucia gdy zespół, pracuje i nagrywa razem

w studio.

Zawsze ciekawiło mnie skąd u zespołu power/

speedmetalowego to zainteresowanie klasycznym

rockiem i bluesem, czego efektem jest

nagranie przez was nie tylko "House Of The

Rising Sun" rozsławionego przez The Animals,

ale też klasycznego w swej formie

"Blues"?

Nigdy nie sądziliśmy, że pasja do speed metalu

wyklucza entuzjazm dla innych stylów muzycznych.

Jest tak wielu metalheads z pasją do

bluesa, muzyki klasycznej czy nawet popu. Nie

powinno być ograniczeń dla dobrej muzyki. Fascynujące

jest również to, że zespoły heavymetalowe

często adaptują utwory z innych gatunków.

Np. jest bardzo fajny sampler z metalowymi

zespołami, które zajmują się utworami Abby

("Lay All Your Love On Me" Helloween, "Thank

You For The Music" Metallium i inni). Gdy puściliśmy

w obieg "House of The Rising Sun", reakcje

były bardzo podzielone. Jedni go znienawidzili,

albo go pokochali. Ale mieliśmy mnóstwo

frajdy gdy nagrywaliśmy ten utwór, to najważniejsze!

Pomimo tego, że "Heaven Is For Sale" to bardzo

udana płyta nie udało wam się wtedy przebić,

może poza rodzimym rynkiem. Jak sądzisz,

co było przyczyną tego stanu rzeczy?

Zbyt duża konkurencja, za małe możliwości

promocyjne No Remorse, a może jeszcze coś

innego?

Mieliśmy sporo dobrego odzewu spoza Niemiec,

szczególnie z krajów Europy Wschodniej.

Problem polegał na tym, że nie mieliśmy pieniędzy

na koncerty poza granicami Niemiec.

Byłaby to najlepsza promocja. Również No Re-

76

STORMWITCH


Zależało wam też na tym, żeby poza CD z

siedmioma bonusami ukazała się też wersja

winylowa, bo to jednak najlepszy nośnik dla

metalowej płyty?

Winyl jest dziełem sztuki. Oczywiście płyta CD

jest również świetna. Ale z LP możesz cieszyć

się okładką, masz ciepły dźwięk i ciężki winyl

jest bardziej namacalny, niż mała, lekka płyta

CD. Dorastałem z winylami, są dla mnie niczym

podróżowanie w czasie.

Nigdy nie mów nigdy

Sporo czasu upłynęło od momentu premiery debiutanckiego zarazem jedynego albumu

niemieckiego Wardance, ale wreszcie i "Heaven Is For Sale" doczekał się reedycji,

wzbogacony utworami z MLP "Crucifixion" i nagraniami demo z 1994 roku. Jeśli ktoś lubi

germański speed metal z lat 80. nie może przejść obok tego wznowienia obojętnie, a gitarzysta

Thomas Heyer nie tylko przybliża dzieje zespołu, zapowiadając też możliwą reaktywację

grupy na kilka okolicznościowych koncertów:

morse Records nie promowało Wardance poza

granicami Niemiec. Dlatego musieliśmy polegać

na takiej szeptanej reklamie, ale to nie wystarczyło

do osiągnięcia kolejnych sukcesów.

Po roku 1990 było zaś jeszcze gorzej, w związku

z czym w 1992 zawiesiliście działalność

zespołu?

Szczerze mówiąc, nie do końca pamiętam. Byliśmy

po prostu zmęczeni sobą nawzajem, co

miało również bardzo zły wpływ na naszą kreatywność.

Po dwóch latach jednak wróciliście, nagrywając

nawet demo "Dance To The Beat Of Life

With The Spirit Of Youth", ale speed metal

nikogo już praktycznie nie interesował, więc w

1996 roku było już po zespole, rozeszliście się

nieodwołalnie?

To były bardzo trudne czasy dla zespołów

speedmetalowych. Ale powodem ostatecznego

rozłamu Wardance w roku 1996 były poważne

problemy ze studiem, w którym nagraliśmy demo

"Dance To The Beat...". Sprawa trafiła do

sądu i przez kilka miesięcy chodziliśmy sfrustrowani.

Spór prawny z firmą produkcyjną zabił

nasz entuzjazm i inspirację artystyczną. Zespół

nie rozpadł się, ale zniknął.

Niektóre z ówczesnych kompozycji trafiły na

tegoroczną reedycję "Heaven Is For Sale", ale

nie wydaliście wszystkiego. Domyślam się, że

z prawami do utworu The Rolling Stones mogły

być jakieś problemy, ale co zresztą?

Na demo były dwa kawałki, które nie zostały

wydane. Jeden z nich był to "Honky Tonk Women"

The Rolling Stones, a drugi "Friend Of

Mine", nasz stary kawałek. Po prostu nie byliśmy

do końca zadowoleni z tych dwóch utworów

i postanowiliśmy nie publikować ich oficjalnie.

Oryginalny materiał został zremasterowany z

analogowych taśm matek? Wiedzieliście gdzie

się znajdują, czy też cały czas były w waszym

posiadaniu?

Niestety nie było możliwe użycie oryginalnych

analogowych taśm matek, choć taśmy te były

nadal w rękach producentów. Plan zakładał remiksowanie

piosenek, ale okazało się, że materiał

na kasetach został zniszczony przez upływ

czasu. Przywrócenie taśm trwałoby bardzo długo

i kosztowałoby to dużo kasy. Więc w końcu

zdecydowano się na użycie cyfrowych mastertapeów.

W związku z tym możliwe było wykonanie

tylko kilku aktualizacji dźwięku. Dokonał

tego Birger Schwidop na zlecenie Dying Victims

Productions.

Pewnie cieszy cię ten renesans popularności

winylowych krążków, chociaż dla ich zagorzałych

kolekcjonerów ma on również minusy,

bo ceny poszły jednak w górę?

Nie sądzę, aby ceny winylu były zbyt wysokie.

Po pierwsze, koszty produkcji nagrania są nadal

ogromne, choć można je wyprodukować przy

użyciu techniki cyfrowej, którą mamy dzisiaj.

Ponadto nakład nie jest tak wysoki jak przed

laty. Oznacza to, że koszt produkcji na jednostkę

(LP/CD) jest wyższy. Wreszcie, ludzie powinni

nauczyć się doceniać pracę muzyków,

producentów, a nie tylko konsumować muzykę

tak, jakby była to tania produkcja masowa.

W związku z reedycją "Heaven Is For Sale"

nie planujecie choćby krótkotrwałej reaktywacji

na kilka koncertów, żeby przypomnieć sobie

dawne czasy i jednocześnie wesprzeć promocję

tej płyty?

Myślimy o tym i byłoby to świetna zabawa. Problemem

jest chroniczny brak czasu. Wszyscy

mamy rodziny i jesteśmy bardzo zajęci pracą.

Poza tym mieszkamy dość daleko od siebie, co

utrudnia nam ponowne rozpoczęcie działalności.

Ale tak czy owak, spotkamy się niedługo i

porozmawiamy o możliwości zagrania kilku

koncertów.

Rosną przecież kolejne pokolenia fanów metalu,

którzy nigdy nie widzieli was na żywo, a i

pewnie ci pamiętający was jeszcze z lat 80. i

90. też chętnie przyszliby na taki koncert?

Masz całkowitą rację! Wszyscy uważamy, że

byłoby wspaniale przywrócić Wardance na scenę.

Ale jak już wspomniałem, istnieją pewne

czynniki, które utrudniają nam próby. Nie

wszyscy też zachowali swoje umiejętności muzyczne

w formie lub wręcz odwrotnie grali w zespołach,

aby pozostać w praktyce. Zobaczmy

więc, czy w najbliższej przyszłości znajdziemy

rozwiązanie tego problemu, ale nigdy nie mów

nigdy (śmiech).

Wojciech Chamryk & Aleksandra Eliasz

Foto: Wardance

WARDANCE 77


Mały budżet, wysoka jakość

- Chcieliśmy oddać cześć filmowi i Carpenterowi. Ale jednocześnie wykorzystaliśmy

okazję, by brzmiało to jakby Lord Vigo był autorem ścieżki dźwiękowej

i staraliśmy się opowiedzieć historię w nasz sposób. Było to dużo pracy, ale

myślę, że podołaliśmy zadaniu - mówi Vinz Clortho. Niemieccy wyznawcy doom

metalu na swym najnowszym albumie "Six Must Die" faktycznie nawiązują do

mrocznej historii z filmu "Mgła" Johna Carpentera, potwierdzając też, że sukces

ich poprzednich wydawnictw nie był w żadnym razie dziełem przypadku:

Co istotne inne zespoły w których też się

udzielacie nie poszły po tym sukcesie w odstawkę,

bo np. Hammer King również wyda niebawem

płytę?

Inne projekty muzyczne nie mają nic wspólnego

z Lord Vigo. Jedyny problem pojawia się kiedy

oba zespoły mają koncert w tym samym czasie.

Ale, jak Toni nie może z nami zagrać znajdujemy

gitarzystę, który nam pomaga. Chyba nie

mamy z tym większych kłopotów, więc nie powinno

być żadnych konfliktów.

Czyli ten swoisty awans Lord Vigo na dobrą

sprawę niczego w waszym życiu nie zmienił i

materiału gotowego w wersji roboczej. Prace

nad szczegółami i takimi rzeczami jak teksty i

nagrania czasem trwają tyle, co pisanie materiału.

Jesteśmy produktywnym zespołem i zawsze

pracujemy nad czymś nowym. Chcemy też, by

każdy album brzmiał inaczej niż poprzednie -

nie chcemy się powtarzać.

Narzuciliście sobie jednak naprawdę szybkie

tempo pracy, skoro niewiele w rok po wydaniu

drugiej płyty zdołaliście przygotować kolejną,

i to równie dobrą - uznaliście, że nie ma co z

tym zwlekać?

Nigdy nie marnujemy czasu. Kiedy dopada cię

wena, musisz pisać muzykę. Tak robiły zespoły

w latach 80. Jeden rok - jeden album. 12 miesięcy

to wystarczająca ilość czasu, by napisać album.

Doba ma 24 godziny i zawsze znajdzie się

czas, by popracować nad muzyką. Gdybyś wymyślał

jeden wers tekstu na dzień, miałbyś ich

365 do wyboru, kiedy byś ich potrzebował.

Oznacza to jednak, że musieliście od podstaw

stworzyć kolejny, długogrający materiał, bo

tym razem pewnie nie mieliście już w zapasie

żadnych utworów czy pomysłów?

Przeważnie mamy gotowy nowy materiał albo

jego demo, kiedy wydajemy album. Zazwyczaj

trwa to do czterech miesięcy od skończenia materiały

do wydania albumu, więc mamy czas na

pisanie. I zawsze to robimy.

HMP: W trzy lata od podziemnego zespołu z

jednym demo na koncie do grupy mającej kontrakt

i regularnie wydającej kolejne płyty - pewnie

zakładając Lord Vigo nawet nie przypuszczaliście,

że może do czegoś takiego dojść, a

już na pewno nie tak szybko?

Vinz Clortho: Nie, nie spodziewałem się tego.

Założyliśmy Lord Vigo jako projekt poboczny,

by wrócić do metalu, jednocześnie pracując nad

innymi gatunkami. Wkrótce oczywiste było, że

Lord Vigo będzie głównym zespołem dla mnie

i Volguusa. Wszystko, czego chcieliśmy od początku,

to wydać naszą muzykę na winylu, więc

chyba się udało (śmiech). Od tego czasu pracowaliśmy

nad nowym materiałem i naszym nowym

celem było tworzenie muzyki, która ma

własny styl i jakość.

Nie byliście nowicjuszami w muzycznym

świecie, tak więc mogliście podejść do tego

wszystkiego na spokojnie, skupiając się na

tym, co jest w tym najważniejsze, tworzeniu

kolejnych utworów?

Myślę, że najważniejszą kwestią jest bycie

otwartym na inspiracje i uwolnienie umysłu. Jeśli

chcesz napisać utwór, który ma brzmieć jak

inny kawałek jakiegoś zespołu, to się nie uda.

Jeśli jednak zaczniesz od początku i pójdziesz

własną ścieżką, masz przynajmniej szansę, by

stworzyć coś wyjątkowego. Oczywiście nie możesz

wynaleźć metalu na nowo, ale musisz znaleźć

sposób, by brzmieć inaczej. Osobiście nie

lubię słuchać kawałków, które brzmią tak samo.

Foto: Lord Vigo

wciąż każdą chwilę wolną od codziennych obowiązków

poświęcacie muzyce, a jedyna różnica

jest taka, że jesteście nieco bardziej znani?

Cóż, wciąż mogę iść do sklepu bez ludzi gapiących

się na mnie, przynajmniej kiedy mam na

sobie spodnie (śmiech). Nic się nie zmieniło.

Wciąż staramy się pisać najlepszą muzykę jaką

umiemy. Jedyną różnicą jest to, że słucha nas

więcej ludzi oraz występujemy na takich festiwalach

jak Hell Over Hammaburg, Hammer

Of Doom czy Stormchrusher Festival.

"Blackborne Souls" ukazał się w styczniu ubiegłego

roku i wtedy nie było to jakimś wielkim

zaskoczeniem, ponieważ krótko po wydaniu

debiutanckiego "Under Carpathian Sun" mieliście

już praktycznie ukończony ten materiał -

pozostało tylko dopiąć szczegóły, nagrać go i

wysłać do wytwórni?

To nie było takie łatwe. Mieliśmy większość

Było to dla was czymś stresującym czy przeciwnie,

zainspirowało was do jeszcze bardziej

wytężonej pracy i stworzenia czegoś nowego?

Zawsze zmagamy się z czymś przy rozpoczęciu

nowego materiału. Mimo wszystko nie możemy

się tego doczekać. Jesteśmy podekscytowani

tym, jak będzie brzmieć kolejny materiał. Jak

dla mnie to najbardziej interesujący i satysfakcjonujący

aspekt bycia muzykiem. Granie na

żywo jest świetne, ale tworzenie czegoś nowego

jest dla mnie tym, o co w tym wszystkim chodzi.

Kiedy nagrasz muzykę i ją wydasz, ona pozostanie

już taka na zawsze.

Wielu muzyków podkreśla, że praca nad trzecim

albumem to coś przełomowego, bo jest on

zwykle potwierdzeniem klasy i pozycji danego

zespołu, lub też jego być albo nie być, kiedy

dwa wcześniejsze były słabe czy nie cieszyły

się powodzeniem. W waszym przypadku nie

było jednak o czymś takim mowy, tak więc

mogliście spokojnie dopieszczać "Six Must

Die"?

Dla nas żaden album nie jest przypadkiem "make

or break it". Jesteśmy zespołem z podziemia

i komercyjne aspekty działalności nas nie interesują.

Dbamy o jakość naszej muzyki. Kolejny

album postrzegamy więc jako nową szansę

na rozwój, zarówno nas jak i zespołu. Chcemy

rozwoju.

Co było pierwsze, zarysy poszczególnych

utworów czy myśl oparcia konceptu tekstowego

płyty o historię ze słynnego filmu

"Mgła" ("The Fog") Johna Carpentera?

Wpadliśmy na pomysł z "The Fog" kiedy szukaliśmy

tytułu naszego najnowszego albumu. Jednym

z pomysłów było "Six Must Die". Reszta

aż tak bardzo nie pasowała, więc zdecydowaliśmy

się na to co jest. W tym samym momencie

powstał pomysł na utwór o tytule "Six Must

Die".

Wiadomo nie od dziś, że jesteście też zwolennikami

dobrego kina, co znajduje oddźwięk już

w waszej nazwie, zaczerpniętej od postaci z

kultowego filmu "Ghostbusters II", ale tym razem

porwaliście się na coś znacznie powa-

78

LORD VIGO


żniejszego?

Cóż, na początku cały czas byliśmy poważni co

do muzyki, kiedy utwór "Vigo Von Homburg

Deutschendorf" był już napisany pomyśleliśmy,

że fajnie byłoby mieć imiona z "Ghostbusters".

Stwierdziliśmy, że w takim razie możemy nazwać

zespół Lord Vigo, a demo "Under Carpathian

Sun". Nasze pseudonimy również zaczerpnęliśmy

z "Ghostbusters". Myślę, że wszyscy

się rozwinęliśmy i obraliśmy inny kierunek

w naszej muzyce niż na demo. Jeśli chcesz nazywać

to spoważnieniem, to się zgadzam.

Carpenter to pewnie jeden z waszych ulubionych

twórców, tym bardziej, że nie jest tylko

reżyserem, bo często pisze też scenariusze czy

muzykę do swoich filmów? Można wobec tego

traktować "Six Must Die" jako taki swoisty

hołd dla niego?

Tak, chcieliśmy, żeby intro utworu brzmiało,

jakby mogło być częścią napisaną przez Carpentera.

Czy to hołd? Tak i nie. Chcieliśmy oddać

cześć filmowi i Carpenterowi. Ale jednocześnie

wykorzystaliśmy okazję, by brzmiało to

jakby Lord Vigo był autorem ścieżki dźwiękowej

i staraliśmy się opowiedzieć historię w nasz

sposób. Było z tym dużo pracy, ale myślę, że podołaliśmy

wyzwaniu.

Mroczna historia z "Mgły" wydaje się wręcz

stworzona na potrzeby zespołu grającego epicki

doom metal - aż dziwne, że nikt na to wcześniej

nie wpadł, prawda?

Też tak uważałem, zanim ktoś napisał do mnie,

że utwór "The Fog" już istnieje. Tak, myślę, że ta

historia idealnie pasuje do metalu. Chyba był

jakiś niszowy film o tym tytule w tamtym okresie.

Nie mieli dużego budżetu, ale świetnie sobie

poradzili. Osobiście bardzo to podziwiam. Mały

budżet, ale wysoka jakość. Totalnie się z tym

utożsamiam!

Pamiętam jak przed laty Frank Herbert niezbyt

sympatycznie potraktował Iron Maiden,

wskutek czego w ostatniej chwili musieli zmienić

tytuł utworu z "Dune" na "To Tame A

Land". Jak to wyglądało w waszym przypadku

- musieliście wystąpić o formalną zgodę na wykorzystanie

tej filmowej historii, czy też nie

było to konieczne, bo to bardzo swobodna adaptacja,

bez wykorzystania oryginalnego tytułu,

jak u Maidenów?

Muszę przyznać, nie myśleliśmy o tym

(śmiech). Nie zarabiamy na naszych płytach i

nie wykorzystaliśmy oryginalnego materiału z

wyjątkiem tytułu. Tu nie chodzi o pieniądze.

Mam nadzieję, że nikt nie będzie na nas zły. Po

prostu zainspirował nas film. Może nawet wykreowaliśmy

nowych fanów filmu przez wydanie

"Six Must Die".

Posłaliście jednak Johnowi Carpenterowi pamiątkowy

egzemplarz płyty, bez tego się nie

obyło?

Dobry pomysł. Cóż, może nie taki dobry, jeśli

ma nas pozwać, kiedy tylko się o nas dowie

(śmiech). Ale bylibyśmy naprawdę szczęśliwi,

gdybyśmy pokazali panu Carpenterowi, co zrobiliśmy.

W oryginale film trwa blisko 90 minut, ale wy

wybraliście najważniejsze elementy jego fabuły,

tworząc z niego jakby własną, jeszcze bardziej

mroczną opowieść, trwającą 45 minut?

Nie chcieliśmy opowiedzieć całej historii. Wybraliśmy

kilka fragmentów i stworzyliśmy wokół

nich nasze utwory.

Zauważalne jest, że wasze utwory są teraz

krótsze, bardziej zwarte - czasy numerów

trwających 7-9 minut macie już za sobą?

Nie powiedziałbym, że teraz piszemy tylko krótkie

kawałki. Pamiętaj, że "Six Must Die" ma ponad

10 minut. Tak po prostu wyszło. Nie zaczynamy

kawałków zakładając, że powinny mieć

siedem czy trzy minuty. Nie byłoby to też żywotne

dla kreatywności, gdyby oceniać utwory

po ich długości, czy nawet ustalając, że powinny

być konkretnej długości. Ale muszę przyznać,

że tak zrobiliśmy z "Six Must Die", więc

może czasem to działa (śmiech).

Do "Doom Shall Rise" nakręciliście mroczny,

nawiązujący też do filmu teledysk i nie przypadkiem

miał on premierę akurat 21 kwietnia?

Nie, zrobiliśmy to celowo (śmiech). Tak się złożyło,

że ta data była przed wydaniem i udało

nam się skończyć video, więc idealnie się złożyło.

Jak oceniacie, zdołał on zwiększyć zainteresowanie

płytą, zwrócił większą uwagę na Lord

Vigo nowych słuchaczy, nieznających dotąd

waszego zespołu?

Mam przynajmniej taką nadzieję. Daleko nam

Foto: Lord Vigo

do mainstreamu i czasami myślimy, że wciąż jesteśmy

podziemiem w podziemiu. Nie łatwo

jest rozpowszechniać muzykę wśród nowych fanów,

ponieważ każdego tygodnia pojawia się

tak wiele zespołów i nowych albumów. Uważam

jednak, że jedyną rzeczą, którą powinniśmy robić,

to jest świetna muzyka. Wciąż wierzę, że

dobra muzyka dotrze do widowni.

Warto w takiej sytuacji ponosić koszty realizacji

teledysków, skoro ogląda je raptem kilka

tysięcy ludzi, z czego, jak przypuszczam, część

kilkakrotnie, tak więc tych oglądających jest

jeszcze mniej?

Zrobiliśmy wszystkie klipy na własną rękę, więc

kosztowało to mniej więcej tylko czas realizacji.

Jesteśmy tak staroświeccy, że uważamy, iż powinno

się mieć video do nowego albumu. To dużo

pracy, zgadza się. Ale jakość nie zatrzymuje

się przy teledysku. Wiem, że są zespoły, które

miałyby 100 000 wyświetleń pod ich klipami,

ale czy wiesz, czy to prawdziwi widzowie? Poza

tym co to mówi o muzyce? Ocenianie teledysku

po wyświetleniach i zespołu po lajkach na

Facebooku to jak ocenianie książki po okładce.

I pamiętaj, że 500 polubień na Facebooku można

kupić za małe pieniądze. My nigdy tego nie

zrobiliśmy i nigdy nie zrobimy.

Na koncertach nie macie za to pewnie powodów

do narzekań, a wasza lepsza pozycja przekłada

się też na większą ilość zaproszeń, choćby

na festiwale?

Tak, zagramy na Hell Over Hammaburg w

przyszłym roku. Granie na festiwalu jest w pewnym

sensie stresujące, ponieważ masz tylko

15 minut na wejście na scenę i zrobienie próby

dźwięku w czasie, kiedy poprzedni zespół z tej

sceny schodzi, ale zazwyczaj jest to warte tego

stresu. Nie gramy dużo na żywo, więc każdy

koncert jest dla nas wyjątkowy.

Zamierzacie przygotować na przyszły rok

kolejną płytę, czy też tym razem nieco zwolnicie

tempo, żeby nie ryzykować tak zwanego

zmęczenia materiału?

Właśnie zaczęliśmy pracować nad nowym materiałem.

Myślę, że mógłby być gotowy na koniec

2019 roku albo połowę 2020. Póki co widzę,

że utwory będą brzmiały inaczej niż te na

poprzednich trzech albumach. Mamy dwa gotowe

kawałki i nie brzmią jak te starsze. Wciąż są

utworami Lord Vigo, ale brzmienie się zmienia,

tak jak robiliśmy to dotychczas na każdym kolejnym

krążku.

Lord Vigo okazał się jednak jak dotąd największym

sukcesem w waszych dotychczasowych

karierach, to nie ulega wątpliwości, tak więc

pewnie nie zamierzacie spuszczać z tonu i na

pewno coś jeszcze nagracie?

Tak, nic nie zatrzyma Lord Vigo. Będziemy nagrywać

nowe albumy i grać na żywo.

Wojciech Chamryk, Paulina Manowska,

Paweł Gorgol

LORD VIGO

79


HMP: Mimo nazwy zespołu nie czujecie się

chyba wypalonymi emerytami, czekającymi z

utęsknieniem na przejście w stan spoczynku,

bo to i wiek zbyt młody, a i zawartość waszego

debiutu "Take Me To The Gallows" też potwierdza,

że wszystko jeszcze przed wami?

Lee Smith: Wszyscy mamy doświadczenie zdobyte

w innych zespołach, ale tak jak mówisz,

jesteśmy generalnie młodzi, więc mam nadzieję

wydać w nadchodzących latach jeszcze wiele

albumów.

Ten właściwy zespół

Professor Emeritus to młody stażem, ale

złożony z doświadczonych muzyków zespół,

który zadebiutował w ubiegłym roku albumem

"Take Me To The Gallows". Fani tradycyjnego

heavy/doom metalu o epickim posmaku powinni

niezwłocznie zainteresować się tą płytą, warto

też zerknąć co mieli do powiedzenia gitarzysta i

perkusista grupy:

Trzeba więc być prawdziwym pasjonatem,

wręcz maniakiem, a wtedy wszystko daje się

jakoś pogodzić? Trzeba mieć tylko do kompletu

niezwykle wyrozumiałą żonę/dziewczynę?

Lee Smith: (Śmiech) Tak, to zdecydowanie potrzebne!

Patrick Gloeckle: Nie potrafię wyrazić, ile to

dla mnie znaczy, że moja rodzina i przyjaciele

wspierają moją muzyczną misję. Wiele godzin,

które można spędzić z bliskimi, poświęca się,

aby robić to, co robimy, aby tworzyć muzykę i

grać koncerty. Posiadanie takiego pozytywnego

poparcia jest więc bardzo ważne.

"Chaos Bearer" zostały napisane tak pomiędzy

latami 2010 i 2012. "Chaos Bearer" został napisany

na krótko przed wejściem do studia pod

koniec 2014 roku. Wokale zostały nagrane w

maju 2016 roku. Ta przerwa nie była zamierzona,

ale stała się koniecznością, aby upewnić nas,

że zaangażowaliśmy odpowiedniego wokalistę i

jego partie miały wystarczająco dużo czasu na

dopracowanie.

Lee, ponoć sam nagrałeś wszystkie partie gitar

i basu na tę płytę - to przejaw perfekcjonizmu,

czy też nie miałeś wyboru, z powodu luk w

składzie?

Lee Smith: Głównie chodzi o perfekcjonizm,

albo przynajmniej o chęć zrobienia wszystkiego

po swojemu. Nie było żadnych celów czy aspiracji

wykraczających poza nagrywanie, więc

znacznie łatwiej było sobie z tym poradzić samemu,

niż kogoś poganiać.

Sesja nagraniowa "Take Me To The Gallows"

nie była krótka, po drodze przydarzyła się

wam też zmiana wokalisty, tak więc dopiero w

momencie dołączenia MP Papai mogliście

wszystko sfinalizować?

Lee Smith: Dokładnie tak. Czas pomiędzy początkowymi

sesjami nagraniowymi a jego dołączeniem

był pełen niepewności co do tego, jak i

czy album zostanie ukończony.

Patrick Gloeckle: To był na prawdę długi projekt!

Skończyłem nagrywać perkusję w październiku

2014r., potem skończyłem i wydałem albumy

Moros Nyx i Satan's Hallow, nie wspominając

już o demo z Tiger Fight przed wydaniem

albumu Professor Emeritus! Powiem, że

trwało to długo, ale jestem dumny z ostatniego

albumu i lubię myśleć, że warto było czekać.

Każdy z was grał, bądź gra nadal, w co najmniej

jednym, albo i kilku zespołach, czasem nawet

spotykacie się w jednym w kilku, jak choćby

w Tiger Fight - potrzebny był wam kolejny?

Lee Smith: Professor Emeritus zawsze był wyłącznie

moim dzieckiem. Doszedłem do punktu

w którym inne projekty, w których grałem nie

dawały mi tego rodzaju spełnienia, które jest mi

naprawdę potrzebne. W tym momencie udało

mi się skompletować pełny skład, z muzykami,

z którymi pracowałam w przeszłości, tak aby

uczynić z Professor Emeritus ten właściwy zespół.

Zważywszy jednak na to, że wiąże się to z

pewnymi obowiązkami, do których dochodzą

przecież praca czy studia, że o życiu rodzinnym

nie wspomnę, to pewnie nierzadko doba

okazuje się zbyt krótka?

Patrick Gloeckle: Utrzymywanie zespołu w ruchu

wymaga sporo pracy. Zwykle największym

wyzwaniem jest skłonienie wszystkich do poruszania

się w tym samym kierunku. Lee zajmuje

się kwestiami biznesowymi zespołu, a ja pomagam

przy mediach społecznościowych. Zajmuję

się również sprzedażą za pośrednictwem mojej

wytwórni Hoove Child Records. Dzięki temu i

innym moim zespołom mogłem codziennie korzystać

z kilku dodatkowych godzin!

80 PROFESSOR EMERITUS

Foto: Professor Emeritus

Metal jest w jakiś sposób czymś ważnym również

dla nich, są fankami mocnej muzyki, czy

też tolerują go tylko dlatego, że to wasza pasja?

Lee Smith: Dla mnie to tylko kwestia jej tolerancji.

Inni w zespole mają różne sytuacje, od

bycia w podobnej sytuacji jak ja, do posiadania

partnera, który jest równie entuzjastyczny.

Patrick Gloeckle: Moja żona jest wielką entuzjastką

heavy metalu i jest to pasja, którą dzielimy

razem. Jest także muzykiem, dzięki czemu

mogę grać z nią w innych zespołach Satan's

Hallow i Midnight Dice. Jestem bardzo wdzięczny,

że mogę dzielić się z nią tą pasją. Mój tata

też jest rockerem i chciałbym wspomnieć, że nie

tylko wpakował mnie w metal z Black Sabbath,

Rush i Rainbow, ale w domu zawsze

miał też gitary i perkusje, a co tydzień ćwiczył

ze swoim zespołem, więc było czymś naturalnym,

że też zapadłem w ten sen.

Professor Emeritus był jednak do niedawna

takim bardziej projektem niż regularnym zespołem,

bo tworzyliście go de facto we dwóch,

utwory skomponowaliście w ciągu dwóch lat,

później była przerwa?

Lee Smith: Wszystkie utwory z wyjątkiem

Jednak z drugiej strony mieliście dzięki temu

więcej czasu by wszystko dopracować, pomyśleć

o aranżacjach, zmienić to czy owo, bądź

dopisać nowy utwór, dzięki czemu album jest

zwarty i dopracowany w każdym szczególe?

Lee Smith: Podczas przerwy przygotowałem listę

niedoróbek i niezbędnych poprawek, które

zostały poprawione i dokonane po nagraniu wokali.

To było frustrujące, że wciąż znajdowałem

coraz więcej niedociągnięć w tych początkowych

nagraniach.

Nagrać, nawet dobrą, płytę to jedno, ale schody

zwykle zaczynają się w momencie podjęcia

starań o jej wydanie, szczególnie jeśli jest się

nieznanym zespołem bez dorobku. Wam jednak

udało się zwrócić na siebie uwagę greckiej

No Remorse Records?

Lee Smith: Umowa została zawarta bardzo szybko.

Otrzymałem odpowiedź w ciągu jednego

dnia od momentu wysłania mojej pierwszej wiadomości

do wytwórni, a reszta poszła gładko.

Nie było tu trochę szczęścia, bo są też przecież

wydawcami Eternal Champion, z którymi

pewnie się znacie?

Lee Smith: Eternal Champion to zespół, w

którym wszyscy członkowie potrafią się dogadać,

a ich powiązanie z No Remorse było głównym

powodem, dla którego byłem zainteresowany

współpracą z tą firmą.

Patrick Gloeckle: To prawdziwy zaszczyt mieć

album wydany przez No Remorse Records i

być związanym z tak wspaniałym zespołem, jak

Eternal Champion. No Remorse do wszystkich

swoich pozycji podchodzi z dużą starannością

i wypuszcza piękne płyty, CD i winylowe.

Wspaniałym jest, że wspierają nowe zespoły

oraz dbają o ponowne wydawanie zapomnianych

metalowych perełek.


W takim momencie wasze inne projekty/zespoły

zeszły na nieco dalszy plan, tym bardziej,

że zaczęliście się też przygotowywać do

koncertów Professor Emeritus?

Lee Smith: Inni członkowie zespołu nadal są

aktywni w innych projektach, ale udało mi się

nakłonić ich aby poświęcili również swoje muzyczne

wysiłki dla Professor Emeritus. Realizacja

tego w praktyce bywa trudna, ponieważ

Tyler mieszka około dwóch godzin drogi od

nas, a MP nawet około sześciu godzin. Ale jesteśmy

w stanie prowadzić w miarę regularne próby,

a także wspólnie spotykać się z MP.

Patrick Gloeckle: Bardzo miłym jest dla mnie

to, że Lee prowadzi zespół z punktu widzenia

zarówno kreatywnego, jak i biznesowego, więc

muszę po prostu nauczyć się kawałków i ćwiczyć,

aby być w gotowości do gry. Mimo to

przyczyniam się do pisania tekstów. W tej chwili

jestem bardzo zajęty, ponieważ jestem gotowy

do wyruszenia w trasę koncertową po Europie,

aby pomóc na perkusji moim przyjaciołom z

High Spirits. Kiedy wrócę, skupię się na rozpoczęciu

gry w Midnight Dice, która nastąpi po

tym, jak Satan's Hallow przejdzie w stan hibernacji.

Moja wytwórnia Hoove Child Records

rozwija się bardzo szybko i z nią również uwielbiam

działać! Muszę również skończyć pisanie

następnej płyty Moros Nyx. To dużo pracy, ale

uwielbiam to.

Był to ten decydujący moment, który sprawił,

że z projektu o niepewnym statusie staliście

się pełnoprawnym, koncertującym zespołem z

kontraktem?

Lee Smith: Nasz materiał był fajny do grania

na żywo i uważam, że dobrze nam się razem

pracuje, więc chcę spróbować wykorzystać sytuację

tak bardzo, jak to możliwe. Nie sądzę, że

kiedykolwiek będziemy pełnoprawnym zespołem,

ale mam nadzieję, że w końcu uda mi się

zrobić tu i tam długie weekendy i zagrać w kilku

różnych miastach.

Patrick Gloeckle: Uwielbiam grać na żywo i będę

grał tyle koncertów, ile Lee załatwi! Bardzo

chciałbym, aby zespół dostał się do Europy na

festiwale, choć niektórzy członkowie zespołu

będą wtedy musieli pokonać swoje lęki przed

lataniem.

Taki debiut koncertowy jaki mieliście, trudno

sobie wymarzyć, bo poprzedzaliście Manilla

Road i Slauter Xstroyes, zespoły legendarne i

niezwykle zasłużone nie tylko dla amerykańskiego

metalu. Była jakaś szczególna trema z

tego powodu, jakaś napinka, czy też jesteście

już zbyt doświadczonymi muzykami?

Lee Smith: Moje nerwy wynikały z tego, że był

to nasz pierwszy występ, i z emocji, które wynikały

z możliwości zagrania tych utworów na

żywo po tak długiej pracy nad nimi. Patrick i ja

mieliśmy szczęście, że dwa razy wcześniej supportowaliśmy

Manilla Road z naszym starym

zespołem, więc ta część była nam niemal znana.

Patrick Gloeckle: To był wielki zaszczyt debiutować

przed takimi legendarnymi zespołami,

ale myślę, że dobrze wypadliśmy na scenie. We

wrześniu będziemy supportem dla Angry, która

może ciekawie pasować do epickiego zespołu

doommetalowego, ale jako wielki fan power metalu

jestem podekscytowany, że zagram im trochę

doom metalu.

Aż chciałoby się, by takie sytuacje powtarzały

się jak najczęściej, ale rzeczywistość jest pewnie

bardziej prozaiczna i występy z takimi

gwiazdami zdarzają się okazjonalnie?

Lee Smith: Zdecydowanie doceniamy, jak fajny

był debiutancki koncert. Niedawno graliśmy

nasz drugi show z Lady Beast, Smolder i Black

Foto: Professor Emeritus

Road, więc do tej pory mieliśmy szczęście grać

razem z silnymi składami.

Patrick Gloeckle: Mamy fajne relacje z kluczowymi

promotorami koncertów heavy metalowych

w Chicago, więc zazwyczaj mamy dobre

możliwości grania koncertów z najlepszymi zespołami.

Coraz częściej słyszy się o sytuacjach, że supporty

muszą płacić bardziej znanym zespołom

za możliwość zagrania przed nimi. W USA

też dochodzi do czegoś takiego, mieliście styczność

z tym zjawiskiem? Jak dla mnie jest to

chora sytuacja, bo jasne, biznes to biznes, ale

supporty i tak są na przegranej pozycji, bo

zwykle nie zarabiają na tych koncertach ani

grosza, więc skąd mają brać pieniądze na takie

opłaty?

Patrick Gloeckle: Nie popieram płacenia za grę

i nie sądzę, abyśmy kiedykolwiek byli w tej sytuacji.

Jeśli ktoś z organizatorów poprosi nas o

pomoc w sprzedaż biletów, to ilość sprzedanych

biletów wpływa na to, ile otrzymamy gaży. To

nie jest mój ulubiony scenariusz, ale przynajmniej

nie płacimy. Większość koncertów, które

gramy, odbywa się w moim ulubionym lokalu

Reggies w Chicago. Dbają tam o zespoły, w tym

zapewniają jedzenie, napoje i zazwyczaj dokonują

płatności pod koniec nocy. Nie gramy, aby

się wzbogacić, ale dobrze jest, gdy miejscowi i

promotorzy rozumieją wartość posiadania zespołów

grających oryginalną muzykę.

Na płytach też już się praktycznie nie zarabia,

ale ponieważ wasz album zbiera dobre recenzje,

możecie chyba liczyć przynajmniej na tyle,

że zwróci wam się część poniesionych nakładów,

a wydawca będzie zainteresowany opublikowaniem

kolejnej płyty Professor Emeritus?

Lee Smith: Mam nadzieję, że będę mógł pracować

z No Remorse w przyszłości. Koszty wyprodukowania

tego albumu był dla mnie do

udźwignięcia, więc wszelkie pieniądze, które się

zwrócą, będziemy uważać za bonus.

Wasza współpraca z No Remorse układa się

chyba nieźle, zadbali też o szatę graficzną

"Take Me To The Gallows". Zaproszenie do

współpracy Adama Burke'a, znanego z okładek

stworzonych dla Pagan Altar, Portrait czy

Eternal Champion, było waszą inicjatywą,

czy był to pomysł wytwórni?

Lee Smith: Zaangażowanie Adama było tak

naprawdę już w toku, zanim nawiązaliśmy kontakt

z No Remorse. Byłem jego wielkim fanem,

widząc jego pracę, którą wykonał dla Eternal

Champion, Pilgrim, Moros Nyx i innych, więc

był na szczycie mojej listy artystów, z którymi

chciałbym się skontaktować.

Patrick Gloeckle: Znalazłem Adama, kiedy

usłyszałem jego zespół Felwoods. Jego muzyka

jest zabójczym retro-rockiem i właśnie tam po

raz pierwszy zobaczyłam dzieło Adama. Skontaktowałem

się z nim, aby zrobił okładkę na album

Moros Nyx i powiem, że ostatnio widziałem

jego prace w podziemiu metalowym. Uważam,

że jego okładka dla Artificial Brain jest

kosmiczna. Jego prace są bardzo rozpoznawalne

i błyskotliwe.

Teraz przydałoby się tylko doczekać wydania

tej płyty w wersji winylowej, z dużą okładką....

Pewnie myślicie też już o następcy debiutu,

bo przez tych pięć lat nazbierało wam

się sporo nowych utworów, a warto pójść za

ciosem, gdy staliście się rozpoznawalni w metalowym

światku?

Lee Smith: Mamy nadzieję, że uda się wydać

ten album w wersji winylowej. Mamy wiele pomysłów

na kawałki na różnych etapach pisania.

Cieszę się, że pomysły zamieniają się w pełne

utwory.

Patrick Gloeckle: Byłoby wspaniale mieć

"Take Me To Gallows" wydane na winylu. Z

niecierpliwością czekam na drugi album, ponieważ

tym razem będziemy mieli wszystkich

członków zaangażowanych w aranżację utworów

i myślę, że nada to naszej muzyce innego

charakteru i brzmienia.

Wojciech Chamryk, Sandra Rozwalka,

Paweł Gorgol

PROFESSOR EMERITUS 81


HMP: Od momentu reaktywacji przed dziesięciu

laty idziecie niczym burza: trzy albumy

w pięć lat to naprawdę świetny wynik, tym

bardziej, że trzymają poziom i nikt nie może

wam zarzucić, że idziecie na ilość kosztem jakości?

Jonathan "Sealey" Seale: Zawsze uważałem, że

oryginalny skład zespołu nie dokończył wielu

spraw i naprawdę chciałem nadrobić stracony

czas, szczególnie w przypadku "Spell Of Ruin".

Pierwotnie miało być to demo, ale pierwotna

formacja nigdy nie była w stanie nagrać nic jak

należy, dlatego byłem bardzo zadowolony, że w

końcu udało się wydać ten minialbum. Warto

było czekać, a znajdujące się na nim utwory,

Król Artur i doom metal

- Chcieliśmy czegoś wyjątkowego, jednak bez piętnastominutowych kompozycji.

Myślę, że udało się nam to osiągnąć - mówi Richard Maw. Potwierdzenie

tych deklaracji znajdziecie na najnowszym albumie Iron Void, a "Excalibur" to nie

tylko doom ze znakiem najwyższej jakości, ale też album koncepcyjny, oparty na

arturiańskich legendach:

Jesteście już chyba zbyt doświadczonymi muzykami,

żeby przejmować się jakimś teoriami,

że trzeci album jest dla każdego zespołu czymś

przełomowym, a jedyne co was interesuje to

stworzenie jak najlepszych kompozycji i tekstów?

Jonathan "Sealey" Seale: Oczywiście znam tę

teorię i miałem ją na uwadze tworząc "Excalibur"

z Iron Void. Wiele moich ulubionych kawałków

pochodzi z trzeciego albumu konkretnych

zespołów; Black Sabbath "Master Of Reality",

Saint Vitus "Born Too Late", The Obsessed

"The Church Within", Metallica "Master

of Puppets", Slayer "Reign in Blood", itd.

Zdawałem sobie sprawę z tego jak ważna jest

trzecia płyta i chciałem by była klasyczna, co,

jak wnioskuję z reakcji fanów oraz krytyków,

które były pozytywne, udało nam się osiągnąć.

Oryginalnie planowaliśmy nagrać "Excalibur"

jako nasz drugi album, jednak stwierdziliśmy,

że byłoby to nierozważne z racji tego, iż jest to

płyta koncepcyjna, dlatego też, postanowiliśmy

poczekać na bardziej odpowiedni moment.

Oczywiście, zawsze dążymy do tego, by napisać

jak najlepszą muzykę oraz teksty, i tak też będzie

w przyszłości.

Steve Wilson: Kilkakrotnie podchodziliśmy do

nagrań by znaleźć dla nas odpowiednie studio.

Nagrywaliśmy nasz najnowszy materiał, więc

naprawdę dążyliśmy do tego, by był on jak najlepszy.

Richard Maw: Zdecydowanie zgadzam się z

Sealey'em; jest to znana teoria, szczególnie w

świecie muzyki metalowej, mówiąca, że trzeci

album jest bardzo istotny i często definiuje zespół.

Myślę, że "Excalibur" ulepszył brzmienie

Iron Void i na dzień dzisiejszy dostarczył najlepsze

z możliwych utworów, biorąc pod uwagę

ich pisanie, nasze umiejętności czysto muzyczne

i produkcję. Mamy nadzieję, że właśnie

ten album wniesie nas na następny poziom i

dotrzemy do szerszej publiczności. Teorię tą potwierdzają

także takie utwory jak; "The Number

Of The Beast", "Crystal Logic", "Pyromania",

"State Of The World Address", "Beneath The

Remains"… i tak dalej.

"Excalibur" okazał się jednak przełomem w

tym sensie, że jego wydawcą jest Shadow

Kingdom Records, tak więc z każdą kolejną

płytą odnotowujecie pod tym względem zauważalny

progres?

Jonathan "Sealey" Seale: Zawsze dążymy do

tego, by nasz każdy album był lepszy od poprzedniego

i jestem bardzo zadowolony z tego,

że związaliśmy się z Shadow Kingdom Records.

Jest to wytwórnia, którą od dawna darzę

szacunkiem i jest to wielki zaszczyt móc pracować

w niej między innymi z takimi zespołami

jak Hour Of 13, Pale Divine oraz Haunt.

Steve Wilson: Oczywiście, zarówno w pisaniu

kompozycji jak i w grze. Myślę też, że nasze wokale

stają się lepsze z każdym nowym nagraniem.

Obaj, bardziej niż kiedyś, czujemy się

teraz pewniej jeśli chodzi o śpiew Mamy kilka

pomysłów na brzmienie następnej płyty, jednak

pewne jest tylko to, że będzie ono mocne i nie

będzie powtórzeniem tego albumu.

Richard Maw: Byłem bardzo zadowolony, że

taka wytwórnia zainteresowała się współpracą z

nami. Posiadam wiele albumów w mojej kolekcji,

które noszą ich pieczęć jakości; Manilla

Road, Hellwell, Iron Man, Hour Of 13. To

wspaniałe móc z nimi pracować.

nigdy nie ujrzałyby światła dziennego, gdyby

nie zostały nagrane w roku 2000, tak jak pierwotnie

planowano. Posiadałem wiele kompozycji

stworzonych wcześniej, które nigdy nie zostały

nagrane, dlatego trzy pierwsze wydawnictwa

Iron Void ("Spell Of Ruin", "Iron Void" i

"Doomsday") są połączeniem nowych i starych

utworów zespołu. Następny album (zatytułowany

"IV") będzie zawierał prawdopodobnie jedną

z wcześniej stworzonych piosenek, poza tym,

będziemy wydawać już wyłącznie nowe kompozycję.

Richard Maw: W czasie tych trzech lat, od

kiedy to jestem w zespole, nabieramy rozpędu.

Proces pisania, nagrywania i wydania "Excalibur"

był skrupulatny i przemyślany; chcieliśmy

stworzyć nagranie najlepsze z możliwych. Iron

Void będzie zespołem zawsze skupiającym się

na jakości: koncertów, płyt, gadżetów - by dać

fanom to co najlepsze i dla naszej własnej satysfakcji.

Foto: Iron Void

W obecnych czasach, szczególnie w przypadku

niszowych gatunków, istotne dla każdego zespołu

staj się to, żeby przynajmniej wyjść na

zero, albo jak najmniej dołożyć do wydania

płyty?

Jonathan "Sealey" Seale: Tak naprawdę, nie

mamy żadnych zysków z nasze działalności muzycznej.

Wszystkie pieniądze ze sprzedaży są

inwestowane w kolejny album i produkcję nowych

materiałów reklamowych. Uwielbiam

grać, daje mi to dużo radości i pozwala zachować

zdrowy rozsądek. Nie zmieniłoby się to

nawet gdybyśmy nagle zaczęli zarabiać. Muzyka

jest jedną z tych stałych rzeczy w życiu, które

są w nim zawsze, niezależnie od tego, co ci to

życie przyniesie.

Steve Wilson: Z tego powodu musieliśmy postawić

pracę na pierwszym miejscu, co spowodowało,

że mieliśmy mniej czasu na trasy koncertowe

i zagraniczne podróże. Udało się nam w

kńcu wypracować wolne weekendy, co pozwoliło

na jak najczęstsze próby i występy, nawet w

te najbardziej zapracowane tygodnie. Poszczęściło

nam się z "Doomsday" i "Excalibur". Zarobiliśmy

wystarczająco dużo, by opłacić studio,

a także zwróciły się nam pieniądze wyłożone na

wydany przez nas album "Doomsday". Zazwyczaj

musimy dopłacać do finalnego etapu produkcji

albumu, ale jak dotąd za każdym razem

zwróciło nam się to. Miejmy nadzieję, że tak

samo będzie także w przypadku naszych przyszłych

płyt.

Richard Maw: Sprawa zysków i strat nie jest

tutaj nawet brana pod uwagę. Obecnie zarabianie

na życie z niszowych gatunków muzycznych

jest mniej prawdopodobne niż kiedykolwiek

wcześniej. Od 26 lat gram w zespołach. Nigdy

nie miałem z tego zysków, ale jest to coś, co

robię dla przyjemności, coś w rodzaju wewnętrznej

potrzeby, a nawet powołania. Jak wspomniano,

wszystko co zarabiamy inwestujemy w

zespół i będziemy występować, nawet jeśli jest

82

IRON VOID


to dla nas nierentowne, ale możemy sobie na to

pozwolić i tego właśnie chcemy.

Ponownie pracowaliście z Chrisem Fieldingiem

- brzmienie poprzedniego albumu "Doomsday"

było tym, do którego dążyliście i uznaliście,

że jest dla was optymalne?

Jonathan "Sealey" Seale: Chris wykonał fantastyczną

pracę jeśli chodzi o "Dommsday",

więc oczywiste było, że będziemy współpracować

z nim ponownie. Można powiedzieć o nim,

że jest bardziej producentem niż tylko montażystą.

Podsuwa pomysły i techniki, o których

sami byśmy nie pomyśleli. Oczywiście, nie

wszystkie z nich się sprawdzają, ale dobrze się z

nim współpracuje i co najważniejsze "ogarnia"

on doom metal i rozumie co próbujemy osiągnąć.

Z pewnością będziemy razem pracować

także nad naszą kolejną płytą i szczerze polecam

go innym zespołom.

Steve Wilson: Zmieniłem odrobinę tonacje

mojej gitary przez przester firmy Minotaur

oraz pickupy Zombie Dust, ale nadal używałem

gitary Gordon Smith. Ich charakterystyczny

klimat i brzmienie są dla mnie idealne.

Poza tym, wraz z pojawienie się nowego perkusisty,

to brzmienie również się trochę zmieniło.

To, co także wspomogło brzmienie perkusji na

"Excalibur", to nowa technika podwojenia mikrofonów

nad każdym z bębnów, którą stosuje

Chris.

Richard Maw: Praca z Chrisem była znakomitym

doświadczeniem; jest on wyluzowany i zna

ten styl bardzo dobrze. Chcieliśmy dla tej płyty

potężnego, ciężkiego brzmienia, dostarczającego

niezapomnianych doznań. Myślę, że wspomagał

nas na każdym etapie, a nawet próbował

nowych interesujących pomysłów na produkcję,

takich jak np. umieszczanie mikrofonów nad

oraz pod bębnami dla uzyskania ich mocniejszego

brzemienia.

Foto: Iron Void

Foto: Iron Void

Do stworzenia tekstów na "Excalibur" zainspirowały

was legendy arturiańskie - to od razu

miał być album jednorodny tekstowo, czy

też cała ta opowieść powstawała stopniowo,

aż uznaliście, że warto poświęcić tej tematyce

całą płytę?

Jonathan "Sealey" Seale: Dziesięć lat temu

podczas wakacji z moją ówczesną dziewczyną

odwiedziłem zamek Tintagel w Kornwalii (prawdopodobne

miejsce urodzenia króla Artura) i

natychmiast zachwyciłem się pięknem natury i

oszałamiającą scenerią tego miejsca. Postać króla

Artura fascynowała mnie od dziecka i po wizycie

w Tintagel pojawiła się inspiracja by napisać

muzykę na podstawie tamtejszych legend.

Czytałem wszystko co wpadło mi w ręce odnośnie

króla Artura i zdecydowaliśmy, że stworzymy

w pełni koncepcyjny album inspirowany

mitami arturiańskimi. Początkowo, chciałem by

powstał on na podstawie książki Sir Thomasa

Malory'ego, "Le Morte D'Arthur", ale szybko

zdałem sobie sprawę z tego, jak długa jest ta

książka i, że jej zawartość mogłaby wypełnić

dziesięć lub więcej albumów! Zdecydowałem

więc, że będzie lepiej jeśli narracja zostanie

oparta na filmie "Excalibur" Johna Boormana

z roku 1981, jako, że film ten był stworzony na

podstawie tej właśnie książki. Jest to również

jeden z moich ulubionych filmów!

Doom metal, majestatyczny, monumentalny i

posępny, wydaje się idealnym dopełnieniem

takiej historii w warstwie muzycznej?

Jonathan "Sealey" Seale: Zdecydowanie! Idealny

jak dla mnie. Na tym albumie zawarliśmy

więcej utworów zainspirowanych nurtem epic

doom, wzorując się na zespole Pagan Altar oraz

muzyce z lat 80. zespołu Black Sabbath, z Dio

i Tony'm Martinem.

Steve Wilson: Idealny. Grupa Pagan Altar

miała duży wpływ na pisanie tekstów (jak w

przypadku refrenu "Dragon's Breath"), tak samo

jak zespół Lord Vicar, który zainspirował mnie

do napisania "Avalonu". Chciałem stworzyć

całkowicie akustyczny utwór studyjny i udało

mi się to osiągnąć. Było to nie lada wyzwanie,

ale ścieżka dźwiękowa jest bardzo podobna do

oryginalnego demo. Zmieniłem tylko kilka tekstów

i popracowałem z Chrisem nad harmoniami

wokali, by były idealnie dopasowane.

Richard Maw: Myślę, że motywy doom i historyczno/mityczne

doskonale ze sobą współgrają.

Chcieliśmy nawiązać do swoich wielkich

poprzedników, włączając w to np. zespół Manilla

Road tworzący w stylu epickiwgo metalu.

Słuchaliście wcześniejszych płyt o królu

Arturze, jak choćby "The Myths And Legends

Of King Arthur And The Knights Of The

Round Table" Ricka Wakemana, inspirowaliście

się nimi?

Jonathan "Sealey" Seale: Zabawne, że do tego

nawiązałeś. Nie znałem owej płyty kiedy zaczęliśmy

pisać ten album, jednak ktoś wspomniał

o nim i mnie zaintrygował. Ostatecznie

zdecydowałem się nie zaznajamiać z nim, by

nie wpłynęło to na nasz album w żaden sposób.

Jednak, po zakończeniu nagrań zdecydowałem

się go odsłuchać i muszę powiedzieć, że nie

byłem pod wrażeniem. Lubię niektóre materiały

Ricka z Yes, ale ten jest do bani.

Steve Wilson: Pamiętam, że widziałem stary

film z jego występu na lodzie na YouTube! Różni

się to znaczenie od Iron Void, poza tym,

klawisze są zabronione - między innymi właśnie

dlatego by nie brzmieć w ten sposób.

Richard Maw: Jedyną znaną mi kompozycją

inspirowaną postacią króla Artura jest "Open

The Gates" zespołu Manilla Road. Zgodziliśmy

się, jako zespół, nie słuchać albumu Wakemana,

żeby nie miał na nas bezpośredniego wpływu,

dlatego unikałem tego albumu. Znając zdanie

Sealeya na temat tej płyty… z pewnością

nie posłucham jej w najbliższej przyszłości.

Z konieczności musieliście dokonać wyboru

tych, pewnie najciekawszych według was wątków,

bo nagranie dwupłytowego kolosa raczej

nie wchodziło w grę?

Jonathan "Sealey" Seale: W czasie pisania,

świadomie starałem się utrzymywać jak najbardziej

zwięzłą aranżację każdego utworu, ponieważ

wiedziałem, że dany temat bardzo łatwo

mógłby wymknąć się spod kontroli. Steve nie

był co do tego przekonany, gdyż nie chciał, by

cokolwiek ograniczało naszą kreatywność. Jednakże

byłem bardzo zadowolony, gdy po napisaniu

wszystkiego okazało się, że album trwa

około 45 minut, co oznaczało, że można go

wydać jako pojedynczy, a nie podwójny album.

IRON VOID 83


Świetnie, że mogliśmy wydać "Doomsday" jako

podwójny album na płytach winylowych, ale

oczywiście wiąże się to z większymi kosztami

produkcji, przez co fani także muszą zapłacić

więcej, w tej sytuacji świadomie dążyłem to

tego, by tym razem zmieścić się na jednym krążku.

Steve Wilson: Początkowo widziałem ten album

jako naprawdę długą historię, jednak po

przesłuchaniu kawałków, które mieliśmy, pojawił

się pomysł by był on krótszy. Okazało się

także, że mamy dziewięć piosenek na dziewięć

księżyców, co pasowało do filmowego Merlina

Johna Boormana. Nie pisaliśmy więcej, jako,

że nie było ku temu powodów. Wytłoczenie

krótszego albumu na winylu jest tańsze i brak

wypełniaczy sprawia, że słucha się go lepiej. Nie

ma nic złego w płytach CD czy wersjach do

ściągnięcia, jednak zawsze zastanawiamy się

nad produkcją LP. Dla mnie płyty winylowe zawsze

będą najlepszym sposobem na słuchanie

naszych albumów, a odrzucenie tych 15 minut

powoduje, że mamy znaczniej mniej pracy.

Richard Maw: Jak dla mnie, pojedyncze albumy

są najlepszym rozwiązaniem. Zdecydowana

większość moich ulubionych albumów jest w

formie pojedynczej płyty i trwa najczęściej nie

więcej niż 45 minut! Sądzę, że to naprawdę

uwydatnia napisane teksty oraz warstwę muzyczną.

Chcieliśmy czegoś wyjątkowego, jednak

bez piętnastominutowych kompozycji. Myślę,

że udało się nam to osiągnąć.

Trudniej pracuje się nad takim konceptualnym

materiałem niż nad utworami nie łączącymi

się w całość, gdzie każdy tekst jest oddzielną

sprawą?

Jonathan "Sealey" Seale: Było to łatwiejsze niż

sobie na początku wyobrażałem. Po prostu oglądałem

"Excalibur" na okrągło i robiłem notatki

o każdej scenie. Następnie podzieliłem poszczególne

fragmenty filmu na części, z których każda

miała być tematem przewodnim konkretnej

kompozycji. W rezultacie dało to dziewięć

utworów, które pojawiły się na albumie.

Po rozstaniu z Simonem nie szukacie już chyba

kolejnego gitarzysty, trio jest optymalną

formułą dla Iron Void?

Jonathan "Sealey" Seale: Dobrze byłoby mieć

dodatkowego gitarzystę do tworzenia harmonii

podczas występów na żywo, ale odpowiada nam

moc formacji trzyosobowej. W ten sposób jest

łatwiej tworzyć i pozwala mi to na większą

inwencję twórczą jeśli chodzi o mój bas.

Steve Wilson: Parę razy próbowaliśmy. Zawsze

jednak miałem wrażenie, że druga gitara odstawała

i była delikatnie w tyle w stosunku do

mnie. Mieliśmy duże problem z synchronizacją.

Są też inne powody. Dodatkowa osoba do

uszczęśliwiania i do wspólnego pisania. Jako

trio, możemy szybko nauczyć się jeden od drugiego

riffów, a następnie Rich dołącza do nas i

jesteśmy gotowi do gry. Tęsknię za podwójną

harmonią gitar na żywo, jednak poza tym obecny

stan rzeczy jest dla nas lepszy.

Dzięki temu, szczególnie live, możecie brzmieć

bardziej archetypowo, tak jak typowe tria

heavy/hard rocka już od końca lat 60., bo w

czasie solówek nie ma gitary rytmicznej, podkład

zapewnia tylko sekcja z basowymi pochodami?

Jonathan "Sealey" Seale: Na szczęście Rich i ja

Foto: Iron Void

jesteśmy bardzo zgrani jeśli chodzi o sekcję rytmiczną,

co pozwala Steve'owi na solówki bez

utraty tej ciężkości. Przy nagraniach, stosujemy

to zamiennie podczas solówek, czasami pojawia

się gitara rytmiczna, czasami nie. To zależy od

tego co jest najlepsze dla danej kompozycji.

Steve Wilson: Jestem do tego już przyzwyczajony.

Nie zawsze podążam świadomie za basem

czy perkusją, po prostu skupiam się na rytmie,

szczególnie przy starszych kawałkach. Nie było

to celowe. Kiedy przeszliśmy na jedną gitarę, ludzie

komentowali o ile czystsze jest nasze brzmienie

na żywo, dlatego też tak zostało.

Richard Maw: Zawsze upewniam się, że Sealey

i ja pracujemy blisko siebie. Jesteśmy sekcją

rytmiczną, nie dwójką solistów grających w tym

samym czasie co gitara. Najlepszy zespół muzyki

metalowej, Black Sabbath, miał jednego gitarzystę

i doskonale im to pasowało. Nie mówię,

że Iron Void jest na tym poziomie co Sabbath,

ale na szczęście wszyscy muzycy w naszym

zespole są naprawdę dobrzy i brak między

nimi słabego ogniwa.

Stoicie więc teraz przed nie lada wyzwaniem:

co grać na koncertach z nowej płyty, nie zapominając

przy tym o najbardziej reprezentatywnych

utworach z poprzednich wydawnictw?

Jonathan "Sealey" Seale: Dokładnie, nie jest to

proste. Im więcej albumów wydajemy, tym wybór

też jest cięższy. Na naszej nadchodzącej

trasie po Wielkiej Brytanii, z Serpent Venom i

Famyne, zagramy trzy lub cztery kawałki z

"Excalibur" i mieszankę utworów z każdego z

naszych poprzednich albumów. Zeszłego wieczoru,

na koncercie z okazji 20-lecia naszej

działalności graliśmy utwory z każdej ery zespołu,

ale mieliśmy na to godzinę i kwadrans!

Choć bardzo bym chciał, to jednak na większości

występów nie mamy tyle czasu. Ale odpowiadając

na pytanie, tak, jest to z pewnością

nie lada wyzwanie.

Steve Wilson: Mając nową kompozycję, każdą

z nich próbujemy i z zainteresowaniem obserwujemy,

które z nich się przyjmują, a które nie.

Można powiedzieć, że każdy z utworów ma

swoją naturalną żywotność (np. "Tyrant's

Crown"), podczas gdy inne (takie jak "I Am

War") stają się ulubieńcami fanów i pozostają w

zestawie. Losowe zagranie któregoś ze starszych

utworów bywa zabawne, dlatego myślę, że

wciąż powinniśmy to robić dla fanów. Oczywiście,

każdy z zespołów ma swoje własne "Paranoid",

"Run To The Hills" czy "Hopkins: The

Witchfinder General". Sami je wybierają.

Najgorzej jest pewnie wtedy, gdy gracie jako

jeden z wielu zespołów, albo na festiwalach,

bo wtedy czas występu macie zwykle ograniczony

do maksymalnie 45 minut. Jest się już

wtedy rozgrzanym, publika się zwykle rozkręca,

a tu trzeba schodzić?

Jonathan "Sealey" Seale: Nie mam nic przeciwko

graniu 45-minutowych setów. Większość

naszych kompozycji jest 5-8 minutowa. Jakikolwiek

krótszy czas byłby niewystarczający dla

zespołów z nurtu doom metal. Dostosowanie

tak długich piosenek do 30-minutowego występu

jest bardzo trudnym zadaniem, dlatego nasz

set trwa zazwyczaj od 45 minut do godziny.

Steve Wilson: 45 minut to optymalne rozwiązanie.

Możemy zaprezentować się bez zbędnego

przedłużania!

Richard Maw: Tak osiąga się idealną równowagę.

W czasie festiwalu 45 minut jest wystarczające,

szczególnie jeśli część publiczności nie

zna naszej twórczości. W tym czasie mają oni

szansę usłyszeć co potrafimy, ale nie zdążą nie

znudzić. Przeciwnie jeśli chodzi o fanów Iron

Void, dla nich będzie to zbyt krótko. Nieważne

jaki czas został nam dany na występ, staramy

się zagrać jak najwięcej utworów, by przekazać

naszej publiczności jak najwięcej.

Z drugiej strony cieszy was chyba obecny rozkwit

sceny doom/stoner metalowej w Wielkiej

Brytanii, bo zawsze to lepiej grać z większą

ilością kapel niż ciągle z kilkoma tymi samymi?

Jonathan "Sealey" Seale: Rzeczywiście, dobrze

się gra z podobnie ukierunkowanymi zespołami,

ale nie mam nic przeciwko graniu z zespołami z

innych metalowych gatunków. Graliśmy też

wcześniej z zespołami punkowymi oraz thrash i

deathmetalowymi. Czasami bardziej mi to

odpowiada, ponieważ można zyskać nowego

fana, który inaczej nigdy by cię nie usłyszał.

Wbrew temu co myślisz, tak naprawdę w

Wielkiej Brytanii ta scena nie cieszy się

powodzeniem. Więcej niż kiedykolwiek lokali

jest zamykanych i coraz mniej ludzi przychodzi

na występy. Jest to naprawdę smutna sytuacja.

Szczerze powiedziawszy, to za granicą ludzie

lepiej na nas reagują. Mam nadzieję, że ta sytuacja

polepszy się w przyszłości. Myślę, że

potrzeba więcej młodych ludzi, zarówno na scenie

jak i wśród fanów, którzy przejmą pałeczkę.

Wierzę, że jest to jedyne rozwiązanie by cokolwiek

zmieniło się w przyszłości na lepsze.

84

IRON VOID


Foto: Iron Void

Richard Maw: Jest kilka świetnych, klasycznych

zespołów w stylu doom w Wielkiej

Brytanii i pojawiają się także nowe, jak choćby

Famyne z Kent. Jednakże obecnie stoimy w

Wielkiej Brytanii w obliczu walki o koncerty z

przyzwoitą widownią. Europa jest znacznie lepsza,

choć nie wiemy jak "Brexit" wpłynie na nasze

podróże do krajów Unii Europejskiej. Naprawdę

chcemy podróżować i grać w Europie i

doceniamy wsparcie oraz entuzjazm fanów z

Europy i całego świata. Potrzeba nam świeżej

krwi w gatunku muzyki metalowej oraz na scenie.

My wszyscy w Iron Void dobiegamy 40-

stki! Byłoby wspaniale zobaczyć nadejście

młodych, którzy pokazaliby nam jak to się robi.

Liczycie, że zdołacie wybić się spośród nich, że

za jakiś czas wasza nazwa będzie wymieniana

wśród tych największych, brytyjskich zespołów,

począwszy od Pagan Altar, czy to jednak

zbyt śmiałe marzenie?

Jonathan "Sealey" Seale: To byłby prawdziwy

zaszczyt. Jest to prawdopodobne, chociażby

dlatego, że obecnie w Wielkiej Brytanii nie ma

zbyt wiele zespołów, które tak jak my pracują w

kategoriach tradycyjnego doomu. Uwielbiam

Pagan Altar, są jednym z moich ulubionych

zespołów z gatunku doom/NWOBHM. Z tego

też powodu w ostatnim czasie dołączyłem do

zespołu Desolate Pathway, jako że Vince (wokalista/gitarzysta)

był przez pewien czas gitarzystą

Pagan Altar. Jest to zaszczyt grać z nim

w jednym zespole. Na pewno mam nadzieje, że

zostaniemy uznani za reprezentatywną grupę

jeśli chodzi o doom metal w Wielkiej Brytanii,

całkowicie spłaciliśmy już nasze zobowiązania,

to na pewno!

Steve Wilson: Nie moglibyśmy oczekiwać lepszego

przyjęcia ze strony fanów. Po prostu działaliśmy

i byliśmy w tym sobą. Nasz sprzęt i kapitał

nie są zbyt zasobne. Nie mogliśmy stosować

trików, więc gdybyśmy nie pozbyli się ich z

występów na żywo to ludzie by to dostrzegli.

Mam nadzieję, że będziemy mogli kontynuować

tak jak do tej pory i raz na jakiś czas wydać

płytę.

Richard Maw: Naprawdę, byłoby to spełnienie

marzeń. Pagan Altar jest klasycznym zespołem

tego gatunku, a Wielka Brytania wyprodukowała

najlepsze z zespołów metalowych wszech

czasów. Od kilku dekad wszyscy z nas w Iron

Void gramy w zespołach metalowych. Graliśmy

przy pustych salach, ludzie wszczynali bójki z

nami, ponieważ nosiliśmy koszulki zespołu lub

skórzane kurtki - było to w latach 90., kiedy to

w północnej Anglii za sam wygląd metalowca

mogłeś popaść w kłopoty - być oszukanym

przez promotorów, obrabowanym ze sprzętu,

sprawić, że wielkie możliwości przepadają, a nadzieje

i marzenia legną w gruzach. Mimo to,

nadal gramy, kochamy to robić i próbujemy pozostawić

coś po sobie. Miejmy nadzieję, że

młodsze zespoły, słysząc kiedyś nasze nagrania

zainspirują się nimi i pomyślą "To jest świetne!",

a nawet: "My możemy być jeszcze lepsi". W ten

sposób gatunek będzie kontynuowany i będzie

się rozwijał.

Wojciech Chamryk, Katarzyna Chmielarz,

Natalia Skorupa

Foto: Pulver

IRON VOID 85


Odpowiedni moment

W ubiegłym roku wydali debiutancki album "The Angle Of Eternity",

który doczekał się niedawno wznowienia nakładem The Church Within Records.

Zainteresowanie niemieckiej wytwórni nie dziwi wcale, bo to świetny przykład

mocarnego doom metalu, surowego hard'n'heavy i rockowej psychodelii w jednym.

Co ciekawe zespół z nowym wokalistą zapowiada już kolejny, ponoć wcale nie

gorszy, album:

HMP: W niespełna cztery lata osiągnęliście

naprawdę sporo, bo z pozycji podziemnego zespołu

z jednym demo na koncie przeszliście na

poziom grupy z kontraktem i płytą wydaną

przez The Church Within Records?

Dan McCormick: Tak, ale myślę, że ostatnie

dwa lata były najbardziej pracowite. Kiedy zaczęliśmy

pracować z wokalistą Ryanem Evansem

wszystko się zmieniło. Zaczęliśmy grać

więcej koncertów, pisaliśmy nowy materiał i

oczywiście podpisaliśmy kontrakt z The

Church Within Records, co było dla zespołu

dużym krokiem naprzód.

Na początku nie było to chyba jednak tak

oczywiste, bo po wydaniu demo "Creation"

rozstaliście się z wokalistką Teri Brown, co

opóźniło prace nad długogrającym materiałem?

Zgadza się. Płyta była w stagnacji przez prawie

rok, zanim rozstaliśmy się z Teri i zaczęliśmy

pracować z Ryanem.

Skąd pomysł na zastąpienie wokalistki wokalistą?

Ryan Evans okazał się tą idealną opcją,

czy niejako byliście na niego skazani, z racji

niewielkiej liczby potencjalnych kandydatów?

Myślę, że zarówno wokal męski, jak i żeński

brzmią dobrze w doom metalu, ale wszystko

sprowadziło się do znalezienia wokalisty, który

byłby utalentowany, pełen poświęcenia i zrozumienia

dla tego gatunku. Chociaż było wielu

ludzi, których braliśmy pod uwagę, Ryan miał

w naszym mniemaniu największy potencjał.

Byliście w dobrej sytuacji o tyle, że jako młody

zespół nie byliście jeszcze powszechnie kojarzeni

jako grupa z kobiecym wokalem i ta zmiana

odbyła się bezboleśnie?

Zmiana była prawie bezproblemowa. W ciągu

pierwszego tygodnia Ryan napisał teksty do

większości utworów, a chemia między nami

była niezaprzeczalna. Prawie magiczna. Zmienił

każdy utwór na płycie powyżej naszych oczekiwań

i byliśmy bardzo zadowoleni z rezultatu

jego pracy.

Gracie psychodeliczny doom/heavy rock, zakorzeniony

w latach 70. ubiegłego wieku - skąd

akurat ten wybór, nie rock progresywny czy

thrash metal?

Zawsze pociągała mnie ciężka muzyka i zrozumienie

jej korzeni było istotnym aspektem w jej

tworzeniu. Uważam, że ważne jest, aby oddać

tym korzeniom hołd. Dla mnie wszystko

zaczęło się kiedy byłem nastolatkiem, zainteresowałem

się muzyką z późnych lat 60. i lat 70.

Dorastanie w latach 80. wprowadziło mnie do

punk rocka i heavy metalu. Przed dwudziestką

byłem pod wpływem takich zespołów, jak The

Obsessed, Kyuss i Monster Magnet, które

miały więcej ducha lat 70. niż większość zespołów,

które dotąd miałem okazję słuchać. W wieku

dwudziestu kilku lat zacząłem większą

uwagę na zespoły stoner i doomrockowe, głównie

poprzez udział w koncertach i granie w

różnych zespołach. Sądzę więc, że naturalnym

krokiem było rozpoczęcie projektu właśnie w

tym stylu.

Wygląda też na to, że fascynuje was nie tylko

muzyka z tamtego okresu, ale też cała towarzysząca

jej otoczka. Z tego bierze się wasza

dbałość o jak najlepsze, zbliżone do ówczesnego,

brzmienie i nagrywanie "The Angle Of

Eternity" na taśmę?

Chcieliśmy nagrać ten album na taśmie przede

wszystkim po to, aby uchwycić ciepło, które jest

zupełnie tracone podczas nowoczesnych, cyfrowych

nagrań. Wiele z moich ulubionych płyt

było nagranych na taśmie i chcieliśmy odtworzyć

takie brzmienie najlepiej, jak było to możliwe.

The Black Lodge to w pełni analogowe studio,

czy też na wasze potrzeby ściągnięto tam odpowiedni

sprzęt?

The Black Lodge to nazwa, którą nadaliśmy

naszemu domowemu studio, na jego wyposażenie

składają się przede wszystkich analogowe

urządzenia. Jego celem było stworzenie tej płyty

i mam nadzieję, w przyszłości naszych kolejnych

albumów. W momencie nagrywania tego

albumu dzieliłem przestrzeń z inżynierem

George'm Szegedy, który przyniósł dodatkowy

sprzęt nagrywający.

Coraz więcej młodych zespołów nagrywa w

ten sposób, choćby Savage Master. Nie jest to

jednak tanie, więc zastanawia mnie jakim

cudem udało wam się sfinalizować tę sesję,

skoro taki Slash narzeka, że nie stać go na

analogowe nagrania i musiał wrócić do cyfry?

Po podpisaniu umowy z właścicielem Church

Within Records, Oliver Richling poczynił ustalenia

z Richardem Whittakerem w FX Mastering,

aby sfinalizować płytę.

Czyli to tylko kwestia skali budżetu, a mniejszy

zespół ma, paradoksalnie, większe możliwości

przy mniejszych finansach, zaś tnąc koszty

do minimum jesteście w stanie osiągnąć

więcej?

Tak dokładnie Myślę, że możemy jako zespół

zmaksymalizować nasze zasoby w studio, żeby

tego dokonać.

Foto: Cruthu

86

CRUTHU


Właśnie dlatego od debiutanckiego demo jesteście

też jednocześnie producentami swoich

nagrań?

Z wyjątkiem wokali Ryana Evansa, które zostały

nagrane w późniejszym czasie, wszystkie

instrumenty na album zostały nagrane podczas

tej samej sesji.

Wiele zespołów praktykuje też nagrania na

tzw. "setkę", ale to jest już wyższa szkoła jazdy

i pewnie tym razem jeszcze się o to nie

pokusiliście?

Jesteśmy zdecydowanie gotowi aby to zrobić,

nagrać cały zespół na taśmę podczas sesji na żywo,

ale jeszcze tego nie zrobiliśmy. Jednak z

Ryanem na wokalu możemy tak właśnie zrobić.

Musimy trafić na odpowiedni moment.

Pierwotnie wydaliście "The Angle Of Eternity"

wiosną ubiegłego roku w postaci cyfrowej,

ale był to tylko swoisty wstęp, bo zdając

sobie sprawę z potencjału tego materiału

wypuściliście go też na kasecie i LP?

Faktycznie płyta po raz pierwszy została wydana

fizycznie tutaj w Stanach jako prywatne

nagrania na taśmie i LP w ściśle limitowanej

edycji. Później podpisaliśmy kontrakt z Church

Within Records, która nadała mu bardziej odpowiednie

brzmienie dla Europy i reszty świata.

Usilnie szukaliście wydawcy, czy też opcja

współpracy z The Church Within Records

pojawiła się tak niejako przy okazji waszej

wzmożonej aktywności po premierze debiutu?

Niezupełnie tak. Pierwotnie skontaktowałem

się z czterema lub pięcioma różnymi wytwórniami,

w tym z The Church Within. Oliver posłuchał

uważnie i natychmiast skontaktował się

ze mną w sprawie współpracy. Znałem tę wytwórnię

i wiele jego produkcji, więc było to świetne

miejsce na rozpoczęcie naszej kariery.

Chyba nie mogliście trafić lepiej, tym bardziej,

że poza kompaktową wersją "The Angle Of

Eternity" wydali też wznowienie LP, również

na złotym winylu?

Zgadza się! To jedna z pierwszych i prawdziwych

metalowych wytwórni doommetalowych

na świecie i nie jestem pewien, czy moglibyśmy

znaleźć lepsze miejsce dla tej produkcji. Wersja

"Angle Of Eternity" po masteringu dla Church

Within Records jest dostępna w limitowanej

edycji na złotym winylu, a także na czarnym

winylu oraz dysku CD.

Zważywszy, że od premiery tego albumu

upłynęło już ponad półtora roku myślicie już

pewnie o nagraniu jego następcy. Możesz na

koniec naszej rozmowy zdradzić nieco szczegółów

na ten temat?

W rzeczy samej! Obecnie pracujemy nad wersjami

kawałków na kolejną płytę. Mamy około

trzydziestu minut materiału, który już zaakceptowaliśmy.

Myślę, że istnieje tu naturalny postęp

w kierunku muzyki z którą zmierzamy do

naszego oryginalnego i własnego brzmienia. W

chwili obecnej mamy już dużo więcej do zaoferowania.

HMP: Półtora roku temu spełniło się wasze

marzenie, bo debiutancki "Helion Prime"

doczekał się kolejnego wydawcy, tym razem

firmy tak uznanej jak AFM Records, weszliście

więc dość szybko na ten najwyższy poziom.

Ale też wtedy zaczęły się w zespole personalne

problemy, bo śpiewającą na płycie

Heather Michele Smith zastąpiła Kayla

Dixon, ale nie była to chyba trafna decyzja?

Jason Ashcraft: Nie było absolutnie żadnego

napięcia w zespole. Heather i ja stworzyliśmy

go razem i chcieliśmy, żeby był takim projektem

dla przyjemności, ale dużo rzeczy szybko się

zmieniło i zespół się rozrósł. Kiedy zabraliśmy

się do roboty, Heather musiała odejść,

ponieważ była już zaangażowana gdzieś indziej.

Wciąż jesteśmy bliskimi przyjaciółmi i nie

życzymy sobie źle. Kayla jest świetną wokalistką

i życzę jej wszystkiego najlepszego gdziekolwiek

jest i cokolwiek robi. Z czasem kilka

różnic przy tworzeniu sprawiło, że zdaliśmy sobie

sprawę z tego, iż praca razem na stałe może

nie być najlepszym wyborem.

Poszukiwania kolejnej wokalistki nie powiodły

się, bo nie ma ich w okolicach Sacramento zbyt

wielu, czy też od razu założyłeś, że frontmanem

Helion Prime będzie tym razem

mężczyzna?

Prowadziliśmy otwarty casting i nie planowaliśmy

męskiego wokalu. Jednak kiedy wystąpił

Sozos byliśmy pod wielkim wrażeniem. Był idealny

do tej roboty. Gdybyśmy pod koniec dnia

nie wybrali go tylko dlatego, że nie jest kobietą,

kogo by to z nas uczyniło?

Sozos Michael pewnie rozłożył was podczas

przesłuchania na przysłowiowe łopatki i

jedyne co wtedy was zaprzątało to to, czy

nadajecie na tych samych falach i będzie

pasować do zespołu?

Science fiction power metal

- Nie zamierzam zwalniać w najbliższym

czasie - deklaruje Jason Ashcraft,

a potwierdzenie tego stanu

rzeczy znajdziecie na najnowszym

albumie jego grupy. "Terror Of The Cybernetic

Space Monster" to nie tylko power

metal najwyższych lotów, ale też znaczące zmiany,

bo wokalistkę Heather Michele Smith zastąpił Sozos

Michael. Co ciekawe na ostatniej trasie Helion Prime występował

jednak z wokalistką, a dlaczego tak się stało opowie sam Jason:

Dokładnie, liczy się kto jest odpowiedni na

dane stanowisko, nie jakiej jest płci. Wiedzieliśmy,

że dla niektórych taka duża zmiana może

być problemem, ale nie mamy za co przepraszać.

Aż dziwne, że dotąd nie było nic o nim

słychać, ale to w sumie dla was lepiej, bo

wykraść go z jakiegoś bardziej znanego zespołu

byłoby dość trudno? (śmiech)

Zgadzam się, Sozos jest bardzo naturalny. Miał

bardzo mało doświadczenia, ale mimo to nie

było po nim tego widać dzięki temu, jak pisze i

śpiewa. Graliśmy w tym roku na kanadyjskim

festiwalu i był to jego pierwszy prawdziwy koncert

z zespołem metalowym, ale patrząc na

niego nie domyśliłbyś się tego.

Nie jest Amerykaninem, ale przebywa chyba

w USA na stałe, co ułatwia wam współpracę?

Właściwie wciąż mieszka na Cyprze, ale dzięki

technologii to żaden kłopot. Wszystko polega

na odpowiednim planowaniu i dobrej komunikacji.

Już z nim w składzie prace nad "Terror Of The

Cybernetic Space Monster" nabrały pewnie

tempa, bo przecież już jakieś dwa lata temu

miałeś ukończonych kilka kompozycji na nową

płytę?

Album był gotowy zanim on dołączył, ale szybko

napisał swoje części. Jestem dumny z

"Terror...", ale jednocześnie czuję, że trochę się

z nią pospieszyliśmy. Nie mogę się doczekać, aż

wydamy następny album. Jestem podekscytowany

tym, co możemy zrobić przy większej ilości

czasu.

Stały i zgrany skład robi w takiej sytuacji

różnicę, a do tego mieliście też komfort pracy

wiedząc, że AFM Records wyda również i ten

Wojciech Chamryk & Aleksandra Eliasz

Foto: Helion Prime

HELION PRIME 87


Foto: Helion Prime

album?

Zawsze.

Na "Helion Prime" mieliście mnóstwo gości,

bo samych gitarzystów blisko dziesięciu, do

tego, wokaliści, klawiszowcy. Tym razem

gościnnie śpiewa tylko Brittney Hayes -

wygląda na to, że jednak nie możecie obyć się

bez kobiecego głosu?

Alsolutnie nie. Jeśli spojrzysz na wszystko co

wydałem, zawsze znajdziesz tam gościa. Bardzo

lubię zapraszać innych muzyków na pokład do

współpracy. Z Brittney jesteśmy przyjaciółmi

od długiego czasu i jest świetna w tym co robi.

Zawsze więc skorzystam z szansy na wspólną

pracę z nią.

Utwór tytułowy trwa ponad 17 minut i

właśnie w nim Brittney najbardziej daje znać o

sobie. To jak dotąd najbardziej rozbudowana i

najambitniejsza kompozycja w waszym

dorobku - pewnie już od jakiegoś czasu przymierzałeś

się do stworzenia takiego epickiego

kolosa?

Tak, ten utwór jest właściwie starym materiałem,

który zalegał. Patrząc wstecz, szkoda, że

nie poświęciłem temu więcej czasu, a tak się

spieszyłem.

To inny rodzaj pracy niż pisanie i aranżowanie

4-6 minutowych utworów, czy też nie dostrzegasz

jakichś znaczących różnic?

To zdecydowanie coś innego. W pewnym

momencie musisz się zatrzymać i zadać sobie

pytanie: czy to musi być takie długie? Piszesz to

po to, by mieć długi kawałek, czy opowiadasz

historię?

Na koncertach wspiera was z kolei Mary

Zimmer - śpiewa pewnie te starsze utwory,

czy w duecie z Sozosem Michaelem?

Sozos nie mógł dostać się do Stanów przez

problemy z wizą, dlatego nie mógł uczestniczyć

w naszej ostatniej trasie, a my jako grupa

jednogłośnie stwierdziliśmy, że trasa i tak powinna

się odbyć. Mary jest naszą przyjaciółką i

świetną wokalistką, która nam pomogła.

Science fiction power metal - przyznasz, że

brzmi to nieźle, zarówno jako hasło, jak i z

waszej płyty?

Zdecydowanie. Staramy się skupić na naukowych

tematach, ale proszę odnotuj, że nie jesteśmy

ekspertami w tej dziedzinie. Po prostu to

kochamy i dzielimy się tą miłością.

Nie znaczy to rzecz jasna, że jesteś zafiksowany

wyłącznie na tematyce s-f, bo warstwa

tekstowa "Terror Of The Cybernetic

Space Monster" jest mimo wszystko znacznie

bardziej uniwersalna?

W ogóle. Właściwie ta tematyka jest taką

wisienką na torcie.

Okładkę ponownie zdobi wasza maskotka

Saibot i to już się pewnie nie zmieni, bo każdy

zespół metalowy marzy o posiadaniu takiej,

kojarzącej się z nim i rozpoznawalnej, postaci?

Saibot nigdzie się nie wybiera.

Masz też pewnie inne marzenia i plany, koncentrujące

się na tę chwilę na jak najlepszym

promowaniu "Terror Of The Cybernetic Space

Monster"?

Obecnie jesteśmy w trasie z Unleash The

Archers i Striker po Ameryce Północnej i bardzo

byśmy chcieli pojechać do Europy.

Zakładasz więc, że to dopiero początek

wielkiej przygody Helion Prime w muzycznym

świecie i wszystko co najlepsze jeszcze przed

wami?

Zdecydowanie. Nie zamierzam zwalniać w najbliższym

czasie. Bez względu na to kto chciałby

nam zaszkodzić.

Wojciech Chamryk, Paulina Manowska,

Jakub Krawczyk

Foto: Apostle Of Solitude

HMP: Cześć chłopaki. Dlaczego zdecydowaliście

się grać Doom Metal? Co fascynującego

można znaleźć w tym gatunku?

Chuck Brown: Nie mogę mówić o innych

członkach zespołu, ale dla mnie tworzenie

w tym stylu wydaje się najlepiej pasują do

melancholijnego nastroju, w który każdy

może się dostać czasami i fajnie zamknąć go

w dźwięki.

Jaki zespół lub zespoły były Waszą największą

inspiracją?

Głównie klasyczne kapele doom metalowe.

Ale tak naprawdę każda muzyka, która ma

ten klimat, wpływa na nas lub inspiruje do

tworzenia. Nawet rzeczy odległe gatunku

od metalu.

Wasze teksty są pełne bardzo negatywnych

emocji. Czy jedynym powodem tego

jest fakt, że dobrze się komponują one z

muzyką którą gracie?

Muzyka ma za zadanie wprowadzić w melancholię.

Wszyscy mamy do czynienia z

poważnymi sytuacjami w naszym życiu,

które dobrze jest ubrać w dźwięki.

W swoim codziennym życiu jesteś także

pełen negatywnych emocji lub widzisz dobre

strony życia?

Tak, na pewno nie spędzam całego dnia w

negatywnym nastroju. Wszyscy mamy poczucie

humoru i może Cię to zaskoczy, ale

jesteśmy dość wesołymi i pozytywnymi osobami.

Jeśli zaś chodzi o tworzenie muzyki,

zwykle czuję potrzebę pisania o rzeczach,

które w jakiś sposób mnie niepokoją.

Właśnie wydaliście swój nowy album

"From Gold to Ash". Czy ten tytuł ma

jakieś ideologiczne znaczenie?

To bardziej poetycki i pragmatyczny, a nawet

pesymistyczny sposób powiedzenia, że

wszelakie rzeczy, które są piękne na początku

i tak na koniec stają się gównem.

Jak możesz porównać ten album z innymi

88

HELION PRIME


Czuję potrzebę pisania o rzeczach,

które w jakiś sposób mnie niepokoją

Apostle Of Solitude to spadkobiercy i kontynuatorzy najlepszych

tradycji klasyków gatunku min takich jak Candlemass, Cathedral czy Pentagram.

Ich muzyka jest dołująca i przygnębiająca. Czy sami członkowie

na co dzień są jednak skrajnymi smutasami. O tym nam opowie gitarzysta

i lider zespołu Chuck Brown.

Waszymi wydawnictwami?

Na tej płycie zdecydowanie podjęliśmy

świadomą decyzję, by użyć więcej harmonii

wokalnych i gitarowych. Nie zamartwialiśmy

się też, czy mamy już "wystarczająco"

materiału na album i skupiliśmy się tylko na

tym, by wszystko zrobić najlepiej.

Dlaczego wydanie tego albumu zajęło

Wam całe cztery lata?

Kiedy mówimy o zespołach naszego kalibru,

to musimy zdać sobie sprawę, że ich członkowie

nie żyją z muzyki. Wszyscy musimy

wykonywać regularne prace, a to oznacza,

że zazwyczaj możemy się spotkać tylko na

próbę raz lub dwa razy w tygodniu. Musimy

podzielić ten czas pomiędzy szlifowaniem

istniejącego materiału, by dobrze wypadł na

żywo oraz tworzyć nowy materiał, cały czas

mając do czynienia z naszym prywatnym

codziennym życiem. Poza tym niektórzy

goście z Apostle Of Solitude mają też inne

zespoły. Trudno jest w ten sposób mieć jakąś

imponująco bogatą dyskografię.

Producentem "From Gold to Ash" jest

Mark Bridavski. Wyprodukował także

Wasze dwa ostatnie albumy. Nie myślisz

o pewnych zmianach w tej materii, które

być może dałyby Wam nieco świeżości.

Mike Bridavsky opracował nasze wszystkie

cztery pełne płyty. Ciekawe byłoby pracować

z innym producentem, ale wszyscy uważamy,

że Mike dobrze sobie radzi z Apostle

Of Solitude. Jest świetnym inżynierem

dźwięku, który zna nasze mocne strony i

wyciąga z nas wszystko, co tylko najlepsze.

Gorąco polecam Mike and Russian Recording.

Pracowaliście również w jego studiu w

Indianie. Czy uważasz, że jest to naprawdę

dobre miejsce do nagrywania muzyki,

jaką grasz?

Tak, to miejsce jest dla nas jak dom. Mieści

się w małym miasteczku uniwersyteckim i

ma pomieszczenia mieszkalne, dzięki czemu

można się całkiem odłączyć i zanurzyć

w procesie nagrywania.

Co sądzisz o swojej współpracy z Cruz

Del Sur Music?

Mimo, że Apostle Of Solitude wyróżnia się

nieco stylistycznie w porównaniu z większością

innych zespołów z Cruz, Enrico i

Cruz Del Sur są dla nas idealne. Robią

wszystko, co w ich mocy, aby płyta osiągnęła

sukces i mamy nadzieję, że we współpracy

z nimi uda nam się zrobić z nimi

więcej płyt.

Czy masz strategię promocji "Od złota do

popiołu"? Czy możesz nam coś o tym

powiedzieć?

Naszą strategią jest granie jak największej

ilości koncertów i tras, a także konsekwentne

tworzenie nowej muzyki. No i oczywiście

idziemy z duchem czasu i promujemy

się na wszystkich platformach udostępniającymi

muzykę.

Co z najbliższymi datami koncertami?

Wszyscy naprawdę nie możemy się doczekać

europejskiej trasy, którą zaczniemy w

listopadzie tego roku. Gramy na Doom

Over Vienna i Hammer Of Doom z dodatkowymi

koncertami w Niemczech, Francji,

Belgii i Holandii. I choć jest jeszcze do tego

kilka miesięcy, nie możemy się już doczekać

zagrania w U-Maryland Doom Fest w

2019 roku.

Wasz gitarzysta Steve Janiak ma polskie

nazwisko. Czy on ma polskie korzenie?

Masz rację, jego ojciec rzeczywiście jest polskiego

pochodzenia. Słuszna uwaga

(śmiech).

Bardzo dziękuję za ten wywiad.

Również dziękuję. Mamy szczerą nadzieję

poznać nowych ludzi na nadchodzącej europejskiej

trasie. To prawdziwy zaszczyt grać

dla ludzi i szczerze doceniamy wsparcie.

Bartłomiej Kuczak

Foto: Apostle Of Solitude

APOSTLE OD SOLITUDE 89


Zawsze wierzyliśmy w siebie i jakoś to działało

Snatch-Back to zespół który zniknął ze sceny NWOB

HM w połowie lat 80-tych, po wydaniu jedynego singla.

Powrócili w 2016r. Wydali EP "Back In The Game". Kilka

tygodni temu wpadły mi w ręce ich znakomite nagrania

z 1982 roku, które zespół niedawno wydał na kasecie

pod nazwą "Amazon Tapes 1982" O tym, o historii, teraźniejszości

i przyszłości zespołu opowiedział niezwykle sympatyczny

gitarzysta zespołu Ste Byatt.

HMP: Jak zaczęła się twoja przygoda z muzyką?

Jakie zespoły wpłynęły na Ciebie w

młodości i czy były inspiracją do założenia zespołu?

Snatch-Back: Wiele zespołów miało na nas

wpływ. Muzyka we wczesnych latach 60. była

głośna i udostępniana we wszystkich grupach

wiekowych, a nie w słuchawkach, tak jak dziś.

W domach i pracy były radia, a w telewizji różnorodne

programy telewizyjne, wszystkie prezentujące

muzykę. Były radia tranzystorowe i

przenośne gramofony "Dancette", które pozwoliły

nam grać wszystko od 78 rpm LP Binga

Crosby'ego do singli Beatlesów. Nikt ze

Snatch-Back nie pochodził z muzycznej rodziny.

Uczyliśmy się gry na naszych instrumentach

ze słuchu, ciągle powtarzając kawałki z

winylu. To doprowadzało naszych rodziców do

szału! Nie było wtedy kursów wideo ani DVD.

Nie wszyscy z nas spotkali się przed latami 70.,

ale każdy chciał dołączyć do zespołów, uciec z

fabryk i podróżować. Programy telewizyjne takie

jak "Ready Steady Go", "New Musical Express

Awards", "Top of the Pops", a później

"The Old Gray Whistle Test" pokazały inny

świat, w którym The Kinks, The Rolling Stones,

a później również Black Sabbath, Led

Zeppelin, Hendrix, a nawet The Monkeys

promowały nie tylko swoje utwory ale też styl

życia. Szaleństwo na Skiffle "zrób to sam"

("skiffle" - rodzaj muzyki folk, z wpływami jazzu

i bluesa wykonywanej przeważnie na różnego

rodzaju zaimprowizowanych instrumentach czy

wręcz przedmiotach codziennego użytku, takich

jak tara, grzebień czy garnek - przp. red.) minęło,

ale fenomen muzyki Beatlesów z Mersey

Beat wciąż głosił, że każdy może spędzać czas

z tanim instrumentem. Do diabła, nawet Lally

Stott, autor popularnego singla "Chirpy Chirpy

Cheep Cheep" mieszkał na ulicy Ste Byatta i

dopiero przeniósł się do Włoch, gdy jego sprzedaż

sięgnęła milionów. Pod koniec lat 60. Ste

Byatt i Steve Platt poszli do tej samej szkoły.

Ste Byatt współpracował już z kilkoma grupami,

a nawet zarabiał grając na żywo muzykę w

stylu country and western. Steve Platt został

zwerbowany za perkusję i zespół zaczął grać

koncerty z coverami Status Quo, Rolling Stones

oraz Faces. Johna (Cowley) również spotkaliśmy

w szkole. Był miejscową legendą grającą

na gitarze na imprezach. Zagrał z nami

koncert, ale nie został na dłużej. Wtedy nie znaliśmy

jeszcze Iana (Wood). Właśnie przeniósł

się do naszej okolicy i założył zespół grający

Beatlesów, Rory Galaghera i Mott the Hoople.

Wszyscy mieliśmy bzika na punkcie uczenia

się i grania na żywo. Snatch-Back narodził się

w nocy, gdy Steve Platt zabrał Ste Byatta do

kina, aby zobaczyć "Hendrix plays Berkley".

Wtedy we dwójkę zaplanowali czteroosobową

Czy poważnie traktowałeś zespół od samego

początku, czy była to po prostu dobra zabawa?

Nie mieliśmy żadnego sprzętu ani utworów,

miejsca na próby ani miejsca gdzie moglibyśmy

grać. Postanowiliśmy stworzyć nasze własne

rockowe utwory. Ian był pod wielkim wpływem

Ian'a Hunter'a z Mott the Hoople oraz Ten

Years After. Steve'a Platta uwielbiał Genesis,

a Ste Byatta inspirował się Black Sabbath i

Hendrix'em. Wspólną płaszczyzną był z pewnością

zespół Free. To sprawiało, że nasze

utwory były nieco inne. Od zagrania pierwszej

nuty, Snatch-Back był ekscytujący i wyprzedził

inne nasze próby. To było bardzo naturalne doświadczenie

płynące z grania i pisania razem.

Zawsze wierzyliśmy w siebie i jakoś to działało.

Zawsze staraliśmy się osiągnąć coś wyjątkowego,

cokolwiek by to było.

Pierwszy okres działalności zespołu to lata

1974-1983. Opowiedz nam trochę o pierwszych

krokach zespołu.

John pożyczył furgonetkę i wynegocjował miejsce

na próby w kanciapie mleczarni, w której

sam pracował. W ciągu kilku tygodni napisaliśmy

pięć kawałków i rozprowadziliśmy bilety na

występ w klubie młodzieżowym z obietnicą dostarczenia

rockowego show, ale nie mieliśmy ani

nagłośnienia, ani nazwy, ani zespołu (z wyjątkiem

kolegów Iana i Johna). Szybki wyjazd do

Liverpooolu sprawił, że pewien sklepikarz zaanonsował

nas: "To jest Snatch-Back P.A.". To

była okazja, spłacone raty i nasza nowa nazwa

zespołu (podobała nam się tajemnicza część

"Snatch"). Zaczynaliśmy od krótkiej, szkolnej

dyskoteki, co było dla nas rozgrzewką, a po tym

byliśmy gotowi na nasz pierwszy biletowany

koncert. Posiadanie kanciapy oznaczało, że poświęciliśmy

wiele czasu na pisanie i próby.

Wkrótce Steve Platt zorganizował nam koncert

w kinie, gdzie graliśmy między filmami z Status

Quo i Rory Gallagher, w których oglądaliśmy

"Hendrix w Birkley"!

Foto: Snatch Back

grupę, która będzie tworzyć oryginalne rockowe

kawałki, choć sami nigdy nie napisaliśmy żadnego

tekstu. John był gotowy z jego długimi

włosami i kurtką a la Ozzy z okresu Black Sabbath

"Vol. 4". Przedstawił on Iana, który przyniósł

wzmacniacz WEM Dominator, gitarę basową

Hofnera, oraz kilka oryginalnych utworów.

Wszyscy widzieliśmy na żywo zespoły takie

jak Ten Years After, Genesis, Quo czy

Sabbath w Liverpool Stadium i chcieliśmy być

częścią tej sceny.

Jaka wyglądała scena metalowa w St Helens

w późnych latach 70-tych?

W naszym mieście było mnóstwo lokalnych

klubów dla piosenkarzy, kabaretów i bingo.

Brak rocka równał się z brakiem rockowych pubów.

Jedynym lokalnym zespołem rockowo-progresywnym

był Gravy Train. Mieli już na koncie

dwa albumy i grali w miejscowym teatrze.

Nasze osobiste kolekcje LP były bardziej eklektyczne

i określane jako "progresywne". Obejmowały

one Hendrixa, Iron Butterfly, Purple,

Genesis, ELP, Free, Sabbath, Humble Pie.

Wszyscy wymienialiśmy się winylami i jeździliśmy

na koncerty na stadion Liverpool Stadium

lub Empire oraz Manchester Free Trade Hall.

Widzieliśmy fantastyczną mieszankę ówczesnych

najlepszych zespołów na żywo. Jedyne

rockowe brzmienia w St Helens można było

usłyszeć przy okazji jakiegoś muzycznego filmu

w kinie lub na rockowym disco we wtorkowe

wieczory. Musieliśmy więc stworzyć własne

miejsca do grania na żywo.

Czy Snatch-Back grał wystarczająco dużo

koncertów? Czy miałeś szansę podzielić się

sceną z większymi zespołami? Jakieś niezapomniane

anegdoty, którymi chciałbyś się

podzielić?

Wypromowaliśmy wiele lokalnych klubów,

gdzie za wstęp na koncert przy wejściu trzeba

było zapłać i rozpoczęliśmy również regularne

rockowe koncerty w pewnym klubie z innym

lokalnym zespołem, stając się główną atrakcją

oraz wsparciem dla innych zespołów. W ten

sposób zbudowaliśmy lojalną lokalną społeczność.

Wkrótce graliśmy dwa biletowane koncerty

tygodniowo w całej północno-zachodniej

Anglii, graliśmy w pubach i klubach głównie

swój oryginalny materiał ale mięliśmy także kilka

coverów. Posiadaliśmy wtedy imponujące nagłośnienie

i bardzo lubiliśmy grać w Liverpool

oraz Wirral. Prawie dostaliśmy kontrakt, gdy

facet z A&R przyszedł na nasz koncert w Empress

w Birkenhead, ale byliśmy dla niego zbyt

ciężcy, a on w zamian podpisał kontrakt z The

Rubettes (nagrali wtedy "Juke Box Jive").

90

SNATCH-BACK


Byliśmy podwójnie zakontraktowani w Tower

Club, Oldham na wspólne występy z Def

Leppard. Wtedy powiedzieli nam, że dostali

swoją ofertę. Nasze najlepsze miejsca w tym

czasie obejmowały The Cherry Tree, Runcorn,

The Lion, Warrington, Stairways i The Empress

w Wirral, Casino oraz Mr Ms w Wigan.

Te lokale rezerwowały świetne zespoły, takie

jak Alex Harvey, Strife, Nutz, Quo Vadis,

Diamond Head, NightWing, Def Leppard i

Judas Priest. W końcu wróciliśmy do St

Helens. Z pomocą świetnych lokalnych zespołów

wyprzedaliśmy sześćset miejsc w Teatrze i

to dwa razy! To tam widzieliśmy Gravy Train

na początku ich kariery. Naprawdę byli dla nas

wielką inspiracją. Dziwne, że wtedy wciąż jeszcze

nie nagraliśmy debiutanckiego LP.

Waszym jedynym oficjalnym wydawnictwem

z pierwszego okresu działalności był singiel

"Eastern Lady / Cryin' to the Night ". Ale

zaledwie kilka dni temu pojawiło się w sprzedaży,

100 ręcznie numerowanych kaset kolekcjonerskich

z sesji w Amazon Studios, Liverpool,

Wielka Brytania 1982. Czy możesz powiedzieć

coś więcej na temat tych wydań

(gdzie, kiedy i z kim zostały nagrane). Czy zespół

ma więcej niepublikowanych nagrań i czy

planuje się ich wydać?

Myśleliśmy, że będziemy świętować popularność

"Eastern Lady" wydając ją na końcu płyty

"Back in the Game". Finalizując sprawę albumu,

pomyśleliśmy, że ożywimy naszych fanów,

wypuszczając nasze nagrania z 1982 roku z

Amazon Studios, Liverpool na kasecie w limitowanej

edycji. Kaseta z pewnością nie jest tanią

opcją w porównaniu do CD, ponieważ pozostało

niewielu producentów. Zostaliśmy nagrodzeni

przez fanów z wielu krajów, którzy je zamówili.

Sesja wypuszczona przez Amazon odbyła

się w studiu analogowym, używanym do

profesjonalnych albumów. Wtedy nie było korekty

cyfrowej. Pokazuje jak na prawdę graliśmy.

Byliśmy wtedy bardzo spięci i nagrywaliśmy

utwory jednego dnia, a drugiego miksowaliśmy.

Na basie grał Ste Kay, jako że Ian przeprowadził

się by rozwijać swoją karierę. Ste

Byatt był pod silnym wpływem oryginalnego

brzmienia Van Halen, więc być może zostawiliśmy

go nieco zbyt otwartego podczas produkcji.

O początku miało to być demo, ale dodaliśmy

jajcarski kawałek "Boogie Shoes", żeby się pośmiać,

a chodzi w nim o prezerwatywy. Nigdy

przedtem nie wydawaliśmy tego materiału. Istnieje

jeszcze wiele dobrych nagrań na żywo z

różnych koncertów oraz "zagubiona" bardzo

wczesna sesja studyjna.

Niestety, przez wiele lat Snatch-Back był bardzo

tajemniczym zespołem. Singiel zostawił

bardzo mało informacji, aby oświecić nas, kim

jesteście, skąd pochodzicie. Myślę, że to nie

była wasza intencja. Singiel również nie dał

zespołowi wielkiego przełomu, jakiego można

było oczekiwać. Czy nie uważasz, że ten brak

informacji mógł przyczynić się do okoliczności,

które to uniemożliwiły?

Potrzebowaliśmy dobrego managementu i marketingu.

Naszą największą - siłą i wrogiem - było

to, że chcieliśmy więcej grać na żywo i ulepszać

materiał. Postrzegaliśmy nagrania jako

sposób na promowanie zespołu, dopóki ktoś

przyzwoicie nie wyprodukuje dobrego nagrania.

Nasze własne wysiłki nigdy nie wydawały nam

się wystarczająco dobre. Zawsze pisaliśmy lepszy

tekst lub słyszeliśmy szybko nagrany kiepski

mix, więc traciliśmy zainteresowanie tym

nagraniem i chcieliśmy ruszyć dalej. Nie wiedzieliśmy,

jak zdobyć zainteresowanie firmy fonograficznej

lub managementu. Przed Internetem

była niewielka wymiana informacji, a wstępne

nagrywanie cyfrowe i winylowe zbyt kosztowne.

Naprawdę powinniśmy produkować i

sprzedawać materiały na koncertach, ale wszystkie

nasze fundusze szły na ulepszanie naszego

sprzętu i transport. Naiwnie myśleliśmy, że najlepszym

sposobem na zostanie zauważonym było

pisanie i granie tak często, jak to tylko możliwe.

Foto: Snatch Back

W 1983r. Snatch-Back rozpada się. Czy po rozwiązaniu

zespołu wszyscy byliście aktywni

muzycznie czy wybraliście inną drogę? Czy

wiesz też, co robili przez te lata byli członkowie

Snatch-Back: Dave Taylor, Ste Kay i

Geoff Banks.

Szczerze mówiąc, był to mroczny czas, kiedy

likwidowano wszystkie małe i średnie lokale lub

zamieniano je w dyskoteki. Przez jakiś czas

współpracowaliśmy z klubem kabaretowym i robiliśmy

to zbyt dobrze. Coś zaczęło się psuć w

zespole i powoli doprowadził do rozpadu. Przed

reunionem Ste Byatt miał kilka przerw, a John

Cowley zrezygnował z grania ze względu na zobowiązania

w pracy. Wszyscy graliśmy w różnych

klubach, w cover-tribute-blues bandach.

Ian dołączył na jakiś czas do zespołu Wayne'a

Fontany, Mind Benders, a następnie nagrał album

z The Bamford Blues Band, a także z zespołem

Ste Byatta Trubshaws, zagrał w klubie

The Cavern (Liverpool). Ste Byatt nagrał album

"Reginald Trowel Experience" i napisał

utwór z Dave'em Taylorem dla programu

BBC, Liverpool Photographic Club. Dave gra

teraz w świetnym cover-bandzie. Ste Kay grywa

z różnymi zespołami, ale nie angażuje się w regularne

pokazy. Ste jest wielkim zwolennikiem

odrodzenia Snatch-Backs. Geoff Banks nadal

uwielbia muzykę i menadżeruje punkowemu zespołowi

swojego syna. (Geoff grał wcześniej w

zespole Bangkok. Obecnie wspiera zespól

Fallingfree https://www.facebook.com/falling

freeuk/?ref=br_rs - przyp. red.)

Jak postrzegasz NWOBHM z perspektywy

wielu lat? Co sądzisz o dzisiejszej scenie metalowej?

Byliśmy zaskoczeni, że trzydzieści lat po naszym

rozstaniu zobaczyliśmy w naszej lokalnej

gazecie list od fana NWOBHM z Izraela, próbującego

nas odnaleźć. Naprawdę uważaliśmy,

że lokalni fani byli jedynymi, którzy nas wspominali.

Zawsze było naszym marzeniem aby

grać lub być rozpoznawalnym w innych krajach.

Jesteśmy bardzo wdzięczni Malc MacMillonowi

z Encyklopedia NWOBHM i administratorom

innych stron NWOBHM za wzmianki o

nas i otwieranie naszych oczu na wsparcie i

szanse, o których nigdy nie wiedzieliśmy, że

były możliwe. Uważamy to za zaszczyt, że ktoś

jest zainteresowany naszym nowym wydawnictwem

i jesteśmy znani zarówno na arenie międzynarodowej,

jak i lokalnej. Organizowaliśmy

kilka koncertów z naszymi ulubionymi kapelami

NWOBHM czyli Troyen i Robespeirre.

Niestety, zainteresowanie NWOBHM wydaje

się być bardzo skupione na Wielkiej Brytanii.

Wiele fajnych zespołów z Europy z tamtego

czasu nie ma wsparcia, na jakie zasługują, więc

nadal trudno je sprzedać. Byliśmy trochę zaniepokojeni

tym, że Snatch-Back może nie pasować

do obecnego wyobrażenia o gatunku, ponieważ

przenieśliśmy nasze zainteresowania z

pop-rocka w stylu Def Leppard na Godflesh

połączonego z Iron Maiden. Teraz ponownie

mamy czaszkę lub dwie ("we have a skull or two

- zabawne określenie. Odnosi się do większości

NWOBHM nowych okładek albumów gotyckich

rysunków śmierci i zniszczenia - przyp.

red.) w naszych filmach, a nasza kolejna płyta

będzie bardziej rockowa.

Jak doszło do ponownego zjednoczenia zespołu

w 2016 roku. Kto był inicjatorem?

Pewnego razu Ste Byatt spotkał lokalnego fana,

który wciąż pamiętał teksty naszych niezarejestrowanych

kawałków. Dobre wyczucie czasu,

ponieważ Byatt rozmyślał nad zmianą, zamiast

ciągłego walczenia z trudnościami w swoim tribute-bandzie

poświęconemu AC/DC. Ste Byatt

i Ian grali razem w różnych zespołach, więc wytropili

bez problemu pozostałych z nas. Wszyscy

się spotkaliśmy, żeby porozmawiać. Zdjęcie

z naszego spotkania w pubie na facebooku natychmiast

przyniosło nam ofertę gry w roli głównego

wykonawcy na lokalnym festiwalu. Szybka

próba poszła dobrze, więc zabraliśmy się za

koncert i obiecaliśmy sobie, że na festiwalu

udostępnimy EPkę. Nienawidzimy terminów,

ale dzięki nim dobrze prosperujemy.

Zespół powrócił do grania wraz z wydaniem

EP-ki pod bardzo znaczącym tytułem: "Back

In The Game". Jaka była reakcja fanów na waszą

muzykę po wielu latach nieobecności?

Festiwal były wyprzedany i mieliśmy fantasty-

SNATCH-BACK 91


czną prasę w lokalnej gazecie. Byliśmy bardzo

poruszeni wsparciem i był to dobry początek

sprzedaży naszej płyt CD. Po tym wydarzeniu

oraz dzięki naszej stronie internetowej i facebookowemu

sklepowi otrzymaliśmy większą ilość

zamówień, również fanów związanych z międzynarodową

siecią NWOBHM. Dzięki europejskiemu

producentowi nawiązaliśmy kontakt z

kilkoma międzynarodowymi dystrybutorami.

Jesteśmy przytłoczeni zamówieniami z tak odległych

miejsc jak USA, Japonia, Skandynawia i

Europa. Z pewnością pobudziło nas to do większego

działania.

Internet otworzył wiele możliwości docierania

do fanów i sprzedawców płyt. Wiele zespołów

umieszcza swoje piosenki w Internecie do pobrania.

Co o tym myślisz? A może planujesz

skorzystać z tych możliwości?

Możliwości technologiczne są teraz niesamowite.

Kiedy zreformowaliśmy zespół, obiecaliśmy

pobić historyczny rekord Snatch-Back dla nas i

naszych fanów. Nie mieliśmy pojęcia o globalnym

zainteresowaniu nami. Słyszy się tak wielu

muzyków, którzy marudzą, że nie sprzedają lub

otrzymują tylko ułamek pensa za pobranie.

Transakcje są wystarczająco przejrzyste i jeśli

nie zainteresujesz fanów, niczego nie sprzedasz.

Czasopisma takie jak twoje i radio internetowe

bardzo nam pomagają. Z pewnością musimy

ułatwić pobieranie naszych plików, ale my je

sprzedajemy i planujemy rozszerzyć ich dostęp.

Traktujemy pliki do pobrania jako wprowadzenie

do okna sklepu, gdzie oczekujemy zapłaty

za tę ofertę. To nie wiele w porównaniu do tego,

gdybyś poprosił kogoś z za granicy aby zapłaciłby

opłatę pocztową za CD lub winyl, których

w dodatku nigdy nie słyszał. Jest to także bezcenna

frajda, gdy widzisz, że ktoś nas znalazł i

słucha w Meksyku, Belgii, Indiach, Japonii lub

gdziekolwiek indziej. Może to również wzbudzi

zainteresowanie, więc może wyjedziemy za

granicę? Kolejną świetną zabawą było zrobienie

kilku filmów z Amy. Nigdy wcześniej nie mieliśmy

filmowej historii naszych "bohaterów", więc

jest to kolejne spełnione marzenie, które pozwala

zobaczyć nas zarówno międzynarodowym,

jak i lokalnym fanom. Otrzymaliśmy również

na tyle dużo głosów, aby zostać finalistami w

otwartym plebiscycie Stonedeaf 2018 Festival,

więc paru osobom musimy się podobać.

Słyszałem, że pracujecie nad nowym albumem.

Czy możesz ujawnić nam kilka szczegółów?

Z sesji "Back in the Game" zostały nam ścieżki

z prowadzeniem nagrań oraz perkusji. Niestety

festiwalowe zobowiązania nie pozwolił na ich

ukończenie. Poza tym, Steve Platt potrzebował

w tym roku operacji barku. Zanim trafił pod

nóż, udało mu się złożyć wystarczająco dużo

perkusji do dodatkowych utworów na nowy albumu.

Ian pracował niestrudzenie łącząc nasze

nowe nagrania, podczas gdy Steve Platt się regenerował.

Naszym celem było wprowadzenie

tego materiału na niestety już odwołany, Mearfest

South, który miał odbyć się w listopadzie

tego roku. Przymierzamy się zarówno do płyt

winylowych, jak i CD, edycję planujemy na koniec

2018 roku lub na początek 2019 roku.

Dążymy do bardziej dynamicznego, klimatycznego

klasycznego rocka. Sądzimy, że ostateczny

miks dzięki dobremu producentowi przyniesie

korzyści, więc poszukujemy ludzi. Album

jest ponownie finansowany z naszych kieszeni,

bez dofinansowania. Częściowo jest to wspierane

przez sprzedaż naszych EPek. Wszelkie porady

dotyczące poszerzenia sprzedaży lub zaangażowania

firmy fonograficznej są jednak zawsze

mile widziane.

Plany na przyszłość?

Wydaje nam się, że odzyskaliśmy nasz oryginalny

entuzjazm, aby dawać wspaniałe koncerty

i stworzyć rock z wyjątkowym sznytem.

Chcemy pisać i nagrywać więcej materiałów i

grać na żywo dla naszych starych i nowych lojalnych

fanów. Byłoby wspaniale współpracować z

innymi zespołami NWOBHM w celu zorganizowania

koncertu, więc z radością przyjmiemy

wszelkie pomysły. Jesteśmy przekonani, że dzięki

możliwości sprzedaży i promocji internetowej

dotrzemy do nowych odbiorców. Byłoby wspaniale,

gdyby nam się to udało. Nigdy nie podpisaliśmy

kontraktu z wytwórniami płytowymi i

managementem. Nie jesteśmy z tego powodu

aroganccy. Szczerze mówiąc, nie mieliśmy biznesowego

zmysłu, ale znaleźliśmy sposób na pokonanie

trudności i kontynuowanie działalności

rockowej. Nie sądzę, żebyś dotarli tak daleko

bez wsparcia naszych fanów i stron o NWOB

HM. Snatch-Back zagra na Mearfest North w

South Shields oraz w St Helens. Dążymy do

tego, aby nasza nowa płyta została wydana.

Dziękuje za wywiad.

Foto: Snatch Back

Z.J.

HMP: Cześć Danny. Po 34 latach istnienia

zespołu wydaliście swój pierwszy album długogrający.

Co żeście wówczas czuli?

Danny Hynes: Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni.

Uważamy, że wszystkie utwory są dobre

dzięki nowoczesnemu brzmieniu.

Czy kiedykolwiek myślałeś, że kiedyś ta

chwila się spełni?

Miałem taką nadzieję!

"Rising From The Ashes" to naprawdę ciekawy

tytuł. Czy oznacza on powrót do życia?

To jest właśnie znaczenie za tym. Zmartwychwstaliśmy!

W 2011 roku wydaliście singiel zatytułowany

"Ready 4 U". Czy możesz powiedzieć coś o tej

płycie? Ta piosenka jest również częścią albumu

"Rising From The Ashes".

Kawałek ten został napisany przez gitarzystę

Jeffa Summersa i wydany na zasadzie "kuj

żelazo póki gorące". Chcieliśmy także sprawdzić

czy nadal mamy fanów i czy jest jakiekolwiek

zainteresowanie zespołem. Na szczęście jest.

Album został wydany jako niezależne wydawnictwo.

Dlaczego wybraliście tą formę?

Znowu "kuliśmy żelazo póki gorące". Płyta

sprzedała się bardzo dobrze i wzbudził zainteresowanie

kilku wytwórni płytowych.

Kilka lat po wydaniu "Rising From The

Ashes" otrzymujemy reedycję tego albumu

wydaną przez Pure Steel Records. Jak rozpoczęła

się Wasza współpraca?

Poznaliśmy na facebooku Boba Mitchella z

American Talent Acquisition Consultant.

Dał nam namiary na Andreasa Lorenza, menedżera

ds. wytwórni w Niemczech, który okazał

się być fanem Weapon!

Jakie różnice występują między stroną graficzną

obu wersji?

Nie ma różnicy, oprócz dodanych tekstów do

"The Rocker".

Wersja Pure Steel Records ma również dwa

bonusowe utwory. Czy są to nowe utwory czy

nagrane podczas sesji "Rising From The

Ashes"?

Pierwszy bonusowy utwór, "Killer Instinct", to

stara piosenka, którą napisałem w latach 80-

tych, ale wykonałem tylko demo, więc nagrywaliśmy

z naszymi "gośćmi specjalnymi", oryginalną

sekcją rytmiczną, Baz Downes (bass) i

Bruce Bisland (perkusja).

Dlaczego zdecydowałeś się umieścić jeden z

bonusowych utworów ("The Rocker") w środku

albumu?

Phil Lynott był przyjacielem i zawsze uwielbiałem

ten utwór, więc zasugerowałem go reszcie

chłopaków i na szczęście okazało się, że jest

świetnie!

Piosenka "Burning Skies" opowiada o 11 września.

Zbliża się rocznica tej tragedii. Co

myślisz o tym po 17 latach?

Nadal uważam ten dzień za niewiarygodny.

Oglądałem wiadomości przez cały dzień, ale to

było jak oglądanie filmu katastroficznego, zupełnie

nierealne! Napisałem do niego tekst w

samolocie w drodze ze Szwecji do Wielkiej Brytanii,

aby nagrać album "Rising From The

Ashes".

Nagraliście także piękną balladę zatytułowaną

"Alamein". Czy możesz powiedzieć coś

92

SNATCH-BACK


Zmartwychwstanie

Ostatnio coraz częściej mamy do czynienia z pewnym zjawiskiem. Otóż

stare zespoły, które 30 lat temu nagrały jakieś dema lu EP, a potem się rozpadały

po wielu latach przerwy wracają z nowymi dobrymi debiutanckimi albumami.

Tak jest też z Weapon UK. Porozmawialiśmy na ten temat z wokalistą grupy

Danny Hynesem.

więcej o tekście tego utworu?

To rzeczywiście piękna ballada i jeden z moich

ulubionych utworów. To znowu napisał Jeff.

"Alamein" jest metaforą przywódcy, który łączy

ludzkość i położy kres chciwości i uciskowi.

Wezwanie do dostrzeżenia tego, co naprawdę

ważne. Dzieci, zwierzęta, nasza planeta itp.

Czy planujecie wydać kolejny dobry album?

Zakończyliśmy prace nad naszym nowym albumem,

zatytułowanym "Ghosts Of War", który

ukaże się na początku 2019 roku

Pomówmy o "Metallicagate". Ponoć James i

spółka ukradli wam intro z utworu "Set The

Stage Alight" i wykorzystali go w swoim "Hit

The Lights".

Na pewno to zrobili. Sprawdź to wideo:

https://youtu.be/ljSUHNfjMWE

Czy w związku z tym nie próbowaliście dochodzić

swoich praw?

Nie odczuwaliśmy takiej potrzeby. To było w

pewnym sensie komplementem! W każdym

razie założenie sprawy w sądzie wiązałoby się z

dużymi kosztami. Każdy wie, że "Set The Stage

Alight" został napisany i nagrany trzy lata przed

"Hit The Lights".

Wasza kariera była pełna przerw i powrotów.

Jakie były tego powody?

Tak naprawdę zawieszenie działalności ogłosiliśmy

tylko raz. A to dlatego, że byliśmy związani

gównianą umową z managementem. Sprawy

zaczęły iść tak źle, że czuliśmy, że nie mamy

innej alternatywy.

Macie nowego basistę Tony'ego Forsythe'a.

Czy dobrze Wam przypasował?

Wręcz idealnie.

Podczas całej Waszej kariery dochodziło do

wielu zmian w składzie. Czy masz wciąż kontakt

ze wszystkimi byłymi członkami?

Mamy regularny kontakt z Bazem i Bruce'em,

wciąż są naszymi bliskimi przyjaciółmi. Powodem,

dla którego nie są częścią obecnego składu,

jest fakt, że Baz jest zbyt chory, by grać na

żywo, a Bruce gra na pełny etat z Glamrockers

Sweet, więc nie mógł się zaangażować w Weapon.

Byłeś wokalistą w zespole o nazwie Paddy

Goes To Holyhead. Ta nazwa jest oczywistym

żartem z pewnej grupy popowej. Czy

możesz powiedzieć coś więcej o tym projekcie?

Powołałem ten zespół wkrótce po rozpadzie

Weapon. Byłem związany z pięcioletnią umową

z managementem i nie mogłem zrobić zbyt

wiele, więc zdecydowałem, że będę się dobrze

bawić grając covery, które mi się podobają... W

skład wchodziło wielu znanych muzyków,

którzy dołączali do grupy, gdy nie koncertowali

ze swoimi regularnymi zespołami. Byli to na

przykład Andy Scott i Mick Tucker (Sweet),

Phil Lanzon (Uriah Heep), Peter Bullick (Paul

Rodger's Free Spirit). Keith Boyce (Heavy

Metal Kids), Mel Galley i Neil Murray

(Whitesnake), Brian Robertson, Eric Bell,

Darren Wharton (Thin Lizzy), Dave Murray

(Iron Maiden), Debbie i Jason Bonham, i

wielu innych. Pełną listę można znaleźć na

stronie http://www.paddygoestoholyhead.com/

themusicians.php

Bartłomiej Kuczak

Foto: Flaming Pint

WEAPON UK 93


HMP: Istniejecie (z dużą przerwą) od wczesnych

lat 80. Świat przez te prawie 40 lat ogromnie

się zmienił i zmienia się coraz szybciej.

Wam zmiany chyba się podobają, bo postanowiliście

powrócić. Jak świat dzisiejszy, technologia,

media społecznościowe, ultra szybki

dostęp do informacji wpłynęły na Wasz powrót?

Andy D'Urso: No cóż, jak wiadomo, internet

istnieje już od dłuższego czasu, więc byliśmy

oczywiście świadomi tego, że żyjemy w świecie,

w którym ekspresowa nagroda jest rodzajem nowego

boga. Będąc tak długo w "branży", i nie

mając potrzeby korzystania z tego "nowego"

świata, bardzo zaskoczyło mnie, że znalazłem

Co zrobić z bagażem NwoBHM?

Choć ten brytyjski zespół powstał w latach 80. i czuje się częścią nurtu

NWoBHM, do niedawna na koncie miał tylko EPkę (z 1985 roku). Debiutancki

album powstał pod wpływem reunionu na festiwalu (wbrew pozorom nie od razu

był to Keep it True), a jego tworzenie obarczone było pytaniem, co z tym dziedzictwem

NWoBHM zrobić. O tym przeczytacie w naszej rozmowie z gitarzystą

Traitors Gate.

Nie sądzę, żeby w rzeczywistości wiele się zmieniło.

Pozostawiając cały dostęp do technologii

medialnej, na jedną stronę przeznaczając maks

minutę, zawsze chodziło o ludzi. Mówię o fanach,

zespołach, ekipach technicznych, kierownikach

sceny, technikach dźwięku i oświetlenia,

promotorach, redaktorach czasopism, menedżerach,

wytwórniach, prezenterach radiowych

itp. Bez szczerej pasji i niekończącej się

energii wszystkich tych ludzi, ruch ten byłby

albo zbyt mały, by go zauważyć, lub nie byłoby

go w ogóle. Sądzę, że prawda dotycząca każdego

klasycznego gatunku jest taka, że dotykało

go wielkie wsparcie. Poza tym wierzę, że metal

zbudowany jest na prawdziwej pasji i miłości do

gatunku. Kiedy graliśmy na na Keep it True w

2017 roku, widzieliśmy to z bliska, zupełnie

jakbyśmy znów mieli po 18 lat.

wiele wspaniałych narzędzi pomocnych zespołom

w upowszechnianiu wieści na ich temat.

Jedynym problemem jest oczywiście to, że teraz

walczy się z tysiącami zespołów, ponieważ

wszyscy jesteśmy obecnie częścią jednego świata!

Zadziwiające, ale ostatecznie wszystko i tak

jest w porządku, a zalety znacznie przewyższają

wady.

Czas i miejsce powstania Traitors Gate sprawił,

że byliście świadkami narodzin heavy metalu.

Spodziewaliście się wtedy, że rozwinie

Foto: Traitors Gate

się do tego stopnia? Czy może na początku

wydawał się ślepym ogniwem lub efemerydą?

Cóż, byliśmy wtedy bardzo młodzi. Byliśmy

świadkami pierwszych wydań takich zespołów

jak Def Leppard i Maiden, a zwłaszcza Wielka

Brytania powoli opuszczała ruch punkowy.

Osobiście zawsze uważałem, że ruch NWoB

HM był naturalną odpowiedzią nie tylko na

ruch punkowy, ale także na progresywne "superbandy"

z lat 70., takich jak Yes, Genesis,

Floyd, Led Zeppelin, Purple. W tych zespołach

nie ma nic złego. Słuchając ich wszyscy

przeszliśmy przez okres dojrzewania. Jeśli jednak

jest jedna rzecz na tym świecie, w której

młodsze pokolenie jest dobre, pojawia się odrodzenie.

Odpowiadając jednak na Twoje pytanie

wprost, nie, nigdy nie myśleliśmy, że to ślepa

uliczka, ponieważ wszyscy żyliśmy chwilą. Pewnego

dnia w miejscowym teatrze, widzieliśmy

Priest, a kolejnego dnia w lokalnym klubie oglądaliśmy

Maiden supportujący Praying Mantis.

I oczywiście w tym wieku myśleliśmy, że wszystko

będzie trwać wiecznie, a jak się okazało,

być może słusznie trzymaliśmy się tego snu!

Jak bardzo różniły się nastroje w metalowym

świecie wtedy i dziś?

Co było pierwsze. Keep it True zainspirowało

Was do reunionu czy Wasz reunion wzbudził

zainteresowanie Keep it True?

Właściwie inspiracją do ponownego spotkania

było zaproszenie do zagrania na Brofest w

Wielkiej Brytanii, ale zanim faktycznie zagraliśmy

na tym festiwalu, zaproponowano nam

miejsce na liście Keep it True. Powiedzmy, że

Brofest uruchomił silnik, ale Keep It True dostarczył

wystarczającą ilość paliwa, abyśmy mogli

odkryć horyzont. I tak zrobimy!

Płytę udało Wam się nagrać dopiero dziś.

Wtedy nie mięliście warunków?

Hmm, dobre pytanie. Prawdopodobnie wyjaśnienie

tego zajęłoby mi kilka stron, ale spróbuję

udzielić krótkiej odpowiedzi. Wytwórnia płytowa,

która wydała EPkę z 1984 roku, po prostu

wzięła wersje demo z trzema utworami,

które nagraliśmy i wydała ją bez dalszej pracy

nad nią. Szczerze mówiąc, w tym czasie większość

wydań zespołów bez kontraktu, brzmiało

tak samo, więc po prostu się z tym zgodziliśmy.

Trzeba też pamiętać, że przemysł był wtedy

zupełnie inny. Główne wytwórnie kontrolowały

wszystko, a ty musiałeś być naprawdę "wyjątkowy",

aby wznieść się ponad wszystkich innych.

Patrząc wstecz, widzę, że byliśmy świadkami

początków wytwórni nie chcących tracić czasu

ani pieniędzy na pracę z zespołami, aby przygotować

ich na potencjalny sukces. Potem zauważyliśmy

pojawienie się niezależnych wytwórni,

takich jak Music for Nations, Mausoleum,

Roadrunner i innych. Te wytwórnie były prowadzone

przez prawdziwych fanów metalu, a

ponieważ mieli dużo więcej "otwartych drzwi" w

porównaniu do głównych wytwórni w tym czasie,

stworzyli prawdziwą szansę dla zespołów

takich jak my. Trzeba jednak pamiętać, że w

Wielkiej Brytanii były setki zespołów, wszystkie

szukające tego samego w erze NWoBHM. Trzeba

było przypadku, żeby być we właściwym

miejscu we właściwym czasie. Niestety, bez

względu na to, jak bardzo się staraliśmy, nigdy

94

TRAITORS GATE


nam się nie udało.

Na krążek trafiły kawałki, które powstawały

od wczesnych lat 80.? Jest to właśnie ten

wymarzony album, o jakim myśleliście już w

latach 80 czy efekt zupełnie innej koncepcji?

Świetne pytanie. Szczerze mówiąc chyba nigdy

nie sądziłem, że kiedykolwiek będziemy mieli

album. Ani wtedy, ani teraz, więc to naprawdę

fajne uczucie. Jeśli chodzi o pisanie, nic na albumie

"Fallen" z 2018 roku nie powstało w latach

80-tych. W "Fallen" próbowałem całkowicie

oczyścić umysł z czegokolwiek z tamtego czasu.

Nie pisałem od lat, więc musiałem spróbować

ponownie znaleźć się w tym miejscu, i szczerze

mówiąc, myślę, że musiałem znowu zakochać

się w grze na gitarze. Poza tym musieliśmy podjąć

decyzję... Czy deklarujemy się jako

prawdziwy zespół z ery NWoBHM i piszemy w

tym konkretnym stylu, czy też oddając cześć

epoce NWoBHM znajdujemy sposób, by dołączyć

do obecnej sceny metalowej? Dla mnie

była to łatwa decyzja. Chciałem zrobić coś nowego

i zacząłem pisać, żeby zobaczyć, czy wyniknie

z tego coś dobrego. Myślę, że czasami

ludzie zapominają, że kiedy era NWoBHM

była w pełni sił, większość zespołów składała się

z nastolatków i nadal uczyła się pisania. Jeśli

słuchasz wielu rzeczy z epoki NWoBHM, na

pewno słyszysz niewinność, co oczywiście jest

częścią jej uroku. Chodzi mi o to, że jeśli porównasz

jeden z wczesnych utworów Maiden,

"Sanctuary", z powiedzeniem "Aces High", zobaczysz

postęp w pisaniu i w koncepcjach. Więc

nie jest to krytyka zespołów z epoki NWoBHM

(takich jak my), ale mam nadzieję, że wyjaśnia

to, dlaczego niektórzy z nas, którzy nie mają w

naszej liście katalogów do wyboru, nie mogą po

prostu cofnąć się w czasie i napisać w taki sam

sposób jak nastolatki. Teraz można tylko pokazać,

kim się jest, i pozwolić wszystkim wpływom,

które inspirowały przez lata, na definiowanie

tego, co tworzysz.

Foto: Traitors Gate

W Waszej muzyce słychać pewne inspiracje

grupą Judas Priest. Do tego posiadacie kilka

kawałków, których tytuły nawiązują do ich

utworów ("Deceiver" do "Deceiver" czy "Solar

Plains" do "Solar Angels"). Rzeczywiście od

początku byli Waszą inspiracją? Jeśli tak, mamy

teraz paradoks, bo na najnowszej płycie

Judas Priest jest kawałek... "Traitors Gate".

Jak się z tym czujecie? (śmiech)

(Śmiech) No, cóż, chciałbym powiedzieć, że to

dlatego, że Priest zawsze był pod wpływem

Traitors Gate, ale wszyscy wiemy, że to jest

kłamstwo (śmiech). Jednak jednym z pierwszych

zespołów, któremu poświęciłem czas na

wysłuchanie, był rzeczywiście Priest. Zawsze

miałem ich w sercu. Naprawdę zapomniałem o

"Deceiver", dopóki o tym nie wspomniałaś!

Priest po prostu musi przechodzić przez moje

żyły! Szybka historia dla ciebie (która prawdopodobnie

wiele tłumaczy)... Nigdy w życiu

nie grałem na gitarze, kiedyś kolega z mojej

szkoły średniej zapytał mnie, czy gram. Kiedy

powiedziałem "nie", zaproponował, że nauczy

mnie podstaw, na co się zgodziłem. Mieliśmy

wtedy 14 lat, ale dwa lata później szybko poszliśmy

do przodu, a on i ja graliśmy jedno z

naszych pierwszych koncertów dla publiczności.

Co było w repertuarze?... "Beyond the Realms of

Death" oraz "Victim of Changes"! Tak więc,

wydaje mi się, że Priest stanowił wtedy dużą

część mojego życia, więc zaakceptowałbym, że

mają wpływ na mój styl pisania oparty na riffach.

A co mogę powiedzieć, jeśli chodzi o utwór

"Traitors Gate"? Ritchie Faulkner ma kopię albumu,

więc Ty decydujesz. I oczywiście nie

mam nic przeciwko!

Postawiliście na prostą produkcję i ascetyczne

brzmienie. Nie stylizujecie też brzmienia na

"retro" (jak czynią to młodsze zespoły). Skąd

taka koncepcja?

Sądzę, że było to raczej kwestią wyobrażenia,

jak nie chcieliśmy brzmieć. Nagranie albumu

przy niewielkim budżecie zdecydowanie ogranicza

możliwości kapeli, ale na nasze szczęście

mieliśmy znajomego, Daniela Angelowa, który

prowadził własne studio i był bardziej niż szczęśliwy,

mogąc się zaangażować. Wiele dźwięków

pochodzi od jego wkładu i nagrywania, a zdecydowanie

pomógł nam fakt, że nieustannie nas

naciskał, byśmy byli tak dobrzy, jak tylko moglibyśmy

być. Uwielbiam prostotę produkcji i

to, jak "czysto" brzmi. Poza tym, jak odtworzyć

dźwięk "retro"?

Gdyby ta płyta powstała 30 lat wcześniej zapewne

brzmiałaby zupełnie inaczej. Myśleliście

zanim powstała płyta, nad tym czy nadać

jej współczesne wykończenie czy pokazać

Wasze korzenie?

No i znowu dobre pytanie… Mieliśmy trochę

komentarzy na temat tego, jak "nowocześnie"

"Fallen" brzmi. Byliśmy również za to krytykowani

(nie można zadowolić wszystkich, jak sądzę).

Nie chcieliśmy, aby album brzmiał "nowocześnie",

po prostu tak wyszedł. Myślę, że z

pewnością usłyszysz nasze korzenie, jeśli będziesz

uważnie słuchać.

Śpiewa z Wami wokalista, który nie był z

Wami od początku. Łatwo było mu się odnaleźć

w Waszym zespole?

Zdecydowanie. Od pierwszego razu, kiedy ćwiczyliśmy

z Sy, był on idealnie dopasowany.

Chociaż jest nieco młodszy od nas wszystkich,

mamy ten sam gust muzyczny. Sy jest prawdziwym

profesjonalistą i czuje prawdziwą miłość

do śpiewania. Z czasem myślę, że ludzie nieuchronnie

będą go porównywać z takimi wokalistami

jak Michael Kiske, Rob Halford, Ralf

Scheepers i Geoff Tate. Sądzę, że fakt, że podziwia

tych wokalistów, znajdzie odzwierciedlenie

w jego stylu. Dołączenie Sy do zespołu zdecydowanie

pozwoliło mi na swobodę pisania

bez ograniczeń.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Natalia Rozwalka,

Paweł Gorgol

Foto: Traitors Gate

TRAITORS GATE 95


takie albumy jak "March Into The Arena" czy

"The Dark Crusade", jednak nie miały one na

mnie wpływu przy pisaniu muzyki dla Elvenstorm.

Sięgać coraz wyżej

- Nie jesteśmy zwolennikami ani głosicielami francuskiego heavy metalu,

robimy tylko to co do nas należy, mając własne inspiracje, na swój sposób - rzecze

gitarzysta ElvenstormMichaël Hellström, odżegnując się też od jakichkolwiek

wpływów francuskich klasyków lat 80. Na "The Conjuring" mamy za to nader

dobitne potwierdzenie, że niemiecka scena ósmej dekady XX wieku nie miała

sobie równych, mając też ogromny wpływ na tych młodych Francuzów:

HMP: Dla wielu zespołów trzeci album jest

tym przełomowym, ale słyszy się też głosy, że

zupełnie niepotrzebnie ów syndrom trzeciej

płyty jest traktowany zbyt przesadnie. Jednak

w waszym przypadku jest chyba coś na rzeczy,

bo nie dość, że "The Conjuring" jest jak dotąd

najlepszą płytą w waszej dyskografii, to jeszcze

wydała ją Massacre Records?

Michaël Hellström: Zgadza się, trzeci album

bywa prawdziwym przełomem, jednak nie

wszystkim zespołom udaje się go osiągnąć. Jak

dla mnie, nasz trzeci krążek nie mógł być lepszy,

"The Conjuring" jest zdecydowanie najlepszym

z albumów w naszej dyskografii jak do

tej pory. Ciężko nad nim pracowaliśmy i jest to

między innymi powód tak długiej przerwy od

Jesteście za to pod sporym wpływem sceny

niemieckiej przełomu lat 80. i 90., ale to chyba

nieuniknione, zważywszy na jej ówczesny

poziom i ilość świetnych zespołów?

To prawda, niemiecka scena muzyczna lat 80. i

90. jest naprawdę wspaniała, riffy gitarowe są

wyjątkowo proste, a jednocześnie bardzo mocne,

co jest charakterystyczne dla takich niemieckich

zespołów jak np. Accept, Tyrant, Grave

Digger, Stormwitch czy Running Wild.

Uwielbiam tę niesamowitą energię, którą dają te

zespoły, nie powinniśmy jednak pominąć grup z

początku nowego tysiąclecia, które także świetnie

się zaprezentowały tj. Stormwarrior, Paragon,

Sacred Steel czy Wizard.

Dość szybko zyskaliście też szansę poznania

swoich idoli z Lonweolf, bo poprzedzaliście ich

na koncertach, co było pewnie dla was wyjątkowym

przeżyciem?

W przeszłości mieliśmy tylko jedną okazję by

otwierać ich koncert. Jesteśmy przyjaciółmi

działającymi w tej samej branży, ale nie graliśmy

razem zbyt często.

To dzięki tej dobrej komitywie odważyliście

się zaprosić Jensa Börnera do zaśpiewania

chórków, a jego brata Félixa do nagrania partii

perkusji na wasz debiutancki album "Of Rage

And War"?

Jak wspomniałem wcześniej, jesteśmy z Jensem

wieloletnimi przyjaciółmi, a Felix był perkusistą

w naszym zespole w latach 2011-2016, dlatego

zaproszenie go do zaśpiewania chórków było

rzeczą całkiem naturalną.

96

naszego poprzedniego albumu. Nowy skład jest

lepszy niż kiedykolwiek, a możliwość współpracy

z Massacre Records to najlepsze, co mogło

nas spotkać.

Lepszego prezentu na 10-lecie zespołu nie mogliście

więc sobie wymarzyć?

Zdecydowanie! Dziesięć lat minęło błyskawicznie!

Jesteśmy wraz z Laurą dumni z tego co

udało nam się osiągnąć w tym czasie, tym bardziej,

że nie zawsze było łatwo i wymagało to

on nas wiele ciężkiej pracy.

ELVENSTORM

Foto: Jean Michel Artus

Francuskie zespoły grające tradycyjny metal

nie są może tak popularne i powszechnie znane

jak grupy anielskie, niemieckie czy amerykańskie,

ale mieliście i nadal macie mnóstwo

wspaniałych grup, by wymienić tylko Nightmare,

H-Bomb, Sortilege, Warning, Blaspheme,

ADX. Kiedy odnosiły one największe

sukcesy nie było was jeszcze na świecie, ale

pewnie czujecie się w jakimś stopniu ich sukcesorami,

kontynuatorami tego, co zapoczątkowały?

Nie myślę o nas jak o następcach takich zespołów,

nie podążamy też ich śladem, jako, że

grają one najczęściej typowo francuski heavy

metal po francusku. Przyznaję, nie przepadam

za tą odmianą metalu, wyłączając może z tego

zespół Sortilege. We Francji nie spotyka się

zbyt często zespołów heavymetalowych ze zgermanizowanymi

riffami i wokalistką. Jednak największym

problemem są stare zespoły, które

wydały jeden album lub singiel w latach 80., ponieważ

zanieczyszczają one środowisko metalowe

żerując na swoich "chwilach sławy" i zdarza

się to coraz częściej, a powoduje, że nowe grupy

mają problemy z wybiciem się w tej chmarze

zespołów. Nie jesteśmy zwolennikami ani głosicielami

francuskiego heavy metalu, robimy tylko

to co do nas należy, mając własne inspiracje,

na swój sposób; nie ma trendu, który aż tak warto

naśladować.

Takim zespołem jest też niewątpliwie Lonewolf,

który po roku 2000 zaczął odnosić coraz

większe sukcesy, stając się sztandarową formacją

francuskiego metalu w klasycznym wydaniu.

Nie pomylę się zakładając, że to dzięki

takim płytom jak "March Into The Arena" i

kilku następnym wkręciliście się w takie granie,

szukając czegoś więcej niż tak oczywiste

grupy jak Iron Maiden?

Tak naprawdę, Lonewolf nigdy nie wpłynęli na

mnie w żaden sposób, ale są grupy, które oddziałują

zarówno na mnie jak i na Lonewolf.

Takie zespoły jak Running Wild, Kai Hansen

i wczesne Helloween, Iron Maiden, Judas

Priest, a także Dissection czy Watain są zespołami,

które z pewnością inspirują mnie, jeśli

chodzi o grę na gitarze. Oczywiście uwielbiam

Wasze związki z Lonewolf nie skończyły się

na tej jednorazowej współpracy, bo Félix dołączył

do was na stałe, a w roku ubiegłym zastąpił

go inny bębniarz tego zespołu, Antoine

Bussiere. Do tego Laura zaśpiewała na "Raised

On Metal", a ty od dwóch lat jesteś też

gitarzystą Lonewolf - tworzycie więc po sąsiedzku

jedną, metalową rodzinę?

Zgadza się, jestem gitarzystą Lonewolf od roku

2016, i jako że miałem duży udział w tworzeniu

"Raised On Metal", bardzo ważne było dla

mnie by Laura dołączyła do nas do tworzenia

chórków, a ze swoim talentem wykonała je naprawdę

dobrze. Z Antionem było trochę inaczej,

jak dla mnie jest on jednym z najlepszych

perkusistów w kraju i zawsze chcieliśmy by z

nami grał, nie mogliśmy wymarzyć sobie lepszego

perkusisty dla Elvenstorm. Jesteśmy bardziej

przyjaciółmi niż rodziną, Elvenstrom nie

potrzebuje Lonewolf by sięgać wyżej. Są to dwa

różne zespoły, które mają dwie różne wizje

świata.

Wspomagałeś ich już wcześniej podczas koncertów,

kiedy drugi gitarzysta Alex mógł mógł

zagrać, aż w końcu zastąpiłeś go na dobre?

Tak, pomagałem im przy Metalfeście w 2012

roku w Dessau (Niemcy) i Mining (Austria), jednak

nie podejrzewałem, że cztery lata później

stanę się ich kolejnym gitarzystą.

Przed czterema laty uderzyliście ponownie za

sprawą "Blood Leads To Glory". Dla polskich

fanów metalu to płyta szczególna, bo zaprosiliście

na nią Martę Gabriel, wokalistkę Crystal

Viper, który też dobrze znacie i cenicie?

Bardzo nas to cieszy, że polscy fani tak bardzo

lubią ten album. Marta Gabriel jest naprawdę

świetnym muzykiem i bardzo przyjazną osobą.

Pisząc "Mistress Of Hell" pomyśleliśmy, że by-


łoby idealnie nagrać ten kawałek jako duet z

Martą i zaproponowaliśmy jej udział w tym

projekcie, na który się zgodziła, ponieważ piosenka

bardzo jej się spodobała, a ostateczny

rezultat tej współpracy już znasz. Jednym z miłych

wspomnień jest to, kiedy graliśmy na festiwalu

w Belgii w dniu wydania "Blood Leads To

Glory", a wtedy Crystal Viper było gwiazdą

wieczoru i Marta zaśpiewała z nami na scenie

tego dnia. Niesamowite, że ten pierwszy raz kiedy

graliśmy "Mistress Of Hell" na żywo to ten

występ stał się od razu tak wyjątkowy.

Myślisz, że ten dodatkowy szum wokół waszego

zespołu mógł zwrócić na was uwagę

Massacre, czy też nie miało to większego

wpływu, a muzyka okazała się tym decydującym

czynnikiem?

Wytwórni Massacre Records bardzo spodobał

się wysłany przez nas album, naprawdę nam zaufali.

Myślę, że kluczową rolę w tej sytuacji odegrała

tylko nasza muzyka.

"The Conjuring" ukazałby się pewnie nieco

szybciej, gdyby nie to, że mieliście problemy ze

składem?

Wiesz, wydanie albumu nigdy nie jest sprawą

prostą, ponieważ musisz zmierzyć się w wieloma

czynnikami, kosztami produkcji, różnymi

terminami… Może udałoby się wydać go wcześniej,

jednak nie chcieliśmy spieszyć się przy

jego produkcji i na spokojnie poświęcić mu tyle

czasu ile trzeba.

Wygląda to tak, jakbyście nie mieli szczęścia

do muzyków sekcji rytmicznej - wasz duet jest

takim rdzeniem Elvenstorm, a z resztą nie jest

już tak dobrze, stąd te zmiany?

Jak łatwo można zauważyć w zeszłym roku

zmieniliśmy połowę składu. Zarówno dla mnie

jak i Laury ambicje, motywacja, szczerość i zaufanie

są bardzo ważne, dlatego nie mogliśmy

kontynuować współpracy z ludźmi, którzy tego

nie szanowali. Oboje z Laurą jesteśmy szczęściarzami

mając teraz w zespole Benoita oraz

Antoine'a, którzy są bardzo utalentowanymi

muzykami i dodają zespołowi świeżości oraz

energii, poza tym wnoszą o wiele więcej do zespołu,

zarówno jako ludzie, jak i muzycy, niż

wszyscy byli jego członkowie razem. To dzięki

nim jest silniejsze niż kiedykolwiek.

Dzięki temu mieliście jednak więcej czasu na

dopracowanie nowych utworów, a nawet

napisania ich więcej niż przy poprzednich

płytach, dzięki czemu było z czego wybierać?

Poświęciliśmy bardzo dużo czasu na pracę nad

tym albumem, szczególnie jeśli chodzi o

wszelkiego rodzaju aranżacje. Daję się wyczuć

specyficzną atmosferę wszystkich zawartych w

nim kompozycji, która odzwierciedla idealnie

motyw przewodni albumu, którym jest zło w

każdej jego postaci, można w tych utworach wyczuć

złość, siłę, surową energię. Wszystkie kawałki

łączy pewnego rodzaju mroczna aura, którą

oddaje linia melodyczna gitary, różne wokale,

i myślę, że to jest właśnie to co uwydatnia różnorodność

"The Conjuring".

Już po raz drugi pracowaliście z Larsem Ramcke

z grupy Stormwarrior. Tym razem nie zagrał

z wami gościnnie, skoncentrował się na

jak najlepszym brzmieniu "The Conjuring"?

Poza tym po raz pierwszy nagrywaliście poza

Francją, w Thunderhall Studio w Hamburgu,

więc było to dla was nowe doświadczenie?

W rzeczywistości nagraliśmy ten album w całości

w naszym własnym studiu tak jak zrobiliśmy

to wcześniej z "Soulreaper". Kompozycje do tego

minialbumu były pisane nawet podczas pracy

nad "The Conjuring". Inaczej niż w przypadku

"Blood Leads to Glory", tym razem mieliśmy

możliwość wypróbowania innych rzeczy,

innych aranżacji oraz mieliśmy czas by stworzyć

wszystkie utwory tak jak chcieliśmy. Dopiero

później, Lars Ramcke pracował nad ich miksem,

co w rezultacie dało bardzo dobre brzmienie.

To wspaniałe móc pracować z muzykami,

którzy nas inspirują, takimi jak Lars czy Piet

Sielck.

Wydaje mi się, że ta zmiana studia mogła

mieć wpływ nie tylko na zmianę brzmienia,

ale też i waszego podejścia, bo nie było w tym

rutyny pracy w miejscu już doskonale znanym?

To naprawdę niesamowite doświadczenie móc

dawać życie kompozycjom, a my uwielbiamy

proces nagrywania, więc myślę, że nie ma w nim

żadnego ustalonego porządku, rutyny.

Foto: Jean Michel Artus

Mastering płyty też oddaliście w sprawdzone

ręce, bo Piet Sielck to jeden z najlepszych fachowców

w tej dziedzinie - zbyt duże nadzieje

pokładacie w "The Conjuring", więc każdy z

aspektów produkcji był dla was równie ważny?

Pracowaliśmy z tą samą ekipą co przy "Blood

Leads to Glory", ponieważ bardzo ważne było

by ta płyta brzmiała naprawdę mocno i w sposób

charakterystyczny dla Elvenstorm.

Płyta zbiera świetne recenzje, lyric video "Ritual

Of Summoning" jest chętnie oglądane,

więc udany start operacji "Trzecia płyta" macie

już za sobą. Teraz przydałoby się jak najwięcej

grać, bo koncerty to zdecydowanie najlepsza

forma promocji dla metalowego zespołu?

Oczywiście, bardzo cieszy nas ten pozytywny

odzew z całego świata na "The Conjuring", jest

to niezwykłe satysfakcjonujące kiedy nowy album

zadowala zarówno starych, jak i nowych

fanów! Na koniec roku pojawi się również specjalna

japońska edycja, tak więc ten album jest

dla nas zwycięzcą pod każdym względem. Masz

jednak rację, czas ruszyć w drogę. Obecnie jesteśmy

w trakcie rezerwowania wielu miejsc na

promocję tego nowego albumu, w tym roku będziemy

we Francji i Włoszech, w roku 2019 będzie

tych miejsc jeszcze więcej.

Teraz pewnie cover Savage Grace "Into The

Fire" czy kilka starszych utworów wyleciały z

waszej setlisty, bo to nowe kompozycje są

podstawą każdego koncertu?

Jedną z wielu pozytywnych rzeczy związanych z

wydaniem nowego albumu jej obserwowanie jak

dane kawałki zostają przyjęte na żywo i jak harmonizują

ze starszym materiałem muzycznym.

Dlatego zamiast skupiać się wyłącznie na nowym

albumie, chcemy zestawić nowe utwory z

niektórymi starszymi przebojami. Nawiasem

mówiąc, dawno nie graliśmy na scenie przeróbki

Savage Grace.

Coraz częściej słyszy się o tym, że metalowe

zespoły, szczególnie na festiwalach, też grają

już koncerty z playbacku - czasem całość, czasem

tylko część ścieżek, np. dodatkowych

gitar, klawiszy czy chórków. Co sądzisz o tym

zjawisku, bo jak dla mnie jest to jakieś wielkie

nieporozumienie?

Playback jest do bani, nigdy go nie stosowaliśmy

i nigdy nie będziemy. Rozumiem, że stosuje

się niektóre sample by stworzyć studyjną atmosferę

(coś jak klawisze czy chórki) albo nagrania

ze wstępem, jednak nie znoszę dodawania

nagrań gitar czy głównych wokali.

Piętnowanie takich zachowań i niewspieranie

ich sprawców wydaje mi się jedyną metodą

walki z nimi, bo jednak playback i metal to

dwa zupełnie przeciwstawne pojęcia, a odkąd

pamiętam to na koncertach muzyka metalowa

zawsze brzmiała ostrzej i mocniej niż z płyt, i

tak powinno zostać?

To musi tak pozostać. Jako, że jestem jedynym

gitarzystą w zespole, brzmienie Elvenstrom na

scenie jest naprawdę mocne i surowe, tak, że

można usłyszeć esencję kompozycji. Tylko dla

niektórych wstępów używamy gotowych nagrań.

Jeśli ludzie chcą usłyszeć czyste i soczyste

brzmienie jak na płycie, to muszą po prostu pozostać

przy płytach CD, jeśli jednak chcą czegoś

żywego, surowego z niesamowitą energią, to

muszą zobaczyć nas na scenie.

Czyli gdy dotrzecie do Polski z koncertem promującym

"The Conjuring" możemy być pewni,

że dacie z siebie wszystko i w stu procentach

na żywo, żeby pokazać jak klasyczny heavy

powinien brzmieć w wydaniu koncertowym?

Miejmy nadzieję, że będziemy mieć możliwość

promocji "The Conjuring" w Polsce. Mogę cię

zapewnić, że jeżeli tak się stanie, to będzie to

piekielne dobry show!

Wojciech Chamryk, Katarzyna Chmielowska,

Paulina Manowska

ELVENSTORM 97


Od toccaty do techno thrashu

Techniczne granie ma w Kanadzie naprawdę długie tradycje, bo praktycznie

każdy fan rocka i metalu słyszał o Rush, Voivod czy wielu innych zespołach

z tego kraju. Od sześciu lat ich śladami podąża trio Droid, grające nieoczywisty,

bardzo zaawansowany technicznie i bezkompromisowy thrash. Przed wami lider

grupy Jacob Montgomery, wokalista, gitarzysta i pracoholik:

HMP: Kiedyś techno thrash był tą najambitniejszą

i najbardziej zakręconą odmianą thrashowego

łojenia, a parające się nim zespoły

były uwielbiane przez maniaków, nawet jeśli

nie robiły jakiejś spektakularnej kariery. A co

skłoniło was do zainteresowania się właśnie

takimi dźwiękami?

Jacob Montgomery: Bardzo wcześnie zainteresowałem

się metalem. Miałem prawdopodobnie

10 lub 11 lat, kiedy po raz pierwszy usłyszałem

i zakochałem się w Motörhead, a mając 13 lub

14 lat zacząłem zagłębiać się w historię gatunku.

Próbowałem stworzyć thrashmetalowy zespół

przez całą szkołę średnią, lecz nic z tego

w tym sensie, że różne połączenia są na początku

dziennym. Pamiętam jednak, że kiedy latach

80. pierwszy raz usłyszałem Voivod, Coroner

czy Mekong Delta byłem w niezłym

szoku, że można tak grać - na was ich muzyka

też zrobiła pewnie piorunujące wrażenie?

Nie wiem, o ile mniej szokująca jest ta muzyka

w dzisiejszych czasach, jeśli mam być szczery...

Myślę, że jest to wciąż tak świeże i przełomowe,

jak było wtedy i zrobiło na mnie ogromne wrażenie.

Pamiętam, że było to jasne jak słońce.

Naprawdę porwał mnie kawałek "Hypnotized"

zagrany przez Metal Church. Całkowicie

chwytliwy metal, który wpędza cię w trans.

przyszła do mnie dużo później. Ich cover

Emerson Lake And Palmer "Toccata" był jedną

z ostatnich rzeczy, które odkryłem. Zmienił

on wszystko, a myślałem, że wiem o tym jak daleko

można posunąć granicę metalu. Wszystkie

te zespoły/utwory całkowicie zmotywowały

mnie do założenia Droid. Nie chodzi o pisanie

muzyki w określonym stylu, ale o nieustanne

dążenie do osiągnięcia założonego wrażenia.

Staram się tworzyć muzykę, która wywołuje te

nienamacalne wrażenia. Nie jestem pewien, czy

kiedykolwiek osiągnę to w pełni.

Nie znaczy to jednak, że zaczynaliście akurat

od tych zespołów, początki interesowania się

metalem mieliście pewnie bardziej standardowe,

bo jednak po te bardziej odlotowe kapele

sięga się już po którymś z etapów wtajemniczenia?

Absolutnie, zacząłem tak jak większość od klasycznego

heavy metalu, który lubi każdy dzieciak.

Motörhead, Judas Priest, Iron Maiden,

Megadeth, Slayer, Anthrax. Ale dopiero gdy

usłyszałem takie zespoły jak Celtic Frost,

Kreator i Napalm Death, stałem się totalnym

fanatykiem i zacząłem kopać coraz głębiej.

nie wyszło. W późniejszych nastoletnich latach

dużo imprezowałem i spotykałem się z ludźmi,

którzy słuchali hair lub tradycyjnego heavy metalu,

więc nieco poszedłem na kompromis (byłem

i wciąż jestem całkowicie oddany tym stylom

muzycznym). Ze względu na fakt, że zaangażowałem

się w zespół, zdecydowałem się grać

w konkretnym stylu muzycznym, który nie do

końca był moim wyborem. Kiedy to się nie udało,

zdałem sobie sprawę, że jeżeli mam się zmagać

z przeciwnościami w zespole, to niech chociaż

odrobinę bardziej zadowala moje gusta muzyczne.

Ale nie potrafiłem pisać kawałków, które

brzmiały tak dobrze, jak Sepultura czy

Kreator, więc jedynym sposobem było napisanie

oryginalnego materiału, którym był nieszablonowy

thrash metal.

Teraz muzyka jest nie tylko postrzegana zupełnie

inaczej, ale i też zdecydowanie bogatsza

Foto: Droid

Chciałem więcej takich zespołów i kawałków,

więc postanowiłem dać Voivodowi kolejną

szansę (nie poczułem ich za pierwszym razem,

ale miałem wtedy 13 lat) i absolutnie zwaliło

mnie to z nóg. Nigdy nie zapomnę, kiedy pierwszy

raz usłyszałem album "Angel Rat", a konkretnie

utwór "Golem", który w tamtym czasie

wywarł na mnie niezapomniane wrażenie i nadal

to robi. Jakiś czas później dostałem na kasecie

mój ulubiony zespół Coroner. Był to album

"R.I.P.", a muzyka, która tam się znalazła bardzo

wciągnęła mnie w tę płytę, a jeszcze bardziej

ich klasyczne podejście do thrash metalu.

Potem, po około roku odtwarzania tej taśmy w

kółko, postanowiłem dać szansę innym albumom.

Zacząłem ich słuchać w kółko. "Mental

Vortex" stało się moim ulubionym. Kompozycja

"Sirens" przypomniała mi to samo uczucie,

którym zahipnotyzowały mnie wspomniane

utwory "Golem" i "Hypnotized". Mekong Delta

Chęć nie tylko słuchania, ale też grania i tworzenia

pojawiła się u was w miarę szybko, czy

też trwało to kilka lat nim uznaliście, że warto

pójść dalej?

Odkąd zacząłem grać na basie i gitarze, zacząłem

komponować muzykę i wiedziałem, że chcę

być w zespole. Nawet bardzo wcześnie kupiłem

zestaw perkusyjny, chociaż nigdy nie miałem

zamiaru tak naprawdę nauczyć się na nim grać,

tylko po to, aby mieć cały sprzęt potrzebny zespołowi

do prób w domu moich rodziców. Zawsze

moim celem było pisanie i nagrywanie muzyki.

Tak naprawdę nigdy nie nauczyłem się

grać żadnych coverów.

Kiedy przychodziliście na świat po potędze nie

tylko thrashu, ale generalnie wszystkich tych

bardziej klasycznych odmian metalu pozostały

już tylko wspomnienia. Pewnie zaczynając

grać jeszcze nie myśleliście o tym, że decydując

się akurat na wykonywanie takiej muzyki

poniekąd przywracacie ją do życia, bo to zupełnie

coś innego, niż granie jej przez weteranów?

Celem Droid nigdy nie było ożywienie i wskrzeszenie

nostalgicznych dni chwały metalu. Poza

tym, zmartwychwstanie tych gatunków nastąpiło

znacznie wcześniej niż nasz zespół, więc

nie nawet mowy o tym, abyśmy to uznawali za

swoją zasługę. Zawsze chcieliśmy popchnąć rzeczy

w innym kierunku, wciąż utrzymując elementy

przeszłości, które sprawiły, że owa muzyka

jest tak wspaniała. Jedynym powodem, dla

którego nigdy nie widziałem Droida w tym świetle,

jest to, że czuję, że nie wskrzeszamy żadnej

konkretnej epoki. Są elementy naszego brzmie-

98

DROID


nia zaczerpnięte z lat 70., 80., a nawet 90.

Istnieją motywy i pomysły, które lubiliśmy ze

wszystkich tych epok, które możemy wykorzystać,

gdy potrzebujemy inspiracji do stworzenia

bardziej interesującego kawałka. Istnieją też nowoczesne

metody produkcji i pisania muzyki,

którymi głęboko gardzę i których nigdy nie

usłyszycie na albumie Droid.

Nie da się jednak nie zauważyć, że aby grać

taką zaawansowaną technicznie muzykę trzeba

mieć nieco większe umiejętności niż znajomość

przysłowiowych trzech akordów, no i też

sporo wyobraźni - z tego co słyszę na "Terrestrial

Mutations" nie macie braków w żadnej z

tych dziedzin?

Osobiście mam niedobór wiedzy i umiejętności

technicznych. Jestem samoukiem i nie mam żadnych

podstaw teoretycznych. Nawet nie znałem

nazw strun przez pierwsze kilka lat grania

na gitarze. Ledwo mogę zmienić własne struny.

Ale czuję, że zespół jest właśnie wynikiem przestrzegania

bardzo niewielu zasad.

Nigdy więc nie ciągnęło was w stronę black

czy death metalu, nie czuliście się dobrze w

takiej stylistyce?

Oba te style naprawdę do mnie przemawiają.

Nasz perkusista Sebastian Alcamo jest wielkim

fanem death metalu. Od czasu powstania zespołu

nie było przerwy, w czasie której Seb nie

przeszedłby w rytm blastów a la Morbid Angel.

Na następnej płycie Droid w większości naszych

kawałków usłyszycie dużo więcej wyrazistszych

elementów death i black metalu.

Po dwóch kasetach demo wydaliście EP "Disconnected".

Przychylne przyjęcie tego materiału

utwierdziło was w przekonaniu, że obraliście

słuszny kierunek i zarazem zdopingowało

do intensyfikacji prac nad debiutanckim albumem?

"Disconnected" nie zostało zauważone tak jak

oczekiwaliśmy, nawet nie spotkało się z krytyką...

tak naprawdę w ogóle nie zostało zauważone

- uważam, że dużo więcej szumu było wokół

naszego pierwszego demo. Myślę, że wszelkie

ulepszenia, które można usłyszeć na naszym albumie,

pochodzą z nauki na błędach popełnionych

na naszej EP-ce i poświęcenia nieco więcej

czasu na skupienie się na podkreślaniu elementów

naszego brzmienia, które uważaliśmy za interesujące.

Jednej rzeczy, której nigdy nie brakowało

zespołowi, to poczucie ukierunkowania,

czasami po prostu brakowało nam środków do

osiągnięcia tych celów.

Dwa lata na stworzenie i nagranie tak długiego

i urozmaiconego materiału to krótko czy

długo? Musieliście narzucić sobie ostre tempo

pracy, czy też po prostu wszystko układało się

jak należy, pomysłów wam nie brakowało i

stąd szybkie wydanie kolejnego, już długogrającego,

krążka?

Naprawdę nie mieliśmy pojęcia, co robimy, więc

w pewnym sensie był to okres, w którym niewiele

się wydarzyło. Mieliśmy sporo przerw w

procesie nagrywania, pojawiło się masę przeszkód

oraz było wiele niepowodzeń. Ale jestem

zadowolony z końcowego efektu. Nigdy nie myślimy

o tym, ile czasu to zajmie. Ważniejsze jest

stworzenie albumu, z którego wszyscy jesteśmy

zadowoleni. Nawet jeśli brakuje nam pieniędzy,

nie spieszymy się z tym. Po prostu koncertujemy

i sprzedajemy nasz merch, i czekamy, aż

będziemy mieli dość pieniędzy, by wznowić pracę.

Powiedziałbym, że zobaczysz szybkie wydanie

drugiego albumu, ale niestety bez oryginalnego

basisty, który rozstał się z zespołem wkrótce

po tym, jak skończyliśmy materiał na drugi

album. Zajęło nam trochę czasu nauczenie naszego

obecnego basisty (Chris Riley) starego

materiału i zarazem nowego.

Nie jesteście więc zwolennikami niezliczonych

nakładek, których później i tak nie da się

zagrać na koncertach?

Myślę, że istnieje szczęśliwy teren pośredni.

Zdecydowanie niektóre części naszego albumu

są całkowicie niemożliwe do odtworzenia na

żywo, ale sztuką jest znaleźć równowagę. Nienawidzę,

kiedy widzę zespół na żywo i nie

brzmi on tak, jak na płycie, więc jestem tego

świadomy, kiedy nagrywamy płytę. Mam też

świadomość, że studio to narzędzie, które może

posłużyć do wzbogacenia twoich kawałków daleko

poza to, co usłyszysz ze sceny.

Pewnie nie spodziewaliście się, że ta płyta

spotka się z aż takim przyjęciem, bo doczekała

się już kilku wydań na wszystkich nośnikach?

Z pewnością byłem zaskoczony ciągłym pozytywnym

opiniami, jakie otrzymywał album. Ale

ma to dla mnie sens. Z każdym jego kolejnym

wydaniem przychodzą przecież inni słuchacze,

Foto: Droid

ponieważ ukazują się one nakładem innej wytwórni

i w innym kraju. Myślę też, że ma to

związek z długością albumu, bo wymaga on trochę

cierpliwości.

Zdaje się, że spośród nich szczególnym sentymentem

darzycie kasety - kiedy pojawiła się

oferta od Shadow Kingdom Records od razu

wiedzieliście, że "Terrestrial Mutations" musicie

wznowić również na taśmie, choćby w minimalnym

nakładzie?

Kasety są świetne. To najlepszy rodzaj towaru,

który możesz dostać. Ogólnie są najtańsze i można

je nosić bez obaw o utratę lub zniszczenie.

Shadow Kingdom tym razem wydaje wersję

winylową. Wersja kasetowa (pierwsze i drugie

nagranie) została wydana przez Temple Of

Mystery.

To zupełnie tak jak jakieś 30 lat temu, kiedy

można było wybierać pomiędzy LP, CD a

MC - fajnie, że te czasy wróciły?

Absolutnie, myślę, że każdy sposób, w jaki

chcesz słuchać i cieszyć się muzyką, jest właściwy.

Podoba mi się, że teraz powrócił czas, w

którym masz wiele opcji. CD do samochodu,

kasety dla tych, którzy mają trochę mniejsze

dochody i winyl dla prawdziwego wściekłego

fana, który chce słuchać go w domu.

Szkoda tylko, że doszło do tego po załamaniu

muzycznego rynku, ale cyfrowa sprzedaż czy

promocja muzyki, zwłaszcza w przypadku

młodszego czy debiutującego zespołu, również

ma plusy?

Nie sądzę. Myślę, że pozwoliło nam to na stworzenie

znacznie ciekawszej muzyki. Pozwala ludziom

na kontakt z innymi fanami tego, co

może być prawdziwym gatunkiem niszowym.

Myślę, że to wspaniałe, że również oddaje ponownie

moc w ręce samych zespołów. Zdecydowanie

uważam, że sprzedaż cyfrowa to plus.

Wtedy twoja muzyka jest naprawdę dostępna

dla wszystkich.

"Terrestrial Mutations" ukazała się praktycznie

półtora roku temu. Teraz pojawiło się

wznowienie tej płyty, tak więc, niejako naturalnie,

nie przestajecie jej promować. Przypuszczam

jednak, że w tak zwanym międzyczasie

pracujecie już nad utworami na drugi

album?

Drugi album został już całkowicie napisany i

przećwiczony przez dłuższy czas. Prawdziwym

problemem jest znalezienie czasu, aby dostać

się do studia, aby go nagrać. Mam nawet skończone

3/4 trzeciego albumu.

To się nazywa tempo pracy! Kiedy możemy się

spodziewać więc premiery dwójki i czy nadal

zamierzacie eksplorować na niej poletko progresywnego

thrashu?

Nie jestem pewien co do ostatecznej daty wydania

tej płyty. Być może pod koniec przyszłego

lub na początku 2020 roku. Na pewno będzie

to wszystko, czego od nas oczekujesz, tematycznie

i muzycznie - wszystko to, co osiągnęliśmy

na pierwszym albumie. Te nowe utwory

są dużo bardziej zwarte, poszerzają też nasze

brzmienie. Usłyszysz więc nas grających delikatniej,

ale również głośniej, niż graliśmy do tej

pory.

Wojciech Chamryk Aleksandra Eliasz

Natalia Skorupa

DROID 99


Sprawa nas wszystkich

Kalifornijski Madrost to jeden z ciekawszych

przedstawicieli młodego pokolenia

zespołów zza oceanu grających dobrze

wyważoną fuzję thrashu oraz death metalu.

Elementy obu stylów łączą się w spójną całość

na ich ostatnim albumie "The Essence Of Time

Matches No Flesh". O jego powstaniu opowiedział

nam lider zespołu i jego jedyny na tą chwilę oryginalny

członek - Tanner Poppitt.

tego wszystkiego. Patrząc wstecz, teksty były

bardzo terapeutyczne. Z pewnością pomogły mi

wzrosnąć zarówno jako muzykowi i jako człowiekowi.

Czy ideologia, którą wyznajesz, jest ważna

przy tworzeniu Twoich tekstów.

Niezupełnie w sensie koncepcji pisania tekstów.

Piszę o tym, co w danej chwili czuję. Wiele tekstów

opiera się wyłącznie na tym, co dzieje się

w moim życiu w czasie tworzenia. Zawsze jest

fajnie wracać i czytać teksty z poprzednich nagrań.

sja). Czy mieli oni jakiś wpływ na ten album?

Tak, obaj mieli ogromny wpływ na album w różnych

aspektach. To, jak napisaliśmy ten album,

było dla nas zupełnie nowym doświadczeniem

jako zespołu. Nick i ja spotykaliśmy się w

każdą sobotę przez kilka miesięcy i napisaliśmy

muzykę. To było prawie 50/50, jeśli chodzi o

aspekt muzyczny. W niektórych utworach takich

jak "Eyes of the Deceit" i "Scorned" ja

włożyłem więcej. Natomiast w "Dimensions" i

"From Sand to Dust", Nick wniósł większy

wkład. Ogólnie rzecz biorąc, utwory od strony

czysto muzycznej były po prostu przepełnione

radością tworzenia. Pierwszy raz zastosowaliśmy

też przedprodukcję. Po tym, jak napisaliśmy,

wziąłem je do domu i dopracowałem. Jedyny

utwór, który powstał inaczej jest "No Future".

To stary kawałek, jednak nigdy wcześniej

nie został on nagrany. Pierwotnie miał się znaleźć

na naszym debiutanckim albumie "Maleficent".

Mark wniósł duży wkład w produkcję,

nagrywanie oraz miksowanie całości. To wszystko

było wysiłkiem zespołowym. Mark i ja

spędziliśmy dosłownie miesiące w jego domu,

pracując nad całym albumem, gdy powstała

muzyka. W tym czasie pamiętam, jak pisałem

teksty w moim domu, aby następnego dnia zabrać

je do studia. Mark jest geniuszem i postarał

się ogólne brzmienie albumu. Moja praca

polegała na tym, żeby wszystko dokładnie dostroić

i upewnić się, że zakończymy wszystko w

zaplanowanym czasie. To był bardzo żmudny

proces, ale efekt końcowy mówi sam za siebie.

Mark nagrał jednak większość płyty i zdecydowanie

zasługuje na uznanie. Jeśli chodzi o

Richarda, pamiętam, jak przez kilka miesięcy

chodziłam do jego domu, żeby nagrać partie basowe

do albumu i ogólnie muszę powiedzieć, że

wyszło niesamowicie.

W przeszłości było wiele zmian w składzie.

Jaki był tego powód?

Życie. Co do reszty, mogę to spekulować. Każdy

miał swoje powody do odejścia. Z większością z

nich mam dobry kontakt i nie można odmówić

im tego, co wnieśli do naszego zespołu. Życie jednak

różnie się układa i wszyscy to rozumiemy.

Najważniejszą rzeczą jest to, że musimy ciągnąć

to dalej i jak najlepiej z tego korzystać.

Czy te zmiany miały jakikolwiek wpływ na

twój styl muzyczny?

W sumie to nie. Jako główny autor muzyki

(wraz z Necro Nickiem) miałem świadomość, że

wszelkie zmiany personalne nie wpłyną na zespół

w jakimś znaczącym stopniu. Jesteśmy

sobą i nie chcemy zmieniać swego stylu.

HMP: Witaj. W zeszłym roku wydaliście swój

trzeci pełnometrażowy album zatytułowany

"The Essence Of Time Matches No Flesh".

Czy jesteś zadowolony z końcowego efektu?

Tanner Poppitt: Witam wszystkich czytelników

magazynu HMP. Tak, to prawda. Nasz

trzeci pełny album "The Essence of Time Matches

No Flesh" ukazał się 27 czerwca zeszłego

roku i prawdę mówiąc, nie mógłbym być bardziej

zadowolony z efektu końcowego. Album

przekroczył wszelkie oczekiwania, jakie kiedykolwiek

mogłem mieć. Dotarliśmy do zupełnie

nowej publiczności, a album nadal pozyskuje

nowych słuchaczy. Jako zespół chcieliśmy mieć

bardziej przemyślany album jako całość i myślę,

że to osiągnęliśmy. Ogromne podziękowanie do

Scotta Clawhammera za całą ciężką pracę, jaką

włożył w promocję.

Kto jest autorem wszystkich tekstów i o czym

one opowiadają?

Świetne pytanie! Napisałem wszystkie teksty do

"Into the Aquatic Sector" i "The Essence of

Time Matches No Flesh". Staram się pisać na

różne tematy. Na przykład w "The Essence of

Time" tekst koncentruje się na ciemniejszej stronie

ludzkości. Szczerze mówiąc, nie przewidziałem

głównego tematu tego albumu, wszystko

zrodziło się naturalnie. Teksty napisały się de

facto same. Jeśli chodzi o konkretne tematy, naprawdę

próbowałem omówić wiele kwestii, które

miały miejsce w moim życiu w ostatnim czasie.

Na przykład utwór "Abstracts" jest hołdem

dla naszego kompana Ryana "Coldvoida"

Mramera, który ze smutkiem śmiertelnym

przedawkował narkotyki w 2015 roku. To naprawdę

pierwszy raz, kiedy musiałem uporać się

ze śmiercią bliskiego przyjaciela i nie wiedziałem,

w jaki sposób uwolnić moje frustracje od

Foto: Madrost

Essence Of Time Matches No Flesh" zostało

nagrane z dwoma nowymi członkami - Necro

Nickiem (gitara) i Markiem Rivasem (perku-

Pierwszym promującym utworem albumu był

"Eyes of the Deceit". Dlaczego wybraliście ten

kawałek?

Cóż, początkowo miałem zamysł, by był to

utwór, który najbardziej podsumowuje całość

albumu. Przedstawiłem ten pomysł reszcie zespołu

i wszyscy się zgodziliśmy. Ma wszystkie

elementy, które znajdziesz w innych utworach z

tej płyty. Mroczny tekst, ciężkie riffy z dużą

dynamiką, czysta gitara, która dodaje muzyce

szybkości, a na końcu refren, który wymaga od

słuchacza, aby usiadł i się skupił.

Album został wydany rok temu. Co się zmieniło

od tego czasu?

Dużo. Najważniejsze, że skład się ustabilizował.

Wszyscy jesteśmy dumni z przyjęcia "The Essence

Of Time Matches No Flesh". Jesteśmy

wdzięczni naszym licznym przyjaciołom na

całym świecie za ich nieocenione wsparcie. Zazwyczaj

zespół przestaje uzyskiwać wsparcie po

kilku miesiącach od wydania albumu, ale nie w

tym przypadku. To jest coś, o czym jako zespół,

możesz tylko marzyć, a w naszym przypadku

stało się to faktem Dziękujemy wszystkim za

wsparcie i kupno naszego albumu..

Wasza muzyka lokuje się gdzieś na pograniczu

death i thrash metalu. Czy macie jakieś

inspiracje muzyczne spoza tych gatunków?

O tak! Słucham wszystkiego. Niektóre z moich

ulubionych zespołów to: Emerson, Lake and

Palmer, Rush, Blue Oyster Cult, Black Sabbath,

Lynyrd Skynyrd, Tony Macalpine,

Greg Howe, Vinnie Moore, Van Halen,

Dream Theater, Planet X, John Denver,

Return to Forever, itp.

Nadal jesteście niezależnym zespołem bez

kontraktu płytowego? Dlaczego wybraliście tą

drogę?

Szczerze, to nie mam pojęcia. Nigdy nie mieliśmy

żadnego zainteresowania ze strony jakiejkolwiek

wytwórni, więc po prostu robimy swoje.

100

MADROST


W tej chwili współpracujemy z Lost Wisdom

Records w Orange County w Kalifornii i wykonują

naprawdę świetną robotę. Wydaliśmy

kolekcjonerską EPkę, którą sprzedaliśmy tylko

podczas naszej ostatniej trasy. Obejmuje to bonusowy

kawałek pochodzący z sesji "The Essence

of Time Matches No Flesh", która nigdy

nie została wydana.. Mamy o wiele więcej rzeczy,

których nie możemy ujawnić w tej chwili,

ale nie martw się, wkrótce się o nich dowiesz.

Macie profil na Bandcamp. Czy jesteś zadowolony

z tej formy dystrybucji?

Jestem bardzo zadowolony z bandcampu. Madrost

dotarł do wielu nowych ludzi i nie mogliśmy

być bardziej podekscytowani. Nasz profil

na bandcamp (madrost.bandcamp.com) radzi

sobie dobrze od czasu wydania "The Essence of

Time Matches No Flesh" i mam nadzieję, że

będzie się poprawiał przez lata.

Gracie całe trasy lub tylko pojedyncze koncerty?

Od tego czasu gramy. 8 września w South Gate

w Kalifornii z naszymi przyjaciółmi Hellbender

z Bay Area i Vile Descent z Los Angeles,

CA. Jest to jedyny nasz koncert w najbliższym

czasie ale wkrótce zarezerwujemy ich więcej. Na

początku roku graliśmy kilka koncertów z zespołem

Silent Scream.

Czy macie w planach kolejny album?

Na razie nie ma planów na nowy album, mamy

napisanych parę utworów, ale wystarczy znaleźć

trochę czasu, zebrać się i wziąć się do roboty.

Ale tak, już mamy utwory napisane na ten temat.

Może bardziej się na tym skupimy wraz z

początkiem 2019 roku.

HMP: Czy bycie anonimowym to szwedzka

specjalność? Jakie są zalety zachowania nazwisk

muzyków w tajemnicy?

Telum Ignotum: Cóż, wszystko zaczęło się

przy naszym pierwszym "Induction" - chcieliśmy

pracować w ciszy i poświęcić pisaniu i nagrywaniu

całą naszą uwagę, co robiliśmy przez

półtora roku. I postanowiliśmy tak to zostawić.

W jakim stopniu nazwa oddaje naturę Waszego

projektu?

Podczas pisania i nagrywania "The Induction" -

procesu, w trakcie którego mogliśmy pracować

w ciszy i stawało się jasne, w jaki sposób chcemy

to robić - rodziła się też nazwa Secret Society.

Zmieniło się to w proces twórczy, o którym

wiedzieli tylko wtajemniczeni, coś jak stowarzyszenie

z tajnymi członkami.

Podajecie tylko nazwiska wokalistów. Nie da

się ukryć, że nie są to nieznane osoby. Rodzą

się dwa pytania. W jaki sposób udało Wam się

nakłonić znanych wokalistów do współpracy?

Albo... czy właśnie może któryś z nich jest pomysłodawcą

grupy?

Już w trakcie pisania i nagrywania demo utworów

wiesz, jak powinny one brzmieć. Niektóre

rzeczy po prostu przychodzą same. Na przykład

w przypadku "Broken Crutch" - dokładnie

wiedzieliśmy, jak ma brzmieć, a Ronnie (Munroe

- przyp. red.) był niesamowity! Zatem przy

każdej kompozycji poddajesz się intuicji, a

potem rozglądasz się za kimś, kto byłby w stanie

zająć się wokalem i pisaniem. Przy "Broken

By Design" to było bardziej niejasne, bo nie

wiedzieliśmy do końca, jaki kierunek powinien

obrać ten kawałek. Paul Sabu wykazał się zarówno

w wykonaniu, jak i pisaniu. Tekst jest

świetny. Powiedziałbym, że to dość rzadki

utwór, jakiego często się dzisiaj nie słyszy. Niewielu

potrafi zrobić to tak porządnie jak Paul.

This too shall pass

W tym tajemniczym projekcie działającym w ciszy i bez rozgłosu wzięło

udział kilku znanych wokalistów takich jak Rick Altzi czy Ronny Munroe. Mimo

to trzon zespołu i jego pomysłodawcy wciąż pozostają anonimowi. O funkcjonowaniu

tego ciekawego tworu rozmawialiśmy... hmm... w sumie sami nie wiemy

dokładnie, kto stał po drugiej stronie.

Więc tak, to zależy od utworu, przy części jest

klarowniejsze, czego chcemy od samego początku,

a przy "Broken By Design" po prostu odpuściliśmy

i daliśmy Paulowi wolna rękę, co wyszło

świetnie. Zresztą część z nas pracowała z Paulem

już od ładnych paru lat, to nasz dobry kolega,

więc to było dość oczywiste, że poprosiliśmy

go o współpracę z nami w ramach "The Induction".

Ricka Altzi też znaliśmy, ma wspaniały

głos i jest świetnym twórcą, więc cieszyliśmy się,

że mogliśmy razem zrobić "Monsters". To samo

tyczy się Joe Basketts z legendarnego zespołu

Shy, który grał na klawiszach na "Monsters" i

"Broken By Design", gdzie pracowaliśmy też ze

znajomymi Joe'go. Zaaranżował wszystko mój

przyjaciel i kilka tygodni później rozpoczęliśmy

nagrania. Odwalił niesamowitą robotę. Inaczej

było z Troyem Norrem. Nie wiedzieliśmy o

nim zbyt wiele, ale posłuchaliśmy albumu

Them, gdzie Troy ma zabójczy głos, a kompozycja

"Waysted" jest niesamowita.

Wspomniałeś o Ronnym Munroe. Jaki sposób

udało Ci się go zaprosić do współpracy? Od

czasu ostatniej solowej płyty i odejścia z Metal

Church nie było słychać na temat jego

wokalnej działalności.

Mieliśmy okazję poznać żonę Ronniego, J, lata

temu, a wszyscy podziwiamy wkład Ronniego

w Metal Church i Trans Siberian Orchestra,

więc porozmawialiśmy z J i tak się to wszystko

dalej potoczyło. Taki był początek. "Broken

Crutch" to pierwszy utworem, jaki wspólnie napisaliśmy

i nagraliśmy, razem z kawałkiem

otwierającym "The Induction". Jednym z

powodów, dla których Ronny oderwał się na

moment od sceny było to, że zajmował się swoją

żoną ze względu na raka. Pracuje wciąż jednak

ze swoim zespołem Munroue´s Thunder i od

niedawna z Peacemaker.

Nie jesteś zawodowym muzykiem. Masz jakieś

pozamuzyczne hobby?

Kręgle to moje główne hobby. Jeżdżę w każdy

poniedziałkowy wieczór z moim kumplem Neilem

dobrze się bawimy do późnych godzin. Zapewnia

mi to bardzo potrzebną odskocznię o

grania muzyki i pracy zawodowej.

Bardzo dziękuję za ten wywiad.

Dziękuję bardzo za umożliwienie mi opowiedzenia

o ostatnim albumie. Dzięki, za to, co

robicie. Dziękuję wszystkim fanom Madrost na

całym świecie i sprawieniu, że "Essence of

Time Matches No Flesh" odniosło pełen sukces.

Wspierajcie tą sceną styl muzyki, ponieważ

to sprawa nas wszystkich, aby utrzymać ją

przy życiu!

Bartłomiej Kuczak

Foto: Ronny Munroe

SECRET SOCIETY

101


Foto: Paul Sabu

Jest wśród Was jakiś muzyk z Firewind? Muzycznie

jest kilka stycznych punktów między

Wami a ekipą Gusa G.

Nie, żaden z muzyków Firewind nie jest zaangażowany

w Secret Society.

Stylistyka kapeli jest miejscami zbliżona do

stylistyki Alice Cooper i Masterplan, stąd

moje przypuszczenie, że sami wokaliści mieli

wpływ na komponowanie utworów. Czy to

prawda?

No tak, jeśli masz na myśli to, że wszyscy wokaliści

mają swój własny styl i sposób pracy, i

komponowania, to tak. Daliśmy im wszystkim

całkowicie wolną rękę w kwestii napisania i wykonania

wokali oraz tekstów.

Anonimowość i obecność kilku wokalistów z

pewnością utrudnia zaplanowanie koncertów.

Macie je w planie?

Nie planujemy na tę chwilę żadnej trasy. Tak

jak mówisz, trudno jest zebrać się na koncert

mając tylu różnych wokalistów. Ale nie zamykamy

drzwi - jeśli pojawi się coś naszym zdaniem

interesującego, to kto wie.

Wydając EP i to z wieloma gośćmi od razu nasuwa

pytanie - w jakim kierunku zamierzacie

pójść? Wydać długogrającą płytę? W podobnym

składzie? A może szukać nowych gościnnych

wokalistów?

W tej chwili pracujemy nad wydaniem CD "The

Induction", które powinno ukazać się w październiku.

Zaczęliśmy też tworzyć materiał na

następne wydawnictwo. W tej fazie jest za

wcześnie, by mówić, czy będzie to EP czy LP,

ale będziemy dalej niestrudzenie dążyć w tym

samym kierunku, co na "The Induction". Będziemy

współpracować z dwójką wokalistów z

"The Induction", ale też z kilkoma nowymi.

Karty odkryjemy później.

Obecnie, w dobie cyfryzacji muzyki długość

wydanego materiału, a nawet sam cykl wydawniczy

nie mają znaczenia. Można w zasadzie

wydawać tyle muzyki, ile jest w stanie

sensownie "wyprodukować" zespół. Dlaczego

zdecydowaliście się właśnie na format EP?

Pracowaliśmy nad około dwunastoma kompozycjami

podczas pisania i nagrywania demo, ale

chcieliśmy, żeby to było krótkie i spójne. Bez

pośpiechu, żeby wydać jak najszybciej pełen album.

Uwielbiamy zagłębianie się w każdy z

utworów i naprawdę przykładamy się, żeby był

doszlifowany. Chodzi o wszystko, od aranżacji,

przez gitary i perkusję, aż do wokali. To dla nas

ważne, że cokolwiek wydajemy, chcemy mieć to

poczucie, że wyciągnęliśmy z tego wszystko. To

też zabiera trochę czasu - praca z różnymi wokalistami

i aranżacją, i dbanie, żeby wszystko

było po naszej myśli.

W Waszych tytułach i tekstach pojawiają się

ciekawe pomysły. Czy "Broken Crutch" nawiązuje

do książki o tym samym tytule?

Ronny Munroe nagrał i napisał teksty do kawałka

"Broken Clutch" ze wsparciem Paula Sabu.

Znaczenie utworu jest takie, żebyśmy nie

używali tych złych rzeczy w życiu jako wideł…

Mimo to, od czasu do czasu potrzebujemy trochę

pomocy, trzeba zapomnieć o negatywnych

rzeczach i żyć pozytywami. To niesamowity kawałek.

Co kryje się pod tajemniczym tytułem "Broken

by Design"?

To nie posępne, a rzeczowe spojrzenie na wszelkie

stworzenie, stąd tytuł "Broken By Design".

Nic nie jest zaprojektowane, by trwać, tak naprawdę

jest dokładnie odwrotnie. Wszelka materia,

ożywiona czy nieożywiona kiedyś zawiedzie.

Słońce zostało stworzone, żeby jasno świeciło

i dawało światło oraz ciepło, ale kiedyś się

wypali. To samo tyczy się żarówki. Została zaprojektowana

tak, że po iluś godzinach się przepali.

To samo sprawdza się przy skończonym

cyklu życia naszych fizycznych ciał. Na przykład

"Dust in the Wind" - ten utwór zajmuje się

bardziej normalnymi walkami toczonymi w życiu,

które zapoczątkowały powiedzenie "to też

przeminie". Jednak mimo tej wiedzy, człowiek i

tak stale stara się osiągnąć świetność.

Katarzyna "Strati" Mikosz,

Tłumaczenie: Karol Gospodarek, Sandra Rozwalka

HMP: Cześć. W zeszłym roku wydaliście

swoją pierwszą EPkę "A Call To Arms".

Teraz otrzymujemy kolejną EPkę "Chapitre

II". Wydajecie nowe rzeczy rok po roku. To

dobre tempo. Czy zamierzasz to utrzymać w

przyszłości?

Tommi: Trudno powiedzieć. Nagrywamy, gdy

mamy na to ochotę i mamy coś do nagrywania,

a robienie tego samemu pozwala nam działać,

kiedy tylko chcemy. Ale teraz przygotowujemy

się do pierwszego pełnowymiarowego albumu,

więc może być dłuższa pauza. Osobiście nie podoba

mi się pomysł wypuszczania rzeczy w stałym

tempie tylko po to, aby zainteresować ludzi.

Jeśli zajmie to trochę więcej czasu, to będzie

warto czekać, prawda?

Czy dostrzegasz jakiś postęp oraz różnice

między tymi dwoma materiałami?

Zdecydowanie "A Call to Arms" było dużo prostsze

niż utwory na "Chapitre II". Podstawowa

wizja muzyki Chevaliera pozostaje taka sama,

ale uczysz się przez działanie i myślę, że "Call

to Arms" było tylko początkiem dla wszystkich

w zespole i teraz jesteśmy gotowi iść naprzód,

zamiast stać w miejscu.

W tym roku ukazał się także Wasz split z

zespołem Legionnaire. Czy to zaprzyjaźniony

z Wami zespół?

Tak, znam ich osobiście od samego początku,

odkąd zamieszkałem w tym samym mieście. W

Finlandii są najbliżsi ideałom i muzyce Chevaliera,

więc naturalnym było zrobienie splitu i

granie z nimi kilku koncertów.

Wasze brzmienie jest bardzo surowe. Czy

takie było zamierzenie?

Zdecydowanie uważam, że surowy i niewygładzony,

głównie nagrany na żywo dźwięk idealnie

pasuje do tego rodzaju muzyki. W ten sposób

zachowujemy dzikie i okrutne podejście,

które jest również obecne na naszych koncertach.

O czym opowiadają Wasze teksty?

102

SECRET SOCIETY


Wydawanie materiału tylko cyfrowo brzmi dla mnie absurdalnie

Powiem szczerze, że muzyka Chevalier mojej skromnej osoby nie zachwyciła.

Jednak jak sprawdzałem w sieci, to zespół zbiera całkiem dobre recenzje.

Cóż, może ja się nie znam i powinienem dać sobie spokój z metalem i zacząć

słuchać Sławomira. Tą opcję rozważę potem, a teraz zapraszam do lektury wywiadu

z gitarzystą Tommim, który opowiedział o muzyce kapeli oraz, jak sugeruje

tytuł o dzisiejszym sposobie dystrybucji nagrań.

Poruszamy różne tematy. Koncentrujemy się

głównie na historiach z minionych stuleci, mieczach

i czarach, ale między wierszami można

znaleźć pewne powiązania i zastosować te historie

i idee do czasów współczesnych.

Kto jest autorem muzyki oraz tekstów?

Głównie ja i wokalistka Emma. Do tej pory napisałem

całą muzykę i większość tekstów. Zacząłem

pisać materiał Chevalier w samotności,

zanim zespół naprawdę zaczął istnieć, ale wyniki

innych są oczywiście również ważne.

Wydaliście swoje materiały również na kasetach.

Czy uważasz, że ten format jest dobry

dla oldschoolowej muzyki metalowej?

Wydaje mi się, że jest to fajny nośnik do wydawania

muzyki w formacie fizycznym, taśmy są

tanie i mieszczą się w kieszeni, a szczególnie

dema, które moim zdaniem powinny wychodzić

tylko na kasetach.

"Chevalier" to "rycerz" po francusku. Pochodzicie

z Finlandii, śpiewacie po angielsku, dlaczego

zatem zdecydowaliście się nadać zespołowi

francuskie imię?

Ze względu na fascynację francuskim heavy /

speed metal. Najpierw pomyślałem o angielskiej

azwie, ale Chevalier brzmi i wygląda znacznie

lepiej, a także składa hołd francuskiej scenie lat

80., której jestem wielkim fanem i która wpłynął

na na naszą muzykę.

Macie wokalistkę przez co zarówno Wy, jak i

podobne zespoły jesteście porównywani do

Acid. Jak myślisz, w jaki sposób ich muzyka

ma dziś wpływ na metalową scenę?

Finlandia to kraj, który z jednej strony kojarzy

mi się z ekstremalnym black metalem, z drugiej

zaś strony z melodyjnym, przyjemnym dla

ucha europejskim power metalem. Czy jest

miejsce dla zespołów takich jak Chevalier?

Ta scena u nas jest raczej mała, ale oddana dla

prawdziwego metalu. Zostaliśmy na niej przywitani

z otwartymi ramionami, mimo że masz

rację co do głównego nurtu metalu w Finlandii.

Otwieraliście koncerty Manilla Road w Finlandii.

Czy traktujesz to jako wspaniałe wydarzenie

w swojej karierze?

Zdecydowanie, to był dla nas zaszczyt, że możemy

dzielić scenę z twórcami epickiego metalu,

a w przyszłym miesiącu gramy w Niemczech z

Omenem, który będzie kolejnym etapem w

naszej krótkiej historii.

Czy miałeś okazję porozmawiać z ŚP Markiem

Sheltonem lub innymi członkami zespołu?

Wszyscy oni są naprawdę przyjaznymi i wspaniałymi

ludźmi. Dają doskonały przykład tego,

czym naprawdę jest metal. Mark Shelton wiele

mnie nauczył z powodu swojej postawy i poświęcenia

dla muzyki, niech spoczywa w pokoju.

"Call To Arms" również został wydany jako

płyta winylowa przez Gates Of Hell Records.

Ta wersja ma inną okładkę. Czy możesz

powiedzieć coś o tej edycji?

Natknęliśmy się na obraz, który idealnie pasował

do tekstów minialbumu i dostaliśmy prawa

do użycia go na płycie CD i winylu, gdzie mój

własny rysunek, który wykorzystaliśmy do taśm,

nie pasowałby tak dobrze.

Dziś w czasach powszechności Internetu i łatwości

w dostępie do muzyki nawet w metalowym

środowisku, które jeszcze w tej kwestii

wydaje się być dość konserwatywne można

spotkać opinie, że wydawanie muzyki na fizycznych

nośnikach nie ma już sensu Obecnie

wiele młodych zespołów publikuje całą swoją

muzykę wyłącznie w formacie cyfrowym. Jak

ty się do tego odnosisz.

W kręgu moich znajomych są wyłącznie ludzie

zainteresowani fizycznymi nośnikami, a wydawanie

materiału tylko cyfrowo brzmi dla mnie

absurdalnie. Kupiłem mp3 tylko raz w życiu,

aby wesprzeć nowy zespół, który ze względów

finansowych nie wydał jeszcze fizycznej wersji

swojego albumu. Ale skoro w dzisiejszych czasach

jest tak duże zapotrzebowanie na cyfrowe

wydania, dlaczego mielibyśmy go nie zaoferować?

Na razie macie na koncie tylko EPki i split.

Wspomniałeś jednak, że planujecie pełne wydawnictwo.

Możesz zdradzić coś więcej?

Pracujemy nad tym. Ale lubię wydawać

mniejsze wydawnictwa. Robienie pełnych albumów

wydaje się teraz zbyt łatwe dzięki nowoczesnej

technologii, a wiele zespołów wypluwa

je w takim tempie, że nie mogę nawet nadążyć.

Foto: Chevalier

O Acid nie mam wiele do powiedzenia, nie

znam ich zbyt dobrze. Myślę, że to dziwne, że

zespołom "female-fronted" tworzy się jakąś osobną

szufladkę. To, tak jakby płeć wokalisty w

jakiś sposób określał brzmienie zespołu.

Zatem jakie inne kapele Was inspirowały?

Poza francuskimi zespołami, takimi jak ADX i

H-Bomb, największy wpływ ma amerykański

epicki heavy metal. Z zesopołów mogę wymienić

Omen, Brocas Helm i Manilla Road, ale

jest dużo więcej inspiracji do pracy nad

kształtowaniem muzyki Chevaliera jako unikalnej

kombinacji zamiast próbować dopasować

się do konkretnej epoki lub stylu.

Macie jakieś inne koncert w planach?

Poza występem w Niemczech, o którym wspomniałem

(Harder Than Steel Festival), gramy w

Rumunii na Old Grave Festival z naszymi kolegami

z wytwórni Vultures Vengeance. Naprawdę

nie mogę się doczekać, aby zobaczyć na

scenie, ponieważ są jednym z najbardziej obiecujących

nowych zespołów, a także z dobrymi

przyjaciółmi Malokarpatan ze Słowacji, którzy

są również jednym z najbardziej oryginalnych

młodych bandów Są też inne plany, ale nic oficjalnego,

zdecydowanie więcej koncertów będzie

miało miejsce w przyszłym roku.

Bartłomiej Kuczak

CHEVALIER 103


HMP: Hitten powstał w roku 2011. Co było

dla Was główną inspiracją, by powołać do życia

klasyczny heavy metalowy zespół?

Dani: To jest to, co zawsze chciałem zrobić i w

końcu mi się udało.

Tego samego roku wydaliście pierwsze demo.

Dość szybko. Czy dziś z perspektywy czasu

uważasz ten materiał za dobry?

Jesteśmy dumni z tego co udało nam się do tej

pory osiągnąć. Oczywiście, słuchając tego dostrzegamy

to, jak młodzi byliśmy i ciężko jest

nie wyobrażać sobie jakby brzmiało, gdybyśmy

nagrali to teraz.

Wracasz czasem do swoich starych nagrań?

Jasne, chętnie słuchamy własnych kawałków i

czasami nawet myślimy o ponownym nagraniu

niektórych z nich! Jest to coś, co chcielibyśmy

Rób to, co sprawia Ci radość

Półwysep Iberyjski wydaje się odgrywać coraz ważniejszą rolę na heavy

metalowej mapie zarówno Europy, jak i świata. I to nie tylko ze względu na popularność

Mogo De Oz i podobnych tworów. Okazuje się, że działa tam całe młode

pokolenie zespołów odwołujących się do najlepszych tradycji heavy metalu. Chłopaki

właśnie wydali trzecią płytę zatytułowaną "Twist Of Fate", o której opowiedział

nam gitarzysta Dani.

Rok później wydaliście drugi album "State Of

Shock". Słychać na nim ogromny postęp w

odniesieniu do debiutu.

Z pewnością. Ten album ma bardziej osobisty

wydźwięk i szukaliśmy różnych rozwiązań jeśli

chodzi o tempo, riffy, melodie i style. W rezultacie

płyta ta jest bliższa speed metalowi, w niektórych

momentach power metal, a nawet metalowi

progresywnemu, co daje album całkowicie

różny od pierwszego, który jest bardziej surowy,

konserwatywny czy tradycyjny.

Jesteście pod wpływem takich kapel Judas

Priest, Iron Maiden, Metal Church, Crimson

Glory etc. A powiedz proszę, czy jakieś zespoły

z Waszej rodzimej Hiszpani były dla Was

inspiracją?

Oczywiście, jest ich bardzo wiele, ale watro

wspomnieć chociażby o świetnym Baron Rojo,

brzmienia i Alex wraz ze swoim głosem idealnie

wpasował się w nasze wyobrażenia. Znaliśmy go

z kilku występów i festiwali, gdzie się spotkaliśmy,

i kiedy zaprosiliśmy go do zespołu, nie zastanawiał

się dwa razy. Było to bardzo ryzykowne,

on we Włoszech, my w Murcji, ale praca

i współpraca rozwinęły się natychmiastowo, co

udowodniło tylko, że podjęliśmy właściwą

decyzję. Wszyscy jesteśmy zachwyceni.

Co było powodem odejścia Waszego poprzedniego

wokalisty Aitora?

Sprawy osobiste.

"Twist Of Fate" to Wasz trzeci album. Dla

wielu grup to właśnie trzecie wydawnictwo

jest tym najwazniejszym. Myślici, że tak też

będzie w Waszym przypadku?

Tak, poniekąd tak właśnie myślimy. W porównaniu

z innymi, ten album jest bardziej naszym

prywatnym wytworem; nasze brzmienie jest

bardziej osobiste i sprecyzowane. Udało nam się

osiągnąć nasz własny styl, choć oczywiście

wciąż sięgamy do różnych wzorców, ale szczerze

myślimy, że zdołaliśmy nadać naszemu

brzmieniu prawdziwy "twist", stąd też tytuł tego

albumu "Twist Of Fate". Charakteryzuje on

bardzo dobrze nasz proces rozwoju.

Na albumie znajdziemy też mnóstwo harmonii

wokalnych.

Tak, dążyliśmy do większej melodyjności i harmonii

wokalnej (bez pominięcia naszego ciężkiego

brzmienia) i Alex świetnie to zrozumiał

oraz przygotował swoje własne wersy, które

były inne, a zarazem o wiele lepsze od tych,

które my mieliśmy w planach. On naprawdę

włożył dużo wysiłku w pracę nad tym albumem,

co zresztą można usłyszeć słuchając tej płyty.

zrobić pewnego dnia. Ale tak, nie zapominamy

o naszych wcześniejszych kompozycjach i korzeniach.

Od 2015 jesteście w High Roller Records. Jak

doszło do tej współpracy?

Współpraca Steffena z zespołem przebiega bardzo

dobrze. Jesteśmy zadowoleni ze sposobu

pracy tej wytwórni oraz z tego jak promuje ona

nasz album na całym świecie.

Foto: Hitten

który jest fundamentem hiszpańskiego heavy

metalu, Muro (bardziej ukierunkowany na

speed metal), czy o takich zespołach jak Tierra

Santa, który od wielu lat zasila hiszpańską scenę

muzyczną utworami łączącymi ciężkie

brzmienie z epicznymi tekstami i motywami.

Macie nowego wokalistę Alexa Panzę. Dlaczego

wybraliście akurat jego?

Szukaliśmy kogoś odmiennego od poprzednich

wokalistów. Chcieliśmy bardziej melodycznego

Moje ulubione kawałki to "In The Heat Of

The Night" z naprawdę dobrym riffem oraz

"On The Run".

Dziękuję! Właściwy wybór! Według mnie,

najlepszą rzeczą w "In The Heat Of The Night"

jest to, że jest to bardzo chwytliwy utwór. Refren

bardzo szybko utrwala się w pamięci, ludzie

dobrze się przy nim bawią i łatwo się go

śpiewa, poza tym, odpowiada także innej publiczności,

np. słuchaczom popu czy rocka. Jeśli

chodzi o "On The Run", jest to pierwsza z piosenek

skomponowana na potrzeby tego albumu,

kiedy jeszcze Aitor był członkiem zespołu.

Oczywiście ciągle był modyfikowany nim udało

się nam osiągnąć taki rezultat jaki można obecnie

usłyszeć: nasz pierwszy singiel z tego albumu.

Które kawałki z "Twist Of Fate" będziemy

mogli usłyszeć na żywo?

Gramy głównie "Take It All" (nasz drugi teledysk),

"Twist Of Fate", "Rocking Out The City",

"In The Heat Of The Night", "On The Run" i

"Flight To Freedom". Chcielibyśmy zagrać także

resztę kompozycji z tego albumu, ale wiadomo,

musimy uwzględnić utwory z poprzednich płyt

w naszym zestawie. Ale oczywiście, przyjdzie

czas zagrać także i te piosenki.

Co zatem z koncertami? Jakieś konkretne plany?

Aż do Nowego Roku jesteśmy skupieni na imprezie

z okazji wydania naszego nowego albumu

w Garage Beat Club, wspaniały lokal w naszym

rodzinnym mieście. Odbędzie się ona ósmego

grudnia. Zagramy z kilkoma innymi świetnymi

zespołami oraz przyjaciółmi, i będzie to

piekielnie dobre przyjęcie. Natomiast na przyszły

rok planujemy kilka tras po Portugalii,

Wielkiej Brytanii i innych krajach Europy.

104

HITTEN


Chcielibyśmy zagrać także w Polsce! I kto wie,

może znów zahaczymy o Japonię!

Brzmienie "Twist Of Fate" jest naprawdę fantastyczne.

Co powiesz o Waszej współpracy z

Javi Felezem i Patrickiem W. Engelem, którzy

za nie odpowiadają?

Jak zawsze wszystko udało się wspaniale. Javi

miksował już nasz wcześniejszy album, więc

bardzo dobrze wie czego chcemy i jakiego

brzmienia szukamy. Jest prawdziwym profesjonalistą,

a Patrick, jak zawsze… mistrz masteringu!

Wasze teksty opowiadają głównie o heavy metalowym

stylu życia. Jaką rolę otoczka towarzysząca

tej muzyce odgrywa w Waszym życiu?

Nie chodzi o to czy jest się metalowcem czy nie,

tylko ogólnie o dobre podejście do życia. W życiu

borykamy się z wieloma problemami i odpowiednie

podejście może nam znacznie pomóc

je pokonać, i jeśli upadniesz… powstań. Rób to

czego pragniesz, nawet jeśli jest to potrząsanie

głową w rytm muzyki przed osiem godzin dziennie,

ciężka praca i zabawa, tak jak w naszym

przypadku, (śmiech). Rób to co sprawia Ci radość

i z czego jesteś dumny, i nigdy nie pozwól

by ktoś dyktował Ci co masz robić. Odpowiednie

nastawienie jest jedną z najważniejszych

rzeczy w życiu.

Wymyślony przez czas i przestrzeń

Runelord to dość specyficzny projekt na metalowym poletku. Zespół powołał

do życia człowiek z zewnątrz - tajemniczy Fredrik (próżno o nim szukać jakichkolwiek

konkretnych informacji), który wynajął muzyków, by nagrali album

zgodny z jego wizjami. Udało nam się porozmawiać z Cedem odpowiedzialnym za

warstwę muzyczną Runelord. Również wspomniany Fredrik dorzucił coś od siebie.

HMP: Runelord to dwudniowy projekt stworzony

przez doświadczonych muzyków. Co

było główną ideą tego?

Ced: Witaj! Myślę, że na początku muszę

wyjaśnić nieco szerzej. Projekt ten nie jest założony

ani przeze mnie ani przez Georgy'ego. Został

on powołany do życia przez gościa o imienuiu

Fredrik, który w na dobrą sprawę wynajął

nas do nagrania dla niego trzech albumów. Ja

mam za zadanie nagranie muzyki, a Georgy jest

zatrudniony tylko do nagrywania wokali. W

związku z tym przekażę niektóre pytania Fredrikowi,

ponieważ nie mam pojęcia na temat

wielu rzeczy, o które pytasz.

Obaj gracie w różnych zespołach. Czy w muzyce

Runelord znajdują się jakieś echa tych

kapel?

Ced: Fredrik chciał, aby Runelord był trochę

oldschoolowym bandem typu Manowar/ Cirith

Ungol/ Warlord, czyli nic, czego słucham na

co dzień (z wyjątkiem Manowara oczywiście!).

Oczywiście dodałem do jego pomysłów coś od

siebie i obaj jesteśmy usatysfakcjonowani. Drugi

album brzmi mniej sterylnie i bardziej jakby był

nagrywany "na żywo", zwłaszcza perkusja.

Prawdopodobnie drugi Runelord będzie pierwszym

albumem, na którym moje bębny nagrałem

bez żadnych wcześniejszych prób.

Jak długo powstawał materiał?

Ced: Kiedy Fredrik poprosił mnie kilka lat temu

o współpracę, nie mieliśmy jeszcze żadnych

materiałów do tego projektu. Dostarczył teksty,

a ja napisałem muzykę.

Które z zespołów, w których obecnie grasz

poza Runelord są dla Ciebie najważniejsze?

Ced: Na dzień dzisiejszy Blazon Stone, ale z

czasem priorytety mogą się zmienić. Myślę o

nowej kapeli speed metalowej z epickimi refrenami.

Coś na kształt Blind Guardian. Jestem

wręcz pewien, że gdyby udało mi się znaleźć odpowiednich

gości (dobry wokalista, dobry perkusista,

dobry basista, gitarzystę już mam -

Emila Westina), ruszylibyśmy z kopyta!

Czyli wolisz grać w pełnym składzie niż w

Dziękuję bardzo za wywiad.

Bardzo dziękujemy za skontaktowanie się z

nami i rozpuszczeniu wici o naszym zespole!

Wielkie dzięki!!! Mamy nadzieję zawitać do

Waszego kraju najszybciej jak to możliwe!!!

Dzięki i Stay Heavy!!!

Bartłomiej Kuczak

Tłumaczenie: Katarzyna Chmielarz

RUNELORD 105


dwuosobowym projekcie?

Ced: Chciałbym mieć pełny skład zespołu. Problem

polega na znalezieniu muzyków, którzy

spełniają moje wymagania, a ponadto prywatnie

są fajnymi ludźmi, z którymi chciałbym spędzić

czas. Nie chciałbym spędzać czasu z dupkiem,

nawet jeśli byłby najlepszym wokalistą na świecie.

Ale pod względem muzycznym, poprzeczka

wciąż musi być wysoka, jeśli chodzi o umiejętności.

Tu nie mogę pójść na żaden kompromis

Runelord ma naprawdę fajnie wyglądające logo.

Kto to wymyślił?

Fredrik: Logo jest Runą wszystkich Run. Zostało

wymyślone przez czas i przestrzeń.

"Message From the Past" to bardzo dobry tytuł.

Czy ma jakąś ideologię?

Fredrik: Tak, idee świata zwanego Runelord.

Co z tekstami?

Fredrik: Autorem jest duch o imieniu Runelord,

który przemawiał do mnie, Fredrika kilka

lat temu. Zapisałem je na papierze.

Możesz coś o kolejnych albumu Runelord?

Czy po tej trylogii będzie kontynuacja?

Ced: Pierwszy album został wydany, drugi album

jest nagrany i gotowy do wydania, a w tym

roku zacznę produkować kolejny album, ale nie

podam na razie konkretnych dat, gdyż jak znam

życie, może to potrwać dłużej niż zakładam.

Czy będą jeszcze potem jakieś albumy Runelord?

Tego nie wie nikt.

Czy Runelord to jedynie projekt studyjny?

Czy może zamierzasz wynająć muzyków sesyjnych

by zgrać na żywo.

Ced: To byłoby niesamowicie zabawne i coś o

tym nawet myślałem. Ale dopiero po wydaniu

trzeciego albumu. Kiedy nadejdzie czas, zobaczę

czy w ogóle znajdę chętnych na coś takiego.

Co się dzieje z Twoim thrash/speed metalowym

projektem o nazwie Mortyr?

Ced: Nic... A przynajmniej niewiele. Od czasu

do czasu robię kilka nowych riffów, ale ciężko

jest mi skomponować cały utwór. Nie mam na

dzień dzisiejszy ku temu inspiracji. Może któregoś

dnia to zrobię, ale czuję, że teraz inne projekty

są ważniejsze.

Jesteś multiinstrumentalistą. Na jakim instrumencie

nauczyłeś się grać jako pierwszym?

Ced: Najpierw nauczyłem się grać na perkusji,

ale z czasem bardziej polubiłem gitarę, ponieważ

pozwala mi to zasadniczo tworzyć muzykę.

Nie tak łatwo napisać kompletne utwory na perkusji,

jak się pewnie zresztą domyślasz

(śmiech).

Bartłomiej Kuczak

HMP: Cześć Robson. Wydaliście swój pierwszy

pełnowartościowy album zatytułowany

"Savagery". Jakie są twoje uczucia?

Robson Alves: To było dla nas naprawdę niesamowite.

Niektórzy ludzie pytają nas "dlaczego

wydajemy nasz pierwszy album po tak długim

czasie?", W końcu 21 lat historii. Nigdy się nie

poddaliśmy, rozwój zespołu i pchanie go do

przodu zawsze było dla nas bardzo konkretnym

celem. Możliwość wydania naszych piosenek na

całym świecie była bardzo kusząca, nasze partnerstwo

z STF Records ułożyło się świetnie,

więc ten czas jest naprawdę wyjątkowy.

Zespół powstał w 1997 roku. Dlaczego wydanie

debiutanckiego albumu zajęło Wam aż 21

lat?

Zaczynaliśmy w 1997, ale naszą pierwszą EPkę

wydaliśmy w 2003 roku. Poza tym, niektórzy

członkowie realizowali pewne osobiste zobowiązania

takie jak uczelnia, praca, rodzina itp. Spotkaliśmy

się ponownie w 2008 roku, aby wznowić

prace na pierwszym pełnym wydawnictwem.

W tym czasie u Júlio Alcindo zdiagnozowano

ciężkiego raka żołądka. To bardzo agresywna

choroba z dość długotrwałym i bolesnym

leczeniem. Niestety przegrał walkę z chorobą i

zmarł w 2012 roku. Przez cały czas jego leczenia

byliśmy nieaktywni jako zespół, a wszystko

to trwało całe cztery lata. Więc dopiero w

2016r. Wróciliśmy do pracy, zdaliśmy sobie

sprawę, że nadszedł dla nas właściwy czas. Nie

ma sensu dłużej odwlekać marzeń, bo w końcu

zastanie nas śmierć.

Foto: Vicente Ferreira

Jak wyglądała działalność zespołu w latach

1997-2017. Czy grałeś dużo koncertów?

Zagraliśmy wiele koncertów w okresie od 1997

do 2005 roku, kiedy to zrobiliśmy przerwę, aby

niektórzy z nas mogli zrealizować kilka osobistych

planów. Niektóre z tych koncertów były

epickie W tym czasie używaliśmy klawiszy, więc

nasza muzyka była, bardziej przystępna, ponieważ

był wtedy wielki boom na tego typu kapele.

Gdy w 2008 roku wróciliśmy do gry, zagraliśmy

wiele koncertów i zaczęliśmy przygotowywać album,

ale przy wszystkich problemach, jakie się

nam przydarzyły, od końca 2010 do 2016 roku

zespół był praktycznie nieaktywny. Od 2016

roku, działamy na pełnych obrotach i intensywnie

koncertujemy, wiele koncertów odbywa się

od tego czasu.

Czy udało Wam się zdobyć lokalną popularność?

Brazylia to bardzo duży kraj, a ciężka muzyka

nie jest tu popularna na masową skalę. Jesteśmy

z północnego wschodu, tutaj mamy naprawdę

mocną pozycję. W południowym regionie kraju

ciężka muzyka ma większą siłę, jak na przykład

ma to miejsce w Sao Paulo. Ciężko pracujemy,

aby tam dotrzeć. Staramy się zorganizować

tourne, aby wszystko skonsolidować. Mówiąc

ogólnie, mamy tu dobrą publiczność.

Wciąż w Waszym składzie jest trzech oryginalnych

członków. Jak Wam się udało wytrzymać

tyle lat razem?

Jesteśmy przyjaciółmi z dzieciństwa, mamy zatem

ze sobą silną więź. Zazwyczaj mówimy, że

nasza trójka jest kręgosłupem i systemem nerwowym

zespołu (śmiech). Dbamy o szacunek

między nami, utrzymujemy kontakty poza zespołem.

Nasze żony i dzieci również się między

sobą zaprzyjaźniły, zatem wszystko zebrane do

kupy ułatwia nam pracę nad naszą muzyką. Pozostali

członkowie to fantastyczni ludzie, którzy

wyznają wartości podobne do naszych. Jesteśmy

świetnym zespołem.

Wasz nowy członek to gitarzysta Tiago. Jak w

ogóle dołączył do zespołu?

Spotkałem Tiago w 2010 roku. Mimo młodego

wieku, był znakomitym gitarzystą. Spotkaliśmy

się na kilku koncertach, wymieniliśmy kontakty

i zaczęliśmy rozmawiać o wspólnym tworzeniu

muzyki. Założył tradycyjny heavy metalowy

projekt o nazwie Evil Blade. Chciał nawet mnie

do niego zaangażować, ale z różnych względów

do tego nie doszło. Kiedy zakończyliśmy nagrywanie

"Savagery", gitarzysta Matheus opuścił

zespół, aby ukończyć studia w college'u. Było to

dla nas całkiem naturalne, gdyż ma on zaledwie

20 lat. Wtedy Tiago był pierwszą osobą, która

przychodziła mi na myśl. Byliśmy na spotkaniu

zespołu, kiedy na moim smartfonie pojawiła się

106

RUNELORD


Jesteśmy przyjaciółmi

Są zespoły, którym udaje się wydać debiutancką płytę już rok czy dwa

po powstaniu, ale średnio trwa to tak ok pięciu lat. Brazylijski Steel Fox jest zespołem,

który swój debiut wydał właśnie w tym roku. I nie byłoby w tym nic niezwykłego,

gdyby nie fakt, że grupa ta istnieje od roku... 1997. O tym dlaczego

trwało to tyle czasu oraz wszelki perypetiach z tym związanych opowiedział nam

Robson Alves, jeden z trzech oryginalnych członków zespołu.

wiadomość od Tiago, spojrzałem na wiadomość

i powiedziałem: to on! To był świetny czas, jest

świetną osobą, leworęcznym gitarzystą, który

gra z odwróconą gitarą... brzmi dziwnie, ale potrafi

świetnie grać.

Istniejecie bardzo długo. Jak długo tworzono

materiał na Wasz debiutancki album?

Ten album jest dla nas wyjątkowy, gdyż podsumowuje

wszystkie lata historii zespołu. Zawiera

on cztery utwory z naszej EPki z 2003 roku,

nagrane na nowo już bez klawiszy. Poza tym

to głównie utwory napisane w latach 2008-

2010, kiedy po raz pierwszy zaplanowaliśmy

wydanie tego albumu. Istnieją również utwory

napisane zupełnie na świeżo. Przy okazji, jesteśmy

w świetnej formie pod względem kompozycyjnym.

Mamy już sporo dobrych rzeczy napisanych

na nowe wydawnictwo. Można powiedzieć,

że "Savagery" to kompilacyjny album będący

zapisem całej historii życia zespołu.

szczególnie wyjątkowa. Dobrze wiedzieć, że ją

lubisz. Maiden ma wielki wpływ na nas we

wszystkich aspektach. Profesjonalny sposób, w

jaki pracują, jest modelem, na którym opiera się

wiele zespołów. Wszyscy jesteśmy wielkimi fanami

Iron Maiden. Myślę, że "Knigths of Freedom",

ma też wiele wspólnego z niemieckim power

metalem.

"Savagery" zostało wydane przez STF Records.

Jak dostaliście się do tej wytwórni?

Kiedy nagrania się skończyły, zaczęliśmy szukać

czegoś większego. Czuliśmy, że album ma

dość siły, ktoś się nim zainteresował. Ale szukaliśmy

czegoś poza Brazylią, więc poszedłem po

opinie i pomoc do niektórymi europejskich

wiele portali medialnych przyjęło nas bardzo

dobrze. W sieciach społecznościowych wiele

osób wchodzi w interakcje, komentuje, angażuje

się. Wiele z nich to osoby z drugiego końca

świata. Nasz album otrzymał dobre recenzje, co

budzi zainteresowanie ludzi. Zatem w ciągu

ostatniego roku wiele się zmieniło.

Co z promocją Waszego debiutu?

Album został promowany przez STF Records

w Europie i przez nas samych tutaj w Brazylii.

Otrzymaliśmy świetne recenzje. Wielu fanów

tutaj w Brazylii, Argentynie, Meksyku przesłało

nam znakomite wiadomości, gdzie deklarowali

swe wsparcie. Zagraliśmy kilka koncertów w

Fortalezie i Teresinie, poza tym planujemy kolejne

koncerty w innych częściach kraju. Do Europy

przyjedziemy w 2019r. Pracujemy bardzo

szybko, istnieje agencja współpracująca z nami

nad organizacją koncertów. Jedną z rzeczy, które

uwielbiamy robić, to wykonywanie naszej

muzyki na scenie, Twarzą w twarz z fanami.

Brazylia, podobnie jak Polska kojarzy się głównie

z ekstremalnym metalem. Jak wygląda

tam sytuacja zespołów grających klasyczne

heavy?

Tak, masz rację. Brazylia ma bardzo silną scenę

ekstremalnych zespołów. Mamy pod tym względem

swój wkład w historię. Zespoły takie jak

Sepultura i Sarcófago rozpoczęły to wszystko

Płyta brzmi naprawdę świetnie. Gdzie został

nagrany i kto jest producentem?

Nagraliśmy perkusję w Burning Torment Studio

w Fortaleza. Wspaniałe studio ze wspaniałymi

funkcjami i mikrofonami. Wszystkie pozostałe

instrumenty i wokale zostały nagrane w

André Noronha Studio, które jest "domem"

naszego producenta, André Noronha, również

w mieście Fortaleza. Wspaniały facet, który był

z nami od samego początku. Jest kimś w rodzaju

magika, ma ogromną wiedzę na temat sprzętu,

ponieważ jest również świetnym gitarzystą.

Tam ma świetne wzmacniacze do gitar, które

traktuje jak swe dzieci (śmiech). Jest również

odpowiedzialny za całe miksowanie i mastering.

Jesteśmy bardzo zadowoleni z jego pracy. Jest

także naszym wieloletnim przyjacielem. Ma wysoki

poziom wymagań w swojej pracy. Ciekawe

jest to, że kiedy pojechaliśmy porozmawiać z

nim o planach dotyczących albumu, zapytał

nas, czy długi brak aktywności nie przeszkadza

nam w przystąpieniu do nagrań. To pytanie

zachęciło nas, by wziąć się do roboty.

Kto jest głównym kompozytorem Waszej muzyki?

W tworzeniu muzyki, ściśle ze sobą współgramy.

Trzech oryginalnych członków podpisuje

wszystkie utwory na "Savagery". Teksty są podpisane

przeze mnie. Często piszemy o wszystkim,

co nas inspiruje, ale zawsze pasuje to do

ciężkiej muzyki. Książki, filmy, fantastyczne tematy

fabularne, bitwy, krytyka moralności religii

... wszystko może stać się tekstem piosenki.

Partie instrumentów zawsze dobrze współgrają

z naszym perkusistą Paulo. Philipe, nasz basista,

jest za to świetnym aranżerem. Tiago dołączył

do nas niedawno i przyniósł nam dobre

rzeczy na nową płytę.

Moją ulubioną kompozycją jest "Knights Of

Freedom". Brzmi jak jakiś zaginiony utwór

Iron Maiden?

"Knights of Freedom" to nasza pierwsza kompozycja

jeszcze z lat 90-tych, więc dla nas jest

Foto: Steel Fox

przyjaciół. Tutaj, w Brazylii, duże wytwórnie

pracowały bardziej nad ekstremalną muzyką,

więc naturalnym było poszukiwanie kogoś, kto

również chciał tego samego, co my. Nasz przyjaciel

przysłał nam kilka opcji wytwórni, które

mogłyby zainteresować się współpracą z nami.

Wymieniliśmy kilka wiadomości, a negocjacje

zaczęły się rozwijać w bardzo obiecujący sposób.

Jesteśmy bardzo zadowoleni z dotychczasowej

współpracy.

Czy coś się zmieniło po "Savagery"? Czy

udzielacie wielu wywiadów?

Tak, oczywiście. Przeprowadziliśmy wiele wywiadów

ze stacjami radiowymi, czasopismami i

zinami internetowymi. Tu, w Brazylii, nie ma

miejsca dla ciężkiej muzyki ogólnie dostępnych

stacjach radiowych, więc pojawialiśmy się głównie

w stacjach wirtualnych. Ale w Europie tak,

tutaj, a dziś jesteśmy bardzo dobrze reprezentowani

na całym świecie przez braci Kolesne i ich

zespół, Krisium. Z drugiej strony mamy wielkich

przedstawicieli heavy metalu, ale z wyjątkiem

Angry, zdecydowana większość to zespoły,

które żyją w podziemiu. Ale mamy tutaj doskonałe

zespoły, jako przykład przytaczam Dominusa

Praelii, który stanowi bardzo interesujący

tradycyjny styl. Jest tu też dość sporo fanów

takiego brzmienia.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Dziękuję za możliwość krótkiego przedstawienia

naszej kapeli. Mam nadzieję, że czytelnicy

to docenią. Wielkie uściski dla metalowców w

Polsce. Stay Metal!

Bartłomiej Kuczak

STEEL FOX

107


Heavy Metal nigdy nie był muzyką dla mas

Lubię od czasu do czasu, posłuchać bardzo melodyjnej muzyki heavy metalowej

z elementami power i progresywnego rocka. Właśnie znalazłem, a właściwie

dane mi było, poznać amerykański Sonic Prophecy. Ich trzeci album studyjny

"Savage Gods" łączy w sobie wyżej wspomniane elementy. Już sama okładka z bitwą

barbarzyńskich bogów, wzbudza zainteresowanie... Bo tam gdzie, jest zadyma,

musi się dziać muzycznie... I mój heavy metalowy nos mnie nie mylił. Rozmowa

wypadła niemal kurtuazyjnie, co świadczy również o dość poważnym traktowaniu

odbiorców i rozmówców, przez zespół. Budowanie wzajemnego szacunku,

nie wiem, jak dla kogo, dla mnie, jest wartością nadrzędną, w heavy metalowym

Świecie. Na moje pytania odpowiadało trzech, z pięciu muzyków Sonicznej Przepowiedni,

Shane Provstgaard (wokal), Darrin Goodman (gitara) i Matt LeFevre

(perkusja).

HMP: Witam. Z góry przepraszam za mój angielski.

Wydaliście właśnie nowy album, więc

jest okazja aby porozmawiać. Ponieważ, to

mój pierwszy kontakt z Waszą twórczością,

chciałbym zapytać, co oznacza nazwa "Sonic

Prophecy"? Skąd wziął się ten pomysł?

Shane Provstgaard: Jakub, najpierw chciałbym

ci podziękować za wywiad i możliwość bycia

wyróżnionym w Heavy Metal Pages! Kiedy dojrzeliśmy

do wyboru nazwy zespołu, wykopaliśmy

kilka pomysłów. Chcieliśmy, aby nazwa od

razu kojarzyła się z zespołem, grającym heavy

metal, a także poprzez stworzenie pewnego wizerunku,

dawała obraz tego, czego ludzie mogą

oczekiwać od naszej muzyki. Przede wszystkim

skojarzenia. To potężne wejście bębnów i gitar...

Na szczęście, pierwsze wrażenie szybko

mija, i zastępuje je epicki nastrój opowieści o

barbarzyńskich bogach.

Shane Provstgaard: Zdecydowanie chcieliśmy,

aby początkowy utwór tytułowy "Savage Gods"

był ciężki i wzbudzał poczucie lęku. To był dla

nas dość nietypowy utwór i na pewno łączy kilka

elementów z dziedziny oldschoolowego

heavy metalu, doom i thrashu. Na tym albumie

przyjęliśmy kilka założeń i skończyliśmy z tym,

co uważamy za dziesięć samodzielnych utworów,

które dobrze ze sobą współgrają jako album,

ale także zabierają słuchacza w różne

miejsca, lirycznie i muzycznie. Od hymnów,

muzyki, rzeczywistość jest taka, że heavy metal,

szczególnie taki, jak nasz, nie jest obecnie szczególnie

popularny. Rap, pop i przyjazna radiu

muzyka country, zdominowały scenę muzyczną

w Stanach. Większa część heavy metalu zeszła

do undergroundu. Co nie jest takie złe, bo

heavy metal nigdy, moim zdaniem, nie był muzyką

dla mas. Fani heavy metalu, w tym ja, wydają

się być bardzo entuzjastycznie nastawieni

do naszej muzyki. Przy czym zdecydowana większość

z nich kocha takie granie przez całe życie.

Pop i Rap tak naprawdę nie mają takich odniesień,

ponieważ jedni artyści się pojawiają, inni

znikają. To wszystko jest tam chwilowe. Jeśli

chodzi o Sonic Prophecy, nie powiedziałbym,

że jesteśmy sławni, ale stale poszerzamy krąg

naszej publiczności. Jesteśmy bardzo dumni z

tego, że mamy słuchaczy na całym Świecie, a

także w Stanach.

A ja naprawdę się cieszę, że są jeszcze zespoły,

które grają taki właśnie heavy metal, w którym

ważna jest melodia i dobry pomysł, na ciekawy

utwór . Czy w Stanach nadal modne są

te pseudo zespoły, uważające, że rytm jest najważniejszy

i wystarczy grać trzy akordy, na

siedmiu strunach? (Śmiech)... Mam na myśli

tzw. new metal? Szczerze, to w Polsce mało

kto tego chyba słucha.

Shane Provstgaard: Nie siedzę w nu metalu

osobiście, ale jako podgatunek wydaje się radzić

sobie całkiem dobrze w Stanach. Byłem

właśnie na festiwalu w Las Vegas, gdzie większość

zespołów to nu metal lub nowoczesne zespoły,

młodej generacji. Na tym festiwalu grali

również Judas Priest i Saxon i byłem bardzo

szczęśliwy, widząc ich dobrze odebranych przez

te same tłumy, które oglądały Five Finger

Death Punch i Hollywood Undead. Wydaje

się, że teraz w Stanach odradza się oldschoolowy

metal, co mnie bardzo cieszy!

Darrin Goodman: Ilość podgatunków metalu,

jest tak ogromna,że trudno je obecnie wszystkie

wymienić. Wygląda na to, że popularność tych

stylów pojawia się i znika, ale wydaje się, że nu

metal jest wciąż dość popularny. Od czasu do

czasu pojawiają się w tym gatunku nowe zespoły.

Lubię niektóre z nich,na przykład Mushroomhead

i Korn.

Matt LeFevre: Jest ich trochę(kapel heavy metalowych).

Jednak myślę, że stają się niestety

bardzo nieliczne. Wydaje mi się, że istnieje kilka

zespołów, które wykonały świetną robotę, łącząc

takie style metalu, które mogą się podobać

różnym fanom. Są tylko trochę trudniejsze do

znalezienia.

jesteśmy zespołem heavy metalowym i używamy

naszej muzyki, aby stworzyć dźwiękowe i

liryczne doznania dla naszych słuchaczy. Słowo

"Sonic" dotyczy tego, w jaki sposób nasze przesłanie

jest przekazywane, czyli za pośrednictwem

muzyki, a słowo "Prophecy", odnosi się

do elementów tematycznych, z którymi mamy

do czynienia w tekstach, a mianowicie wojen,

podbojów, tematów przygodowych i fantazji.

Nazwa Sonic Prophecy obejmuje wszystko,

czym jesteśmy i wszystko co mamy nadzieję jeszcze

stworzyć

Ciekawa muzyka. Choć przy pierwszych

dźwiękach przestraszyłem się, że będziecie

brzmieć, jak Slayer, skrzyżowany z Megadeth.

(Śmiech)... Sam początek płyty nasuwa takie

Foto: Sonic Prophecy

przez powolne ciężkie piosenki, po szybkie

utwory thrash/power. Uważamy, że to nasz najbardziej

eklektyczny i najlepszy album do tej

pory!

Stany Zjednoczone, to ogromny muzyczny tygiel,

od country, przez glam rock, po bardziej

ortodoksyjne gatunki heavy metalu. W Polsce

wielkim szacunkiem darzy się przede wszystkim

amerykańskie legendy thrash i death metalu.

A szkoda, bo wasz zespół mógłby być u

nas dość popularny. Niestety w zalewie nowych

płyt i ogromu muzyki, łatwo przegapić te

ciekawsze. Jak to wygląda w Stanach? Jesteście

u was znani?

Shane Provstgaard: Chociaż masz całkowitą

rację, że w Stanach Zjednoczonych jest dużo

Podoba mi się również, że zespoły, takie jak

wasz, przywiązują dużą uwagę, do dobrego

brzmienia. Bardzo klarowne bębny i blachy(

bardzo lubię dobre wygrywanie rytmu na blachach),

selektywne gitary, bas, i wokal, który

nawet w wysokich partiach, nigdzie nie zanika.

Przy jednoczesnym zachowaniu kontrastów

i ciężaru. Dużo zespołów o to nie dba.

Przez co wiele tracą same kompozycje. Gdzie

nagrywacie swoje albumy? Może trzeba Larsowi

U. Podpowiedzieć to studio? (Śmiech)

Darrin Goodman: Od czasu "Divine Act Of

War", wszystkie wokale są nagrywane w Studio

Nu (Mas Studio). Gitary i bas zostały nagrane

w moim studio, z wyjątkiem kilku podkładów

basowych zrobionych w Studio Nu

(Mas Studio). Bębny zostały nagrane w studiu

Matta (perkusisty). Potem wszystko zostało

zmiksowane przez Matta Hepwortha w Studio

Nu (Mas Studio). Naprawdę lubimy spędzać

sporo czasu, przy nagrywaniu płyty, aby

uzyskać dobry sound, który będzie się nam podobał.

108

SONIC PROPHECY


Shane Provstgaard: Dziękuję za komplement!

Tak jak powiedział Darrin, naprawdę włożyliśmy

wiele wysiłku w miks i produkcję naszej

muzyki. Ten album wymagał mroczniejszego,

cięższego brzmienia, więc usiedliśmy wraz z naszym

producentem Mattem Hepworthem i porozmawialiśmy

o tym, czego szukaliśmy, aby

uzyskać unikalne brzmienie dla tej płyty. Muszę

powiedzieć, że Matt przekroczył nasze

oczekiwania! Piękno pracy z profesjonalistą, takim

jak Matt Hepworth, polega na tym, że jest

nie tylko dobry w tym, co robi, ale także jest

wielkim fanem heavy metalu. Mogłem dać mu

odniesienie do konkretnego dźwięku, do którego

dążyłem i wiedział dokładnie, co mam na

myśli. Mówiąc szczerze, Matt jest szóstym

członkiem zespołu, ponieważ jest nieoceniony

w studiu. Opracował dla nas brzmienie, które

jest wyjątkowe, bo jest nasze.

Co według Was jest równie ważne w zespole,

oprócz samej muzyki? Image, scenografia na

koncertach, czy serce oddane pasji?

Darrin Goodman: Wierzę, że to cały pakiet.

Płyta musi brzmieć świetnie i mieć świetne

utwory. Występ na żywo musi być dobry i dawać

frajdę. To, jak wyglądasz na scenie, jest

równie ważne, a wydaje się być pomijane przez

wiele zespołów.

Matt LeFevre: Ważne jest, aby wyglądać "jak

zespół" i być profesjonalistą. Być autentycznym

publicznie i prywatnie. Jednak, moim zdaniem,

najważniejszymi składnikami są etyka pracy, talent,

pasja, cierpliwość, pokora. Traktowanie

wszystkich dookoła, z godnością oraz szacunkiem.

Shane Provstgaard: Na szczęście wszyscy się z

tym zgadzamy! Uważam, że muzyka jest najważniejsza,

ale występ na żywo powinien być

czymś niesamowitym i powinien przypominać

przedstawienie. Coś więcej niż czterech, czy pięciu

facetów, stojących w ubraniach, które udało

im się wyszperać rano z szuflady. Myślę, że sposób,

w jaki zespół się prezentuje, powinien być

częścią tego, co sprawia, że jest unikatowy. Charakterystyczny

sound zespołu, również powinien

być brany pod uwagę, gdy koncerty są dobrze

przemyślane. Dla mnie najlepsze show zawierają

razem, dźwięk, obraz i moc tego, czym

jest heavy metal.

Czy w USA, grając melodyjny metal, można

jeszcze zarabiać pieniądze, czy jest to tylko

pasja? Pytam, bo nagraliście już trzy duże albumy.

Darrin Goodman: Zarabianie pieniędzy w tym

biznesie staje się bardzo trudne. Wraz ze spadkiem

rekordowej sprzedaży i wzrostem popularności

streamingu, artyści otrzymują obecnie coraz

mniejszy kawałek tortu.

Shane Provstgaard: Tak jak powiedział Darrin,

obecnie bardzo trudno jest zarabiać na muzyce.

Touring jest również bardzo drogi. Trudno

jest czasem dotrzeć do miejsc, w których są

miłośnicy naszej muzyki. Usługi streamingowe,

które zyskują na popularności w dzisiejszych

czasach, umożliwiają płacenie za każdy odsłuch

muzyki, przysłowiowy ułamek grosza. To bardzo

utrudnia chociażby zwrot kosztów produkcji

albumu o wysokiej jakości. Mimo to, zawsze

pracujemy nad naszymi albumami, z prawdziwą

grafiką i produkcją, ale ma to więcej

wspólnego z dumą, jaką czerpiemy z tworzenia

naszej muzyki, niż zarabianiem pieniędzy. Dopóki

tworzymy muzykę, zawsze będziemy podchodzić

do tego z tej perspektywy. Bo czymże

byłaby muzyka, bez pasji?

Czy nowe zespoły mają jakiekolwiek szanse

przebicia się do mainstreamu? Wiem, że w

Ameryce prężnie działa też underground i to

nie tylko metalowy. Ale wiadomo, że każdy

zespół chciałby grać dla jak największej ilości

fanów.

Shane Provstgaard: Wiem, że dni gigantycznych

heavy metalowych zespołów, które wypełniają

stadiony i sprzedają miliony płyt, są już

za nami. Starsze zespoły, takie jak Metallica,

Judas Priest i Iron Maiden wciąż to robią, ale

myślę, że kiedy odejdą, nie będzie nowych, które

osiągną ten poziom. Branża nagraniowa od

bardzo dawna zajmuje się zaledwie utrzymywaniem

na powierzchni. A bez ich pieniędzy, jako

wsparcia zespołów na dużych trasach i bez solidnej

promocji sprzedaży muzyki, po prostu nie

ma możliwości wbicia się do głównego nurtu

rynku. Myślę, że nowsze zespoły, zwłaszcza grające

ten styl muzyczny, powinny się skupić na

pisaniu najlepszej muzyki, jaką tylko potrafią i

Foto: Sonic Prophecy

po prostu robić swoje. I choć chciałbym mieć

milionową publiczność, cieszę się, że jestem częścią

undergroundowej sceny heavy metal.

Jak dużo koncertujecie, czy zdarza się wam

grać koncerty na dużych scenach?

Darrin Goodman: To naprawdę zależy od tego,

co robimy. Kiedy piszemy i nagrywamy, nie

występujemy tak często, więc możemy skupić

się na płycie. Grywaliśmy już w klubach wielkości

małej dziury w ścianie jak i dużych salach

koncertowych, oraz lokalach średnich rozmiarów.

Shane Provstgaard: Mamy nadzieję zagrać

więcej koncertów w ramach trasy promocyjnej

"Savage Gods". Z pewnością ogłosimy wszelkie

nadchodzące daty koncertów, na naszej stronie

internetowej i w mediach społecznościowych,

gdy tylko zostaną ustalone.

Gdzie można was zobaczyć na żywo, bo chyba

do Europy jeszcze nie dotarliście?

Shane Provstgaard: Obecnie planujemy tylko

Stany i być może kilka gigów, w Kanadzie. Mogę

tylko powiedzieć, że bardzo chcielibyśmy odwiedzić

Europę! Któregoś dnia, mamy nadzieję,

że uda się nam tam dotrzeć. Mam nadzieję, że

raczej wcześniej, niż później!

Wasze okładki zdobią grafiki, tworzone w nowoczesnym

stylu, ale jednocześnie nawiązujące

do tego, co przedstawiały obrazy, na albumach

heavy metal, w latach 80 tych, wieku

dwudziestego. Jak powstają te ilustracje?

Czyj był pomysł, na obraz do "Savage Gods"?

Co było inspiracją?

Shane Provstgaard: Dziękujemy za ten komplement!

Nad grafikami do wszystkich trzech

naszych albumów, pracowaliśmy z Aldo Requena

z Hammerblaze Studios. Wyprodukował

on dla nas absolutnie niesamowite efekty wizualne!

Zwykle biorę pomysł, z tekstu utworu,

który piszemy i zaczynamy obmyślać zarys

obrazu, który następnie obszernie omawiamy z

Aldo. Jeśli chodzi o "Savage Gods", miałem ułożony

refren i tekst, do utworu tytułowego, już

po nagraniu naszego poprzedniego albumu,

"Apocalyptic Promenade". Darrin i ja omówiliśmy

to i zdecydowaliśmy, że "Savage Gods"

będzie tytułem naszej następnej płyty. Niedługo

potem skontaktowałem się z Aldo i opisałem

okładkę jako bój, między dawno zapomnianymi

bogami o prawo do rządzenia Ziemią. Spędziliśmy

kilka miesięcy, poznając różne bóstwa i w

efekcie dotarliśmy, do kilku bogów, z różnych

części świata. Wszyscy mieli jakieś ciemne lub

złowrogie cechy, które wykorzystaliśmy do efektu

finalnego dzieła sztuki. Aldo tak naprawdę

wyciągnął wszystkie te przesłanki i scalił w jeden

obraz. Nie moglibyśmy być bardziej zadowoleni

z rezultatów!

Co sądzicie o zespole Savatage? Bo w mojej

opinii, gracie muzykę stylistycznie pokrewną

temu, co robi Savatage. Nie ma tu miejsca na

niepotrzebny hałas, za to wszystko jest dokładnie

przemyślane i zagrane.

Darrin Goodman: Mocno siedziałem w Savatage,

gdy byłem młodszy. Miałem szczęście zobaczyć

ich w oryginalnym składzie w późnych

latach 80-tych.

Shane Provstgaard: Savatage również na

mnie wywarł duży wpływ. Nigdy ich nie zobaczyłem

na żywo, ale ich muzyka była i nadal

jest, ważną częścią, mojego muzycznej podstawy

i codziennej playlisty.

Przez to, że płyta jest tak zróżnicowana kompozycyjnie,

nie można się od niej oderwać. Słuchając

po raz kolejny, za każdym razem odkrywa

się coś nowego. Słuchacie rocka progresywnego?

Darrin Goodman: Ja osobiście nie słucham za

dużo progresji. Od czasu do czasu, zespoły takie

jak Circus Maximus i Symphony X. Słucham

dużo różnorodnej muzyki, innej niż metal, która,

jak sądzę, pomaga mi w pisaniu.

Matt LeFevre: Uwielbiam rock progresywny!

W moich playlistach nieustannie miksuję takie

SONIC PROPHECY

109


zespoły jak Symphony X, Dream Theater,

Circus Maximus, Andromeda, Cynic, Opeth

i Haken. Uwielbiam chłonąć ich muzykalność.

To napędza mnie do pracy i bycia lepszym muzykiem.

Wyzwaniem dla mnie jest pisanie

moich partii perkusyjnych, w taki sposób, abym

mógł oddać hołd tym inspiracjom, jednocześnie

nie wybijać się ponad rdzeń utworu i riffowe

partie, z których jesteśmy znani.

Shane Provstgaard: Tak jak Darrin, nie słucham

za dużo, nowszego progresywnego rocka.

Jednakże słucham całego hard rocka i progresywnego

rocka z lat 70-tych. Zespoły takie jak

Rush, Styx i Kansas często znajdują się na mojej

liście odtwarzania. Od czasu do czasu słucham

też Symphony X i Opeth. Podobnie jak

Darrin, słucham dużo różnej muzyki i myślę,

Foto: Ascendant

że te wpływy odbijają się w naszym stylu tworzenia.

Ja nie jestem entuzjastą wysokich rejestrów w

śpiewaniu, ale Shane świetnie tu pasuje. Gość

robi naprawdę dobrą robotę. W USA jest jeszcze

kilku takich wokalistów, których lubię.

A jak Shane daje sobie radę z trudnymi partiami

na żywo?

Shane Provstgaard: Dziękuję Jakub! Podchodzę

do wokalnych części każdego utworu, jako

kolejnej warstwy ogólnej historii, którą opowiada

muzyka. Staram się ożywić historię tekstów

w sposób, który tworzy przeżycia, dla słuchacza.

Czasami naprawdę muszę się nagimnastykować

i popracować nad dopasowaniem artykulacji

i tekstu, aby je połączyć. Mogę powiedzieć,

że nigdy nie używam "magii studyjnej",

aby uzyskać efekt, którego nie potrafiłbym odtworzyć

na koncercie. Kluczem do mojego występu

na żywo, jest ułożenie setlisty w taki sposób,

aby istniały "spoczynkowe" okresy, przy

mniej wymagających wokalnie utworach, pomiędzy

tymi trudniejszymi . W ten sposób głos

jest wciąż rozgrzany, ale odpowiednio wypoczęty,

gdy trzeba zaśpiewać naprawdę wymagające

utwory, takie jak "Iron Clad Heart" i "Unholy

Blood". Mam też stały odpoczynek, rozgrzewkę

i praktykę rutyny. Utrzymuję mój głos w formie,

także dzięki dość sztywnej diecie i zdrowemu,

ogólnemu stylowi życia.

Kim są tytułowi Bogowie? O co toczy się walka?

Shane Provstgaard: Wybraliśmy kilku dość

nieznanych bogów i takich bardzo znanych, z

różnych kultur, w tym Thora, Sobka, Anatsu,

Mikaboshi, Anubisa, Damballi, Ereshkigala,

Erlika, Jormunganda, Mahakali, Miclantecuhtli,

Minotaura, Mormo, Naraen-Kengo,

Orcus, Petra, Tuchulcha i Yum-Kimil. Walczą

o panowanie nad ziemią i jej mieszkańcami.

To totalna walka na śmierć, z płonącym Światem,

pochłoniętym gorączką bitwy.

Foto: Sonic Prophecy

Czy Wasze teksty mają jakieś szczególne

znaczenie? Czy interpretację pozostawiacie

słuchaczowi?

Shane Provstgaard: W tekstach ukryte są pewne

głębsze znaczenia. Ogólnie lubię pozostawić

słuchaczowi interpretację utworów, w oparciu

o ich własne doświadczenia i spostrzeżenia. Prawdę

powiedziawszy, jedynie tytułowy utwór,

zdecydowanie nawiązuje do zmagań o władzę i

megalomańskich przywódców, którzy obecnie

kierują Światem.

Jednym z moich faworytów na albumie, jest

utwór "Walk Trough the Fire". Wspaniale

wkomponowane w całość pianino, które nadaje

mu jeszcze mocy... Co sądzicie o muzyce poważnej?

Wolf Hoffmann (gitarzysta Accept)

wskazuje na wyraźny związek muzyki klasycznej

i heavy metalu. Tak po prawdzie, dzięki

niemu wiem dziś, kto to jest Beethoven, Vivaldi,

Wagner.

Darrin Goodman: Kiedy byłem dorastającym

dzieckiem, słuchałem muzyki klasycznej, która

była u nas wszechobecna dzięki moim rodzicom.

Klasyka ma na mnie duży wpływ.

Shane Provstgaard: Ten utwór jest też jednym

z moich ulubionych! Słucham muzyki klasycznej

i zawsze uwielbiałem połączenie heavy

metalu z muzyką klasyczną. Dla mnie oba style

są wyjątkowo mocne i zostały stworzone, aby

się uzupełniać. To zabawne, że wymieniłeś

Wolfa Hoffmanna, który jest jednym z moich

ulubionych gitarzystów, jednego z moich ulubionych

zespołów, a jego symfoniczny album

"Headbangers Symphony" jest fantastyczny!

Sonic Prophecy zawsze dążyło do wykorzystania

klasycznych elementów, gdy pasują do danego

utworu. Do "Walk Through the Fire", zdecydowanie

to pasowało!

O każdym utworze z "Savage Gods" mógłbym

w zasadzie coś napisać... ale skupię się na tych

najbardziej mi grających w uszach. "A Prayer

Before Battle" zaczyna się głosem rogu i ciekawym

riffem, w środku zwalnia gitarą akustyczną,

świetnymi bębnami, by potem znowu

przyśpieszyć. Te chórki nadają mu nordycko

bitewny klimat. Odin, Valhalla... Kolejny diament

muzyczny. Nie wiem, czy się zgodzicie...

ale myślę, że Ross the Boss, lub Manowar,

mogą wam pozazdrościć.

Shane Provstgaard: Uwielbiam sposób, w jaki

ta piosenka porusza się pomiędzy ryczącymi gitarami,

wokalem i perkusją, a następnie wpada

w dramatyczną modlitwę w środku, tylko po to,

by wściekle wrócić do solówki. Jest to z pewnością

jedna z moich ulubionych piosenek do zaśpiewania

i uwielbiam to co na gitarze zrobił

Darrin w tym utworze. Kiedy usiedliśmy, aby

napisać "Modlitwę przed Bitwą", chcieliśmy uchwycić

dramaturgię i chwałę wielkich hymnów

metalowych wojowników, z przeszłości, dodać

swój własny styl i nieco unowocześnić brzmienie.

Nasze inspiracje są z dumą tutaj prezentowane,

ponieważ składamy im hołd tym utworem.

Bycie wymienianym jednym tchem z Ross

the Boss i Manowar, jest ogromnym komplementem

i jesteśmy zaszczyceni, że dokonałeś

takiego porównania.

Z kolei "Iron Clad Heart " z mocnym nabiciem

bębnów (ten pogłos werbla), jest chyba najszybszą

kompozycją na albumie, również bardzo

mi się podoba. I znowu uwaga do Manowar

i Rossa... Chłopaki, posłuchajcie Sonic Prophecy!!!

Matt LeFevre: "Iron Clad Heart" jest dla mnie

również wyjątkowy. Dziękuję za komplementy

odnośnie mojego bębnienia i brzmienia! Ta piosenka

jest wyjątkowa, ponieważ zabraliśmy się

do jej napisania z bardzo nietypowym podejściem.

Shane podczas rozmowy o postępach

prac nad pisaniem, powiedział, że potrzebujemy

na album utworu o szybszym tempie. Podjąłem

więc wyzwanie i poszedłem popracować nad zestawem

perkusyjnym i sprzętem do nagrywania

w domu. Właściwie to napisałem całą piosenkę

od początku do końca, w ciągu zaledwie kilku

godzin, sformowaną na album, jako partie perkusji.

Na tym fundamencie zbudowaliśmy tę

piosenkę. Zaczęło się od początkowych rytmów

otwierających, które inspirowane były "Temple

of Shadows" Angry, a reszta się naturalnie z tego

rozwinęła. Kiedy skończyłem, wysłałem ścieżki

bębnów do Darrina. Jeśli pamiętam, później

powiedział mi przez telefon, że słuchanie takich

utworów perkusyjnych, tak jak zostały pierwotnie

nagrane, sprawiło, że riffowe pomysły płynęły

jak szalone ! Unikalna natura, surowa moc,

progresywne elementy, jednoczące hymny i bijące

rytmy sprawiają, że jest to jedna z moich

ulubionych (i najbardziej budzących lęk) piosenek,

do grania na żywo!

Shane Provstgaard: Matt jest absolutnym potworem

w tym utworze! Jedne z moich ulubionych

bębnów na naszych albumach ! Ten utwór

jest taką mocną odsłoną zespołu i jest naszym

ulubionym do grania na żywo. Jest to wyjątkowa

piosenka dla nas i odkrywa taki aspekt zespołu,

którego tak naprawdę nie odkryliśmy do

tej pory, ale mamy nadzieję, że zrobimy jeszcze

coś podobnego w przyszłości!

Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia gdzieś

na trasie.

Shane Provstgaard: Dziękujemy Jakub! To była

przyjemność, doceniamy was, Heavy Metal

Pages i wszystkich waszych czytelników za to,

że jesteśmy częścią waszego wspaniałego magazynu!

Jakub Czarnecki

110

SONIC PROPHECY


HMP: W 2007r. wraz z Jornem Viggo Lofstadem

stworzyłaś hardrockowy duet muzyczny

Northward. Jak doszło do powstania tego projektu?

Floor Jansen: Byłam wówczas od dziesięciu lat

wokalistką After Forever i wiedzieliśmy, że w

2008r. zespół będzie miał rok przerwy. Chciałam

wykorzystać ten czas, aby poeksperymentować

trochę z innymi gatunkami muzycznymi

i pomyślałam, że fajnie byłoby stworzyć album

rockowy. Właśnie taką myśl miałam w głowie,

kiedy spotkałam Jorna Viggo na Progpower

USA Festival. Chociaż głównym tematem imprezy

był prog, w ramach All Star Jam graliśmy

wiele różnych coverów. Mogłam wtedy zobaczyć,

jak wszechstronny jest on jako gitarzysta.

Ponadto na scenie wytworzyła się między nami

dobra chemia. Po koncercie zapytałam go, czy

byłby zainteresowany zrealizowaniem ze mną

albumu. Zgodził się wspólnie do tego przysiąść,

aby zobaczyć, co z tego wyniknie. Kiedy okazało

się, że nam wychodzi, napisaliśmy wspólnie

całą płytę.

Zawędrowałam na północ

Northward to hardrockowy projekt muzyczny stworzony przez wokalistkę

Nightwish Floor Jansen i gitarzystę Pagan's Mind Jorna Viggo Lofstada.

Chociaż Floor i Jorn Viggo nawiązali współpracę w 2007r. i już rok później mieli

napisany cały album, z powodu licznych muzycznych obowiązków mógł on ujrzeć

światło dzienne dopiero po dziesięciu latach. Płyta "Northward", którą promują

single "While Love Died" i "Get What You Give", ukaże się 19 października 2018r.

nakładem wytwórni Nuclear Blast. W specjalnym wywiadzie dla Heavy Metal Pages

Floor Jansen opowiada o kulisach powstawania projektu, swoich muzycznych

inspiracjach, doświadczeniach z polskimi fanami i planach na przyszłość.

ReVamp bardziej ukształtował mnie w tym kierunku

niż Nightwish, chociaż rzeczywiście w

Nightwish mogłam stosować różne style śpiewania.

Mogłam używać dźwięków wypracowanych

w różnych okresach kariery w zależności

od tego, czego dana piosenka potrzebowała. W

pełni się jednak z tobą zgadzam, że wspaniale

było nagrać ten album w 2017r., a nie w 2008r.,

bo czuję, że teraz wykonałam dużo lepszą robotę

niż zrobiłabym to dziesięć lat temu.

Skąd pomysł na nazwę grupy Northward?

Czy ma ona związek z Twoją fascynacją Europą

Północną?

Jak mogłabyś opisać swoje główne wpływy i

źródła inspiracji przy tworzeniu krążka? Możemy

w nim zauważyć nawiązania do stylu

Skunk Anansie czy Foo Fighters.

Oczywiście, ale przy pracy nad płytą słuchaliśmy

rocka z różnych okresów. Niektóre z tych

wpływów są bardziej oczywiste, jak Foo Fighters

i Skunk Anansie, ale czerpałam też inspirację

np. z Alter Brigde. Jorn Viggo zainspirował

się z kolei takimi grupami jak Led

Zeppelin czy Deep Purple. Można wymieniać

dużo grup, niektóre już zapomniałam, bo to

wszystko działo się 10 lat temu. Słuchaliśmy

bardzo wielu utworów, których wpływy objawiały

się na różnych etapach pracy nad albumem.

Dlatego też jest on tak różnorodny stylistycznie.

W "Drifting Islands" możemy usłyszeć Cię w

duecie z Twoją młodszą siostrą Irene. Często

zdarza wam się wspólnie śpiewać, np. w czasie

rodzinnych spotkań?

Nieszczególnie, ale kilka razy miałyśmy okazję

śpiewać razem na żywo. Nigdy jednak nie zrealizowałyśmy

wspólnie żadnego albumu. Wielu

ludzi z całego świata przez lata życzyło sobie

usłyszeć nas wspólnie na płycie. Słyszeli nas razem

na koncertach czy na DVD, ale nigdy na

studyjnym albumie. Kiedy więc zastanawialiśmy

się nad tym, kto byłby najlepszym duetem

do "Drifting Islands", wybraliśmy moją siostrę.

Album był już napisany w 2008r., ale dopiero

po dziesięciu latach udało wam się go nagrać i

wydać. Czy w międzyczasie wprowadziliście

jakieś zmiany do stworzonych utworów?

Właściwie to nie. Przerwa w działalności After

Forever ostatecznie przerodziła się w rozpad

grupy i głównie z tego powodu nie mogliśmy w

tym czasie kontynuować projektu. Mieliśmy już

wówczas napisane wszystkie kawałki, a nawet

nagrane partie perkusji. Kiedy więc w 2016r.

znów nawiązałam kontakt z Jornem Viggo,

wiedząc, że będę miała przerwę z Nightwish w

2017r., przejrzeliśmy po prostu naszą muzykę,

aby zobaczyć, czy nadal jest świeża i dobrze

brzmi. Nie mieliśmy już wystarczająco dużo

czasu na pisanie, tylko na drobne poprawki i

wydanie krążka. Na szczęście ta muzyka nadal

brzmiała dobrze. Oczywiście nanieśliśmy jakieś

drobne zmiany, pewne rzeczy zresztą naturalnie

rodziły się przy nagraniach. Właściwie tylko jeden

utwór zyskał nowy wokal i melodię, a jeden

tekst został napisany na nowo. Resztę mogliśmy

użyć w takiej formie jak była, nawet nagraną już

perkusję.

W ciągu tych dziesięciu lat dołączyłaś do

Nightwish, a na koncertach pokazujesz, że jesteś

naprawdę wszechstronnie uzdolniona wokalnie.

Czujesz dużą ewolucję w swoim głosie

i jego mocy przez ten czas?

Tak. Nie wiem, czy z powodu Nightwish, ale

na pewno też ma to znaczenie. Chciałam zrealizować

rockowy album, ponieważ już wcześniej

zaczęłam eksperymentować z rockiem w After

Forever. Potem, kiedy założyłam ReVamp, zaczęłam

częściej stosować surowy i szorstki wokal,

dochodzący nawet do growlu. Myślę, że to

Foto: Northward

Northward dosłownie znaczy "iść na północ".

To określenie wydało mi się bardzo przyjemne.

Jorn Viggo jest z Norwegii, więc kiedy zaczęłam

z nim pracować, podróżowałam do Norwegii

niemal co miesiąc. Kilka lat później dołączyłam

do fińskiej grupy, a w czasie trasy koncertowej

Nightwish poznałam mojego męża,

który jest Szwedem. Teraz mieszkamy razem w

Szwecji, więc można powiedzieć, że zawędrowałam

na północ. Wspólnie zresztą stwierdziliśmy,

że słowo związane z północą będzie do nas

pasować. Ta nazwa nie ma jednak związku z tematyką

naszych utworów, po prostu ma dla nas

osobiste znaczenie.

Album promują utwory "While Love Died" i

"Get What You Give". Czy uznaliście, że to

właśnie te piosenki są najbardziej reprezentatywne

z płyty?

Z reguły przy doborze singli chciałbyś, aby to

były najbardziej reprezentatywne piosenki.

Kiedy tworzysz zróżnicowany stylistycznie album,

ten wybór może być utrudniony. Pierwszy

utwór na płycie i zarazem pierwszy singiel, czyli

"While Love Died", najbardziej obrazuje nasze

brzmienie, ale oczywiście nie pokazuje wszystkiego.

Dlatego cieszę się, że mogłam też wydać

"Get What You Give" jako swego rodzaju uzupełnienie.

Mamy też w planach trzeci singiel.

Nie ukrywam, że ten dobór wiąże się trochę z

moim osobistym gustem.

Czy Northward jest jedynie projektem

studyjnym, czy macie w planach jakieś koncerty

promujące płytę?

NORTHWARD 111


Nie, na razie pozostanie on tylko projektem

studyjnym. Jestem obecnie w trakcie trasy koncertowej

z Nightwish, w przyszłym roku pracujemy

nad nowym albumem, a potem ruszamy

na kolejne koncerty. Aby stworzyć pełną kapelę

(na razie jest nas dwoje), potrzebujemy więcej

muzyków i ekipy, która wszystko zorganizuje.

Przy koncertach jest naprawdę dużo pracy - po

prostu nie mam na to czasu.

Może chociaż jeden lub dwa koncerty?

Nawet na jeden czy dwa specjalne koncerty potrzebujesz

kapeli, ekipy organizacyjnej i kogoś,

kto te koncerty zabukuje.

Wiem, że pracowałaś jako nauczycielka śpiewu.

Masz jakieś specjalne techniki czy zasady,

które wykorzystujesz przy śpiewaniu?

Tak, oczywiście. Uczyłam się śpiewu przez ponad

sześć lat i sama uczę od 2003 r. Nie podążam

za tylko jedną metodą wokalną, ale jeśli

miałabym wskazać najbardziej skuteczną we

współczesnym śpiewie, to byłaby to metoda

duńskiej nauczycielki Cathrine Sadolin zwana

kompletną techniką wokalną (ang. complete

Foto: Northward

vocal method). Indywidualną kwestią pozostaje

jednak, czy ta technika zadziała, czy nie. Tak

więc cieszę się, że w swoim życiu mogłam uczyć

się różnych metod i technik. Głos jest nie tylko

instrumentem, ale i pracą mięśni, więc generalnie

cały czas muszę być w dobrej formie. Ten

instrument stale mi towarzyszy, więc muszę

uważać na to, co z nim robię. Mimo że mam

bardzo silny głos i nie mam z nim wielu problemów,

nie można wszystkiemu zapobiec. Dobre

jedzenie, dobry sen, wewnętrzne szczęście i

ćwiczenia głosowe - muszę o tym wszystkim pamiętać.

W Nightwish, a teraz w Northward śpiewasz

różnego rodzaju utwory. Czujesz się bardziej

komfortowo w śpiewaniu ballad czy hardrockowych

kawałków?

Nie mam co do tego żadnych szczególnych preferencji.

Czasem ballada może być bardzo trudna,

a czasem rock może iść bardzo łatwo, ale

może być też odwrotnie. Bardzo cieszę się, że

mogę używać mojego głosu w różny sposób i

czuję, że wypracowałam swój własny styl. Mogę

być Floor niezależnie od tego, czym się muzycznie

zajmuję. Żeby mieć taki komfort potrzeba

wieloletniego doświadczenia. Technika nie ma

tu większego znaczenia, ale cieszę się, że ją też

mam wypracowaną.

A jak określiłabyś swoją osobowość - delikatna

jak ballada czy ostra jak rockowe kawałki?

Myślę, że jestem silną kobietą, ale z delikatnym

sercem (śmiech).

W listopadzie 2018 r. wraz z Nightwish zawitacie

do Polski w ramach Decades Tour. Nie

jest to Twój pierwszy występ w naszym kraju.

Masz jakieś szczególne wspomnienia związane

z polskimi fanami?

Polscy fani są bardzo głośni i bardzo cieszą się,

że do nich przyjeżdżasz. W Polsce jest zupełnie

inna energia na koncertach. Czułam ją podczas

trasy z Nightwish i kilkakrotnie towarzysząc

mężowi w czasie polskich koncertów Sabatonu.

To prawdziwe szaleństwo w pozytywnym tego

słowa znaczeniu. Oni naprawdę rozumieją tę

muzykę, cieszą się nią i podchodzą do niej z

pasją. Nie mogę się już doczekać występu w

Polsce i mam nadzieję, że znów pokażemy

wspaniałe show, bo poprzednio mieliśmy tu

wielką frajdę.

A masz jakąś piosenkę Nightwish, której jeszcze

nie zaśpiewałaś z zespołem, a bardzo

byś chciała?

Chyba nie. Szczerze mówiąc, w czasie ostatnich

dwóch tras koncertowych przebrnęliśmy przez

tyle utworów, że moja lista życzeń jest już w zasadzie

spełniona. Żadna piosenka nie przychodzi

mi obecnie do głowy. Wszystko, co najbardziej

chciałam zaśpiewać, już zaśpiewałam.

W 2013r. razem z pierwszą wokalistką grupy

Tarją zaśpiewałaś "Over the Hills and Far

Away", cover Gary'ego Moore'a nagrany

przez Nightwish w 2001r. Jak wspominasz

wspólny występ z jedną z Twoich poprzedniczek

w zespole?

To było bardzo miłe doświadczenie i cieszę się,

że dostałam od niej zaproszenie. Przy okazji był

to ważny komunikat dla fanów z całego świata,

że lubimy się nawzajem i możemy tworzyć

wspólnie piosenki. Historia Tarji z Nightwish

nie ma na tę relację żadnego wpływu. Chociaż

sama jestem teraz wokalistką grupy, nie ma

między nami żadnej rywalizacji. Jesteśmy po

prostu dwiema dziewczynami, które świetnie

bawią się na scenie (śmiech).

Wielu fanów Nightwish marzy, by kiedyś

usłyszeć wspólnie na scenie wszystkie trzy

wokalistki, ale to raczej niemożliwe…

Nie sądzę, by kiedykolwiek to się wydarzyło

(śmiech).

W styczniu 2018r. wystawiłaś swoje sceniczne

buty na aukcję w ramach odbywającej się w

Polsce Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.

Jak dowiedziałaś się o tej inicjatywie i

stałaś się jej częścią?

To odbyło się za pośrednictwem polskiego fanklubu

Sabatonu, być może wspólnie z fanklubem

Nightwish, już nie pamiętam. Mój mąż

Hannes przygotował kilka rzeczy na aukcję i

zapytał mnie, czy mam coś, co chciałabym wystawić.

Tak nawiązała się ta współpraca.

Miałaś szansę podróżować po całym świecie z

After Forever, ReVamp, a teraz z Nightwish.

Udało Ci się znaleźć swój "raj na ziemi", ulubione

miejsce?

Tak - mój dom w Szwecji! (śmiech) Kiedy

gdzieś długo podróżujesz, wspaniale jest potem

wrócić do domu. Tak więc, jeśli miałabym wy-

112

NORTHWARD


brać ulubione miejsce, to zdecydowanie jest to

mój dom z moją rodziną.

Jesteś szczęśliwą żoną i matką, a przy tym

cały czas podróżujesz z Nightwish i do tego

jeszcze pracowałaś nad projektem Northward.

Jak organizujesz swój czas - masz jakieś

szczególne sposoby?

Tak, po prostu robię, co do mnie należy.

Oczywiście wszystko wymaga starannego planowania,

ale jest to wykonalne. Nightwish nie jest

kapelą, która strasznie dużo podróżuje.

Owszem sporo gramy, ale mamy też dużo wolnego

czasu dla siebie. Kiedy podczas przerw w

trasie mogę przez chwilę pobyć w domu, nie

muszę robić w nim zbyt wiele, więc sporo czasu

poświęcam rodzinie i innym projektom. Muszę

jednak przyznać, że album "Northward" miał

zostać całkowicie skończony w zeszłym roku.

To że w 2018r. nadal nad nim pracowałam pokazuje,

że możesz wiele zaplanować, ale nie

jesteś w stanie zaplanować wszystkiego. Niestety

zazębiło się to z trasą koncertową Nightwish,

ale na szczęście udało się to pogodzić.

W takim razie cieszę się, że znalazłaś czas na

wywiady i mam zaszczyt rozmawiać z Tobą

na temat projektu.

(Śmiech), dziękuję! Cieszę się, że mogę rozmawiać

o Northward. Mam dziś akurat przyjemny

domowy dzień. Robię szalone rzeczy z

moją córką i z mężem, odpoczywam i pracuję w

ogródku, a teraz zajmuję się promowaniem projektu.

To dla mnie dobry balans. Pozytywne

reakcje na Northward bardzo mnie cieszą, bo

zupełnie różni się on od muzyki, którą dotychczas

wykonywałam.

Zabawne pytanie: Jaka był najdziwniejszy

sen, jaki kiedykolwiek miałaś?

Ostatnio śniło mi się, że śpiewałam i latałam w

tym samym czasie, jednocześnie rozmawiając z

foką. To było naprawdę dziwne! (śmiech)

Dla chcącego nic trudnego - można się technicznie

załatwić połączenie śpiewania z lataniem

w czasie trasy koncertowej.

Oczywiście! I jeszcze zabrać w trasę fokę, abym

miała z kim pogadać (śmiech).

Na scenie jesteś prawdziwym wulkanem energii.

Czy uprawiasz jakieś sporty?

Tak. Nie wiem, czy znasz coś takiego jak Les

Mills. Uczą tego w większości szkół fitness w

Europie, myślę, że w Polsce też. Ta technika pochodzi

z Nowej Zelandii. Polega na grupowych

lekcjach o nazwach body combat, body attack i

body pump. Przez lata praktykowałam to w

różnych szkołach fitness, ale w pewnym

momencie miałam już dosyć ludzi krzyczących

z podestu ludzi mówiących ci, co masz robić. Po

pewnym czasie odkryłam jednak aplikację tej

grupy, dzięki której mogę uprawiać te ćwiczenia

wszędzie. Jest to bardzo wygodne, ponieważ

często jestem w trasie. Ćwiczę więc w hotelowym

pokoju, na sali koncertowej, a nawet w

busie (śmiech). Używam różnego sprzętu w zależności

od sytuacji i dostępności. Taki trening

dobrze działa na ciało i umysł!

Jesteś posiadaczką dosyć sporej ilości tatuaży.

Mogłabyś powiedzieć nam coś więcej o ich

znaczeniu?

Wszystkie zostały wykonane przez tę samą

artystkę z Włoch, Silvię Pretto. Każdy z nich

ma indywidualne znaczenie, ale mam też jeden

tatuaż związany z Nightwish na stopie i kostce.

Reprezentuje on epokę "Endless Forms Most

Beautiful" w moim życiu - pracę na płytą, trasę

koncertową i związane z tym doświadczenia.

Ma dla mnie naprawdę symboliczne znaczenie.

Jest to specjalna pamiątka po moim pierwszym

albumie nagranym z Nightwish.

Jakie są Twoje plany na najbliższe miesiące i

lata?

W przyszłym roku będziemy nagrywać nową

płytę. Tuomas napisał już większą część albumu,

więc zaraz po zakończeniu trasy (z krótką

przerwą na odpoczynek) przystąpimy do nagrywania

demówek. Tak więc w 2020r. wracamy z

kolejnym krążkiem i nową międzynarodową

trasą koncertową.

Masz jeszcze w planach współpracę z innymi

Foto: Northward

artystami?

Na tę chwilę nie, ale 7 września 2018r. ukazał

się album amerykańskiego projektu Metal

Allegiance Mike'a Portnoya, Marka Menghi,

Davida Ellefsona i Alexa Skolnicka z moim

udziałem. To ich druga płyta zatytułowana

"Power Drunk Majesty". Poprosili mnie o

zaśpiewanie drugiej części tytułowego utworu.

Pierwszą część śpiewa wokalista Death Angel

Mark Osegueda, potem jest solo Joego Sa-triani,

a następnie wchodzę ja i śpiewam część,

którą sama napisałam do istniejącej już linii

melodycznej.

A czy jest jakaś wymarzona współpraca, którą

chcesz wcielić w życie?

Nie mam takiej (śmiech). W tym momencie tak

wiele się dzieje, że nie mam nawet czasu tworzyć

nowych marzeń. Mam jednak nadzieję, że

w końcu coś wymyślę (śmiech).

Marek Teler

NORTHWARD 113


Dać się ponieść muzyce

Aż dziesięć lat trzeba było czekać na następny album Into Eternity, ale

Amerykanie powracają z tarczą, proponując na "The Sirens" mocarny, urozmaicony

death metal w progresywnej odsłonie. W zespole nie śpiewa już Stu Block, chociaż

pojawia się gościnnie w dwóch utworach, zastąpiony przez Amandę Keirnan.

Gitarzysta Tim Roth przybliża wszystkie szczegóły mniejszych i większych zmian

w Into Eternity:

HMP: Poświęciliście na przygotowanie i stworzenie

"The Sirens" mnóstwo czasu, ale wygląda

na to, że czasem trzeba nieco się przyczaić,

odczekać i zebrać siły, by ponownie uderzyć

z pełną mocą, tak jak na tej właśnie płycie?

Tim Roth: Zgadza się. Musieliśmy pokonać

trochę przeszkód, ale zawsze staramy się myśleć

pozytywnie i wiemy, że nasza muzyka koniec

końców mówi sama za siebie. Dlatego też stworzenie

tego albumu zajęło nam tyle ile miało zająć,

jesteśmy więc bardzo podekscytowani tym,

że dzień wypuszczenia go w świat jest już tak

blisko!

Pewnie ukazałby się on znacznie szybciej, już

tak z sześć lat temu, gdyby nie zmiana na

ulubionych zespołów, więc byłem naprawdę

szczęśliwy. Na okładce naszej drugiej płyty miałem

na sobie nawet t-shirt z logo Iced Earth, jestem

ich fanem od długiego czasu. Stu ma talent,

cały czas słucham "Incorruptible" na replayu.

była bezkonkurencyjna?

Spotkaliśmy na swojej drodze dużo potencjalnych

wokalistów z niepowtarzalnym talentem,

ale z różnych powodów po prostu nie wychodziło.

Niektórzy pochodzili z Europy, ale ciężko

by nam było współpracować z kimś z drugiej

strony oceanu. Byłem zaskoczony tym, ilu

uzdolnionych ludzi oferowało nam swoje usługi.

Wokalistka definitywnie zmienia dynamikę zespołu,

ale myślę, że wszystko wyszło tak jak powinno,

a rezultat mówi sam za siebie. Amandzie

poszło świetnie!

To bardzo uniwersalna wokalistka, dzięki czemu

mogliście nieco poeksperymentować, pójść

czasem w mniej oczywistym kierunku?

Amanda ma szeroką gamę wokalną. Oprócz

świetnego vibrato umie też śpiewać anielskim

wręcz głosem, ale cały czas idziemy w tym samym

kierunku i nie spodziewam się żadnych

wielkich zmian w tej kwestii. Mamy partie akustyczne,

klawiszowe, symfoniczne i heavy metal,

wszystko w jednym, więc będziemy kontynuować

to co robimy obecnie.

114

stanowisku wokalisty Into Eternity?

Nie chodziło tylko o wokalistę, bo mieliśmy

więcej możliwości wypuszczenia kolejnego albumu.

Chodziło też o sprawy czysto biznesowe

i problemy osobiste, ale masz rację, dzięki

Amandzie daliśmy z siebie wszystko. Udało się,

i teraz możemy pozwolić naszym fanom posłuchać

tej płyty.

Pamiętasz swoją pierwszą reakcję na słowa

Stu: mam propozycję od Iced Earth, to dla

mnie ogromna szansa?

Tak, pamiętam, byłem bardzo szczęśliwy z tego

powodu. Po pierwsze, Stu to mój brat i świat zasługuje

na to, żeby usłyszeć jego wokal, bo zostanie

jedną z wielkich gwiazd heavy metalu.

Mało brakowało, a wybrałby inny zespół, a na

niedobór propozycji narzekać nie mógł, ale tak

czy siak wiedziałem, że będzie miał okazję śpiewać

z kimś sławnym. Nie spodziewałem się, że

będzie to Iced Earth, ale jest to jeden z moich

INTO ETERNITY

Foto: Into Eternity

Nie jest to jednak w pewnym sensie rozczarowujące,

że ktoś wyrabia sobie markę w twoim

zespole, po czym odchodzi do innej, znacznie

popularniejszej grupy? Jasne, takie sytuacje

mamy w życiu czy w biznesie/sporcie no

stop, ale jednak bywa też, że ktoś odmawia:

choćby John Bush Metallice, bo wolał grać z

dobrymi kumplami w Armored Saint?

Oczywiście, byłoby świetnie, gdyby Stu mógł

zostać, ale w momencie w którym odszedł zakończyliśmy

większość tras koncertowych, więc

to nic złego, że chciał rozwijać swoją karierę,

zwłaszcza w momencie, w którym miał okazję

taką jak dołączenie do Iced Earth. Wciąż jesteśmy

przyjaciółmi, a takiej możliwości nie

mógł odpuścić. Stu wybrał dobrze, a my wspieramy

jego wybór.

Na przestrzeni 2011-14 roku mieliście kilka

zmian składu, co pewnie też opóźniało prace

nad "The Sirens"?

Częściowo tak, ale to nie jedyny powód. Członkowie

zespołu mieli pewne problemy osobiste i

życiowe. Owszem, zmiany w składzie nie pomogły,

ale teraz jest znacznie lepiej, do tego od

2012 roku skład pozostał bez zmian.

Wokalistka za wokalistę - planowy zabieg,

chęć diametralnej zmiany muzycznego oblicza

grupy, czy też po prostu nie zgłosił się żaden

dobrze śpiewający facet, a Amanda Keirnan

"Sandstorm" i "Fukushima" publikowaliście

jako single jeszcze z udziałem Stu, ale były to

zbyt dobre utwory, by z nich rezygnować, stąd

ich nowe wersje na "The Sirens"?

Pierwszym utworem była "Fukushima", i to miał

być nasz pierwszy singiel, dopóki nie napisałem

"Sandstorm". Wtedy zdecydowaliśmy, że krótszy

i bardziej chwytliwy kawałek będzie lepszym

wyborem. Od tego momentu kontynuowaliśmy

pisanie, tworzyliśmy nowe tracki, i zamierzaliśmy

wydać je na jednym albumie. Czas

zaczął nam jednak uciekać, co wyjaśnia opóźnienie

między płytą a poprzedzającymi ją singlami.

Stu wziął jednak udział w nagraniu tej płyty

jako gość, co potwierdza, że rozstaliście się w

zgodzie?

Tak, jak mówiłem wcześniej, Stu jest dla nas jak

brat, jest więc mile widziany jako gość w każdym

kawałku, a to, że mógł gościnnie wystąpić

na aż dwóch na "The Sirens" było wspaniałe.

Pomógł nam też z demem na którym było kilka

jego utworów, napisał też pierwszy wers tekstu

do "Nowhere Near". Cały czas rozmawiamy i

widujemy się, bo mieszka dziesięć minut drogi

ode mnie.

Zaprosiliście też gitarzystę Glena Drovera -

uznałeś, że warto urozmaicić gitarowe partie

jeszcze bardziej, dodać im większego kolorytu?

To był pierwszy raz, gdy zaprosiliśmy kogoś na

gościnny występ. Mieliśmy całą masę szczęścia,

że Glen zgodził się zagrać dwie solówki w "Fingers

Of Psychosis". Myślę, że był to swoisty powiew

świeżości. Na pewno urozmaica to słuchanie

tej płyty. Ogromne dzięki dla Glena i wszystkich,

których gościliśmy na "The Sirens".


W przeszłości miewaliście już na płytach

długie utwory, choćby "Black Sea Of Agony",

ale tym razem na "The Sirens" aż roi się od

takich rozbudowanych kompozycji, bo jest ich

aż sześć - skąd decyzja pójścia w tym bardziej

progresywnym kierunku?

W przypadku tego albumu zdecydowaliśmy się

na nie edytowanie większości kawałków. Chodziło

po prostu o to, żeby te utwory same się

płynnie rozwijały, zamiast zmieniania ich struktury.

Musieliśmy oczywiście tu i ówdzie poprawić

kilka rzeczy, żeby utwory były epickie, ale

dać się ponieść muzyce było ogromną przyjemnością,

więc po prostu dodawaliśmy tyle ile

chcieliśmy. W przeszłości otrzymaliśmy kilka

recenzji dotyczących dwóch pierwszych płyt,

które narzekały na brak długich, epickich utworów,

co poprawiliśmy na naszej trzeciej płycie

"Black Sea Of Agony". Recenzenci rzucili nam

wyzwanie, a my zdołaliśmy mu sprostać. Niemniej

jednak myślę, że miejscami nas poniosło i

przy następnym albumie musimy zastosować

pewną dozę umiaru.

Progresywny death metal - brzmi nieźle, jako

np. hasło na okładkowym stickerze, ale faktycznie

coś w tym jest, że z czasem i ze wzrostem

umiejętności proste naparzanie przestaje

satysfakcjonować, chce się czegoś więcej i

"The Sirens" jest tego efektem?

Melodic/progressive death metal jest dosyć trafnym

opisem stylu Into Eternity. Kategoryzacja

zespołów nigdy nie jest czymś łatwym, a z

nami musi być jeszcze trudniej. Ten album zawiera

też przecież świetną grę na gitarze akustycznej,

fortepianie oraz pełne rozmachu, symfoniczne

partie, więc nie można nas łatwo zaszufladkować,

gdyż nasze brzmienie jest bardzo

różnorodne. "The Sirens" jest, ogółem rzecz

biorąc, bardzo szybkie i agresywne, dużo tam

gry czysto technicznej, ale zwalniamy wtedy,

kiedy tylko możemy.

Z Century Media do M-Theory Audio: dla

wielu to degradacja, ale z drugiej strony nie

dość, że przez tych dziesięć lat sytuacja w muzycznym

biznesie zmieniła się diametralnie, to

do tego w niemieckiej firmie byliście zespołem

Foto: Into Eternity

jednym z wielu, gdy w M-Theory wygląda to

zupełnie inaczej?

Zgadza się, współpracowaliśmy z Century Media

przez lata, współpraca była świetna, dali

nam okazję do rozwoju poprzez rozgłos, który

zapewnił nam przypływ fanów, za co jesteśmy

bardzo wdzięczni. I ponownie masz rację, czasy

się zmieniły, teraz współpracujemy z M-Theory

Audio, dziękujemy im za to, że chcą wydać ten

krążek! Marco, właściciel naszej nowej wytwórni,

był też kierownikiem amerykańskiego oddziału

Century Media, więc znamy się od lat, co

spowodowało, że ten wybór był oczywisty.

W pewnym sensie stoicie teraz przed nie lada

wyzwaniem, bo musicie przypomnieć o sobie

dawnym fanom i pozyskać tych młodszych,

którzy zaczęli słuchać muzyki w tym okresie,

kiedy było o was cicho - to trudne, ale i też

bardzo motywujące do dalszej pracy, dawania

z siebie wszystkiego na koncertach?

Zgadza się, jest to wielkie wyzwanie, ale uważamy,

że nie mamy nic do stracenia. Graliśmy

już na całym świecie, jeździliśmy w trasy z naszymi

ulubionymi zespołami, takimi jak Symphony

X, Megadeth, Nevermore i Dream

Theater. Teraz chcemy wydawać albumy dla fanów

i jeździć w trasy kiedy to możliwe. To będzie

ekscytujący czas!

Będzie ich pewnie w sezonie jesiennym więcej,

a w przyszłym roku promocja "The Sirens"też

będzie pewnie trwać w najlepsze, aż do zakończenia

letnich festiwali?

Racja. Chcemy grać tam, gdzie się da. Festiwale

będą świetną opcją, więc nie możemy się doczekać

tego, co przyniesie przyszłość. Dzięki dla

wszystkich fanów za długotrwałe wsparcie!

Keep it Metal!

Wojciech Chamryk, Jakub Krawczyk,

Natalia Skorupa

Foto: Into Eternity

INTO ETERNITY 115


historii muzyki. Jak dotąd te metody działają

świetnie i nie zamierzamy tego zmieniać.

HMP: Shane, w Necrytis grasz na perkusji i

jednocześnie śpiewasz. Powiedz mi, to jakaś

przemyślana koncepcja czy może więcej w tym

przypadku?

Shane Wacaster: Czysty przypadek. W kilku

zespołach, w których występowałem wcześniej

zdarzało mi się robić chórki. Czasem zdarzało

mi się przejąć rolę głównego wokalisty, ale były

to naprawdę okazjonalne przypadki. Były to

głównie covery Van Halen albo Led Zeppelin.

Kiedy zakładałem zespół Sue's Idol, stanowisko

wokalisty było zarezerwowane dla mnie,

gdyż to ja byłem autorem tekstów oraz wymyśliłem

większość linii melodycznych. Początkowo

chciałem zatrudnić jakiegoś wokalistę a samemu

skupić się na perkusji, ale ostatecznie nic

z tego nie wyszło. Wyrobiłem sobie jednak głos

na tyle, że byłem w stanie zaśpiewać na dwóch

albumach Sue's Idol. Uznałem, że mój wokal

jest na tyle dobry, bym zaczął szukać miejsca,

gdzie mogę zrobić z niego naprawdę dobry użytek.

To było jedną z przyczyn powstania Necrytis.

Pracuję ciągle nad swoim głosem i mam

świadomość, że przede mną naprawdę jeszcze

sporo pracy.

Słyszę muzykę w swojej głowie

Każdy zespół ma swój sposób tworzenia muzyki. U jednych najpierw powstaje

linia melodii, potem do tego pisze się tekst itd. Inni zaczynają zaś od tekstu.

Necrytis jest zespołem, który ma dość oryginalny sposób tworzenia swych

utworów. O tym sposobie pracy oraz nowym albumie "Dread En Ruin" dość dokładnie

opowiedział nam śpiewający perkusista Necrytis - Shane Wacaster.

Wspomniałeś o swoim drugim zespole Sue's

Idol. Mógłbyś coś więcej o tej kapeli opowiedzieć?

Sue's Idol powstał na przełomie lat 2012 i

2013. W czerwcu 2014r. nagraliśmy pierwszy

album ("Hypocrits And Mad Prophets" - przyp.

red.), drugi natomiast na początku roku 2016

("Six Sick Senses" - przyp. red.). Sue's Idol to

nawiązanie do słowa "suicidal". Zauważyłem, że

to słowo bardzo często występuje w moich tekstach,

tytułach piosenek itp. Co ciekawe, debiut

Necrytis ("Countersigns", 2017) miał być trzecim

albumem Sue's Idol wydanym przez

Crushing Notes Records. Kiedy już wszystko

zdawało się być dogadane, nasz gitarzysta zaczął

angażować się w wiele innych muzycznych

projektów. Z czasem niektóre z nich stały się

dla niego dużo bardziej priorytetowe niż Sue's

Idol. Sytuacja ta otworzyła drzwi Toby'emu

Knappowi i postanowiliśmy stworzyć osobny

projekt. Tak w wielkim skrócie powstał Necrytis.

Powiedz mi jak łączysz grę na perkusji i śpiewanie

podczas występów na żywo?

Może ciężko w to uwierzyć, ale nie zagraliśmy

jeszcze ani jednego koncertu. Ale jeżeli do tego

dojdzie, to zajmę się wokalem. Za bębnami siądzie

perkusista sesyjny. Utwory Necrytis są

zbyt skomplikowane, by je grać i śpiewać jednocześnie.

Może "Blood In The Well" albo "Heresiarch

Profane" jeszcze dałbym radę, ale na pewno

odpadłbym przy "Necrytis", "Praetorian X"

czy "Countersigns". Na dzień dzisiejszy raczej

nikt nam nie pozwoliłby zagrać dłużej niż te 30-

40 minut. W tym czasie moglibyśmy zagrać 4-5

utworów. W sumie dobre na początek.

Toby udzielał się w ogromnej liczbie zespołów

grających bardzo różne odmiany metalu. Czy

jego doświadczenie oddziałuje na twórczość

Necrytis?

Toby to profesjonalista, który bez trudu potrafi

się wstrzelić w różne muzyczne style. W naszych

utworach można znaleźć pewne wpływy

stylu grupy Ownward, dawnego zespoły Toby'

ego. Jak się dobrze wsłuchasz w naszą muzykę,

to zauważysz, że pewne riffy brzmią trochę

black metalowo (bo przez takie kapele Toby się

przewinął). Choćby wstęp do utworu "Blood In

The Well". Co ciekawe, Toby tworzy riffy do...

nagranych wcześniej wokali. Jest to całkowicie

niekonwencjonalne podejście do tworzenia

utworów. Szczerze mówiąc nie słyszałem o

żadnej innej kapeli, która pracuje w ten sposób.

Przynoszę mu nagrany wokal oraz perkusję

(gitary słyszę w swojej głowie), a on dorabia do

tego partie gitar. To co robi jest po prostu genialne!

Nie znam drugiego muzyka, który bazując

na samej perkusji i wokalu, potrafiłby

dorobić partie gitar, basu a czasem klawiszy.

Toby za parę lat powinien mieć swoje miejsce w

Znajdujecie czas na te wszystkie projekty?

Który z nich jest dla Was priorytetem?

Sue's Idol w tej chwili ma przerwę w działalności.

Ciężko mi powiedzieć ile ona może trwać. Co

więcej, nie wiem nawet czy w ogóle powrócę

jeszcze do tego projektu. Co do działalności

Toby'ego, to musisz wiedzieć, że to jest maniak,

który żyje muzyką i na to zawsze znajdzie czas

(śmiech). Chociaż niektóre jego zespoły, jak

Affrikor czy Waxen też zaprzestały działalności.

Ale wiele innych ciągle jest aktywnych i

każdym z nich Toby się realizuje. To bardzo

kreatywna osoba. Jeśli chodzi o mnie, to Necrytis

jest zdecydowanie numerem jeden. I uważam,

że gdybyśmy zaczęli grać koncerty, Toby

również zacząłby traktować Necrytis jako swój

priorytet. Ale do tego jeszcze daleka droga. Jak

zapewne zauważyłeś obaj narzucamy bardzo

szybkie tempo swojej pracy. Pierwszy album

Necrytis czyli "Countersigns" ukazał się we

wrześniu 2017r. "Dread En Ruin" natomiast

miał swoją premierę 29 czerwca 2018r. Zatem

dzieli je niecały rok. Niedawno wysłałem

Toby'emu szkice utworów na nasz trzeci album,

który, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z

planem, powinien ukazać się w marcu przyszłego

roku. Zobacz, trzy pełne albumy w ciągu

18 miesięcy. Ale przyznam Ci się, że w naszej

pracy nad muzyką nie oszczędzamy się. Potrafię

dzień w dzień pracować w studio po 16 godzin

i wcale nie sprawia to, że czuję się zmęczony. To

chyba lepsze niż praca przez trzy lata nad "pomysłami",

nieprawdaż?

Porozmawiajmy o Waszym ostatnim albumie

"Dread En Ruin". Co to za postacie, które

spoglądają na nas z okładki?

Kilka dodatkowych postaci zostało tam dodanych

do pierwotnej wersji. Jest to coś w rodzaju

szopki z alternatywnej rzeczywistości. Możemy

tam na przykład zobaczyć kozła koronującego

małego kosmitę na mesjasza. A może to dzieje

się w naszej rzeczywistości, gdzieś w lesie z dala

od ludzkich oczu...

Kto jest autorem tej grafiki?

Autorem jest francuski grafik Jean Paul Fournier.

Naprawdę fajny gość z wypaczonym poglądem

na świat. Dlatego idealnie się dogadujemy

(śmiech)! Wysłał mi oryginalną wersję, którą

wykonał wiele lat temu i powiedziałem mu,

że chcę ten projekt trochę podrasować, gdyż

pierwotnie grafika była czarno-biała i bardzo

ponura. Zgodził się bez większych obiekcji. Zrobił

milion okładek albumów i książek i został

Foto: Necrytis

116

NECRYTIS


wielokrotnie doceniony przez znawców. Poznaliśmy

się w sieci. Okazało się, że podzielamy

zainteresowania zjawiskami nadprzyrodzonymi

oraz spiskowymi teoriami świata.

Słuchając "Dread En Ruin" odnoszę wrażenie,

że czasem brzmicie bardzo surowo, czasem

podchodzicie pod styl NWOBHM, a czasem

uciekacie w bardzo progresywne rejony. Które

oblicze waszej muzyki jest Ci najbliższe?

Muzyka sama w sobie. Wszystko, co wymieniłeś

przecież nią jest. Mogę błędnie cytować

Jimmy'ego Page'a, ale to prawda. Jeśli przyjmiemy

tradycyjną formułę heavy metalu dla

konkretnego utworu, po prostu to robimy. Jeśli

utwór wymaga pójścia w progresywne rejony, to

pójdziemy tą drogą. Tak długo, jak nie stanie się

to powtarzalne i nudne. Martwiłem się, że "Call

Us Insanity" będzie nudne z powodu powtarzalnego

przejścia i wielokrotnie powtarzanego

refrenu na końcu. Zaskoczyło mnie, iż ludzie w

recenzjach i komentarzach na Internecie często

wspominają ten utwór jako najlepszy na płycie.

Natomiast dla mnie osobiście produkcja schodzi

na dalszy plan. Dziś jest wiele zespołów, których

muzyka charakteryzuje się najdoskonalszą

produkcją. Brzmią niesamowicie dzięki temu,

że ogromną ilość czasu i pieniędzy poświęcają

właśnie produkcji, ale... łatwo je zapomnieć.

Nowoczesna produkcja sterylizuje ich brzmienie

i pozbawia je osobowości. Tak wiele studiów

używa oprogramowania do reampingu, korekcji

wokalu i oprogramowania zastępującego bębny,

a oni wybierają te same dwa lub trzy dźwięki na

gitarę, bas i werbel, że wszystko zaczyna

brzmieć tak samo. Słyszałem wiele opowieści o

fanach rozczarowanych koncertem swojej ulubionej

kapeli, ponieważ zespół bez tej sterylnej

produkcji i nie brzmi tak dobrze. Chciałbym

uzyskać coś dokładnie przeciwnego. Świetnym

przykładem jest Motorhead. Jestem pewien, że

Lemmy mógł uzyskać najlepszą możliwą produkcję

na wielu swoich wydawnictwach, ale nigdy

tego nie zrobił. Gdy Motorhead grał na żywo,

fani szli tam z oczekiwaniem odtworzenia tego,

co mogą usłyszeć na albumach, ale niejednokrotnie

zamiast tego byli zaskoczeni, ponieważ

Motorhead na żywo był zawsze lepszy niż na

płycie. Było tak głośno i wyraźnie, że zastanawiałeś

się "dlaczego nie brzmią tak na swoich

albumach?". A potem zdajesz sobie sprawę, że

to wszystko było częścią ich planu. Ozdobniki,

przejścia, chórki muszą być chwytliwe i w zasięgu

fanów, żeby móc śpiewać, co jest dla mnie

idealne, ponieważ większość naszych fanów prawdopodobnie

śpiewa moje utwory lepiej ode

mnie (śmiech). Nasza formuła opiera się na

tym, czego lubimy słuchać. Jestem perkusistą,

ale nie chcę by był to instrument wiodący. Nie

chcę, żeby perkusja przyćmiła gitary, ponieważ

to one tworzą w dużej mierze dany utwór, więc

staram się trzymać przede wszystkim podstawowych

tonów, aby pozwolić piosenkom oddychać.

Kogo widzisz jako grupę docelową swojej

twórczości? Oldschoolowi metalowcy lub raczej

ludzie o otwartych umysłach i szerokich

muzycznych horyzontach słuchający bardziej

progresywnej muzyki.

Z zadowoleniem oświadczam, że jesteśmy

otwarci zarówno na jedną, jak i drugą grupę

odbiorców. Sercem jesteśmy oldschoolowymi

metalowcami. Nie piszemy muzyki progresywnej.

Cała ta progresja wychodzi sama podczas

tworzenia.

Kawałek "Blood In The Well" brzmi trochę jak

Iron Maiden z okresu "Killers".

Wiesz, Iron Maiden jest zespołem, którego słucha

wiele osób nawet nie będących fanami metalu.

Płytę "The Number Of

The Beast" pierwszy

raz usłyszałem,

gdy miałem

13 lat. Natępną

"Piece Of

Mind", gdy miałem

14. Przyznam

Ci się, że słuchając

tego albumu,

zawsze pomijałem

pierwszy utwór

"Where Eagles Dare".

Jak dla mnie

jest on zdecydowanie

za ciężki

(śmiech). Ale zgodzę

się z Tobą, że w naszej

produkcji słychać

zdecydowanie

inspiracje Maidenami

z okresu "Killers" i

debiutu. Cieszę się, że

to dostrzegasz, ponieważ

jak już powiedziałem,

jesteśmy olschoolowcami!

(śmiech).

Chwalicie się również,

że inspirujecie się również takim wykonawcami,

jak Queensryche, Fates Warning, a nawet

Jethro Tull. Co sprawiło, że kształtowanie się

Twojego gustu muzycznego poszło akurat w

tym kierunku?

Wszystko zaczęło się od klasycznego heavy.

Wielu młodych ludzi na początku fascynacji

metalem słucha Ozzy'ego, Judas Priest, Black

Sabbath oraz podobnych grup. Z czasem jednak

to nie wystarcza i apetyt rośnie. Wtedy można

sięgnąć po Helloween, Fates Warning i

podobnych rzeczy. Darzę takim samym szacunkiem

heavy metal, jak i rock/ metal progresywny.

Jako czternastolatek pierwszy raz usłyszałem

zespół Queensryche a konkretnie ich

"Deliverance". Było to coś innego, niż wszystko

czego słuchałem dotychczas. Następnym progresywnym

zespołem, który zrobił na mnie

ogromne wrażenie był Fates Warning. Zacząłem

od albumu "No Exit", następnie było "Pararells"

oraz "Perfect Symmetry". W progresywnym

graniu podoba mi się to, że jest tam wiele

połamanych struktur, przejść, powrotów do motywów,

o których słuchacz już zdążył zapomnieć.

I mimo to często zostawiają pewien niedosyt.

Natomiast struktura typowego kawałka

heavy metalowego to zwrotka/refren/solówka/

refren. Dla muzyków, którzy chcą się rozwijać

to trochę za mało.

Album kończy się trzynastominutową suitą

zatytułowaną "Heresiarch Profane". Skąd pomysł

na utwór tak rozbudowany i tak eksperymentalny

utwór?

Jak już wspomniałem, często słyszę muzykę w

swojej głowie. Nawet jak się kładę spać albo

wstaję rano. Nawet w takich sytuacjach muszę

je szybko nagrać, bo inaczej te pomysły się rozmyją

i nic z nich nie zostanie. Czasami budzę

się mając w głowie gotowy tekst. Bywa, że jest

on w formie często powtarzanej mantry. Dlatego

też zawsze trzymam notes i długopis przy

łóżku. To klawiszowe intro powstało w mojej

głowie na koniec ciężkiego dnia, gdy zasypiałem.

Chińskie cymbały oznaczają nadejście muzy,

która zabiera mnie w podróż przez moje sny

oraz koszmary. Jest to idealne zakończenie albumu,

gdyż odwołuje się do źródła naszej twórczości.

Skąd

bierzesz inspiracje do swoich

tekstów? Z książek, filmów, czy własnych

przemyśleń?

Głównie z własnego doświadczenia a przede

wszystkim ze snów. W drugiej kolejności jest

literatura. Na przykład utwór "Oddyssey Divine"

jest opisem mojego snu. Zobaczyłem tam postać

przypominającą anioła. Objęła mnie swoim

skrzydłem i wyruszyliśmy w kosmiczną podróż

biliony lat świetlnych od nas. Dryfowaliśmy w

przestrzeni i podążaliśmy w stronę słabo widocznego

fioletowego punktu. Postać ze snu powiedziała

mi, że ta fioletowa poświata to początek

czasu. Bardzo ciężko jest mi opisać uczucie,

które towarzyszyło mi, gdy się obudziłem,

ale nigdy wcześniej czegoś tak przyjemnego nie

doświadczyłem. "Call Us Insanity" napisałem

pod wpływem książki Anthony'ego Burgessa

pod tytułem "Rozpustne Nasienie". Pozwoliłem

sobie jednak na potraktowanie przewodniego

tematu trochę w oderwaniu od treści tej powieści.

Chodzi o kontrolę płodności przez rząd,

gdzie posiadanie więcej niż jednego dziecka jest

surowo karane. Grupa posłańców z innego wymiaru

ma jednak plan ocalenia ludzkości i zdradzenia

jej tajnych technologii. Ogólnie uwielbiam

fantasy, horrory, science fiction, okultyzm,

magię i podobne klimaty. Na następnej płycie

znajdzie się utwór inspiroiwany powieścią "Carrion

Comfort" Dana Simmonsa. Genialna

książka! Polecam.

Porównując "Dread En Ruin" z "Countersigns"

dostrzegasz spory postęp?

Zdecydowanie. "Countersigns" to concept album

skupiający się na tematyce życia po śmierci

i kwestii reinkarnacji oraz naszego wpływu na

to, co się dzieje po tym, jak umrzemy. Muzycznie

był to album znacznie prostszy. "Dread

En Ruin" jest bardziej progresywny, a utwory są

dużo bardziej rozbudowane.

Bartłomiej Kuczak

NECRYTIS 117


Miła niespodzianka dla każdego?

- Jest to coś w rodzaju wyzwania połączonego z duża ilością zabawy - tak

o najnowszej płycie Mystic Prophecy mówi gitarzysta Markus Pohl. Ale chociaż

zespół włożył w przygotowanie "Monuments Uncovered" sporo pracy, to jednak w

większości przypadków nowe wersje znanych przebojów w wydaniu Niemców nie

powalają niczym szczególnym, stawiając to wydawnictwo na pozycji wątpliwej

atrakcji dla najbardziej oddanych fanów Mystic Prophecy:

HMP: "Monuments Uncovered" to wasz dziesiąty

album studyjny - to dlatego zdecydowaliście

się na coś innego niż kolejna płyta z premierowym

materiałem?

Markus Pohl: To akurat stało się przypadkowo.

Początkowo myśleliśmy o przygotowaniu

bonusowych utworów na nasz dziesiąty album,

być może specjalnej edycji z wyjątkowymi coverami

niemetalowych utworów. Myśleliśmy, że

będzie to miła niespodzianka dla każdego. Później

dopiero okazało się, jak poważne jest to

pod względem kompozycyjnym przedsięwzięcie.

Do utworów takich jak "You Keep Me Hangin'

On", "Are You Gonna Go My Way" czy "Hot

Stuff" dodaliśmy własne metalowe riffy, by uchwycić

sens każdej z tych piosenek. Myśleliśmy o

każdej partii utworu z osobna, "wywracaliśmy"

piosenkę na lewą stronę i czasem aranżacja była

jedyną rzeczą, której nie zmienialiśmy. Pokazaliśmy

efekty naszej pracy reszcie zespołu i

wspólnie zdecydowaliśmy, że te piosenki zasługują

na więcej niż bycie tylko bonusem, więc

postanowiliśmy stworzyć z nich cały album.

Każdy muzyk ma swych ulubionych artystów

pod wpływem których sam zaczął grać, ukochane

płyty bądź utwory, jednak nie każdy

decyduje się na zebranie ich na płycie. Co

przekonało was do takiego kroku?

Cóż, mogę mówić tylko za siebie, ale Donna

Summer czy Kim Wilde nie mieli na to wpływu,

nawet jeśli podobają mi się ich piosenki.

Słuchaliśmy tych piosenek gdy dorastaliśmy: w

radio, na imprezach, w szkole i innych miejscach.

Przywołują one uczucia, które odczuwaliśmy

słuchając tych piosenek w naszej młodości.

Poza tym chcieliśmy zrobić covery piosenek niemetalowych,

bo jest to dla nas coś zupełnie

nowego. Jest to coś w rodzaju wyzwania połączonego

z duża ilością zabawy.

Ostatnie zmiany składu też pewnie nie ułatwiały

wam pracy nad nowymi utworami, gdy

stworzenie "Monuments Uncovered" nie nastręczało

pewnie aż tylu trudności, nie wymagało

aż tylu prób i okrzepnięcia obecnego składu,

z trojgiem nowych muzyków?

Wcale. Nowe technologie oferują mnóstwo możliwości.

Można wiele doszlifować za pomocą

internetu, Skype czy maili, a koniec końców

każdy i tak musi ćwiczyć w domu. Więc gdy

każdy wie co ma w danym momencie grać, nie

trzeba grać tak dużo prób - parę weekendów i to

tyle. Można ćwiczyć cały czas, ale dopiero koncerty

są w stanie sprawić, że zespół zgra się ze

sobą. To właśnie zrobiliśmy: graliśmy na wielu

scenach i stawaliśmy się lepsi.

Na jakiej zasadzie dobieraliście poszczególne

utwory? Każdy sporządził swoją listę, czy też

to raczej twój wybór, jako lidera grupy?

Zrobiliśmy około dwudziestu piosenek, ale niektóre

z nich nie brzmiały jak Mystic Prophecy.

Nie mogliśmy wymyślić nowych riffów z odpowiednim

uderzeniem, graliśmy te piosenki w

normalny sposób. Na koniec zebraliśmy wszystkie

piosenki i wspólnie decydowaliśmy które z

nich wydamy. Nie miało znaczenia czyj był pomysł

na daną piosenkę. Jeżeli masz ogromne

ego to nie jesteś odpowiednią osobą do bycia w

zespole, dla takich ludzi o wiele lepsze są projekty

solowe. Mystic Prophecy jest jednym zespołem,

bez zbędnego zrzędzenia. Przesłuchaliśmy

więc te wszystkie piosenki i wybraliśmy te

najlepsze.

To raptem dziesięć, a w wersji digi jedenaście

utworów. Stworzenie tej listy wymagało więc

pewnie pewnego wysiłku, żeby płyta nie była

zbyt rozwleczona, a jednocześnie stanowiła

zwartą całość?

Jak już wspomniałem, trik polega na tym aby

znaleźć balans pomiędzy zwyczajnym odtworzeniem

piosenki, a stworzeniem coveru w stylu

Mystic Prophecy. Mieliśmy dwadzieścia piosenek,

spróbowaliśmy, te co nie dały rady, wywaliliśmy.

Te fajne znalazły się na albumie. Tak

samo jest w przypadku pisania albumu - piszę

znacznie więcej utworów, a następnie pozbywam

się przynajmniej połowy z nich, zanim

podzielę się nimi z resztą zespołu. Z drugiej

strony wydaje się, że stworzenie płyty z coverami

wymaga mniej pracy niż stworzenie oryginalnego

albumu. Mogę osobiście zapewnić, że

nie jest to prawdą. Eksperymentowanie zajęło

nam masę czasu.

Sądząc po tytułach są tu utwory towarzyszące

ci od dziecka, jak przeboje z wczesnych lat 70.

"Get It On" T.Rex czy "Proud Mary" Creedence

Clearwater Revival, czy nieco późniejsze

"Hot Stuff" Donny Summer bądź "Because

The Night" Patti Smith?

Szczerze mówiąc "Proud Mary" czy "Get It On"

nie były czymś czego słuchałem w momencie

ich wydania. Byłem wtedy zbyt młody. "Hot

Stuff" albo "Because The Night" były grane w

radio kiedy zacząłem słuchać muzyki. Mogłeś je

usłyszeć gdziekolwiek byś nie poszedł. Te piosenki

odzwierciedlają klimat lat osiemdziesiątych.

Posłuchaj oryginału: nie czujesz sprayu do

włosów lub przyciasnych jeansów na nogach?

Nie widzisz białych tenisówek na swoich stopach

i neonowych świateł w każdej dyskotece?

Tak jest... wspomnienia! I wydaje mi się, że mamy

na tym albumie masę wspomnień z ponad

trzech dekad. Oferujemy możliwość przeniesienia

się do tamtych czasów, lub wypicia piwa i po

prostu bawienia się dobrze. To jest to, co preferuję!

Wygląda na to, że nie chciałeś, aby "Monuments

Uncovered" stała się kolejną metalową

płytą z oklepanymi coverami Purple, Sabbath,

Maiden czy Priest, stąd takie właśnie wybory?

To prawda. Zrobiliśmy parę coverów, głównie

piosenek które naprawdę miały na nas wpływ.

Jest to fajne, lecz chcieliśmy przygotować coś

zupełnie innego. Nawet jeśli nie byliśmy pewni

czy materiału wystarczy na pełnoprawny album,

to cieszyliśmy się każdą chwilą spędzoną

na pracy przy nim.

Foto: Mystic Prophecy

Warto też zauważyć, że w latach 70. i 80. ubiegłego

wieku listy przebojów i playlisty stacji

radiowych nie były tak sformatowane i hermetyczne

jak obecnie, dzięki czemu można było

poznawać bardzo różną muzykę i z niej czerpać?

Tak jest. Ale nie widzę tu różnicy pomiędzy

metalem a popem. W dzisiejszych czasach ludzie

poznając nową muzykę słuchają piosenki

tylko raz. Jeżeli się nie spodoba za pierwszym

118

MYSTIC PROPHECY


razem, to koniec. Jako kompozytor masz tylko

jedną szansę. W latach osiemdziesiątych nie

było aż tyle muzyki. Szedłeś do sklepu z płytami,

kupowałeś album i słuchałeś go w kółko.

Niektóre piosenki zaczynały ci się podobać

dopiero po tygodniu lub dwóch. Takie coś już

nie ma miejsca. Jest tyle muzyki w internecie, że

od razu można przejść do następnej piosenki.

Byłeś fanem Eltona Johna czy Mike'a Oldfielda,

czy też jako nastolatek słuchałeś raczej

cięższych kapel, a zainteresowanie twórczością

w/w artystów przyszło później?

Nigdy nie byłem ich prawdziwym fanem, ale

podobają mi się niektóre z ich piosenek. Jest to

część historii muzyki, coś w stylu wiedzy powszechnej.

Były wszędzie i wciąż są hitami. Kiedy

byłem młody wolałem słuchać metalu, od

Ozzy'ego Osbourne'a do Morbid Angel czy

Carcass. Jeżeli były przesterowane gitary, to ja

tego słuchałem, a im szybciej i ciężej tym lepiej.

Ale byłem jedyną osobą w moim otoczeniu, która

słuchała metalu. Więc... jeżeli chciałem mieć

jakąś dziewczynę to musiałem znosić inną muzykę

(śmiech). Obecnie uwielbiam tych artystów.

Szanuję ich jako kompozytor i zdaję sobie

sprawę z pomysłów, które stoją za tymi hitami.

Tak, nauczyłem się interesować tymi piosenkami

dopiero później.

Sięgnąłeś też po mniej oczywiste utwory, bo o

Tokyo poza Niemcami naprawdę mało kto już

pamięta, a był to przecież świetny zespół, zaś

Billy Squier, był bardzo popularny, szczególnie

w Stanach Zjednoczonych, ale nie trwało to

zbyt długo. Uznałeś, że "Tokyo" i "The Stroke"

to zbyt dobre utwory, żeby pamiętali o nich

tylko najbardziej zagorzali fani tych wykonawców?

Nie wiem teraz nic o ludziach ani o tym co

myślą. Jestem zupełnie inny, a przynajmniej tak

o mnie mówią moi przyjaciele. Ale wydaje mi

się, że to nie muzyka, bo jest tak jak dzisiaj: promocje,

trasy koncertowe, występy, wywiady,

magazyny itp. Wtedy nie było internetu, więc

musiałeś być we właściwym miejscu i we właściwym

czasie. Było to nawet znacznie ważniejsze

niż jest to dzisiaj. Jeżeli DJ'e cię pokochali, to

miałeś swój czas na antenie radia i w dyskotekach.

Co ciekawe przeważają na tej płycie starsze

utwory: z nowszych mamy tylko "Are You

Gonna Go My Way" Lenny'ego Kravitza i

"Space Lord" Monster Magnet - czyżbyś nie

znajdował dla siebie niczego interesującego we

współczesnej muzyce?

W dzisiejszych czasach też jest cała masa fajnej

muzyki. I uwierz mi, byłbym w stanie znaleźć

dla niej jakieś riffy, lecz nie pasowały one do

konceptu, który wybraliśmy. Próbowaliśmy

zmienić aranżacje piosenek, które były hitami w

czasach, gdy dorastaliśmy. Nie wpadliśmy nawet

na pomysł by brać pod uwagę piosenki z

ostatnich dziesięciu lat. Uważam, że jest to dobre,

tak długo, jak mój wokalista nie będzie

musiał śpiewać o parasolach! (śmiech)

Foto: Mystic Prophecy

No tak, Rihanna (śmiech). Ale może próba

stworzenia czegoś na bazie piosenek np.

Britney Spears czy Jennifer Lopez byłaby ciekawym

eksperymentem, dzięki czemu zaczęłyby

się nadawać do słuchania? (śmiech)

Dobra rada! Lecz: nigdy nie mów nigdy!

Children Of Bodoom zrobili cover Britney

Spears i wiem też, że są dobre rockowe czy metalowe

covery muzyki współczesnej. Ich kompozytorzy

zrobili kawał dobrej roboty, aranżacja

i kompozycja są świetne i tak długo jak piosenki

nie opierają się na jednym efekcie specjalnym

lub bicie, to możesz przerobić je w swoim

stylu.

Nie eksperymentowaliście z aranżacjami, nie

kombinowaliście, starając się oddać ducha oryginałów

wybranych utworów, domyślam się

więc, że miał to być również wasz hołd dla ich

autorów?

Prawie masz racje! Ten album jest pierwszą płytą

Mystic Prophecy, na której znajduje się gitara

akustyczna. Ale jednym z głównych powodów

dla których nie chcieliśmy używać akordeonu

lub innych dziwnych instrumentów było

to, że te piosenki powinny odzwierciedlać

nasz własny styl. To jest coś, co nigdy nie ulegnie

zmianie. Wzięliśmy fragmenty utworów, zagraliśmy

je na gitarach, perkusji i basie, czasem

grałem dodatkowe partie na gitarze, i efekt

brzmiał jak my, więc na to się zdecydowaliśmy.

Cover z podobiznami wykonawców oryginałów

zamieszczonych na "Monuments Uncovered"

to wasz pomysł, czy inicjatywa Dušana

Markovica? Fajnie to wygląda, bez dwóch

zdań!

Wydaje mi się, że był to pomysł Lia - jest on niczym

wulkan z pomysłami. Ma wizję, a następnie

wprowadza ją w życie. Nie należy wtedy

próbować go zatrzymać, bo wybuchnie jeszcze

bardziej. Podziwiam jego dar i jego energię. W

taki sposób funkcjonuje Mystic Prophecy. Każdy

z nas daje z siebie jakby ogromny potok

lawy, a on jest wulkanem, który trzyma wszystko

w kupie, by następnie wystrzelić w odpowiednim

kierunku. Podążając tą drogą, każdy

album staje się eksplozją.

Planujecie koncerty promujące ten album, czy

też "Monuments Uncovered" pozostanie tylko

studyjnym wydawnictwem, czymś szczególnym

zarówno dla was, jak i dla fanów?

Zrobiliśmy małą trasę koncertową, a na obecną

chwilę jesteśmy w trakcie małej trasy po festiwalach

w celu promowania tej płyty. Wydaje mi

się, że będziemy grać jedną czy dwie piosenki

od czasu do czasu, jest to fajne i podoba się

ludziom, a na tym zależało nam najbardziej.

Pewnie macie też już pierwsze pomysły na

pełnoprawnego następcę płyty "War Brigade",

bo przecież zawsze byliście jednym z najbardziej

aktywnych zespołów współczesnej

sceny, wydając kolejne albumy co rok-dwa?

Jesteśmy w trakcie komponowania kawałków na

nasz następny album. Wciąż jest przed nami

mnóstwo pracy, ale wydaje mi się, że jakoś pod

koniec roku powinniśmy wejść do studia z tym

materiałem. Nie ma pośpiechu i jeżeli nie uda

nam się rozpocząć nagrywania w tym roku, to

zrobimy to w następnym. Tylko jedna rzecz jest

pewna - będzie to kolejna eksplozja i mamy

nadzieję, że spodoba się naszym wszystkim fanom!

Wojciech Chamryk, Paweł Gorgol,

Paulina Manowska

MYSTIC PROPHECY 119


Mrok i mistycyzm

Przygotowując się do wywiadu z Janem Christianem Halbrodtem

- klawiszowcem i autorem tekstów Mob Rules, przeanalizowałem sobie

liryki z ostatniego albumu Niemców pod znamiennym tytułem "Beast

Reborn". Okazało się, że mamy z Janem kilka wspólnych pozamuzycznych

zainteresowań. Chodzi mianowicie o pewne kwestie z pogranicza oficjalnej

nauki oraz pewnego mistycyzmu i zjawisk paranormalnych. Musiałem

zatem poruszyć ten temat w poniższym wywiadzie. Ci, którzy te teorie

uważają za bzdury, którymi nie warto sobie zaprzątać głowy również

mogą spokojnie czytać, gdyż starałem się by ten wątek nie zdominował

całkowicie rozmowy i wywiad miał czysto muzyczny charakter.

HMP: Witaj. Mob Rules zdaje się być jednym

z czołowych niemieckich zespołów grających

heavy/power metal. Co jest powodem,

że to akurat Niemcy dały nam kilka najlepszych

zespołów w latach 80-tych i to samo

dzieje się teraz?

Jan Christian Halbrodt: Witam, a przede

wszystkim dziękuję za docenienie! Zasadniczo

jest to trudne pytanie, ponieważ coś, co się wydarzyło

w latach 80., wciąż ma wpływ na obecne

zespoły i fanów. Scena metalowa to bardzo

szczególna społeczność, a więź łącząca fanów z

zespołami jest czymś wyjątkowym. Jestem bardzo

dumny z bycia częścią tej sceny.

Mob Rules działa 24 lata. Wasza pierwsza

EP-ka zatytułowana "Savage Land Pt. 1 "została

wydana w 1996 roku. Po tych wszystkich

latach myślisz, że jesteście teraz w miejscu, w

którym chcieliście być?

Jesteśmy bardzo zadowoleni ze wszystkiego, co

osiągnęliśmy, ponieważ nigdy się nie stawialiśmy

sobie jakiegoś konkretnego celu. Byliśmy

spragnieni tego rodzaju muzyki. Nigdy nie myślałem,

że wydamy nasz dziewiąty album po 24

latach. Jesteśmy naprawdę dumni ze wszystkiego,

co osiągnęliśmy dzięki Mob Rules.

Jedynym oryginalnym członkiem zespołu jest

wokalista Klaus Dirks. Jaki był główny powód

wszystkich zmian w składzie? Czy miało to

wpływ na Wasz styl?

Było wiele różnych powodów, ale zawsze dawało

to zespołowi nowe impulsy do działania. I

nawet jeśli z pierwotnego składu został tylko

Klaus, większość z nas jest częścią zespołu

przez ponad 10-15 lat i jesteśmy z nim zżyci.

Porozmawiajmy o Waszym nowym albumie

"Beast Reborn". Twierdzicie, że jest cięższy i

mrocznejszy niż poprzednie albumy. Czy to

była celowa koncepcja?

W pewien sposób tak, nawet jeśli wiele rzeczy

po prostu wychodzi samo podczas tworzenia.

Otrzymaliśmy bardzo dobre recenzje poprzedniej

płyty "Tales From Beyond", a szczególnie

utwory takie jak "Somerled" zostały bardzo dobrze

przyjęte. Chcieliśmy po prostu umieścić

metalowe elementy na pierwszym planie i zrobić

album, który idzie w nieco cięższym kierunku.

Wszystkie kompozycje z tego albumu są bardzo

zróżnicowane. Kto jest autorem muzyki?

Wszystkie utwory zostały napisane przez naszego

gitarzystę Svena Ludke w jego studiu razem

z Klausem. Są świetnym duetem. Ale oczywiście

każdy w zespole ma szansę wprowadzić

swoje pomysły i sugestie i wpłynąć na całość.

Szczególnie nasz perkusista Nikolas Fritz często

ma zaskakujące pomysły.

Okładka albumu jest trochę inna niż te z poprzednich

albumów Mob Rules. Wygląda jak

okładka płyty zespołu grającego progresywnego

rocka. Dlaczego wybraliście akurat to zdjęcie?

Mamy szczęście, że nasz perkusista jest również

niesamowicie kreatywnym projektantem zajmującym

się multimediami. Tworzy on dla nas całą

oprawę graficzną. Chciał poprzeć tytuł "Beast

Reborn" odpowiednim obrazkiem. Pomyśleliśmy,

że to całkiem fajne i jest to również motyw,

który świetnie wygląda na koszulkach.

Jakie jest znaczenie tytułu? Czy chodzi o

apokaliptyczną bestię?

W rzeczywistości tytuł ten ma charakter bardziej

autobiograficzny. Mieliśmy dość intensywny

okres i musieliśmy poradzić sobie z pewnymi

zrządzeniami losu w naszym życiu prywatnym.

Tworzenie utworów było dla nas czymś w

rodzaju terapii. Ponadto tym razem podjęliśmy

wiele różnych rzeczy, wyrzuciliśmy stary balast

za burtę i próbowaliśmy nowych rzeczy. Czuliśmy,

że zaczynamy od zera jako zespół, więc

wybraliśmy ten tytuł, ponieważ jest to najlepsze,

co wyraża powstanie tego albumu.

Ciekawe, że tytułowy utwór to tylko krótkie

jednominutowe intro.

Tak, chcieliśmy rozpocząć album intro, który

odzwierciedlałby nastrój utworów a jednocześnie

budowało napięcie. A ponieważ żaden z

utworów przygotowanych z myślą o albumie nie

miał tytułu "Beast Reborn", uznaliśmy za stosowne

nadanie tego tytułu temu wstępowi.

Teledysk promujący album "Beast Reborn" to

"Children's Cruade". Czy to był Wasz wybór

czy decyzja podjęta przez wytwórnię?

Postanowiliśmy to razem. Mamy pełną swobodę

od naszej wydawcy, ale pomocne jest oparcie

się na ich oraz naszym doświadczeniu. W związku

z tym nie było żadnej dyskusji w kwestii tego

utworu.

Foto: Mob Rules

Słowa tego kawałka opowiadają o ruchu dzieci

od 13 wieku, który odbył podróż do Ziemi

Świętej by ją uwolnić. Czy możesz powiedzieć

nam coś więcej o tej historii?

120

MOB RULES


Uwielbiam pisać o wydarzeniach historycznych,

a ta historia mimo, że jest smutna, jest jednocześnie

fascynująca. W 1212r. pewien chłopiec

twierdził, że objawił mu się anioł i powiedział

mu, że powinien udać się do Ziemi Świętej z

grupą dzieci. Zamiast brutalnych krucjat tylko

grupa niewinnych ludzi mogła uwolnić Jerozolimę.

Obiecano mu, że morze podzieli się dla

niego, i udało mu się zmobilizować ponad 10

000 dzieci i wyruszyć. To były bardzo ciężkie

czasy i wielu postrzegało to jako rozwiązanie

problemów. Trzeciego dnia przekraczania Alp

kiedy morze było już na horyzoncie, wielu z

nich było bardzo wycieńczonych. Nikt nie przybył,

ponieważ statki, które miały ich zabrać zatonęły

lub zostały zaatakowane przez piratów.

To był kres tej wyprawy.

Czy nie sądzisz, że dzieci często są ofiarami

dorosłej głupoty?

Niestety, tak, ale nie tylko dzieci. To smutny

przykład tego, jak ludzie o rzekomo dobrych

intencjach są zaślepieni i doprowadzeni do swojej

zguby. Niestety zdarza się to nawet nierzadko

dzisiaj, dlatego uważam, że utwór ten jest

tak ważny.

Innym ciekawym utworem jest "Traveler In

Time". Opowiada o Johnie Titorze, osobie,

która kilkanaście lat temu na różnych forach

internetowych twierdziła, że przybyła z roku

2030 roku, a potem nagle zniknęła. Czy

wierzysz w jego historię?

Prawdę mówiąc nie uważam, że ta historia jest

prawdziwa, ale podziwiam, jak charyzmatyczna

i przekonująca była ta osoba. Do dziś wielu ludzi

jest przekonanych, że to prawda. Opowiedział

kilka naprawdę ekscytujących teorii na temat

czasu. I właśnie to było fascynujące i mistyczne,

że tak fascynujące, że naprawdę chciałem

użyć tego tematu w którymś z utworów.

Foto: Mob Rules

Dzieli nas zaledwie 12 lat do 2030 roku. Czy

myślisz, że dzisiejszy świat wygląda jak w

opowiadaniach Titora?

Według Johna Titora powinna już trwać kolejna

wojna światowa. Na szczęście tak się nie stało,

ale ekscytująco to przepowiedział z wieloma

drobnymi szczegółami. Opisuje rzeczy, które

mogą się dziać w równoległej rzeczywistości, ponieważ

wszechświat jest w rzeczywistości wieloświatem.

W ten sposób nigdy nie można cofając

się w czasie zabić własnego dziadka lub dokonać

innych paradoksalnych rzeczy. Jeśli przyjąć,

że to prawda, a nie genialna mistyfikacja, to w

jego rzeczywistości, wszystko dzieje się tak, jak

opisuje. Kto wie, może nawet sam jest ważnym

graczem w tej grze.

Czy wierzysz w ogóle w możliwość podróżowania

w czasie. Ostatnio Internet zalały stare

zdjęcia i filmy, na których widać ludzi ubranych

współcześnie albo używających nowoczesnych

gadżetów.

Myślę, że to rzeczywiście możliwe, ale technologia

to umożliwiająca będzie dostępna dopiero w

przyszłości, a jeśli jest dostępna teraz to mogą z

niej skorzystać nieliczni. Patrząc na postęp technologiczny,

jaki miał miejsce w ciągu ostatnich

stu lat, myślę, że wszystko jest możliwe.

"War of Currents" opowiada o rywalizacji pomiędzy

dwoma genialnymi osobami - Nikolą

Teslą i Thomasem Edisonem. Kto według

Ciebie jest ważniejszą osobą dla świata?

Dla mnie Nikola Tesla jest jedną z najbardziej

niedocenianych postaci w historii. W przeciwieństwie

do Edisona nie był biznesmenem i w

ciągu życia na swojej działalności nie zarobił

fortuny. Miał on jednak wielki wpływ na współczesną

ludzkość. Niestety, otrzymał zbyt mało

uznania i ostatecznie zmarł w biedzie i samotności.

Wszystkie inne teksty wydają się mieć swe

źródło w historii, mitologii, fantasy i zjawiskach

paranormalnych. Wydajesz się osobą o

szerokich horyzontach. Jakie są Twoje inne zainteresowania?

Zasadniczo mam wiele zainteresowań, ale jako

informatyk jestem szczególnie zainteresowany

rozwojem technicznym. Ale ważne jest dla

mnie, żeby tekst utworu dawał możliwość odkrycia

czegoś ciekawego, a takie tematy są po

prostu świetne. Zwłaszcza, gdy są trochę mroczne

lub mistyczne, świetnie komponują się z

metalowymi utworami. To znak rozpoznawczy

Mob Rules. Chwytliwe utwory opowiadające

ciekawe historie.

Teraz temat bardziej przyziemny. Co z promocją

albumu? Powiedz nam coś o planowanej

trasie.

Przez trzy dni graliśmy w Niemczech w towarzystwie

Brainstorm. Oprócz dwóch festiwali,

większe plany sięgają przyszłego roku. Zdecydowanie

chcemy kontynuować trasę i grać na żywo.

Wkrótce pojawi się więcej informacji.

Od Waszego trzeciego albumu "Hallowed Be

Thy Name" współpracujecie ze Steamhammer.

Wygląda na to, że jesteście w pełni usatysfakcjonowani

tą współpracą.

Zdecydowanie jesteśmy w dobrych rękach i

otrzymujemy wiele wsparcia.

Bardzo dziękuję za ten wywiad. Czy chcesz

coś powiedzieć dla naszym czytelnikom?

Przede wszystkim wielkie dzięki za wywiad.

Mam jedno przesłanie, które zawsze lubię rozpowszechniać:

Jeśli masz zespół, który coś dla

ciebie znaczy, to idź na jego koncert! Kup koszulkę,

płytę, po koncercie wypij piwo z muzykami

i pomóż utrzymać tę wspaniałą scenę przy

życiu. A jeśli chodzi o nas: posłuchaj "Beast

Reborn", a jeśli Ci się to podoba, to mam nadzieję,

że niedługo zobaczymy cię w trasie!

Rock On!

Bartłomiej Kuczak

Foto: Mob Rules

MOB RULES 121


mi, mimo, że wcześniej nie współpracowaliśmy

nigdy na płaszczyźnie muzycznej. Jestem wielkim

fanem Evergrey. Tom, nim do nas dołączył

był obeznany w twórczości Redemption, więc

nie miał problemu z przyswojeniem repertuaru.

Plusem jest to, że wokal Toma - naprawdę emocjonalny

i potężny - jest dokładne tym, czego

potrzebujemy, aby nasza muzyka nabrała odpowiedniej

dla siebie mocy i charakteru. Tematyka

tekstów Toma jest podobna do tego, o czym

piszemy: nasze teksty dotyczą ludzkiej kondycji,

a nie światów fantasy, procesów chirurgicznych

czy ciemnych mglistych lasów Karpat

(śmiech). Więc w tej kwestii jesteśmy bardzo

bliscy Evergrey. Na tej płycie miał duży wpływ

na aranżacje wokalne - dodawanie harmonii i

podkładów. Jego kreatywność była ogromna nawet

jeśli była dozowana w małych dawkach. Na

następnej płycie, o której właśnie rozmawialiśmy

wczoraj w nocy. Zaczniemy od melodii wokalu,

ponieważ chcemy, aby brzmiało jak Redemption,

a następnie Vikram i Tom dodadzą

swoje w procesie tworzenia i dopracowywania

utworów. Myślę, że następny album w większym

stopniu będzie odzwierciedlał jego twórcze

zaangażowanie.

Życie to walka

Takie wywiady to ja lubię. Nick Van Dyk - gitarzysta oraz lider amerykańskiej

prog metalowej formacji Redemption odpowiada na pytania bardzo wyczerpująco,

a w każdej jego wypowiedzi czuć przeogromną pasję oraz miłość do

muzyki. Jestem pewien, że to dzięki takim ludziom dobra muzyka (nie tylko metalowa)

jest ciągle żywa. W obozie Redemption działo się ostatnio sporo. Najlepiej

o tym opowie sam główny zainteresowany.

HMP: Wasza nowa, siódma w Waszej dyskografii

płyta nosi tytuł "Long Night's Journey

Into Day". Ten tytuł pochodzi ze sztuki Eugene'a

O'Neilla "Long Day's Journey Into Night"

i jest jego parafrazą. Czy twórczość

O'Neilla jest dla Cebie wielką inspiracją?

Nick Van Dyk: Muszę powiedzieć, że tak, bo

dzięki temu stałem się mądrzejszy! (śmiech)

Szczerze to bardziej niż cokolwiek innego zainspirował

mnie sam tytuł niż cała reszta tego

dzieła. Przeczytałem sporo o tej sztuce, i dowiedziałem

się, że jest w niej sporo wątków autobiograficznych.

Mówi o problemach w rodzinie i

niszczącym uzależnieniu matki od morfiny.

jest darem.

Jak przekonałeś Toma by do Was dołączył?

Zacząłem z nim o tym rozmawiać wkrótce po

wydaniu "Art of Loss" i okazało się, że potrzebujemy

nowego wokalisty. Kilka miesięcy później

udałem się na spotkanie z nim w Gothenbergu i

bardzo otwarcie rozmawialiśmy przy trochę

mocniejszych napojach. Zapytał mnie "co by było,

gdyby muzyka była do bani? czy mogę ci o

ty otwarcie powiedzieć?" Roześmiałem się i powiedziałam

mu, że jestem moim przyjacielem, i

byłbym zmartwiony, gdyby mi tego nie powiedział.

Następnie rozmawialiśmy o tym, że Evergrey

musi być jego priorytetem, co oczywiście

nie było dla mnie zaskoczeniem. W końcu to

jego macierzysty zespół. Rozmawialiśmy o harmonogramach

i o tym, co chcieliśmy osiągnąć, a

następnie kilka tygodni później wysłałem mu

dema i powiedział, że jest gotowy. I nie powiedział

mi, że muzyka jest do bani! (śmiech).

Tom nadal mieszka w Szwecji. Czy to nie

stanowi problemu logistycznego dla zespołu?

Tak, jest to czasochłonne i drogie. Ale Tom jest

wyjątkowym talentem wokalnym, a jego zaangażowanie

niesie ze sobą wartość twórczą i

uznanie. Ogólnie uważam, że - szczególnie po

odejściu tak wielkiej postaci jak Ray - musieliśmy

rozejrzeć się za kimś, kto był znany i cieszył

się uznaniem. Chcieliśmy też udowodnić,

że nie jesteśmy tylko pobocznym projektem

Ray'a, który został porzucony, więc należy zakończyć

jego żywot. Stwierdziłem, że musimy

kontynuować z wokalistą na tym samym poziomie

co Ray. Biorąc pod uwagę wszystkie rzeczy,

których oczekujemy od wokalisty, emocje są

prawdopodobnie najważniejszym składnikiem.

Więc Tom był na szczycie listy z co najmniej

kilku powodów. Byłoby łatwiej, gdyby mieszkał

ulicę dalej, ale pracujemy z tym, co mamy - a

Tom jest wart wydatków i wysiłku logistycznego.

Bardzo ponury przekaz, więc mogę zrozumieć

ponury tytuł. Ale podobał mi się pomysł przestawienia

kluczowych słów w tym tytule. Jak się

później dowiedziałem, nie byłem pierwszą osobą,

która to zrobiła - powstał krótki film dokumentalny

o Apartheidzie w Południowej Afryce

o nazwie "Long Night's Journey into Day".

Tak więc poza mną, co najmniej jedna osoba

wpadła na pomysł odwrócenia tytułu, aby zmienić

przekaz na pozytywny.

Twierdzisz, że przesłanie Waszej muzyki to

przedstawienie życia jako walki. Podkreślasz

jednak, że jeśli wyjdziesz z tej walki zwycięsko,

na końcu czeka nagroda. Czy czujesz to w

swoim życiu?

Myślę, że wszyscy tak robimy, szczególnie jeśli

jesteśmy wrażliwymi i empatycznymi osobami.

Każdy z nas przechodzi przez wyzwania, walkę,

ból, smutek, strach, stratę itp. Wszyscy mamy

godność ludzką i zdolność do przezwyciężania

tych rzeczy i odnajdywania piękna w życiu. Nie

zawsze jest to łatwe, a czasami wręcz bardzo

trudne. Ale nie zapominajmy, że każdy dzień

Foto: Redemption

"Long Night's Journey Into Day" to pierwsza

długogrająca płyta od czasu odejścia wokalisty

Ray'a Aldera. Teraz za mikrofonem stoi

Tom Englund znany z grupy Evergrey. Czy

uważasz, że pasuje idealnie do zespołu?

Zmiana wokalisty nigdy nie jest prosta i łatwa,

szczególnie gdy mieliśmy przyjemność nagrywać

i występować z jednym z najbardziej kultowych

wokalistów w historii metalu. Ale Tom

wszedł do zespołu tak gładko, jak tylko się dało.

Oczywiście wypada wspomnieć, że Tom i ja

znamy się od prawie 20 lat i jesteśmy przyjaciół-

Powiedz mi, proszę, dlaczego Ray zdecydował

się opuścić Redmption? Czy masz z nim dobry

kontakt?

Stało się oczywiste, że Ray nie może już być

członkiem zespołu nawet w przypadku ograniczonego

koncertowania. Chociaż nigdy nie powiedział

mi tego bezpośrednio, intuicja podpowiada

mi, że ta decyzja nie była w stu procentach

jego, że od jakiegoś czasu był pod naciskami

i presją z zewnątrz. To już przeszłość, a my

patrzymy w przyszłość. Do Raya mam ogromną

sympatię i tego, co stworzyliśmy razem nikt

nam zabierze. Życzymy mu dalszych sukcesów

z Fates Warning. Ich ostatni album jest spektakularny

i jeden z najlepszych w ich karierze. Jak

zapewne wiecie, zaprosiliśmy Ray'a, by z nami

wystąpił na Progpower w Atlancie, który zostanie

wydany na Blue Ray w przyszłym roku.

Wciąż pozostają więzy przyjaźni i szacunku

między nami wszystkimi. To był pomysł Toma,

żeby Ray dołączył do nas, co moim zdaniem

było z jego strony wielką klasą. Ray był naprawdę

szczęśliwy z tego powodu i wszyscy świetnie

się z tym czuliśmy. To był jeden z tych "magicznych"

momentów.

Jak wyglądało tworzenie ostatniego albumu.

Kto był autorem tekstów i konceptu etc.

Płyta została napisana w ten sposób, jak robiliśmy

to w przeszłości: piszę muzykę, wysyłam ją

do swoich kolegów z zespołu, wprowadzam zasugerowane

i zaakceptowane przeze mnie zmiany,

tworzę linię melodyczną, a potem piszę teksty.

Tom miał wpływ na kilka linii wokalnych,

ale, co ważniejsze, zrobił dużo w kwestii

122

REDEMPTION


aranżacji, dodając tu i ówdzie chórki, tego typu

rzeczy. W przyszłości spodziewam się, że on i

Vikram będą bardziej zaangażowani w tworzenie

utworów. Choć jak znam życie, zacznie się

ode mnie, ponieważ chcemy, żeby brzmiało to

jak Redemption, a nie jak drugie Evergrey. A

ponieważ dzięki głosowi Toma i podobnej tematyce

oraz temu, że gramy ciężką muzykę z dobrymi

melodiami, zawsze będą podobieństwa z

Evergrey. Więc też nie możemy przesadzić z

zaangażowaniem Toma w tworzenie (śmiech).

"Long Night's Journey Into Day" zawiera

dziesięć zróżnicowanych utworów. Jak mógłbyś

je opisać?

Pozwolisz, że o każdym powiem zdanie lub

dwa:

"Eyes You Dare Not Meet in Dreams" - Ciężki

otwieracz, nasz "Neon Knights" ukazujący, że

wraz z nowym wokalistą otrzymaliśmy nową

siłę. Lirycznie, chodzi o wewnętrzne zawirowania,

z którymi borykają się ludzie nieuczciwi,

gdy są pozostawieni sami ze swoimi myślami i

świadomością, że są niehonorowi.

"Someone Else's Problem" - Melodyjna prog-metalowa

piosenka o zakończeniu związku (może

to być miłość, praca, przyjaźń). Pewne rzeczy

jesteśmy w stanie zrozumieć dopiero, gdy nas

dotkną. Wcześniej mamy świadomość, że dotyczą

tylko innych ludzi.

"The Echo Chamber" - Dłuższy prog metalowy

utwór traktujący o tym, że media społecznościowe

nie tylko pozwoliły, ale aktywnie zachęcały

ludzi do angażowania się w konflikty. Powodują

sytuację, ze ludzie trzymają się tylko z tymi z

którymi się zgadzają i demonizują tych, z którymi

się nie zgadzają. Życie nie polega tylko na

wazeliniarstwie, ale na gotowości do podważania

naszych poglądów i uczenia się na podstawie

opinii innych. To okropny trend w społeczeństwie.

"Impermanent" - Energetyczny utwór progresywny

o pewności zmiany życia: możemy się do

niej dostosować lub nie, możemy przyjąć, że jest

nieunikniona lub możemy ją przekląć i wstrząsnąć

pięścią w niebo w gniewie.

"Indulge In Color" - Piękna opowieść, którą można

potraktować jako nawiązanie do utworu

"Black And White World" z naszego albumu

"Snowfall on Judgement Day". Możemy zdecydować

się na wegetację i patrzeć na to, czego

nie mamy, lub możemy zdecydować się spojrzeć

na to, co mamy i wszystkie nasze możliwości

rozwoju, szczęścia i wzrostu oraz korzystać ze

wszystkiego, co życie ma nam do zaoferowania.

Foto: Redemption

Foto: Redemption

"And Yet" - Koniec nieudanego związku oznacza,

że zaczynamy widzieć w drugiej osobie wroga,

kompletnie zapominając o dobrych rzeczach,

które ta relacja wniosła do naszego życia.

"The Last of Me" - Kolejny utwór progresywny

z niesamowitym shredowaniem gitary Simone'a

i Chrisa Polanda, naszych dwóch gościnnych

gitarzystów na tym albumie. Czas jest jedyną

rzeczą, której nigdy nie możemy sobie dodać.

Upływ czasu i śmierć są nieuniknione. W konsekwencji,

w końcu dojdziemy do punktu, w

którym - czy jesteśmy świadomi tego w danym

momencie, czy nie - spotkamy się z przyjacielem

po raz ostatni, odwiedzimy ulubione miejsce

po raz ostatni, wypijemy po raz ostatni specjalną

butelkę wina, itp.

"New Year" - Mamy historię nagrywania coverów

kawałków z lat 70. i 80., które są dalekie

od heavy metalu. To jeden z nich a kiedy Tim i

Simone pokazują swoje talenty, brzmi to fantastycznie.

"Long Night's Journey to Day" - Utwór tytułowy

z ogromną ilością zmian tempa. Od łagodnych

po bardzo agresywne i szalone partie techniczne,

które mogłyby się znaleźć na płycie takiego

Necrophagist. Oczywiście u nas nie uświadczysz

death metalowych wokali i blastów. Kończy

się to "wielkim finiszem", jak to u nas zazwyczaj

w utworach kończących album.

Dziękuję za dokładną analizę poszczególnych

utworów Czy któreś z nich są Ci bliższe niż

reszta albumu?

Myślę, że kiedy ludzie spojrzą wstecz na naszą

pracę, stwierdzą, że "Indulge in Colour" i tytułowy

utwór to jedna z najlepszych kompozycji

w naszym dorobku. Myślę też, że moje solo na

gitarze w "And Yet" jest najlepsze, jakie nagrałem.

A "Someone Else's Problem" to świetny melodyjny

metalowy utwór, którego bardzo przyjemnie

się słucha.

Producentem albumu jest Jacob Hansen, który

współpracował z Primal Fear, Volbeat, Amaranthe

i wieloma innymi. Jak myślisz, dlaczego

on jest odpowiednią osobą, aby zajmować się

albumami Redemption?

Jacob jest niesamowity i chcieliśmy podjąć z

nim współpracę już wcześniej przy "This

Mortal Coil", ale jego harmonogram był naprawdę

zajęty. Tym razem zadziałał Tom, gdyż

bardzo podobała mu się praca Jacoba nad ostatnim

albumem Evergrey. Więc skontaktowaliśmy

się z nim i tym razem udało się ustalić

wspólny termin. Nie jesteśmy łatwym zespołem

do miksowania, i zawsze to zajmowało dużo

czasu. Nowy album ma bardziej nowoczesne

brzmienie, trochę bardziej skompresowane, trochę

bardziej uderzające i cięższe. Mamy zatem

to, czego chcieliśmy, ale musieliśmy zachować

rzeczy, których obecności chcemy w Redemption,

jak ciepło i zdolność słyszenia wszystkich

instrumentów, prawdziwy ból. Jest też samo

oprzyrządowanie, które różni się od tego, z

czym pracuje Jacob. Większość zespołów, w

tym na przykład Evergrey, często używa basu,

aby dodać ciężaru gitarowego riffowania. Używamy

basu sześcioma strunami jako osobnego

instrumentu, często będącego w kontrapunkcie

do linii gitarowych. Następnie są częstotliwości

- z sześcioma strunami na basie, niższe nuty na

niektórych częstotliwościach bębna, wyższy

próg na gitarze. Korzystamy z dużej ilości strojenia

kropelkowego D i kilka siedmiu strun. Dodatkowo

bębny są zajęte. Ponadto klawisze są

używane zarówno do efektów kinowych, jak i

kontrapunktu, a nie tylko do tworzenia nastroju

lub minimalnych świateł, takich jak partie

fortepianu. To po prostu trochę bałaganu i myślę,

że tylko ktoś taki jak Jacob mógł to ogarnąć.

Musiał przemyśleć sposób miksowania. Ostatecznie

osiągnęliśmy świetnie, brzmiącą płytę i

nie doszłoby do tego, gdyby nie Jacob i jego

umiejętności, elastyczność i cierpliwość. Każdy

projekt jest przygodą i nigdy nie wiemy, gdzie

będą miały miejsce zmiany w pierwotnych założeniach.

Bo życie to w dużej mierze niespo-

REDEMPTION 123


dzianki.

Wspomniałeś już o kilku muzykach biorących

gościnny udział w nagraniu "Long Night's

Journey Into Day" . Mianowicie o gitarzystach

Chrisie Polandzie i Simone Moularonim.

Dlaczego zdecydowałeś się ich zaprosić

po raz kolejny?

Pracowaliśmy z obydwoma wspomnianymi gitarzystami

na naszej poprzedniej płycie "The Art

of Loss". Wnieśli kilka świetnych pomysłów do

muzyki i dobrze się z nimi współpracowało, że

chciałem powtórzyć to ponownie. Obaj wznoszą

wirtuozerię do naszej muzyki oraz czynią ją

unikalną. Ich partie dostarczają fantastycznych

momentów słuchaczowi.

Wasz nowy nabytek, o którym też już zresztą

wspomniałeś to klawiszowiec Vikram Shankar.

Jest bardzo on bardzo młodym człowiekiem.

Jak trafił do Waszego zespołu?

Tom widział, jak Vikram przygotował kilka

piosenek Evergrey, które umieścił na YouTube.

Potem razem z Vikramem spotkaliśmy się na

Progpower w 2017 roku i natychmiast żeśmy go

zrekrutowali. Minęło trochę czasu, odkąd mieliśmy

typowego klawiszowca w Redemption.

Ale było oczywiste, że Vikram jest niesamowicie

utalentowanym gościem i kimś, kto na

pewno podniesie poziom naszych występów na

żywo, jak i również wniesie wkład w komponowanie.

Przyjechaliśmy razem do Los Angeles i

razem poszliśmy na koncert Dream Theater, a

potem spędziliśmy razem kilka godzin na długich

rozmowach. Mimo bardzo młodego wieku,

posiada ogromne umiejętności muzyczne. Jak

na swój wiek, to bardzo dojrzały człowiek.

Świetnie łączy energię, talent i osobowość.

Foto: Redemption

A co z Wszym gitarzystą, Berniem Versaillesem?

Jak daleko jest od pełnego wyzdrowienia?

Nie jestem pewien, czy Bernie kiedykolwiek w

pełni dojdzie do siebie. Przez miesiąc był w

śpiączce i zajęło mu dużo czasu, aby móc znowu

zacząć chodzić. Jest w pełni świadomy i znajduje

się pod opieką rodziny. Nie jestem pewien,

czy znowu będzie w stanie grać profesjonalnie

na gitarze. To co stworzył podczas swojej kariery,

jest naprawdę wyjątkowe, a on jest cudowną

osobą i współpracować z nim to ogromny zaszczyt.

Czy odczuwacie jego brak w zespole?

Tęsknimy za nim bardzo, gdyż był wspaniałym

muzykiem, a także wspaniałym, zabawnym, inteligentnym

i życzliwym człowiekiem. Mamy

szczęście pracować z gitarzystami, którzy są niesamowicie

utalentowani, ale zawsze będziemy

tęsknić za Berniem.

Jak już wiemy, Redemption będzie gwiazdą

festiwalu Progpower w Atlancie. Chcecie tam

nagrać album na żywo również jako DVD.

Czemu akurat tam?

Jesteśmy tam stałymi bywalcami i zawsze świetnie

się bawimy. To niecodzienne, że zespół naszej

wielkości gra w małym klubie dla 1200 fanów.

To miejsce ma jednak klimat. Jak wiecie,

jako goście specjalni potowarzyszą nam tam

Ray i Chris Poland.

Wasz ostatni koncertowy album wydany w

2014 roku. Czy uważasz, że to dobry czas na

kolejną płytę koncertową?

Tak. Mamy nowego wokalistę, a wiele materiałów

jest nowych - wydaje mi się, że ponad połowa

tego zestawu nie została oficjalnie nagrana

oraz wydana na żywo. Ponadto dochodziły do

nas głosy, że spora grupa fanów chce koncertu

na płycie Blue Ray. Zatem to dostaną.

Bardzo dziękuję za ten wywiad. Pozdrawiam z

Polski!

Dziękuję za zainteresowanie i wsparcie!!!

Bartłomiej Kuczak

HMP: Tytuł waszego najnowszego albumu

"Up From The Ashes" można traktować w

pewnym sensie symbolicznie, bo ukazuje się

on po czterech latach od premiery poprzedniej

płyty "Bear The Cross", po sporej rewolucji w

składzie SoulHealer?

Teemu Kuosmanen: Tak, naprawdę ma symboliczne

znaczenie. Dwa lata temu byliśmy w

takiej sytuacji , że nie wiedzieliśmy czy zespół

będzie wciąż istniał. Kilku muzyków odeszło z

zespołu i rychło zostali oni zastąpieni przez nowych

i to oni przeważyli szalę. Nagle znaleźliśmy

się w sytuacji, w której wszystko uległo

zmianie i zespół przebudził się na nowo. Zdecydowaliśmy

się więc nagrać przynajmniej jeden

album i postanowiliśmy, że musi to być nasz

najlepszy materiał, jaki stworzyliśmy do tej pory.

Rozstanie z aż trzema muzykami to zwykle

spory problem, ale w waszym przypadku chyba

najbardziej istotne było to, że nadal tworzycie

z Jorim ten trzon formacji, a poza tym

powrócił do was dawny perkusista Timo Immonen?

To zawsze jest trudne. Życie biegnie do przodu

i pewne sprawy ulegają zmianie a my razem z

nimi. Zazwyczaj trochę czasu zajmuje zgranie

się z nowymi członkami zespołu, ale wszystko

przebiegało zaskakująco łatwo i zespół był gotowy

koncertować już po sześciu miesiącach. W

międzyczasie napisałem nowe piosenki i nauczyliśmy

się je grać z całym zespołem. Na "Up

From The Ashes" można usłyszeć zespół, który

czerpie radość z tego, że gra razem i jest to dla

nas najważniejsza rzecz: być na scenie i bawić

się dobrze!

Skład dopełnili JiiPee i Lari. Nie są to jacyś

bardzo znani muzycy, ale z tego co słyszę na

"Up From The Ashes" nie zwerbowałeś ich

tylko dlatego, że mają odpowiedni image?

(śmiech)

Chłopaki wykonali swoją robotę perfekcyjnie i

nie moglibyśmy od nich wymagać więcej. Napisałem

muzykę i dałem im parę instrukcji ale

mieli wolną rękę by zaaranżować swoje partie

tak jak chcieli.

Po takich zmianach pewnie nie brakowało

wam energii i chęci udowodnienia, że nowe

wcielenie zespołu jest nie gorsze od tego

poprzedniego?

Nie mamy potrzeby by cokolwiek udowadniać.

Obecny skład świetnie ze sobą współgra i to jest

najważniejsze. Nie myślimy o niczym innym.

Straciliście też wydawcę, ale okazało się, że

mając w rękawie takiego asa jak "Up From

The Ashes" nie czekaliście zbyt długo i firmuje

go Rockshot Records?

Nasza poprzednia wytwórnia nie chciała odnowić

z nami kontraktu i z tego powodu mieliśmy

przez chwilę obawy, lecz wszystko wyjaśniło się

w przeciągu paru tygodni i podpisaliśmy kontrakt

z Rockshots Records. Mieliśmy inne dobre

opcje, lecz oferta Rockshots była dla nas

najlepsza w obecnym momencie naszej kariery i

dlatego zdecydowaliśmy się właśnie na nią. Nie

mamy powodów by żałować tej decyzji, Rockshots

robią wszystko doskonale.

To chyba optymalna wytwórnia dla takiego

zespołu jak SoulHealer, bo z jednej strony

prężnie działająca, ale bez jakiegoś gigantycznego

katalogu, tak więc nie zginiecie w tłoku,

będąc jednym z ich sztandarowych zespołów?

Nie myślimy w ten sposób. Do chwili obecnej

124

REDEMPTION


Być na scenie i bawić się dobrze!

Wypadli na jakiś czas z obiegu, wydawało się, że to to już koniec zespołu,

ale Teemu Kuosmanen po raz kolejny zebrał nowy skład i SoulHealer wrócili z

kolejną płytą. "Up From The Ashes" na pewno zainteresuje dotychczasowych

fanów grupy, a do tego ma spore szanse przyciągnięcia uwagi nowych słuchaczy:

Rockshots wywiązali się z każdej swojej obietnicy

i nie mamy powodów do narzekań. Czujemy,

że naprawdę zależało im na tym, żebyśmy

dołączyli pod ich banderę i jest to niezwykle dla

nas ważne.

Osiągnęliście sporo, zwłaszcza jak na zespół

metalowy, ale nie masz wrażenia, że mając

stabilniejszy skład i więcej szczęścia mogłoby

być pod tym względem znacznie lepiej?

Takie rozważania są według mnie stratą czasu.

Nic nie dzieje się bez przyczyny, więc patrzymy

przed siebie i staramy się wszystko robić jak najlepiej

się da. Nie potrzebuję rozmyślać o tym co

mogłoby się stać.

sobie, że będzie to najlepszy utwór do "wyjścia

z szafy". Był to ostatni numer, który otrzymaliśmy

po miksie oraz masteringu i brzmiał fenomenalnie.

Nie myśleliśmy, że będzie naszym pierwszym

singlem, lecz tak się złożyło, że wydaliśmy

ją jako pierwszą. Teraz możemy śmiało powiedzieć,

że była to dobra decyzja.

Kiedyś, kiedy można było liczyć na większe

budżety, nawet te mniej znane zespoły miały i

po dwa teledyski do każdej płyty, a często i

więcej. Dziś ma się z tym problem o tyle, że

siadacie, zastanawiacie się do którego numeru

zrobić video i jest zagwozdka, bo trzeba wybrać

jeden spośród kilku mu nie ustępujących,

Chociaż z drugiej strony lepiej mieć taki "problem",

niż zastanawiać się, jak upchnąć jednego

killera pośród iluś wypełniaczy? (śmiech)

Według mnie jest to pierwszy album SoulHealer,

na którym nie ma wypełniaczy. Jest na nim

dziesięć piosenek ale każda z nich brzmi jak

SoulHealer. Nie musimy się zmieniać. To jest

tym, czym jesteśmy i nie chcemy być niczym innym.

W dzisiejszych czasach w wywiadach i recenzjach

można przeczytać "to było odtwarzane

przedtem już tysiąc razy" lub "czemu nie wymyślą

czegoś nowego?". Po co wymyślać coś nowego?

W tym samym czasie starsze zespoły próbują

robić rzeczy inaczej niż 30 lat temu i wtedy

w recenzjach jest napisane "czemu brzmią w ten

sposób? Czemu nie grają tak samo jak 30 lat temu?".

To jest naprawdę dziwne. Tworzymy muzykę

jaką chcemy grać i jesteśmy bardzo zadowoleni.

Bez wypełniaczy, za to pełną zabójczych

kawałków! (śmiech)

Bez Lordi i wielkiego sukcesu ich utworu

"Hard Rock Hallelujah" pewnie nie byłoby to

możliwe - wielu ludzi dostrzegło wtedy, nie

tylko w Finlandii, ale i na całym świecie, że

metal, czy szerzej ciężki rock, to nie tylko łomot

i wrzaski, ale coś znacznie więcej i wbrew

stereotypom można z jego słuchania czerpać

również przyjemność?

To jest bardzo osobista rzecz. Na przykład ja

słucham każdego rodzaju dobrej muzyki. Metalu,

popu, euro-disco, i tak dalej. Najczęściej

słucham metalu, ale gatunki straciły swoje znaczenie.

Dobra muzyka to dobra muzyka, nieważne

kto ją wykonuje.

Dziwi mnie to o tyle, że w latach 70. czy 80.

nikt nie miał z tym problemu - stacje radiowe

aż tak tego nie różnicowały, na składankach

przebojów utwory AC/DC, Deep Purple czy

Black Sabbath sąsiadowały z hitami pop/disco,

a i później w stacjach muzycznych teledyski

kapel metalowych przeplatały się z tymi

lżejszymi. Wygląda na to, że dopiero od połowy

lat 90. czy po roku 2000 zmieniło się to na

niekorzyść, zaczęto wszystko szufladkować,

przez co traciła i muzyka jako taka, i słuchacze?

Nie wydaje mi się. Na przykład tu w Finlandii

metalowcy mają bardzo dobrą opinię na fińskich

letnich festiwalach. Fani metalu lubią wypić,

to prawda, ale nie walczą i nie sprawiają

kłopotów tak bardzo jak inni uczestnicy festiwali.

Tak jak mówią: metal łączy!

Jednak wy macie szansę dotarcia do różnej publiczności,

bo łączycie w swojej muzyce echa

bardziej tradycyjnego metalu lat 80. i współcześniejszego

power metalu, a w dodatku nie

jest to w żadnym razie archaiczne, bo nie zapominacie,

że jest już XXI wiek, więc brzmi to

wszystko nowocześnie?

Mam taką nadzieję, ale nie uważam, żebyśmy

starali się brzmieć tak by kogokolwiek zadowolić.

Gramy i brzmimy tak jak nam się podoba i

to wszystko. Albo nas kochasz albo nie!

(śmiech)

Dobrym potwierdzeniem tego stanu rzeczy

jest utwór "The Final Judgement", do którego

nakręciliście teledysk?

Tak, to na pewno! "The Final Judgement" okazał

się dla nas niespodzianką. Nie wyobrażaliśmy

jak choćby tytułowego, "Fly Away" czy "Pitch

Black"?

Nagraliśmy klip dla "Fly Away". Jest to idealna

piosenka pod teledysk: krótka i chwytliwa. Rozmawialiśmy

o innych teledyskach, ale na obecną

chwilę nie planujemy wydawać żadnego nowego

teledysku. Może w przyszłości, ale teraz jesteśmy

zbyt zajęci koncertami i wszystkim, więc

musimy ustalić, co jest dla nas w danej chwili

najważniejsze.

Jesteście teraz przed kolejnym etapem kariery

SoulHealer: nowa, udana płyta, mocny skład,

kolejne możliwości - czujecie, że to właśnie ten

moment, kiedy możecie osiągnąć coś więcej niż

tylko lokalna sława czy uwielbienie najbardziej

oddanych fanów metalu?

To jest jedna z tych kwestii, na które nie mamy

tak naprawdę wpływu. Oczywiście, że chętnie

stalibyśmy się bardziej rozpoznawalną kapelą i

chcielibyśmy grać na większych scenach w Finlandii

oraz w innych państwach. Ale jedyne co

możemy zrobić, to tworzyć jak najlepszą muzykę

i zobaczyć gdzie nas ona zaprowadzi. Teraz

mamy za sobą dobrą wytwórnię i wraz z nią może

uda nam się coś ugrać, lecz to pokaże czas.

Potrzebujemy odrobinę szczęścia, by być we

właściwym miejscu i właściwym czasie i nikt nie

wie co się może wtedy wydarzyć. Teraz skupiamy

się na tym by grać koncerty promujące wydanie

albumu, a potem planujemy parę miesięcy

przerwy. Zgodziliśmy się zagrać na paru letnich

festiwalach w przyszłym roku i możliwe, że

uda nam się zabukować parę więcej. Byłoby też

wspaniale zagrać parę koncertów w Polsce! Jeżeli

będziecie coś wiedzieć o jakiejś okazji, to proszę

dajcie mi znać (śmiech!). Życzę wam przyjemnej

jesieni i posłuchajcie naszego nowego

albumu "Up From The Ashes"! Dzięki!

Wojciech Chamryk, Grzegorz Gorgol,

Jakub Krawczyk

SOULHEALER 125


Młodzi gitarzyści muszą przede wszystkim nauczyć się dobrze bawić!

Chris Cafferry to świetny gitarzysta znany głównie z występów w kultowym

Savatage. Okazuje się, że poza tym całkiem poważnie rozkręcił swój

solowy projekt, z którym to wydał już ósmy sygnowany swoim nazwiskiem album

"The Jester's Court". Mimo, że Chris najwyraźniej do rozgadanych osób nie należy,

to jednak z wywiadu trochę informacji idzie wyciągnąć. Zarówno o nowej płycie

artysty, jak i o jego przeszłości.

HMP: Chris, często podkreślasz, że Twoja

fascynacja muzyką zaczęła się od The Beatles.

Jak dziś postrzegasz ich muzykę i jaki wciąż

ma na Ciebie wpływ?

Chris Cafferry: Jako dzieciak uwielbiałem ich

albumy. Pisali najlepsze piosenki w historii. Byłem

także wielkim fanem Paula McCartneya i

jego Wings. Uwielbiałem szczególnie ich nagrania

koncertowe.

Jak wyglądała Twoja droga od fascynacji

Beatlesami do grania heavy metalu?

Pierwsza kapela, w której się udzielałem była

zespołem heavy metalowym. Oczywiście nie

Patrząc na całą Twoją karierę, czy są jakieś

decyzje, których naprawdę żałujesz?

Tak. Przede wszystkim żałuję, że opuściłem Savatage,

by rozkręcić swój własny zespół. Nigdy

nie powinienem opuszczać tej kapeli. Jeszcze

bardziej żałowałem, gdy dowiedziałem się o

śmierci Crissa Olivy.

Rozpocząłeś karierę solową 15 lat temu.

Wcześniej grałeś w Savatage i kilku innych

zespołach. Czy myślałeś przed 2003r. o zrobieniu

czegoś na własną rękę?

Zawsze chciałem spróbować zrobić coś samemu.

Nie przypuszczałem jednak, że skończę z

Mam więc w swym repertuarze utwory, które

wydają się bardziej progresywne i bardziej

wymagające muzycznie oraz wokalnie.

O czym opowiadają teksty na "The Jester's

Court"? Czy to concept album?

Właściwie trudno to uznać za concept album.

Teksty odnoszą się do mojej osobowości.

Jeden z utworów nosi tytuł "1989". Czy ta data

ma dla ciebie szczególne znaczenie?

To był bardzo specyficzny okres w moim życiu.

Mam bardzo miłe wspomnienia w związku z

tym rokiem. Savatage był wielkim zespołem i

koncertowaliśmy przez 10 miesięcy w roku.

Trasa koncertowa i wydarzenia z nią związane

były bardzo zabawne. To były piękne czasy.

przestałem wtedy słuchać Beatlesów, ale coraz

bardziej wgłębiałem się w metal jako muzyk i

jako słuchacz.

Wcześnie zaczynałeś naukę gry na instrumencie.

Powiedz proszę jakich porad udzieliłbyś

młodym początkującym gitarzystom?

Młodzi gitarzyści muszą przede wszystkim nauczyć

się dobrze bawić! Powinni grać to, co najbardziej

reprezentuje ich duszę. Jest tak wielu

różnych gitarzystów, którymi można się inspirować.

Obecnie masz 50 lat. Większość swojego życia

spędziłeś jako aktywny muzyk. Czy potrafisz

sobie wyobrazić swoje życie bez muzyki? Co

prawdopodobnie byś zrobił, gdybyś wiele lat

temu wybrał inny sposób na życie?

Naprawdę nie mogę sobie wyobrazić robienia

czegoś innego. Jeśli już, to prawdopodobnie

byłaby to praca przy tworzeniu filmów lub coś

związane z branżą komputerową.

ośmioma solowymi płytami (śmiech).

Foto: Chris Caffery

Twój nowy album nosi tytuł "The Jester's

Court". Jakie jest znaczenie tego tytułu? Jak

powinniśmy go rozumieć?

Cóż, to moje odcięcie się od ludzi, którzy kontrolowali

moje życie. Muzycznie, religijnie i biznesowo.

Nauczyłem się sam kontrolować własną

przyszłość.

Niektóre utwory na twoim nowym albumie

wydają się być bardzo inspirowane przez Judas

Priest.

Uważam, że Judas Priest jest bez wątpienia

najważniejszym i najbardziej inspirującym zespołem

w całej historii muzyki metalowej. Zarówno

pod względem muzycznym, lirycznym,

wokalnym oraz koncertowym.

Druga część albumu wydaje się bardziej progresywna.

Mam wiele różnych muzycznych inspiracji.

Bardzo ciekawym utworem jest "Protect My

Soul" pełen wpływów bluesa a nawet country.

Tworzyłem ten album jako współczesną wersję

mojej pierwszej solowej płyty "Faces". Ta piosenka

to taka odskoczna od typowo heavy metalowych

numerów. Wielu ludzi powiedziało mi,

jak bardzo im się ten kawałek podoba. Sprawiło

mi to ogromną radość.

Jesteś także osobą odpowiedzialną za produkcję

i miksowanie. Czy uważasz, że jest to

lepsze od powierzenia tego komuś innemu?

Cóż, lubię robić takie rzeczy samemu. W ten

sposób łatwiej mi radzić sobie z byciem liderem.

Każdego roku rozwijam swoje umiejętności

związane z miksowaniem i produkcją, więc czerpię

przyjemność z pracy nad utworami i uczę

się, jak być lepszym producentem.

Powiedz mi proszę, co, dzieje się z Savatage.

Czy są jakieś szanse na prawdziwy powrót

przypieczętowany wydaniem pełnego albumu?

Rozmawialiśmy o możliwości zrobienia nowej

płyty i trasy koncertowej, ale wszyscy musimy

na nowo nauczyć się razem grać i występować

na żywo. Chciałbym tego doczekać. Czas pokaże!

Grałeś także na debiutanckim albumie niemieckiego

heavy metalowego zespołu Metalium.

Jak tam trafiłeś?

Zostałem zatrudniony przez ich producenta.

Zaprosił mnie do gry na gitarze, pisania piosenek

oraz produkcji i inżynierii dźwięku. To była

niesamowita płyta i bardzo ważna część mojej

kariery.

Bartłomiej Kuczak

126

CHRIS CAFFERY


Metalowy Cyrk Nilsa Patrika Johanssona

W karierze wielu wokalistów przychodzi taki moment, że pomimo sukcesów

macierzystej formacji oraz zaangażowania w inne projekty, czują oni potrzebę

nagrania czegoś solo pod własnym nazwiskiem. Nie inaczej było w przypadku

Nilsa Patrika Johanssona - osoby, której fanom szeroko ujętego power metalu

przedstawiać nie trzeba. Wokalista opowiedział nam o swej pierwszej solowej płycie

"Evil Deluxe".

HMP: Jesteś aktywnym członkiem trzech projektów.

Co było główną inspiracją do nagrania

solowego albumu?

Nils Patrik Johansson: Od początku miałem

propozycję stworzenia solowego albumu i 7 lat

temu byłem gotowy, ale potem zaangażowałem

się w Civil War wraz z czterema oryginalnymi

członkami Sabaton, więc wykorzystałem tam

cały mój solowy materiał. Po odejściu z Civil

War chciałem skupić się w sto procent na Astral

Doors i Lion's Share, ale nagle natchnienie

powróciło, zatem napisałem i nagrałem solowy

album, który powinienem był zrobić już siedem

lat temu.

"Polo" Bengts z Tuck From Hell, również jest

na albumie, i można usłyszeć go grającego na

basie w dwóch utworach.

Dlaczego ich wybrałeś?

Są światowej klasy muzykami i bardzo, bardzo

fajnymi ludźmi. Chcę, żeby moje zespoły były

jak jedna wielka szczęśliwa rodzina.

Kto jest kompozytorem muzyki na albumie?

heavy / power metal jako "Gasoline".

Jestem fanem prawdziwego heavy metalu, takiego

bez żadnej ściemy. "Gasoline" jest piosenką -

manifestem przeciwko terroryzmowi. Od strony

muzycznej jest jak mieszanka Metalliki i

Helloween. Kawałek trochę dziwny, ale za to

cholernie ciekawy. Jestem oldschoolowym facetem,

ale chciałem, żeby mój album brzmiał nowocześnie.

Dlatego użyłem instrumentów klawiszowych

i technicznego sposobu grania na

perkusji.

Czy możemy się spodziewać kolejnego albumu

podpisanego twoim nazwiskiem, czy "Evil

Deluxe" jest tylko jednorazowym eksperymentem?

Zrobię więcej solowych albumów, to dopiero

początek nowej ery!

Czy zamierzasz zagrać jakieś koncerty promując

tę płytę?

Zagram parę koncertów na wiosnę / lato 2019.

Chciałbym aby byłoby to coś wyjątkowego i

chciałbym zagrać utwory z całej mojej kariery:

solowe oraz zespołów, w których się udzielałem.

Moim pomysłem jest nazwać to Metalowym

Jaki zespół, w którym grasz teraz jest dla ciebie

najważniejszy?

Moja solowa kariera, Astral Doors i Lion's

Share. Działalność Wuthering Heights jest

wstrzymana, ale pozostałe trzy wspomniane

projekty są kontynuowane z pełną siłą.

Do kogo adresujesz "Evil Deluxe"? Do fanów

Twoich byłych i obecnych zespołów? A może

chcesz tą płytą zdobyć nowych słuchaczy?

Chyba w pewnym sensie można "Evil Deluxe"

potraktować jako czwarty album Civil War

Stylistycznie jest bardzo podobny do muzyki,

którą napisałem dla tego zespołu, ale oczywiście

są też elementy Astral Doors i Lion's Share, a

także Dio. Taki melodyjny power metal. Mam

nadzieję, że dzięki temu albumowi zdobędę nowych

fanów, ponieważ jest on bardzo chwytliwy

i zawiera jedne z najlepszych piosenek, jakie

kiedykolwiek napisałem.

Powiedz coś o muzykach biorących udział w

nagrywaniu "Evil Deluxe".

Lars Chriss, moja bratnia dusza z Lion's Share

był producentem albumu. Nagrał też wszystkie

partie gitar. Mój syn, Nils Fredrik Johansson z

Tuck From Hell, gra na perkusji a Andy Loos

z Lion's Share gra na basie w większości piosenek.

Na klawiszach znajdziesz Fredrika Bergha

z Bloodbounds, Kay'a Backlunda z Lion's

Share i Anuviela z Saecred Spirit. Markus

Foto: Nils Patrik Johansson

Napisałem każdą piosenkę od początku do końca,

z wyjątkiem coveru Accept, "Burning".

Kawałki z "Evil Deluxe" zawiera kilka cytatów

muzycznych. Na przykład możemy usłyszeć

w utworze tytułowym fragment żydowskiej

pieśni "Hava Nagila" a "How The

West Was Won" zawiera znany wszystkim

"Johny Rebel". Jaki jest powód tego zamiaru?

(Śmiech) To fajny pomysł. Wstawianie starych

motywów ludowych może naprawdę pasuje do

tej muzyki.

"Evil Deluxe" zawiera utwór zatytułowany

"Estonia". Czy kiedykolwiek odwiedziłeś ten

kraj? Jeśli tak, to co zainspirowało Cię do

napisania tej piosenki?

W utworze "Estonia" nie chodzi o kraj, chodzi o

statek, który zatonął w 1994 roku z 900 pasażerami

i obsługą na pokładzie. To mój hołd dla

ofiar. Na początku utworu usłyszysz sygnał

"may day".

Są też utwory inspirowane niemiecką sceną

Cyrkiem Nilsa Patrika Johanssona.

Co się dzieje z Wuthering Heights? Ostatni

album tego zespołu został wydany w 2010

roku.

Coś się dzieje, ale w tej chwili nie mogę powiedzieć

nic konkretnego.

Powiedz mi proszę, jak odkryłeś swój talent

wokalny?

Miałem dwa lata , kiedy rodzice stwierdzili, że

śpiewam dość czysto. Zatem to jest talent, z

którym się urodziłem, ale oczywiście ćwiczę też

każdego dnia. Jak w sporcie: musisz trenować!

Dziękuję za wywiad.

Dzięki, bracie!

Bartłomiej Kuczak

NILS PATRIK JOHANSSON 127


Wacken Open Air 2018

relacja z festiwalu

Sezon festiwalowy 2018 roku obfitował w

wiele ciekawych imprez, spośród których

Wacken Open Air, jako jeden z najważniejszych

i największych metalowych festiwali

na świecie, tradycyjnie stał się celem naszej

podróży. Kilka ciekawych gwiazd, mnogość

zespołów reprezentujących wszelkie odmiany

metalowej muzy, dobra organizacja i perspektywa

lepszej pogody niż w ostatnich latach

sprawiły ostatecznie, że festiwal się wyprzedał.

Wzorem lat poprzednich wyjechaliśmy

nieco wcześniej, bo we wtorek 31 lipca,

przy czym już około 22 byliśmy rozbici na

prasowym placu. Szybki rekonesans i miły

czas spędzony w gronie znajomych ustąpiły

ostatecznie miejsca zmęczeniu, które dopadło

nas grubo po północy...

Środa - rozgrzewka przed festiwalem

Środa, swoista rozgrzewka przed festiwalowym

natarciem, rządziła się własnymi prawami i jako

taka należała do lajtowych i organizacyjnych.

Wycieczka do centrum Wacken, w tym głównej

kwatery festiwalu, należała do corocznych obowiązków,

przy czym ilość czasu i swobody były

tutaj całkowitą odwrotnością kolejnych koncertowych

dni. Festiwalowe koszulki, wszelkiej maści

muzyczne gadżety, płyty, metalowe wydawnictwa

i coraz większa ilość ludzi zjeżdżających

do miasteczka były tu soistą rzeczywistością.

Na co dzień dwutysięczna miejscowość, na

czas festiwalu "rozrasta się" kilkadziesiąt razy, a

wszyscy jej mieszkańcy dopingują przyjeżdżających

z całego świata, będąc życzliwi i pomocni

w każdej sprawie.

Co ciekawe i czego dawno, bo od 2014 roku nie

widzieliśmy tutaj, pogoda dopisała wręcz "fenomenalnie".

Zamiast tradycyjnego błota i ściany

rzęsistego deszczu 29 edycja W:O:A przywitała

nas upałem i wszechogarniającym słońcem. Z

dwojga złego taka aura okazała się lepsza niż

wspomniane ulewy, lecz wszystkim dała się nieźle

we znaki.

W przed festiwalowym dniu obok corocznego

konkursu dla młodych kapel Wacken Battle

Foto: Dirkschneider

Metal, organizator przygotował kilka koncertów,

odbywających się na terenie Wacken Plaza

(druga część festiwalowego terenu), czy choćby

Kościoła Ewangelickiego, w którym swój

koncert dała Doro! Niestety, ze względu na

odległości i kwestie organizacyjne koncert Dorotki

przeszedł nam koło nosa, natomiast udało

się zobaczyć Fisha (Headbanger Stage) i młodzików

z Evil Invaders (Wasteland Stage).

Fish, jak na poważnego pana z brodą i charakterystycznym

szalikiem na szyi przystało, dał

całkiem dobry koncert, a rockowe granie w jego

wykonaniu mogło się podobać. Obok rockowych

strzałów jakie zaserwował swoim fanom

artysta nie zabrakło tutaj balladowych kawałków,

przemieszanych z utworami "bijącymi" w

polityków i innych "władców" tego świata. "Hotel

Hobbies", "Warm Wet Circles", "State of

Mind", czy kończące występ "Incommunicado",

to tylko część utworów z przeszłości w Marillion

zagranych przez Fisha, a niezła forma wokalna

i całkiem dobre nagłośnienie dopełniły całości

koncertu.

Zaraz potem zameldowaliśmy się pod Wasteland

Stage, żeby sprawdzić kompetencje chłopaków

z Evil Invaders. Speed metalowe granie

młodych Belgów od samego początku przypadło

nam do gustu! Szybkość, wściekłość i masa

melodii wylewająca się z ich trzewi były nie do

przecenienia, a radość z grania widoczna przez

cały występ. Ostre i bezkompromisowe riffy łoiły

po uszach i szkoda tylko, że jakość nagłośnienia

zawodziła, gubiąc gdzieś po drodze selektywność.

Począwszy od "As Life Slowly Fades"

i "Pulses Of Pleasure", poprzez "Tortured By

The Beast", "Oblivion", czy venomowe "Witching

Hour" wszytko tutaj "gadało", genialnie wpisując

się w speedową stylistykę. Headbanging, ruch

sceniczny z szybką zmianą stron i tym podobne

wygibasy pasowały wręcz idealnie, a patrząc po

reakcjach znajdującej się pod sceną publiki, również

i jej Evil Invaders przypadli do gustu. Na

koniec dostaliśmy jeszcze "Raising Hell", po którym

koncert Belgów przeszedł do historii…

W tym samym czasie pod ogromnym namiotem

grali jeszcze weterani z Nazareth, a po nich Sepultura,

która jednak nie była w kręgu naszych

zainteresowań. I tak oto pierwszy, choć nieoficjalny

dzień W:O:A 2018 dobiegł końca rozbudzając

apetyty na koncerty dnia następnego…

Czwartek - pierwszy dzień festiwalu

Czwartek powitał nas bezchmurnym niebem i

słońcem dającym w kość przez cały festiwalowy

dzień. Jeśli ktoś się zastanawiał, jakby to było

na riddickowych Krematoriach, to właśnie

Wacken byłoby tutaj pomocne! Upał sięgający

37 stopni, zero cienia, żeby się schronić i jedynie

woda i inne napoje pomagały przetrwać te

nieco ekstremalne warunki.

Poranek dość wczesny, przysłowiowe śniadanie

i już po 11 wyruszyliśmy na podbój Wacken,

zahaczając o stoiska z płytami i tym podobnym

stuffem. Równo o 13 zameldowaliśmy się przy

bramkach wejściowych na główny plac festiwalowy

i pozostało jedynie poczekać na otwarcie.

5...4...3...2...1 i ruszyliśmy do przodu z pierwszymi

fanami koncertowych wrażeń, a zespołem

jakim zobaczyliśmy już pół godziny później

był tradycyjnie cover band Skyline. Panowie nigdy

nie byli naszymi ulubieńcami, a prawdę mówiąc

przychodziło się na nich ze względu na

udział zapraszanych gości. Tym razem usłyszeliśmy

między innymi "Burn", "We Rock", "Bark

At The Moon", a przy dźwiękach przeciętnie

zagranego "2 Minutes…" Ironów daliśmy sobie

128

WACKEN 2018


spokój, przechodząc pod Louder Stage (trzecia,

choć najmniejsza z dużych scen), gdzie już za

moment miał zagrać Tremonti.

Ok! Facet ma sporo fanów na świecie i jest naprawdę

dobrym gitarzystą, ale prawdę mówiąc

jego koncert nie przypadł nam do gustu. Po

warszawskim, źle nagłośnionym występie, tutaj

jako całość brzmieli dużo lepiej, jednak pomijając

ciekawsze solówki wiało nudą, będąc amerykańskim

pop rockowym graniem. W tak zwanym

między czasie na jednej z dużych scen pogrywali

Dokken, a naszym kolejnym celem był

Dirkschneider, który swój koncert rozpoczął

po godzinie 17 na Faster Stage.

Udo zalicza się do tych weteranów heavy metalowego

grania, którzy są niezniszczalni, a czas i

przeżyte lata nie robią na nim specjalnego wrażenia.

Nieważne w jakich warunkach, nieistotne

o której godzinie i czy jest to klub, hala na 5 tysięcy

osób, czy wielki festiwal z mrowiem ludzi

pod sceną, Dirkschneider zagra bardzo dobry

koncert z minimum pieprzenia o "niczym" (…z

pozdrowieniem dla Derisa i Brodena), wypełniając

treścią każdą minutę występu. Tym razem

było dokładnie tak samo, a dobór kawałków

choć słyszanych przez nas kilkukrotnie

wcześniej podczas ostatnich tras wokalisty, nie

mógł po prostu zawieść. Z masy hitów jakie

przez lata wydał z Accept jest tak duża, że czasami

trudno je pomieścić na jednym koncercie,

a petard z postaci "Midnight Mover", "Living For

Tonite", "Princess Of The Dawn", "Restless and

Wild", "London Leatherboys", czy "Breaker" było

tutaj znacznie więcej. Sam Udo w świetnej formie

dawał radę udowadniając, że wokalnie nic

mu nie brakuje, a jego charakterystyczna maniera

nadal pozostaje jego znakiem rozpoznawczym.

Reszta kapeli ze Smirnovem i ponownie

obecnym Kaufmannem grającym na drugim

wiośle, dorównywała liderowi, choć uczciwie

mówiąc radości z grania, zaangażowania i "tego

czegoś", co posiadają Hoffmann i Baltes nigdy

nie posiądą. Koncert zagrany na wysokim poziomie,

z doskonałym brzmieniem, świetnym

odbiorem przez publiczność. Z wielką przyjemnością

co chwilę dało się słyszeć śpiewane wkoło

refreny i dłuższe części utworów.

Doskonała zabawa i wspomnienia jakie towarzyszyły

nam podczas występu Dirkschneidera

były nieocenione, a gdy przyszło do wykonania

"Metal Heart", z legendarną już gitarową solówką,

a potem doskonałe "Fast As A Shark", każdy

Foto: Behemoth

fan grupy z pewnością był usatysfakcjonowany.

Na koniec nie mogło rzecz jasna zabraknąć "I'm

A Rebel", ze spinającym wszystko w całość

"Balls To The Wall"…

Ponad 90 minut muzyki z latami '80 w tle i

wspomnieniami sięgającymi 35 lat wstecz, były

dobrym przyczynkiem do tego, by utrzymać tę

koncertową radość przez resztę wieczoru, tym

bardziej, że już za moment na sąsiedniej scenie

mieli się pojawić nasi rodacy z Behemoth. Kilka

godzin wcześniej podczas specjalnej konferencji

prasowej panowie opowiadali o szczegółach nowej

płyty, której premiera ma mieć miejsce jesienią

tego roku.

Kwadrans po 19 opadła kotara zasłaniająca scenę

i naszym oczom ukazała się dopracowana

scenografia, z symbolami pochodzącymi między

innymi z nadchodzącego krążka. Ekipa Nergala

nie mogła zawieść, a koncert jaki dali tego wieczoru

należał do najlepszych festiwalowych

sztuk tegorocznego W:O:A. Profesjonalizm, doskonałe

nagłośnienie i pirotechnika, a także dobór

kawałków licowały z bardzo dobrą formą

muzyków, którzy po raz kolejny udowodnili, że

nadal pozostają najlepszym "eksportowym" bandem

pochodzącym z kraju nad Wisłą. Obok

Foto: Behemoth

dość oklepanych kawałków z "The Satanist",

takich jak "Blow Your Trumpest Gabriel", "O

Father O Satan O Sun", czy "Ora Pro Nobis

Lucifer", usłyszeliśmy min. "Demigod", "Ov Fire

And The Void" oraz "Decade Of Therion". Świetny

dobór szczególnie starszych utworów cieszył,

a niespodzianką dla kilkudziesięciotysięcznej

publiczności okazało się wykonanie "Wolves

Of Siberia" i po raz pierwszy zagrane na żywo

"God = Dog", pochodzące z niewydanego jeszcze

albumu. Trzeba przyznać, że moc i gitarowa

ekspresja zionące ze sceny wręcz powalały, a

jeśli cała nowa płyta będzie w stylu wykonanych

tutaj kompozycji, to "I Loved You At Your

Darkest" okaże się wielkim sukcesem.

85 minut jakie Behemoth dostali od organizatorów,

wykorzystali skrupulatnie do samego

końca. I mimo, iż sam koncert oglądało się wyśmienicie

i nikt tutaj od strony artystycznej nie

mógł chyba narzekać, to światło kończącego się

co prawda dnia burzyło atmosferę. Gdyby zagrali

choć dwie godziny później, wszystko

wyglą-dałoby tutaj jeszcze lepiej. Późny wieczór

zarezerwowany był jednak dla głównego headlinera

festiwalu jakim byli Judas Priest...

Na konferencji prasowej Adam Darski zapytany

o to co będzie robił wieczorem odpowiedział, że

oczywiście pójdzie na koncert Judas Priest!

Trudno powiedzieć, jak było na prawdę, choć

zakładamy, że tak właśnie się stało. Wiadomo

jednak, że reszta festiwalowej gawiedzi nie zawiodła

i stawiła się jak jeden mąż pod Harder

Stage. Minęła 22:30, z głośników poleciało sabbathowe

"War Pigs", które płynnie przeszło w

intro do "Fire Power", a zaraz potem na scenie

pojawili się sami Bogowie Metalu. I choć wiedzieliśmy

czego się spodziewać, to radość i dobra

zabawa jaką dostarczyli nam weterani heavy

metalowego grania była doskonała. Od początku

dostaliśmy mieszankę mocnych tytułów, z

których to wspomniany wcześniej "Firepower",

"Sinner", czy "The Reaper" podsycały napięcie i

ochotę na "więcej. Ferie kolorów, mnogość świateł,

pirotechnika i majestatyczność sceny dodawały

kolorytu, ale najważniejsza była muzyka,

która broniła się doskonale. Gitarowe galopady

duetu Faulkner - Sneap świetnie współgrały z

wokalami Roba Halforda, który będąc w niezłej

formie udowadniał, że drzemie w nim moc

i jeszcze nieźle potrafi zaryczeć. Owszem, sama

konstrukcja i zamysł był taki, żeby tam, gdzie

WACKEN 2018 129


jest możliwe śpiewać niżej, ale całościowo wyszło

na prawdę dobrze. Niezaprzeczalnie obok

samego Halforda, to Faulkner był "numerem

jeden" na scenie, gdzie ekspresja i kunszt granych

przez niego solówek oczarowywały zebranych

fanów. Ian Hill i Scott Travis odpowiedzialni

za sekcję rytmiczną także nie odpuszczali,

dzielnie wspomagając kolegów, a to co

rzucało się w uszy, to selektywność brzmienia, z

łatwością wychwycenia każdej niemal nuty.

Sama publika reagując żywiołowo na coraz to

większe hity śpiewała razem z zespołem a atmosferę,

jaka zapanowała pod sceną można było

porównać do wielkiego muzycznego święta.

Koncert Judas Priest był właśnie takim świętem,

gdzie każdy, bez względu na wiek mógł

znaleźć coś dla siebie. Niemal pół wieku na scenie,

dziesiątki płyt na koncie i niezliczone przeboje

robiły tutaj swoje, a nam nie pozostało nic

innego jak dołączyć do kilkudziesięciotysięcznego

chóru wtórującego co rusz kapeli! A było

w czym wybierać, gdyż w dalszej części koncertu

poleciały min. "Blood Stone", "Turbo Lover",

"Tyrant", czy też bardzo wyczekiwane "Hell

Bent For Leather" i majestatyczny "Painkiller".

Działo się na prawdę sporo, Rob zmieniał

wdzianka, interaktywna scenografia dopasowywała

się do granych utworów, nie zabrakło również

Harleya Davidsona, na którym Halford

"wjechał" przy okazji "Freewheel Burning".

Wszystko to składało się na niemal doskonałą

całość, czego dopełnieniem był gościnny występ

Glenna Tiptona, w granych na koniec bisach. I

choć stwierdzenie "gościnne" nie bardzo tutaj

pasuje, to ze względu na stan zdrowia gitarzysty

zagrał on na "Metal Gods", "Breaking The Law"

i kończącym wszystko "Living After Midnight".

Świetna sprawa, że Tipton pokazał się w ogóle

na scenie i należy to docenić!

Tegoroczny, wackeński koncert Judas Priest

dobiegł tym samym do końca, zajmując zasłużone

miejsce w czołówce festiwalowych sztuk...

A nam - oprócz wspomnień - pozostał spacer na

pole prasowe, by odpocząć przed atrakcjami kolejnego

dnia festiwalu.

Piątek - drugi dzień festiwalu

Festiwalowy poranek tradycyjnie rozpoczęliśmy

od przebieżki do centrum, nie licząc oczywiście

śniadania, które pozostawało głównym zastrzykiem

energii. Pod sceną zameldowaliśmy się po

13, bo już za chwilę swój koncert mieli rozpocząć

Amorphis.

Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie żar lejący się

z nieba, a piekielne warunki nie doskwierały tak

bardzo. Przyjemność z oglądania koncertów w

40 stopniowym upale z automatu pikowała ku

dołowi, jednak Finowie robili wszystko, ażeby

tak niekorzystną aurę nam wynagrodzić. Swój

70 minutowy występ rozpoczęli od promowania

swojego najnowszego krążka "Queen Of Time",

a miękkie i bardzo klawiszowe dźwięki nie do

końca nastrajały tu pozytywnie. "The Bee" i "The

Golden Elk", powiedzmy sobie szczerze, nie są

najlepszymi utworami Amorphis w historii, jednak

w miarę upływu czasu sytuacja stawała się

coraz lepsza, gdy ze sceny poleciały starsze

kompozycje. Tomi wraz z ekipą w dobrej jak

Foto: Judas Priest

zwykle formie udowadniali, że znają się na swojej

robocie, przy czym to ten pierwszy ze swoim

wokalem i potężnymi growlami błyszczał na

pierwszym miejscu. Szkoda tylko, że gitary Holopainena

i Koivusaari wypadły tak niemrawo,

"schowane" gdzieś w tyle. Czasami miało się

wrażenie, że jedynie klawisze się tutaj liczą,

choć do dzisiaj pamiętamy koncertowe sztuki w

wykonaniu Amorphis, w których gitarzyści rzeźbili

aż miło. Całościowo koncert Finów obronił

się jednak bezsprzecznie, dając wiele radości

najwierniejszym fanom. "House Of Sleep",

"Against Widows" i "Silver Bridge" chyba najbardziej

przypadły nam do gustu, a stary "The

Castaway", pamiętający czasy "Tales From The

Thousand Lakes" spowodował uśmiech na wielu

twarzach...

Niestety, dające w kość warunki wymusiły na

nas dłuższy odpoczynek, a cień jaki znaleźliśmy

w namiocie prasowym umożliwiał regenerację i

zebranie sił na dalsze koncerty.

Ciąg dalszy fińskich klimatów zapewnili nam

Children Of Bodom, choć niewiadomą pozostawało

z jakimi kawałkami wystrzelą, a dokładnie,

czy będzie to nowy materiał, czy raczej

ten sprzed lat? Na szczęście chłopaki postawili

na "zabytki", a najlepsze przyjęcie miały te

sprzed 10 - 15 laty, w których dominowała melodia

i rozbudowane solówki. Swój wesoły "taniec

z kosą" rozpoczęli od "Are You Dead Yet" i

"In Your Face", przy czym w okolicach czwartego

"Blooddrunk" Alexi i reszta jego czeladki

byli już dobrze rozgrzani, rzeźbiąc charakterystyczne

solówki. Połączenie agresji z melodyjnymi

riffami od zawsze było znakiem rozpoznawczym

Children Of Bodom i choć ich ostatnie

krążki nie dorównują tym z pierwszych lat istnienia

grupy, to rdzeń z pewnością pozostał.

"Angels Don't Kill", "Needled 24/7", "Hate Me",

czy powolny "Everytime I Die" stanowiły mocny

punkt programu, a jeśli dodać do tego klawisze

Warmana z jego "pojedynkami" z Laiho, to

wszystko układało się tutaj jak trzeba. Zawsze

podobały mi się jego partie, a talent i wirtuozeria,

których nigdy mu nie brakowało, wzbogacają

kapelę. Występ Finów należał z pewnością

do udanych, zgromadzona na placu publika wyglądała

na zadowoloną, a finałowym kawałkiem,

którym COB zakończyli koncert był "Towards

Dead End"...

W między czasie na sąsiedniej scenie trwały już

przygotowania do kolejnego koncertu, by za

moment mogła wkroczyć Królowa Metalu - Doro.

Taaa... Dorotka dostała drugą, zaplanowaną

z góry szansę na zaprezentowanie tego, w

czym od lat jest najlepsza, czyli następnego jubileuszu

i scenicznego świętowania. Ileż to już

razy? W naszym przypadku to kolejne takie

show i można się pogubić, czy dzisiaj to jej 35

lat na scenie, 25-lecie Johnny Dee, czy kolejna

dekada Nicka Douglasa w zespole? A może

wszystko naraz? Jakby nie spojrzeć, wspólną cechą

takich koncertów jest masa gości, którzy

przewijają się przez wszystkie utwory, dużo

zabawy i niespodzianek temu towarzyszących.

Tym razem nie mogło być inaczej! Znakomitą

większość kawałków zagranych tego wieczoru

stanowiły kompozycje z czasów, gdy Doro

współtworzyła Warlock, a "Burning The Witches"

i "I Rule The Ruins" były tutaj swoistą rozgrzewką.

Dobra forma samej kapeli, z niezłym

wokalem Dorotki to duży plus, szkoda tylko że

wszystko śpiewane było na jedną modłę, w mocno

ograniczonej skali.

Pierwszymi gośćmi okazali się Andy Scott i

Peter Lincoln ze Sweet i razem z Królową wykonali

ich "The Ballroom Blitz". Panowie pokazali

się z najlepszej strony, a wokale Linkolna

stały na wysokim poziomie. W kolejnych minutach

karuzela z gośćmi się rozkręciła i na scenie

wylądował Tommy Bolan (gitarzysta historycznego

Warlock) grając "East Meets West" i

najpiękniejszą kompozycję koncertu "Fur Immer",

a zaraz potem ujrzeliśmy Johana Hegga,

towarzyszącego wokalnie Doro w "If I Can't

HaveYou - No One Will" oraz amon amarthowym

"A Dream That Cannot Be". Hegg, jak na

uśmiechniętego Wikinga przystało wokalnie

miażdżył wszystko, będąc mocnym punktem

programu.

Koncert trwał w najlepsze, dobrej zabawy zdawało

się nie być końca, a przez scenę przewijali

się kolejni zaproszeni goście. W dalszej części

usłyszeliśmy jeszcze "Hellbound", "All For

Metal", "We Are The Metalheads" będący oficjalnym

hymnem W:O:A oraz kultowe, wspólnie

odśpiewane "All We Are". Wisienką na torcie

było odegranie judasowego "Breaking The Law",

gdzie na gitarze ujrzeliśmy Jeffa Watersa z

Annihilator. Trzeba przyznać, że był to świet-

130

WACKEN 2018


ny motyw i miłe zakończenie koncertu...

Chwila moment, a już za sekundę na bliźniaczej

scenie mieli się pojawić Nightwish. Bezsprzecznie,

drugi dzień festiwalu należał do Finów, a

show jakie mieli dać tego wieczoru okazało się

jednym z najlepszych na Wacken 2018.

Minęła 21:00, interaktywne odliczanie na ledowej

kurtynie i muzyczna machina ruszyła z

przytupem. Nightwish to jeden z najbardziej

doświadczonych koncertowo zespołów, dających

mnóstwo występów na całym świecie i od

samego początku dało się odczuć perfekcję i

genialne zgranie. Wszystko podane idealnie równo,

co do sekundy z dźwiękiem, pirotechniką

i wizualizacjami bombardującymi co chwilę odbiorcę.

Najważniejsze, iż cała rozbudowana otoczka

doskonale współgrała z umiejętnościami

muzycznymi, a sam zespół trzeba przyznać był

w najwyższej formie.

Sympatycznych Finów mieliśmy możliwość

oglądać wielokrotnie na przestrzeni niemal 20

lat, a dzisiejszy koncert swobodnie możemy zaliczyć

do najlepszych! Dobór kawałków był

swoistym wehikułem czasu, a stare kompozycje

w wykonaniu Floor okazały się strzałem w dziesiątkę.

I choć wokalnie nie jest to ta sama klasa

co Tarja Turunen, to trzeba docenić, że świetnie

daje sobie radę z takim "Nemo", "Wish I Had

An Angel", "End Of All Hope", czy "Gethsemane".

Jansen, podobnie jak reszta kapeli, miała dobry

dzień i wszystko tutaj zagrało idealnie.

Muzycznie wręcz doskonale! Tuomas jak w

transie operował na klawiszach, a duet gitarowy

Emppu & Troy dobrze się uzupełniał z basowymi

zagrywkami Marco i perkusyjnym łojeniem

Hahto. Czuć było, że wszyscy tutaj dobrze

się rozumieją, co też docenione zostało

przez licznie zgromadzonych fanów. Nightwish

sięgali do różnych okresów istnienia grupy,

przeplatając nowe, ze starymi kompozycjami.

Był to bardzo zgrabny zabieg pasujący nawet

tym, którzy nie pałają sympatią do ostatnich

dokonań zespołu. I tak oto w kolejnych minutach

usłyszeliśmy między innymi "Elan", "Amaranth",

"I Want My Tears Back" oraz "Slaying

The Dreamer", które poprzedzały molocha w postaci

kilkunastominutowego "The Greatest Show

On Earth". Z kolei nie mogło być lepszego zakończenia,

niż zagranie symfonicznego "Ghost

Love Score", która to kompozycja wprost pokazuje

za co fani kochają "Once". Piękny koncert,

świetne wspomnienia, czegóż chcieć więcej?!

Foto: Nightwish

Foto: Doro

Nightwish zeszli ze sceny, a nam pozostało

przesunąć się nieco na prawo, bo za kwadrans

mieli wystąpić Running Wild - dla wielu najważniejsza

kapela tegorocznej edycji Wacken

Open Air.

Cokolwiek by nie napisać o tym zasłużonym dla

europejskiego heavy metalu zespole, pozycję

wśród metalowców ma kultową. To, że nagrali

kilkanaście płyt w tym "Under Jolly Roger",

"Port Royal" i "Death Or Glory", które zapisały

się złotymi nutami w metalowej historii, to

jedno. Drugie i obecnie najważniejsze, to to, że

Running Wild od wielu lat jest projektem, a

nie regularnym zespołem. I jeśli ktoś łudzi się i

myśli inaczej, to jest w błędzie. Rolf u sterów

"okrętu" dobiera sobie sesyjnych muzyków i raz

na jakiś czas nagra coś lepszego, lub gorszego. Z

koncertami natomiast wygląda tak, iż na palcach

jednej ręki można policzyć te zagrane w

ostatnich 2 latach. Stąd, jeżeli są jeszcze tacy,

którzy swoją ocenę, a szczególnie formę kapeli

przyrównują do festiwalowych machin grających

dziesiątki koncertów rocznie, to nie wiedzą

co czynią!

Na tegoroczny koncert Running Wild należy

spojrzeć z tej właśnie perspektywy, a gdyby nawet

tego nie zrobić, to występ ekipy Rock'n'

Rolfa należał do ciekawych i całkiem udanych.

Na pierwszy rzut oka rzucał się dość ascetyczny

i oldschoolowy wystrój sceny ze ścianą "Marshalli"

i brakiem elektronicznych wizualizacji.

Intro, zlepek starych zagrywek kojarzących się z

najlepszymi czasami zespołu i wystartowali od

"Fistful Of Dynamite". Kasparek i reszta załogi

ubrani w stroje przypominające te z "epoki",

dość statycznie rozlokowani na scenie, kontynuowali

koncertowe granie przechodząc w "Bad

To The Bone" i "Rapid Foray". Po chwilowej zadyszce

Rolf wskoczył na właściwe obroty, całkiem

nieźle dając sobie radę z wokalami, czując

się coraz swobodniej za mikrofonem. Co cieszyło,

to lepsze niż na poprzednich wackeńskich

koncertach chórki w wykonaniu Petera i Ole,

które fajnie współgrały z liniami Kasparka,

urozmaicając wokale. Niepokoiły natomiast

częste przerwy pomiędzy numerami, jakie Rolf

robił by nastroić gitarę. Nie wyglądało to dobrze,

psując odbiór i rujnując dynamikę koncertu.

Szkoda, że nie miał wszystkiego pod nogą,

wtedy nie musiałby się wycofywać w głąb sceny,

a strata czasu nie odbiłaby się finalnie na setliście...

Mocnym akcentem były kolejne utwory, bez

których nie wyobrażaliśmy sobie koncertu Running

Wild. "Uaschitschun", "Riding The Storm"

i "Port Royal" ucieszyły każdego fana kapeli, w

tym piszących te słowa, po czym nastąpiło obniżenie

poziomu w postaci nikomu niepotrzebnego

drum solo. Sorry, to trochę słabe, gdy jest

nieplanowane opóźnienie, a jeszcze bardziej

zwleka się z nadgonieniem kawałków! Na szczęście

po kilku minutach powrócili do grania z lat

'90 zapodając "Metalhead", a następnie dwa mocne

hity w postaci "Blazon Stone" i "Raging Fire".

Uśmiech na twarzy, teksty śpiewane razem

z zespołem i małe rozczarowanie nową i nijaką

w odbiorze kompozycją zatytułowaną "Stargazer".

Pozostało mieć nadzieję, że reszta kawałków z

nadchodzącej płyty będzie dużo lepsza, a tym

czasem ze sceny poleciały "Lonewolf" i "Under

Jolly Roger", przy których publiczność nieco

bardziej się ożywiła. Do końca koncertu pozostało

niewiele czasu, a kawałków z jubileuszowego

"Port Royal" jak na lekarstwo, tym bardziej,

że utworami zagranymi na bis były "Soulless" i

"Stick To Your Guns"! Wszystko to dało do myślenia,

a finału jaki nam zaserwowano nikt się

chyba nie spodziewał, bo zamiast zamykającego

występ przeboju w postaci "Conquistadores",

"Tortuga Bay", czy choćby "Prisoner Of Our

Time" dostaliśmy podziękowanie Kasparka za

WACKEN 2018 131


przybycie i dwuzdaniowe pożegnanie. Chwilę

wcześniej widać było rozmowę Rolfa z siedzącym

za garami Wolpersem, co ewidentnie

świadczyło o tym, że organizator nie zgodził się

przedłużyć im czasu. Wielka szkoda, bo w taki

sposób nie powinno to wyglądać. I mimo, że

koncert całościowo był całkiem dobry, to końcowa

wpadka i brak większej ilości kawałków z

"Port Royal" - przy hucznie zapowiadanym jubileuszu

30-lecia wydania albumu - okazały się

porażką...

Drugi dzień festiwalu dobiegł dla nas końca,

choć chętni bawili się jeszcze na In Flames i

grających w okolicach 2 nad ranem Ghost. My

postanowiliśmy jednak odpocząć przed kolejnym

dniem i nabrać nieco sił na sobotnie koncerty.

Sobota - trzeci dzień festiwalu

Ostatni dzień W:O:A w teorii zapowiadał się

dość luźno, co nie zmienia faktu, że bardzo

ciekawie. Z masy zespołów grających tego dnia

na festiwalowych scenach interesowało nas

kilka kapel, które postanowiliśmy bezwzględnie

zobaczyć. Pogoda wzorem dnia poprzedniego

dopisywała aż nadto, wszędzie słońce i niewiele

chmur dających jakąkolwiek ochłodę, więc tym

bardziej cieszył fakt, że pierwszy koncert mogliśmy

przeżyć w cieniu sceny...

Wintersun, bo o nich tutaj mowa, to kolejny

band z Północy, którego występem nie sposób

było się zawieść, a nazwa grupy będąca idealnym

przeciwieństwem do skwaru lejącego się z

nieba, nie spowodowała ochłody. Chłopaki pod

przewodnictwem Jari Maenpaa dali bardzo dobry

koncert, z szybkimi riffami i wszechogarniającą

melodyką. Połączenie bardziej ekstremalnych

odmian z melancholią, harshami i bardzo

dobrymi wokalami lidera Wintersun stanowiły

o jakości granej przez nich sztuki, a mając na

uwadze ich wcześniejsze koncerty trzeba dodać,

że nadal trzymają wysoki poziom. Do tego świetne

nagłośnienie, wydobywające wszelkie szczegóły

i smaczki, dobra zabawa i radość z grania,

jaką prezentowali muzycy zostały docenione

przez wiernych fanów zespołu. Być może nie

było ich zbyt wiele jak na rozmach imprezy, jednak

dość wczesna pora ewidentnie wpłynęła

na frekwencję. Nam taki obrót rzeczy bardzo

odpowiadał i korzystaliśmy z wygodniejszych

życiowo warunków.

Podczas godzinnego koncertu Finowie wykonali

pięć utworów takich jak "Awaken From The

Dark Slumber (Spring)", "Battle Against Time",

"Sons Of Winter And Stars", "The Forest And

Weeps (Summer)", na koniec pozostawiając długaśne

"Time", będące godnym podsumowaniem

ich sztuki. Gdyby nie środek dnia, byłoby jeszcze

lepiej, a tak koncert Wintersun uplasował

się choć wysoko, to poniżej podium...

Dłuższą przerwę pomiędzy koncertami można

było wykorzystać na wiele sposobów, gdyż

Wacken Open Air obok koncertów oferowało

wiele rozrywek. Nie brakowało chętnych do

wzięcia udziału w metalowej Jodze, pokazach

ekstremalnej jazdy motorowej w "beczce", lub

wskoczenia w klimaty Wikingów, czy innego

Mad Maxa. W myśl zasady "dla każdego coś

dobrego", znalezienie odpowiedniej rozrywki

nie stanowiło najmniejszego problemu. Dobra

organizacja i brak błota ułatwiały szybkie przemieszczanie

się po terenie festiwalu. Wszędzie

Foto: Running Wild

w teorii można było zdążyć i bezstresowo powrócić

pod sceny, na których ciągle coś się działo.

Naszym kolejnym punktem w festiwalowej rozpisce

był koncert Gojira. Zawsze chętnie wracamy

do twórczości Francuzów, a sceniczne występy

z niełatwym, progresywnym stylem były

nam jak najbardziej "po drodze". Koncertowa

mieszanka zagranych w tym dniu utworów

ucieszyła chyba wszystkich fanów grupy, a przybyło

ich na prawdę dużo. Praktycznie cały plac

pod sceną zapełniony, doskonałe nagłośnienie i

różnorodność prezentowanego repertuaru charakteryzowały

tę doskonałą sztukę. Zaczęli od

nowszego, bo pochodzącego z ostatniego krążka

utworu "Only Pain", by już po chwili walić w

twarz "Heaviest Matter Of The Universe" i sięgającym

ich początków "Love". Cóż za różnorodność!

Progresywno - death metalowe zagrywki,

czyste wokale przeplatane harshami i agresją i

bardzo dobra sekcja rytmiczna łojąca ostrymi

jak brzytwa riffami. Tu nie sposób było się nudzić,

a z kawałka na kawałek koncert Gojira

stawał się coraz lepszy. Na szczególną pochwałę,

oprócz reszty chłopaków, zasługiwał tutaj

perkusista, którego technika wręcz powalała.

Ciągłe zmiany rytmu, trików i milion patentów,

były czymś niesamowitym i dość rzadko spotykanym

w takiej dawce. Spośród kilkunastu

utworów jakie zagrali podczas 75 minutowego

występu, to pochodzące z "From Mars To Sirius"

kawałki najbardziej przypadły nam do gustu.

I tak, nie zabrakło tutaj "Backbone", czy

"Flying Whales", a "Shooting Star" stanowił

chwilowe odprężenie przed mocarnym "Explosia".

Na dokładkę dostaliśmy jeszcze "Silvera" i

"Vacuity", które kończyły świetny występ Francuzów...

Chwila odpoczynku i za około półtora godziny

ponownie zameldowaliśmy się pod Faster Stage,

gdzie swoje show kawałkiem "The World Is

Yours" rozpoczynali Arch Enemy. Tu nie było

miejsca nawet na odrobinę fuszerki, czy jakichś

opóźnień, bo Szwedzi (obecnie w barwach międzynarodowych)

jak wiadomo, to doskonała

koncertowa maszyna. Praktycznie od razu

wskoczyli na wysokie obroty, nie potrzebowali

2-3 kawałków, żeby osiągnąć maksimum swoich

możliwość, udowadniając genialne zgranie i profesjonalizm.

"Ravenous", "War Eternal", "My

Apocalypse", których wykonania miażdżyły system,

wprowadziły nas w świetny nastrój, dodając

dreszczyku emocji. Co za gitary! Co za mistrzowskie

brzmienie! To, jak doskonale współpracowali

ze sobą Amott i Loomis trudno

ubrać w słowa. Mało powiedzieć, że ich gra to

wirtuozeria, a obecnie z pewnością pretendują

do miana najlepszego duetu gitarowego. Ostre

riffy, perfekcyjna technika i znak rozpoznawczy

Arch Enemy w postaci klimatycznych zwolnień

i melodii - tego nie mogło tutaj zabraknąć. Człowiek

co rusz łapał się na tym, na kogo lepiej patrzeć,

czy na grę Michaela, czy jednak na Jeffa

robiący cuda ze swoją gitarą?!

Czas mijał szybko, kolejne kawałki wystrzeliwały

z głośników, a "You Will Know My Name",

"Bloodstained Cross", czy "As The Pages Burn"

pokazywały na jak wysokim poziomie operuje

dzisiejsze Arch Enemy. Mieszanka starych numerów

sięgających czasów Angeli Gossow, z

nowszymi, za których wokale odpowiada Alissa

White-Gluz, sprawdzała się wzorowo, a drobniutka

wokalistka udowadniała, że lepszych

growli w świecie kobiet nie uświadczysz. Energią,

jaką dysponuje przy tym wszystkim ta niesamowita

dziewczyna, można by obdzielić kilku

muzyków. Zmiany stron, wyskoki, ciągłe przemieszczanie

się po scenie, przy zachowaniu jakości

wokaliz, były nie do przecenienia.

Pod koniec wiadomo już było, że koncert Arch

Enemy z przytupem wyląduje w czołówce najlepszych

występów na Wacken 2018. Prawdę

powiedziawszy, można to było przewidzieć,

choć wykluczyć niespodziewanego nie było

sposobu. Po "Avalanche", solo gitarowym Loomisa

i kończącym koncert "Nemesis" werdykt

mógł być tylko jeden - Mistrzostwo Świata!!

Jedna, jedyna rzeczy, która raziła w oczy, choć

całkowicie niezależnie od zespołu, to dmuchane

fallusy i sztuczne lale przelatujące co rusz przez

publikę. Niestety, tak to już jest, jak chwilę

wcześniej do sceny dorwą się klauny ze Steel

Panther, z ich inteligentnymi fanami. Wysoki

poziom intelektualny, jaki prezentują wyżej wymienieni,

wprost koresponduje z wnoszonymi

przez nich rekwizytami...

Emocje i wielka frajda po tak dobrym koncercie

nie zdążyły jeszcze opaść, a już kwadrans pó-

132

WACKEN 2018


źniej na scenę wyszli Dyniowaci, by zaprezentować

niesamowite widowisko. Ok! Muzyków

zebranych pod wdzięcznie brzmiącym szyldem

Helloween - Pumpkins United widziało się

wielokrotnie, a koncerty Gamma Ray, Unisonic,

czy samych Helloween to "dzień powszedni"

na powerowym poletku. Tak fajnego, obwoźnego

projektu nie było jak dotąd i cieszyliśmy

się bardzo mogąc ich oglądać na wackeńskiej

ziemi. Hansen, Kiske, Weikath i Grosskopf

grający na jednej scenie robili niesamowite

wrażenie, a dobra zabawa z Derisem i resztą

ekipy stanowiła świetne dopełnienie całości.

Dla fanów wychowanych na starym Helloween

i średnim okresie ich twórczości, było to niewątpliwie

święto. Młodsi również znaleźli coś

dla siebie, gdyż przekrojówka granego materiału

sięgała do najnowszych czasów. Dla nas najważniejszymi

były starsze kompozycje i jak na zamówienie

od razu dostaliśmy długodystansowe

"Halloween", z jajcarskim "Dr. Stein", który poleciał

chwilę potem. Tu nie mogło być lepiej!

Wszystko świetnie zagrane i zaśpiewane, profesjonalizm

i dobra forma muzyków w każdym

calu, a ciekawa oprawa przygotowana z rozmachem

i pomysłem wzbogacały muzyczną sztukę.

Nie bez znaczenia dla odbioru były tu również

wizualizacje przedstawiane na ogromnym ledowym

ekranie, których bohaterami były maskotki

Helloween Seth i Doc. Historyjki i przygody

obu jegomości nawiązywały do granych przez

zespół kawałków, uatrakcyjniając tym samym

show jeszcze bardziej.

Foto: Arch Enemy

Przez dwie i pół godziny usłyszeliśmy ponad 20

utworów, których trzon - obok wcześniej wymienionych

- stanowiły między innymi "I'm

Alive", "Heavy Metal (Is The Law)", "A Tale

That Wasn't Right", "A Little Time", "How Many

Tears", czy "Eagle Fly Free", śpiewane w różnych

konfiguracjach wokalnych. Najlepiej wypadł

tu Kiske, lecz to akurat było do przewidzenia.

Jego głos, charakterystyczna barwa od

lat się nie zmienia, a formą nadal mógłby zawstydzić

większość power metalowych krzykaczy.

Hansen, szczególnie w swoim miedley

"Starlight/Ride The Sky/Judas", przypomniał o

speedowych korzeniach grupy, dając pokaz

nietuzinkowych umiejętności. Co do Derisa i

jego formy, to sprawa nie była tutaj tak oczywista,

jednak przyznać trzeba, że dał radę i szczególnie

w swoich "Are You Metal?", "Perfect

Gentelman", "If I Could Fly" oraz "Power" wypadł

dobrze. Z pewnością to, że każdy z wokalistów

odpowiadał za część śpiewanych partii,

pomagało w maksymalnym wykorzystaniu ich

możliwości. Andi odpoczywał, gdy Michael robił

swoje, choć sam Kiske, przynajmniej częściowo,

brał udział w większości śpiewanych

utworów. Wokaliści doskonale się tutaj wspomagali,

a jeśli dodać do tego chórki i wspólne refreny

w wykonaniu Hansena i gitarzysty Saschy

Gerstnera, to było co podziwiać.

Od strony instrumentalnej mieliśmy tutaj popis

genialnej gitarowej jazdy, a duet Weikath-Hansen,

powiększony czasami o tercet z Gerstnerem

na trzeciej gitarze, rozwalał system. To niesamowite,

ile frajdy sprawiało oglądanie gitarowych

popisów, niekiedy pojedynków, przechodzących

w rozbudowane harmonie. Trzech gitarzystów,

którzy dokładnie wiedzieli po co wyszli

na scenę, dało niesamowity spektakl i popis

swych umiejętności. Sam Hansen miał indywidualne

solo w dalszej części koncertu, poprzedzone

wcześniej już wykonanym solo perkusyjnym,

w którym Dani Loble oddał hołd pierwszemu

perkusiście Helloween Ingo Schwichtenbergowi.

Świetny i honorowy gest spodobał

się licznie zgromadzonej publiczności, a gromkim

brawom nie było końca. Loble wraz z

Grosskopfem stanowili mocną sekcję rytmiczną,

a ich zagrywki i konkretne wymiatanie

zasługiwały na odpowiedni aplauz...

Koncert Helloween powoli dobiegał końca, a

tym czasem wielu wzruszeń dostarczył nam

kolejny przebój w postaci "Keeper Of The Seven

Keys". To niesamowite uczucie, mogąc śpiewać

ten utwór wraz z niemal całym oryginalnym

składem. Ciary na plecach, łezka w oku i radość

na twarzach były tutaj bezcenne. Jeszcze tylko

niesamowite "Future World", z finalnym wykonaniem

"I Want Out" i koncert Pumpkins

United przeszedł do historii W:O:A. Genialne

show, moc wrażeń i pozytywnych emocji. Takich

koncertów chciałoby się więcej...

Występ Helloween był ostatnim, jaki zobaczyliśmy

podczas tegorocznego Wacken Open Air.

Z całą pewnością ów koncert mógłby stanowić

podsumowanie całego festiwalu, który okazał

się nadspodziewanie udanym i pozytywnym

czasem. Od strony artystycznej nie można było

mieć wątpliwości, że będzie to bardzo solidna

edycja, bo nazwy takie jak Judas Priest, Arch

Enemy, Behemoth, Helloween - Pumpkins

United czy Running Wild gwarantowały profesjonalizm,

nostalgiczny powrót do przeszłości

i wspomnienia z lat minionych, kiedy to zaczynało

się słuchać kultowych płyt i artystów. I

faktycznie, świetnych koncertów nie brakowało,

każdy mógł znaleźć coś dla siebie, a ulubieńcy i

tak pozostali najlepsi.

Pogoda była jednak niewiadomą, a pod znakiem

zapytania pozostawało, czy tegoroczne Wacken

w myśl ich dewizy będzie "Rain or Shine"?

Okazało się, że słońce aż nadto dopisało, lecz

był to pozytywny scenariusz, w odróżnieniu od

wielkich ulew i błota, dobrze znanych wackeńskim

bywalcom. Sama organizacja festiwalu

stała na dobrym poziomie i chyba nikt nie mógł

narzekać na nieprzewidziane czy słabe sytuacje,

które wprost wynikały z winy gospodarzy.

Owszem, zawsze mogło być "taniej i lepiej" i

oczywiście znalazłoby się coś do poprawienia,

jednak całościowo włodarzom Wacken trzeba

oddać honor i zapisać na plus. Z dziennikarskiego

obowiązku wypada jeszcze odnotować,

że zwycięzcami Wacken Battle Metal zostali

pochodzący z Chin Die For Sorrow. Obecna

edycja tym samym pozostała za nami, a w następnym

rocku, no cóż... 30-lecie Wacken

Open Air!

Tekst - Thomen & Fronc

Zdjęcia - archiwum Redakcji oraz

udostępnione przez organizatorów W:O:A

Foto: Helloween

WACKEN 2018 133


Żelazna Klasyka

Iron Maiden - Seventh Son

1988 EMI

Kariera jaką Iron Maiden zrobili w latach

'80 była fenomenalna. Stworzyli niezwykle

charakterystyczny styl, każdą kolejną

płytą wspinali się coraz wyżej po

drabinie sukcesu, a z każdą kolejną trasą

koncertową stawali się coraz bardziej widowiskowi

i spektakularni. I choć żelazna

machina nawet na moment nie wytracała

impetu, to na albumach "Powerslave" i

"Somewhere In Time" można było zauważyć

oznaki wyczerpywania się formuły

maidenowego grania. Utwory jak "Losfer

Words", "Back In The Village" czy "Loneliness

Of A Long Distance Runner"

wstydu grupie wprawdzie nie przyniosły,

to zaniżały jednak poziom tych klasycznych

przecież płyt. Uważniejsi słuchacze

mieli prawo obawiać się czy na swym

siódmym albumie zespół nie zacznie ewidentnie

zjadać własnego ogona...

Steve Harris przyznawał że początkowo

nie miał pomysłu na ten album. Natchnienie

przyszło wraz z sukcesem wydanej

w 1987 roku powieści Orsona Carda

zatytułowanej "Siódmy syn", która okazała

się być na tyle inspirująca dla lidera,

że po rozmowach z resztą składu postanowił

poświęcić jej cały album. W taki

oto sposób zrodził się pomysł stworzenia

albumu koncepcyjnego. "Can I Play With

Madness", pierwszy utwór promujący album,

mógł wprawić w osłupienie. Radosny,

przebojowy, wręcz popowo melodyjny,

z gładkimi harmoniami wokalnymi i

miękkim brzmieniem gitar, do dziś jest

jednym z najpopularniejszych hitów grupy.

Jako singiel okazał się być zmyłką, bo

album ma diametralnie inny charakter.

Pierwszym sygnałem jest już intro, w którym

Dickinson snuje wyliczankę na temat

tytułowej cyfry do akustycznego akompaniamentu.

Dopiero po tym krótkim

wprowadzeniu wchodzą syntezantory

podbite potężnymi uderzeniami gitar.

Tak zaczyna się "Moonchild", do dziś jeden

z najbardziej agresywnych numerów

w dorobku zespołu, który jest tu rozpędzony

i drapieżny. Wokalista śpiewa zajadle

i w niesłychanie złowieszczy sposób,

co doskonale współgra z takim też tekstem.

Kolejny utwór, "Infinite Dreams" to

najbardziej zróżnicowany numer na płycie.

Zaintonowany "senną" harmonią gitar,

z minuty na minutę pięknie się rozkręca.

W zwrotkach panowie serwują śliczne,

wysmakowane zagrywki, by po

chwili już metalowo bujać, a w rozwinięciu

mocno poszarżować. Wspomnianemu

"Can I Play With Madness", choć stanowi

odskocznię od bardziej złożonego grania,

na pewno nie sposób odmówić klasy i wyrafinowania.

Utwór dla wielu obniżajacy

wartość tej płyty, jest jej integralną częścią,

podaną trochę na wesoło i stanowiąc

alternatywę dla poważniejszych fragmentów.

To także kolejne potwierdzenie klasy

niezawodnego tandemu Dickinson/

Smith w dziedzinie tworzenia maidenowych

hiciorów. Należy dodać że wokalista,

odsunięty od pracy nad "Somewhere

In Time", odpłaca się z nawiązką - jest

współautorem aż czterech utworów. Za

gwóźdź albumu powszechnie uważany jest

utwór tytułowy, będący jednym z najsłynniejszych

maidenowych kolosów. W

zestawieniu z kultowymi "Hallowed Be

Thy Name" czy "Rime Of The Ancient

Mariner" nie jest aż tak różnorodny, lecz

wciąga tak samo jak wymienione. Po majestatycznym

wstępie mamy marszowe

zwrotki i proste refreny, gdzie Dickinson

po prostu powtarza tytułową frazę. Cuda

dzieją się później, gdy zespół wytraca

obroty a Harris zaczyna szyć basową melodię

na tle lodowato zimnych syntezatorów

i cykania talerzy McBraina. Atmosfera

robi się podniosła, mistyczna - idealna

pod przemowę Dickinsona oznajmiającego

przyjście "siódmego syna" na świat.

Po tym fragmencie Bestia zrywa się z łańcucha

brutalnie wyprowadzajac słuchacza

z transu, a Smith z Murrayem prześcigają

się w ekspresyjnych solach na tle perkusyjnej

nawałnicy... Dave Murray, piszący

średnio jeden utwór na każdy album,

popisał się w "The Prophecy" - zaskakującym

podziałami rytmicznymi i

melodyką. Fajny efekt daje też "przekrzykiwanie

się" Dickinsona, śpiewającego

naprzemiennie w raz diabelski, a raz typowy

dla siebie sposób. Opatrzony harrisowym

wstępem "The Clairvoyant" to kolejna

huśtawka nastrojów. Motyw przewodni

jest niezwykle melodyjny i beztroski,

w dynamicznych zwrotkach robi się

jednak poważnie za sprawą rozważań na

temat życia, śmierci i spotkania ze stwórcą.

Jest tu też jeden z najbardziej porywających

refrenów Dziewicy, przy którym

podskakiwał niejeden stadion. Do bardziej

standardowych numerów należą

rozgalopowane "The Evil That Men Do" i

ostatni na płycie "Only The Good Die

Young". I choć muzycznie nie są aż tak zaskakujące

jak pozostałe, to absolutnie od

reszty nie odstają. Pierwszy z nich na długie

lata stał się koncertowym szlagierem i

faworytem łaknącej wspólnego śpiewania

publiczności, drugi niestety nigdy nie doczekał

się prezentacji na żywo - szkoda,

bo świetnie by się sprawdził w warunkach

koncertowych. Na płycie za to, stanowi

udaną refleksję i podsumowanie przesłania

albumu - "all the evil seem to live forever".

Na koniec utworu zespół wraca do

punktu wyjścia, bo akustyczne outro jest

niczym innym jak powtórzeniem otwarcia

płyty, lecz z pominięciem jednego

wersu... Zabieg ten dodatkowo podkreśla

że album jest spójnym, zamkniętym muzycznie

projektem. I faktycznie - choć na

wyrywki smakuje bardzo dobrze, to najlepiej

słucha się tego w całości. Muzyka

Iron Maiden, często niesłusznie określana

mianem "progresywnej", na tej płycie

właśnie taka jest. Zespół zdecydowanie

wykracza poza muzyczne ramy ustalone

na poprzednich albumach, a przy

tym sypie nieszablonowymi pomysłami.

Świetnym tego przykładem jest akustyczna

koda wyłaniająca się w końcówce

"The Prophecy". Fenomenalna melodia na

bazie której można byłoby stworzyć kolejną

świetną kompozycję, posłużyła tu

tylko jako wyciszenie... Do dziś pewne

kontrowersje wśród części fanów i krytyków

budzi brzmienie albumu. Dla jednych

zbyt gładkie, lekkie, ze zbyt odważnym

użyciem syntezatorów - to oczywiście

prawda. Aczkolwiek należy docenić

że Iron Maiden - w przeciwieństwie do

choćby Judas Priest z płyty "Turbo" - nie

poszli za modą, lecz modne nowinki i efekty

wykorzystali w mądry sposób by osiągnąć

sugestywny klimat. Cechy te nie mają

jednak wpływu na metalowy przecież

charakter większości utworów, co wręcz

sprzyjają kreowaniu unikalnej, chłodnej

atmosfery - adekwatnej do świetnej okładki.

Pomijając bogatsze niż wcześniej instrumentarium,

zespół pozostaje sobą.

Nic nie ujmując sześciu wcześniejszym albumom,

"Seventh Son..." to portret dojrzałego

Iron Maiden w szczytowej formie

kompozytorskiej i wykonawczej.

Piotr Iwaniec

134

ZELAZNA KLASYKA


Reminiscencje NWOBHM

W dzisiejszym odcinku cztery zespoły:

Trial By Fire, Zeb Dragon, Montreaux i

Diamond Dogs. Wybór tych zespołów nie

był przypadkowy. Trzy z nich wkrótce wydadzą

swoje płyty (prawdopodobnie w momencie

kiedy to czytacie płyty są już dostępne

na rynku). Trial By Fire i Zeb Dragon

zostanie wydany przez CultMetal

Classics (wytwórnia ta wyda jeszcze rewelacyjny

Tarot - zespół który opisałem

kilka odcinków wcześniej). Z Obscure

NWOBHM Releases natomiast wyjdzie

płyta zespołu Montreaux, powiązanego

personalnie z czwartym dzisiaj przedstawionym

zespołem Diamond Dogs.

Z.J.

Trial By Fire

Zespół Trial By Fire powstał w Essex w 1978r. Założyło go dwóch szkolnych

kolegów Terry Wilson - vocal i Neil Freeman - bass. Wkrótce dołączyli

do nich dwaj byli muzycy zespołu Scorched Earth: Gary Dawson

- lead guitar i Paul Harris - drums. Zespół rozpoczął próby, poszukując

jednocześnie wokalisty. Po licznych próbach skład został uzupełniony

przez wokalistę i frontmana Nicka Hodgesa, który został rekrutowany

za pośrednictwem ogłoszenia w Melody Maker. Pierwotnie Trial By Fire

było pod wpływem hard rockowych i progresywnych zespołów, ale

zmieniło się to po tym, jak wspierali "NWOBHM stalwarts" Sledgehammer.

Biorąc pod uwagę tylko 30 minut jako support, postanowili

zagrać kilka krótszych piosenek heavymetalowych, aby mieć mocniejsze

uderzenie... Po koncercie zespół, z wyjątkiem Terry'ego Wilsona, zdecydował,

że to kierunek, w którym chcieliby iść. Terry został zastąpiony

przez gitarzystę Jima Reida (później w Airrace). Zespół grał głównie w

rejonie Essex i East London. Kilkakrotnie grali w legendarnym pubie

Ruskin Arms w East Ham. Ostatni koncert miał miejsce w Newbury

Park w nocnym klubie Oscars w 1982 roku. Zespól pozostawił po sobie

dwa wydawnictwa. Pierwsze z 1978 roku. Znalazły się na nim trzy piosenki:

"Requiem", "Night Journey" i "Eastern Sun". Drugie demo nagrane

już w nowym składzie w 1981 w Blackwing Studios w Londynie zawierało

cztery magrania: "Broken Flag", "Eclipse", "Chasing The Dragon" oraz

"Against The Night".

Foto: Trial By Fire

Montreaux

Montreaux (nie mylić z innym zespołem NW

OBHM o tej samej nazwie z Northwich) to zespół

z Wolverhampton, który powstał w 1981

roku. Grupa została stworzona przez klawiszowca

Patricka Hatfielda (ex Mafia), perkusistę

Andy Harpera (ex Mick Hill Band) i basistę

Paula Hodsona (ex Saber i Hideaway). Wkrótce

do Montreaux dołączył wokalista Rob Byrne

(ex Stafford Road). W początkowym okresie

zespołowi pomagał gitarzysta Robin George,

który później zdobył sporą sławę. W międzyczasie

zespól poszukiwał stałego gitarzysty

do zespołu. Wybór padł na Mario Janowski

(ex Tall Story), który został piątym członkiem

Foto: Zeb Dragon

Foto: Diamond Dogs

Zeb Dragon

Montreaux. Grupa była bardzo aktywna, zyskując

znacznny rozgłos dzięki licznym koncertom

w Gifford Arms, The Queens Hotel,

Bushbury Arms i Archie's Night Club. Grał w

wielu innych lokalnych miejscach! Gdy stali się

bardziej popularni, pojawiili się w znanym na

całym świecie Marquee Club wspierającym

Stray oraz Birmingham's Barrel Organ Pub,

a także filmowanym występie w Regal Theatre,

Hitchen, gdzie pojawili się z Tonym Mc

Phee z Groundhogs. Zrobili kilka taśm demo

i nagrali występ na żywo na Politechnice Wolverhampton,

gdzie wspierali progresywny Pallas.

Niestety nie mogąc przebić się do żadnej

wytwórni rozpadli się w 1984 roku

Zeb Dragon to chyba najbardziej znana z grup, które tutaj zostały

opisane. Ich piosenka "Golden Angel" cieszy się dużą popularnością

w internecie. Powstali na początku 1982 roku w Stratford

- Upon-Avon. Założycielami zespołu byli czterej szkolni

przyjaciele: Jeremy "Herbie" Herbert - vocals Jon Mabey - guitar,

Mike Richardson - bass, Anthony "Spiff" Smith - drums,

Nazwa wzięła się od miejscowego pubu Green Dragon. Rozpoczęły

się pierwsze próby, ale wkrótce doszło do zmian w składzie.

Nowym wokalistą został Ben Brierley. Ben oprócz śpiewania

grał na gitarze akustycznej, mandolinie i skrzypcach. Jego

brat Crispin Brierley został w tym samym czasie nowym perkusistą

Zeb Dragon. Grał również na flecie. Taki arsenał instrumentów

pozwolił im stworzyć własną, nieszablonową muzykę.

Była to mieszanka heavy metalu z folk rockiem i rockiem progresywnym.

Grali średnio trzy cztery razy w tygodniu, przemieszczając

się samochodem kempingowym rodziców basisty.

Grupa zrealizowała trzy sesje nagraniowe. Dwie perwsze odbyły

się w Windrush Studios w Gloucestershire (1983 i 1984).

Trzecia odbyła się w lipcu 1985 roku i zawierała ich najbardziej

znany utwór, wspomniany na początku "Golden Angel". W 1986

Ben zachorował. Nie mógł przez jakiś czas grać występów. Pozostała

czwórka postanowiła dalej koncertować bez Bena. Ten

bardzo źle to odebrał i postanowił opuścić zespół. Był to konieć

Zeb Dragon. Reszta członków postanowiła dalej wspólnie grać

pod nazwą Zeb. Przetrwali zaledwie rok, ale zdążyli nagrać jedną

taśmę demo. W 2013 roku Zeb Dragon zreformował się na

jeden koncert poświęcony pamięci Raya Portera, właściciela

klubu Green Dragon, w którym grupa bardzo często występowała.

Wystąpili w składzie: Ben Brierley - vocals, guitar, Jon

Mabey - guitar, Crispin Brierley - drums. Na gitarze basowej

zagrał były członek heavy metalowej grupy HellsBelles - John

Archer (Ben i John wcześniej grali razem w zespole Libra).

Diamond Dogs

Diamond Dogs z Wolverhampton, powstał w czerwcu1984 roku z popiołów

rozwiązanego Montreaux. Tworzyło go trzech byłych muzyków

tamtej grupy: Rob Byrne - vocals, Paul Hodson - bass, Andy Harper -

drums. Gitarzystą zespołu został Geoff Bowden. Podobnie jak Montreaux,

Diamond Dogs szybko stał się aktywnym zespołem w okolicy,

zyskując uznanie i reputację świetnych wykonawców na żywo. Jednak

bardzo szybko w szeregi grupy wdało się rozczarowanie brakiem możliwości

szerszego przebicia się. Diamond Dogs zakończył żywot w lipcu

1985 roku. Pozostało po nich demo nagrane w 1984 roku w Switch

Studios z dwoma świetnymi utworami: "Suicide City" oraz "Daddy Dear".

Pozostały również nagrania live z 1985 roku z The Gifford Arms w Wolverhampton

("I've Been Lost", "Kick It Out Boy", "Looking At Me,

Looking At You)

Foto: Montreaux

REMINISCENCJE NWOBHM 135


2Late kojarzyłem z takim polskim radiowym

rockowym graniem, coś pomiędzy

Wilkami a Oddziałem Zamkniętym.

Po prostu gdzieś na YouTube usłyszałem

fragmencik ich grania i tak zostało.

Dlatego, gdy ta płyta przyszła do

recenzji, oprócz tego, że akurat miałem

wiele ważniejszych spraw do ogarnięcia,

to zbytnio nie przyciągała mnie do siebie.

Aż w końcu nadeszła kolej na odsłuchanie

drugiej EPki kapeli 2Late i

napisanie jej recenzji. Pierwsze takty

rozpoczynającego kawałka "This Is The

Time" tak jakby potwierdzały moje pierwotne

nastawienie do tego bandu, ale

wraz z rozwijaniem się tego utworu, na

wierzch wychodziło prawdziwe oblicze

zespołu. Okazało się bowiem, że muzycy

2Late oprócz klasycznego rocka i

hard rocka w stylu Deep Purple,

AC/DC, są mocno zainspirowani amerykańskimi

formacjami, które swoją popularność

zyskały na początku lat 70.,

takimi jak Lynyrd Skynyrd, Eagles,

czy The Allman Brothers. I taki charakter

ma właśnie "This Is The Time". Klasyczne

rockowe granie w stylu lat 70. we

współczesnym brzmieniu, bowiem muzycy

2Late za wszelką cenę nie starają

się być "retro". Tytułowa kompozycja

"Easy" rozpoczyna się bujającym riffem

podszytym bluesem (takim też się kończy),

aby nagle przejść do dynamicznej i

klimatycznej części hard rockowej (może

nawet heavy metalowej) zagranej

bardzo technicznie. W tym momencie

zespół bardziej przypomina dokonania

Molly Hatchet, Blackfood czy 38 Special.

A zawiłość grania w pewnych chwilach

kojarzy się z Yes, innym razem z

Rush. Jednak to nie koniec tego utworu,

bowiem następuje kolejna gwałtowna

zmiana i muzyka przechodzi w rejony,

które znamy z pierwszego kawałka,

w dostojny rockowo/hard rokowy

motyw z świetną solówką. "It's Just The

Start" to przede wszystkim muzyczny

kolos, który trwa ponad siedem minut.

Jest to snujący się wolno rockowy song z

pewnymi elementami balladowymi. Bardzo

emocjonalny i klimatyczny. Oprócz

typowej muzycznej podstawy dla tego

zespołu w "It's Just The Start" jest też

pewna progresja, która kojarzy się trochę

z niektórymi wpływami dzieł Snowy

White'a, Pink Floyd czy Wishbone

Ash. Kończący EPkę utwór "Watch Out

For Black Cats" to powrót do prostszego

rokowego grania, jednak tym razem

amerykańskie wpływy mieszają się z angielskim

hard rockiem z lat 70. w stylu

Deep Purple, Thin Lizzy czy Fogath.

EPka przygotowana jest starannie. Zawiera

urozmaicony materiał, pokazujący

w pełni możliwości zespołu. Muzyka

jest zaprezentowana, zagrana i wyprodukowana

na dobrym poziomie. Ogólnie

zaskoczenie, bo spodziewałem się

innej muzyki, a "Easy" okazuje się zapowiedzią

całkowicie sensownego rockowego

grania, które jest nawet w moim

kręgu zainteresowania. Co prawda wolałbym

aby 2Late związał się z mocniejszą

frakcją swoich wzorców, ale nie ma

co narzekać. Liczę, że zespół zainteresuje

polskich fanów hard rocka. No i na

koniec dygresja. Nie warto podchodzić

do muzyki po tzw. "łepkach", żeby wydać

opinie jednak trzeba się postarać i

bardziej zagłębić w temat. (4)

\m/\m/

Oldschool Metal Maniac Magazine # 15

Ledwo co światło dzienne ujrzał split "Oldschool Metal Maniac"/"R'Lyeh",

łączący w imponującą całość ich czternaste

numery, Leszek Wojnicz-Sianożęcki przygotował kolejną odsłonę

OMMM.

Tym razem jest to anglojęzyczna wersja tego magazynu, licząca,

bagatela, aż 154 strony plus dodatkowo trzy dwustronne plakaty.

Po części są to materiały znane już ze splitu z "R'Lyeh", ale tym

razem adresowane głównie do czytelników zza granicy. Pro forma

wspomnę jednak, że wywiady z Overkill, Metal Church, Voivod,

Demolition Hammer, Mekong Delta, Xentrix, Angel

Witch, Frankiem Blackfire (Sodom, ale nie tylko) to jazda obowiązkowa

warta takiego powtórzenia, podobnie jak rozmowy z

tuzami sceny brazylijskiej: Attomica, Dorsal Atlantica, Holocausto,

Expulser czy Komado Kaos, czyli samym Wagnerem

Lamounierem. Są też polskie zespoły Warfist, Bloodlust,

Witchmaster i Witch, a do tego wiele innych wywiadów, z których

wyróżniłbym te z belgijskim Taranis czy niemieckim Vulture,

grającym heavy/speed niczym w połowie lat 80. Wiele materiałów

ma jednak w # 15 swoją premierę, a zważywszy na coraz

powszechniejszą w naszym kraju znajomość języka angielskiego,

to pewnie wielu fanów metalu nie odmówi sobie przyjemności

lektury rozmów z Nifelheim (edytor z satysfakcją informuje, że

to ich pierwszy wywiad od 10lat), amerykańskimi legendami

Armored Saint i Exhorder, szwedzkimi mistrzami sceny ekstremalnej

z Morbid, równie kultowym Messiah czy Pestilence.

Cieszy też, że w tej bogatej reprezentacji światowego metalu pierwszej

jakości sporo do powiedzenia mają też reprezentanci naszej

sceny. Danger Drive pojawia się na łamach OMMM przy okazji

zapowiadanej przez Thrashing Madness reedycji materiałów

"Mother Of Hate" i "Darkness Comes...", ale już blackowe

Sacrificulus czy Anaboth oraz black'n'rollowy Gravelord trafiły

na łamy pisma dzięki swym najnowszym wydawnictwom. Recenzje

"Uada Magus" czy "I" widnieją też rzecz jasna wśród licznych

opisów płyt, kaset i demówek z różnymi odmianami metalu, a

zawartość numeru dopełniają jeszcze inne wywiady, jak np. z

francuskim Skelethal czy brytyjskim Necromaniac, koncertowe

relacje z tegorocznych edycji Metalmanii, Black Silesia, Wacken

i Brutal Assault, wzbogacone rzecz jasna pokaźną ilością

zdjęć. Zainteresowani nabyciem tej prasowej perełki mogą kontaktować

się z wydawcą za pośrednictwem adresu oldschool_

metal_ maniac@wp.pl, ale nie warto z tym zwlekać, bo nakład nie

jest duży. (5)

Wojciech Chamryk

2Late - Easy

2018 Self-Released

A Sound Of Thunder - It Was Metal

2018 Self-Released

Aż dziwne, że A Sound Of Thunder

grając US heavy/power metal na takim

poziomie - nazwa kojarząca się z tytułem

klasycznego albumu Helstar nie

jest tu żadnym nadużyciem - nie mogą

znaleźć jakiegoś sensownego wydawcy,

wydając kolejne płyty abo w jakichś niszowych

wytwórniach, albo samodzielnie.

"It Was Metal" jest już siódmym

albumem w ich dyskografii, narzucili

więc sobie niezłe tempo, bo istnieją od

niecałych 10 lat. Od początku zapraszają

też do nagrań znanych wokalistów

i instrumentalistów. Tym razem padło

na Marka Tornillo (Accept), tworzącego

wokalny duet z Niną Osegueda w

siarczystym openerze "Phantom Flight"

oraz klawiszowca Tony'ego Carey'a

(tak, to ten od "Rising" Rainbow i od solowego

hitu "Room With A View"), fenomenalnie

wymiatającego na organach

w blisko 10-minutowym "Obsidian &

Gold (Desdinova Returns)" - najpierw

czaruje w klimatycznej solówce, później

mamy już ostrą jazdę i pojedynki z gitarzystą

Josh'em Schwartzem - klasa! Jednak

utwory bez gości są równie udane,

wokalistka brzmi zwykle niczym ostrzejsza

wersja Doro, a muzycznie mamy

tu całą paletę, od bardziej hardrockowego

"Tomyris" do speedmetalowego

"Lifebringer". Ciekawa jest też historia

powstania tej płyty, tak więc zwolenników

komiksów odsyłam do wywiadu.

(5,5)

Ace Frehley - Spaceman

2018 eOne/SPV

Wojciech Chamryk

Tak się składa, że od "Anomaly" na bieżąco

słucham dokonań tego gitarzysty.

Ogólnie przynoszą one radochy ale bez

większych uniesień. Jednak przy okazji

"Spaceman" głowy mi nie urwało ale z

podłogi szczenę zbierałem. Ace po prostu

postarał się. Nie tylko świetnie brzmią

riffy i partie solowe, ale kawałki są

wyjątkowo udane. No i co bardzo ważne,

mimo materii mocno ogranej, brzmią

świeżo oraz niosą klimat z początków

Kiss. I chyba to ostatnie zrobiło

na mnie największe wrażenie. Co niektórzy

wskazują, że to zasługa Gene

Simmonsa, który współtworzył dwie

kompozycje ("Without You I'm Nothing"

i "Your WishIs My Command")

oraz nagrał kilka partii basu. Niemniej

jestem pewien, że wszelkie walory tego

albumu to zasługa Frehley'a. Swoją drogą

fajnie, że dawni koledzy znowu mają

dobre relacje. Już rozpoczynający, wspomniany,

"Without You I'm Nothing"

136

RECENZJE


recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Decibels’ Storm

zapowiada, że nowy album skrywa coś

zdecydowanie lepszego niż wcześniejsze

dokonania Ace'a. Świetny hard rockowy

kawałek, w wyważonym tempie, z nośnym

refrenem i znakomita partią solową

w drugiej części. Jeszcze lepsza jest

kolejne kompozycja, tym razem autorstwa

Frehley'a, "Rockin' With The

Boys", która zawiera chyba największą

dawkę nostalgii Ace'a za pierwszymi latami

spędzonymi w Kiss. W dodatku

wydaje się najbardziej zadziorną z całego

albumu. "Your WishIs My Command"

to kolejny utwór napisany w

współpracy z Simmonsem, jest mocny i

chwytliwy, ze świetnymi partiami gitary.

Pozostałe songi zbudowane są w podobny

sposób, są świetnie napisane

choć oparte na podobnym schemacie,

mają bardzo dobry temat przewodni,

zamknięte są w stylu wyrazistego hard

rocka z dodatkami blueasa czy też

heavy metalu, okraszone wyśmienitymi

gitarami i solami. Nawet cover "I Wanna

Go Back" z repertuaru pop rockowego

artysty Eddie Money'a otrzymał autorki

aranż Ace Frehley'a. W sumie każdy

ma też potencjał przeboju i zupełnie

nie odstaje od pierwszej trójki kawałków.

Troszkę inny wyraz ma kończący

album instrumental "Quantum

Flux". Jest zdecydowanie wolniejszy,

dłuższy, ma sporo gitar akustycznych i

elementów balladowych ale ciągle nie

traci rockowego charakteru. Znowu zachwycają

partie gitary oraz wyśmienity

klimat. Większość kompozycji napisał

Frehley, oprócz wspomnianych powyżej

jeszcze w "Bronx Boy" wspomagał go

Ronnie Mancuso. Oprócz tego Ace

sam śpiewał i zrobił do znakomicie,

oczywiście jak na jego możliwości.

Wspierały go chórki składające się z

muzyków, którzy akurat przebywali w

studio. Praktycznie wszystkie gitary nagrał

też Ace, jedynie dwukrotnie pomagał

mu Ronnie Mancuso i Warren

Huart. Sporo linii basu nagrał też Ace,

ale wspomagali go wspomniani wcześniej

Gene Simmons, Warren Huart i

Alex Salzman. Za to na perkusji grali

Matt Starr, Anton Dig i Scot Coogan.

Nagrania dokonano w domowym studio

Frehley'a, Rancho Santa Fe (California).

Brzmienia uzyskane tam zapewniły

wyśmienitą produkcję albumowi

"Spaceman". Ace Frehley bardzo pozytywnie

zaskoczył. Fanom hard rocka,

Kiss i Frehley'a bardzo polecam ten album.

(5)

Alice in Chains - Rainier Fog

2018 EMG

\m/\m/

Alice in Chains pomimo swojej kariery

trwającej 31 lat nagrało raptem sześć albumów

studyjnych. Szóstym jest najnowsze

wydawnictwo "Rainier Fog" będące

zarazem trzecim w dyskografii grupy

nagranym z wokalistą Williamem Du-

Vallem. Zastąpił on w 2006 roku

zmarłego cztery lata wcześniej, Layne'a

Staley'a. Zespół kazał fanom długo czekać

na nowości, ponieważ "Rainier Fog"

ukazuje się pięć lat po "The Devil Put

Dinosaurs Here". Trwający niespełna

godzinę materiał zawiera utwory, które

z powodzeniem mogłyby się znaleźć na

wydawnictwach z pierwszym frontmanem

i ten longplay można uznać za

przekrój twórczości Alice in Chains. W

"Red Giant", "All I Am", "Drone" słychać

echa takich staroci jak "Rain When I

Die", "Rooster" czy "Rotten Apple". Z kolei

"Fly", "Maybe" przywodzą na myśl

"Heaven Besides You" i "No Excuses".

Najnowsze dzieło Alice in Chains jest

niesamowicie spójne, jednakże ma swoje

wady. Chociaż na "Rainier Fog" nie

brakuje mocnych, przebojowych kompozycji

jak "Never Fade" czy "So Far

Under" (nad którym unosi się duch

"Phantom Limb") większość stanowią

melancholijne kawałki. Część z nich potwierdza

zapowiedź Jerry'ego Cantrella,

że "Rainier Fog" to płyta, jakiej jeszcze

Alice in Chains nie nagrało. I faktycznie

zespół zaskakuje obecnością

"Maybe". Pozornie jest to typowa w dorobku

Alice in Chains akustyczna ballada

z dwugłosami. Jednak tym razem

zaaranżowano je a capella i całość przeplata

oniryczne zwrotki z wesołymi refrenami.

Mimo, że tekst trudno zaliczyć

do pozytywnych z akompaniamentem

brzmi on jak bożonarodzeniowy hit.

Podobne odczucia budzi pierwszy singiel

"The One You Know". Główny riff

został zbudowany na trytonie, z kolei

chorus jest już melodyjny. Dokładając

do tego tekst napisany przez Cantrella

"The One You Know" zaczyna brzmieć

jak pop rockowy kandydat do stacji radiowych.

Jak już wspomniałem najnowszy

krążek Alice in Chains jest bardzo

równy, ale nie brakuje na nim słabszych

momentów. Takim wypełniaczem

z pewnością jest "Deaf Ears Blind

Eyes" otwierający stronę B. Na tle poprzedników

nie wyróżnia się niczym,

tym bardziej że dużo lepszy smolisty riff

ma "Drone". Całość jest flegmatyczna i

aby skrócić numer o połowę spokojnie

można by wyrzucić mostek. Niestety

tak się jednak nie stało i w efekcie blisko

pięć minut przelatuje nam koło ucha.

Jednak dużo gorszym pomysłem było

umieszczenie przydługiego "All I Am"

na ostatnim miejscu. Jest to klimatyczna

kompozycja, jednakże siedem minut

to za dużo na sam koniec. Uważam, że

nic by się nie stało, gdyby nie weszła

ona do setu i szósty longplay zamknąłby

się na energicznym "Never Fade".

"Rainier Fog" został nagrany w Bad

Animals Studio. W tym studiu została

zarejestrowana ostatnia płyta z Layne'm

Staley'em - "Alice in Chains" z

1995 roku. Producentem ponownie został

Nick Raskunelicz współpracujący

z grupą od czasu powrotu z Williamem

DuVallem. Na stworzenie tego albumu

muzycy poświęcili pół roku. Odnoszę

wrażenie, że w tym przypadku to trochę

za mało i materiał powinien jeszcze trochę

poleżeć u Raskunelicza, ponieważ

pod względem brzmienia zaprezentowano

nierówny poziom. W pierwszej

połowie perkusja jest wycofana tak bardzo,

że gitary tworzą nieprzyjemną dla

uszu ścianę dźwięków. Da się to szczególnie

zauważyć w tytułowej kompozycji.

Nie dość, że na głos Williama nałożono

efekty to jeszcze stopa i werbel

brzmią jakby zostały zarejestrowane z

myślą o "St. Anger". Przez to są wyraźnie

słyszalne przesterowania, gdy korzystamy

ze słuchawek. Sytuacja stabilizuje

się dopiero przy piątej pozycji

"Drone". Dopiero od tego momentu

wszystko brzmi jak rasowe Alice in

Chains. Koniec końców "Rainier Fog"

to krążek posiadający utwory, do których

warto wrócić, lecz w pojedynczej

kolejności. Jeżeli do tej pory nie mogliście

pogodzić się ze śmiercią pierwszego

wokalisty Alice in Chains, ten album

Wam w tym pomoże. Pomijając sporą

ilość dobrych numerów to William Du

Vall w kilku z nich brzmi niemal identycznie

do poprzednika, zwłaszcza jeśli

pamiętacie jak brzmiał głos Layne'a na

ostatniej płycie z 1995 roku. Trzeci album

z DuVallem jest zdecydowanie

najlepszym za czasów jego kadencji. (5)

Grzegorz Cyga

Alice In Hell - Creation Of The

World

2018/2014 STF

Oba albumy japońskich thrashers z

Alice In Hell zostały niedawno wznowione

przez niemiecką STF Records.

Nie są to w żadnym razie jakieś arcydzieła

i tak na dobrą sprawę ci naprawdę

maniakalni fani grupy, czy generalnie

thrashu, mogli sobie ściągnąć oryginalne

wydania tych płyt z Japonii, ale

OK, muzyczny biznes musi się kręcić,

nawet w czasach kryzysu. Debiutancki

"Creation Of The World" sprzed czterech

lat to kawał solidnego heavy/

thrashu. Co dziwne w tej - thrashowej

przecież - kapeli nie ma go w sumie aż

tak dużo, częściej słychać tradycyjny

heavy ("Time To Die") albo Motörhead

(utwór tytułowy, instrumentalny

"The Battle Of Ulster"). Typowa łupanka

to "Alice In Hell", "Rage 4GT" czy

spore fragmenty najdłuższego na płycie

"Cry For War", ale cały czas odnoszę

wrażenie, że Daisuke Hamate z kumplami

lepiej czują się w estetyce oldschoolowego

speed metalu, co najlepiej

potwierdza "Blood Fist". (3)

Alice In Hell - The Fall

2018/2017 STF

Wojciech Chamryk

Na "The Fall" jest w sumie podobnie.

Alice In Hell ostrzej thrashują tylko w

pierwszym i ostatnim utworze (tytułowy

i "Judges"), a w pozostałej ósemce

znowu bliżej im do siarczystego speed

metalu z silnie zaznaczoną motöryką

("Sign Of Tyr"), albo już bez żadnego

skrępowania grzeją niczym Lemmy i

spółka ("Broken Healer"). Słychać też

więcej odniesień do Metalliki ("Secret

Thunder"), ale jak by na to nie patrzeć,

to wciąż tylko co najwyżej druga liga

takiego grania, nawet z tendencjami

spadkowymi do trzeciej. (3.5)

Alms - Act One

2018 Shadow Kingdom

Wojciech Chamryk

Heavy/doom trzyma się mocno: wyjadacze

nie zwalniają tempa, młodzież

też próbuje swych sił w tej surowej estetyce.

Alms to Amerykanie z Baltimore

(Maryland), a "Act One" jest, zgodnie z

tytułem, ich długogrającym debiutem.

Długogrający to może zbyt wiele powiedziane,

bo tych sześć utworów trwa niewiele

ponad pół godziny, ale OK, za dawnych

czasów 35-40 minut było standardem

w przypadku winylowych krążków

i pasuje to również do tego bardzo

oldschoolowego materiału, wydanego

też na CD i kasecie. Alms grają tak, jak

czynili to ich poprzednicy na przełomie

lat 60. i 70. ubiegłego wieku, czyli głośno,

surowo i hipnotycznie. W większości

utworów, mimo tego, że w składzie

jest dwóch gitarzystów, na plan pierwszy

wysuwają się organowe partie, a

Jess Kamen udziela się też wokalnie,

tworząc duet z Bobem Sweeney'em.

To ciekawy zabieg, bo te dwugłosowe

harmonie są swoistym znakiem rozpoznawczym

Alms: tylko w rozpędzonym

"Deuces Low" wokalistka ma dla siebie

więcej przestrzeni w refrenie, z kolei wokalista

dziarsko pokrzykuje w zwrotce.

Sporo też w tych utworach okultystycznego,

mrocznego klimatu, specyficznej

atmosfery dawnego heavy rocka,

czegoś na kształt Coven czy początków

The Crazy World Of Arthur Brown,

mocy doom metalu czy nawet hard

rocka nie ma tu zbyt wiele, ale i tak oceniam

całość na (4,5).

Angel Heart - Angel Heart

2018 Mighty Music

Wojciech Chamryk

Angel Heart to norweska grupa grająca

melodic hard rock, w której skład wcho-

RECENZJE 137


dzą dawni członkowie zespołu Highland

Glory. Kapela z Trine Elise

Johansen na wokalu nawiązuje w swoim

brzmieniu do muzyki rockowej i metalowej

z lat 80. Na ich debiutanckim

krążku "Angel Heart" wydanym 18

maja 2018r. znajdziemy dziewięć mocnych

kawałków w tym klimacie. Album

otwiera kawałek "Burning Desire" z mocnymi

gitarowymi riffami i wpadającym

w ucho dynamicznym refrenem. To bardzo

dobry początek, a potem jest już

tylko lepiej. "Run Away With Me" jest

bardziej podniosły, z wyeksponowaną

perkusją i spokojniejszym brzmieniem

gitary, aczkolwiek ze świetną solówką w

końcowej części. "I Don't Need Love"

okazuje się z kolei kawałkiem mocno

folkowym. I dobrze, bo właśnie w takim

anturażu wokal Trine Elise sprawdza

się doskonale - refren (z drugim głosem

w tle) jest po prostu znakomity! Śmiało

można nazwać ten utwór najlepszym z

płyty obok "My Spirit Will Live On".

"Forever Free" swoim stylem - ostre

tempo i gitarowe efekciarstwo - mocno

nawiązuje do power metalu. "She Is

Strong" jest zaś delikatną balladą, w której

swoje zdolności prezentuje na pianinie

Lars André Larsen. Momentami w

tle pojawiają się też skrzypce. Krążek

znów nabiera tempa z kawałkiem "My

Spirit Will Live On", w którym poszczególne

instrumenty (w tym ponownie

skrzypce) potęgują emocje, które wybuchają

z wokalem. Utwór trwa ponad siedem

minut, lecz cały czas trzyma w napięciu.

Następnie mamy serię energetycznych

rockowych kawałków: drapieżny

"Rock Friends", motywujący "Worth the

Wait" i zamykający całość, nieco delikatniejszy

"Sailing Against The Wind".

Bardzo dobra końcówka, w której mamy

wszystko, co najlepsze w Angel

Heart - ostre gitarowe riffy, pełen emocji

wokal i przyjemne dźwięki skrzypiec.

Angel Heart wchodzi na hard rockową

i metalową scenę w wielkim stylu, co

przede wszystkim jest zasługą wieloletniego

doświadczenia w branży jego

członków. Każdy kawałek został dopracowany,

zespół nie boi się eksperymentować

z różnymi metalowymi podgatunkami,

a wokalistka sprawdza się i

w balladach, i w mocniejszym uderzeniu.

Krążek mógłby co prawda być nieco

ambitniejszy lirycznie, ale naprawdę

nie mamy na co narzekać. (5)

Anubi's Servants - Duat

2017 Self-Released

Marek Teler

Anubi's Servants grają thrash, ale już

fakt, że na debiutanckiej EP-ce zamieścili

też cover Darkthrone, wiele wyjaśnia,

bo to thrash podszyty zarówno

blackiem, jak i jakimś punkowym sznytem.

Niestety, mocno też przeciętny,

chociaż zespół sili się na oryginalność

również co do warstwy tekstowej, sięgając

do mitologii starożytnego Egiptu.

W sumie nie ma się tu za bardzo do

czego przyczepić, ale też z drugiej

strony brak powodów do zachwytów -

ot, poprawne łojenie, ryk/skrzek wokalisty,

momenty bardziej tradycyjnych

zwolnień, jakieś etniczne/filmowe wstawki

niczym z soundtracku filmu dokumentalnego

o Egipcie i tyle. Można więc

"Duat" posłuchać w jakieś fragmentarycznej

dawce (polecam "Intro-Sentence"

oraz mroczny "Damned-Intermezzo-

Psycostasia"), ale jeśli się tego nie uczyni

jakiejś zauważalnej straty nie poniesiemy.

(2,5)

Arca Progjet - Arca Progjet

2018 Jolly Roger

Wojciech Chamryk

Arca Progjet, to projekt perkusisty Alexa

Jorio i jego najlepszego przyjaciela

basisty Gregorio Verdun. Do tego duetu

dołączyli wokalista Sergio Toya,

gitarzysta Carlo Maccaferri oraz klawiszowiec

Filippo Dagasso. Ich muzyka

bezpośrednio nawiązuje do tuzów progresywnego

rocka, ale w moim odczuciu

zdecydowanie więcej wzorców zaczerpniętych

jest z późniejszej epoki oraz dokonań

kapel zwanych neoprogresywne.

Można w tym miejscu wymieniać całą

listę zespołów, głównie z Wielkiej Brytanii,

takich jak Pendragon, Jadis,

Shadowland, Arena, Pallas, IQ, itd.

Ale to nie tylko język znany na Wyspach.

W Polsce również wyjątkowo

uwielbiana jest taka muzyka, więc wskazując

kapele takie, jak Satellite, Believe,

Millenium, Collage, Abraxas, Quidam,

łatwiej będzie naszemu słuchaczowi

odnaleźć odniesienia dla swoich wyobrażeń.

Choć muzyczną podstawą

Włochów jest neoprogres, to spotkamy

również inne elementy, chociażby takie,

jak pop-rock, AOR, hard rock, folk, a

nawet jazz. Wszystkie te elementy są

kapitalnie wplatane w podstawowe konstrukcje

kompozycji. Utwory są przede

wszystkim przestrzenne, melodyjne, łagodne,

bardzo plastyczne, ale jak to

bywa w tej muzyce, nie brakuje kontrastów

i fragmentów zdecydowanie bardziej

dynamicznych. Jednak łączenie

rocka progresywnego z hard rockiem

czy heavy metalem to nic nowego. Żadną

nowością jest także popowa oprawa

rocka progresywnego, wystarczy wymienić

Genesis czy Yes. Włosi z lekkością

dodają również partie instrumentów

ciągle nie takich oczywistych w muzyce

rockowej, jak flet, klarnet, organy Hammonda,

melotron, saksofon, skrzypce.

Nie muszę pisać, że przynosi to fascynujące

efekty. Uatrakcyjnia to nie tylko

i tak wyborną muzykę ale przynosi pewną

ekscytację zaproszonymi gośćmi.

Bowiem na takich skrzypcach udziela

się sam Mauro Pagani założyciel PFM.

Są jeszcze chociażby Gigi Venegoni i

Arturo Vitale (Arti & Mestieri). Po

prostu debiut Arca Progjet zawiera

wszystko w czym lubują się fan muzyki

progresywnej czy neoprogresywnej.

Album jest bardzo wyrównany, niemniej

każdy z utworów może stać się faworytem.

Rozpoczynający "Arcas" to

wyborna progresywna kompozycja z doskonałymi

partiami syntezatorów oraz

saksofonu. "Meta' Morfosi" to przykład

doskonałej syntezy rocka progresywnego

z muzyką popową, tak jakby zaczerpnięto

ją z albumu "Duke" Genesis.

W tym samym stylu, ale jeszcze bardziej

melodyjna jest "Delta Randevouz".

"Neanderthal" rozpoczyna sie podniośle

i symfonicznie aby przerodzić się w opisywany

collage rocka progresywnego i

pop-rocka. Zdecydowanie monumentalnie

wybrzmiewa "Pozzanghere Di Cielo"

ale nic nie traci z charakteru muzyki

Arca Progjet. Po prostu trzeba się

wsłuchać i porwać tej kompozycji, która

przypadnie najbardziej do gustu. Rozmawiając

o muzyce, wykonaniu i produkcji

tego włoskiego zespołu z pewnością

przy każdym z tych aspektów zahaczymy

o wysokie standardy ich jakości,

które deprymowane są przez umiejętności,

doświadczenie i zaangażowanych

muzyków. Niektórzy pewnie się już

zorientowali, dla mnie było to zaskoczenie,

które z czasem i kolejnymi przesłuchaniami

przerodziło się w duży atut. A

chodzi o to, że na debiucie Włosi śpiewają

w języku ojczystym. "Arca Progjet"

jest godna polecenia (4,5)

Arcyzygmunt Stefan - Szarpidruty

2018 Self-Released

\m/\m/

Pod nazwą Arcyzygmunt Stefan kryje

się solowy projekt Konrada Wulkiewicza

wokalisty ciągle dobrze zapowiadającego

się zespołu heavy/thrashowego

Detonacja. To, że aktualnie muzyk może

sam nagrać materiał nikogo już nie

dziwi. Z resztą takich pomysłów na rynku

tradycyjnego heavy metalu jest coraz

więcej. Pewne zdziwienie przynosi jedynie

fakt, że Konrad znakomicie daje

sobie radę z instrumentarium i brzmieniem

płyty. Świetne gitary, riffy tną

uszy aż miło, partie solowe spełniają

swoja rolę, choć bas nie jest wyeksponowany,

to mam wrażenie, że go słyszę.

O dziwo perkusja nie brzmi jak coś samplowanego,

ale nie wierzę aby muzyk

zagrał jej partie na zwyczajnym instrumencie.

Nie jest to jakaś wyszukana gra

na bębnach ale bardzo dobrze wpasowuje

się ona w muzyczny świat Arcyzygmunta

Stefana. A należy on do

stylu heavy/ thrash metalu. Odniesień

jest sporo ale najważniejsze z nich to

chyba wczesna Metallica, Pantera i

Annihilator. To ostatnie porównanie

zdaje się nawet najbliższe, bowiem Jeff

Waters również potrafi nagrać sam płytę,

nie omijając śpiewania, świetnie odnajduje

się w stylu heavy/thrashowym

oraz lubi nowoczesne granie i z chęcią

go wykorzystuje w swoich kompozycjach.

Jeśli chodzi o budowę utworów to

Jeff mimo wszystko robi to bardziej

technicznie, ale ostatnio również dba o

dobre, proste i komunikatywne przesłanie,

tak jak właśnie robi Konrad w

swoich utworach. Waters za to zdecydowanie

lepszy jest w partiach solowych,

ale jest on idolem wielu młodych

gitarzystów. Podejrzewam, że sam

Konrad nieraz szlifował - a przynajmniej

próbował - swój warsztat na partiach

Jeffa. Za to Jeff może trochę pozazdrościć

Konradowi umiejętności śpiewania,

choć czasami ze względu na wartości

muzyczno-tekstowe Wulkiewicz

zniża swoje loty do poprawnego artykułowania

głosem. Oddzielną sprawą są

teksty. Ogólnie metalowcy lubią się pośmiać,

nie odpuszczają nawet sobie. Teksty

Arcyzygmunta i Stefana dotyczą

typowych heavy metalowych tematów,

dotykają one polityki, społecznych zachowań

oraz życia muzyka i fana

heavymetalowego, itd. Jednak liryki w

tym wypadku są bardzo satyryczne,

jedne są bardziej frywolne, inne zaś,

mimo zabawowego przekazu, zmuszają

do refleksji. Nie jest to nic nowego, bowiem

swego czasu była Grópa Ymadło,

a teraz wielu śmieje się do utworów

Nocnego Kochanka. Pytanie tylko, czy

było warto? Słowa mnie nie przekonały,

za to muzyka jest całkiem, całkiem i jako

przerywnik między obowiązkami

Detonacji, może być. Tylko szkoda, że

z Detonacją, Konrad Wulkiewicz nie

nagrał jeszcze nic nowego, czas najwyższy.

(3,7)

Armortura - Armortura

2017 Mighty Music

\m/\m/

Mam przed sobą debiut thrashmetalowego

(?) kwintetu z Anglii. Zarówno

logo, jak i sama okładka nasunęła mi

skojarzenia z Armored Saint... i ich albumem

live, z 1988 roku, zatytułowanym

"Saints Will Conquer". Podobny,

zbrojny mocarz, w rogatym hełmie, z

mieczem i tarczą... Tyle, że ten ma ogromną

tarczę, z wielką czachą, w bardziej

ponurej tonacji. Muzycznie, Armotura

kroczy nieco inną ścieżką niż Armored

Saint. Większość utworów, to prawie

thrash metalowe granie... Prawie, bo

sporo tu melodii i heavy metalowych

zagrywek. Może jedynie taki "Shadow

Underworld" jest blisko tego co robił

Armored Saint, ze względu na łagodny

wstęp i podobne harmonie. Chórki w

refrenach. Co ciekawe, to jeden z moich

faworytów na tym krążku. Rozpoczynający

album, "Zodiac" chłosta bez

zbędnych ostrzeżeń. Jest konkret. W

"Insidious" sporo zmian tempa i zwrotów

akcji, ale generalnie jest szybko i

gęsto... sporo przejść perkusyjnych. Brawa

dla bębniarza (Neil Vickers), który

znakomicie spaja poszczególne fragmenty

utworów. Kolo odrobił lekcje z

gry podwójną stopą i na blachach typu

ride. W ogóle bębny brzmią bardzo dobrze,

w porównaniu do wielu nowych

produkcji, znanych marek. Philip Sad

Brown swoim śpiewem, trochę przypomina

mi Gere z Tankard... ale nie

tylko. Kogo jeszcze? Nie wiem. Solówki

w stylu Yngwiego Malmsteena, albo

chłopaków z Maiden (panowie Paul

Trotter i Adam Ironside), w połączeniu

z mocnym riffem i rytmem, dają interesujący

efekt końcowy. Generalnie ta

płyta bardzo mi się podoba, bo jest ciekawie

wymyślona i nietuzinkowo zagrana.

Tylko coś bym zmienił w brzmieniu

całości... może trochę więcej niskich

tonów? Niby jest solidnie i odpowiednio

ciężko, ale momentami jakby nie było

słychać, że grają dwie gitary... bas też

słychać dopiero, gdy wychodzi poza

podkłady. A szkoda, bo, Steve Smart

potrafi więcej, niż podstawowe castingowe

minimum ("Requiem for the Damned")...

Możecie mnie obśmiać, ale "The

Keep" pobrzmiewa dla mnie neoklasycyzmem.

Kozacki numer. Philip pozwala

sobie na łagodniejsze i czyste partie

wokalu. Kurcze, ja zawsze będę twierdził,

że heavy metal, nie wywodzi się z

rock'n'rolla i bluesa, a w prostej linii, z

muzyki klasycznej. A w ostatnim utworze,

"11 Hour" wystąpił gość specjalny.

Jeff Waters z Annihilator... Czasem

mam tak, że płyta, przy pierwszym

138

RECENZJE


odsłuchu nie powali...ale już drugi i

trzeci wciąga niczym nałóg. Tak jest

właśnie z debiutem Armortura... (5)

Artizan - Demon Rider

2018 Pure Steel

Jakub Czarnecki

Najnowsze dzieło Artizan daje nam dokładnie

to, do czego ta kapela przyzwyczaiła

nas już w przeszłości. "Demon

Rider" jest zatem swoistą mieszanką

klasycznego heavy metalu, US power/

speed oraz rocka/metalu progresywnego,

a wszystko to przyprawione sporą dawką

ładnych i jednocześnie nie popadających

w banał melodii. Album rozpoczyna

mroczne, z lekka niepokojące

intro, które gładko przechodzi z ostry

heavy metalowy utwór tytułowy. Kawałek

ten to idealna prezentacja unikalnego

(mimo pewnych wtórności, których

jednak grając taką muzykę nie sposób

uniknąć) stylu Artizan. Podobnie można

ocenić nieco bardziej progowy "The

Hangman". Bardziej energetyczne są za

to "Soldiers Of Light" (najbardziej power

metalowy refren w tym zestawieniu)

oraz "The Endless Oddyssey". Jak to

Panowie z Artizan mają w swym zwyczaju,

najlepszy kąsek zostawili swym

słuchaczom na sam koniec. Mianowicie

jest to ponad dziesięciominutowa bardzo

rozbudowana suita. Ci goście naprawdę

mają głowę do tego typu

utworów. Potrafią skomponować je tak,

by wszystko było na swoim miejscu i nie

powodowało u słuchacza uczucia znudzenia.

Wszystkie wątki pasują tu idealnie

do siebie i nie sprawiają wrażenia

posklejanych na siłę. Jako bonus mamy

tu pewną ciekawostkę. Otóż utwór tytułowy

nagrany z Harrym "The Tyrantem"

Conklinem na wokalu. Jest to

strzał w dziesiątkę, gdyż jego głos idealnie

pasuje do tego utworu i nadaje mu

specyficznego charakteru. Trzeba posłuchać!

(4,5)

Bartłomiej Kuczak

Ashes of Ares - Well of Souls

2018 Rock Of Angels

Moim zdaniem Ashes of Ares to troszkę

zmarnowany potencjał. Mamy w

tej grupie byłego, wspaniałego wokalistę

Iced Earth, Matta Barlowa, mamy byłego

gitarzystę Iced Earth, mamy (na

poprzedniej płycie na stałe, tutaj gościnnie)

perkusistę Nevermore, Vana Williamsa.

Mało tego, mamy solidnie wyprodukowaną

i dobrze brzmiącą płytę

pełną pełną "icedowych" riffów i głębokich

wokali Matta. Niestety nie mamy

błyskotliwych kompozycji. Nowa płyta

Ashes of Ares, podobnie jak poprzedniczka,

snuje się niewyraziście przez kilkadziesiąt

minut i prawie niczym nie

przyciąga ucha słuchacza. Słucham jej

wiele razy i muszę przyznać, że znakomicie

sprawdza się jako tło do jakiejkolwiek

pracy. Kiedy na chwilę przystanę,

żeby się na niej skupić, słyszę wycięty

z całości sensowny fragment kawałka,

który zaraz odpływa wraz z moją

koncentracją przechodząc w inny, nieskładający

się w całość z poprzednim.

Wielka szkoda, bo wykonawczo na tej

płycie wszystko robi wrażenia. Zarówno

precyzyjne "amerykańsko-power metalowe"

riffy jak i czarująca barwa Barlowa

balansująca na granicy ciepłych linii

wokalnych po krzyki (nakładki wokalne

w "Unworthy" - palce lizać). Sympatię

budzą też icedearthowe pomysły jak

choćby "Sun Dragon" (brzmiący jak

numer z "Horror Show"). Bardzo pozytywne

jest to, że w morzu kiepsko brzmiących

zespołów "zrób to sam" (od

Running Wild po Chrica Caffery'ego),

Ashes of Ares daje dobry przykład jeśli

chodzi o warsztat i brzmienie. Jeśli wystarczy

Wam zlepek świetnych wokali i

dobrych riffów płynących jako muzyka

w tle - jak najbardziej sięgnijcie po

"Well of Souls". Jeśli czujecie, że choćby

z takiego Barlowa można wycisnąć

więcej - poczujecie niedosyt.(3,7)

Axegressor - Bannerless

2018 Brutal

Strati

"Bannerless" jest albumem fińskiego

Axegressor, którzy najwyraźniej specjalizują

się w jednoczłonowych tytułach

swoich albumów. Poza tym, jest także

albumem jak dla mnie inspirowanym

muzyką Voivod oraz Celtic Frost z

tym bardziej politycznym przesłaniem.

Dlaczego tak twierdzę? Chociażby ze

względu na motywy znajdujące się na

"Terminal Ignition" oraz "Ever-Bending

Spine" (nawet jest klasyczne niczym

schabowy z ziemniakami - ugh!). Pozwolę

tu się zatrzymać i zejść z tematu:

jeśli ktoś narzeka, że nie ma obecnie

żadnego ciekawego technicznego/kosmicznego

thrashu, to daje tu tylko wyraz

temu, jak bardzo nie umie szukać muzyki

w tym gatunku, gdzie ostatnio na

łamach pism brylowały takie kapele jak

Vektor czy Black Fast, bądź też mniej

popularne, jak Droid, Teleport lub

Vexovoid. Zresztą motyw kończący

"Terminal Ignition" przypomina muzykę

graną przez twórców "Terminal R-

edux". Albo "Human Travesty", który

również może znacznie przypominać

utwory Vektor. Oczywiście ten album

nie stoi samą awangardą w zakresie riffowym,

zdarzają się też utwory mniej

przypominające techniczny thrash, jak

chociażby "Don't Be An Asshole" czy

"Bridges To Cross And Burn". Utwory są

utrzymane w średnich i szybkich tempach,

choć zdarzają się też wolniejsze

motywy. O ile tematyka lekko zahacza

o tematy kosmosu ("In Safe Space No

One Can Hear Your Scream" - najwyraźniej

krótki tytuł albumu musieli zrównoważyć

naprawdę długim tytułem

utworu.), to podobnie jak w Voivod są

również utwory o tematyce społecznej i

politycznej. Choć tutaj utwory tego

typu stanowią tematykę albumu Finowie

tu wymierzają ostrze krytyki w pewne

zachowania za pośrednictwem

utworów takich jak "Igno-rant', "Dont Be

An Asshole" czy "Peace At Last (Armageddon)"

i "Human Travesty". Można by

się pokusić, że motyw "stanu społeczeństwa"

łączy wszystkie utwory na tym

albumie. Brzmienie? Znowu tu muszę

przywołać Vektor i napisać, że jest to

nagrane w ich stylu. Wokalizy? Zachrypnięte,

tak jak część fanów tego gatunku

lubi. Są utrzymane w średnich rejestrach.

Tutaj raczej nie ma mowy o tak wyrazistych

wyższych głosach, tak jak w

wypadku wokalisty DiSanto, jednak też

można ich cień odnaleźć ("Bridges To

Cross And Burn"). Co do wad? Nie do

końca do mnie przemawiają te wokale,

nie są dostatecznie wyraziste. Trochę

też do mnie nie przemawia brzmienie

oraz to, że ogólny wydźwięk może nie

kleić się z tematyką. Chociaż ostatnio

jesteśmy rozpieszczani dobrą muzyką z

gatunku technicznego thrashu, przez co

albumy takie jak "Bannerless" są na

gorszej pozycji. Jest na nim trochę fajnych

motywów, nie przeczę, jednak już

je gdzieś słyszałem i część sekcji jest

dość odtwórcza - chociażby niektóre

ścieżki perkusyjne. Jednak tu warto zauważyć,

że dopełniają one sekcje rytmiczną

i nadają dynamiki utworowi (jak to

zwykle perkusja powinna czynić), na

przykład w "Ever-Bending Spine". Klimat

na tym albumie jest dobrze skonstruowany.

Choć nie pasuje do tematyki.

Dlatego (tylko) ode mnie (4,3).

Axe Steeler - On The Run

2018 Pure Steel

Jacek Woźniak

Zastanawiałem się ostatnio, jaki album

mogę uznać za idealną płytę heavy metalową.

Bez wątpienia takim albumem

jest "Painkiller" Judas Priest. Na pewno

do tej kategorii mógłbym jeszcze

zaliczyć "Piece Of Mind" Iron Maiden,

debiut grupy Running Wild czy "Crystal

Logic" Manilla Road. Mógłbym

jeszcze tu dodać niedoceniony (nawet

przez sam zespół) "Into Glory Ride"

Manowara. Jeszcze parę albumów by

się znalazło, ale do czego zmierzam.

Otóż wszystkie wspomniane płyty ujrzały

światło dzienne w latach 80-tych.

Zastanówmy się zatem, czy dzisiaj wychodzą

płyty, które nawet jeśli nie są

całkowicie idealne, to do tego ideału się

zbliżają. Okazuje się, że tak. I nie koniecznie

nagrywane są przez starych wyjadaczy.

Bywa, że taki album nagra zupełnie

młoda kapela. Przykładem może

być debiut kolumbijskiej grupy Axe

Steeler pod tytułem "On The Run".

Wypełnia go osiem utworów, w których

spotykają się najlepsze wzorce różnych

szkół heavy metalu. O tym, że mamy do

czynienia z płytą idealnie definiującą

gatunek, możemy się przekonać już słuchając

otwierającego album kawałka

"Back To The Stage" (wcześniej był on

wydany jako singiel). Utwór ten to oldschoolowy

heavy z elementami speed

metalu i ciekawą solówką. Stylizowany

jest na występ na żywo (dograne krzyki

publiczności). W podobnym klimacie

utrzymany jest kolejny "Hellrider" ze

skandowanym, a jednocześnie melodyjnym

refrenem. Mniej więcej w środku

albumu, chłopaki fundują nam pełen

zmian tempa oraz nastroju, instrumentalny

utwór "Beyond The Stars" mający

w sobie pewne echa rocka progresywnego.

W dalszej części wracamy jednak

do stuprocentowego, oldschoolowego

heavy. Tytułowy "On The Run"

czy kolejny, najlepszy na płycie "Storm"

to kawałki wykorzystujące najlepsze

patenty NWOBHM. I mimo że owe

patenty są już bardzo ograne, zespół potrafi

wykorzystać je w sposób, który ani

nie nudzi, ani nie powoduje uczucia

deja vu. Produkcja również na wysokim

poziomie. Brzmienie selektywne, wyraźnie

słychać poszczególne instrumenty.

Axe Steeler tym albumem powinien zamknąć

usta wszystkim, którzy twierdzą,

że klasyczny heavy już dawno umarł.

Myślę, że jeszcze o nich usłyszymy.

Obawiam się tylko, czy tym debiutem

nie postawili sobie poprzeczki trochę za

wysoko... (5,5)

Bartłomiej Kuczak

AxMinister - The Crucible of Sin

2018 Self-Released

Ten wstęp przyprawił mnie o zażenowanie.

Rozpoczęcie swojego albumu odgłosami

"udobruchanej" koleżanki nie

jest czymś, co mi się podoba. Nie mam

nic do aktów seksualnych w muzyce,

lubię całą EPkę "Torture Tactics" wraz

z jej utworami takimi jak "Gutterslut"

czy "Dicks of Death", i wiem, że metal to

jeżdżenie po schematach, ale zasadniczo

co miało to wnieść? Wiem, że album

jest zatytułowany "The Crucible

of Sin" i że prokreacja pozamałżeńska

może być uznawana za grzech, ale czemu

na dzień dobry muszę dostawać jękiem?

Dobra, zaczął się "Prey". Brzmi

jak Ram Jam tyle, że z próbującym za

bardzo wokalistą, średnim w najlepszym

wypadku riffem i kiepską produkcją.

Brzmienie przynajmniej u mnie jest

okropne. Jaka jest tematyka tego utworu?

Jeden wyraz: r_u_c_h_a_n_k_o.

Okej, lecimy dalej, "Salvation". Kolejny

sztampowy riff. Kolejna kiepska produkcja.

Teraz utwór jest o szukaniu siebie.

Dalej. "The Trials of Hercules" - nadal

dość sztampowa tematyka, strasznie typowy

riff, choć podoba mi się przyspieszenie

w drugiej części utworu. Kolejny

"The Succubus and The Crucible"?

Podobnie jak "The Trials of Hercules".

Mile zostałem zaskoczony przez "Sanctus

Equitus Mortis" - intro było całkiem

okej. Jednak reszta już trochę mniej.

Jaki ja mam problem z tą EPką? Wokalista

nie do końca czuje motywy, do których

śpiewa, tematyka jest zbyt kliszowa

żeby uratować ten utwór. Podobne

kompozycje już zostały napisane i wykonane

wcześniej przez Judas Priest i

Manowar, o wiele lepiej. Nie oceniam,

nie moje klimaty, polecam zamiast tego

posłuchać czegoś innego. Drogiemu zespołowi

zaś zalecam zmienić podejście

do wokaliz i trochę poświęcić czasu nad

dopracowaniem kompozycji, bo obecnie

są za proste i niespójne zaś solówki nieciekawe.

Chyba że ktoś lubi stadionowe

riffy, to może wziąć to za pozytyw. Jeśli

jednak chcecie posłuchać i ocenić sami,

to zespół udostępnił swój album na

swoim bandcamp. Ale ja tam tego nie

polecam. Poza tym to okładka bardzo

spoko, zawsze lubiłem te odniesienia do

średniowiecznych grafik.

Jacek Woźniak

RECENZJE 139


W zeszłym roku Nuclear Blast

postanowił rozszerzyć swój katalog

o tytuły Blind Guardian, których

jeszcze nie wydawał, czyli tych z

początku kariery. Jeżeli dobrze pamiętam

owe reedycje były zbliżone

do tego, co swego czasu zrobiło

EMI. Tym razem Nuclear zachęca

fanów do porównania wersji ponownie

zmiksowanej z tą podstawową,

oryginalną. To jest główna

atrakcja nowych wznowień, bowiem

tym razem nie ma mowy o

jakiś dodatkowych utworach. Prawdziwych

kolekcjonerów również

nie przyciągnie fakt, że wydania

wypuszczono w digipackach. "Goły",

podstawowy album i to wszystko,

tzn. na jednym dysku wersja

z nowym miksem, na drugim wersja

oryginalna. No chyba, że kolekcjonujecie

winyle to sprawa jest

do przemyślenia. Na początek wytypowano

cztery pierwsze krążki,

"Battalions Of Fear", "Follow

The Blind", "Tales From The

Twilight World" oraz "Somewhere

Far Beyond". Uwielbiam

"Battalions Of Fear" i "Follow

The Blind". Obydwie płyty utrzymane

są w stylu agresywnego

speed metalu z charakterystycznymi

solówkami, druga nawet ma

sporo nawiązań do thrash metalu.

Obydwie zapowiadały już jak będzie

brzmieć ten zespół na następnych

albumach oraz uwypukla

cechy, za które - trochę później -

pokochamy Guardianów. Poza

tym na "Follow the

Blind" zameldowały się hity

"Valhalla" i "Banish From Sanctuary",

bez których trudno wyobrazić

sobie Niemców. Natomiast

"Tales From The Twilight World"

to już ten Bling Guardian,

który pokochałem najbardziej.

Nadal jest to speed metal, ale pojawiają

się zwolnienia, zmiany

tempa, zadziorne fragmenty

zestawione są z oszołamiającymi

melodiami i

rozbudowanymi refrenami,

wspieranymi zapierającymi

dech w piersiach wokalami

i chórami. Pojawia się też

ten swoisty epicki sznyt, który na

następnych krążkach wyrasta

wręcz do znaczącego symbolu muzycznych

dokonań tego zespołu.

Obraz nowego oblicza zamyka

akustyczna "bardowska" ballada,

"The Lord of the Rings", co ostatecznie

definiuje atmosferę kolejnych

płyt Blind Guardian. O takich

płytach jak "Somewhere Far

Beyond" pisze się, że są dla formacji

prawdziwym magnum opus.

Płyta ta zawiera wszystkie idee,

które Niemcy wymyślili na poprzednich

krążkach. Czaruje nimi już

w sposób wyrafinowany i celny.

Jednocześnie osiąga własny oryginalny

styl oraz podstawę do dalszego

rozwoju, którego punktem

kulminacyjnym była "Nightfall in

Middle-Earth". To jednak już

inna historia. Wracając do nowych

wydawnictw, to niestety trudno mi

zachwalać ich walory. Ogólnie takie

płyty trudno jest przesłuchać z

uwagą, a to za sprawą błahego powodu,

zna się je na wylot i nawet

gdy myśli uciekną ci gdzieś w inne

miejsce, to pamięć podpowie ci, że

był to taki, a nie inny fragmencik.

Nie pomaga to przy tak subtelnych

różnicach w brzmieniu płyt. Inna

rzecz, to chyba moje uszy zaczynają

gorzej słyszeć, a i sprzęt na

którym słucham nie jest najwyższej

jakości. W każdym razie trudno

wyłapać mi różnice między

nowymi miksami a tymi z oryginalnych

albumów. Jedynie co, uszy

podpowiadają mi, że oryginalne

wersje maja cieplejsze brzmienie.

Może ta różnica jest bardziej słyszalna

na winylach, no ale nie jest

to nic, co zupełnie zmieniło by

spostrzeganie muzyki Blind

Guardian. Zdaje się, że te nowe

wydania skierowane są do największych

fanów zespołu oraz niepoprawnych

kolekcjonerów, którzy

chcą mieć wszystko.

\m/\m/

Barros - More Humanity Please...

2018 Rockshots

Co bardziej osłuchani z naszych czytelników

powinni kojarzyć Tarantulę, bo

to jeden z wiodących zespołów portugalskiej

sceny metalowej, istniejący od

połowy lat 80. Barros jest solowym projektem

gitarzysty tej formacji Paulo

Barrosa, w którym daje on upust swej

pasji do nieco innej muzyki. Mamy tu

więc 10 utworów utrzymanych w stylistyce

melodyjnego, lekko brzmiącego i

bardzo przebojowego hard'n'heavy/

AOR z ósmej dekady ubiegłego wieku.

W sumie każda z tych piosenek mogłaby

stać się wtedy radiowym przebojem,

w Stanach Zjednoczonych na pewno, bo

chwytliwych melodii i hitowych refrenów

w nich nie brakuje. Wrażenie robi

też gra lidera, gitarzysty kompletnego,

co potwierdza zarówno w wirtuozowskich

solówkach, partiach akustycznych,

jak i grze rytmicznej - trochę tylko szkoda,

że tak rzadko te riffy są tak mocne,

jak choćby w utworze tytułowym, bo jednak

amerykańskie kapele w latach 80.

grały i brzmiały znacznie ciężej. Świetny

jest też wokalista Ray Van D, zarówno

w tych delikatniejszych ("My

Everything"), jak i ostrzejszych ("How

Does It Feel") utworach - fani Dokken,

Gotthard czy zbliżonych zespołów powinni

więc koniecznie zainteresować się

"More Humanity Please...". (4,5)

Wojciech Chamryk

Black Cyclone - Death is King

2018 Gates Of Hell

Znowu Szwedzi... Tak, jak w latach 80.

i późniejszych to niemiecka scena tradmetalowa

dominowała w kontynentalnej

Europie, to po roku 2010 zaczyna

być zauważalna przewaga Skandynawów,

ze szczególnym naciskiem na

Szwecję. I pomyśleć, że Black Cyclone

mogli stać się jednym z wielu, niewiele

znaczących zespołów blackowych...

Przemyśleli jednak sprawę, zaszyli się w

sali prób i na debiutanckim albumie łoją

speed/thrash takiej jakości, że nie ma

zmiłuj. Słucham "Death is King" już po

raz kolejny i za każdym razem nie mogę

wyjść z podziwu, że tych pięciu, stosunkowo

przecież młodych gości (30-stka

to wszak żaden wiek, zwłaszcza w XXI

wieku) tak stylowo i bezkompromisowo

gra w stylu najlepszych płyt wczesnej

Metalliki, Slayer z okresu debiutanckiego

LP, Agent Steel, Razor, Exciter

czy Anvil. Dodają do tego jeszcze sporą

dozę melodii zainspirowanych bardziej

NWOBHM - chociaż większość wymienionych

wyżej zespołów też czerpała z

tego nurtu, tak więc może być to inspiracja

pośrednia, czarują solówkami i

surowością mocarnego brzmienia. Nie

mam pytań, nie mam wątpliwości: (6)

Wojciech Chamryk

Beyond Deth - The Age of Darkness

2018 Self-Released

Miesiąc wydania tego albumu jest

odpowiedni do jego tytułu. Widzę

również tytuł utworu "The Cold", który

rozpoczyna się riffem wyjętym trochę z

Dissection. Aczkolwiek sam zespół nie

brzmi jak ci Szwedzi. Sam Beyond

Deth jest dość nową kapelą, która debiutuje

swoim "The Age of Darkness".

Według osoby, która wrzuciła ich na

Metal-Archives jest to blackened thrash

metal. Nie wiem czy mogę się z tym

zgodzić, bo widzę też trochę elementów

z death metalu. Jeśli chodzi o wokal, to

mi trochę się przypomniał tutaj Dethklok.

Jednostajny, niski, basowy. Trochę

brzmi to jak żart, ale ja mam takie

odczucie. No "Beyond Deth" tak dla

mnie brzmi. Poza tym, jednak jest tu

trochę motywów, które brzmią trochę

jak inspiracje muzyką Dissection, chociażby

na "Memories Of War" oraz "The

Cold". Już pomijając semantykę, jest to

całkiem dobry kawałek muzyki. Trochę

odtwórczy, trochę kliszowy w temacie.

A to powtórzą motywy perkusyjne a to

riffy będzie przeciętny, a to jakiś galopik

sztampowy. Jest dość dobra dynamika,

wokalizy nadają pewien klimat a niektóre

riffy po prostu działają. Dobrze pasuje

tematycznie motyw na "Goddess Isis".

Kompozycja akustyczna rozpoczynająca

"Search The Stars" czy wstęp do albumu

zatytułowany "Enter The End" wydają

się być trochę od czapy. Wydaje mi

się że jest to ukłon w stronę zespołów,

które tworzą preludia do swoich utworów,

ale nie do końca mi to pasuje. Same

w sobie kompozycyjnie są w miarę

dobrze wykonane. Ogólnie album nie

jest zły, choć ja bym proponował przenieść

utwory "Search The Stars", "Instrumental"

oraz "Enter The End" do bonusów

- po tym zabiegu otrzymalibyśmy

całkiem dynamiczną pod względem

prędkości i spójną mieszankę thrash,

death i black metalu. Wydaje się, że jednak

wciąż dość zachowawczo, przy użyciu

standardowych środków przekazu,

jak podwójna stopa, czy powtórzenia

kwintowe. Daję (3,9). Z tego co słyszałem,

to brzmienie na albumie jest o wiele

lepsze od utworów z demówek, które

wrzucił zespół na swój kanał na You

Tube. Skoro o tym mowa, to na ich

kanale YT jest "Memories of War", zaś

na ich bandcampie "The Cold".

Cameltoe - Up Your Alley

2018 Battlegod

Jacek Woźniak

Kiedy zobaczyłem klimatyczną okładkę

"Up Your Alley", z osobnikiem z mieczem,

w kolczudze i w stożkowym hełmie

z nosalem, pomyślałem: ano tak,

ten Camelot gra pewnie power metal,

bo na fotce na blackowców w żadnym

140

RECENZJE


razie nie wyglądają. Tymczasem okazało

się, że to żaden Camelot, tylko Cameltoe

- ach ta czcionka z logo i moja

postępująca ślepota, a ich debiutancki

album to czysty, archetypowy hard 'n'

heavy z przełomu lat 70. i 80. Jak widać

Norwegia nie tylko black metalem stoi,

a tych 10 utworów trzyma poziom od

początku do końca. Riot, Dokken, trochę

NWOBHM, Black Sabbath z czasów

Tony'ego Martina - dla każdego

coś dobrego, w dodatku w świetnym,

energetycznym wykonaniu. Wokalista

Ben Rodgers czuje się w takiej stylistyce

więcej niż pewnie i ma ostry, rasowy

głos, instrumentaliści grają z klasą, co

potwierdza już siarczysty opener "Delusional",

a potem jest już tylko ciekawiej,

z kulminacją w postaci "Tank Commander"

ze stylowymi Hammondami - podkład

i solo, na poły balladowego "I Always

Cared" oraz killera na koniec

"Spread My Wings". Mocny debiut, oby

więcej takich niespodzianek! (5)

Cauldron - New Gods

2018 Dissonance

Wojciech Chamryk

Kanadyjczycy nie spuścili z tonu po

rozstaniu z Earache: w 2016 wydali "In

Ruin", teraz przygotowali jego następcę.

"New Gods" ma totalnie niemetalową

okładkę, ale muzyczna zawartość tej

płyty na pewno nie rozczaruje fanów

Cauldron. Jason Decay z kolegami mają

już od lat swój patent na tradycyjny,

może i trochę staroświecki, ale wciąż żywotny

heavy, grając nie za mocno, ale z

werwą, łącząc konkretne riffy i dynamikę

sekcji z przebojowością godną lat 80.

Bez trudno można sobie wyobrazić sytuację,

że "Letting Go", "Prisoner Of The

Past" czy kilka innych numerów hula w

radiowych stacjach jak USA długie i szerokie,

a MTV (była kiedyś taka muzyczna

stacja telewizyjna, emitująca przede

wszystkim teledyski) ma w ciągłej

rotacji 2-3 klipy grupy. To już się ne

vrati, pewna epoka minęła bezpowrotnie,

ale zawsze można sobie zafundować

"New Gods" - starsi dzięki tej płycie

przypomną sobie dawne, dobre czasy,

młodsi zaś wrócą na 40 minut do

przeszłości, niczym w wehikule czasu.

Tak czy siak, zawsze warto. (4,5)

Wojciech Chamryk

Chris Caffery - The Jester Court

2018 Metalville

Chris Caffery to osoba, której fanom

grupy Savatage nie trzeba przedstawiać.

Gitarzysta ten (potrafiący również

całkiem nieźle śpiewać) od wielu lat

udziela się w tej formacji. Na początku

na pół etatu, potem jako pełnoprawny

członek. Mimo, że ze wspomnianym zespołem

na chwilę obecną nie bardzo

wiadomo co się dzieje, to Chris nie próżnuje

dość śmiało kontynuując karierę

pod swoim nazwiskiem. "The Jester

Court" to już jego piąta solowa płyta.

W nagraniu towarzyszyli mu również

nieprzeciętni muzycy, tacy jak na

przykład perkusista Brian Tichy oraz

klawiszowiec Lonnie Park. Muzycznie

zawartość "The Jester Court" to przede

wszystkim heavy metal w stylu Judas

Priest. Inspiracje te są ewidentnie słyszalne

w takich utworach jak "Upon The

Knee", "Inside My Heart" czy najlepszym

na albumie "Magic Man". Jest to

jednak kilka niespodzianek. Pierwszą z

nich jest utwór "Protect My Soul". Jest to

kawałek w stylu country z elementami

bluesa oraz gospelowskimi chórami,

który na moment z heavy metalowego

koncertu przenosi nas do amerykańskiego

kościoła południowych baptystów.

Inną ciekawostką jest "Luna Major" - instrumentalny

utwór, który zdradza progresywne

ciągoty artysty. Warto tez

zwrócić uwagę na przepiękną balladę

"Baby You And I". Nowa płyta Chrisa

pokazuje, że czasem dobrze wyjść poza

typowo heavy metalową konwencję. (4)

Bartłomiej Kuczak

Christian Tolle Project - Point Blank

2018 Fast Ball

Christian Tolle to dość szanowany gitarzysta

w Niemczech. Doceniany jest

głównie jako muzyk sesyjny. Ci co lubią

melodyjny rock powinni pamiętać jego

udział w takich przedsięwzięciach jak

AOR czy Cooper Inc. Jednak główną

działalnością Christiana jest prowadzenie

przedsięwzięcia Christian Tolle

Project czasami zwanym C.T.P. Co

prawda jest to również studyjny projekt

ale Tolle ma w nim wszystko pod kontrolą,

bowiem pisze cały materiał (wokaliści

tylko wspomagają przy tekstach),

odpowiada za produkcję i miks, a na

dodatek sam nagrywa partie basu, perkusji

i gitary. Na "Point Blank" - czwartym

albumie tego przedsięwzięcia - wokalnie

wspiera go para rockowych śpiewaków.

Pierwszy to wokalista Praying

Mantis, John Cuijpers, z którym

współpracował również przy okazji projektu

Cooper Inc. Drugi to David Reece,

który głównie kojarzy sie nam z Accept,

ale także z Bonfire czy Sainted

Sinners. A drogi Christiana i Davida

zeszły się również wcześniej gdy pan

Tolle nagrywał partie gitary na solowe

albumy David Reece'a. Na klawiszach i

w chórkach pomocy udziela Morris

Adriaens, którego Tolle poznał w

wspominanym już AOR. Na gitarach

jako goście zagrali Doug Aldrich (m.in.

Dio, Whitesnake) oraz Matthias Dieth

(m.in. UDO, Sinner). Sam zestaw muzyków

robi naprawdę duże wrażenie.

Nie jako, jest to też gwarant dobrego

odegrania muzyki oraz świetnej produkcji.

Muzycznie "Point Blank" zdefiniował

cover Rainbow "Since You've Been

Gone". Muzyczny koncept bowiem wywodzi

się ze starej szkoły rockowej ale

przetworzony tak, jak to próbował

przedstawić np. Graham Bonneet w

takim Alcatrazz. Generalnie chodzi o

bardzo solidne amerykańskie hard'n'

heavy z przełomu lat 80. i 90. A charakteryzuje

się to świetnymi riffami, solidnymi

kawałkami, niezłym solem gitarowym

oraz wpadającymi w ucho melodiami

wyśpiewanymi przez nielichy i

mocny głos śpiewaka. Album jest bardzo

rzetelny a zarazem różnorodny,

zwolennicy takiego grania odnajdą na

nim wiele momentów wartych zapamiętania.

Chociażby mocny, melodyjny i

chwytliwy rocker "Borderland", utrzymany

w średnim tempie melodyjny kawałek

"Proceed With Caution", kolejne

mocne i dynamiczne rockery "Too Late"

i "Fight Another Day", mrugniecie oka

do fanów Whitesnake w "Before I Fall",

czy też następny cover, tym razem

Billy'ego Squiera "Lonely Is The Night".

Mnie jednak najbardziej pasuje dynamiczny

i chwytliwy "Black Friday", który

wraz z wspominanym coverem "Since

You've Been Gone" wyróżniają się na tym

krążku. "Point Blank" bardzo fajnie nawiązuje

do minionej epoki. Po drugie,

mimo, że to projekt gitarzysty to w żaden

sposób nie odczujemy tu jego próżności

i ego, a wierzcie mi Christian

Tolle umie grać na gitarze. Po prostu to

dobra pozycja dla fanów hard'n'heavy.

(4)

Circle Story - Uncovered Fears

2018 Another Side

\m/\m/

Circle Story to mało znany rockowo/

metalowy zespół z Rosji. Jakoś nie natrafiłem

na ich oficjalną czy też fecebookową

stronę, więc trudno coś o nich

przytoczyć. Przez wydawcę formacja zaliczana

jest do melodyjnego alternatywnego

metalu/rocka. A kryje się za tym

bardzo zaskakująca ale energetyczna

mieszanka. Pierwszy utwór "Unfanding

Trace" przepełnionym jest post rockiem.

Rozpoczynające riffy w drugim "Daily

Nigtmare" wybrzmiewają niczym w najlepszych

kawałkach Alice In Chains,

zapowiadając niemałą fascynację formacji

grunge. Trzeci z kolei "Forgotten Sunrise"

to już mieszanka wymienionych

wpływów uzupełniona o elementy nowoczesnego

oraz progresywno metalowego

grania. Za to następny "Breakaway"

zachwyca wyśmienitym i melodyjnym

refrenem, który nie tylko łatwo

wpada w ucho ale również zostaje w

głowie. Te cztery kompozycje definiują

pozostałe utwory, które stanowią połączenie

wymienionych przed chwilą składowych.

Oczywiście muzycy dbają o to

aby zachować różnorodność i niejako

próbują choć trochę zaskoczyć słuchacza

swoimi pomysłami. Ale ogólnie muzyka

trzyma się takiego muzycznego

kolażu. Wiem, nie ma tu nic z tradycyjnych

odmian heavy metalu, jedynie jest

trochę nawiązań do progresywnego metalu

i nic ponad to. Mimo wszystko bardzo

dobrze słuchało się "Uncovered

Fears", więc jakiś potencjał jest w tej

muzyce. Niemniej trudno znaleźć odniesienia

do tego co słyszę, oprócz oczywistych

wpływów grunge i Alice In

Chains, ale swego czasu obiło mi się o

uszy parę nagrań niejakiego Mastodon

i właśnie do niego prowadzą mnie moje

porównania. Nie wiem czy jednak faktycznie

jest to uzasadnione. Brzmi to

sensownie, ale na pewno nie jest to w

oldschoolowo heavy metalowym fasonie.

Mnie ten album zainteresował ale

daleko mi do wystawienia oceny. Niech

tym zajmą się ci, co lubią takie nowoczesne

granie. (-)

\m/\m/

Crossing Eternity - The Rising World

2018 Rockshots

Crossing Eternity to idea wymyślona

przez rumuńskiego muzyka Manu Savu,

który oprócz gry na gitarze, basie,

klawiszach napisał, zaaranżował, nagrał

i wyprodukował całą muzykę. Manu

nie jest młodzieniaszkiem ma za sobą

długoletnią karierę na rumuńskiej scenie

rockowo-popowej, więc ma papiery

na powoływanie takich projektów. Teksty

to w zdecydowanej większości również

robota Manu, jedynie w jednym

wierszu dopomogła mu Monica Liche,

a kolejny napisał sama. Na wokalu

wsparł go kolega z rodzimego podwórka

Berti Barbera. Natomiast na perkusji

zagrał Szwed, Uffe Tillman. W sesji

nagraniowej wziął też muzyk sesyjny,

Doru "Boro" Borobeica, który zagrał

niektóre partie basu. Ogólnie świat muzyczny

Crossing Eternity to melodyjny

power metal potraktowany poważnie,

czyli z ambitniejszym zacięciem. Znajdziemy

tam różne naleciałości od symfoniki

po przez neoklasykę, folk, progres,

gotyk aż do heavy metalu. Dzięki

czemu na "The Rising World" znajdziemy

trzynaście urozmaiconych kompozycji,

które oprócz wielobarwności

muzycznej przesycone są różnorodnością

nastrojową i emocjonalną. Treść tekstów

również jest typowa i dotyczy duchowości,

metafizyczności, nierealności

czy tez bajkowości świata, a także złożoności

natury ludzkiej czy też relacji

międzyludzkich. Fanom takiego grania

pozwala to na przesłuchanie albumu z

pewnym zainteresowaniem. Generalnie

muzycy zaangażowani w projekt, mimo

podjęcia się tworzenia w materii mocno

wyeksploatowanej, stworzyli propozycję

na wysokim poziomie, tak że fan zaznajomiony

z taka muzyką nie znudzi się,

choć o pełnej oryginalności nie ma mowy.

Niemniej można tę płytę zestawić z

tymi najlepszymi i dobrymi wydawnictwami

z tego gatunku. Jak ktoś lubi

ambitny melodyjny power metal to przy

"The Rising World" nie straci czasu.

(4)

Cruthu - The Angle Of Eternity

2018 The Church Within

\m/\m/

Amerykanie z Cruthu doczekali się oficjalnego

wznowienia swego debiutanckiego

albumu "The Angle Of Eternity". I

fajnie, bo wydane własnym sumptem

kasety i longplaye trafiły pewnie tylko

do tych najzagorzalszych maniaków

doom metalu, a dzięki The Church Wi-

RECENZJE 141


thin Records mają szansę dotrzeć do

nieco szerszego grona słuchaczy. Co

istotne doom Cruthu nie jest jednowymiarowy,

bo kwartet z Michigan gra

tak naprawdę heavy rocka o nieco tylko

doomowej orientacji, nie unikając przy

tym odniesień do psychodelicznego

rocka przełomu szóstej i siódmej dekady

ubiegłego wieku. Jest więc mocno,

surowo i klimatycznie, tak jak w świetnym

openerze "Bog Of Kildare" czy

"Lady In The Lake", bywa też i znacznie

dynamiczniej, kiedy mocne bębny napędzają

taki "Seance". Zdarzają się przy

tym również utwory całkowicie pozbawione

partii perkusji, jak klimatyczny

instrumental "Separated From The

Herd" - tak pewnie dla równowagi i urozmaicenia

surowych i posępnych długasów

typu "The Angle Of Eternity" czy

heavyrockowych jak "From The Sea".

Generalnie więc "The Angle Of Eternity"

to fajna, dopracowana i urozmaicona

płyta, taka dla fanów kilku odmian

ciężkiego grania. (5)

Wojciech Chamryk

Crystal Viper - At The Edge Of Time

2018 AFM

Ekipa dowodzona przez nieodżałowaną

Martę Gabriel po świetnym, nagranym

po dłuższej przerwie albumie "Queen

Of The Witches" nie pozwala o sobie

zapomnieć fanom. W tym roku uraczyli

fanów EP zatytułowanym "At The Edge

Of Time". Wydawnictwo to zawiera

pięć numerów. Rozpoczyna je bardzo

oldschoolowy utwór tytułowy (pojawia

się on na płycie również w wersji polskiej

jako "Zwiastun Burzy"). Utwór ten

łączy w sobie pewien ciężar charakterystyczny

dla kapel niemieckich oraz

polot typowy dla zespołów NWOBHM.

Mnie bardziej odpowiada polska wersja

językowa. Uważam, że nasz język,

wbrew powszechnym przekonaniom,

idealnie komponuje się z tą muzyką.

Kolejny utwór to nowa wersja utworu

"When The Sun Goes Down" znanego z

ostatniego albumu. Nieco się różni od

oryginału, ale czy jest lepsza, czy gorsza

niech każdy zdecyduje sam. Poza tym

dostajemy chwilę wytchnienia w postaci

lirycznej ballady pod tytułem "When

You Are" oraz cover grupy Quartz zatytułowany

"Tell Me Why". Słuchając "At

The Edge Of Time" słychać, że zespół

jest w formie. Słychać również, że Martę

także opuściły problemy z głosem,

które były przyczyną przerwy w działalności.

Cóż, pozostaje tylko cierpliwie

czekać na następcę "Queen Of The

Witches". (5)

Bartłomiej Kuczak

Darkness - First Class Violence

2018 Massacre

Poprzedni album tego thrashowego

zespołu z Niemiec ukazał się dwa lata

temu i było to wydarzenie nie lada, bo

poprzedniego longplaya wydali jeszcze

w ubiegłym wieku, konkretnie aż 27 lat

wcześniej. Muzycznie "The Gasoline

Solution" już niczym szczególnym nie

porywał, był to jednak solidny, całkiem

niezły album, zaś na "First Class Violence"

jest już tylko lepiej. Kiedy słucham

tego materiału po raz któryś z rzędu

odnoszę bowiem wrażenie, że poprzedni

album by dla niego tylko taką

swoistą przygrywką, a dopiero teraz zespołowa

maszyneria działa na najwyższych

obrotach. Pewnie gdyby ten album

ukazał się po "Death Squad" i

"Defenders Of Justice", zamiast połowicznie

udanego "Conclusion & Revival",

Darkness nie zaznaliby smaku iluś

rozpadów i reaktywacji, będąc grupą

znaną nie tylko gronu najwierniejszych

fanów thrashu. Czasu jednak nie da się

cofnąć, ale i tak ten album jest perełką

w dyskografii Niemców, a do tego potwierdzeniem,

że w żadnym razie nie są

wypalonymi weteranami. Oczywiście łoją

ten swój thrash w składzie odmłodzonym

aż w 3/5, ale kręgosłup zespołu

to wciąż Lacky i Arnd, którzy czuwają

nad tym, aby jego muzyka była taka jak

należy: ostra, bezkompromisowa i

wściekła, tak jak w drugiej połowie lat

80. "Low Velocity Blood Spatter", "Hate

Is My Engine", nieco runningowy "See

You On The Bodyfarm", "Born Dead"

czy "I Betray" perfekcyjnie wskrzeszają

ducha tamtych czasów, a "Zeutan" jest

hołdem dla zmarłego 20 lat temu wokalisty

grupy Olli'ego, nagranym z wokalnym

udziałem Jürgena "Ventora" Reilsa

(Kreator) i Toma Angelrippera (Sodom).

(5, a co!).

Dawnbringer - Nucleus

2018 High Roller

Wojciech Chamryk

"Nucleus" to kolejna płyta Dawnbringer

wznowiona przez High Roller Records,

niemiecką firmę wydającą też inne

grupy Chrisa Blacka, jak choćby

Aktor czy High Spirits. Na ich tle

Dawbringer jawi się jednak jako zespół

znacznie bardziej ekstremalny, chociaż

też czerpiący pełnymi garściami z metalu

lat 70. i 80. Czasem jednak, tak jak

na przykład w "The Devil", na pierwszy

plan wysuwają się siarczyste blackowe

partie, z blastami i typową dla tej estetyki

ścianą gitar, a niekiedy mrok poszczególnych

kompozycji, jak choćby

"Pendulum" też nie byłby tak wyrazisty

bez dokonań sceny ekstemalnej lat 90. i

późniejszych. Cała reszta to już jednak

bezdyskusyjny hołd dla czasów największej

świetności tradycyjnego metalu,

masa odwołań do wczesnego Iron Maiden

z Paulem Di'Anno, Judas Priest z

lat 70., Motörhead, szlachetnej przebojowości

Blue Oyster Cult czy potęgi

Black Sabbath - tu "Old Wizard" bezdyskusyjnie

potwierdza siłę wybrzmiewającego

riffu i ogromny wpływ Sabbs

na metalową scenę, ale "So Much For

Sleep", "Swing Hard" czy "Like An

Earthquake" słucha się również wyśmienicie,

tak więc całość "Nucleus" zasługuje

na: (5)

Wojciech Chamryk

Days Of Jupiter - Panoptical

2018 Metalville

Dlaczego nie włączyła się lampka alarmu

gdy w ulotce czytałem "nowoczesny

amerykański metal"? Czyżby uśpiła

mnie kolejna część tego zdania "z klasycznym

europejskim hard rockiem to

składniki ich mikstury". Gdy odpaliłem

"Panoptical" było już za późno. Nie

wiem jak wy ale ja nie odnalazłem na tej

płycie ani grama klasycznego hard

rocka. Ani amerykańskiego, ani europejskiego,

za to napotkałem pełno współczesnego

hard rocka granym na modę,

tą amerykańską. W dodatku jest to

składnik tylko uzupełniający. Za to na

"Panoptical" rządzi współczesny nowoczesny

amerykański metal, na który

składa się mieszanka groove metalu, numetalu

czy też alternatywnego metalu.

Generalnie nie znalazłem na tym albumie

nic co by mnie zainteresowało.

Gdybym słuchaj takiej muzyki pewnie

byłbym za pan brat z takimi zespołami,

jak Disturbed, Korn, Linkin Park,

Slipknot czy System Of A Down, itd.

A nie jestem. Nie pasuje mi ciężar i brzmienie

instrumentów, ani sposób budowania

melodii. Kompozycje są skondensowane,

grające brzmieniowymi dysonansami.

W tych spokojniejszych momentach

goszczą specyficzne prawie popowe

melodie. Chociaż w wypadku

Days Of Jupiter wokalista w każdym

momencie prowadzi wokale po bardzo

melodyjnych ścieżkach. Być może to

jest wyróżnik tego zespołu. Tradycjonaliści

raczej będą omijać ten zespól i

ich dokonania szerokim łukiem. Zwolennicy

nowoczesnego podejścia do metalu

być może w Szwedach z Days Of

Jupiter znajdą swoich nowych idoli. Ja

raczej powinienem już zapamiętać, żeby

ich kolejny album podrzucił komuś innemu

do recenzji. Tylko komu?

Deathhammer - Chained To Hell

2018 Self-Released

\m/\m/

Co widzisz na wyżej zamieszczonym

obrazku? Okej, sprawdźmy co mamy.

Ogień? Jest. Jakieś złocienie i czerwienie?

Są. Gotycka czcionka? Jest. Płomienie

wyjęte z Hot Wheelsów? Jak

najbardziej. Krzyż św. Piotra w logo

zespołu? Również. Dobra, teraz zgadujemy

jaki rodzaj muzyki grają na tym

albumie. Jeśli odpowiedziałeś black/

thrash to masz rację. Choć bardziej to

thrash (black głównie "tematycznie" i

wokalnie). O czym grają? Kurde, dokładnie

o tym co jest w tytule. W sensie

piekło. No diabeł, liczba szatana, zło i

tak dalej. Zanim przejdziemy dalej, to

pytanko, czy znacie "Show No Mercy"

i "Hell Awaits"? Jak tak, to sobie je połączcie

z debiutami Whiplash i Possessed.

Wyjdzie wam kompozycyjnie ten

album. Proste, chwytliwe riffy, szybkie

prędkości budowane przez sekcję perkusyjną

i wkurwione wokalizy. Większość

utworów na tym albumie jest

utrzymanych w dość prędkich tempach.

Dynamika tutaj opiera się między innymi

na spuszczaniu wpierdolu bębnom.

No i to jest jeden z niewielu rodzajów

tej czynności, które pochwalam. No jest

tutaj standardowe "tuka tuka". Szybsze

"tuka tuka" z blachami. Ogólnie perkusista

lubi pukać w blachy. Nie odczuwam

tutaj zbytnich błędów związanych

z rytmicznością sekcji. Większość utworów

jest utrzymana w dość dużych prędkościach,

jednak zdarzają się powolniejsze

części na utworach takich jak "Evil",

"Chained To Hell" oraz "Into The Burning

Pentagram". Sekcje gitarowe?

Kwinty, puste strony, tremolo, tryle.

Nic nadzwyczajnego. Ale mi się podobało.

Przy ostatnim w pewnym momencie

się zląkłem jak wszedł efekt dźwiękowy.

Wady? No jeśli nie lubicie albumów,

które prostotę kompozycyjną nadrabiają

prędkością, a tematykę opierają

na kanwie satanizmu, to raczej bym odradzał

ten album. Brzmienie jest przeciętne

dla typowego przedstawiciela

black/thrashu, jednak to nie jest (duża?)

wada. Krótka recenzja bo w sumie nie

ma co dużo mówić, poza tym, że jeśli

jesteś w klimaty starego Slayera, to jesteś

w domu. Bez oceny, bo za bardzo

mi się to podoba teraz, bym był rzetelny.

Jacek Woźniak

Deliverance - The Subversive Kind

2018 Roxx

"The Subversive Kind" to album chrześcijańskiego

zespołu. Chrześcijańskiego

zespołu ze Stanów Zjednoczonych. Co

więcej, jest to album thrash-metalowy.

Co więcej, nie jest o krucjatach czy średniowiecznych

metodach walki. Co więcej,

jest dobry. Dobry w byciu thrashmetalowym

albumem. Część artystów /

zespołów już próbowała grać muzykę

metalową przeplataną wychwalaniem

wartości katolickich. Chociażby Fratello

Metallo, którego twórczość możemy

raczej traktować jako ciekawostkę niż

coś wartego szerszej dyskusji. Jednak

twórczości Deliverance nie możemy

zbyć jako ciekawostkę, gdyż namieszała

już trochę w świecie muzyki. Chociażby

warto tu wspomnieć o demówce z utworem

"Greetings of Death". Tutaj proszę

czytelników o poszukanie tego utworu,

przesłuchanie go i wysunięcie wniosków.

Poza tym stworzyli całkiem dobry

drugi album, "Weapons of Our Warfare"

i z kapelami takimi jak Tourniquet

byli szpicą chrześcijańskiego thrashu.

Dobra, wracając już z omawiania

środowiska nie tak prężnego jak scena

metalu nie nastawionego na religię katolicką,

możemy zauważyć jedną rzecz.

Jakość z jaką został nagrany ten album.

Można usłyszeć to, że muzyka została

stworzona przez profesjonalistów, którzy

już mieli wcześniej do czynienia z

muzyką metalową. Do tego dość szybką,

co nie jest zaskoczeniem dla ludzi

którzy mieli okazję usłyszeć twórczość

Deliverance. Drugą rzeczą jest bardziej

modernistyczne podejście do brzmienia.

Trzecią jest trochę odrzucenie na bok

142

RECENZJE


podejścia "nadstaw policzek" - co widać

chociażby na okładce i słychać w pierwszym

utworze, "Bring 'Em Down". No

nie mówcie mi że ta grafika przedstawia

pokojowo nastawionych ludzi, którzy

mają zamiar sobie podać ręce i poczytać

Biblię. Zresztą inne teksty raczej nie

przejawiają tego podejścia, chociażby w

"Center of it All" ma w tekście: "The ditch

is dug, waiting for your fall". Zresztą istnieją

także inne motywy, jak odwołanie się

ukrzyżowania na "Epilogue", choroby

psychicznej, prawdy oraz oporu ("The

Fold"). Teksty są dość w standardowej

jakości i cechują się repetywnością.

Przechodząc od tematyki do kompozycji.

Muzyka na tym albumie brzmi trochę

jak: muzyka od Slayer, kompozycje

z czwartego albumu Anacursis czy

utwory znajdujące się na nowszych (z

Dukes) dokonaniach Exodus. Riffy w

większości spełniają swoją rolę, jednak

jest to tylko (i aż) dobrze odegrany

thrash. Jest ona utrzymana w średnich i

szybkich tempach, zróżnicowana w dynamice.

Album nastawia się raczej na

brzmienie wokalu i perkusji. Wokalista

operuje w średnich rejestrach, ma czysty,

wnerwiony wokal. Brzmienie instrumentów?

Całkiem w porządku. Czasami

trochę skompresowane, ale poza tym

nie mam nic tu w tej kwestii nic do zarzucenia.

Jak napisałem, dobry album,

ode mnie (4.4).

Jacek Wożniak

Diabolos Dust -The Reaper Returns

2018 Massacre

Muzyka Diabolos Dust to heavy/

thrash metal. Aż i tylko. Zrobiony bardziej

na modłę amerykańską, choć czasami

były momenty, w których zauważyłem

inspiracje albumem "Painkiller"

od Judas Priest (na "Dust", "Sanity"

oraz "Roll Your Dice"). Skoro już mówimy

o podobieństwach do riffów, to na

końcówkę ichniego "Blood And Fire" słyszałem

motyw z "No Morals" Num

Skull. Poza tym trochę elementów zapożyczonych

z death/black, co widać

chociażby na "Hold On The Flames".

Wokalizy są średnie i utrzymany w średnich

częstotliwościach, czasami wspomagane

chórki. Ogólnie muzyka na tym

albumie wydaje się całkiem dobra,

utrzymana w dosyć porządnym brzmieniu,

z chwytliwymi riffami i przeciętną,

ale nadającą tempa sekcją rytmiczną.

Tematyka tego albumu odnosi się do

rzeczy takich jak motyw upadku, motywu

osoby, czy życia jako ciągu losowych

zdarzeń. Ten album to jest to taki kocioł

inspiracji, w którym trochę brakuje

motywu przewodniego. Ale dość dobrze

uważony kocioł. Jak dla mnie (3,5)

Jacek Woźniak

Distorted Harmony - A Way Out

2018 Self-Released

Ta recenzja jest przykładem, jak permanentny

brak czasu może spowodować

spore kłopoty. Gdy zaproponowano mi

do opisania nowy album izraelskiego

Distorted Harmony, szybko zerknąłem

w Ecyklopedia Metallum, z czym

mam do czynienia i jeszcze szybciej

przystałem na propozycję. Na stronie

wspomnianej encyklopedii poświęconej

Distorted Harmony, w rubryce "genere"

widnieje "progressive metal/rock", co

oznacza, że niewątpliwie zespół jest w

kręgu moich zainteresowań. Jednak, jak

zwykle okazało się, że diabeł tkwi w

szczegółach. Otóż, owszem w muzyce

tego zespołu znajdziemy rocka, znajdziemy

metal, ale rock czy klasyczny

heavy metal w wypadku albumu "A

Way Out" jest w zdecydowanej mniejszości.

Niepodzielnie rządzi tu nowoczesny

metal, groove, nu-metal, metalcore,

djent, czy inny post-metal. Te nowoczesne

partie są dla mnie w większości

trudne do przyjęcia. Po prostu zupełne

inne mam upodobania i preferencje.

Owszem pewne niewielkie elementy

tych stylów byłyby do zaaprobowania,

jednak jak już wspomniałem proporcje

są kompletnie inne. Pewnym oddechem

są dla mnie częste momenty wyciszenia.

Jak w każdym progresywnym zespole,

również w muzyce Distorted

Harmony, żonglowanie nastrojami i

kontrastami odgrywa bardzo dużą rolę.

Niemniej zdecydowanie najlepiej czuję

się w akustycznych, nastrojowych, prawie

progresywno rockowych "Puppet On

Strings" czy "A Way Out Of Here".

Jednakże pewne wzorce dotyczące progresywnego

metalu preferowanego przeze

mnie obowiązują również w muzyce

Distorted Harmony. Stąd orientuję

się, że izraelscy muzycy prześcigają się

w tworzeniu różnorodnych muzycznych

pomysłów oraz w budowaniu muzycznego

napięcia czy rozmaitości nastrojów.

Dlatego przypuszczam, że zwolennicy

progresywnego nowoczesnego grania

odbiorą Distorted Harmony i ich

"A Way Out" bardzo pozytywnie. Jednak

ja, raczej już nie sięgnę po ten krążek,

a na pewno go nie ocenię. Po prostu

przekracza to moje kompetencje. (-)

\m/\m/

Divine Ascension - The Uncovering

2018 ViciSolum

Divine Ascension to założona w

2007r. grupa z australijskiego Melbourne

grająca metal progresywny. 16 listopada

2018r. ukazała się ich trzecia płyta

"The Uncovering", zawierająca dziesięć

nowych kawałków i promowana singlem

"Evermore". Nie brakuje tu solidnej

porcji dobrego brzmienia i świetnego

wokalu w wykonaniu Jennifer Borg.

Już od otwierającego płytę "Evermore"

wiemy, że Divine Ascension zaserwuje

nam jazdę bez trzymanki. Utwór pełen

jest ciekawych brzmieniowych przejść, a

Jennifer pokazuje w nim pazurki. W

"Prisoner" mamy z kolei bardzo zgrabną

mieszankę klawiszów i ostrych gitarowych

riffów, a przede wszystkim pełen

emocji wokal. To numer jeden na płycie,

chociaż następujące po nim rytmiczne

"The Fallen" z chwytliwym refrenem

podtrzymuje dobre wrażenie i wysoki

poziom. "Pursuit of Desire" oferuje

nam z kolei piękny wokalny dialog między

Jennifer i Tomem S. Englundem

ze szwedzkiego zespołu Evergrey. Ta

para sprawdza się razem znakomicie! W

refrenie "New World" Jennifer Borg

pokazuje ogromną siłę swojego wokalu

(co za niesamowita skala!), który momentami

brzmi wręcz męsko. Przede

wszystkim jednak dziewczyna serwuje

nam solidny kawał emocji i doskonale

wpasowuje się w warstwę instrumentalną

utworu. "Revolution Phase" to popis

umiejętności basisty Jasona Meracisa i

perkusisty Luke'a Wenczela, "Beyond

The Line" zaskakuje efektami dźwiękowymi

i łatwo wpada w ucho, a "One Step

from Here" serwuje nam ciekawe

spiętrzenie emocji z kulminacją w finale.

W chwytliwym "Bittersweet Divide"

na chwilę możemy usłyszeć Jennifer w

nieco delikatniejszym wydaniu, chociaż

i tak w dalszej części utworu tempo mocno

przyspiesza, czego zwieńczeniem

jest wyśmienita gitarowa solówka. Brakuje

na tym albumie jakiejś ballady, w

której wokalistka mogłaby pokazać nieco

inne wokalne oblicze. Zamykający

całość utwór "Vultures" nieco wypełnia

tę pustkę - ma balladowy klimat, lecz

zarazem z lekka demoniczny i podszyty

mrokiem. Zaskakujące zakończenie! Na

płycie "The Uncovering" Divine Ascension

prezentuje nam dziesięć utworów

na bardzo wysokim poziomie pod

względem instrumentów i wokalu. W

niektórych miejscach brakuje jednak

płynności w zmianach brzmienia, przez

co przy jednym kawałku mamy wrażenie,

jakby składał się z dwóch lub trzech

osobnych. Jest to jednak tylko drobny

mankament, bo zespół naprawdę dał do

pieca i wykonał dobrą robotę. (5)

Marek Teler

Doom Side Of The Moon - Doom

Side Of The Moon

2018 Mascot

Wydawca chełpliwie zapowiadał ten

krążek jako odegranie floydowskiego

"Dark Side Of The Moon" w stylu

doom metalowym. Owszem jakieś elementy

doom metalu są w tym przedsięwzięciu

ale najwięcej powiązań z

doomem ma sam pomysłodawca Kyle

Shutt, który jest gitarzystą stoner/doom

metalowego The Sword. Zacznijmy jednak

od początku. Kyle Shutt podjął

się dość karkołomnego zadania, a mianowicie

odegrania albumu Pink Floyd

"Dark Side Of The Moon", który jest

nie tylko kamieniem milowym dla progresywnego

rocka ale ogólnie dla klasycznego

rocka również. Shutt oprawił

muzykę Brytyjczyków głównie w elementy

hard rocka i heavy metalu, w tym

doom i stoner rockowe, dobitnie słyszymy

to w utworze "Money", który w tym

wypadku stał się hymnem w stylu hard'

n'heavy. Pojawiły się również, elementy

alternatywne, industrialne czy inne post

rockowo-metalowe, ale w dość marginalnym

wymiarze. Niemniej Kyle starał się

dość mocno trzymać się pierwowzoru,

nie wprowadzał nadmiernych interpretacji,

a fragmenty subtelne i wyciszone

sprawiały wręcz wrażenie odtworzonych

z pietyzmem. Chociaż w takim "Great

Gig in the Sky" wokalizy Clare Torry

nawet nie próbował powtórzyć i zastąpił

je krótką partią saksofonu. Takie podejście

przyniosły Shuttowi wymierne korzyści,

a najważniejszą z nich jest zbliżona

emocjonalność całego albumu do

oryginału. Oczywiście Kyle Shutt nie

zrealizował całego projektu sam, wspomogła

go cała rzesza muzyków, w tym

basista Bryan Richie, perkusista Santiago

Vela III, wokalista Alex Marrero

(Brownout, Brown Sabbath), saksofonista

Jason Frey (Black Joe Lewis, Hard

Proof), oraz klawiszowiec Joe Cornetti

(Croy & The Boys). Pomysł Doom

Side Of The Moon z pewnością nie

przebił oryginału "Dark Side Of The

Moon". Niemniej nie przynosi Kyle'

owi Shuttowi wstydu, a wręcz stawia

go w szeregu najciekawszych interpretacji

tego wielkiego dzieła. W sumie

warto wracać do tego krążka, tak od

czasu do czasu. (4)

\m/\m/

Doro - Forver Warriors, Forver United

2018 Nuclear Blast

Każdy, kto oczekuje od Doro heavymetalowej

płyty na miarę Warlock, musi

się liczyć z tym, że Doro nigdy takiej

nie nagra. Marka "Doro" to od początku

mieszanka specyficznego dla niej hard

rocka z garścią heavymetalowej estetyki.

Nawet hard rockowa baza zmieniała

wiele razy swoje oblicze. Natknęłam się

jakiś czas temu na komentarz pod zwiastunem

najnowszej płyty Doro na You

Tube, w którym słuchacz zarzucił wokalistce,

że "utknęła w latach 80.". Musiał

przegapić dobrych kilka płyt pani

Pesch. Owszem, najnowszy krążek "Forver

Warriors, Forever United", podobnie

jak ostatnie 3-4 krążki chętnie wraca

do stylistyki sprzed 30 lat, ale przez

wiele lat Doro nagrywała płyty w innej

estetyce, jak choćby industrialnej na

"Machine II Machine" czy nu metalowej

jak na "Love me in Black". Nie warto

oceniać kolejne krążki Doro przez

pryzmat Warlocka (który nomen omen

istniał tylko... 5 lat), ani przez pryzmat

poszukiwań znakomitych riffów. Stylistyka

Doro wydaje się być kierowana

raczej do fanów hard rocka i przede

wszystkim... do fanów Doro. Każdy,

kto ceni nastrój jaki kreuje, jej wokal,

odczuje frajdę ze słuchania jej płyt. Nie

inaczej jest z ostatnim dwupłytowym albumem,

"Forver Warriors, Forever

United". Trafiły na niego te bardziej

"metalowe" kawałki, takie jak energiczny

"Bastardos" czy "Resistance". Trafiły

tradycyjnie klimatyczne ballady, jak

choćby... "Soldier of Metal", trafiły

hymny pretendujące do miana następców

"All we Are" - tu prym wiedzie "All

for Metal". Trafiły wreszcie utwory hard'

n'heavy, a kilka z nich niemalże wehikułem

czasu przenosi nas do czasów

"True at Heart" i "Angels Never Die".

Doskonałym przykładem jest "Backstage

to Heaven", który nie tylko brzmi jak

z "Angels Never Die" ale posiada solo na

saksofonie w stylu "True at Heart". Co

ciekawe, niektóre z tych hardrockowych

kawałków, jak choćby "Heartbroken"

brzmią jak z ery "Calling the Wild" czy

"Fight". Zaś do galerii utworów zespołu

Doro zaśpiewanych w duecie z gościem

płci męskiej dołączył Johan Hegg - kawałek

"If I can't have You" jest niejako

wymianą za gościnny występ Doro na

RECENZJE 143


ostatniej płycie Amon Amarth. Mi, miłośniczce

Doro, nowa płyta w dużej

mierze się podoba. Wiem jednak, że to

kwestia przyzwyczajenia do specyficznej

estetyki jej płyt. Najchętniej poleciłabym

ją po prostu fanom wokalistki.

Sęk w tym, że co jak co, ale ci, na pewno

już ją mają. (4)

Strati

Dr. Living Dead - Cosmic Conqueror

2017 Century Media

Współczesny Świat, nie przestaje mnie

zaskakiwać... również ten muzyczny. A

wydawałoby się, że jestem już w wieku,

że nic mnie zadziwić, nie jest w stanie.

Ostatnio trafiam na skandynawskie

zespoły, które grają muzykę na wskroś

amerykańską. Gdyby nie notki informacyjne,

dałbym sobie obie ręce uciąć, że

słucham Amerykanów. Tak miałem z

duńskim Justify Rebellion... tak mam z

Dr.Living Dead, powstałym w 2007...

w stolicy Szwecji, Sztokholmie. Na

zdjęciach promo, widzimy czterech kolesi,

w maskach czaszkach i niebieskich

bandanach. To kolejno: Dr. Rad (bas),

Dr. Toxic (gitara), Dr. Mania (wokal),

Dr. Slam (perkusja). Panowie oprócz

inspiracji zespołami Slayer, Suicidal

Tendencies, wymieniają Megadeth,

Vio-lence, ale także szwedzki Dismember.

Po mojemu, mogliby dodać do tego

zestawu S.O.D.-M.O.D. i D.R.I. "Cosmic

Conqueror", ich czwarty już album,

to swoisty konglomerat thrash metalu,

hard core i crossover... Co ciekawe,

okładka wcale nas nie naprowadza na

taki trop. Postać Dr. Living Deada, jak

się domyślam (występuje on na okładkach,

od demówek, po wszystkie albumy),

a właściwie jego umysł, jest podłączony

do jakiejś aparatury. Siedzi on w

pomieszczeniu (pojeździe?), w asyście

zamaskowanego oddziału likwidacyjnego...

Widać odpalone laptopy, z obrazami

wojen na Świecie. Jednym słowem,

przerąbane. Już otwierający płytę

"Coffin Crusher" daje pojęcie o masakrze,

która nas czeka. Wyjące slayerowato

gitary, przechodzą w megadethowe

riffy i tempa, znane z płyt D.R.I.

Skandowane refreny. Znakomita praca

gitar i sekcji. Dobrze to wszystko gada...

Potężnie brzmiące bębny i sążniste, ciężkie,

kroczące riffy, przeplatane są galopadami

w slayerowym stylu... W tytułowym

utworze, można się nabrać, że to

nowy numer Slayera... Nawet "śpiew"

Dr. Manii jest klonem stylu Tomka A.

Piękna rzecz... ale to nie Slayer,

(śmiech)... W następnym "Disease To

Exist", zauroczyły mnie basy, ważące

chyba z tonę... Można się oczywiście

przyczepić, że to wszystko jest jakieś

wtórne i już było, bo ta muzyka zatrzymała

się gdzieś czasowo, pomiędzy rokiem

1988 a 1992. Ale z jaką mocą to

jest zagrane. Jak Dr. Mania pięknie

wrzeszczy... "Into the Eye"... Koniec slayerowania,

czas na moment instrumentalnego

wytchnienia, przy spokojnych

gitarkach i delikatnych bębnach. Ale

zaraz powracamy do hałasu, w suicidowatym

"Survival Denied". Podziwiam

wokalną uniwersalność Dr. Manii...

Facet potrafi wypruwać płuca, by np. w

takim "Moment of Clarity" śpiewać bardzo

spokojnie przechodząc znowu do

wrzasku. Ja bardzo lubię muzykę, która

wyrywa mnie z krzesła i zmusza do moshowania.

A to jest właśnie potężny atut

Dr. Living Dead. Przy tej dawce energii,

nie sposób sączyć piwa i stać w kącie.

Ależ to musi być petarda na żywo! I

nie będzie kosztować tyle, co bilety, na

pożegnalnej trasie Zabójcy. (4)

Jakub Czarnecki

Droid - Terrestrial Mutations

2018 Shadow Kingdom

Trzech młodych chłopaków z Kanady

przypomniało mi czasy, kiedy techno

thrash był czymś oczywistym, a płyty

takich zespołów jak Voivod, Coroner,

Mekong Delta, Watchtower, Sieges

Even czy wielu innych elektryzowały fanów

metalu na całym świecie. Teraz jakoś

zeszło to na psy, techno kojarzy się

przede wszystkim z jakimś pseudo tanecznym

łomotem, ale techniczny thrash

nie zaginął, co potwierdza też "Terrestrial

Mutations". Dobrze, że Shadow

Kingdom wznowiło tę ubiegłoroczną,

wydaną przez mniejszą firmę płytę, bo

to ponad godzina porywającej muzyki.

Co istotne mimo technicznego zaawansowania

poszczególnych kompozycji,

połamanych rytmów i urozmaiconych

nad wyraz aranżacji Droid nie zapomina

też o krótszych, bardziej melodyjnych

i - nie bójmy się tego słowa - przystępniejszych

kompozycjach, dzięki czemu

całość jest bardziej urozmaicona. Są

też odniesienia do ostrzejszego thrashu/

speed metalu, czegoś na styku Annihilator

i Razor, dlatego nikt nie zarzuci

zespołowi pójścia tylko w techniczną

stronę, bo konkretnie przyłoić też potrafią.

I pomyśleć, że to dwudziestokilkuletnie

młodziaki, których nie było jeszcze

nawet w planach, gdy ukazywały

się "Killing Technology", "No More

Color" czy "The Music Of Erich

Zann"... (5,5)

Wojciech Chamryk

Dungeon Wolf - Slavery Or Steel

2018 Iron Shield

Prasowa notka informuje, że głównodowodzący

Dungeon Wolf wokalista i gitarzysta

Deryck Heignum jest ogromnym

pasjonatem heavy metalu. Udało

mu się znaleźć dwóch podobnych maniaków,

basistę Stana Martella i perkusistę

Austina Lane'a, a ponieważ pierwszy

z nich jest też właścicielem studia,

szybko nagrali debiutancki album "A

Dark Formation" pod nazwą Stormlurker.

Nie słyszałem go, ale zważywszy

na poziom jego następcy, firmowanego

już nazwą Dungeon Wolf, nawet nie

zamierzam ryzykować. "Slavery Or

Steel" jest bowiem tak przypadkową

zbitką najbardziej wyświechtanych klisz

i oklepanych schematów, że w czasie jej

odsłuchu najzwyczajniej w świecie opadły

mi ręce. Wydawca może sobie zachwalać,

że to "progressive, epic, technical,

power, speed, and old school metal"

w świetnym wydaniu, ale tak naprawdę

"Slavery Or Steel" brzmi jak jakaś wielka

parodia epickiego metalu. Jak już pojawia

się coś ciekawszego, to jest to niestety

zżynka (motyw z "W grocie Króla

Gór" Griega w "Last Alive", Sabbsowy

riff w mocarnym "Lord Of Endless

Night"), karykaturalnie brzmią też wokale,

jakieś dziwne połączenie czystego

głosu, quasi blackowego skrzeku i wysilonych,

bardzo nadużywanych, falsetów.

Jedyne do czego nie można się

przyczepić to gitarowe solówki, ponieważ

słychać, że lider jest prawdziwym

wirtuozem. O całej reszcie ma jednak

niestety blade pojęcie, tak więc jedyne

wyjście jakie przed nim widzę, to dołączenie

do zespołu, w którym zalśni pełnym

blaskiem w znacznie lepszych, napisanych

przez kogoś innego, utworach.

Za "Slavery Or Steel" (1).

Dustin Behm - The Beyond

2017 Rockshots

Wojciech Chamryk

Dustin Behm to kolejny, choć młodszy

wiekiem i stażem od swych bardziej utytułowanych

konkurentów, gitarowy wirtuoz

z USA. Grał tu i ówdzie, parając

się przede wszystkim progresywnym i

tradycyjnym metalem, a "The Beyond"

jest jego solowym debiutem: wydanym

najpierw własnym supmptem, a niedawno

wznowionym przez Rockshots Records.

To zainteresowanie materiałem

shreddera z Portland (Oregon) w żadnym

razie nie powinno dziwić, bowiem

na "The Beyond" zaproponował sporą

porcję muzyki. To 13 instrumentalnych

utworów, trwających prawie 50 minut

potwierdzających, że Behm ma już nie

tylko spore umiejętności, ale też i zaczątki

własnego stylu. Wymiata więc w

iście wirtuozowskim stylu, bardzo swobodnie

i bez zbędnych popisów ("Mechanization",

"Rituals"), śmiało sięga do

surowszych i mocniejszych brzmień

("Interdimensional Traveler"), wykorzystując

przy tym nawet blasty ("Poltergeist")

czy generalnie bardzo dynamiczną

grę sekcji ("Descent Into The Unknown").

Jest to przy tym jego wyłącznie

solowe dzieło, tak więc gra tu również

na basie i klawiszach, odpowiada

też za programowanie automatu perkusyjnego,

którego zakręcone partie fajnie

napędzają "Obelisk". W bardziej klimatycznych

utworach, jak choćby finałowy,

sprawiający wrażenie outro "Towers

Of Glass" jest również bardzo przekonujący.

Pewnie gdyby Behm zadebiutował

na przełomie lat 80. i 90. byłby teraz

wymieniany razem z Vai'em czy Satrianim,

ale jak w obecnych czasach potoczy

się jego kariera trudno wyrokować,

mimo tego, że "The Beyond" to strzał w

przysłowiową dziesiątkę. (5)

Electric Citizen - Helltown

2018 RidingEasy

Wojciech Chamryk

Ameryka to faktycznie dziwny kraj: z

jednej strony muzyczny kicz jest tam na

porządku dziennym, robiąc tzw. przeciętnemu

obywatelowi wodę, z i tak już

niezbyt sprawnie działającego, mózgu.

Jednocześnie nie brakuje też młodych

ludzi nie tylko słuchających rocka, ale

też chcących grać taką prawdziwą muzykę.

Electric Citizen z Cincinnati w

stanie Ohio to jedna z takich grup, a

"Helltown" jest jej trzecim longplayem.

Wcześniejszych albumów nie słyszałem,

tak więc trudno mi osądzić, czy na ich

tle najnowszy jest krokiem w przód, czy

też zespół okopał się na sprawdzonych

pozycjach i tłucze płytę za płytą (trzy

albumy w cztery lata to sporo). Słychać

na pewno, że nie jest to w żadnym razie

granie oryginalne, bo już "Hide It In The

Night" niebezpiecznie blisko do klasyka

"Mississippi Queen", "Cold Blooded Blue"

brzmi niczym wolniejsza wariacja na temat

"Paranoid", a i w kilku innych

utworach słychać liczne echa dokonań

Black Sabbath. Na szczęście grane jest

to wszystko stylowo, Laura Dolan może

i niezbyt często różnicuje swe partie,

ale śpiewa z wyczuciem, tak więc podszyty

psychodelią hard rock Electric Citizen

jest całkiem przyjemny, szczególnie

w tych mniej sztampowych utworach

jak "Father Time", ostrym niczym

brzytwa tytułowego maniaka "Ripper"

czy "Mothers Little Reject" z organową

solówką. (3,5) na zachętę, bo z czasem

powinno być już tylko lepiej.

Elvenstorm - The Conjuring

2018 Massacre

Wojciech Chamryk

Elvenstorm zaczynają nowy rozdział w

historii zespołu: nowa płyta, zreformowany

skład i nowa, znacznie większa

wytwórnia, to jego najważniejsze wyznaczniki.

Co istotne "The Conjuring"

jest płytą prezentującą taki poziom, że

wcześniejsze, chociaż udane, krążki

Elvenstorm nie mają do niej startu. Kto

słyszał "Of Rage And War" czy "Blood

Leads To Glory" wie doskonale, że

Francuzi są ogromnymi orędownikami

tradycyjnego heavy metalu lat 80., idąc

śladami Running Wild, ale też formacji

działających współcześnie, jak Lonewolf,

Crystal Viper czy Stormwarrior.

Skojarzenia z grupą Marty Gabriel są

jednoznaczne, bo Elvenstorm to również

zespół z wokalistką, a Laura

Lombard F. ma kawał głosu i charyzmy,

co potwierdza zarówno w tych

siarczystych numerach jak "Bloodlust",

"Into The Night" czy "Ritual Of Summoning",

ale też mrocznym, rozbudowanym

i patetycznym "Evil's Dawn". Z kolei

od skojarzeń z Lonweolf nie uciekną

gitarzysta Michaël Hellström, od

dwóch lat grający również w tym zespole

oraz dawny jego perkusista Antoine

Bussière'a, który zastąpił zresztą w Elvenstorm

innego muzyka tej formacji,

Félixa Börnera. I chociaż wymieniłem

wyżej akurat cztery tytuły, to pozostała

144

RECENZJE


piątka też reprezentuje wyśrubowany,

bardzo wysoki poziom, bo na "The

Conjuring" wypełniaczy nie uświadczymy,

a ten album to mus dla każdego

fana tradycyjnego heavy. (5,5)

Wojciech Chamryk

Enzo And The Glory Ensemble - In

The Name Of The Son

2017 Rockshots

Enzo And The Glory Ensemble to

projekt wokalisty i gitarzysty Enzo

Donnarumma. Album "In The Name

Of The Son" to już drugi zrealizowany

pomysł Enzo. Jego muzykę najczęściej

określa sie jako symfoniczny metal ale

dla mnie precyzyjniejszym określeniem

jest metal opera. Muzyczna podstawą

jest przede wszystkim melodyjny power

oraz progresywny metal. Dochodzą do

tego element, które dość często spotyka

się przy takiej muzyce, chociażby neoklasycyzm,

orientalizm, folk, stylizacje

operowe i symfoniczne. Te ostatnie są

zrobione z rozmachem i wyobraźnią, a

także w pewien sposób awangardowo.

Bowiem autor tychże aranżacji nie bał

się wkraczać w estetykę dysharmonii. Są

to zabiegi marginalne ale po prostu bywają.

Myślę, że jest to zabieg zbędny,

bo odbiorcy takiej muzyki raczej na takie

atrakcje nie oczekują. Jak wspomniałem

szkieletem muzycznym jest power i

progresywny metal, zdominowany

przez melodię. Sporo w tym pomysłowości

ale też nudnej sztampy. Natomiast

wykonanie jest bardziej atrakcyjne,

zresztą zrealizowali to nie byle jacy

muzycy. Mnogość gości to jednocześnie

jedna z cech metal opery. Enzo zaprosił

nie tylko muzyków ale śpiewaków również.

Wśród nich znaleźli się Marty

Friedman, Ralf Scheepers, Kobi Farhi,

Mark Zonder, Gary Wehrkamp,

Brian Ashland, Nicholas Leptos,

Amulyn, Derek Corzine, Tina Gagliotta,

David Brown, Alessandro Vattini,

Giacomo Manfredi i wreszcie

Weza Moza Gospel Choir. Kompozycje

Enzo zbudowane są w taki sposób,

że swobodnie można było ułożyć główny

wokal oraz wesprzeć go bogatym

chórem. Z równą łatwością można było

ułożyć dialog wokalistów a nawet wielogłosy.

Wielobarwność głosów jest też

jednoznaczna. Śpiewacy śpiewają normalnie,

rockowo, czasami bywa jakiś

growl czy inny skrzek ale także trafia się

partia zaśpiewana stricte w operowy

sposób. Moim zdaniem właśnie budowa

kompozycji oraz prowadzenie wokali

zdeprymowało moje przeświadczenie,

że całe przedsięwzięcie powinno być

określane metal operą. Niestety mimo

zabiegów Enzo aby zwrócić uwagę słuchacza,

oraz pewnych oryginalnych poczynań,

niestety nie przebił się ze swoja

muzyka poza zwyczajność i przeciętność.

Enzo And The Glory Ensemble

może być jakąś tam ciekawostką a królować

i tak będzie albo Avantasia albo

Ayreon. (3)

\m/\m/

Ethernity - The Human Race Extinction

2018 AFM

Ethernity to belgijski zespół grający

progresywny power metal z charyzmatyczną

Julie Colin na wokalu. W

2006r. wydali swój debiutancki album

"The Journey", a w 2015r. drugi "Obscure

Illusions". Teraz przyszedł czas

na kolejny krążek - "The Human Race

Extinction" ukazał się 14 września

2018r. nakładem AFM Records. Album

zawiera 14 świeżych energetycznych

kawałków o apokaliptycznej tematyce,

a promują go utwory "The Prototype"

i "Grey Skies". Już minutowy demoniczny

wstęp "Initialization" sugeruje

nam, że album będzie opisywał koniec

gatunku ludzkiego. Powagę sytuacji

uświadamia nam jednak dopiero ostry

siarczysty wokal Julie w następnym kawałku,

tytułowym "The Human Race

Extinction". Towarzyszą jej partie chóru

w tle oraz mocne gitarowe riffy i dynamiczna

perkusja. Siła tego utworu jest

wprost niesamowita, a solówki mistrzowskie!

"Mechanical Life" pokazuje z kolei,

że Julie w jednej chwili potrafi zmienić

się z balladowej dziewczyny w prawdziwie

metalową bestię. Singlowy

"Grey Skies" to niewątpliwie dobry wybór

utworu promującego płytę - energetyczny

i pełen emocji refren z mocnym

gitarowo-perkusyjnym (znów epicka

solóweczka!) uderzeniem w tle. Julie w

tym utworze błyszczy wokalnie bez

dwóch zdań. W "Beyond Dread" tempo

nieco zwalnia, ale muzyka nie traci przy

tym na jakości. Warto zwrócić tu uwagę

na ciekawe efekty dźwiękowe. "Artificial

Souls", "Redefined" i "Rise of Droids" serwują

nam kolejne porcje ostrej perkusyjnej

nawalanki w wykonaniu Nicolasa

Spreutelsa oraz gitarowych popisów

jego brata François, Thomasa

Henry'ego i Francesco Mattei. Najlepszy

z tej trójki jest emocjonalny "Redefined",

w którym Julie pokazuje pełnię

swojej wokalnej skali, a przede wszystkim

to, że śpiewa nie tylko poprawnie

technicznie, ale i z sercem. "Mark of the

Enemy" okazuje się być niesamowitym

instrumentalnym interludium, które

gwałtownie przechodzi w drapieżne

"The Prototype". To najostrzejszy kawałek

w wykonaniu Julie, lecz wcale nie

najlepszy - mamy wrażenie, że trochę ją

przerósł i nie brzmi w nim wiarygodnie.

Utwory "Not The End" i "Warmth of

Hope" są bardzo interesujące pod względem

linii melodycznej, szczególnie ten

drugi, w którym Julien Spreutels może

wykazać się na pianinie i jako wokal

wspierający. Stanowczo za mało go na

tym krążku, bo tworzy z Julie świetny

duet. "Indestructible" to kawałek motywujący

do działania, w którym wokalistka

pokazuje, że ma kawał niezniszczalnego

głosu. Całość zamyka zaś

"Chaos Architect" i jest to zakończenie z

naprawdę wielką pompą. "The Human

Race Extinction" to album na bardzo

wysokim poziomie, pokazujący jak wiele

doświadczenia dało grupie Ethernity

siedemnaście lat w branży. Nie brakuje

tu emocjonujących gitarowych solówek,

dobrego wokalu i nietuzinkowych muzycznych

efektów. Wczuwamy się też w

historię apokalipsy, którą opowiada

nam w warstwie lirycznej Julie, a w warstwie

melodycznej jej koledzy z zespołu.

Zabrakło mi co prawda trochę lżejszych

kawałków, ale przecież trudno o ballady

w czasach apokalipsy... (5,5)

Marek Teler

Excalion - Dream Alive

2017 Scarlet

Excalion to założony w 2000r. fiński

zespół rodem z Jyväskylä, grający melodic

power metal. 7 lipca 2017r. nakładem

Scarlet Records ukazał się ich

czwarty album "Dream Alive". Krążek

zawiera jedenaście mocnych kawałków i

jest pierwszym, na którym możemy

usłyszeć nowego wokalistę Marcusa

Langa. Wokalista grupy Force Majeure

zastąpił wieloletniego członka grupy

Jarmo Pääkkönena. Album otwiera kawałek

"Divergent Falling" z charakterystycznymi

dla power metalu gitarowymi

riffami (solo jest po prostu wybitne!) i

wyraźnym brzmieniem syntezatorów.

"Centenarian" wpisuje się w narzucony

przez kapelę styl, ale wokal Marcusa

brzmi tu dość średnio w porównaniu z

utworem poprzednim - muzyka jakby

nieco go przytłacza. "Marching Masquerade"

trochę wyłamuje się z tej lekkiej

monotonii. Marcus prezentuje szerszą

skalę wokalu i tempo kawałka jest nieco

mniejsze. W końcu też wśród charakterystycznej

gitarowej sieczki słyszymy

wyraźnie dźwięki perkusji Henriego

Pirkkalainena. To jeden z lepszych kawałków

na płycie. Pozytywne wrażenie

pozostawia też utwór czwarty, czyli

"Amelia". Jego mocne strony to pełen

emocji silny wokal, dynamiczny aranż i

ambitny tekst, niestety momentami

przytłumiony przez warstwę melodyczną.

Szybkie i pełne energii "Release

the Time" i "One Man Kingdom" zabierają

nas w dalszą podróż w power metalowym

stylu, po której dosłownie wpływamy

w nieco balladowe "Deathwater

Bay". Idealny moment na chwilę wytchnienia

- Marcus w delikatniejszym wydaniu

i Jarmo "Jappe" Myllyvirta na

keyboardzie budują cudowny klimat.

Nie psują go nawet wchodzące w dalszej

części utworu gitary i perkusja. Mistrzowski

utwór! "The Firmament" również

zaczyna się partią pianina, po czym następuje

spotęgowanie ładunku emocjonalnego

przez inne instrumenty. "Man

Alive" i "Living Daylights" są pod tym

względem bardziej "oczywiste" - od razu

wita nas mocne uderzenie. Całość zamyka

epicki ponad 11-minutowy utwór

"Portrait on the Wall", najbardziej zróżnicowany

stylistycznie. Mamy w nim

wszystko: ostre gitarowe solówki, piękny

instrumental na pianinie i szeroką

wokalną skalę Marcusa. Piękne zamknięcie

całkiem dobrego krążka. Album

"Dream Alive", chociaż zaczyna się dosyć

nieśmiało i mógł zostać bardziej dopracowany,

pozostawia po sobie bardzo

dobre wrażenie. Całości naprawdę przyjemnie

się słucha, kawałek po kawałku

wszystko zaczyna brzmieć coraz lepiej,

czego zwieńczeniem jest epicka końcówka.

Ekipa wykonała piątkową robotę,

pozostawiając jednak lekki niedosyt i

apetyt na więcej. (5)

Marek Teler

Fantasy Opus - The Last Dream

2018 Pure Steel

Dwie płyty przez prawie 20 lat to nie

jest jakiś oszałamiający efekt, nawet jak

na dzisiejsze czasy, ale można tę, w sumie

marniutką, wydajność Fantasy

Opus wybaczyć z tego względu, że nagrywają

naprawdę dobre płyty. Co ważne

power metal Portugalczyków nie

jest jakimś smętnym graniem bez mocy

- te utwory mają moc, uderzenie i konkretne

brzmienie, zachowano też odpowiedni

balans pomiędzy gitarowymi,

nieodzownymi w tej stylistyce, melodiami

a siłą riffów. Dzięki temu zabiegowi,

o którym niestety zapomina zbyt wiele

zespołów powerowego nurtu, "The Last

Dream" blisko więc do zespołów pokroju

Angry czy Stratovarius, ale też bardziej

tradycyjnego metalu lat 80., surowego

i mocarnego. Słychać to choćby w

"Ritual Of Blood" czy "Heaven Denied",

również nowy wokalista (udzielający się

też w znanym już naszym czytelnikom

Negacy) Leonel Silva śpiewa zwykle

bardzo agresywnie i drapieżnie, co dla

mnie jest znaczącym plusem. Na "The

Last Dream" mamy też wątki symfoniczno/progresywne,

bo sześć utworów

tworzy tytułową, trwającą aż 39 minut,

epicką całość, w której nie brakuje aranżacyjnych

urozmaiceń, wirtuozowskich

partii Marcosa Carvalho oraz rozmachu

w stylu Symphony X czy Kamelot,

tak więc (5) zasłużone, ale z zastrzeżeniem,

że kolejną płytę mogliby wydać

szybciej niż w roku 2027...

Wojciech Chamryk

Fates Warning - Live Over Europe

2018 InsideOut

Sięgając po koncertowy album zespołu

tej klasy co Fates Warning, wiadomo

czego się spodziewać. W końcu mamy

do czynienia z doświadczonymi muzykami,

którzy na scenach spędzili sporą

część swojego życia. Ktoś może się zastanawiać,

czy wydanie tego albumu rok

po ostatniej koncertówce "Awaken The

Guardian Live". Warto jednak zauważyć,

iż jest to pierwszy album live nagrany

w obecnym składzie. (Ray Alder, Jim

Matheos, Joey Vera, Bobby Jarzombek,

Mike Abdow). Nagrań dokonano w czasie

trasy promującej bardzo dobrze

przyjęty album "Theories Of Flight" z

roku 2016. Nie jest to zapis jednego

koncertu, ale fragmenty poszczególnych

występów w różnych krajach Starego

Kontynentu (min. Niemcy, Serbia, Węgry,

Włochy). Jeśli chodzi o stronę wykonawczą,

to mamy do czynienia z profesjonalizmem

na najwyższym poziomie.

Zarówno w przypadku odegrania

utworów, jak i kontaktu z publicznością,

co przecież w przypadku koncertów

jest czymś niezwykle istotnym. Co

można powiedzieć o samym doborze

utworów? A no jak już wspomniałem

nagrania pochodzą z trasy promującej

"Theories Of Flight", zatem logicznym

jest, że znalazło się tu sporo kawałków

pochodzących ze wspomnianego albumu.

Są to "From The Rooftops", "SOS",

"Seven Stars" oraz "The Light And

RECENZJE 145


Shades Of Things". Poza tym mamy

prawdziwy "greatest hits" na żywo z niesamowitymi

"Eye To Eye", "Point Of

View" czy "Still Remains". W wykonaniach

tych nie słychać żadnego rutyniarstwa,

co często się przydarza zespołom z

tak długim stażem. Wręcz przeciwnie,

słychać, że panowie bawią się wciąż tak

dobrze, jak w młodości. Jedyne nad

czym ubolewam, to fakt, że album ten

wyszedł tylko w formie audio, gdyż osobiście

preferuję nagrania koncertowe

razem z obrazem (strona wizualna przy

widowiskach koncertowych również jest

przecież bardzo istotna). Ale nie ma co

narzekać. Polecam nie tylko wielkim fanom

zespołu. (5)

Bartłomiej Kuczak

Final Fortune - Power Of The Lightning

2017 Self-Released

Final Fortune powstało pod koniec

2015 roku w, a w 2017 roku ukazała się

ich debiutancka EPka "Power Of The

Lightning". Zespół klasyfikowany jest

jako grający tradycyjny heavy metal. I

takie są dwa pierwsze utwory "Raised

On Rock" i "Power Of The Lightning",

oba świetne, ze znakomitymi pomysłami,

riffami, solami i chórkami. Ich inspiracje

można osadzić w europejskich

zespołach z lat 80. Wraz z "Hungry For

Love" zespół zwalnia i wkracza w rejony

hard'n'heavy. Wymieniona kompozycja

to wolny kawałek w stylu melodyjnego

heavy metalu. "Dirty Nights" to dynamiczne

acz nie za szybkie hard'n'heavy.

Kończący płytkę "Tonight (I'm Coming

Home)" to heavy metalowa ballada, nie

jakaś tam akustyczna pościelówka, ale

właśnie dynamiczna ballada zestawiona

z melodyjnym heavy metalem. Spodobało

mi się opinia jednego z recenzentów

Final Fortune, który zasugerował

wielkiemu Scorpions, że jak nie ma

oporów korzystania ze songwriterów z

poza swojej ojczyzny, to lepiej niech

zgłoszą się do młodszych kolegów, którzy

napiszą im zdecydowanie lepszy i

stylowy materiał. Final Fortune na debiucie

wypada świetnie, jednak na wyróżnienie

zasługuje wokalista John Wilde,

którego mocny, lekko chropowaty i

ze specyficznym tembrem głos znakomicie

przewodzi tej muzyce. Nie wiem

w jakim kierunku wybiorą się Niemcy

wraz z następnym wydawnictwem.

Oczywiście wolałbym aby to był heavy

metal w stylu utwory "Raised On Rock"

i "Power Of The Lightning". Jednak co

by nie wybrali to z pewnością zaproponują

słuchaczowi wysokiej klasy muzykę.

(4,5)

FM - Atomic Generation

2018 Frontiers

\m/\m/

Fani melodyjnego rocka lat 80. pamiętają

ten angielski zespół. Sam chętnie

sięgam choćby po "Tough It Out" czy

kilka późniejszych krążków, bo to rasowy

hard'n'heavy i wciąż świetnie się

tego słucha. Z najnowszym, już 11 w

dorobku grupy, albumem już tak dobrze

nie będzie, bo obecne wcielenie FM to

coś pośredniego pomiędzy Def Leppard

a Bon Jovi we współczesnych szatkach,

bardziej popowe niż rockowe,

mdłe i wygładzone brzmieniowo, ze

współczesną produkcją. Jeśli więc ktoś

gustuje w takich dźwiękach, to "Atomic

Generation" jest dla niego - innych zainteresują

z tej płyty pojedyncze, niestety

nieliczne, utwory. Co ciekawe jednym

z najlepszych w tym zestawie jest

"Playing Tricks On Me" z partiami dęciaków,

coś w stylu Simply Red, Joe

Cockera czy lżejszego Gary'ego

Moore'a z bluesowego okresu, ładnie

buja też ballada "Do You Love Me Enough".

Z klasycznego rocka można wyróżnić

ostrzejszy "In It For The Money"

(kłania się wczesny Whitesnake), dynamiczny,

kojarzący się z najlepszymi

utworami Foreigner "Follow Your

Heart" (solo syntezatora, partie wiolonczeli)

oraz hardrockowy "Stronger" z

syntezatorowym otwarciem w stylu starego

Rainbow i drapieżnym śpiewem

Steve'a Overlanda, ale to raptem pięć

utworów na jedenaście, tak więc całość

na: (3).

Formis - Chaozium

2017 Defense

Wojciech Chamryk

Na poprzednim albumie "Mental Survival"

sosnowiecka ekipa grała bardziej

technicznie, teraz jej death/thrash nabrał

nie tylko większej mocy, ale i bardziej

blackowego posmaku. Nie ma

rzecz jasna mowy o kompletnej zmianie

stylu, bo choćby w "Haeresis" słychać

wciąż echa dokonań Death ze środkowego

okresu, ale większość utworów z

"Chaozium" jest jednak bardziej intensywna.

Wyobraźcie sobie więc moc

thrashowych riffów, intensywność

blacku i agresję death metalu, w wszystko

to znajdziecie na trzecim albumie

Formis. W dodatku nie jest to jakieś

połączenie "od czapy", bo zespół tworzą

doświadczeni muzycy ze sporym dorobkiem,

więc wszystko perfekcyjnie się tu

zazębia, tworząc jedyną w swoim rodzaju,

całkiem oryginalną całość. Utwory

znowu są dość krótkie, najdłuższy trwa

niewiele ponad cztery minuty, ale wygląda

na to, że lepiej skoncentrować się

na esencji, tak jak w "Epigon" czy

"Haeresis", niż rozwadniać świetne

numery i wydłużać je nie wiadomo po

co, bo każda z kompozycji zawartych na

"Chaozium" jest formą zwartą i skończoną,

niezależnie od czasu trwania.

Świetnie wypada tu też wokalista Marek

Zając, celujący nie tylko w ostrym

wykrzykiwaniu polskojęzycznych tekstów,

ale też niekiedy podający je w

swoistej, deklamowano-cedzonej, postaci.

Jeśli więc ktoś szuka w mocnym graniu

czegoś nieoczywistego i na poziomie,

to powinien sięgnąć po "Chaozium".

(4,5)

Wojciech Chamryk

Graham Bonnet Band - Meanwhile,

Back in The Garage

2018 Frontiers

Już na "The Book" Graham Bonnet

Band nieźle dołożył do pieca, ale na

najnowszym "Meanwhile, Back in The

Garage" jest jeszcze lepiej. Kiedy tak

słucham tej płyty to aż trudno uwierzyć,

że Graham Bonnet, były wokalista

Rainbow, MSG czy własnego Alcatrazz,

skończy niebawem 71 lat. Widocznie

jest coś takiego, że ci wiekowi

rockmani, po uporaniu się z nałogami,

przeżywają tzw. drugą młodość, bo

Glenn Hughes ma coś podobnego i nie

jest to w żadnym razie jedyny przykład

tego typu. Bonnet nie byłby oczywiście

sobą, gdyby nie zmienił częściowo składu,

ale wyszło to jego zespołowi na

zdrowie, bo na gitarze wymiata w nim

teraz sam Joey Tafolla. Ostali się za to

klawiszowiec Jimmy Waldo i basistka

Beth-Ami Heavenstone, doszedł zaś

perkusista Mark Benquechea i ten

skład, wzbogacony grającym gościnnie

w jednym utworze poprzednim gitarzystą

Kurt Jamesem, firmuje

"Meanwhile, Back in The Garage".

Nie spodziewałem się, że wokalista zdoła

nagrać lepszą płytę niż "The Book",

ale to fakt, udało mu się! Na początek

dostajemy dawkę wystrzałowego hard

rocka w postaci utworu tytułowego i

czterech kolejnych, które pędzą przez

głośniki niczym za najlepszych czasów

lat 70. później robi się nieco bardziej

miarowo ("The House") czy balladowo

("Man On The Corner", "The Crying

Chair"), ale sytuacja rychło wraca do -

szybkiej rzecz jasna - normy, gdzie "Past

Lives" jest kolejną perełką naprawdę

ostrej jazdy. Nie przekonuje mnie tylko

cover "We Don't Need Another Hero", bo

jednak oryginalna wersja Tiny Turner

była znacznie bardziej ognista, niepotrzebnie

doklejono też na koniec koncertowy

"Starcarr Lane", skoro jest na

bonusowym dysku DVD z pełnym występem

"Live From Daryl's House"

2018, ale i tak "Meanwhile, Back in

The Garage" zasługuje na: (6)

Wojciech Chamryk

Grave Digger - The Living Dead

2018 Napalm

Nie jestem, ani nigdy byłem wielkim fanem

twórczości ekipy dowodzonej Chrisa

Bolthendala, jednak tak się dziwnie

składa, że od kilkunastu lat nigdy nie

przegapiłem żadnej premiery ich nowego

wydawnictwa. Z tego też powodu nie

odmówiłem, gdy dostałem propozycję

recenzji ostatniego dzieła Grave Digger

zatytułowanego "The Living Dead".

Spoglądając na koncepcyjną stronę albumu,

dostrzegamy, że Chris wszedł w

bardzo modną ostatnio tematykę zombie.

I tu nie ma czego się czepiać, gdyż

cóż bardziej pasuje do Grave Diggera

niż trupy? Nawet te żywe. Od strony

muzycznej chłopaki (już trochę podstarzałe,

przynajmniej niektórzy) prezentują

tradycyjny, niemiecki heavy metal,

jednak zagrany w dość zróżnicowany

sposób. Rozpoczyna się półtytułowym,

promującym album "Fear Of The Living

Dead". Mamy tutaj do czynienia z

Grave Digger w najbardziej klasycznym

wydaniu, podobnie zresztą w następnym

utworze zatytułowanym "Blade

Of The Immortal", którego refren,

mimo lekkiej tandetności na długo zostaje

w głowie. Oczywiście na płycie

"Grabarza" nie mogło zabraknąć hymnu

wychwalającego muzykę heavy metalową.

Dostajemy zatem kawałek o

znamiennym tytule "The Power Of Metal".

Utwór jest wręcz stworzony do grania

na żywo, i mogę się założyć, że będzie

atrakcją nadchodzącej trasy. Totalnym

zaskoczeniem jest za to "Zombie

Dance". Odnoszę wrażenie, jakby Chris

i ekipa wzięli sobie do serca słowa Krzysztofa

Zalewskiego - zwycięscy popularnego

niegdyś talent show, który kiedyś

był metalowcem, dziś za wszelką cenę

stara się odciąć od tej muzyki. Otóż

w jednym wywiadzie Krzysztof stwierdził,

że utwory heavy metalowe to nic

innego, jak polki grane na gitarach. I

właśnie wspomniany "Zombie Dance"

to... polka w najbardziej standardowym

wydaniu. Zespół nagrał ten utwór wraz

z austriacką grupą Russkaja, która specjalizuje

się we wspomnianym gatunku.

"The Living Dead" to płyta bardzo zróżnicowana,

co oczywiście jest ogromnym

plusem. Za minus można zaś

uznać pewną wtórność. Jednak fani

Grave Digger i niemieckiego heavy metalu

nie powinni narzekać. (4)

Bartłomiej Kuczak

Greta Van Fleet - Anthem Of The

Peaceful Army

2018 Republic

Podobno nic nie może wiecznie trwać, a

nic nie zastąpi pustki w sercu po odejściu

ze sceny tych gigantycznych zespołów.

Mimo wszystko teraz panuje moda

na retro granie i oddawanie hołdu

swoim muzycznym ideałom. Przykładem

takiego grania jest amerykańska

Greta von Fleet, która nie dawno wydała

swój debiutancki album "Anthem

Of The Peaceful Army". Od pierwszego

tylko dźwięku widać, którym

gigantycznym blues-rockowym zespołem

z UK się inspirują. Wokal, który

co niektórzy mogliby pomylić z Robertem

Plantem w swojej szczytowej formie,

oraz gitarowe zagrania, których nie

powstydziłby się Page. Tak właśnie prezentuje

się cały ten album. Niektórzy

pewnie wieszają już na nim psy, że nic

więcej jak tylko zżyna z Brytyjczyków,

inni za to go wielbią od pierwszego do

ostatniego dźwięku. Na mnie album

osobiście zrobił bardzo pozytywne wrażenie.

Całość jest strasznie spójna i

utrzymana w jednym klimacie lat 70.

Całość doprawiona jest piękną szatą

graficzną. Płytę przesłuchać powinien i

ocenić, każdy fan blues-rocka spod znaku

lat 70, lecz pamiętajmy, że skoro

sam Robert Plant jest ich wielkim fanem

i im kibicuje, kim w takim razie

jesteśmy my, żeby mieszać ich z gó-

146

RECENZJE


wnem. Jak dla mnie osobiście płyta roku

2018 w swojej kategorii i wracam do

gramofonu odpalić ją po raz setny. (6)

Kacper Hawryluk

Greystone Canyon - While The

Wheels Still Turn

2018 Rockshots

Greystone Canyon to kanadyjsko-australijski

zespół zafascynowany southern

rockiem, klasycznym rockiem i hard

rockiem oraz tradycyjnym heavy metalem.

Stworzyli go Darren Cherry (wokal/gitara),

Richard Vella (gitara), Dave

Poulter (gitara basowa) i Luke Wilson

(perkusja). Wszystkie utwory, które

znalazły się na ich dużym debiucie

"While The Wheels Still Turn", te

instrumentalne i instrumentalno-wokalne

zwierają znakomite i pomysłowe zestawienia

wszystkich wymienionych inspiracji.

Co najważniejsze, mimo mocno

wyświechtanego tematu, muzykom tej

kapeli udaje się uzyskać materiał, który

brzmi bardzo świeżo. Pewną pomocą z

pewnością jest to, że produkcja jest

współczesna, zachowuje ona oldschoolowe

podejście do muzyki ale dźwięki

mają właśnie współczesne brzmienie.

Daje to muzyce nowe i szczególne życie.

Szczerze powiedziawszy bardzo chciałbym

aby współczesny hard rock miał

właśnie takie oblicze. Album zaczyna

się muzyczną miniaturką wspartą bluesowymi

inklinacjami. Przechodzi ona w

bardzo witalne hard'n'heavy ze znakomitym

solem czyli kawałek "Astral Plane".

Następny "In These Shoes" zaczyna

się delikatnymi gitarami, nad którymi

unosi się pogwizdywanie. Sam ten pomysł

zapewnia temu utworowi dużą

atrakcyjność. "Cinco Cuerda Bandito" to

znakomita instrumentalna miniatura,

która zapowiada kolejny utwór. "Take

Us All" byłby zwykłym hard rockowym

kawałkiem gdyby nie kolejne znakomite

partie solowe. "Sombrero Serenade" to

znowu instrumentalna miniatura, która

tym razem przypomina hiszpańskie flamenco.

Otwiera ona przestrzeń balladowemu

i wolnemu oraz mocno emocjonalnemu

"River Of Fire", który w

końcowej fazie przechodzi w dynamiczny

i dziarski rock. "Path We Stray"

rozpoczyna się intrygującym riffem i ta

tajemnicza aura towarzyszy utworowi

do samego gońca. Kończący album "The

Sun Sets" to na poły akustyczna, na poły

dynamiczna kompozycja wpasowana

w southernową estetykę. Przypomina

najlepsze momenty takiego Molly

Hatchet czy też inne zespoły, które również

inspirowały się podobnymi dokonaniami,

a mam na myśli Bon Jovi czy

Pearl Jam. Jak dla mnie "The Sun Sets"

to najlepszy moment "While The

Wheels Still Turn", a sama akustyczna

końcówka to wręcz nokaut. Nie spodziewałem

się usłyszeć tak dobrego

współczesnego hard rocka, a debiut

Greystone Canyon właśnie taki jest.

Jak ktoś lubi takie dźwięki to bardzo polecam

tę płytę. (5)

\m/\m/

Helloween - Starlight: The Noise

Records Collection

2018 Noise/BMG

Odrodzona Noise Records ma pełne

ręce roboty, ale trzeba przyznać, ma

wiele do nadgonienia. Poza tym mają

cały wachlarz możliwości i co ciekawe,

jak coś wymyślą, nie wahają się

z wdrożeniem tego. Tym razem wymyślili

zestaw pierwszych wydawnictw

Helloween z okresu współpracy

z Noise Records i to na winylach.

W boxie "Starlight" znajdziemy

następujące tytuły: EPki "Helloween"

i "Judas", debiutancki album

"Walls Of Jericho", obydwie części

"Keeper The Seven Keys" oraz kompilację

"The Best, The Rest, The

Rare". Wszystkie albumy wydane są

na kolorowych winylach. Z tego co

widzę, to jakieś szaleństwo, te barwne

placki robią duże poruszenie

wśród dzisiejszych kolekcjonerów.

Kiedyś były czarne winyle i było super.

Do tego dochodzi duży dwustronny

plakat ze starym składem i

nakładka na talerz gramofonu. Do

wydań zakupionych po przez stronę

pumpkins-store.com dodawana jest jeszcze

naszywka. Na oddzielną uwagę

zasługuje składanka "The Best, The

Rest, The Rare". Jej zawartość została

rozszerzona o kolejne cztery nagrania

i chyba w ten sposób znalazły

się na niej wszystkie rzadkie wersje

kawałków z ery Noise. Ogólnie rzecz

biorąc wszystkie albumy, które znalazły

się w boxie, to wydawnictwa

kultowe, ciężko wyobrazić sobie bez

nich historię heavy metalu. Pierwsza

EPka "Helloween" i duży album

"Walls Of Jericho" zawierają młodzieńczy,

niepokorny, żywiołowy,

surowy ale pełen polotu heavy metal,

który jedni nazywają speed metalem

inni power metalem. Obie płyty przepełnione

są energią, imponującymi

tematami, wpadającymi w ucho melodiami,

porywającymi solówkami,

kapitalnymi riffami, wyśmienitą, rozpędzoną,

pulsującą i mocną sekcją rytmiczną.

Na dodatek wszystko podane

na szybkości. Fakt można lekko

czepić się do samego brzmienia albo

do nieokrzesanych wokali Kai Hansena

czy też wyraźnej fascynacji Iron

Maiden. Teraz to już nie ma znaczenia,

pewnie jak ktoś chciałby to

naprawić, uzyskałby efekt, jak pewna

wierna z miasteczka Bojra, która ulepszyła

w swoim kościele zabytkowy

fresk "Ecce homo". Wady i zalety

tych płyt to już coś zupełnie niepowtarzalnego

i totalnie oryginalnego.

Utwory, które znalazły się na tych

wydawnictwach, każdy fan zna na

wylot. Owszem niektóre są ciut słabsze

ale pewnie wszyscy czuliby się

nieswojo gdyby teraz usunięto chociaż

jeden z nich. Z podobnych powodów

nie odważę się wytypować

mojego ulubionego utworu z tego

okresu. Bowiem całość to jest zupełna

maestria. Pewnie zacząłbym od

"Starlight" a skończyłbym na "How

Many Tears". Pamiętam jak dziś, jak

polowałem w radio na pojedyncze

nagrania z tych krążków, jak trochę

później, dzięki wielkiemu szczęściu

mogłem nagrać sobie te longplaye na

kasety. Aby w końcu po latach kupić

sobie CD, na którym znalazły się połączone

nagrania z "Helloween" i

"Walls Of Jericho" i kawałek "Judas".

Gdy te pozycje miałem na kasetach

to takie utwory, jak "Muredr", "Warrior",

"Ride The Sky", "Guardians",

"Metal Invaders", "Gorgar" i "Heavy

Metal (Is The Law)" były powtarzane

aż do porzygu. Może trochę spokojniej

było przy eksploatowaniu CD,

ale z początku on też rzadko opuszczał

odtwarzacz. Jeżeli omówione

krążki to kult, to ich następcy czyli

obydwie części "Keeper The Seven

Keys" to już totalne mistrzostwo.

Przede wszystkim zmienił się wokalista,

za mikrofonem staną młodziutki

i boski Michael Kiske, który wtedy

zestawiany był z samy Dickinsonem,

zdecydowanie zmieniło się brzmienie,

oczywiście na lepsze, w podobnym

wymiarze zmieniły się także

kompozycje, choć na debiucie niekiedy

można było natknąć się na zaskakująco

dojrzałe fragmenty. Zdefiniowanie

"helloweenowego" power metalu

zamykają teksty w stylu fantasy.

Nie zmieniło się za to podejście do

melodii i chwytliwości refrenów, co

przy świetnych warunkach Kiske

przyniosło wyśmienite efekty. Duet

Hansen - Weikath zachwyca jeszcze

bardziej, nie tylko młodzieńczą fantazją

ale także techniczną dojrzałością.

Mimo wyraźnego przeskoku

muzycznego oraz wspomnianej dojrzałości

muzycznej, zespół zachował

młodzieńczą świeżość. Każda z kompozycji

to potwierdza - lecąc od początku

- czyli od "I'm Alive", "A

Little Time", "Twilight Of The Gods"

po przez najbardziej przebojową "Future

World" kończąc na enigmatycznym

"Follow The Sign". Jednak

punktem kulminacyjnym tego albumu

jest trzynasto minutowy kolos

"Halloween", który zahacza wręcz o

progresywne elementy. Druga odsłona

"Keeperów" jest naturalną kontynuacją

jej pierwszej części. Z resztą

muzycy planowali wydać obie płyty

jako podwójne wydawnictwo, ale ówcześni

włodarze wytwórni odradzili

zespołowi ten pomysł. Akt drugi zawiera

również ekscytujący materiał,

ale niestety, nie porwał mnie jak

"Keeper The Seven Keys part I".

Do tej pory biję się z myślami dlaczego

tak się stało. Przecież na tym

krążku jest wiele świetnych i

dynamicznych utworów, z

wpadającymi w ucho melodiami.

Zaczynając od

energetycznego otwieracza

"Eagle Fly Free",

po przez bezpośredni

"Rise And

Fall", radosny

"Dr.Stein",

dynamiczny

"March Of Time", kończąc

na "żelaznym"

klasyku "I Want Out".

Także jak na poprzednim winylu jest

także mocno rozbudowana muzyczna

mini suita, tym razem w postaci

tytułowego "Keeper Of The Seven

Keys". Szkoda, że jest bardziej w klimacie

ekscentrycznego i tajemniczego

"Follow The Sign" niż porywającego

"Halloween". Te albumy to

najlepszy czas w karierze tej formacji.

Większość muzyki, którą wtedy napisali

do tej pory stanowi podstawę

ich repertuaru. Później też były dobre

chwile ale większość fanów, pewnie

muzycy też, najchętniej wracają

właśnie do tych czasów. Powracając

do sedna, rok po premierze Polskie

Nagrania wypuszczają pierwszą

część "Keeper The Seven Keys",

więc większość maniaków z Polski

mogła rozkoszować się i docenić muzyczną

zawartość tej płyty. Podobnie

jak autor tego teksu. Niestety w moim

wypadku w momencie wydania

części drugiej miałem ją tylko na kasecie,

ale za to nagranej bezpośrednio

z winyla wyproszonego od któregoś

ze znajomych. Pewną ciekawostką

jest fakt, że wtedy na moim podium

rozsiadła się Metallica, ale płyty

Helloween zawsze mocno obszarpały

garderobę Amerykanów. Helloween

i fani tego zespołu nie mogą

narzekać, bowiem "Starlight: The

Noise Records Collection" to ani

pierwszy, ani jedyny box w historii

tego zespołu. Najwidoczniej miłośnicy

Helloween uwielbiają takie gadżety,

więc podejrzewam, że ten również

znajdzie swoich odbiorców.

Wiem, że kolekcjonerzy mogą wyrazić

swoje niezadowolenie, bo to nie

pierwsze bicia itd., ale za jakiś czas

"Starlight" też będzie pierwszym biciem.

Poza tym, jeżeli się nie mylę, to

te tytuły są po raz pierwszy na kolorowej

masie. Parę innych plusów też

się znajdzie, ale głównie dla młodszych

fanów, którzy nie mieli Helloween

na winylach. Z drugiej strony

starsi, którzy swego czasu wyzbyli się

swoich płyt, znowu w dość łatwy sposób

mogą zostać ich właścicielami.

Pewnie takie dylematy będą Was nękały

przez jakiś najbliższy czas, do

póki nie zdecydujecie się na zakup

tego boxu. Natomiast kierownictwo

Noise Records pewnie myśli nad

kolejnymi atrakcjami. Dopingują ich

wierni fani, podrzucają przeróżne tematy.

Mnie najbardziej spodobał się

pomysł ponownej edycji składanki

"Death Metal" z 1984r. Za jakiś czas

z pewnością przekonamy się, co ta

wytwórnia będzie promowała.

\m/\m/

RECENZJE 147


Haken - L-1VE

2018 InsideOut Music/Century Media/Sony Music

Moja przygoda z Haken rozpoczęła sie

od albumu "Mointain" z 2013 roku. W

sumie jest to jedyny przedstawiciel najmłodszego

pokolenia progowców, którzy

mimo pewnej inności w stosunku do

starszego pokolenia, nadal tworzą nietuzinkowy

i techniczny progresywny metal,

który w dodatku do mnie trafia.

Uwielbiam ich połączenie metalu i rocka

progresywnego, w którym jest miejsce

na bezwzględną metalowa agresję

oraz zajmujące, klimatyczne i melodyjne

kwestie muzyczne. A w dodatku,

wszystko uatrakcyjnione jest wyśmienitymi

partiami solowymi. Obydwie ostatnie

płyty Anglików "Mointain" i "Affinity"

są dla mnie ciągłymi dostarczycielami

emocji i choć z chęcią posłuchałbym

jakiegoś studyjnego następcy tychże

krążków, to z radością przyjąłem informacje

o pojawieniu się pierwszej w

historii bandu, płyty koncertowej zatytułowanej

"L-1VE". Materiał nagrano

13 kwietnia 2017 roku w klubie Melkweg

w Amsterdamie. Ze względu, że był

to czas promowania "Affinity", to większość

materiału pochodzi właśnie z tego

albumu. Niemniej pozostałe krążki również

miały swoją reprezentację. Pierwsze

moje wrażenie po tym występie

było bardzo pozytywne. Koncert ten

świetnie uchwycił naturę muzyki tego

zespołu, a symetria między studyjną

klarownością i metalową mocą jest

wręcz perfekcyjna. Każda z kompozycji

nabrała swojego nowego życia, brzmienia

oraz wyrazistszego przekazu. Największe

wrażenia robią obie ponad dwudziesto

minutowe suity zamykające każdy

z dysków, czyli "Visions" i "Aquamedley"

(będącą kompilacją tematów z

pierwszego albumu). Niemniejsze doznania

niosą osobliwy i szaleńczy "Cockroach

King", rozpędzony "1985", mocarny

"The Endless Knot" czy też subtelniejsze

"Red Giant" i "As Death Embraces".

Ogólnie rzecz biorąc cały koncert

śledziłem z niezmiennym skupieniem.

Po prostu bardzo dobra pozycja i to w

dodatku w wersji "live". Do dwóch dysków

audio dołożone są dwa dyski

DVD. Pierwszy z nich zawiera całość

występu, który został rozbity w wypadku

dysków audio. Występ Hacken to

przede wszystkim muzyka, sami muzycy

nie szaleją na scenie, za to są dość

ciekawe i intensywne światła. Pewnie z

tego powodu zastosowano bardziej nowoczesne

ujęcia, które szybko się zmieniają.

Nie bardzo mi to pasuje, więc zdecydowanie

wolę dyski audio. Natomiast

na drugim dysku DVD główną atrakcję

stanowi rejestracja występu z amerykańskiej

edycji na Prog Power w 2016 roku.

Sceny nie migają tak przed oczami,

więc zdecydowanie lepiej się to ogląda.

Ten dysk uzupełniają jeszcze klipy do

"Initiate", "Earthrise" i "Lapse", w futurystyczno

- kosmicznej konwencji w reżyserii

Milesa Skarina. Fanów Haken

nie muszę namawiać do zainteresowania

się "L-1VE", zaś innych fanów progresywnego

metalu gorąco namawiam

do zapoznania się nie tylko z tą pozycja

Haken, ale również ich wszystkimi albumami

studyjnymi. A ja już ostrzę sobie

ząbki na ich kolejny album "Vektor",

który właśnie zapowiedziano. (5)

\m/\m/

Haken - Vector

2018 InsideOut Music

Pisanie o dokonaniach artystycznych

sekstetu Haken to sama przyjemność.

Dlaczego? Po pierwsze, grupa stara się

zadowolić swoich fanów na całym świecie

wydając regularnie płyty studyjne,

przez osiem lat aktywności fonograficznej

(2010-2018) uzbierało się pięć

pełnowymiarowych albumów z premierowym

materiałem włącznie, a jak do

tego dołożyć rewelacyjne dyski z zapisem

koncertu na CD i DVD pod wspólnym

tytułem "L-1VE" (premiera, początek

2018), to każdy rockowy fan

obiektywnie przyzna, że jak na współczesne

standardy to aktywność wyjątkowa.

A przecież pod żadnym pozorem

nie należy zapominać o występach "na

żywo" na licznych festiwalowych i

klubowych scenach świata, które znakomicie

uzupełniają muzyczną charakterystykę

Haken. Po drugie, zawartość

muzyczna każdego longplaya obfituje w

bogactwo dźwięków, tworzących dosyć

skomplikowane, złożone i rozbudowane

sekwencje, wyróżniające się niezwykłą

spójnością i różnorodnością. Dlatego

przypisywanie twórczości grupy do jednej,

konkretnej "szuflady" stylistycznej

mija się z celem, gdyż muzycy w swoich

kompozycjach wręcz uwielbiają, niekiedy

dwucyfrowe czasowo, wędrówki po

terytoriach muzycznych, gdzie w naturalny

sposób krzyżują się ścieżki rocka,

progresywnego metalu i heavy metalu z

jazzem i rockową progresją. Epickie,

"połamane" strukturalnie utwory to popisowy

element twórczości. Po trzecie,

artyści nie uciekają od rozwiązań wymykających

się jednoznacznej ocenie, bo w

takich kategoriach widzę wykorzystywanie

kwartetów smyczkowych, czy instrumentów

dętych, fletu, puzonu, klarnetu

czy saksofonu i trąbki. Dlatego

warto posłuchać, jak idealnie współbrzmi

potęga gitarowo - perkusyjnego

przekazu z partiami wyżej wymienionych,

autonomicznych składników instrumentarium.

I wreszcie po czwarte,

zgodnie z deklaracjami członków Haken,

oni nie lubią prostej muzyki i w tej

kwestii dotrzymują słowa, gdyż trudno

w ich utworach spotkać dźwiękowe banały,

"wycieczki" w kierunku uproszczeń

brzmienia, czy tendencje zmierzające

wprost do celu, jakim jest wszechobecna

"komercha". Dlatego każdy

słuchacz "odpalając" kolejną płytę z

dyskografii Haken musi być przygotowany

na pozytywne niespodzianki instrumentalno-wokalne,

na dbałość o

piękne i lekko wpadające w ucho melodie,

na nagłe zwroty muzycznej akcji i

koncepcyjne podejście do muzycznej

materii. Tak jest także na najnowszym

albumie grupy zatytułowanym "Vector",

który przynosi ożywczy powiew

różnych rockowych wiatrów z jedną

istotną zmianą kształtującą osobowość

artystyczną premierowego materiału,

mianowicie riffy, którym znacząco podostrzono

pazurki, stąd ich chwilami

wściekłe drapanie naszego poczucia

estetyki. Kumulacja gitarowej spontaniczności

podkręconej na maksa, perkusyjnych

kaskad, basowego pomruku,

klawiszowej intensywności i wokalnej

energii daje wyborny rezultat w siedmiu

kompozycjach, w sumie niespełna

45 muzyki, tworzących program płyty.

Natężenie emitowanych przez szóstkę

rockmanów bodźców dźwiękowych i

emocji potrafi oszołomić każdego słuchacza

swoją niezwykłą intensywnością.

Klarowne brzmienie, selektywność i

połączenie aranżacyjnych smaczków z

rockową surowizną utrzymywane przez

muzyków w stanie równowagi działa

pozytywnie na percepcję słuchaczy, wymagając

od nich koncentracji i emocjonalnego

zaangażowania. Albumu należy

słuchać całościowo, ponieważ to kolejne

dzieło koncepcyjne Haken, dlatego

"wycinanie" dowolnych kawałków z jednolitej

materii mija się z celem, jest

wręcz głupotą, bo te wszystkie dźwiękowe

puzzle zostały zaprojektowane

tak, żeby stworzyć epicką całość. Ulubione

utwory? Sądzę, że każdy je ma, ja

także, więc dlaczego ich nie wskazać.

"Veil" i "Host". Ten pierwszy, dwucyfrowe

monstrum, tętni gitarowym powerem,

przeżywa gwałtowne zwroty,

prezentuje w pełnej krasie biegłość instrumentalną

wykonawców i jest chyba

najbardziej progresywny, rozwojowy,

wnoszący nowe komponenty do dzieł

zespołu. Ten drugi daje czas na oddech,

"zabija" swoim pięknem, a jego magnetyczna

nastrojowość w miarę upływu

sekund otacza "słuchaczowskie" zmysły

potężnymi mackami, z których trudno

się wyzwolić. "Vector" to bez wątpienia

jeden z najlepszych albumów, które

przyniosła nam rockowa scena w roku

2018. (5)

Haunt - Burst Into Flame

2018 Shadow Kingdom

Włodek Kucharek

Dobre przyjęcie MLP "Luminous Eyes"

jak widać rozochociło Trevora Williama

Churcha, bo minął raptem rok z

okładem i Haunt debiutuje longplayem

"Burst Into Flame". O żadnych zaskoczeniach

czy przykrych niespodziankach

nie może być tu mowy, bo ten

wielki pasjonat metalu, syn słynnego

basisty Billa Churcha (legendarny

Montrose, zespół Sammy'ego Hagara i

wiele innych) nade wszystko upodobał

sobie tradycyjny heavy w formie najbardziej

tradycyjnej i oldschoolowej z

możliwych. Słuchając tej płyty można

poczuć się tak, jakby na świecie wciąż

był rok 1983. W sklepach muzycznych

(w normalnym świecie, czyli zachodnim,

bo przecież nie w PRL-u) wciąż

zalegają więc setki/tysiące płyt i kaset z

metalem, radio i telewizja, w tym również

komercyjne stacje prezentują metalowe

zespoły, a wiele z nich podbija

listy przebojów, sprzedając albumy i single

w wielomilionowych nakładach. Mamy

jednak rok 2018, tak więc Haunt

może podbić serca wyłącznie tych najbardziej

zainteresowanych taką muzyką,

wywodzącą się w pierwszej linii

choćby od Angel Witch, Samson czy

wczesnego, dla wielu fanów najlepszego,

Iron Maiden: surową, ostrą i melodyjną

- odpalcie pierwszy z kolei utwór tytułowy

i ręczę, że do ostatniego "Looking

Glass" nie przerwiecie słuchania. (5,5)

Wojciech Chamryk

H.E.A.T. - Into The Great Unknown

2017 earMusic

Lubię melodyjnego rocka, słucham go

praktycznie od swych początków przygody

z muzyką, ale piąty album

H.E.A.T. to jak dla mnie jakieś nieporozumienie.

Owszem, w latach 80. też

było z tym różnie, ale jednak rzadko kto

grał tak sztampowo i bez pomysłu,

szczególnie jeśli należał do czołówki - a

wnoszę z recenzji, które widziałem, że w

przypadku Szwedów tak właśnie jest.

Rocka, szczególnie tego mocniejszego,

mamy bowiem na "Into The Great Unknown"

jak na lekarstwo. Gitary są

zwykle schowane w miksie tak skutecznie,

że praktycznie ich nie słychać, a

jeśli już jakimś cudem wyrwą się na plan

pierwszy, to brzmią tak płasko, że aż żal

ściska. Przeważa tu więc nowomodny,

plastikowy pop, skrojony pod ucho

współczesnych nastolatków i radiowych

playlist, mdły, nijaki i przeraźliwie monotonny.

Kiedy słucham "Time On Our

Side", "We Rule" czy "Do You Want It"

coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu,

że The Rasmus to przy

H.E.A.T. prawdziwi mistrzowie rocka,

a Nickelback grają wręcz ekstremalnie.

Tak, wokalista Erik Grönwall jest niezły,

ale co z tego, jak całej reszty nie da

się po prostu słuchać? Z dziką rozkoszą

postawiłbym temu gniotowi (0), ale jest

tu jeden, świetny utwór - tytułowy "Into

The Great Unknown", zostawiony na

sam koniec płyty: mroczny, surowo brzmiący,

z patetycznym, chóralnym refrenem

i zadziornym śpiewem, z solówkami

klawiszy i gitary - po prostu perełka.

Nie można było popełnić panowie takich

więcej? Byłoby wyżej niż: (1).

Wojciech Chamryk

Helion Prime - Terror Of The Cybernetic

Space Monster

2018 AFM

Kiedy Helion Prime wydawali

wznowienie swego debiutanckiego albumu

nakładem AFM Records Jason

Ashcraft miał już ukończone pięć

utworów na kolejną płytę. Zatytułowano

ją "Terror Of The Cybernetic

Space Monster" i ukazała się pod koniec

lata, prezentując amerykańską grupę

nie tylko w mocno zmienionym składzie,

ale i w świetnej formie. Zmiana

jest zauważalna od razu, bo - pomimo

sporo śpiewającej gościnnie Brittney

Hayes - główny wokal jest tym razem

męski. Sozos Michael radzi sobie wyśmienicie,

aż dziwne, że dotąd nie był

szerzej znany - szczególnie w utworach

ostrzejszych, idących nawet w kierunku

speed/thrash metalu ("Bury The Sun"),

albo archetypowego heavy lat 80.

("Urth") brzmi tak, że czapki z głów.

Nie brakuje też bardziej melodyjnego

power metalu ("Atlas Obscura") czy ballady

z ostrą końcówką ("Silent Skies"),

148

RECENZJE


ale jednak opus magnum tej płyty to

finałowa, trwająca ponad 17 minut

kompozycja tytułowa. To pierwszy tak

długi i tak efektowny utwór w dorobku

Helion Prime, epicki power metal z

porywającymi duetami obojga wokalistów,

świetne zwieńczenie bardzo

udanej płyty. (5)

Wojciech Chamryk

Hellish - The Spectre of Lonely Souls

2018 Unspeakable Axe

Ten album może być przestrogą dla

ludzi ubierających się nieodpowiednio

do jesiennej pogody. Pamiętajcie o

ubieraniu się na cebulkę, piciu tranu i

oddychaniu przez nos. Inaczej wasz głos

będzie brzmiał dokładnie tak jak ten z

albumu, a kolejne sentencje będziecie

musieli przeplatać z "yyyyeee", "ugh"

oraz "ajj". Jak wam się uda jednak znaleźć

jakieś pozytywy w tej chorobie i

spróbujecie swoich sił na rynku muzycznym,

to kto wie, może nawet znajdziecie

grupkę przyjaciół, z którymi będziesz

mógł się podzielić swoimi chorowitymi

wokalizami, a oni stworzą jakieś

motywy gitarowe, trochę kwadratowe

jak część z twórczości Necronomicon,

Sabbat (Japonia) czy Sodom.

Jeśli weźmiecie basik i dogracie do tego

swoje motywy, łącząc siły z perkusistą w

komponowaniu dość dynamicznych i

prędkich temp, to może wam wyjść dokładnie

to co stworzyli Panowie z

Hellish. No jak prędkich? Wyobraźcie

sobie że jedziecie na rowerku. O tak.

Teraz wyobraźcie sobie że jedziecie w

dół na spadzie 45 stopniowym bez hamulców.

Dokładnie tak. Teraz dorzućcie

do tego że jedziecie w ciemną noc,

koło morza w wietrzną pogodę. Oraz że

po skomponowaniu całego obrazu w

kompozycjach opowiadacie grafikowi o

nim, a on dorzuca parę dodatkowych

odcieni do tego i inspiracje węgierskimi

opowiadaniami o pozostałościach po

Władzie Palowniku. Mniej więcej tak

brzmi i wygląda "The Spectre of Lonely

Souls". Jest to kolejny album który

reprezentuje te bardziej black/thrashowe

rewiry metalu z tematyką bardziej

metafizyczną. Do tego grafika albumu

jak najbardziej pasuje do muzyki która

znajduje się na krążku. Sam album trwa

31 minut, włączając do tego fortepianowe

preludium "Rising". Brzmienie jest

bardziej staroszkolne, skupione na gitarach

i perkusji. Sekcja rytmiczna jest

mieszana, motywy perkusyjne często

nadają dynamiki w utworze, jednak czasami

wydają się zbyt proste i odtwórcze,

chociażby wstęp do "The Night". Motywy

gitarowe są klimatyczne, solówki

są idealnie w punkt. Jeśli definiujecie

metal jako prosty, wkurwiony, szybki i

mroczny, który nie jest do końca technicznie

dopracowany, to jest coś dla

was. Co do wad? Odtwórczość, trochę

akcent wokalu, kliszowa tematyka i to

wejście na "The Night". Zalety? Prędkość,

jazda po bandzie i artwork. Ode

mnie (4,4).

Hidden Lapse - Redemtion

2017 Rockshot

Jacek Woźniak

Hidden Lapse to włoski projekt zaliczany

do kapel prog-power metalowych.

Jednak ze względu, że za mikrofonem

stoi niewiasta (Alessia Marchigiani),

oraz licznych melodii, a przede wszystkim

na bezpośredniość muzyki, bardziej

trzeba go zaliczać do przedstawicieli

melodyjnego metalu, takich jak:

Within Temptation, Epica, Edenbridge,

Sirenia, Delain, itd. W muzyce

Włochów jest sporo klawiszy, jednak

zdecydowanie mniej elementów symfonicznych,

jak to w takich wypadkach

bywa. Brzmienie syntezatorów oraz ich

bogactwo kojarzy się z tuzami muzyki

elektronicznej z lat 70. zeszłego wieku,

takich jak J.M. Jarre czy Mike Oldfield.

Sporo w tym także klawiszowej

estetyki progresywnej. Najbardziej widoczne

jest to w miniaturach instrumentalnych,

jak intro ("Prologue: Dead

Woman Walking") i outro ("Epilogue:

Mercy Upon Your Soul"), a także w

"Interlude: The Right to Remain Silent"

oraz "Interlude: The Last Meal". Jednak

podstawowe kompozycje również nie

rezygnują z tej estetyki, często wykorzystując

klawisze do podkreślania mocy

riffów gitarowych czy też klimatycznych

i nastrojowych kontrastów. Pierwszy regularny

utwór "Silent Sacrifice" zaczyna

się mocarnymi nowoczesnymi gitarowymi

riffami. Ta modernistyczna charyzma

słyszana jest przez cały album nie

tylko w brzmieniu czy też riffach gitary,

ale także w partiach instrumentów klawiszowych,

a przede wszystkim w strukturach

kompozycji. Jednak szkieletem

każdego utworu jest melodyjny power

metal, wszystkie inne elementy to ważne

urozmaicające ozdobniki, wpływające

na muzyczne bogactwo propozycji

Hidden Lapse. A znajdziemy również

fragmenty progresywne oraz momenty

doskonałe techniczne, tak jak kompozycji

tytułowej "Redemtion". Praktycznie

za wszystkim stoi gitarzysta Marco Ricco,

bowiem on wymyślił większość muzyki

oraz ją nagrał i zmiksował. Zaprogramował

i zaaranżował też perkusję w

dwóch kawałkach "Redemtion" i "Compassion".

Resztę perkusji zagrał i zaaranżował

Luca Agostinelli. Jeszcze jednym

gościem jest wokalista Valerio Gaoni,

który zaśpiewał swoja partię w utworze

"Drop". Obie panie, tak obie, bo basistką

jest Romina Pantanetti, wspomogły

Marco przy pisaniu dwóch kompozycji

oraz przy wszystkich tekstach. Poza

tym Romina jest autorką wybornej

okładki. Jakość brzmienia płyty jest

znakomita, Marco Ricco znalazł równowagę

między dynamicznymi i subtelnymi

fragmentami, zachowując walory

techniczne muzyki oraz konieczną

klarowność dźwięku. Fani melodyjnego

metalu z żeńskim wokalem oraz z modernistycznymi

i progresywnymi wpływami

powinni zapamiętać Hidden Lapse.

Z pewnością nie jeden album Włochów

jeszcze ich zachwyci. A teraz powinni

zadowolić się całkiem niezłym debiutanckim

krążkiem "Redemtion". (4)

Hitten - Twist Of Fate

2018 High Roller

\m/\m/

Hiszpański Hitten na swej trzeciej płycie

nie zwalnia tempa ani na moment.

Po świetnym wydanym dwa lata temu

albumie zatytułowanym "State Of

Shock", ekipa Daniego M. wydała najlepszą

w swej jak na razie skromnej dyskografii

płytę pod tytułem "Twist Of

Fate". Istotną zmianą w kontekście poprzednich

dokonań grupy jest zmiana

wokalisty. Za mikrofonem w Hitten

stanął Alex Panza. Spiewa on nieco inaczej

od swojego poprzednika - Aitora

Navarro i szczerze mówiąc, nadaje on

grupie nowy kierunek. Być może właśnie

do tego faktu przynajmniej częściowo

nawiązuje tytuł trzeciego wydawnictwa

Hiszpanów. Co by nie mówić, Alex

odnalazł się w swym nowym zespole niczym

ryba w wodzie. Muzycznie "Twist

Of Fate" to wybuchowa mieszanka klasycznego

heavy metalu oraz melodyjnego

hard rocka prosto z amerykańskich

list przebojów z lat 80-tych. Mamy tutaj

zatem takie ciekawe skrzyżowanie Iron

Maiden, czy może nawet bardziej Riot

albo Grim Reaper ze Skid Row czy

Dokken. Słychać to niemalże już na początku

płyty. Otwierający "Take It All"

to przebojowy numer przenoszący nas

co najmniej trzy dekady w tył. Tego typu

kawałków z ostrymi riffami, przebojowymi

refrenami, solówkami, które na

długo zostają w pamięci jest tutaj znacznie

więcej. Chociażby "Flight For Freedom",

"In The Heat Of The Night" czy

"Rocking Out The City". Produkcja może

niektórym, zwłaszcza szczególnie

przeczulonym na tym punkcie wydawać

się zbyt gładka i sterylna, jednak zachowuje

ona jak najbardziej metalowy charakter.

Dla maniaków ciągle noszących

katany z naszywkami i białe adidasy.

(4,5)

Images Of Eden - Soulrise

2018 Pavement Music

Bartłomiej Kuczak

Już jakiś czas temu zauważyłem, że słuchając

czegoś wczesnym rankiem jestem

bardziej skłonny do dostrzegania większej

ilości plusów danej płyty/kapeli.

Niestety nie działa to zupełnie w przypadku

Images Of Eden. Jest więc godzina

6:25, słucham już dziewiątego

utworu z ich najnowszej płyty "Soulrise"

i tak czy siak, jest po prostu mizernie.

Owszem, Amerykanie nawet nieźle

ściągają od Queensryche czy Pagan's

Mind, ale wszystko to jakieś

wysilone, nudne i bez cienia własnej inicjatywy.

Owe mankamenty doskwierają

zaś szczególnie w tych dłuższych, rozwleczonych

ponad miarę utworach,

pseudo progresywnych wlokących się

niczym przysłowiowe flaki z olejem, typu

tytułowy kolos - to prawie 10 minut

grania o siedmiu zbójach, chociaż ze

świetnymi momentami, jak choćby akustyczne

solo z basowym podkładem, dopełnione

wejściem gitary elektrycznej.

Cały czas są to jednak tylko błyskotliwe

momenty, a nie zwarte, dopracowane w

pełni kompozycje. Co gorsza zespół ma

wyraźne problemy z szybszymi tempami,

bo nie ma na tym krążku ostrej, typowo

metalowej jazdy - raptem w

dwóch-trzech utworach pojawiają się

krótkie zrywy, ale przeważa monotonne,

surowe granie w średnich tempach,

przez co utwory zlewają się w jedną

całość. Wyśmienite są za to obie ballady,

"Moonrise" i "All Is Now Forgiven",

dramatyczne i efektownie zaaranżowane,

z pełnym pasji śpiewem Gordona

Tittswortha. Stawiam więc za nie, może

i nieco na wyrost (2), licząc, że na

piątej płycie Images Of Eden już w

pełni pokażą na co ich stać.

Wojciech Chamryk

Infected Syren - Infected Syren

2018 Self-Released

To niby punk, ale nie do końca bo ten

cypryjski kwartet niezgorzej czuje się

też w najostrzejszych odmianach metalu,

czego efektów mamy na "Infected

Syren" co niemiara. Klasycznego, punkowego

grzania tu oczywiście nie brakuje

("Unwanted", "Divide And Rule" czy

"Death After The Melody"), ale to tylko

jedna ze składowych stylu zespołu, czerpiącego

też z psychobilly, hardcore,

death czy black metalu. Momentami

robi się więc naprawdę ciekawie, tak jak

choćby w "The B.B.P.", gdzie alternatywne

granie wieńczy heavy/doomowa

koda, a solówki też zdecydowanie wyrastają

ponad poziom klasycznie pojmowanego

punka, albo w "Boogie Stick",

którego wyrazisty rytm może kojarzyć

się z AC/DC, a cała reszta z metalem,

ale takim z punkowym, niezależnym

sznytem. Fajne jest też mroczne psychobilly

"The Torture Brothers", a już

"UnNormal" albo "Toothless Tigers" to

prawdziwa ekstrema, z blastami i podszytym

growlingiem rykiem Louisa Syrimisa.

Na koniec zespół zapodaje żartobliwy

instrumental "Syrens In The

Opera", numer wywiedziony z "Upiora

w operze", ale z każdą chwilą rozkręcający

się w kierunku dynamicznego

punka. Mogę więc tę płytę polecić zwolennikom

nieoczywistego, łączącego

różne elementy czadu, bo co bardziej

ortodoksyjni fani pewnie nie zainteresują

się Infected Syren. (4)

Into Eternity - The Sirens

2018 M-Theory Audio

Wojciech Chamryk

Progresywny death metal w mocnym,

kanadyjskim wydaniu. "The Sirens" to

już szósty album Into Eternity, ale

pierwszy bez długoletniego wokalisty

Stu Blocka, który wybrał większą firmę

Iced Earth. Pojawia się tu co prawda

gościnnie - być może zespół wykorzystał

RECENZJE 149


zarejestrowane z jego udziałem jakieś

wcześniejsze utwory - ale pierwsze

skrzypce gra nowa frontwoman Amanda

Keirnan. I trzeba przyznać, że ma

dziewczyna kawał głosu, co potwierdziła

już zresztą w The Order Of Chaos.

Tu brzmi jednak znacznie brutalniej,

często wykorzystuje niski, mocarny growling,

chociaż nie odżegnuje się też od

czystszego, momentami wręcz delikatnego

śpiewu, jak choćby w "Fukushima"

czy na poły balladowym "The Scattering

Of Ashes". Fajnie brzmi też w duecie

typu piękna i bestia w "Nowhere Near",

a ponieważ mózg zespołu Tim Roth

stworzył tym razem długie,urozmaicone

i dopracowane aranżacyjnie utwory -

"Devoured By Sarcopenia" to pierwszy z

brzegu, podręcznikowy wręcz przykład -

słucha się "The Sirens" doskonale, bo to

mocna, bardzo intensywna i zarazem faktycznie

progresywna muzyka na najwyższym

poziomie. (5)

Iron Void - Excalibur

2018 Shadow Kingdom

Wojciech Chamryk

Weterani brytyjskiego doom metalu od

pięciu lat z podziwu godną konsekwencją

nadrabiają stracony niegdyś czas.

"Excalibur" jest więc już ich trzecim

albumem od momentu wydania debiutanckiego

"Iron Void", a co istotne każda

z tych płyt trzyma bardzo wysoki

poziom. Nic więc dziwnego, że ta najnowsza

ukazuje się z logo Shadow

Kingdom, bo zespół naprawdę stworzył

kawał świetnej muzyki. Od Black Sabbath

("Enemy Within") do Candlemass

("Forbidden Love"), z obowiązkowymi

akcentami rodzimych Pagan Altar

("Dragon's Breath"), ale i mistrzów

amerykańskiej sceny z Saint Vitus

("The Grail Quest") - zgadza się tu wszystko,

a majestatyczny, posępny i momentami

też melodyjny doom Iron

Void pięknie wybrzmiewa też w "Lancelot

Of The Lake" i "The Death Of Arthur"

z klimatycznymi wstawkami. I chociaż

położyli wokalnie finałową balladę

"Avalon", to jednak za całą resztę "Excalibur"

zasługuje na: (4,5).

Izotop - Sen/Życia smak

2018 Self-Released

Wojciech Chamryk

Poznański Izotop to prawdziwa supergrupa,

grająca rocka i bluesa już od 21

lat. Najbardziej znany z jej muzyków

jest niewątpliwie basista Henryk Tomczak:

jeden z prekursorów hard rocka w

Polsce, założyciel Grupy Stress, Heam,

Turbo czy Non Iron. W dwóch ostatnich

zespołach grał też gitarzysta Andrzej

Łysów, mający też na koncie

współpracę z Ceti Grzegorza Kupczyka,

perkusista Dariusz Nowicki znany

jest choćby z Hot Water, a gitarzysta/

wokalista Przemysław Łukasiewicz

współtworzył Rmi. Obecnie zespół pracuje

na kolejną płytą, a zapowiada ją

kompaktowy singel "Sen"/"Życia

smak". Promowany teledyskiem "Sen"

to rozbudowana, motoryczna kompozycja

na styku białego bluesa/hard rocka, z

z dynamicznym śpiewem, chwytliwym

refrenem i efektownymi solówkami, nieźle

radząca sobie na listach Antyradia

czy Radia Afera. "Życia smak" ukazuje

nieco inne, bardziej refleksyjne oblicze

zespołu, bo więcej w nim brzmień akustycznych,

sekcja rytmiczna jest bardziej

stonowana, ale nie brakuje też w

nim mocniejszego uderzenia, ponownie

melodyjnego refrenu, a Andrzej Łysów

ponownie potwierdza swoją przynależność

do rodzimej czołówki. Wysoka

forma weteranów naszego rocka cieszy i

nieźle rokuje zapowiadanej płycie Izotopu.

Ta, efektownie wydana singlowa

płytka, na pewno będzie też sporą gratką

nie tylko dla fanów grupy, ale też

kolekcjonerów takich rarytasów, coraz

rzadszych w epoce cyfrowych singli i

streamingu. (4,5)

Wojciech Chamryk

Juggernaut - Out Of The Ashes

2017 Art Gates

Znajoma nazwa, tytuł sugerujący powrotną

płytę - fajnie, myślę, reaktywowani

jakiś czas temu Amerykanie z

Juggernaut nagrali w końcu następcę

"Baptism Under Fire" (1986) i "Trouble

Within" (1987). Odpalam więc golutkie

mp3 i... zaskoczenie, bo to jakiś

wściekły thrash/groove metal, a ryk wokalisty

w niczym nie przypomina głosu

ani Harlana Glenna, ani Steve'a Coopera.

Okazało się, że ten Juggernaut

jest z Hiszpanii, debiutuje niniejszą płytą

i preferuje znacznie ostrzejsze brzmienia.

Ostrzejsze, ale też i bardziej

sztampowe, bo to taki Machine Head

dla ubogich i w sumie niewiele więcej.

Od totalnej ekstremy i ryku Javi'ego Perery

w "Eye For An Eye", przez groove

"Beyond Thunderdome" i przebojowość

"Shattered Star" z czystymi wokalami, z

finałem w postaci przeciętnego wykonania

coveru "Jawbreaker" Judas Priest -

słychać, że zespół włożył w stworzenie

tej płyty sporo pracy, ale para poszła w

gwizdek... Efekt tego słuchania jest pozytywny

o tyle, że wyciągnąłem LP's

tego "drugiego" Juggernaut, żeby odświeżyć

je sobie po latach niesłuchania.

(1,5)

Judgement - Judgement

2018 Total Metal

Wojciech Chamryk

Fajnie grają ci młodzi Serbowie (z ukraińskim

wsparciem wokalnym) na swej

debiutanckiej EP-ce. To prawdziwy,

szczery i bezkompromisowy heavy w

stylu lat 80., a do tego całkiem melodyjny.

W sumie trochę bez sensu kombinują

tylko z thrashem, przez co opener

"Slaves Of Technology" jest jakiś taki

bez wyrazu, ni to pie, ni wydra... W

"Behind The Mask" wszystko jest już jak

należy: uderzenie, tempo, miarowa

zwrotka, riffowa jazda gitarowego duetu,

szybki refren, ogniste solo i zadziorny

śpiew Evgena Zoidze-Mishchenko

- o to chodzi panowie, tak to właśnie ma

wyglądać! I faktycznie wygląda, bo w

trzech kolejnych numerach Judgement

już nie eksperymentują, chociaż w "Destroyer

Of Human Souls" podkręcają

czasem thrashowo tempo. Ale już

"Stormrider" i "Metal Warriors" brzmią

tak, jakby powstały maksymalnie w

1983 roku, czyli stylowo i konkretnie -

aż chciałoby się usłyszeć ten materiał z

12" EP-ki, a nie wersji digital... (4,5)

Wojciech Chamryk

Kamelot - The Shadow Theory

2018 Napalm

Dwunasta płyta Kamelot to jednocześnie

czwarta wersja "Ghost Opera". Po

tym, jak zespół odkrył swoje nowe oblicze

na genialnej "Black Halo", próbuje

powielić jej sukces, styl, nastrój i sukcesywnie

czyni to od słabszej następczyni

"Black Halo", czyli "Ghost Opera".

Mała zmiana nastąpiła na albumie "Silverthorn",

który niektórymi kompozycjami

wymykał się tej estetyce, ale poza

tym wyjątkiem, śmiało można powiedzieć,

że Kamelot się zapętlił. Gra po

wielokroć te same kawałki w nowych

wersjach i od sztancy odbija motywy.

Każdy z nas ma naturalną skłonność do

ocenienia, trudno się zatem dziwić, że

rodzi się pytanie, czy owe zapętlenie to

zaleta czy wada. Samo w sobie może

uchodzić za wadę, wszak dobrego artystę

poznaje się po tym, że robi krok naprzód.

Sęk w tym, że mi się ta estetyka

podoba. Płyty "The Shadow Theory"

słucha mi się bardzo dobrze, lepiej nawet

niż poprzedniej, "Haven". Tradycyjnie

Kamelot łączy mroczną atmosferę,

klawiszowe i elektroniczne ozdobniki,

"ciężkie" brzmienie z całym wachlarzem

wpadających w ucho melodii i emocjonalnymi

liniami wokalnymi. Jak zawsze

jest tu przebojowy, teatralny otwieracz

(tu "Phantom Divine"), jest sentymentalna

ballada zaśpiewana z wokalistką

("In Twilight Hours"), jest utrzymany w

średnim tempie "przebój" ("Static"), jest

kawałek z growlami w tle ("MindFall

Remedy"). Co ciekawe, pod koniec płyty

pojawił się też numer niemal w starym

stylu, szybki "Vespertine". Tradycyjnie

też z Kamelotem występuje wokalistka,

(tym razem to Lauren Hart)...

i, na wzór jeżdżącej wcześniej z nimi w

trasę Alissy White-Gluz, dziewczyna

śpiewa zarówno czystym głosem, jak i

niemal blackowym skrzekiem (można ją

usłyszeć m. in. w otwieraczu oraz w

"The Proud and the Broken"). Konia z

rzędem temu, kto odbierze tę płytę Kamelot

jako dzieło świeże i wyjątkowo

twórcze. To zdecydowanie płyta dla

tych, którzy tego rodzaju estetyki domagają

się więcej, i więcej i nigdy im

dość. Mnie słuchanie jej sprawia przyjemność,

choć wciąż mam świadomość

bagażu, jaki za nią stoi. Interesującym

dodatkiem do edycji limitowanej są niektóre

utwory w wersji instrumentalnej

(co ciekawe, np. w "Kevlar Skin" pojawiają

się drobne wokale niczym echo w

tle). (4)

Kanseil - Fulische

2018 Rockshots

Strati

Rzut oka na okładkową fotkę zespołu i

wszystko jest już jasne: w takich kostiumach

z wczesnego średniowiecza muszą

grać folk metal, innej opcji raczej nie

ma. Sporo też ich na tym zdjęciu: aż

siedmiu, znaczy septet, poważny skład.

Żarty jednak na bok, bo Włosi z Kanseil

na swym drugim albumie nie odstawiają

fuszerki, grając folk metal naprawdę

wysokich lotów. Zwykle jak słucham

płyt utrzymanych w tej stylistyce,

to prędzej niż później okazuje się, że są

to twory dość sztuczne, gdzie folk idzie

w swoją, a metal w swoją stronę, nie jest

to więc ani spójne, ani tym bardziej ciekawe.

Na "Fulische" nie ma o tym mowy:

to prawdziwy monolit, gdzie folkowe

partie dud, buzuki i czego tam jeszcze

świetnie przeplatają się z blackowym,

intensywnym łojeniem, tak jak

choćby w "Ah, Canseja!", "Pojat" czy

"Orcolat". Niektórym utworom nie można

nawet odmówić swoistej przebojowości

("Ander de le Mate"), są też takie

w głównej mierze balladowe, bardziej

tradycyjne w formie ("Densiloc"), a celtycki

folk z wokalami Sary Tacchetto

(Vallorch), solowymi i w duecie z Andrei

Facchina, oferuje najlepszy utwór

na tej płycie, nomen omen, "Vallorch".

Gościnnie pojawiają się też inni muzycy,

wzbogacający brzmienie Kanseil

dźwiękami akordeonu albo liry korbowej.

Byłem ostatnio na tradycyjnych

warsztatach śpiewaczych i prowadzący

je Jacek Hałas, wirtuoz tego instrumentu,

opowiadał, że jest on bardzo chętnie

wykorzystywany przez zespoły metalowe

- na "Fulische" słychać, że nie bez

przyczyny. (5)

Khemmis - Desolation

2018 20 Buck Spin/Nuclear Blast

Wojciech Chamryk

Khemmis mają fajne okładki (autor

Sam Turner), ale grać też potrafią. Ich

nieoczywisty doom stał się już na tyle

wyrazisty i dopracowany, że najnowszą,

już trzecią w dyskografii grupy, płytą

"Desolation" zainteresowała się już

firma Nuclear Blast. To na pewno spory

sukces amerykańskiej grupy, a z czasem

może być nawet jeszcze lepiej, bo z

każdym kolejnym krążkiem progres jest

zauważalny. Co prawda jak dla mnie

trochę za dużo jest tu blackowego skrze-

150

RECENZJE


ku, tym bardziej, że Phil Pendergast

ma czysty, mocny głos o sporej skali, ale

OK, tak to sobie aranżacyjnie wymyślili,

ich prawo. Cała reszta jest już jednak

czystej wody doom metalem: nie tylko

mocarnym, patetycznym i majestatycznym,

ale nie unikającym też szybkości

(świetny "Maw Of Time" czy końcówka

"From Ruin"), urzekającym klimatem

i charakterystycznymi melodiami

("Flesh To Nothing") czy unisonami

w niepowtarzalnym stylu Thin Lizzy

("Isolation") - 40 minut z niewielkim hakiem

mija nie wiadomo kiedy. (4,5)

Wojciech Chamryk

Kikis A. Apostolou - Phases Of Time

2018 Self-Releases

Kikis A. Apostolou to cypryjski gitarzysta,

który znany jest z współpracy z

zespołami Arrayan Path, Armagedon

Eev.16:16 i Chainsheart. W tym roku

postanowił wydać swój solowy album.

Odpowiada on praktycznie za wszystkie

gitary, jednak nagrywał też niektóre

partie basu i klawiszy. Jeśli chodzi o te

ostatnie wspomagali go jeszcze Bob

Katsionis i Angelos Doukas. Natomiast

sporą część partii basu nagrał

Christos Agathokleous. Nie znalazłem

informacji na temat kto nagrywał perkusję,

dlatego wnioskuję, że sample perkusji

zaprogramował sam Apostolou.

Mimo, że "Phases Of Time" to solowy

album gitarzysty to nie wszystkie kompozycje

są instrumentalne. Spora część

posiada również śpiewane partie. Przy

tych okazjach wspomagali go m.in.

Andreas Papamichalopoulos, Nicholas

Leptos, Tania Kikidi, Pavlos Gregoras

i Jimmy Mavromatis. Do niedawna

takim projektom zarzucano egoizm

głównych bohaterów i ich nadmierną

ekscytację własnymi umiejętnościami.

Teraz regułą jest, że takie albumy zawierają

"grę zespołową", radość ze

wspólnego grania, gdzie muzyka jest do

słuchania, a nie do słuchania popisów

solowych gitarzysty. Nie inaczej jest z

"Phases Of Time". Kikis bardzo mocna

naciska aby muzyka była dla odbiorcy, a

nie dźwiękowym podręcznikiem dla zafiksowanych

adeptów gitarowego rzemiosła.

Oczywiście nie zapomniał wykorzystać

całego arsenału swojego warsztatu,

jednak wykonane to zostało w

sposób subtelny, bez nadęcia i nadmiernego

wyeksponowania muzycznego ego.

Muzyczna podstawa - jak to w takich

wypadkach bywa - to melodyjny hard'n'

heavy z wieloma wpływami, począwszy

od neoklasyki po przez melodyjny power

metal aż do progresywnego metalu.

Każdy utwór to w zasadzie inna interpretacja

mikstury wspomnianych składowych,

co daje różnorodny melodyjny

heavy metal, która zadowala zwyczajnych,

jak i tych z wysmakowanym gustem

słuchaczy. Wszystko przygotowane

jest i zagrane z dużą kulturą oraz

z dbałością o każdy szczegół muzyczno

- wykonawczy. Jest jednak druga twarz

takiego projektu. Bowiem czego by nie

zrobili muzycy, to od razu wyczuwa się,

że jest to solowa produkcja gitarzysty.

To jest jak znamię, którego nie da się

usunąć, to jak wspólna wyczuwalna a

niewidoczna cecha. A może działają złe

stereotypy i uprzedzenia... Niestety te

cechy powodują, że nie docenia się w

pełni takiego wydawnictwa i rzadko

daje się mu porwać. Także taki album

jak "Phases Of Time" słucha się przez

pewien czas z satysfakcją, ale z czasem

zapomina się o nim, wracając do konkretnych

krążków i zespołów. (3,7)

King Kobra - Sweden Rock Live

2018 Metalville

\m/\m/

Kolejna supergrupa z czasów świetności

amerykańskiego hard'n'heavy jest znowu

aktywna. King Kobra nie żerują

przy tym tylko na przeszłości, bo od

powrotu zdążyli wydać już dwa albumy

z nową muzyką, teraz zaś podsuwają

swym fanom równie łakomy kąsek, pierwszą

oficjalną koncertówkę. Trafił na

nią występ grupy z festiwalu Sweden

Rock przed dwoma laty, łącznie 13

utworów. Fajnie, że to pełny set - festiwalowy,

więc krótszy niż zazwyczaj - ale

przekrojowy, obejmujący numery zarówno

z klasycznych LP's "Ready To

Strike" (1985) i "Thrill Of A Lifetime"

(1986), powrotnych płyt, a do tego z

obowiązkowymi solówkami. Zaczyna

się jednak nienadzwyczajnie, bo Paul

Shortino, wtedy już 63-latek, w dwóch

pierwszych utworach nie brzmi najlepiej,

tak jakby dopiero się rozgrzewał,

przez co tytułowy utwór z debiutu i

"Tear Down The Walls" sporo tracą. Potem

jest już jednak tylko lepiej, szczególnie

w "Knock 'Em Dead", mocarnym

"Hunger" i "Raise Your Hands To Rock".

Są też niespodzianki, bo basista Johnny

Rod po swym solo zaczyna grać "Wild

Child" W.A.S.P., w którym to zespole

też występował, Carmine Appice też

ma swoje pięć minut za bębnami, a dokładnie

2'39. Średnio wypadają za to

covery, bo "Highway Star" Deep Purple

okrojone do dwóch minut to bardziej

wygłup niż konkretne wykonanie tego

klasyka, zaś "Heaven And Hell" Black

Sabbath to właściwie tylko Shortino,

okazjonalna gitara i chór fanów - jako

hołd dla Ronniego Jamesa Dio było to

wtedy na pewno na miejscu, ale słuchany

po raz kolejny nieco nuży, mimo tego,

że trwa niecałe cztery minuty. Całość

jednak na solidne: (4).

Wojciech Chamryk

King Company - Queen Of Hearts

2018 Frontiers

Wytwórnia Frontiers ma szczęśliwą rękę

do różnych projektów w gwiazdorskiej

obsadzie i King Company jest kolejnym

z nich. Ta supergrupa skupia

więc muzyków znanych choćby z Children

Of Bodom, Thunderstone, Kotipelto,

dwa lata temu zadebiutowała albumem

"One For The Road", a teraz

poszerzyła swą dyskografię o świeżutki

"Queen Of Hearts". To ponoć płyta dla

fanów Whitesnake, Magnum, Zeno i

Deep Purple, ale to nie do końca prawda,

bo klasycznego, purpurowego rocka

tu nie uświadczymy, do grupy Davida

Coverdale'a też King Company daleko:

nie tylko w tej pierwszej, bardziej

bluesowej odsłonie, ale i z tego komercyjnego,

naznaczonego wielkimi sukcesami,

okresu. Magnum owszem, jest tu

trochę rozmachu znanego z ich płyty,

sporo klawiszowych aranżacji, a i przebojowość

pierwszej, najlepszej płyty Zeno

Rotha też jest słyszalna. Szkoda tylko,

że "Queen Of Hearts" jest nierówna,

bo obok tak świetnych numerów jak

siarczysty tytułowy opener z wyśmienitym

śpiewem, nowego w składzie, Leonarda

F. Guillana, orientalizujący

"Under The Spell", "Learn To Fly" z dynamicznymi

organami, mroczny "Berlin"

czy patetyczny "Living The Dream"

mamy tu też koszmarki w rodzaju wysilonego

na popową modłę "Stars", a i

wypełniacze ("Never Say Goodbye") też

się niestety trafiają. Gdyby nie one dałbym

pewnie więcej niż: (3,5).

Wojciech Chamryk

Last Pharaoh - The Mantle Of

Spiders

2018 Pure Steel

Last Pharaoh to młoda, bo istniejąca

zaledwie dwa lata formacja pochodząca

ze stanu Nowy Jork. Omawiany album

to ich pierwsze wydawnictwo. Od strony

muzycznej grupa próbuje grać heavy

metal z elementami speed oraz glam

rocka lat 80-tych (wpływy słyszalne np.

w utworze "The Headless Horseman").

Niby wszystko fajnie, ale... No właśnie -

"ale". Pierwsze to produkcja. Album brzmi

sucho, nieco garażowo, co oczywiście

w niektórych przypadkach może być

zaletą, tu jednak owe brzmienie muzyce

uroku nie dodaje. Wręcz przeciwnie.

"The Mantle Of Spiders" momentami

bardziej brzmi jak dobrze wyprodukowane

demo niż pełne wydawnictwo. Kolejna

sprawa to same kompozycje. Odnoszę

wrażenie, że niektóre z nich przypominają

bardzie jakieś szkice niż dopracowane

utwory. Ale żeby nie było, że

tylko się czepiam to muszę stwierdzić,

że album ten niewątpliwie posiada kilka

jasnych punktów. Na pewno są nimi solówki

grane przez Rona Totha. Gitarzysta

ten to postać niezwykle utalentowana.

Istnieje duże prawdopodobieństwo,

że metalowy świat jeszcze o nim

usłyszy. Pochwała należy się też wokaliście

Tommy'emy Kyngowi Santangelo.

Jest on obdarzony bardzo ciekawą

barwą momentami przypominającą

Bruce'a Dickinsona. Mimo wszystko

słuchając "The Mantle Of Spiders"

mam nieodparte wrażenie, iż grupa ta

nieco się pośpieszyła z wydaniem omawianego

debiutu. (3)

Leather - II

2018 Pure Steel

Bartłomiej Kuczak

Dziwna sprawa z tą Leather Leone.

Przez lata w ogóle nie było wiadomo

czym się zajmuje i czy kiedykolwiek

wróci do śpiewania. Tymczasem nie dość,

że niemal z zaskoczenia w 2012 roku

nagrała wokale w Sledge Leather, a rok

później powróciła do Chastain i nagrała

z nim dwie płyty, to jeszcze... postanowiła

wrócić do solowej działalności.

Jak wracać, to z klasą i pełną parą! Niejeden

muzyk mógłby brać z niej przykład.

Warto wspomnieć, że poprzednio

powstanie solowej płyty Leather zbiegło

się z z czasem nagrywania ostatniej

płyty Chastain przed jej odejściem.

Tym razem nagranie solowej płyty to po

prostu chęć ekspresji własnych pomysłów,

dodatkowo podsycona przez Rodrigo

Scelzę i muzyków, którzy zostali

wykonawcami jej projektu. Słuchając

"dwójki" trudno nie mieć wrażenia, że

jest to w pewnej mierze kontynuacja

"Shock Waves". Mam wrażenie, że gdyby

Leather wróciła powiedzmy w roku

2000, jej muzyka brzmiałaby zupełnie

inaczej. To dziś muzyczny rynek sprzyja

powrotom klasycznych zespołów i legendarnym

muzykom przynoszącym

brzmienia rodem ze swoich muzycznych

korzeni. To pewnie częściowo

dlatego solowa Leather brzmi tak bardzo

klasycznie. Sęk w tym, że sama wokalista

odcina się od tych skojarzeń mówiąc,

że pierwsza solowa płyta była w

"innym życiu". Nie sposób jednak nie

zauważyć pewnych podobieństw, takich

jak narracyjne prowadzenie linii wokalnych

czy mnogość riffów w rodzaju

"amerykańskiego power metalu". Sama

Leather nie straciła typowej dla siebie

drapieżności czy agresji wokalnej, co

chętnie pokazuje tworząc eksponujące

to linie wokalne. Płyta jest szybka, surowa

i drapieżna. Jedyna wolniejszy utwór

- "Anabelle" to mocna quasi ballada tak

charakterystyczny dla amerykańskiego

metalu przełomu lat 80. i 90. Mam wrażenie,

że powrót Leather przypomina

nieco powrót Mike'a Howe'a do Metal

Church. Oboje wyszli ze świata metalu

w pewnym momencie, zniknęli... a kiedy

powrócili, okazało się, że to wprost

niemożliwe, że tak długo ich nie było,

Wrócili do tego samego momentu, w

którym wyszli, w tak samo świetnej formie.

Dobrze, że wrócili w takim momencie.

Mam nadzieję, że już w nim zostaną.

(4,5)

Strati

Lizzy Borden - My Midnight Things

2018 Metal Blade

Amerykańscy heavy/glam metalowcy po

jedenastu latach przerwy postanowili

przypomnieć światu o sobie swoim siódmym

krążkiem pt. "My Midnight

Things". Album ten zabiera nas w podróż

czasową oraz geograficzną. Już

pierwsze dźwięki zaczynającego płytę

utworu tytułowego przenoszą nas do

Ameryki lat 80-tych. Mimo, że Lizzy i

jego ekipa nawet w tamtych czasach

jakiejś bardzo oszałamiającej kariery nie

zrobili (być może jednym z powodów

jest fakt, że ich muzyka była dużo

RECENZJE 151


bliższa heavy metalowi niż w przypadku

topowych kapel), to jednak pewną grupę

fanów zdobyli. "My Midnight

Things" jest rzeczą nie pozbawioną mocy

i nawet pewnego gatunkowego ciężaru.

Zawiera także kilka utworów, które

trzy dekady temu z powodzeniem

mogłyby walczyć na listach przebojów.

Pierwszym takowym jest "Long May

They Hunt Us" z melodyjnym i zapadającym

w pamięć refrenem. Myślę, że nawet

dziś przy odpowiednim marketingu

dałoby się to wypromować na przebój i

to nie tylko w "rockowych" radiostacjach.

Kolejny kawałek, o którym warto

wspomnieć to "A Stranger To Love" z

najbardziej glamowymi klawiszami, jakie

w ogóle można sobie wyobrazić. Na

tego typu wydawnictwie nie mogło

oczywiście zabraknąć ballad. Pierwszą z

nich jest "Run Away With Me", będąca

typową rockową balladką stylizowaną

na lata 80-te. Druga to balladowa wersja

utworu tytułowego, robiąca nawet

nieco lepsze wrażenie niż wersja oryginalna.

Cóż można powiedzieć o brzmieniu?

Za miksy odpowiada Greg Fidelman,

który współpracował min. z

Metallicą, Black Sabbath, Adele oraz

U2. Masteringiem natomiast zajął się

Tom Baker w przeszłości współpracujący

min. z ŚP Davidem Bowie. Niech

te nazwiska posłużą za rekomendacje i

będą jasną informacją, że nie może być

tu mowy o żadnych niedociągnięciach i

amatorszczyźnie. "My Midnight

Things" polecam szczególnie tym, co

mają sentyment do tej popularniejszej

(pasowałoby tu słowo "komercyjnej", ale

nienawidzę go używać w kontekście

muzyki) wersji metalu lat 80-tych, tym,

którzy notorycznie oglądają VH1 itp.

Ten album powinien się spodobać, zarówno

tym zasłuchanym w Bon Jovi

czy inną Cinderellę, jak i fanom Twisted

Sister i Quiet Riot. (4,5)

Lord Vigo - Six Must Die

2018 No Remorse

Bartłomiej Kuczak

Ależ to niemieckie trio nabrało rozmachu!

Jeszcze niedawno cieszyli się z regularnego

wydania debiutanckiego demo

"Under Carpathian Sun", po podpisaniu

kontraktu z No Remorse Records

szybko dorzucili do niego kolejną

płytę "Blackborne Souls", a tu proszę,

minęło niecałe półtora roku i jest już

kolejna. I co istotne "Six Must Die"

trzyma poziom poprzednich wydwnictw

grupy, a epicki doom metal Lord Vigo

wydaje się jeszcze ciekawszy. Nie wiem

czy to zasługa okrzepnięcia stylu grupy,

czy też może raczej wzięcia na warsztat

mrocznej historii ze słynnego horroru

"Mgła" Johna Carpentera, ale "Six

Must Die" słucha się wybornie. Poszczególne

utwory są przy tym krótsze

niż na poprzednich wydawnictwach,

poza 13-minutowym utworem tytułowym,

ale i tak dzieje się w nich wiele,

tak jak w singlowym - powstał do niego

teledysk - "Doom Shall Rise", szybszym

"I Am The Prophecy", mroczym "Thal-

Mun-Rar" czy proto-doomowym, surowym

i intensywnym "Evil In Disguise".

Jeśli ktoś zlekceważył wcześniejsze płyty

Lord Vigo, to o podobnym potraktowaniu

"Six Must Die" nie ma już mowy,

bo to jazda obowiązkowa dla fanów

epic/doom metalu. (5,5)

Lordi - Sexorcism

2018 AFM

Wojciech Chamryk

Lordi przestali dla mnie istnieć ładnych

kilka lat temu, kiedy to okazało się, że

"grają" koncerty z playbacku - jak widać

udział w Konkursie Piosenki Eurowizji

w ich przypadku nie poszedł na marne i

niejako naturalnie dołączyli do grona

innych "gwiazd" tej imprezy, będących

zwykle na bakier ze śpiewaniem/graniem

na żywo. Podszedłem więc do najnowszego

albumu Mr. Lordi i jego horrorowej

czeredki na zupełnym luzie, bez

żadnych większych oczekiwań, ale okazało

się, że choć na żywo może i są kaszaniarzami,

to w wydaniu płytowym

mają jeszcze coś do zaoferowania. Brzmią

nawet mocniej i mroczniej niż kiedyś,

a ich przebojowe utwory jeszcze

zyskały na drapieżności, bez uszczerbku

dla zwyczajowego już patosu i bombastycznego

zadęcia. Inna sprawa czy

będą w stanie zagrać na żywo "Sexorcism",

"Romeo Ate Juliet", "Polterchrist",

czy "Rimskin Assassin", ale można posłuchać

tej płyty, tak dla czystej rozrywki.

(3,5)

Wojciech Chamryk

Lords Of Black - Icons Of The New

Days

2018 Frontiers

Ronnie Romero ma swoje przysłowiowe

pięć minut. Zwerbowanie go do

reaktywowanego Rainbow było chyba

jedną z najlepszych decyzji Ritchiego

Blackmore'a w ostatnich latach, a wokalista

nie tylko stał się najjaśniejszym

punktem tego składu, ale też wypromował

swój dawny zespół, bo już kilka

miesięcy po aliansie z legendą gitary

miał w kieszeni kontrakt na drugą płytę

Lords Of Black. Teraz ukazała się kolejna

i "Icons Of The New Days" to kawał

świetnego metalu. O głosie Romero

nie ma się co rozpisywać, bo Chilijczyk

ma w gardle prawdziwy skarb, będąc

wokalistą klasy Dio, Coverdale'a czy

Gillana, ale muzycznie też jest tu naprawdę

zacnie. Surowe, zwykle szybkie

utwory, z riffową nawałnicą i kaskadami

solówek Tony'ego Hernando, solidna

sekcja, sporo chwytliwych refrenów,

momenty bardziej symfoniczne, chociaż

bez jakiejś przesady, z wyczuciem dozowana

nowoczesna elektronika, subtelna

ballada z fortepianem w roli głównej,

epicki kolos "All I Have Left" na finał -

tej płyty nie można przegapić. (5,5) za

wersję podstawową, bo tej poszerzonej o

covery Queen, Anthrax, Bruce'a Dickinsona,

Journey i dwa utwory autorskie

nie słyszałem.

Wojciech Chamryk

Lucifer - Lucifer II

2018 Century Media

Johanna Sadonis to szczęściara i pechowiec

w jednym. Założony z Linnéą

Olsson The Oath nagrał bowiem świetną

płytę i rozpadł się szybko, a swoista

kontynuacja tego projektu Lucifer w

pierwszym składzie z Gary'm Jenningsem

(Cathedral, Acid Reign) też nie

przetrwała długo, również pozostawiając

po sobie tylko jeden, całkiem udany

album. Było jednak tylko kwestią czasu,

że ta świetna wokalistka będzie kontynuować

granie pod tym szyldem, zwłaszcza

gdyż zwerbowała do składu samego

Nicke Andersson, znanego choćby

z Entombed czy The Hellacopters.

Tu ogranicza się co prawda do grania na

perkusji, ale w czasie sesji nagraniowej

"Lucifer II" sięgał też po gitarę, oczywiście

komponował, no i wyprodukował

tę płytę. I tak jak "Lucifer I" był jednak

dość jednowymiarowy, to jego następca

jawi się jako dzieło znacznie bardziej

urozmaicone i dopracowane. Heavy

rock czy wczesny doom metal - owszem,

wciąż są tu słyszalne, ale na dwójce mamy

znacznie więcej smaczków, nieoczywistych

rozwiązań i psychodelicznych

odlotów. Cieszą choćby te nawiązania

do białego bluesa w "Dancing With Mr.

D.", mało oczywistym coverze The

Rolling Stones czy " Aton", "Reaper On

Your Heels" uraduje fanów obskurnego,

garażowego doom metalu, a opener

"California Son" bardziej przebojowego,

oldschoolowego rocka, takiego heavy

rock'n'rolla pełną gębą, tak gdzieś z

1972. "Lucifer II" mieści się więc gdzieś

pomiędzy Coven, Stone The Crows,

Blues Pills a Jex Thoth, brzmiąc atrakcyjnie

i ciekawie w każdej z dziewięciu

odsłon. (4,5)

Lyzzard - Savage

2017 Fighter

Wojciech Chamryk

Lyzzard to młody zespół pochodzący z

Portugalii. Omawiana płyta zatytułowana

"Savage" to ich debiutanckie wydawnictwo.

Muzykę Portugalczyków można

określić jako klasyczny heavy metal

nawiązujący do różnych formuł tego

grania. Jest tu coś z Ameryki (skojarzenia

z Riot przewijają się przez cały album),

sporo odniesień do NWOBHM

(maidenowe solówki), niemieckiego

heavy ("Heavier Than Life" brzmi jakby

żywcem był wyjęty z repertuaru Tyran'

Pace), a także szeroko pojętego hard

rocka (początek "Nightwatcher zdaje się

być bardzo mocno inspirowany AC/DC

i ich "Thunderstruck"). Czyli wydawałoby

się, że wszystko jest pięknie. Jest sporo

melodii energii i żywiołowości. Jednak

wbrew pozorom czegoś tu brakuje

a wady "Savage" są aż nadto słyszalne.

Na pewno jest nią totalna wtórność. Do

wspomnianych wzorców Lyzzard nie

daje nic od siebie. Nie wymagam oczywiście

by ktoś na siłę odkrywał na nowo

przysłowiową Amerykę, ale ta Ameryka

jest duża i zawsze można spenetrować

jej rzadko uczęszczane połacie. A nawet

na te często uczęszczane można spojrzeć

w nieco inny niż dotychczas sposób.

Druga sprawa to wokal. Tiago Azevedo

co prawda dysponuje ciekawą barwą,

jednak zdradza pewne braki techniczne.

Jego głównym grzechem w tej materii,

jest fakt, że często próbuje śpiewać

wyżej niż mu jego warunki na to pozwalają.

Potencjał na pewno ma, ale nad

głosem musi jeszcze trochę popracować.

Żeby nie było, że się za bardzo czepiam,

to muszę przyznać, że "Savage" zawiera

kilka bardziej wyróżniających się utworów.

Na pewno jest to "Yakuza" z dość

ciekawym riffem oraz metalowy hymn

pod tytułem "Metalzone". Swoistą perełką

jest również cover niezbyt delikatnie

mówiąc związanego z heavy metalem

wokalisty Michaela Sombello. Chłopaki

(i jedna dziewczyna) wzięli na warsztat

jego słynny przebój "Maniac" i chwała

im za to, że nawet w takim kawałku

potrafili najpierw znaleźć, a potem wykrzesać

z niego heavy metalowy potencjał.

(3,5)

Mad Max - 35

2018 Steamhammer/SPV

Bartłomiej Kuczak

Już jakiś czas temu zastanawiałem się

jak Mad Max naliczają lata swego muzycznego

stażu, ale OK, "35" nie jest jubileuszowym

wydawnictwem jak

"Thunder, Storm And Passion" z roku

2015, więc nie ma to w sumie większego

znaczenia. Jeśli ktoś kiedykolwiek słyszał

zespół Jürgena Brefortha i Michaela

Vossa, to zawartości "35" nie ma

mu co opisywać, bo bez względu na to,

czy poznał ich jeszcze w latach 80. czy

stosunkowo niedawno, to muzyka tego

niemieckiego zespołu nie ulega zmianom.

Innym wspomnę, że Mad Max to

rasowy hard'n'heavy - kiedyś, kiedy jeszcze

nikomu nawet nie śniły się obecne

muzyczne ekstrema, mówiliśmy na to

po prostu metal. Zawartości "35" wcale

przy tym nie jest daleko do klasycznych

płyt formacji "Rollin`Thunder", "Stormchild"

oraz "Night Of Passion" z lat

1984-87, tak jakby zespół niezbyt zwracał

uwagę na obecne trendy. Mnóstwo

tu więc kapitalnych, chwytliwych, ale i

całkiem mocnych utworów, z których

na szczególne wyróżnienie zasługują

"D.A.M.N." (Voss z upływem lat brzmi

coraz agresywniej, drapieżniej), jak na

Mad Max naprawdę mocarny "Snowdance"

czy równie siarczysty "Goodbye

To You", w którym zespół chyba najpełniej

wraca do korzeni melodyjnego

heavy. Nie brakuje też na "35" numerów

ciut lżejszych, jak singlowy i w dobrym

stylu przebojowy, kojarzący się z Foreigner

"Beat Of The Heart", typowy dla

ósmej dekady XX wieku utwór tytułowy

czy "Paris Is Burning", cover Dokken:,

szybki, ostry i równie drapieżnie zaśpiewany

numer. Są też niestety i słabsze:

typowy wypełniacz "Already Gone" i

rozwleczony ponad miarę knot nad

knoty "False Freedom", dla którego nawet

druga pozycja na stronie B 12" EP-

152

RECENZJE


ki byłaby nadmiernym zaszczytem. Dlatego

tylko (4), ale solidne, bez żadnego

naciągania.

Wojciech Chamryk

Magick Touch - Blades, Chains,

Whips & Fire

2018 Edged Circle

Norweskie trio szybko uwinęło się z

nagraniem następcy świetnego debiutu

"Electrick Sorcery". Album "Blades,

Chains, Whips & Fire" jest równie

udany, a przy tym też klasyczny w każdym

calu - muzycznie śmiało można

by datować te utwory na rok 1978, a nie

2018. Do słyszalnych już wcześniej inspiracji

Thin Lizzy czy Deep Purple

zespół dorzucił kolejne, czerpiąc tym

razem od tuzów sceny amerykańskiej lat

70. Mamy więc sporo szlachetnych melodii

spod znaku Boston czy Styx, wiele

tu też zadziorności Van Halen z czasów

debiutanckiego albumu, a wszystko to

układa się w bardzo interesującą całość.

Utwory są w większości krótkie, zwarte

i nie ma w nich żadnych zbędnych

dźwięków - esencja hard 'n' heavy i tyle.

Chłopaki zaszaleli jednak w kończącym

płytę utworze tytułowym, bo to ponad

sześć minut urozmaiconego, momentami

nawet progresywnego grania o orientalnym

posmaku i dowód rozwoju grupy,

bo czegoś takiego jeszcze nie stworzyła.

Jeśli więc ktoś lubi klasyczne granie,

a The Night Flight Orchestra też

przypadła mu do gustu, to śmiało może

sięgnąć również po płyty Magick

Touch. (5)

Wojciech Chamryk

Manacle - No Fear to Perserve...

2018 No Remorse

Demówkowy debiut Torontończyków

został wydany na kasecie i nosił wiele

mówiący tytuł "Rehearsal Tape". Niby

nic dziwnego, gdyby nie to, że grupa

wydawała go ledwie kilka lat temu. To

tylko części stylizacji na złote czasy kolebki

heavy metalu. Kapela robi sobie

zdjęcia Polaroidem, ubiera się jak na

klasycznych metalowców przystało, a co

najważniejsze - brzmi tak, że dałabym

sobie rękę uciąć, że "No Fear to Perserve..."

powstał 30 lat temu. I, co ciekawe,

nie mówię tutaj o bezrefleksyjnym

brzmieniu spod szafy - długograja

"No Fear to Perserve..." słucha się z

dużą przyjemnością. Samo brzmienie

przywołuje na myśl pierwsze płyty

Running Wild (zwłaszcza brzmienie

werbla), jest surowe, ale jednocześnie

analogowo miękkie i przestrzenne. Po

drugie brzmieniu wtórują kompozycje

kojarzące się z to kawałkami Omen, to

Exciter, to Warlock (tak, płyta jest zróżnicowana).

Po trzecie, za wehikuł

czasu robi sam wokalista Kevin Pereira,

który nie tylko śpiewa jak w stylu

skrzyżowania Geoffa Tate'a z Kiske,

ale też dobiera odpowiednie linie wokalne.

Zwłaszcza wplecione w nie chórkiokrzyki

tworzą oldschoolowy klimat.

Tego rodzaju patent znany choćby właśnie

z Warlock, w świecie heavy metalu

wyszedł z mody sto lat temu i w zasadzie

powraca niemal wyłącznie w takich

"retro metalowych"grupach. Choć

stylistyka Manacle nie jest nowa (czy o

tym już wspomniałam?), płyty słucha

się jak czegoś bardzo świeżego. Bardzo

trudno jest dziś odtworzyć ten niespokojny

klimat jaki towarzyszył zespołom

w chwili formowania się tego, co

dziś znamy jako heavy metal. Manacle

jest na bardzo dobrej drodze. (4,5)

MaYaN - Dhyana

2018 Nuclear Blast

Strati

MaYaN to założony w 2010r. i funkcjonujący

początkowo jako projekt zespół

gitarzysty Epiki Marka Jansena i

byłego klawiszowca After Forever Jacka

Driessena, grający symfoniczny

death metal. Obecnie grupa liczy aż

dziesięciu artystów i każdy z nich złożył

się na sukces nowego krążka kapeli

"Dhyana", który ukazał się 21 września

2018r. nakładem wytwórni Nuclear

Blast. Na płycie możemy usłyszeć jedenaście

utworów, a promują go takie

kawałki jak "The Rhythm of Freedom",

"Saints Don't Die" i "Dhyana". Album

otwiera podniosły utwór "The Rhythm

of Freedom" w swej stylistyce przywodzący

na myśl twórczość Epiki, lecz w

jeszcze ostrzejszym wydaniu. Mamy tu

zatem ostry siarczysty growl, mocne gitary

i solidną perkusyjną nawalankę.

"Tornado of Thoughts (I Don't Think

Therefore I Am)" zaskakuje warstwą

melodyczną, łączącą instrumenty symfoniczne

z gitarowymi riffami i solidną

pracą perkusji. W końcu obok porządnych

męskich ryków możemy też usłyszeć

piękny kobiecy wokal. Fascynujący

jest kawałek "Saints Don't Die" - zaczyna

się magicznie i stopniowo zamienia

w koszmar. Oczywiście pod względem

diabolicznej stylistyki, a nie brzmienia,

które jest wprost znakomite. Mamy tu

przemyślane przemieszanie kobiecego

wokalu z męskim growlem, przywodzące

na myśl znane z Epiki muzyczne dialogi

Simone i Marka. Perełką na płycie

jest "Dhyana", wzruszająca akustyczna

ballada z operowym wokalem w klimacie

Orientu. "Rebirth from Despair" to

jeden z najlepszych kawałków z albumu.

Podniosłe chóry, ostry growl, pełen

emocji sopran w refrenie i instrumenty

będące zasługą Orkiestry Filharmonii

Praskiej… Mamy tu dosłownie wszystko,

co najbardziej podoba się w

MaYaN. W "The Power Process" uwagę

przykuwa monumentalny chór i spektakularne

gitarowe solo, w "The Ilusory

Self" operowa partia wokalna w języku

łacińskim (co za głos!) i nieziemskie

growle, a w nagranym po włosku "Satori"

idealne harmonizowanie orkiestry z

eterycznym wokalem Laury Macri.

"Maya (The Veil of Delusion)" to już

prawie w całości męska robota - mamy

tu wojnę okrzyków i growli między wokalistami,

a kobiece sopranowe brzmienie

jest tu jedynie przyjemnym tłem. W

"The Flaming Rage of God" ciekawostką

są efekty dźwiękowe charakterystyczne

dla power metalu. Znów nie można też

przejść obojętnie wobec zniewalających

wokali. Całość zamyka "Set Me Free",

będące kumulacją gromadzących się

przez poprzednie dziesięć kawałków

emocji i znakomitym zwieńczeniem

dzieła. Mark Jansen i jego ekipa jak

zwykle nie zawiedli - MaYaN serwuje

nam świetny, zróżnicowany stylistycznie

i dopracowany w każdym calu album.

Połączenie orkiestry z ostrym brzmieniem

jest spójne, jedno znakomicie

dopełnia drugie. Wokalistki obdarzone

prześlicznym sopranem zachwycają

ucho, a faceci zaskakują siłą swojego

głosu. Każdy utwór z osobna jest perfekcyjnie

przyrządzonym daniem, a całość

niezapomnianą muzyczną ucztą.

Oby tak dalej! (6)

Marek Teler

Medusa's Gaze - Rise Of The Gorgon

2017 Self-Released

Gorgony w żadnym razie nie są najsympatyczniejszymi

postaciami z greckiej

mitologii, ale dzięki temu zaistniały też

w heavy metalu. Jednak jak Angel

Witch ("Gorgon") poradzili sobie z nimi

po mistrzowsku, to Australijczycy z

Medusa's Gaze na "Rise Of The

Gorgon" polegli na całej linii. Proponują

bowiem na swym debiutanckim albumie

niestrawną dla mnie mieszaninę

metalu progresywnego, metalcore, grunge,

metalu ekstremalnego i licho wie

czego jeszcze. Założenia może i słuszne,

ale co innego wrzucić na płytę bez ładu

i składu ileś patentów, co innego zaś połączyć

je w spójną, interesującą dla słuchacza

całość. Prawie godzina muzyki,

dziewięć utworów i praktycznie w każdym

zonk... Szkoda tym większa, że

pomysły i umiejętności są, ale nie przełożyły

się na jakość poszczególnych

kompozycji, może poza balladą "Veneer

Reality", a już nagminne stosowanie patentu

growl/skrzek plus czysty, typowo

metalcore'owy śpiew tym bardziej rozkładają

na łopatki taki "Taken From

Life" czy utwór tytułowy - tym bardziej,

że operujący nim drugi wokalista do

mistrzów swego fachu nie należy. Słychać

też, że chłopaki musieli terminować

wcześniej w ostrzejszych kapelach,

bo blackowe patenty mają opanowane

całkiem nieźle ("Eternal Rage"), ale jedyne

co pewnie zapamiętam z tej płyty

to kilka niezłych solówek i poczucie, że

para poszła w gwizdek. Może uda się

następnym razem, teraz: (2).

Wojciech Chamryk

Michael Romeo - War Of The

Worlds, Pt.1

2018 Music Theories Recordings/Mascot

Album "Underworld" Symphony X

ukazał się przed trzema laty, więc najwidoczniej

przyszła pora na solowe wydawnictwa

muzyków tej grupy. Jako

pierwszy uaktywnił się więc basista

Mike LePond, firmujący "Pawn And

Prophecy", a wkrótce w jego ślady

ruszył gitarzysta Michael Romeo. Aż

dziwne, że to dopiero druga solowa płyta

w jego dorobku, a jeszcze bardziej

zadziwiający jest fakt, że poprzednia,

"The Dark Chapter", ukazał się w roku

1995! Tym razem jednak Romeo już

deklaruje, że kolejny materiał jest już

praktycznie gotowy, tak więc druga

część "War Of The Worlds", opowieści

zainspirowanej słynną książka H.G.

Wellsa, nie ukaże się za 20 lat, a zdecydowanie

szybciej. To bardzo dobra informacja,

bo ten wybitny, chociaż w

sumie niezbyt doceniany poza metalowym

światkiem, gitarzysta na nowej solowej

płycie nie odchodzi zbyt daleko

od stylu macierzystego zespołu, prezentując

urozmaicony power metal o symfonicznym

rozmachu, ale sporo tuż też

charakterystycznych cech jego indywidualnego,

rozpoznawalnego już i w pełni

wykształconego stylu. Poszczególne

utwory łączą się więc ze sobą w efektowną,

perfekcyjnie zaaranżowaną opowieść,

wirtuozowskie solówki walczą o

palmę pierwszeństwa z partiami rytmicznymi,

a wszystko to oplecione jest

orkiestrową warstwą, uwzględniającą

też zarówno mroczną elektronikę

("Fucking Robots"), jak i subtelne, balladowe

("Believe") czy orientalno/bliskowschodnie

klimaty ("Djinn"). Nie mogę

jednak oprzeć się wrażeniu, że Romeo

najpełniej wyraża się w tych niesamowicie

błyskotliwych, ostrych i bardzo

dynamicznych utworach, jak szaleńczy

opener "Fear The Unknown" czy nieco

tylko wolniejszy "Black". Warto też podkreślić,

że "War Of The Worlds, Pt.1"

ma też drugiego bohatera, to jest wokalistę

Ricka Castellano - aż dziwne, że

ktoś obdarzony takim głosem był dotąd

szerzej nieznany. (5)

Wojciech Chamryk

Midnight Force - Dunsinane

2018 Pure Steel

Midnight Force to kolejny młody brytyjski

zespół heavy metalowy. Pochodzą

ze Szkocji. Cóż, kraina ta kojarzy się

powszechnie z górami, ruinami zamków,

potworem z Loch Ness i facetami

noszącymi spódniczki (których nikt

przez to nie posądza o jakieś dziwne

skłonności). Jeśli zaś chodzi o czysto

metalowe poletko, to ostatnio Szkocja

kojarzy mi głównie się z tworami typu

Alestorm, Rumahoy i podobnymi dziwadłami,

więc do tej płyty podszedłem

z pewną rezerwą. Jak się okazało moje

obawy odnośnie stylistyki okazały się

zupełnie niesłuszne. Zespół prezentuje

muzykę, w której przeplatają się wpływy

heavy metalu (ale takiego bardzo

oldschoolowego, wręcz archaicznego) z

motywami hardrocka. Da się tutaj dostrzec

ewidentne echa Diamond Head.

Pierwsze, co w tej płycie razi to produkcja.

Album brzmi sucho, sprawia wrażenie

niedopracowanego, nagrywanego

w amatorskich warunkach na kiepskim

sprzęcie. Jestem w stanie zrozumieć, że

RECENZJE 153


pewne efekty mogą być zamierzone, ale

chyba nie wszystko wyszło chłopakom

tak, jak to zaplanowali. Gdyby to było

demo, pewnie bym się nie czepiał. Tyle

o brzmieniu. Co do samych kompozycji

to w większości przypadków trzymają

całkiem przyzwoity poziom (wyjątkiem

może być tu jedynie "The Scarlet

Citadel", która przypomina bardziej

jakiś szkic niż gotowy utwór). Moimi

zdecydowanymi faworytami są dynamiczny

"Down With The King" (naprawdę

fantastyczny refren), "Witchfinder" oraz

najdłuższy na płycie rozbudowany

utwór tytułowy, choć w tym wypadku

zdecydowanie bliżej do hard rocka niż

heavy metalu. Mogę powiedzieć, że w

zespole na pewno drzemie pewien potencjał.

Midnight Force to taki nieoszlifowany

diament. Jeśli przy okazji kolejnych

płyt popracują nieco nad brzmieniem,

może być ciekawie. (3,5)

Bartłomiej Kuczak

Millennial Reign - The Great Divide

2018 Ulterium

Millennial Reign to amerykański zespół

założony przez gitarzystę Dave'a

Harvey'a w 2010 roku. Dwa lata później

w 2012r. wydali własnym sumptem

duży debiut "Millennial Reign".

Pierwszym ich oficjalnym wydawnictwem

był krążek "Carry The Fire" z

2015 roku wydany przez Ulterium Records.

Na kolejną płytę czekaliśmy do

tego roku, a jest nią właśnie omawiana

"The Great Divide". Millennial Reign

należy do zespołów grających melodyjny

power metal ale ten ambitniejszy, w

prostej linii wynikający z dokonań ich

rodaków, Kamelot. Słyszalne są też europejskie

wpływy w stylu fińskiego

Stratovarius. Nie brakuje symfonicznych

wtrętów, czy też progresywnych

naleciałości. Zaskakujące jest to, że odnajduję

w tym wypadku inspiracje

Queensryche. Są one nie za częste ale

wyraźne. Kompozycje są dość długie,

klimatyczne, pełne dysonansów, różnorodne,

złożone, wielowątkowe, choć bez

specjalnych zawiłości. Ogólnie instrumentaliści

dbają aby ich muzyka trafiała

do każdego. Związane jest to nie tylko z

budową utworów ale przede wszystkim

z bogactwem melodii oraz całkiem niezłym

z dość emocjonalnym śpiewem

wokalisty. Sposób w jaki podeszli do

tego muzycy Millennial Reign w pewnym

stopniu kojarzy mi się z strukturą

kawałków z albumu "Images And

Words" Dream Theater. Przy pierwszych

odsłuchach miałem wrażenie, że

utwory są bardzo skondensowane, co

dawało przekonanie o ich jednowymiarowości.

Jednak z biegiem czasu oraz

wraz z kolejnymi odsłuchami albumu,

to wrażenie zupełnie zanikło. Niemniej

pod względem muzycznym cała płyta

jest wyrównana, choć tytułowy "The

Great Divide" nie znacznie się wyróżnia

i pewnie chodzi o wyjątkowo łatwo

wpadająca w ucho melodię. Pod względem

wykonawczym jest bardzo dobrze,

jak to w tych wypadkach bywa. Choć

partie gitary są dla mnie lepsze w odróżnieniu

do poprzedniego krążka. Co

do brzmienia też nie ma większych zastrzeżeń.

Czasami słabo dobrana jest

barwa klawiszy, ale to niuanse, które

mogą drażnić pedantów ale na ogól nie

dają powodów do dyskomfortu. Dla

melodyjnego ambitnego power metalu

to nie najlepsze czasy i "The Great Divide"

jawi się jako dobra pozycja, choć

do czołówki gatunku nie ma szans doszlusować.

(4)

Mistheria - Gemini

2018 Rockshots

\m/\m/

Za pseudonimem Mistheria kryje się

niejaki Giuseppe Iampieri. Giuseppe

tuła się po scenie od schyłku zeszłego

wieku i miał okazje współpracować z

kilkoma innymi muzykami przy różnych

projektach. Jednak do tej pory

najważniejszym jest właśnie Mistheria,

z którą nagrał sześć albumów. "Gemini"

jest tym ostatnim. Ogólnie pan Iampieri

jest wirtuozem instrumentów klawiszowych

i w wypadku solowych przedsięwzięć

forsuje właśnie te instrumentarium.

Jego muzyka mieści się w szeroko

pojętym progresywnym metalu, czyli

pełno w nim różnych odniesień, od neoklasyki,

po przez muzykę klasyczną,

symfoniczny metal, melodyjny power

metal, tradycyjny heavy metal aż po

hard rock. Jak już wspomniałem na pierwszym

planie są zabawki Giuseppe, ale

Włoch korzysta z wsparcia żywych instrumentów,

na których grają naprawdę

dobrzy i bardzo dobrzy instrumentaliści.

Przy "Gemini" pracowali gitarzyści,

Roger Staffelbach, Leonardo Porcheddu

i Ivan Mihaljević. Jako goście

pojawili się Chris Caffery oraz Roy Z.

Za bas odpowiadali Steve Di Giorgio

oraz Dino Fiorenza, a na perkusji grał

Jon Macaluso. Także stylistyka muzyczna

nie jest zupełnie na wyrost, bo jednak

żywa sekcja i ostre gitary są. Niestety

nie da sie ukryć, że w tym projekcie

panują klawisze. Atakują z każdej

strony. Giuseppe Iampieri traktuje je

jak wirtuoz z przerośniętym ego, starając

się za każdym razem dać odczuć słuchaczowi,

że z niego jest nielichy kozak.

Nie pomagają mu nawet transkrypcje

znanych dzieł kompozytorów klasycznych

w tym Korsakova, Beethovena,

Chopina czy Albeniza. Ego pana

Iampieri wyziera z każdego zakamarka.

Co gorsza gitarzyści mają na tym albumie

swoje partie solowe, ale Mistheria

tak zaprogramował brzmienie klawiszy

tak, że trzeba mocno wsłuchiwać się, w

których miejscach ukryte są te solówki.

Kompozycje są różnorodne od dynamicznych

po bardzo nastrojowe. Brzmienia

i produkcja są bardzo dobre. Miłośnicy

wirtuozów, wszelkiej maści neoklasyki

będą zachwyceni "Gemini". Inni

nie koniecznie, no chyba, że jakiś nie

poprawny maniak progresywnego metalu.

Natomiast strażnicy heavy metalowej

tradycji wręcz będą zniesmaczeni.

Jednak Giuseppe Iampieri doskonale

zdawał sobie sprawę dla kogo przygotował

i nagrał tę muzykę. (3)

\m/\m/

Miwa - Reach Out And Touch Me

2017 Self-Released

Miwa to pseudonim artystyczny całkiem

niezłej wokalistki. Wspomaga ją

gitarzysta Sean Lee, to on głównie pisze

muzykę. Sean przy nagrywaniu "Reach

Out And Touch Me" miał pomoc w postaci

drugiego gitarzysty Mitcha Perry'

ego oraz sekcji rytmicznej w osobach

Billy Sheehan (bas) i Chris Slade (perkusja).

Nie wiem skąd te koneksje ale

przy debiutanckiej płycie "My Wish Is

Your Command" (2011), gdzie Sean

sam grał na gitarach, wspomagał go już

Chris oraz inny basista Bjorn Englen,

który swego czasu wspierał Yngwie

Malmsteena czy Quiet Riot. Na najnowszej

EPce znalazły się trzy nagrania.

Cover AC/DC "Dirty Deeds", kawałek

doskonale znany i w dodatku bardzo

dobry. Dlatego zespół brzmi w tym wypadku

bardzo przyzwoicie, a śpiewanie

zachrypniętym głosem Miwy sprawdza

się znakomicie. Tytułowy, autorski

"Reach Out And Touch Me" jest na pewno

utworem słabszym od "Dirty

Deeds", ale brzmi całkiem nieźle. Miwa

kontynuuje chrypienie, co wszystkim

wychodzi na zdrowie. "Call Out My

Name" to już typowa rockowa ballada z

ogranymi do bólu patentami, tak zagrana,

aż ledwo wytrzymuje się do końca

tej króciutkiej płyty. Na dodatek Miwa

przechodzi z zachrypłego głosu w skrzeczenie,

co zupełnie nie pasuje do tej ballady.

Jak wspomniałem autorski "Reach

Out And Touch Me" brzmi dobrze, ale

jakby znalazł się wśród dziesięciu podobnych

kawałków wydawałby się pewnie

równie kiepski jak wszystkie inne.

Taki los spotkał kompozycje na debiucie

tego zespołu. Pomysły muzyczne

wykorzystane tam są zajechane do znudzenia,

są banalne, rutynowe, sztampowe

i wtórne. Utwory są naprawdę złe.

Lepiej jest z wykonaniem. Niekiedy nawet

solówka zwróci uwagę. Miwa na

"My Wish Is Your Command" oprócz

chrypy i skrzeku potrafi zakrzyknąć ale

także zaśpiewać spokojnie z pewnym

klimatem. Ta ostatnia forma śpiewu jednak

wychodzi jej najsłabiej, bowiem

brzmi wtedy bardzo zwyczajnie. Czasami

jej śpiew, a raczej używanie angielskiego,

przypomina mi japońskie zespoły

z lat 80. Niemniej Miwa wydaje

się najjaśniejszym punktem tego zespołu,

ma potencjał, tylko potrzebuje odpowiedniego

środowiska. Muzycy, którzy

wspierają ją aktualnie, raczej jej tego

nie zapewnią. Nie sądzę aby "Reach

Out And Touch Me" zawojował rynek.

Obawiam się też, czy zespól jest w stanie

wykrzesać z siebie coś więcej, bo teraz

prezentuje się co najwyżej nieźle, ale

tylko dlatego, że tłem są tylko trzy kompozycje.

(3)

Mob Rules - Beast Reborn

2018 Steamhammer/SPV

\m/\m/

Wielkim fanem niemieckiej ekipy dowodzonej

przez Klausa Dirksa nigdy

nie byłem, aczkolwiek zawsze uważałem,

że płyty sygnowane tą nazwą dobrze

oddają ducha germańskiego power

metalu. Nie inaczej ma się sprawa ze

świeżym wydawnictwem grupy zatytułowanym

"Beast Reborn". Z drugiej

strony pasuje tu parafraza pewnego znanego

powiedzenia "Nie taka bestia straszna

jak ją malują". Otóż pierwsze co

zwróciło moją uwagę podczas słuchania

"Beast Reborn" to dość złagodzone brzmienie,

które w tym wypadku działa

zdecydowanie na niekorzyść. Więcej

mocy i drapieżności zdecydowanie pozytywnie

wpłynęłoby na ogólne postrzeganie

muzyki zawartej na albumie. To

mój główny zarzut, jaki mam względem

dziewiątej studyjnej płyty Mob Rules.

Pomijając już kwestie produkcyjne, sama

muzyka to melodyjny power metal z

licznymi odwołaniami do klasycznego

heavy, a momentami do metalu progresywnego.

Chociaż na pewno nie w takim

stopniu, jak na albumie "Ethnolution

AD". Płyta rozpoczyna się mrocznym

utworem tytułowym stanowiącym

jednocześnie intro do całości. Następujące

kolejno po nim "Ghost Of A

Chance", "Shores Ahead" oraz "Sinister

Light" można nazwać encyklopedycznymi

przykładami niemieckiego power

metalu. Nieco urozmaicenia w postaci

zwolnionego wstępu pojawia się w "Traveller

In Time", potem jednak w promującym

to wydawnictwo "Children's Crusade"

chłopaki wracają do tego, w czym

czują się najlepiej. Progresywne motywy,

o których wspomniałem otrzymujemy

w najdłuższych na "Beast Reborn"

bardzo rozbudowanych i wielowątkowych

kompozycjach, mianowicie "War

Of Currents" oraz "Revenant Of The

Sea". Album kończy nastrojowa ballada

"My Sobriety Mind (For Those Who

Left)". Gdzie Klausa swym kobiecym

wokalem wspomaga Ulli z zespołu

Snow White Blood. (4)

Bartłomiej Kuczak

Monster Truck - True Rockers

2018 Mascot

Złagodnieli Kanadyjczycy na trzeciej

płycie, złagodnieli... Nie znaczy to oczywiście,

że na "True Rockers" zaczęli

grać jak jakiś Nickelback czy inny koszmarek,

ale fakt faktem, jest zdecydowanie

przystępniej, mniej w tym stonerowej

surowości i dźwiękowego brudu.

Dzięki temu, prostemu w sumie, zabiegowi

kompozycje Monster Truck dopiero

teraz zalśniły pełnym blaskiem, bo

jakichś znaczących zmian muzycznych

tu nie ma, a zespół wciąż czerpie z klasycznych

źródeł inspiracji. Lynyrd Skynyrd,

Black Oak Arkansas, The Outlaws,

The Who - nazwy różnych gigantów

rocka można by tu wymieniać naprawdę

długo, ale Jon Harvey z kolegami

w żadnym razie nikogo nie kopiują,

bazując tylko na ich ponadczasowych

dokonaniach. Zwolennicy "Sittin'

Heavy" mogą więc być na początku nieco

zdezorientowani, ale fani konkretnego,

melodyjnego rocka z lat 70. ubiegłego

wieku pokochają "True Rockers"

od razu, dzięki dynamicznemu openerowi

"True Rocker" (gościnnie Dee Snider

z Twisted Sister!), bluesowi z harmonijką

ustną "Devil Don't Care", którą

słychać też zresztą w kilku innych utworach,

czy niesionemu organami i gitarze

154

RECENZJE


"Undone" - a to tylko część niewątpliwych

atutów tej, bardzo udanej, płyty.

Może i więc Monster Truck stracą trochę

swych zagorzałych fanów, ale na pewno

zyskają znacznie więcej kolejnych,

a do tego wyjdą też pewnie z małych

klubów do większych sal, a może nawet

na stadiony. (5)

Monument - Hellhound

2018 Rock Of Angels

Wojciech Chamryk

Kawałek pod tytułem "William Kid",

runningwildowy riff... nie, to nie może

być Monument. Wszak ten zespół zasłynął

z kopiowania Iron Maiden, nie

Rolfa Kasparka. Widać Anglicy pragnęli

nieco urozmaicić swoją muzykę, żeby

nie skończyć na pożeraniu własnego

ogona i wpadnięciu w sidła nudy. Nie,

żeby podobnych "skoków w bok" na poprzednich

krążkach Monument nie było,

nie było ich rzuconych na pierwszy

ogień jako otwieracze. Pierwsze zaskoczenie

szybko się rozmywa, ponieważ

już następne utwory - w większości -

przywracają typową dla Anglików stylistykę

"maiden wannabe", linia wokalna

w refrenie "Death Avenue" to niemal

deja vu z ironowego "Deja vu". Można

chłopakom zarzucić bezmyślne kopiowanie.

Można, ale można też zachwycić

się spostrzegawczością i wyczuciem,

które pozwala wychwycić najbardziej

charakterystyczne motywy Maiden i je

ciekawie wykorzystać. Wielcy malarze

też mieli swoich naśladowców. Muzycy

Monument dorastali wraz z synami

Dickinsona, znali go jako "tatę kumpla".

Kto może lepiej czerpać z tego

dziedzictwa, jak nie oni? Poza tym, w

morzu maidenowania, poza wspominanym

"William Kid" pojawiły się też inne

kawałki, jak choćby bardziej judaspriestowy

"Nightrider". Jeśli przyjrzymy się

uważnie heavymetalowej scenie, okaże

się, że poza Monument takich maidenowych

zespołów jest więcej, jest przecież

Attic Demons czy Thunderbolt.

Może jeśli zaakceptujemy istnienie gałęzi

heavy metalu "iron maiden metal", z

dużo większą przyjemnością będzie

nam się słuchać tego rodzaju zespołów?

Bez dodawania "ale to przecież kopia".

(4)

Strati

National Napalm Syndicate - Time Is

The Fire

2018 Iron Shield

Parę słów wstępu. Pozwolę sobie nie

brać podczas oceniania liryki albumu

dwóch utworów, odpowiednio "Kuolema"

oraz "Ken Tästä Käy", gdyż nie jestem

biegły w języku narodowym zespołu,

czyli Fińskim. Również nie jestem

biegły w obszarach skandynawskiego

thrash metalu i prawdę powiedziawszy,

nie kojarzę tego zespołu, który

według publikacji na stronie Metal-

Archives zaczął już w latach 80. Grafika

albumu jest nawiązaniem do imiennego

debiutu zespołu i muszę przyznać, że

okładka albumu wygląda dobrze. Do tego

łączy się konceptualnie z częścią treści

albumu, negatywnie nastawionej religii.

Ja też jestem negatywnie nastawiony,

ale do organów. Nie ludzkich bądź

kościelnych, ale tych użytych na albumie.

Nie widzę sensu w tej paplaninie,

która odbywa się chociażby na 4 minucie

"Obey The System". Są dwa rodzaje

klawiszy w metalu. Te zajebiste, jako

chociażby na Nocturnus czy Manilla

Road, i te bardziej irytujące, jak chociażby

na Sabaton. No i tu raczej chyba

po sąsiedzku. Dobra, dalej. Brzmienie.

Jest złe. Gitary są płaskie. Instrumenty

są źle wypozycjonowane - co słychać w

utworach takich jak "Obey The System"

czy "Bringer of Pain". Wokalizy? Melodyjne,

chwytliwe i być może jeden z

tych pozytywnych elementów tego albumu.

No dobra, pomijając ten występ

na "In The Dead of The Night" czy

"Unholy Madness". Tematycznie nie ma

tu powiewu świeżości z tej trąby, chociaż

ta liryka zaprzeczająca przesłanie

tytułu "Obey The System" jest całkiem

dobra. Do zalet tego albumu można jeszcze

dodać chociażby silenie się na stylizacje

muzyczne, które na chwilę porzucają

niszę thrash metalu, jak chociażby

na "Fallen Gardens" - co wyszło im

trochę jak muzyka Pink Floyd. Zasadniczo

organy na "Original Sin" też trochę

zalatują ich muzyką. Dobrze Jacek,

ale powiedz mi, zasadniczo czym to

jest? Wiesz co kurde ziomek, nie wiem.

Brzmi jak thrash metal, ma elementy

Pink Floyd i muzykę organową. Tutaj

jeśli chodzi o porównania do innych zespołów

thrash metalowych, to ich kompozycje

bym porównał do Overkill

(którego mają cover), Metallica. Czy

polecam? Nie. Za dużo męczenia buły,

nic przełomowego, a to brzmienie jest

kiepskie (nie żebym coś miał do kiepskiego

brzmienia, ale ściana dźwięku

przy tylu instrumentów jest koszmarem

recenzenckim). Do poprawy: utwory

fińsko-języczne jako bonus; ponownie

nagrać i wypozycjonować instrumenty;

zmniejszyć udział klawiszowca w waszej

muzyce. Ode mnie ten album ma (3)

Jacek Woźniak

Necronomicon - Unleashed Bastards

2018 El Puerto

Bardziej osłuchani, a już na pewno starsi,

fani thrashu powinni kojarzyć tę niemiecką

kapelę. Co prawda Necronomicon

nigdy nie stał się wiodącą siłą

teutońskiego łojenia, nikt nie wymienia

jego nazwy jednym tchem obok Kreator,

Sodom czy Destruction, ale trudno

przejść obojętnie obok pierwszych

płyt tej formacji. Później wiodło się jej

różnie, miała dłuższą przerwę w działalności,

ale od jakiegoś czasu Necronomicon

jest na prostej, co potwierdza też

jego najnowszy, już dziewiąty album.

Poprzedzający go "Pathfinder… Between

Heaven And Hell" był udany,

ale "Unleashed Bastards" jest jeszcze

lepszy. Freddy i spółka łoją bowiem surowo

i bezkompromisowo, ale przy tym

całkiem melodyjnie, często zwracając

się też w stronę speed oraz tradycyjnego

metalu. Jeśli więc "Necronomicon", "Apocalyptic

Nightmare" i "Escalation" zajmują

w waszych kolekcjach poczesne

miejsca, a "Pathfinder… Between Heaven

And Hell" też do nich dołączył, to

nie może wśród nich zabraknąć również

"Unleashed Bastards" (5)

Wojciech Chamryk

Negacy - Escape From Paradise

2018 Massacre

Można by powiedzieć, że temu włoskiemu

zespołowi najzwyczajniej w świecie

dopisuje szczęście, skoro już mają kontrakt

z Massacre Records, ale byłaby

to tylko część prawdy. Najpierw mozolnie

przebijali się jako Red Warlock

(EP-ka i album), sześć lat temu zmienili

zaś nazwę na obecną i postawili wszystko

na jedną kartę, przenosząc się do

Londynu. Początek nowego etapu kariery

nie był może zbyt wystrzałowy, bo

najpierw wypuścili zmienioną wersję

swego debiutanckiego albumu jako "Flames

Of Black Art", ale był to kawał

solidnego heavy metalu w tradycyjnym

wydaniu, oceniony przez mnie na (4).

Jego następca, już w pełni premierowy,

jest jednak znacznie lepszy, i to pod każdym

względem. Kompozycje stały się

mocniejsze i bardziej zwarte ("Dog

Among The Wolves", "Lies Of Empathy"),

kąsają wybornymi riffami ("Scattered

Life") i solówkami ("Land Of Oblivion"),

a do tego praktycznie w każdej

mamy całkiem melodyjny refren, tak jak

w latach 80. "Black Messiah" i "Last

Will" dopełniają też partie skrzypiec i

wiolonczeli; okazjonalnie pojawiają się

też klawiszowe czy fortepianowe brzmienia,

szczególnie w balladowych fragmentach.

Mocnym punktem Negacy

jest też nowy wokalista Leonel Silva,

który bryluje nie tylko na "Escape From

Paradise", ale wydanej również niedawno

płycie swego macierzystego Fantasy

Opus. (5)

Wojciech Chamryk

Nervosa - Downfall Of Mankind

2018 Napalm

O tym pochodzącym z Brazylii dziewczęcym

trio zrobiło się dość głośno już

przy okazji wydania poprzedniej płyty

zatytułowanej "Agony", która ujrzała

światło dzienne w 2016 roku. Dobry

odbiór wspomnianego albumu stworzył

tej grupie szansę na trasy z wielkimi zespołami

pokroju Venom Inc. czy

Suffocation. Teraz nie pozostało dziewczynom

nic innego jak tylko pójście za

ciosem. I z tego zadania wywiązały się

wzorowo, gdyż "Downfall Of Mankind"

to zbiór niezwykle agresywnych

utworów pokazujących, iż panie są w

formie i ani na chwilę nie zamierzają

zwalniać tempa. Trzeci album Nervosa

to pomijając budujące napięcie intro,

dwanaście thrashowych killerów w stylu

Kreator, Sodom, Destruction czy

wczesnego Slayera. Pewne elementy

mogą przywodzić na myśl także ich rodaków

z Sepultury. Mam tu na myśli

przede wszystkim nawiązania do death

metalu, ale również teksty poruszające

zagadnienia dotyczące problemów społecznych.

Dużym plusem "Downfall Of

Mankind" jest spójność. Wszystkie kawałki

zdają się trzymać równy poziom i

nie uświadczymy tu wypełniaczy. Czy

można wyróżnić jakieś utwory? Na pewno

"Bleeding" z nieco bardziej melodyjnym,

zatem łatwiej zapamiętywalnym

refrenem. Nieznaczną odmianę

wprowadza "...And Justice For Whom",

który brzmi jak dla mnie trochę... punkowo.

Ale nie jest chyba dla nikogo zaskoczeniem,

że punk odegrał ogromną

role w rozwoju ekstremalnego metalu.

Wracając jednak do omawianej płyty,

wspominałem już o pewnych elementach

death metalu. Otóż posłuchajcie

sobie wstępu do "Vultures", a będziecie

wiedzieć, co mam na myśli. Warto jeszcze

zwrócić uwagę na bonus dodany

do niektórych edycji albumu. Mam tu

na myśli kawałek "Selfish Battle". Jest to

czysty oldschoolowy heavy metal znacznie

odstający od głównej części albumu.

Co ciekawe, w kawałku tym Fernanda

Lira rezygnuje ze swej agresywnej

skrzeczącej maniery i możemy

usłyszeć jak brzmi jej głos w czystym

wydaniu. "Downfall Of Mankind" pokazuje,

że przyszłość ekstremalnego metalu

być może ma kobiecą twarz. (5)

Bartłomiej Kuczak

Night Demon - Live Darkness

2018 SPV/Steamhammer

Na początku warto zadać sobie pytanie,

czy mając na koncie zaledwie dwa studyjne

pełne albumy. Można znaleźć

wiele kontrargumentów. A to, że jeszcze

mało doświadczenia. A to,że repertuar

jeszcze zbyt skromny. A to, że to tylko

skok na kasę i tak dalej, i tak dalej...

Czasem powyższe tezy są jak najbardziej

uzasadnione. Jednak w niektórych

przypadkach są całkiem chybione i nie

mają one żadnego głębszego sensu. Tak

właśnie jest w przypadku grupy Night

Demon i ich pierwszego wydawnictwa

koncertowego zatytułowanego "Live

Darkness". Bardzo dobrze się stało, iż

grupa ta zdecydowała się na realizacje

tego wydawnictwa. Ten dwupłytowy zestaw

idealnie potwierdza słowa Jarvisa,

że Night Demon jest zespołem stworzonym

po to, by przede wszystkim grać

na żywo. I naprawdę ciężko mieć jakiekolwiek

obiekcje, co do tego stwierdzenia.

Czuć energię charakterystyczną dla

młodych kapel jeszcze nieskalanych rutyną

oraz rockendrollowy luz, którego

dziś wielu brakuje. Obcując z "Live

Darkness" można odnieść wrażenie, że

dla tego tria scena jest środowiskiem naturalnym.

No właśnie, tria. Chłopaki

nie korzystali z pomocy muzyków sesyjnych

i grają tylko z jedną gitarą, choć

momentami słuchając tego dwupłytowego

zestawu, można odnieść wrażenie,

że ktoś jednak wspomaga Armanda

RECENZJE 155


Anthonego. Poza gitarami, brzmienie

innych instrumentów nie pozostaje w

tyle. Bębny brzmią dość potężnie, a i

bas jest wyraźnie słyszalny. Głosy publiczności

zostały nagrane w ten sposób,

że rzeczywiście można poczuć atmosferę

małego klubowego koncertu odbywającego

się w przybytku znanym tylko ludziom

siedzącym w klimacie. Co zaś

można powiedzieć o samym doborze

utworów? Cóż, jak już wspomniałem na

początku mając na koncie jedynie dwa

albumy studyjne zbyt wielkiego pola do

popisu się nie ma. Warto jednak zauważyć,

że zarówno debiutancki "Curse Of

The Damned", jak i wydany w zeszłym

roku "Darkness Remains" są reprezentowane

mniej więcej równomiernie. Z

tego pierwszego możemy usłyszeć niesamowite

koncertowe wykonania między

innymi takich utworów, jak "Full Speed

Ahead", "Dawn Rider", "Satan" czy "Save

Me Now". Album numer dwa reprezentują

takie "hity" jak "Stranger In The

Room", "On Your Own", "Black Widow"

czy instrumentalny "Flight Of The Manticore".

Poza tym wiele innych utworów

i pewna niespodzianka. Mianowicie cover

grupy Midnight pod tytułem "Evil

Like A Knife" z gościnnym udziałem wokalisty

wspomnianej formacji Jamiego

"Athenara" Waltersa. Przyznam się bez

bicia, że nie jestem wielkim miłośnikiem

albumów koncertowych (przynajmniej

w wersji audio, koncertowe DVD to już

zupełnie inna bajka), jednak "Live

Darkness" naprawdę zrobiło na mnie

piorunujące wrażenie. Pozostaje mi tylko

żałować, że nie mogłem się wybrać

na tegoroczny koncert Night Demon w

Gliwicach. (5)

Bartłomiej Kuczak

Nimrod B.C. - God of War and

Chaos

2017 Metalopolis

Dla mnie nadal takie kraje, jak Hiszpania,

czy Chile, stanowią rodzaj ciekawostek

egzotycznych pod względem muzyki

metalowej. Bo niewiele znam zespołów

stamtąd. Nimrod powstał właśnie

w rodzinnym kraju Tomka A., Chile.

Zespół powołano do życia w 1985 roku,

a w 1991 chłopaki z jakichś przyczyn,

zawiesili działalność. Duch mitycznego

Nimroda (postać występująca w mitolo-gii

żydowskiej, islamskiej a także biblii,

legendarny łowca, władca Mezopotamii)

nie dawał im chyba spokoju, bo

po latach, w 2007 roku, wskrzesili martwy

tylko pozornie twór i grają do dziś.

Ich dyskografia jest dość uboga, jak na

tyle lat działalności, ale podobno jakość

się liczy, nie ilość. Dopiero w roku

2008, ukazał się pełnowymiarowy debiut,

"Return to Babylon". Od tej pory

minęło 9 lat... i dopiero w 2017 roku,

nagrano album drugi pt. "God of War

and Chaos". Bardzo dziwny wstęp, z

niezrozumiałymi pomrukami, to "Introduction

to Revolution"... ale już drugi

utwór, "Revolution Evilution", wprowadza

nas w klimat overkilowodestrukcyjny.

Tak na pierwsze wrażenie, oldskulowy

thrash z wokalizami, w stylu

Schmiera, Bobby'ego Blitza, czy Steve'a

Zetro. Gitary przyjemnie sieką po

uszach, tempa, jak należy... Problem

jest tylko jeden. Mogę na ślepo zgadnąć,

jaka nuta zostanie zagrana po

każdym takcie, jakie akcenty, jakie riffy,

jakie przejścia, nawet, jakie sola... W tytułowym

utworze fajnie zgrano na przemian

bardzo niskie wokale, niemal growlujące,

z bardzo wysokimi rejestrami

ocierającymi się o Kima Petersena...

Jeśli to śpiewa ten sam człowiek (Gary

Wayne, samo nazwisko bardzo dobre),

to kłaniam się nisko i wyrazy najwyższego

szacunku składam. Warto zwrócić

uwagę na ten numer. Schematyczna do

bólu solówka, ale pasuje tu świetnie.

Dobra, mocna rzecz. W kolejnych

utworach, robi się exodusowo, zarówno

wokalnie, jak i instrumentalnie, a za mikrofonem,

jakby zmieniał się Steve Zetro

z Chuckiem Billy... We "Frontal

Assault", Gary poleciał bardzo wysoko i

dłuuugo. Spróbujcie to powtórzyć... Miłym

zaskoczeniem, jest cudeńko

"Winds". Na tle delikatnego, klawiszowego

tła, misterne gitary klasyczne. Ładne.

No ale trzeba wracać do hałasu...

Kolejny utwór to przyczajenie, przed

wściekłym atakiem w "Fukushima 666",

w tle syreny alarmowe. Podsumowując,

bardzo dobrze się słucha a ja lubię podróże

wehikułem czasu w muzyczny

wiek XX. Jeśli nie oczekujecie niewiadomo

jakiej oryginalności, to będziecie zadowoleni.

Mi w sumie się podoba, choć

fanatykiem nie zostanę. Co intrygujące,

moim zdaniem, najciekawsze rzeczy

dzieją się na drugiej połowie albumu.

"Metal Masters" rządzi... (4)

Jakub Czarnecki

Nocny Kochanek - Noc z Kochankiem

2018 Sonic Distribution

Karierę Nocnego Kochanka spokojnie

można nazwać fenomenem. Nie licząc

artystów disco-polo dawno nie mieliśmy

takich, którzy kilka lat po powstaniu i

nagraniu zaledwie dwóch płyt studyjnych

byliby znani w całym kraju do tego

stopnia, że prawie każdy koncert mają

wyprzedany po kilku godzinach od rozpoczęcia

dystrybucji biletów. Jest to

zdumiewające, gdy uświadomimy sobie,

że muzycy są aktywni od lat, jednak jako

Night Mistress nie udało im się

przebić do szerszej świadomości. Prawie

rok po wydaniu zapisu koncertu z Przystanku

Woodstock "Zdrajcy Metalu"

28 września na rynek trafi "Noc z Kochankiem"

będąca drugą płytą koncertową

w dorobku zespołu. Z wywiadów

możemy się dowiedzieć, że to wydawnictwo

było planowane jeszcze zanim

Kochanek trafił w ubiegłym roku na

Dużą Scenę słynnego festiwalu Poland

Rock. I efekty tych planów są widoczne

praktycznie w każdym aspekcie. Widać,

że muzykom zależało, aby wydawane

przez nich DVD stało na najwyższym

możliwym poziomie. Tym dziełem Nocny

Kochanek pokazuje, że nie bez powodu

jest jedną z najpopularniejszych

kapel w naszym kraju, a jego koncerty

zasłużenie wyprzedają się w ekspresowym

tempie. "Noc z Kochankiem" to

rasowe metalowe przedstawienie, więc

znajdziemy tam elementy pirotechniczne

czy oświetlenia dostosowane do

klimatu piosenki. Gitarzyści mimo iż

wygrywają takie solówki, że aż pojawiały

się iskry, skakali i biegali i nie wyprowadziło

ich to z równowagi. Z kolei

Krzysiek stojący za głównym mikrofonem

kilkukrotnie zmienił swoje przebranie.

Chociaż tworzy pozory "grzecznego

chłopca", nie boi się przywdziać

najpierw fartuch lekarski, a potem

wskoczyć w skórzaną kamizelkę zdobioną

kolcami. Niestety montażysta przesadził

z wizualnymi dodatkami, ponieważ

oprócz wspomnianej gry świateł dołożono

przede wszystkim nasycenie

barw. Jest ono tak mocne, że chwilami

wygląda nienaturalnie np. kiedy widzimy

wokalistę oblanego fioletowym kolorem

niczym śliwka. Największym plusem

tego wydawnictwa jest brzmienie -

każdy instrument został należycie

nagłośniony, ale w taki sposób, że ściana

dźwięku nie pozbawia nas klarowności

i można nawet wychwycić kilka

nieczystości. W porównaniu z Woodstockiem

brzmienie jest dużo bardziej

przejrzyste, posiada większą głębie i dużo

lepiej słyszalna jest sekcja rytmiczna.

Zarówno bas jak i perkusja otrzymały

spore wzmocnienie od akustyków. Dotychczas

były one tłem dla gitar, a teraz

zostały mocniej wysunięte w miksie,

zwłaszcza bębny. Być może jest to zasługa

Artura Żurka, który dołączył do

zespołu pod koniec zeszłego roku i wybija

rytm z dużo większą siłą niż jego

poprzednik. Dzięki temu to nomen

omen perkusista wyznacza drogę, jaką

podążają instrumentaliści. Nie trudno

jednak zauważyć, że Nocny Kochanek

póki co nie ma bogatej dyskografii i zestaw

zaprezentowanych przebojów jest

zbliżony do tego, co można było usłyszeć

w Kostrzynie nad Odrą. Jedyna różnica

polega na obecności utworów, które

z racji ograniczenia czasowego nie

zmieściły się przy poprzedniej okazji

oraz zapowiedzi nowego albumu, którą

jest "Dr.O.Ngal". Jest to kolejna kompozycja

z potencjałem na stałe miejsce

w setliście. Jednakże ciężko uznać ją za

lekką piosenkę jak "Wakacyjny" czy

"Piątunio", więc nie spodziewajcie się, że

trafi ona do rozgłośni radiowych. Chociaż

tekst został przedstawiony w krzywym

zwierciadle, zawiera charakterystyczny

humor, a nawet nawiązania do popkultury

i literatury przedstawiona historia

nie skłania do śmiechu. To opowieść

o człowieku, który nie dość, że nie

potrafi zapanować nad swoim libido, to

jeszcze podaje się za lekarza, by ułatwić

sobie sprawę. O takich przypadkach niejednokrotnie

już słyszeliśmy w głównych

mediach. Podsumowując "Noc z

Kochankiem" to świetny prezent dla fanów

i przekrój twórczości dla nowicjuszy.

Przez dwie godziny usłyszycie najlepsze

kompozycje stworzone przez

tzw. "Zdrajców Metalu". Z drugiej strony

jest to okazja do sprawdzenia nowego

utworu, który daje do zrozumienia,

że mamy do czynienia z materiałem

przygotowującym wszystkich zainteresowanych

na styczniową premierę trzeciej

płyty Nocnego Kochanka. (5)

Northward - Northward

2018 Nuclear Blast

Grzegorz Cyga

Płyta "Northward" hardrockowego projektu

Northward, która ukazała się 19

października 2018r. nakładem wytwórni

Nuclear Blast, stanowi owoc współpracy

wokalistki Nightwish Floor Jansen

i Jorna Viggo Lofstada z Pagan's

Mind. Całość została napisana już w

2008r., jednak artyści musieli poczekać

aż 10 lat na moment, w którym mogli

wejść do studia i sfinalizować swoje

dzieło. Utwory nie straciły jednak na

aktualności, cały czas cieszą ucho, a głos

Floor przez te lata nabrał jeszcze szlachetności

i kunsztu. Ostre gitarowe

riffy, pełen emocji dojrzały wokal Floor

i chwytliwy refren - te wszystkie elementy

składają się na otwierający płytę kawałek

"While Love Died". Nie bez powodu

został on wybrany na pierwszy

sin-giel, gdyż chyba najlepiej reprezentuje

inspirowane Foo Fighters i Skunk

Anansie brzmienie całości albumu. W

"Get What You Give" Floor płynnie

przechodzi z delikatniejszych rejestrów

w ostre, siarczyste wokale. Ciekawym

zabiegiem jest tu też akustyczny przerywnik

w wykonaniu Jorna Viggo. Po

dwóch mocnych kawałkach delikatniejszy

i bardziej rytmiczny "Storm In The

Glass" jest przyjemnym odpoczynkiem.

Wokalistka Nightwish udowadnia, że

sześć lat w tej kapeli zrobiło swoje - w jej

głosie czuć niesamowitą lekkość i pewność.

Wyjątkowym utworem jest

"Drifting Islands", na którym możemy

usłyszeć Floor z młodszą siostrą Irene.

Artystki miały już okazję śpiewać razem

na jednej scenie, ale nigdy nie słyszeliśmy

ich wspólnie w studyjnym kawałku.

To niesamowite energetyczne połączenie

i w przyszłości liczymy na więcej!

Pięknym akustycznym brzmieniem zaczyna

się utwór "Paragon", w którym w

końcu możemy usłyszeć Floor w wersji

balladowej. Fani Nightwish wiedzą, że i

w tym wydaniu wokalistka sprawdza się

doskonale i nie zawiodą się. W "Let Me

Out" warto docenić znakomite gitarowe

solo i efekt w postaci dość nagłej zmiany

brzmienia w samym środku kawałka, a

w "Big Boy" doskonałą harmonię ostrego

żeńskiego wokalu i dynamicznych

dźwięków gitar. Drugi z utworów zdecydowanie

można zaliczyć do grona najlepszych

na płycie. Jednak dopiero w

"Timebomb" Floor daje pełen popis

swoich wokalnych możliwości i szeroką

skalę głosu. Z delikatnej dziewczyny w

jednej chwili przechodzi w wulkan

energii. Następująca po tym kawałku

ballada "Bridle Passion" to prawdziwy

miód na serce - wokal wzrusza, zachwyca

i inspiruje. W "I Need" popis swoich

umiejętności daje z kolei perkusista, a

zamykający krążek tytułowy "Northward"

stanowi znakomitą syntezę całości.

W ponad 7-minutowym utworze

mamy elementy balladowe, ostrą gitarową

nawalankę, a przede wszystkim siłę

wspaniałego głosu Floor. Po albumie

"Northward" słychać, że jest dziełem

muzyków z wieloletnim doświadczeniem,

którzy znakomicie czują muzykę i

poświęcają się jej całym sercem. Do wokalu

Floor po prostu nie da się mieć zastrzeżeń,

a Jorn Viggo Lofstad wprost

wymiata na gitarze. Fani Nightwish

mogą być jednak lekko zawiedzeni - albumowi

bliżej do brzmienia innego projektu

Floor Jansen, ReVamp. Nie

zmienia to jednak faktu, że każdemu

można ten krążek polecić z czystym sumieniem.

(6)

Noturnall - 9

2017 Rockshots

Marek Teler

Bardzo sobie krzywduję, że ostatnio jest

niewiele produkcji z progresywnym metalem,

w którym gustuję. A tu proszę

trafia się płyta, która choć w pewnym

stopniu rekompensuje moją stratę.

Noturnall to brazylijski zespół złożony

z doświadczonych muzyków (część

156

RECENZJE


współpracowała z Angra i Shaman),

który powstał w 2013 roku. Do tej pory

wydali trzy pełne albumy "Noturnall"

(2014), "Back To Fack Yo Up!" (2015)

i zeszłoroczny "9". Brazylijczycy specjalizują

się w progresywnym metalu, a raczej

power prog-metalu, bowiem w ich

muzyce obok inspiracji Symphony X,

Angra, Shaman sporo jest również odniesień

do grania w stylu Helloween

czy Edguy. Ich muzyka jest pełna ciężaru,

agresywność, ale także, melodii,

klimatu oraz techniki i wszystkie te elementy

są idealnej zrównoważone. Ciężkie,

monumentalne i gęste elementy

współegzystują z tymi delikatnymi, nastrojowymi

i melodyjnymi fragmentami.

Każdy z utworów wypełniony jest takimi

kontrastami. Cieszy mnie tu każdy

dźwięk, nuta, melodia, riff, solo, dosłownie

wszystko. Choć kompozycje są

bardzo różne, to wszystkie dają taką sama

satysfakcję. Obojętnie czy to bardzo

techniczny i progresywny "Hey!", czy to

z nowoczesnymi wpływami "Change",

bardziej bezpośredni i power metalowy

"Mysterious", a nawet brzmiący niczym

kawałek wyjęty z trzeciego albumu Extreme,

"Hearts As One". Całość po prostu

jest niesamowita. Takie same zadowolenie

przynosi wykonanie i produkcja.

Po prostu "9" jest bardzo dobrze nagrane,

a nad grą instrumentalistów trzeba

tylko cmokać. Wokalistę Thiago

Bianchi z pewnością część czytelników

już zna, a tym albumem tylko potwierdza

swoje umiejętności i klasę. No cóż,

pod sztandarem Noturnall zebrali się

utalentowani muzycy i tylko życzyć sobie

aby wspólnie, jak najdłużej raczyli

nas albumami jak ten omawiany. Teraz

bardzo bacznie będę przyglądał sie poczynaniom

Noturnall, a o "9" raczej nie

zapomnę. (5)

\m/\m/

Null'O'Zero - Instructions To Domination

2018 Rock Of Angels

"Instructions To Domination" to

drugi album tego młodego zespołu z

Aten i chłopaki łoją na nim naprawdę

konkretnie. Heavy, speed i thrash metal

są tu podane w idealnie wyważonych

proporcjach, niczym w najlepszej aptece,

a ponieważ jak podkreślają muzycy

utwory powstawały w niespecjalnie

sprzyjających im okolicznościach, to są

też znacznie agresywniejsze niż na debiucie,

pełne pasji, gniewu i wściekłości.

Wyszło to tylko muzyce Null 'O' Zero

na zdrowie, bo granie takiej muzyki bez

kopa i ciężaru nie ma najmniejszego

sensu, a tu mamy ich aż w nadmiarze.

Szybkie numery to klasa sama w sobie:

są niby typowe, mocno zakorzenione w

latach 80., ale mają w sobie to coś, co

sprawia, że chce się do nich wracać,

zwłaszcza do "The Last One" i "Imprisoned

In The Dark". Nie znaczy to oczywiście,

że marszowe rockery są gorsze -

"Face Down The World" również rządzi,

ballada "Until The End Of Life" z gościnnym

udziałem gitarzysty Thimiosa

Krikosa i pianisty George'a Georgiou

też jest niczego sobie. No i George Patsouris

- posłuchajcie choćby "My Last

Disguise" i od razu będziecie wiedzieli

dlaczego zdarza mu się występować

podczas koncertów-hołdów dla Ronniego

Jamesa Dio. (4,5)

Panzer Squad - Ruins

2018 Testimony

Wojciech Chamryk

Było demo, dwa splity, debiutancki album

"Coming To Your Town", a po

dwóch latach od jego premiery Panzer

Squad firmują kolejnego longplaya.

Używam tego określenia nie bez powodu,

bowiem "Ruins" można kupić we

wszystkich możliwych wersjach, od cyfrowej

do winylowej, a nawet na gustownie

wydanej kasecie. Ano, jak stara

szkoła to stara szkoła, bo tych trzech

młodych Niemców gustuje w muzyce z

wczesnych lat 80., kiedy to internet dopiero

raczkował, o streamingu nikt nawet

nie myślał, a płyty kompaktowe -

ówczesna technologiczna nowinka - nie

były czymś na każdą kieszeń nawet na

bogatym Zachodzie. Mamy tu więc 13

utworów wściekle intensywnego thrashu,

punk rocka i D-beatu, podanego z

taką werwą, że nie ma zmiłuj. Czasem

idzie to wręcz w kierunku ekstremalnego

thrash/black metalu ("Escapist"),

perkusista Henni nader często zresztą

wyżywa się w blastach, a wokalista/gitarzysta

Tobi z upodobaniem głównie

skrzeczy, ograniczając inne formy wokalnej

ekspresji do najniezbędniejszego

minimum. Na koniec chłopaki serwują

siarczystą wersję "Warsystem" szwedzkich

pionierów D-beat Skitslickers, potwierdzając

tym samym, że dokładnie

przestudiowali źródła i nie są jakimś pozerami-sezonowcami,

ale naprawdę

wielbią takie dźwięki. (4,5)

Wojciech Chamryk

Perpetrator - Altered the Beast

2018 Caverna Abismal

Płyta zespołu z... Portugalii. Perpetrator

istnieje dekadę i nagrał właśnie swój

drugi po debiutanckim ("Termonuclear

Epiphany" z 2014r.), album. Ja tam bardzo

lubię słuchać takich płyt. Nie szukam

w nich superoryginalności... choć i

jakąś oryginalność słychać w kompozycjach

Portugalczyków. Muzyka zawarta

na "Altered the Beast", to jedenaście

ciosów między oczy i uczy. To, co w

thrash metalu najlepsze, mix niemieckiej

i amerykańskiej szkoły. Slayer,

Destruction, Kreator, Testament w jednym...

I pewnie coś jeszcze. Wszystko

sprawnie zlepione w całość i zagrane. Za

każdym razem, kiedy słucham muzy,

tak naładowanej adrenaliną i energią,

mam ochotę wyskoczyć na środek pokoju

i pomachać resztkami włosów... i od

razu chciałbym zobaczyć kapelę na żywo.

To dobry znak, jeśli coś tak jeszcze

na mnie działa. Całość wyśmienicie i

potężnie brzmi. Pełna selektywność

dźwięku... Ponaddźwiękowe przyśpieszenia,

w każdym utworze, supermocarne

riffy i mnogo gęstych bębnów. Wokal

momentami, może kojarzyć się trochę

z panem Schmierem, ale mi to w

ogóle nie przeszkadza... Bardzo przyjemne

zwolnienie w "Helltrasher" z ciekawą

solówką. Zresztą solówki są kolejnym

atutem całego "Altered the Beast".

Totalne zaskoczenie w końcowym

"Black Sacristy", gdzie pojawia się drugi

wokal w iście dickinsonowych partiach.

Prawie dałbym się nabrać, że Bruce gościnnie

użyczył tu głosu. Do tego komiksowa

okładka w old skulowym stylu.

Trzy długowłose trolle w metalowym

oporządzeniu, pasy z nabojami, ćwieki

wyrastające na przedramionach. Wszystko

się tu zgadza. Kurcze, będę się nieraz

powtarzał... ale co tam. Ludzie, naprawdę

warto czasem posłuchać świeżej

krwi w metalu, zamiast nudnych, wymęczonych

gniotów, naszych dawnych

idoli. (5)

Piledriver - Rockwall

2018 Rockwall

Jakub Czarnecki

Z najsłynniejszego składu Status Quo

pozostał jedynie Francis Rossi. Choć

Francis ciągnie ten wózek dalej, to jednak

dobiega już 70-tki i niewiadomo,

co w najbliższym czasie może się zdarzyć.

Jednak Quo od zawsze miał wiernych

fanów i naśladowców. Jednym z

ich był niemiecki Piledriver, który po

prostu na początku był coverbandem

Brytyjczyków. Jednak od pewnego czasu

działają na własną rękę ale inspiracja

Status Quo jest zawsze na pierwszym

miejscu. Na najnowszym albumie słychać

to głównie w "One For The Rock".

Znakomity czadowy kawałek przepełniony

duchem Quo ale zagrany z

własnym sposób. Żeby było ciekawiej

przewijają się przez niego również klimaty

dokonań takich hard rockowych

tuzów, jak Uriah Heep czy Deep Purple.

Drugim dobrym nawiązaniem do

dokonań Status Quo jest zamykający

płytę "Little Latin Love". Z tej rodziny,

również z końcówki krążka, można

ewentualnie wymienić utwór "Sparks".

Jest też bezpośredni cytat czyli cover

Statusu, "Rockers Rollin'". Przy reszcie

albumu wpływy Brytyjczykami już nie

są tak oczywiste. Dwie pierwsze kompozycje

zaskakują, bowiem Niemcy dryfują

w stronę chwytliwych, aczkolwiek

ciągle rockowych przebojów. "Stopm" i

"Agitators" od razu wpadają w ucho.

Wpada też coś innego, pewne przeświadczenie,

że podobne podejście do

melodii i grania już ktoś wykorzystał.

Najgorsze, że nie mogę sobie przypomnieć

kto... Bryan Adams? Właśnie takie

podejście, gdzie zderzają się pływy

charakterystycznego rockującego boogie

z melodyjnym rockiem czy hard rockiem,

wypełnia większość "Rockwall".

Utwory są różnorodne, dynamiczne

("Draw The Line"), wolne ("Farewell"),

balladowe i akustyczne ("For Freedom

And Friends"), a nawet pop rockowe

("Julia"). Całość jest zagrana i wyprodukowana

bardziej niż solidnie. Jakieś

zdumienie mija, gdy zerknie się na to,

kto odpowiadał za nagrywanie, a był

nim sam Stefan Kaufmann. Na tym albumie

muzycy maja też przesłanie, a

jest nim: "Make peace, make friends,

stop all the hate and the egoism". Ogólnie

fani Status Quo i klasycznego rockowego

grania powinni zainteresować się

nowym albumem Piledriver - "Rockwall".

(4)

Primal Fear - Apocalypse

2018 Frontiers

\m/\m/

Otwierający album "New Rise" zapowiada

rewelacyjną płytę. Kawałek swoją

stylistyką i mocą przywołuje najlepsze,

pierwsze płyty niemieckiej ekipy. Wygląda

na to, że wpadłam w sidła tego kawałka,

bo po takiej petardzie w starym

stylu oczekiwałam jej kontynuacji. O ile

następujący po niej "The Ritual" też jest

świetnym kawałkiem z nośnym, dynamicznym

refrenem (to wbrew pozorom

nie jest takie oczywiste), o tyle trzeci

numer spowalnia tempo i moc krążka -

"King of Madness" jest kawałkiem utrzymanym

w średnim tempach, z miękkim

refrenem oraz intrem, które sprawia

wrażenie inspirowanym... Powerwolf.

Moje - zupełnie bezpodstawne oczekiwania

- legły w gruzach. Dalsza część

płyty jest zbudowana na schemacie jaki

słychać, od drugiego kawałka. Są na niej

wolniejsze kawałki, zarówno gorsze (jak

ballada "Supernova" rodem z "środkowych"

płyt Primal Fear, za którymi nie

przepadam) jak i lepsze (jak podniosły

"Eye of The Storm"). Są na niej mocne

kawałki klasycznie heavymetalowe, typowo

dla Primal Fear mocno dociążone

w zwrotkach, takie jak "Cannonball" czy

"Blood, Sweat and Fear" (z - co ciekawe

- refrenem skopiowanym z kawałka

"Blood, Sweat and Tears" Messiahs's

Kiss). Są też ciężkie kawałki z małą niespodzianką,

takie jak "Hounds of Justice"

z "nowocześnie" skandowanymi zwrotkami

czy "The Beast" z nisko zaśpiewanym

czy może wręcz "wyryczanym" refrenem.

Nie da się ukryć, że płyta jest

urozmaicona i czerpie garściami z całego

dorobku Primal Fear. Całość łączy

świetna produkcja oraz ciężkie, przejrzyste

brzmienie. Osobiście oczekiwałabym

samych klasycznie heavymetalowych

numerów, najlepiej niesiadających

w refrenach jak w przypadku "Hounds of

Justice" czy "King of Madness", ale przecież

nie powinnam oceniać płyty przez

pryzmat moich zachcianek. Jest na tej

płycie kilka naprawdę bardzo dobrych

kawałków, a całość - choć słabsza od

świetnej "Rulebreaker" - wypada dużo

lepiej na tle słabszego okresu dla Primal

Fear jakim moim zdaniem były lata

2009-2014. Na pewno drogą jaką teraz

idzie ekipa Sinnera, Scheepersa i Naumanna

jest dużo lepsza niż ta, którą

ostatnio podąża Gamma Ray, Grave

Digger czy - porównując we właściwej

kategorii stażu - Iron Savior. (4)

Strati

RECENZJE 157


Redemption - Long Night's Journey

into Day

2018 Metal Blade

Na początku warto zaznaczyć, iż siódmy

album Redemption powstał po

tym, jak zespół dotknęły dość poważne

zmiany personalne. Zespół opuścił długoletni

wokalista - znany z Fates Warning

i ceniony w świecie nie tylko progresywnego

metalu Ray Alder. Jego

miejsce zajął nie mniej charyzmatyczny

Tom Englund dotychczas kojarzony

głównie z grupą Evergrey. Drugim nowym

nabytkiem ekipy Nicka Van Dyka

jest młodziutki klawiszowiec Vikram

Shankar. Co trzeba przyznać, to

fakt, że obaj wspomniani muzycy nie

tylko dobrze odnaleźli się w grupie, ale

też wnieśli do niej sporo świeżości.

Zwłaszcza Tom, którego wokal idealnie

wpasował się w estetykę "Long Night's

Journey into Day". Od strony muzycznej

album zawiera to, do czego zespół

przez lata zdążył przyzwyczaić swoich

słuchaczy. Momentami jest dość szybko,

nawet na swój sposób agresywnie,

jak w chociażby otwierającym "Eyes

You Dont't Dare To Meet in Dreams".

Następny utwór "Someone Else's Problem"

to rzezcz już nieco wolniejsza, ale

za to bardziej chwytliwa mogąca przywodzić

na myśl dokonania Dream Theather.

Na "Long Night's Journey into

Day" znalazło się także miejsce dla nieco

dłuższych i bardziej rozbudowanych

kompozycji. Przykładem mogą być "The

Echo Chamber" oraz wieńczący całość

utwór tytułowy. W tym drugim przypadku

odrobinę razić może przesadna

patetyczność. Ciekawostką jest cover

grupy U2 zatytułowany "New Year's

Day". Nick i chłopaki nieco odświeżyli

ten trochę zakurzony utwór. Teksty

skupiają się na problemach codziennego

życia, zakamarkach ludzkiej psychiki,

wyborach, przed którymi na pewnym

etapie życia staje każdy z nas itp. Ogólne

przesłanie mimo mrocznych wątków

jest jednak optymistyczne. "Long

Night's Journey into Day" to jedno z

bardziej godnych uwagi wydawnictw

Redemption. (4,5)

Refuge - Solitary Men

2018 Frontiers

Bartłomiej Kuczak

Nazwa nieznana, ale rzut oka na skład

tego niemieckiego trio wyjaśnia wszystko.

Peter "Peavy" Wagner, Manni

Schmidt i Chris Efthimiadis to przecież

klasyczny i uwielbiany przez wielu

fanów do dziś skład Rage z przełomu

lat 80. i 90., odpowiedzialny za nagranie

tak udanych płyt jak "Secrets In A

Weird World", "Reflections Of A

Shadow" czy "The Missing Link". Jeśli

więc ktoś lubi germański heavy w takim

wydaniu, to debiut Refuge jest dla niego,

bowiem to kawał solidnego, a momentami

("Summer's Winter", singlowy

"The Man In The Ivory Tower", "Mind

Over Matter") nawet porywający, heavy/

power/speed metal. Pięknie łoją też w

"Hell Freeze Over", premierowej kompozycji,

ale opartej na pomysłach ze stareńkiego

"Like A Gun With Twisted

Barrel". Z tego samego okresu pochodzą

też "Waterfalls" i "Another Kind Of

Madness", przez Rage nagrane tylko w

wersjach demo, a teraz wreszcie świecące

pełnym blaskiem konkretnego brzmienia,

ale nie tylko dlatego polecam tę

płytę fanom Rage, inni też się nią nie

rozczarują. (5)

ReinForcer - The Wanderer

2018 Self-Released

Wojciech Chamryk

Niedawno recenzowałem debiut brytyjskiego

Stormrider i nie sądziłem, że tak

szybko trafi mi się coś lepszego. A po

kilku przesłuchaniach tak można napisać

o EPce "The Wanderer" autorstwa

Niemców z ReinForcer. Ten zespół również

jest zafascynowany nurtem NW

OBHM w szczególności dokonaniami

Iron Maiden, ale także europejskim power

metalem (tego z lat 80.), a także

amerykańskim power metalem w stylu

Iced Earth. Pięć kompozycji, które znalazły

się na płytce, jest bardzo dobrze

napisane, wiele się w nich dzieje, ale w

nie taki sposób aby odstraszyć słuchacza.

Utwory przyciągają uwagę dobrymi

riffami, znakomitymi tematami muzycznymi,

świetnymi solami, intrygującym

klimatem, wyborną sekcją rytmiczną

oraz wyjątkowo dobrymi wokalami. Na

szczególną uwagę zasługuje specyficzny

podniosły klimat przesycony epiką,

który odnajdziemy w praktycznie każdej

kompozycji. Wszystkie elementy

są doskonale wywarzone, dokładnie w

tym miejscu, którym powinny być. Płyta

zachwyca mocnym i klarownym brzmieniem,

które łączy w sobie te oldschoolowe

z lat 80. z tym dzisiejszym.

Niemcy nie szukają na siłę starego brzmienia

i ze swobodą korzystają z tego co

daje współczesne studio. "The Wanderer"

prezentuje Niemców w bardzo dobrym

świetle, po prostu ReinForcer wyróżnia

się na tle innych młodych kapel z

nurtu tradycyjnego metalu. Oby był to

początek przyzwoitej kariery muzycznej.

W śród tej piątki utworów mam

swojego faworyta, Jest nim "Snatching

Hands" z wyjątkową i nienazwaną aurą.

Jednak w wypadku tak wyrównanego

albumu, każdy może wskazać na inny z

utworów. Ci co zachwyceni są nowymi

dokonaniami młodzieży zafascynowanej

tradycyjnym heavy metalem z pewnością

podziela moje zdanie. Inni natomiast

nie przestaną z wynajdowaniem

wad. Tym życzę miłej zabawy. Mnie natomiast

nie pozostaje nic innego jak wystawić

ReinForcer wysoka ocenę, z nadzieją,

że odpowiednia wytwórnia wyłowi

ich z zalewu nowych ofert, kierując

Niemców na odpowiednie tory kariery.

Uważam, że na to zasługują. (5)

\m/\m/

Rhino Proof - Rhino Proof

2018 Self-Released

Znowu Finlandia, ale tym razem młody,

hardrockowy zespół i debiutancki album.

Na "Rhino Proof" słychać, że grupę

tworzą doświadczeni muzycy, bo grają

nad wyraz stylowo. Przeważa tu klasyczny

hard rock spod znaku Deep

Purple, bo dużą rolę w aranżacjach odgrywają

organowe i gitarowe partie, również

sekcja rytmiczna gra w charakterystyczny,

nie tylko zresztą dla Purpli,

sposób ("Code Of The Road", "Devils

Playground"). Wrażenie robią też wycieczki

w nieco inne rejony, bo w "Anchorage"

mamy bujający southern rock z

wejściami barowego pianina i jego solówką

w końcówce, są partie grane slide

("Heartland", "Gravity"), a w balladowym

na początku "1000 Years Too

Soon" są też bluesowe akcenty. Bywa też

mocniej, bardziej surowo, szczególnie w

"That's the Way It Goes" i "Worth Of

Nothing", tak więc, mimo typowego wypełniacza

"Lucky Me" (oj, nie wyszedł

im ten potencjalny przebój) i tak zasłużyli

na: (4)

Wojciech Chamryk

Riot Horse - Cold Hearted Woman

2018 Metalville

Przy okazji rozmów o Greta Van Fleet,

nie raz słyszałem, że nie warto zajmować

się tym zespołem, bo kopiuje Led

Zeppelin. Takie stanowisko, to po pierwsze

informacja dla mnie, że ten ktoś

nie zna tej Amerykańskiej grupy, a jedynie

słyszał gdzieś w radio ich jeden lub

dwa kawałki. Po drugie z takim podejściem,

to ogóle powinniśmy słuchać tylko

muzyki plemiennej, bo to ona była

pierwszą inspiracją do każdej innej. A

taki Led Zeppelin nie powinien nagrać

w ogóle, bo przecież zrzynał z amerykańskich

bluesmenów. Po co, więc męczyć

się z jakimiś białasami, jak aktualnie

spokojnie na "jutubach" możemy sobie

wyszukać wszystkich tych, którymi

zasłuchiwali się Jimmy, Robert i obaj

Johnowie. Inna kwestia związana z

Greta Van Fleet. Zespół znalazł się w

odpowiednim miejscu i o odpowiedniej

porze, z tego powodu ich kariera ma

szanse nabrać odpowiedniego tempa.

Dzięki temu kapela zdobędzie bardzo

wielu fanów, a o ich muzyce będzie się

wiele pisało i mówiło. Ja jednak chciałbym

zwrócić uwagę, że w cieniu takich

karier toczy się, życie innych formacji,

które również tworzą tą samą scenę,

mają te same korzenie, a nie tworzą gorszej

muzyki, a wręcz niekiedy nawet lepszą.

Dla mnie takim zespołem jest właśnie

Riot Horse, która na pewno nie

ustępuje Greta Van Fleet. Jest to duńsko-szwedzka

grupa, która inspiruje się

hard rockiem lat siedemdziesiątych,

gdzie takie kapele jak Led Zeppelin,

Free, Moutain, BTO to ich fundament.

Dużo też na "Cold Hearted Woman"

odniesień do bluesa, southern rocka, a

także heavy rocka czyli aż duszno na

niej od atmosfery latami siedemdziesiątymi.

Owszem będzie można zarzucać

muzykom Riot Horse inspiracje wymienionymi

powyżej zespołami, jednak

w wypadku tej formacji oryginalność

podejścia do tematu zdecydowanie

przewyższa odniesienia. Nie jestem

wielkim fanem retro rocka, ale mam

kilka swoich ulubionych zespołów z

tego nurtu. Niemniej ostatnio z dużo

mniejszym zapałem sięgam po takie

granie. Za to "Cold Hearted Woman"

zacząłem słuchać nieustannie z niewielkimi

przerwami na inną muzykę. Słucham

tej płyty z uwaga i duża przyjemnością,

a to za sprawą nie tylko dobrych

kompozycji, odpowiedniego wyczucia

minionej epoki, znakomitego wykonania,

ale także dzięki świetnym aranżacjom

i klimatycznym smaczkom. Całość

muzyki na albumie jest niezwykle wyrównana,

przez co ciężko wybrać jakiś

swój ulubiony kawałek. Może to być

podyktowane brakiem wyraźnego przeboju,

ale drugą stroną jest to, że zespół

podszedł do tego co robi z niezwykła

dbałością, ambicją i talentem. Już harmonijka

na początku openera, a zarazem

utworu tytułowego, zapowiada

nam z jaką muzyką będziemy mieli do

czynienia. Żeby nie było za łatwo, dodam

jeszcze, że "Cold Hearted Woman"

oprócz wymienionych wcześniej

odniesień, niesie ze sobą skojarzenia z

bardziej współczesnym Black Crowes.

Znakomity, dumnie snujący się kawałek.

Za to "My Only Woman" atmosferą

i urodą przypomina mi nieodżałowanego

Gary Moore'a, choć trafiają się wtręty

rodem z Led Zeppelin. Natomiast

taki "Glad You Came" zachwyca drugim

głosem, w dodatku kobiecym, niejakiej

Yvette Eklund. Z przymrużeniem oka,

a może i nie, przypomina to współpracę

Beth Hart z Joe Bonamassa. Jednak i

tu duch Led Zeppelin nie pozwala zapominać

o sobie, tym razem jako bardzo

klimatyczny odlot w środkowej partii.

Natomiast "Shadows Of The Moon"

to już bezpośrednio pełną gębą Led

Zeppelin i to ten bardzo heavy. Dobrze,

że wokalista Andreas Sydow nie

zdradza tutaj cech, które upodobniłyby

jego glos do Roberta Planta, bo wszelkiej

maści nudziarze nie daliby spokoju

tej formacji. Zepellinowe riffy nie dają

zapominać o sobie również w "Down On

Your Knees". Ogólnie cały album cały

czas przemyca klimaty brygady Page'a i

spółki. Natomiast kończący "Feel My

Love" często nawiązuje do feelingu gry

wymienionego już Joe Bonamassa. Pozostałe

nie wymienione kompozycje również

należą do wybornych. Myślę, że

gdyby takie znalazły sie na nowym krążku

Greta Van Fleet, pisałoby sie o

Amerykanach, że okrzepli i dojrzali muzycznie.

Czego im w sumie życzę. Wróćmy

jednak do Riot Horse. "Cold

Hearted Woman" w porównaniu do

debiutanckiego albumu to przeskok o

kolejny level, w dodatku na "This Is

Who We Are" było więcej ducha Jimmi

Hendrixa. Tym razem rządzą inspiracje

Led Zeppelin. Brzmienie "Cold Hearted

Woman" utrzymane jest w stylu

retro oraz przesiąknięte jest atmosferą

lat 70. I nie tylko chodzi o gitary, sekcję

rytmiczną ale także o harmonijkę, organy

Hammonda i inne tego typu smaczki.

Zawdzięczamy to niesamowitemu

wyczuciu tej epoki przez muzyków, którzy

prezentują się lepiej niż przeciętni

grajkowie. Także jak będziecie słuchać

nowego krążka Greta Van Fleet pomyślcie

o , a najlepiej dajcie im szanse i posłuchajcie

ich najnowszego albumu

158

RECENZJE


"Cold Hearted Woman" (4,5)

Road Warrior - Power

2018 Gates Of Hell

\m/\m/

Tasmańskie diabły z Road Warrior

szybko przygotowały i nagrały swój debiutancki

album. Nic też dziwnego, że

bez trudu znalazł się chętny do jego wydania,

bowiem "Power" to świetny przykład

tradycyjnego heavy metalu lat 80.,

ale z powodzeniem granego w drugiej

dekadzie XXI wieku. Chłopaki grają

więc mocno, siarczyście i bardzo dynamicznie,

chętnie czerpiąc zarówno od

tuzów NWOBHM, kapel kontynentalnych,

US powermetalowych, jak i zespołów

japońskich z Loudness na czele,

łącząc to wszystko w jedną, tasmańską

miksturę. Wśród ośmiu utworów składających

się na "Power" nie ma wypełniaczy

- to 35 minut surowego, rasowego

heavy na najwyższych obrotach, z

kulminacją w postaci "On Iron Wing",

"Tease n' Torture" i "The Future Is

Passed". Całość na: (5)

Wojciech Chamryk

Runelord - Message From The Past

2018 Stormspell

Dziwna sprawa z tym Runelord. W

projekt ten zaangażowani są Cedrick

Forsberg znany głównie z grupy

Blazon Stone grający na wszystkich instrumentach

i wokalista Georgy Peichev

z bułgarskiego Mosh-Pit Justice.

Okazuje się jednak, że osoby te zostały

wynajęci przez tajemniczego człowieka

imieniem Fredrik, by pod nazwą Runelord

nagrać trzy albumy z napisanym

przez niego materiałem. Być może określenie

"metalowy boysband" jest tu trochę

nad wyraz oraz może być nieco

obraźliwe, jednak sami przyznacie, że

coś w tym jest na rzeczy. Przyjrzyjmy

się jednak czy ten eksperyment się w

ogóle udał. Szczerze mówiąc moim zdaniem

co najwyżej średnio. Z założenia

"Message From The Past" muzycznie

miało nawiązywać do amerykańskiego

epic metalu, a konkretnie do twórczości

takich kapel jak Manowar, Warlord

czy Cirith Ungol. O ile jakieś tam nawiązania

do dwóch pierwszych wymienionych

grup można w muzyce Runelord

odnaleźć, to nie słyszę żadnych

wspólnych mianowników z tą trzecią.

Album wypełnia dziesięć kompozycji,

którym brakuje nieco polotu, przysłowiowego

ognia i ogólnie mimo pierwotnego

założenia klimatu. Poza tym cały

czas odnoszę wrażenie, że muzycy słabo

się wczuwają w swoje role. Zresztą nie

ma się co dziwić. Ktoś ich zatrudnił, dał

gotowy materiał, kazał odegrać i odśpiewać

swoje a potem zapłacił (nie jest to

informacja potwierdzona, ale jestem w

stanie założyć o dobrą flaszkę, że obaj

Panowie nie wzięli w tym udziału za

darmo). Zresztą sam Cedrick otwarcie

przyznaje, że nie czuje tej muzyki. Co

zatem jest dobrego w tym materiale?

Ano parę rzeczy się znajdzie. Na przykład

nawiązujący do twórczości Grand

Magus "Purified Hatered" czy melodyjny

"Valhalla Within" jednak w skali

całego gatunku te utwory i tak są co najwyżej

średnie. Być może znajdą się chętni

do przesłuchania "Message From The

Past", ale założę się, że szybko o tym

albumie zapomną. Ja sam na następne

płyty sygnowane nazwą Runelord nie

będę czekał z wypiekami na twarzy. (3)

Sadauk - A New Dawn

2017 Pure Legend

Bartłomiej Kuczak

Sadauk? A cóż to za licho, pomyślałem,

próbując przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek

słyszałem o tym szwedzkim zespole.

Wyszło na to, że niekoniecznie,

chociaż powstał w roku 1996, ale skoro

"A New Dawn" jest jego debiutanckim

albumem to wszystko jasne. Aż dziwne,

że Joppe Crambert nie pomyślał wcześniej

o jakimś długogrającym materiale,

bo na tym pierwszym Sadauk gra całkiem

efektowny, symfoniczny metal z

gotyckimi naleciałościami. Co istotne

słowo metal nie jest tu jakimś ozdobnikiem

czy pusto brzmiącym sloganem,

gdyż dwie gitary zapewniają solidne, riffowe

uderzenie, a perkusista Patrik Finnermark

ma za sobą solidny staż w bardziej

ekstremalnych zespołach, więc nie

brakuje tu również mocnego uderzenia,

z blastami na czele. Sporo też symfoniczno-klawiszowych

aranżacji i ładnych

melodii, pojawiają się również wdzięczne,

folkowe brzmienia ("Sailing

Away"), lider zaś zwykle groźnie porykuje

i skrzeczy, czasem tylko śpiewając

czysto, niskim i dźwięcznym głosem

("Tears Of The Sun"). Najjaśniejszym

punktem Sadauk jest jednak wokalistka

Therése Thomsson - podczas sesji

udzielająca się tylko gościnnie, ale teraz

już pełnoprawny członek grupy - śpiewająca

w bardzo naturalny sposób, bez

jakiejś wysilonej, pseudo operowej maniery

("Epitaph-Funeral Among Roses"),

a do tego świetna również w tych bardziej

zadziornych, dynamicznych partiach

("Act 1-Melhinis Death", "Who Is

King In Paradise"). Mamy więc konkret,

wart: (4,5), a dla fanów choćby Nightwish

może i więcej.

Sadhayena - Emergency

2017 Self-Released

Wojciech Chamryk

Sadhayena to współcześni przedstawiciele

świata muzyki zafascynowani latami

80. - i nie tylko - ale tymi trochę lżejszymi,

czyli hard'n'heavy podszytym

glam metalem, typu Guns N'Roses,

Skid Row, Motley Crue czy tez Extreme.

Francuzi są bardzo oldschoolowi

jednak w pełni korzystają z dobrodziejstw

dzisiejszych czasów i techniki nagrywania.

Przez co ich muzyka jest bardzo

soczysta i pikantna. Efekty te można

było osiągnąć dzięki talentowi i

umiejętnością Francuzów, bowiem piszą

oni doskonałe kawałki w starym stylu,

oraz wyśmienicie potrafią je zagrać i nagrać.

Na ich debiucie "Emergency"

przeważają utwory dynamiczne, tak jak

na krążku "Slave To The Grind", Skid

Row, choć u Amerykanów jest więcej

ballad. Słuchając ich po kolei, trudno

zdecydować się, który z nich jest lepszy.

Każdy jest inny ale równie pomysłowy,

ma świetne gitary i charakterystyczne

sola, sekcja ma odpowiednią moc i ciężar,

a wokal prowadzi prze znakomite

melodie. Choć inspiracje są wyraźne, to

Francuzom udało się nadać muzyce własne

piętno. Na dziesięć kawałków wyłamuje

sie jeden. Jest nim ostatni "No

More Chains", który przypomina balladowe

Extreme czy też Skid Row. Ogólnie

bardzo dobra pozycja i to nie tylko

dla wielbicieli glamowego hard'n'heavy

ale także dla fanów współczesnego nurtu

NWOTHM. (4)

Sage - Anno Domini 1573

2018 Rockshots

\m/\m/

"Anno Domini 1573" to debiutancki

album tego chorwackiego, istniejącego

od pięciu lat, zespołu. Sage całkiem

zgranie radzą sobie z konwencją progresywnego

power metalu, proponując

całkiem efektowną wypadkową dokonań

Kamelot, Symphony X czy Rhapsody.

Ta pierwsza nazwa nie pojawia

się tu zresztą przypadkowo, bo za finalny

efekt produkcji "Anno Domini

1573" odpowiada były muzyk tej formacji

Casey Grillo, a miks i mastering

to dzieło samego Jima Morrisa. Brzmi

to więc nader konkretnie, a i pod względem

muzycznym jest równie zacnie,

szczególnie w rozpędzonym openerze

"Rivers Will Be Full Of Blood",

miarowym "Dragon Heart", singlowym

"Treason" z syntezatorową solówką i

bardziej progresywnym, rozbudowanym

"Battle". Trzeba też docenić aranżacyjny

rozmach tego materiału: niekiedy typowo

symfoniczny, gdzie indziej zdecydowanie

metalowy, wykorzystujący też

chóralne partie, kobiecą wokalizę i

skrzypce w "Man Of Sorrow", kolejnej

perełce z tej płyty. "Anno Domini

1573" zaciekawia też tekstami, bo to

koncept album poświęcony antyfeudalnemu

powstaniu chłopskiemu w Chorwacji

w końcu XVI wieku. Sage zadebiutowali

więc z przytupem i oby na kolejnych

płytach nie spuszczali z tonu. (5)

Wojciech Chamryk

Sanhedrin - A Funeral for the World

2018 Cruz Del Sur

Ale przyjemnie zaskoczyła mnie ta płyta!

Po tytule i okładce spodziewałam się

retro doomu. Doom owszem, jest, ale

tylko w tytułowym kawałku (słowo "funeral"

zobowiązuje) i to w śladowych

ilościach. Debiut nowojorczyków to

dawka świetnego heavy metalu inspirowanego

takimi kapelami jak Queensryche,

Hellion i Jacobs Dream. Tak tak,

często z USA docierają do nas banalne

wydawnictwa z łopatologicznym heavy

metalem, którego już mamy od zatrzęsienia.

Tym bardziej Sanhedrin wywołał

zdumienie. Wokalistka (i jednocześnie

basistka), Erica Stoltz przywołuje

swoim śpiewem nie tylko takie znakomite

amerykańskie damy jak Ann Boleyn

z Hellion czy Leather, ale też różnych

wokalistów-mężczyzn z Geoffem

Tate'm, Davidem Taylorem i...

Dickinsonem na czele. Jej wokal jest

wielobarwny, teatralny i drapieżny. Doskonale

pasuje do zróżnicowanej płyty,

która prezentuje zarówno masywne kawałki

utrzymane w średnim tempie jak i

wręcz NWoBHMowe galopady. Perełką

na krążku jest "Collateral Damage" -

trzymający w napięciu, epicki utwór o

dramaturgii kompozycyjnej i wokalnej,

której nie powstydziłby się Jacobs

Dream na swoim debiucie. Choć trzyosobowy

Sanhedrin nie udaje "zespołu

retro", brzmi naturalnie, miękko i jednocześnie

agresywnie. Taki sound doskonale

pasuje do estetyki zespołu, która

poza klasycznym heavy prezentuje nutę

progresywnego metalu lat 80. nie

stroniąc od akustycznych fragmentów,

spokojnych solówek, zwolnień czy hard

rockowych fragmentów. Kawał świetnego,

"inteligentnego" metalu. (5)

Second Sun - Eländes Elände

2018 Gaphals

Strati

To już chyba jakaś epidemia, bo coraz

więcej muzyków z ekstremalnych kapel

zaczyna wracać do korzeni ciężkiego

grania, okazując się wielkimi entuzjastami

hard, progresywnego, symfonicznego,

psychodelicznego czy space rocka.

Znany z Tribulation perkusista Jakob

Ljungberg nie jest tu jakimś wyjątkiem,

bo najpierw grał w Enforcer klasyczny

heavy, a w Second Sun, już jako gitarzysta

i wokalista, poszedł jeszcze dalej.

"Eländes Elände" jest drugim albumem

tej formacji, utrzymanym w stylistyce

space/hard rocka. Mamy tu więc niedługie,

zwykle bardzo klimatyczne i całkiem

melodyjne utwory, którym najbliżej

chyba do dokonań Camel z przełomu

lat 70. i 80., kiedy porzucili już

progresywne suity na rzecz bardziej

zwartych, krótszych utworów. Słuchać

też echa wczesnego UFO czy Judas

Priest, są odniesienia do folkowego

okresu Jethro Tull, ale najefektowniej

wypadają jednak te najbardziej psychodeliczne,

hipnotyczne wręcz utwory z

porywającymi dialogami gitary i organów,

jak choćby "Noll Respekt", "Du Ska

Se Att Det Blir Sämre" czy, wzbogacony

też partiami syntezatorów, "Enda Sunda

RECENZJE 159


Människan" i "Världen". Za "Eländes

Elände" Second Sun dostają więc ode

mnie (5), a teraz muszę rozejrzeć się za

ich debiutem "Hopp/Förtvivlan".

Wojciech Chamryk

Secret Society - The Indcution

2018 Self-Released

Sprawdziłam sobie, czym jest tajemniczo

nazywający się Secret Society i...

dalej nic nie wiedziałam. Wyglądało na

to, że to po prostu tajne stowarzyszenie

i tyle. Dopiero kiedy odpaliłam EP "The

Induction" odkryłam, że w zespole

śpiewa Rick Altzi (kawałek "Monsters"

zresztą od razu skojarzył mi się z Masterplanem).

Zdumiałam się kiedy z głośników

popłynął "Mental Mayhem"

brzmiący jak ciężki Alice Cooper, a

Altziego zastąpił inny - wtedy nierozpoznawalny

dla mnie - wokalista. Koniec

końców okazało się, że owe "taje

stowarzyszenie" to ciekawy projekt, w

którym znane są jedynie nazwiska wokalistów

(poza Altzim na płytce śpiewa

jeszcze Ronny Munroe, Paul Sabu oraz

Joe Basketts), a za instrumenty odpowiada

anonim kryjący się pod pseudonimem

Telum Ignotum. Płytę łączy

ciężkie, masywne i współczesne brzmienie,

a dzieli stylistyka. Niemal każdy z

kawałków reprezentuje inną odnogę

heavy metalu. Słuchać na niej i kawałki

w stylu obecnego Vivious Rumors i

Masterplan i Alice Coopera i Firewind.

Pojawił się nawet majestatyczny,

przywołujący odrobinkę późne Savatage

"Broken by Design". EPki słucha się

bardzo dobrze, od razu rzuca się w uszy,

że nie jest to nagranie amatorskie. Mimo

tego, zwykło się jednak traktować

EPki z pewną podejrzliwością. Traktuje

się je jak preludium do czegoś większego,

mieszankę niedokończonego albumu

z próbką grania zespołu. "The Induction"

jest właśnie taką próbką, krzyczy

do słuchacza "ej, zobacz na co nas stać!".

Nie krzyczy co prawda "ej, będzie tego

więcej!", ale tego właśnie się spodziewam,

Czy z tymi samymi wokalistami?

Czy w postaci projektu czy regularnego

zespołu? Który styl przeważy na płycie?

A może będzie ich jeszcze więcej? Jest w

tym "tajnym zrzeszeniu" coś fajnego.

(4,5)

Sick N' Beautiful - Element of Sex

2018 Rosary Lane

Strati

Jak to cudo trafiło do nas to nie mam

pojęcia. Sick N' Beautiful nie ma nic

wspólnego z tradycyjnym heavy metalem,

jest po prostu na wskroś nowoczesny.

Wyróżnia się estradowym image.

Skojarzenia z GWAR, Zodiac Mindwarp,

Lordi itd. jest zupełnie uzasadnione.

Muzycznie, to nowoczesne granie

rockowo-metalowe, z elementami

industrialu i elektroniki. W tym wypadku,

oprócz już wymienionych zespołów,

skojarzenia nawiązują również do White

Zombie, Marilyn Manson, NiN i...

Lady Gaga. Ciekawostką jest to, że za

"garami" i "sitem" stoją kobiety. I w tym

momencie kończy się moja rzetelność.

Nie słucham na co dzień takiej muzyki

i nie wiem, od której strony do niej

podejść, do czego się odnieść, jak ją

ugryźć. Mija piosenka po piosence, a ja

w ogóle nie reaguję. Nie potrafią mnie

zainteresować ani ciężkie riffy, ani melodie...

są po prostu z nie mojego świata.

Jedynie mogę dopowiedzieć, że wykonanie

i produkcja wyglądają na poprawne.

Z pewnością spełniają standardy

gatunku. Myślę, że tak ja mnie, nikogo

z fanów tradycyjnego metalu Sick N'

Beautiful nie zainteresuje. Wydaje się,

że Włosi celują w konkretną publikę,

bardziej mainstreamową. W Europie takie

granie cieszy się spora popularnością,

w Stanach jeszcze większą, także

zespół tak od razu nie przepadnie. Ja raczej

o tym się nie przekonam, bo zaraz

o Sick N' Beautiful zapomnę. Generalnie

o "Element of Sex" powinni wypowiedzieć

się fani takiego grania oraz

specjalizujący się w tym gatunku dziennikarze.

(-)

Skull Fist - Way of the Road

2018 NoiseArt

\m/\m/

Na album speedmetalowców z Kanady

musieliśmy czekać aż cztery lata - więcej

niż na następcę "No False Metal", czyli

"Head of a Pack" z 2014 roku. Czekaliśmy

naprawdę niecierpliwie, bo kiedy

23 sierpnia na YouTubie zadebiutowało

video do singla "You Belong To Me",

moja Facebookowa tablica została

wręcz zalana postami znajomych cieszących

się z nowego kawałka. Singiel ten

otwiera najnowszą płytkę "Way of the

Road", która swoją premierę miała 26

października 2018 roku. Muszę powiedzieć,

że na samym początku otwieracz

nie za bardzo do mnie przemówił, jednak

po paru przesłuchaniach dochodzę

do wniosku, że jest to jedna z mocniejszych

stron tego albumu, choć nie

mówię, że reszta albumu odstaje od singla.

Jako drugi wjeżdża nam "No More

Running", który bardzo przywodzi mi

na myśl "Solitude to Succumb" kanadyjskich

braci Skull Fistów, czyli Cauldrona.

Kawałek wolniejszy i nieco bardziej

balladowy, miły kontrast do zasuwającego

otwieracza. Jednakże po uspokojeniu,

od razu przechodzimy do

ostrego zasuwu, ponieważ na słuchawki/

głośniki wjeżdża nam "I Am a Slave",

czyli klasyczny speedmetalowy kawałek,

który na pewno przypadnie do gustu

fanom "Head of the Pack" czy "Hour

to Live". Następny numer znów dam

daje trochę odetchnąć i zwie się "Witch

Hunt". Kawałek masywny oraz ciężki i

nie wiem czy przypadkowo nie jest to

puszczenie oczka w stronę fanów kanadyjskiego

Piledriver, którzy w 1984 roku

również nagrali kawałek o tym samym

tytule w podobnym tempie. Tego

nie wiem, wiem natomiast, że utwór jest

naprawdę świetny i jest on jednym z

moich ulubionych na płycie. Po powo

lnym polowaniu na wiedźmy, kontynuujemy

wolne granie w zaczynającym się

basem utworze tytułowym "Way of the

Road". Kawałek bardzo klimatyczny i

na pewno spodoba się tym, którzy lubują

się w nieco bardziej klasycznym

heavy metalowym graniu. Kolejna pozycja,

która naprawdę mocno zapadła mi

w pamięci, podobnie jak następca -

"Heart of Rio". Tu wchodzimy już niemal

w klimaty balladowe, a sam numer

bardzo przywodzi mi na myśl trixterowe

"Heart of Steel" z 1990 roku. Jeśli jesteś

fanem hard rocka lat 80., to ten numer

powstał właśnie z myślą o Tobie. Kolejna

piosenka również nie zapowiada powrotu

do klasycznego speed metalowego

grania, lecz intro do "Better Late than

Never" to tylko pozory. Po kilkunastu

sekundach utwór rozpędza się i dostajemy

soczystą porcję klasycznego Skull

Fistowego grania. Kawałek solidny, a

refren daje soczystego kopa. Następca o

tytule "Don't Cross Me" kontynuuje ten

speed gwarantując prześwietne solówki.

Na sam koniec dostajemy hymnowe

wręcz "Stay True". Kiedy po raz pierwszy

przesłuchiwałem płytkę, myślałem,

że Zack śpiewa tam "stay tuned",

jednak zarówno "true" jak i "tuned" doskonale

wpasowują się w klimat tego

utworu. Świetny zamykacz płyty zapowiadający

kolejną, albo... tę samą gdy

słuchamy albumu w pętli. Na pewno

jeden z moich ulubionych kawałków z

albumu. "Way of the Road" to bez wątpienia

moja ulubiona płyta Skull Fistów.

Każdy kawałek do mnie przemawia

i gdy tylko załączę którykolwiek

utwór z albumu, od razu przesłuchuję

wszystkie inne. Pozycja obowiązkowa

dla fanów fali NWOTHM! (5)

Maciej Uba

SoulHealer - Up From The Ashes

2018 Rockshots

Udała się ta powrotna płyta Finom, nie

ma co. Co prawda gitarzysta Teemu

Kuosmanen i wokalista Jori Kärki od

początku istnienia SoulHealer dbali o

wysoki poziom kolejnych płyt grupy, ale

ostatnie zawirowania personalne - zmiana

3/5 składu - nie rokowały jej zbyt dobrze.

Wrócił jednak dawny perkusista

Timo Immonen, doszli nowy basista i

gitarzysta, a efekt tego jest taki, że Soul

Healer wciąż nie ma sobie równych w

dziedzinie melodyjnego heavy/power

metalu. Zestawienie w takiej właśnie

kolejności nie jest w żadnym razie przypadkowe,

bowiem SoulHealer gra naprawdę

mocno i konkretnie, przywołując

na "Up From The Ashes" ducha tradycyjnego

metalu wczesnych lat 80. Powerowych

melodii i chwytliwych refrenów

też na tej płycie nie brakuje, ale

zespół nie przekracza tu ani razu granicy

pomiędzy stylowością a trywialnością,

bo nawet w tych naprawdę hitowych

momentach perkusista łoi ostro, a

riffy są surowe i pełne mocy. Opatrzony

teledyskiem "The Final Judgement" to

perfekcyjny przykład takiego podejścia,

ale na "Up From The Ashes" nie brakuje

wielu innych, równie udanych utworów.

(5)

Wojciech Chamryk

Source - Source

2018 High Roller

Dobrze, że istnieją takie wytwórnie

High Roller Records. Dzięki nim i reedycjom,

którymi raczą metalowych fanatyków,

wiele świetnych wydawnictw

nie zginie w zapomnieniu, Nie dotyczy

to tylko klasycznych płyt z dawnych lat,

ale również wydawnictw stosunkowo

nowych. Właśnie takim wydawnictwem

jest debiutanckie demo/EP (różne źródła

różnie to wydawnictwo określają)

grupy Source. Zespół ten został założony

przez Richarda Lagengrena, gitarzysty

znanego przede wszystkim z kultowego

Portrait. Po odejściu z macierzystej

formacji postanowił on założyć

własną kapelę, której byłby liderem oraz

jedynym twórcą muzyki. Do swej grupy

Richard dokoptował sobie wokalistę

Oscara Calquista znanego z zespołu

Ram oraz perkusistę Patricka Doglanda.

Sam lider poza gitarą, chwycił także

za bas i w tym składzie pierwotnie w roku

2016 roku wydali omawiane wydawnictwo.

Nowe wydanie "Source" zawiera

trzy autorskie utwory Lagergrena

oraz cover grupy Styx. Może zatem zaczniemy

o niego. Szwedzi przerobili ten

utwór na zupełnie własną modłę nadając

mu heavy metalowego posmaku. Mimo

wszystko charakterystyczny klimat

wersji oryginalnej został zachowany i

sam utwór na tej przeróbce nie stracił.

Co natomiast można powiedzieć o autorskim

repertuarze grypy? Rozpoczyna

prawie dziesięciominutowy "Crossroads

Calling". Na samym wstępie słyszymy

intro w postaci niepokojących symfonicznych

dźwięków mogących stanowić

soundtrack do niejednego horroru. Po

dwóch i pół minuty przechodzą one w

ostry riff i zaczyna się prawdziwa oldschoolowa

heavy metalowa jazda nie

pozbawiona mocy, dynamiki, polotu,

ale również co ważne, pewnego mrocznego

i niepokojącego klimatu (skojarzenia

z Mercyful Fate mile widziane).

W kawałku tym pełno jest zmian tempa,

które na szczęście nie niszczą ogólnego

nastroju. W następny "Let Him In"

mroku jest tak jakby mniej, za to ilość

elementów staroszkolnego metalu pozostaje

na niezmiennym poziomie. Zdecydowanie

więcej tu nawiązań do heavy

metalowej sceny naszych sąsiadów zza

Odry. Może sceny nie do końca współczesnej,

ale tej sprzed trzech dekad na

pewno. Utwór numer trzy to "Wither".

Generalnie utrzymany w klimacie poprzednika.

Tutaj jednak nieco bliżej do

NWOBHM (a konkretnie nieco mroczniejszego

oblicza tego nurtu) niż niemieckiego

metalu. Chociaż wokale Calquista

podobnie ja w poprzednich numerach

mogą budzić skojarzenia z

Kingiem Diamondem. Jeżeli lubicie

mrok i złowieszczy nastrój tworzony

przez wachlarz elementów w żaden sposób

nie wychodzących poza ramy klasycznego

heavy, to ten minialbum jest jak

najbardziej dla Was. (4,5)

Bartłomiej Kuczak

Speed Queen - King Of The Road

2017 Self-Released

Znajomo brzmiąca nazwa i dziewczyna

na okładce mogą wprowadzić co bardziej

zorientowanych w błąd, ale "King

160

RECENZJE


coś z uszami mam nie tak. Pewna

nowością jest trochę hardcora/

punk rocka, najwięcej tych wpływów

odnajdziemy w "Iron Death".

Ogólnie na "Raw & Filthy" znajdziemy

solidne granie, bez rewelacji,

ale znakomite do posłuchania

na luzie. (3,5)

Of The Road" w żadnym razie nie jest

kolejną płytą francuskiego Speed

Queen. To oficjalny debiut belgijskiego

zespołu o takiej samej nazwie, grającego

jednak nie hard rocka, ale siarczysty

speed/tradycyjny heavy metal. EP-ka

"King Of The Road" to sześć świetnych

numerów w starym stylu, typowych

dla połowy lat 80. Konkretna, dynamicznie

i oszczędnie grająca sekcja,

gitarowy duet z ostrym riffowaniem i

sporą liczbą melodyjnych solówek, zadziorny

śpiew wokalisty, niezłego zarówno

w wyższych, jak i niższych, agresywniejszych

rejestrach, chwytliwe melodie,

chóralne, często skandowane refreny

- wszystko jest tu na swoim miejscu.

Najlepiej bronią się "Midnight Murder",

nie przypadkiem umieszczony na

początku płyty, rozpędzony i piekielnie

chwytliwy "Kids Of Rock 'N' Roll" i jeszcze

szybszy "Speed Queen", ale pozostałych

trzech też słucha się wybornie.

Stawiam więc: (5) i czekam na debiutancki

album.

Steel Fox - Savagery

2018 STF

Wojciech Chamryk

Bardzo lubię takie płyty. Płyty, które łączą

w sobie to, co w klasycznym heavy

metalu najlepsze. Mianowicie z jednej

strony deszcz riffów i gąszcz zagrywek,

z drugiej zaś ładne melodie, czyste wokale

i wspaniałe lotne solówki. Taka

właśnie jest "Savagery" - debiutancka

płyta brazylijskiego zespołu o nazwie

Steel Fox. Mimo debiutu nie jest to kapela

młoda, gdyż powstała aż 21 lat temu,

jednak różne okoliczności sprawiły

iż dopiero w 2018 mogą oni (my również)

cieszyć się pierwszym pełnym wydawnictwem.

Z drugiej strony nie można

absolutnie powiedzieć, że ta sytuacja

nie ma swoich plusów. Wręcz przeciwnie.

Brazylijczycy nagrali album dojrzały

zarówno pod względem kompozycyjnym

(mimo, iż utwory pochodzą z

różnych okresów ich działalności, jednak

najwidoczniej mieli czas na ich dopieszczenie),

jak i produkcyjnym. Co

ciekawe, mimo to album jest bardzo

spójny. Jeśli miałbym wskazać najlepsze

utwory to niewątpliwie byłyby to otwierający

"Rescue Of The Black Stone", epicki

"Raise Swords" oraz wieńczący ca-łość

bardzo maidenowy "Knights Of Freedom".

Jako kolejną ciekawostkę warto

zaznaczyć, że jest to pierwsza kompozycja

napisana przez Steel Fox. Za to bardzo

trudno jest mi tu odnaleźć jakieś

słabe punkty. "Savagery" to gratka zarówno

dla miłośników Maiden, jak i

zwolenników power metalu we wydaniu

europejskim. Brawa również dla wytwórni

STF Records, która nie po raz

pierwszy pokazała, że ma talent do wynajdywania

interesujących kapel. (4,5)

Bartłomiej Kuczak

Stormrider - Heavy Metal Machine

2018 Self-Released

Stormrider to młody brytyjski zespół,

który powstał na początku 2017 roku w

Manchesterze. W skład zespołu wchodził

nasz rodak, Przemysław Przytuło

(bas, chórki), Robert Beeton (perkusja)

i Cristiano Lopes (gitary). Składu dopełnił

wokalista Mike Coyle. W lipcu

Brytyjczycy opublikowali swój pierwszy

materiał, EPkę "Heavy Metal Machine".

Na tym wydawnictwie znalazły się

cztery kompozycje, utrzymane w stylistyce

tradycyjnego heavy metalu, z dużymi

wpływami NWOBHM oraz US

metalu typu Iced Earth. Pierwszy tytułowy

"Heavy Metal Machine" to szybki i

zwarty kawałek z fajną melodią i gitarami.

Drugi "In Time" to najdłuższy

utwór, znacznie wolniejszy, z fragmentami

akustycznymi, na dodatek bardzo

klimatyczny. Czuć w nim mieszankę

wpływów Iron Maiden i Iced Earth.

Trzeci w kolei "The Patroller" to żwawa

kompozycja w stylu epickiego Iron

Maiden. Finałem zaś jest równie dziarski

ale bardziej bezpośredni kawałek,

"Made Of Metal". Mieszają się tu różne

wpływy NWOBHM z Iron Maiden i

Judas Priest na czele. Muzycy tworzą

bardzo fajną formację. Świetnie brzmią

gitary, zachwycają riffami, pomysłami

na tematy muzyczne i popisami solowymi.

Sekcja jest mocno osadzona, zwinna

i pełna inwencji. Wszystko jest wywarzone,

zachwyca mocnym i klarownym

brzmieniem. Na osobną uwagę zasługuje

wokalista Mike Coyle. Posiada on

ciekawą barwę oraz mocny glos, w dodatku

ma taki specyficzny dar, że nadaje

całej muzyce Stormrider swoistego

patosu czy epickości. Po prostu dopełnia

ją i firmuje. "Heavy Metal Machine"

to ciekaw zajawka na scenie NWOT

HM, warto obserwować dalsze losy

Stormridera. (4,5)

Stormzone - Lucifer's Factory

2018 Metal Nation

\m/\m/

Kto by pomyślał, że płyta może służyć

jako przewodnik! Taką właśnie funkcję

pełni szósty krążek Irlandczyków z

Stormzone. Trafiły nań legendy i opowieści

z różnych miast, miasteczek i wsi

Północnej Irlandii. Każda przypisana

jest do konkretnego miejsca i każda

mrożąca krew w żyłach. Co ciekawe, do

płyty rzeczywiście miał być wydany

przewodnik, dzięki czemu nie tylko

dźwięki z samochodowego radia mogłyby

prowadzić turystów przez drogi i

bezdroża zielonego kraju. Napalonym

na trasę szlakiem nietypowych legend

póki co, musi pozostać sama wersja foniczna.

I nie ma w tym krzty żalu.

"Lucifer's Factory" to porywający i energiczny

kawałek heavy metalu! W dobie

Steamroller Assault - Steamroller

2002 Self-Released

Steamroller Assault powstało

pod koniec zeszłego wieku, w

1999 roku w Atenach. Grecy postanowili

oddać hołd tradycyjnemu

heavy metalowi i to bez jakiś

szczególnych ceregieli. Ich heavy

metal jest prosty i bezpośredni podany

na surowo w sposób ohydny,

ordynarny i szorstki. Skojarzenia

są różne ale na pierwszy strzał,

brzmi to, jak coś między Motorhead,

Venom, a Metallicą z debiutanckiego

albumu. Do tego tematyka

zamanifestowana w drugim

kawałku "Alcohol, Pussy And

Rock 'N' Roll" dopełnia wyobrażenie

o muzyce Steamroller Assault.

"Steamroller" to trzydzieści

minut muzyki i siedem kompozycji,

zagranych raz szybko, raz wolno,

ogólnie słuchacz nie zdąży się

zanudzić. Nie ma tu niczego odkrywczego,

bo z założenia nie miało

być, za to muzyka znakomicie

nadaje się na zakrapiane imprezy

albo na występy na żywo w małych

klubach. Po prostu, heavy metal z

debiutu Greków z Steamroller Assault

świetnie nadaje się do zabawy.

(3)

Steamroller Assault - Raw &

Filthy

2006 Self-Released

Wydany cztery lata później album

"Raw & Filthy" nie przynosi niczego

nowego. Gdyby się ktoś spodziewał

rewolucji, niczego takiego

na tym krążku nie znajdzie. Ponownie

znajdziemy siedem kawałków,

które tym razem nawet nie

trwają trzydziestu minut. Panowie

trzaskają nas po pyskach surowym

i bezpośrednim heavy metalem aż

miło. Jest też w tym trochę rock-

'n'rolla, speed metalu, a nawet

thrashu ale w dawkach, które nie

przewracają do góry nogami stylu.

Także inspiracje są niezmienne i

wypływają bezpośrednio z dokonań

Motorhead, Venom i Metalliki.

Bardzo ładnie wyeksponowane

są na tym materiale fragmenty

thrashowe, a to za sprawą dużo

lepszej produkcji. Co ciekawe nie

zahaczają one tylko o speed metalową

Metallikę ale także o wczesny

Slayer. Tak dzieje się już na

wstępie w "Breakout". No chyba, że

Steamroller Assault - Dead

Man's Hand

2017 Eat Metal

Nie wiem co piją Grecy z Steamroller

Assault ale dojście do siebie

tym razem zajęło im ponad dekadę.

Chociaż do żywych doszedł jedynie

Witchkillera, zaś reszta

chłopaków to już nowi balangowi

współtowarzysze. Ale czy na pewno

balangowicze, bowiem słuchając

"Dead Man's Hand" odniosłem

wrażenie, że pod względem

muzycznym zrobiło się znacznie

poważniej. Oczywiście nadal to

heavy metal, ciągle bliski Motorhead,

ale przeistoczył się on bardziej

w formy klasyczne i tradycyjne.

Echa speed i thrash metalu

gdzieniegdzie się pojawią, ale są ledwie

wyczuwalne. Jedynie w

"When A Girl Loves A Woman" są

bardziej wyraźne. Pojawiło się też

coś nowego. Grecy bardziej śmiało

sięgnęli po europejski power metal

w stylu Running Wild oraz epicki

metal w stylu Manowar, takie

bliższe i dalsze odniesienia można

znaleźć w ostatnim utworze "Skull

Island". Nie powiem wpadł mi on

w ucho. Do ulubionych kawałków

dołączyłbym jeszcze najmocniejszy

na tej płycie "Kill After Kill".

No cóż, wyrobili się Grecy i dość

często słucham sobie "Dead Man's

Hand". Spróbujcie, może wam też

przypadnie ten krążek do gustu. I

nie martwcie się, nie zajmie wam

wiele czasu, te osiem kawałków

trwa zaledwie trzydzieści trzy minuty.

A produkcję ten krążek też ma

nie najgorszą. Może to wszystko

spowodowało, że Grecy po raz

pierwszy wydali swój materiał pod

sztandarem wytwórni, małej, ale

zawsze. (4)

\m/\m/

RECENZJE 161


powrotu do klasycznego brzmienia i retro

metod nagrywania, krążek Stormzone

brzmi niemal wyjątkowo. Nie ma

tu piachu, brzmienia spod szafy. Jest

klasyczny, ale dzisiejszo-brzmiący

heavy metal. Jest ogrom wpadających w

ucho melodii, swobodny wokal Johna

Harbinsona i nuta hard rockowego rozkołysania.

Choć trafiły się szybkie kawałki

w rodzaju "Dark Hedges" i "The

Heaven you Despite" czy ballada "Time

to go", zdecydowaną większość utworów

na albumie wypełniają dynamiczne, ale

utrzymane w średnich tempach kawałki.

Tajemnica, dlaczego płyty tak dobrze

się słucha, kryje się chyba w udanym balansie

między melodiami, a ciężarem kawałków.

To coś, co swego czasu można

było usłyszeć choćby w Firewind. Płyty

słucha się bardzo dobrze, banał nie goni

banału, a melodie dynamicznie przeplatają

się z żywiołowymi solówkami i

agresywniejszymi momentami niemal w

stylu Vicious Rumors. Polecam. Nie

tylko jako tło do podróży po Irlandii

Północnej. (4,5)

Tantara - Sum Of Forces

2018 Indie Recordings

Strati

Muszę powiedzieć, że "Sum of Forces"

jako utwór sam w sobie, jak i tytułowy

jest świetny. Podoba mi się jego dynamika,

xentrixowe podejście do melodyki,

złość wyrażoną wokalizą mi na

myśl przywodzącą stare dobre Artillery,

kooperacje głosu i riffów, idealne wymieszanie

thrashowych standardów z

melodycznymi, emocjonalnymi motywami.

Jednak by dojść do tego utworu,

trzeba przebrnąć trochę gorsze i stworzone

na bardziej thrashowe kopyto

utwory z średnimi tekstami. To oczywiście

nie znaczy, że utwory takie jak "Punish

The Punisher" czy "Aftermath" są

złe. To znaczy tyle że nie brzmią tak dobrze

jak tytułowa petarda. W każdym

razie wiem dwie rzeczy. Pierwszą jest to

że miejsce najlepszego typowego thrashu

zajmuje jak dla mnie dwójeczka

Artillery. Drugą jest to, że album "Sum

of Forces" ma kilka rzeczy wspólnych z

muzyki Xentrix. Jak bym miał to podsumować,

to jest takie "For Whose

Advantage" połączone z wysokimi wokalizami,

z tematyką polityczną i zapędami

do stworzenia drugiego "The Ultra

Violence" w postaci utworu instrumentalnego

"White Noise". Problem jest taki

- riffy z "White Noise" już słyszałem.

Chyba w muzyce Coronera. Choć tytuł

utwór może w pewien sposób implikować

że szum odnosi się do inspiracji z

ich muzyki. Skoro jesteśmy przy techthrashach,

to wstęp do "Aftermath" skojarzył

mi się z interpretacją "Tańca z

szablami" zespołu Mekong Delta. Technicznie?

Nic nie mam do zarzucenia.

Brzmieniowo? Wydaje mi się, że trochę

za mało niższych brzmień. Ale ma swój

niepowtarzalny urok. Wady? Niektóre

riffy w muzyce Tantara są nazbyt wytarte

przez gatunek. Najgorszy utwór

(nie twierdzę że zły) to "Sleepwalker".

Ode mnie (4,1), choć czuję, że gdyby

parę rzeczy zostało tutaj dopracowanych,

jak teksty i wokal, to spokojnie

ten album mógłby być jednym z albumów

2018 roku. Jako, że Indie Recordings

wrzucił to na swój kanał

YouTube w całości, tak zapraszam do

słuchania i wypracowania własnych

opinii. Poza tym okładka jest świetna.

Odcienie szarości tu idealnie pasują.

Jacek Woźniak

Temperance - Of Jupiter and Moons

2018 Scarlet

Po trzech albumach "Temperance", "Limitless"

i "The Earth Embraces Us

All" oraz nagraniu koncertowym "Maschere

- A Night At The Theater" włoski

zespół melodic metalowy Temperance

postanowił zaskoczyć nas nowym

krążkiem. Wydany 20 kwietnia 2018r.

album "Of Jupiter and Moons" to dziesięć

świeżych energicznych kawałków,

które z pewnością wpadną w ucho fanom

mocnego melodyjnego brzmienia.

Przede wszystkim jednak słyszymy dwa

zupełnie nowe wokale - Michelego Guaitoli

z Overtures i Alessię Scolletti,

która zastąpiła Chiarę Tricarico.

Album otwiera dynamiczny i rytmiczny

utwór "The Last Hope in a World of

Hopes", po którym wiemy, że kolejne

kawałki będą szybką jazdą bez trzymanki.

W "Broken Promises" Michele Guaitoli,

który jest nowym nabytkiem grupy,

pokazuje swój niesamowity wokalny

kunszt, a przy tym dodaje zespołowi power

metalowego sznytu. Przede wszystkim

jednak doskonale współbrzmi z

Alessią Scolletti. Tytułowe "Of Jupiter

and Moons" zaskakuje chwytliwym

refrenem i świetną pracą perkusji, a przy

tym wokaliści pokazują pazur i emocje.

Tempo zwalnia przy nieco balladowym

"Everything That I Am", chociaż stopniowo

narasta - po przyspieszonym refrenie

mamy gitarowe solo, a potem perkusyjne.

"We Are Free" jest chyba najszybszym

kawałkiem z płyty - tempo

tego utworu jest momentami naprawdę

zawrotne, a przy tym sam utwór ma

bardzo pozytywny i motywujący przekaz.

"Alive Again" to popis umiejętności

wokalnych Michelego Guaitoli (w tle

wspiera go gitarzysta Marco Pastorino) -

artysta pokazuje tu swoją szeroką skalę

głosu, a przy tym jest on pełen emocji i

zaangażowania. Mam nadzieję, że zostanie

w Temperance na dłużej. Następny

utwór "The Art of Believing" dla

odmiany należy do Alessii i jest zdecydowanie

jednym z najlepszych z płyty.

Tym kawałkiem udowadnia, że jest doskonałą

zastępczynią Chiary. I do tego

jeszcze ta perkusja w wykonaniu Alfonso

Mocerino… Prawdziwy włoski majstersztyk!

"Way Back Home" i "Empires

and Men" pokazują z kolei, że Alessia i

Michele wspaniale współbrzmią zarówno

w mocniejszych i szybszych, jak i

lżejszych i delikatniejszych kawałkach.

Ten duet znakomicie rokuje na kolejne

płyty. Album "Of Jupiter and Moons"

zamyka "Daruma's Eyes (Part 1)". To

najdłuższy kawałek z płyty, a i tak jest

tylko pierwszą częścią większego cyklu.

Mamy w nim wszystko co najlepsze w

Temperance - wpadający w ucho refren,

świetna praca instrumentalistów, a

przy tym ciągła zmienność. Trochę

Orientu, potem trochę perkusyjnej

nawalanki, a na deser wybuch emocji.

"Of Jupiter and Moons" pokazuje, że

zmiany w zespołach mogą naprawdę

wyjść im na dobre. Alessia i Michele

wnieśli do Temperance niesamowitą

energię, której wcześniej w tej kapeli w

aż takim stopniu nie było. Może przy

niektórych piosenkach dałoby się jeszcze

odrobinę dokręcić śrubę, ale i tak

włoska grupa pokazała na krążku klasę.

(5,5)

The Raz - The Raz

2018 Rockshots

Marek Teler

Raz'n'Roll - fajne hasełko, chwytliwe, a

w dodatku nieźle oddające zawartość

debiutanckiego albumu Amerykanów.

Nic dziwnego, że znani muzycy, na

przykład Rudy Sarzo czy Bumblefoot,

wypowiadają się o The Raz w samych

superlatywach, bo to zaiste perfekcyjne

połączenie klasycznego rocka, bluesa i

hard rocka. Kiedy tak słucham - z niekłamaną

przyjemnością zresztą - tej

płyty, na myśl od razu przychodzą mi

takie zespoły jak choćby Led Zeppelin,

Mountain, Black Sabbath, Steppenwolf,

The Outlaws, Wolfmother,

Rival Sons, nasuwają się też skojarzenia

z tym, co od lat i z ogromnym

powodzeniem robi Joe Bonamassa.

Może i nie jest to to końca oryginalne,

ale wykonane z ogromną pasją i energią.

Klimat retro rocka wczesnych lat 70.,

sporo fajnych melodii, efektowne solówki,

nawet basowa w "No Surprise", bo

przecież lider Dale "Raz" Raszewski

gra właśnie na tym instrumencie, są też

ballady, jak na przykład zeppelinowa

"Since I Lost You" - dla fanów takich

dźwięków "The Raz" to zakup obowiązkowy.

(4,5)

The Unity - Rise

2018 Steamhammer/SPV

Wojciech Chamryk

Podczas gdy Kai Hansen koncertuje z

Helloween, Michael Ehré i Henjo Richter

kują żelazo póki gorące i nagrywają

drugi krążek zespogo zespołu, The

Unity. Jak dało się słyszeć przy okazji

pierwszej płyty, z Gamma Ray ma zespół

tyle wspólnego, że gra bardzo szeroko

rozumiany power metal (choć nie

tylko). Muzycy Gammy postawili na

inną estetykę, dużo bardziej wymieszaną

z hard rockiem niż Gamma Ray,

z dużo lepszym technicznie wokalem

niż Hansen. Muzycznie The Unity bliżej

do Edguy czy Astral Doors niż "rodzimego"

zespołu - z nim może się skojarzyć

nieco riffowanie "Children of The

Light". Poza wspomnianym kawałkiem,

o stricte heavymetalową estetykę zahacza

w zasadzie tylko otwierający "Last

Betrayal" i udekorowany cięższymi fragmentami

"No Hero", Płytę wypełniają

radosne, dynamiczne, wpadające w

ucho utwory będące w zasadzie mocnym

"powermetalującym" hard rockiem

niż heavy metalem. Okrasza je świetny

wokal Jana Manettiego, który nieustannie

kojarzy mi się z genialnym Jiotim

Parcharidisem, a w niektórych momentach

również z Russellem Allenem.

Moim zdaniem potencjał nie jest

do końca wykorzystany, bo facet ma

świetny głos, a muzyków byłoby stać na

bardziej heavymetalowe kawałki (czego

dowodzi świetny otwieracz debiutu,

"Rise nad Fall"). Jak widać, panowie wybrali

taką, a nie inną estetykę. Do mnie

ona nie do końca trafia, zwłaszcza przez

wzgląd na zmiękczające kawałki refreny

i popowe klawisze w niektórych kawałkach

(jak choćby w "All That is Real" i

"Road to Nowhere"). Na pewno miłośnikom

zespołów typu Avantasia czy Unisonic

estetyka The Unity bardziej się

spodoba. Co nie zmienia faktu, że świetnego

brzmienia, realizacji i wokali absolutnie

The Unity nie można odmówić.

(3,5)

Strati

Tomorrow's Outlook - A Voice

Unheard

2018 Battlegod

Norweski Tomorrow's Outlook to zespół

nieco dziwny, gdyż przez kilkanaście

lat istnienia nie dorobił się pełnego

składu i tworzy go zaledwie trzech ludzi:

gitarzysta Oystein Kvile Hanssen,

basista Andreas Stenseth oraz... menadżer

zespołu i zarazem jeden z jego

kompozytorów, Trond Nicolaisen. Panowie

nagrywają jednak płyty, zapraszając

do udziału w nich wielu gości, w

tym znanych wokalistów i instrumentalistów.

Tak było przy debiutanckiej

"34613" i tak jest na tegorocznej "A

Voice Unheard", koncepcie opisującym

świat po atomowej apokalipsie. Stąd

udział aktorów-narratorów, Jamiesona

Price'a i Danny'ego Webba, ale główne

role przypadają tu jednak takim tuzom

jak Scott Oliva (brał już udział w nagraniu

debiutu Tomorrow's Outlook),

Ralf Scheepers i Tony "Thunder"

Johannessen (Thunderbolt). Żadnego z

tych panów fanom metalu nie trzeba

chyba przedstawiać, tak więc pisanie, że

partie wokalne w ich wykonaniu są

absolutnie mistrzowskie to tylko formalność.

Muzycznie jest już jednak

gorzej, bo chociaż niektórym utworom

trudno odmówić atrakcyjności, to jednak

są to przede wszystkim jakieś popłuczyny

po Iron Maiden, wymieszane

ze współczesnym power metalem. Czasem

zalśni on bardziej progresywnym

blaskiem, choćby kiedy Andreas Nergard

gra klawiszowe solo w "Times Of

War", albo Andreas Stenseth pięknie

klanguje w "The Enemy", ale zwykle jest

bardzo, ale to bardzo poprawnie, by nie

rzec przeciętnie - gdyby nie ci świetni

wokaliści, byłoby naprawdę marniutko.

Mamy też dwa covery: nieźle zagrane i

zaśpiewane "Darkside Of Aquarius"

Bruce'a Dickinsona oraz "Slave To The

Evil Force" Arii, ale tu, mimo udziału

Witalija Dubinina i Maksima Udałowa,

wypada on zdecydowanie słabiej

niż oryginalne wykonanie "Slave To The

Evil Force" z LP "Hero of Asphalt". (3)

Wojciech Chamryk

162

RECENZJE


Tornado - Commitment to Excellence

2018 Extreme Metal Music

Czym jest "Commitment To Excellence"?

Thrashem zmierzającym w stronę

crossoveru i groove (m.in na "Supremacy"),

ale nadal będący w rejonach metalu.

Czy warto słuchać? Skłaniałbym się,

że nie, jeśli nie masz ochoty na thrash.

Czy jest to jednoznacznie zły album?

Nie. Bardziej odtwórczy. I już tu nie

wspominam o interpretacji "United Forces"

czy motywu ze Slayera na "Chaos

Among The Ruins", ale o ogólnym koncepcie

na motywy. Są to głównie riffy z

amerykańskiej szkoły thrashu, które w

większości niczym się nie wyróżniają.

Chociaż całkiem fajny jest ten riff z

"Global Pandemic". Między innymi tutaj

inspiracje Slayer, Suicidal Tendencies,

S.O.D czy Exhorder. Brzmienie gitar

jest dość płaskie - aczkolwiek da się je

znieść. Wokalista pasuje do nurtu, aczkolwiek

nie są to wyżyny wokaliz. Z średnich

mówionych kwestii czasami się

zmieniają w charczenie (np. na "Spirit

and Opportunity"). Tematyka? Tutaj

między innymi destrukcja, odkrycia kosmiczne

czy problemy natury społecznej

(plaga szkalunku) i personalnej.

Liryka? Raczej dosadna, czasami przyprawiona

przekleństwami. Co do zalet

albumu, to użycie nagrań dźwiękowych

takich jak na początku "The Flight of

Yuri Gagarin", dość dobra perkusja, dobre

utrzymanie dynamiki i czasami

wprawne wykorzystanie ogranych motywów.

No i ten motyw basowy na początku

"Endless Forms of Torment". Czy

coś do poprawki? Kurde nie wiem, może

bym zaszalał i zrobił crossoverowy album

koncepcyjny, tego jeszcze nie było.

A no i brzmienie gitar elektrycznych i

ten instrumentalny utwór tak średnio

wnosi do całości (ale sam w sobie jest

całkiem dobry). Ode mnie (3.6). Jeśli

chcecie posłuchać jednego z ich utworów,

to szukajcie TornadoSuomi na

Youtube. Bym zapomniał, okładka genialna.

Trauma - As The World Dies

2018 The Orchard

Jacek Woźniak

Trauma... "Scratch And Scream" to

już klasyk amerykańskiego metalu,

powrotny "Rapture And Wrath" był

niczego sobie, ale dopiero na trzecim

albumie "As The World Dies" chłopaki

dołożyli do pieca tak, że nie ma żadnych

wątpliwości: wrócili z tarczą i o

żadnym odcinaniu kuponów nie ma

mowy. Ba, "As The World Dies" wydaje

mi się najlepszą płytą w ich dorobku,

bo najbardziej przemyślaną i dopracowaną

- w czasach debiutu pracowali trochę

na wariata, stąd nierówny poziom

całości, z kolei trzy lata temu wracali po

niemal 20 latach niebytu, co też nie

było ułatwieniem. Teraz zgadza się już

wszystko, a w dodatku skład dopełnili

gitarzysta Joe Fraulob (Danzig) i

basista Greg Christian (Testament),

tak więc Trauma obecnie to coś na kształt

supergrupy. Muzycznie też jest zacnie,

bo speed/heavy/thrash Kalifornijczyków

jest ostry, zadziorny, a z drugiej

strony też bardzo chwytliwy ("From

Here To Hell", "Run For Cover"), skrzy

się od świetnych riffów, ekspresyjnych

solówek ("Gun To Your Head"), sekcja

jest równiutka i zarazem piekielnie intensywna,

a Donny Hillier śpiewa momentami

jak Bruce Dickonson za najlepszych

lat - aż ciekawość bierze jak

potoczyłaby się kariera grupy, gdyby

zaproponowali coś takiego w roku

1986, ale dobrze, że Trauma znowu

działa i nagrywa takie płyty. (5)

Wojciech Chamryk

Traveler/Coronary - Demo 2018 Split

LP

2018 Gates Of Hell

Czasy mamy coraz bardziej cyfrowe, a

tu proszę, tradycja wydawania kaset

demo nie zanikła i młode zespoły wciąż

chętnie wydają swoje pierwsze nagrania

na tym nośniku. Podobnie uczyniły też

fiński Coronary i kanadyjski Traveler,

a ich materiały, oba noszące niewyszukany

tytuł "Demo 2018", trafiły właśnie

na winylowy krążek wytwórni Gates

Of Hell Records. Ten split na pewno

będzie łakomym kąskiem dla fanów

surowego, podziemnego metalu w

starym stylu, a analogowy nośnik jeszcze

bardziej podkreśla oldschoolowy

wymiar muzyki obu zespołów. Strona A

12" krążka należy do Traveler, trio wokalisty

Gatekeeper Jeana-Pierre'a Abbouda.

Trzy utwory w wykonaniu Kanadyjczyków

to archetypowy hard'n'

heavy typowy dla końca lat 70. i początków

80. Jest więc surowo, ale melodyjnie,

nie brakuje odniesień do nurtu

NWOBHM, Matt Ries nagrał w studio

sporo unisonowych, efektownie brzmiących

partii, a najostrzej Traveler brzmi

w rozpędzonym "Behind The Iron",

świetnym przykładzie starego, ale wciąż

jarego grania. Trzy utwory Coronary

utrzymane są w podobnej stylistyce, ale

Finowie (w składzie sami wyjadacze,

grający od lat 80., a i też muzycy znani

z popularnych grup, jak na przykład

Korpiklaani) grają zdecydowanie mocniej.

Czerpią przy tym z dokonań nie

tylko tuzów lokalnej sceny lat 80., jak

OZ czy Torch, ale nader chętnie podążają

też śladami zespołów niemieckich,

zwłaszcza Accept. Efekt to porywający

heavy w stylu tamtych lat: surowy, potężny,

ale też niepozbawiony melodii, zarówno

w refrenach, jak i licznych solówkach,

z zadziornym śpiewem Olli'ego

"The True Herman" Kärki. Całość na:

(5)

U.D.O. - Steelfactory

2018 AFM

Wojciech Chamryk

Udo Dirkschneidera, krępego wokalisty

o charakterystycznym chropowatym

głosie i typowo niemieckiej urodzie

chyba nikomu nie trzeba przedstawiać.

"Steelfactory" to już szesnasty album

jego kapeli zwanej po prostu U.D.O.

Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem,

jeśli napiszę, że długograj ten

zawiera porcję typowego niemieckiego

heavy metalu. Bo czy ktoś od tego człowieka

oczekuje czegoś innego? Chyba

nie. Nad brzmieniem albumu czuwał

nieodżałowany Jacob Hansen - producent

mający ogromne doświadczenie z

rozmaitymi odmianami muzyki metalowej,

zatem o wpadkach nie może być

tu najmniejszej mowy. Przejdźmy zatem

do muzycznej zawartości omawianej

płytki. Muzyka zawarta na "Steelfactory"

to stary klasyczny, czysty gatunkowo

heavy metal zza naszej zachodniej

granicy. Album ten ukazuje większość

zalet takiego grania, ale niestety

także część jego wad. Do tych pierwszych

na pewno należy wliczyć idealny

balans między zadziornością a melodią,

ciekawe solówki, całkiem niezłe umiejętności

wokalne etc. Wady natomiast

to zbytnia przewidywalność i czasem

przesadna pretensjonalność twórczości

Pana Dirkschneidera. Słuchając już

pierwszych dźwięków z omawianej płyty,

można odnieść wrażenie, że Udo

cały czas czuje się jakby dalej śpiewał w

Accept. "Tongue Reaper" czy "Make To

Move" przywodzą (głównie poprzez

riffy) na myśl macierzystą kapelę wokalisty.

Lekkie odświeżenie (mianowicie

orientalne wstawki) stylu przychodzi w

utworze "Keeper of My Soul". Potem już

jednak wracamy do całkowicie tradycyjnego

niemieckiego metalu za sprawą "In

The Heat Of The Night", "Raise The

Game" oraz "Rising High". Potem jednak

w utworach takich jak "Hungr And

Angry" czy "Eraser" niestety zdają się rażąco

popadać w banał. Natomiast najlepszym

kawałkiem ze "Steelfactory"

zdecydowanie jest "Rose In The Desert"

zawierający naprawdę przebojowy refren.

Na koniec niestety dostajemy banalną

balladę "The Way", którą naprawdę

można było sobie darować. Cóż

można napisać na koniec? Po prostu

kolejna płyta U.D.O. (będącego ostatnio

firmą "Dirkschneider i Syn"). I te

słowa oddadzą więcej niż wszystkie wnikliwe

recenzje. (4)

Uganga - Opressor

2017/2014 Defense

Bartłomiej Kuczak

"Opressor" to już ciut starsza, chociaż

wciąż najnowsza płyta tych Brazylijczyków,

ale niedawno została wznowiona

przez Deformeathing/Defense i i jest

to jej pierwsze europejskie wydanie. A

że chłopaki łoją oldschoolowy thrash/

crossover całkiem stylowo, dodając do

tego elementy nowocześniejsze, zaczerpnięte

z nowojorskiego hardcore czy

groove metalu, to warto poświęcić jej

kilka słów i trochę uwagi. Wokalista

Manu Joker znany jest pewnie co niektórym

fanom tamtejszej sceny z

Sarcófago (grał choćby na "Rotting"), a

chociaż pozostali muzycy nie są może

aż tak doświadczeni, od lidera w żadnym

razie nie odstają. "Opressor" to

przede wszystkim bezlitosna młócka na

najwyższych obrotach, krótkie, precyzyjne

strzały prosto w twarz, wywrzaskiwane

przez wokalistę po portugalsku.

Uganga potrafi też jednak kombinować:

a to z etniczymi klimatami w stylu

Sepultury ("Noite", "Guerreiro") czy też

okraszając utwór o obozach koncentracyjnych

"O Campo" sporą dozą przebojowości.

Kompozycje autorskie fajnie

dopełnia bardzo intensywny cover Vulcano

"Who Are The True" z gościnnym

udziałem gitarzysty słynnej w Brazylii

grupy Genocidio Murillo Leite, a

całość tego materiału zasługuje według

mnie na solidną (4).

Unshine - Astrala

2018 Rockshots

Wojciech Chamryk

Unshine powstało na początku tego

wieku w Helsinkach. "Astrala" to ich już

czwarty album, ale jakoś nie kojarzę aby

Finowie odnieśli większy sukces. Ale jak

zespół na dorobku wydaje płyty co pięć

lat, to trudno aby zbudował sobie markę

i popularność. Finowie preferują melodyjny

ghotic metal z wokalistką za

mikrofonem i są mu wierni do tej pory.

Takie granie wtopiło się ogólnie w melodyjny

metal, stając się pewną składową,

podobnie jak inne wpływy, typu

metal symfoniczny, progresywny, folkowy

czy po prostu power metal. Być może

ta wierność zadeklarowanej estetyce

ma również wpływ jeśli chodzi o miejsce

i status grupy na rynku muzycznym.

Nie mniej bliskość tych wszystkich podgatunków

kieruje je do tej samej grupy

odbiorców. Wyrobili sobie oni zdanie o

poszczególnych wpływach i zdaje się, że

obecnie ghotic nie znajduje się na szczycie

tej listy. Ogólnie muzyka Unshine to

niezbyt zagmatwane ale różnorodne

kompozycje, zagrane w średnich i wolnych

tempach, czasami wykorzystujące

przyśpieszenia, z wyeksponowanymi

melodiami, i z nastawieniem na bezpośrednie

dotarcie do odbiorcy. Każdy z

kawałków niesie specyficzny gotycki klimat

"stęchlizny" tajemniczych klasztornych

zakątków. A także pewną szorstkość,

toporność oraz witalność gitarowego

grania. Oczywiście nieuniknione

są wędrówki do innych estetyk, i czasami

ociera się o symfonikę czy progresję.

Właśnie to wszystko w zestawieniu melodii

i wokalu Susanny Vesilahti stanowi

o charakterze muzyki Unshine.

Dla fanów gotyckich klimatów "Astrala"

to z pewnością miód na uszy. Ja mimo,

że nie przepadam za melodyjnym metalem

z kobiecym wokalem w rodzaju

Within Temptation, to jednak wolę

właśnie takie granie od propozycji Finów

z Unshine. (3,5)

Vatika - Act No. 1

2018 STF

\m/\m/

Wstęp do tego albumu zaczyna się dość

niepozornie. Jednostajny, metaliczny

dźwięk gitary na pustej strunie, do

RECENZJE 163


którego dochodzą krótkie, molowo

brzmiące riffy z fazerem. Ten trwający

półtorej minuty wstęp przeistacza się w

"Nightwing". Pierwsza rzecz jaką można

zauważyć to dość średnie wokalizy (o ile

nie kiepskie) w wysokich rejestrach i

bardziej nowoczesne brzmienie gitar,

które okrasza dość ograne riffy. Przy kolejnym

utworze, "The Wolf" możemy

dodać do tego użycie chórków i użycie

urozmaiconych form wokalnych - m.in

monosylaby okraszające refren. Przy

tym, jeśli prześledzimy skład zespołu, to

zauważymy, że nazwa utworu nie jest

tak do końca przypadkowa. Po dość

przeciętnym wstępniaku "The Wolf" wydaje

się całkiem dobrym utworem. Następnie

mamy "Inside this House", co jest

idealnym momentem, by stwierdzić

czym jest gatunkowo ta muzyka. A jest

to heavy z elementami thrashu i groove

metalu - chociaż elementów tego drugiego

jak dla mnie więcej. Następnie

mamy "The Spirit White", które z

początku trochę zalatuje King Diamond

przemieszanym z thrash metalem.

Solówka na tym jest okropnie zmiksowana.

Wokalizy refrenu i niektóre

riffy to jest jakiś żart - chociażby na 4

minucie. Dalej. "Medusas Island" to

chyba ten moment by opowiedzieć o

tym co przypomina mi ten zespół. No

trochę takie rozwodnione thrashem

Mercyful Fate połączone z Panterą.

Znowu monosylabowe chórki. The Gathering.

Czas coś powiedzieć o pozycjonowaniu.

Perkusja zaczyna na tym

utworze mnie wkurwiać. O ile sama technika

jest w miarę, tak powtarzalność

motywu oraz wystawienie jej na sam

przód sprawia. że zaczyna po prostu

drażnić. I nawet mi tu proszę nie pierdolić,

"że to metal ziomek, hehe nie

bądź cipa". Jestem odbiorcą tej muzyki,

chcę się wczuć w muzykę, w sytuację, w

której opowiada mi podmiot liryczny, a

nie w jednostajne, płaskie "tuca tuca"

przy średniej imitacji wokaliz Kima

Bendixa Petersena. Brzmienie poprawia

się na kolejnym utworze "Never

Again", aczkolwiek jest to utwór, który

jest prosty i odtwórczy. Wprowadza jakąś

różnorodność na tym albumie, to

prawda, bo jest utrzymany w wolniejszym

niż wcześniejsze utwory tempie.

"Walk in Hell". Kolejny utwór, thrash w

średnim utworze. Dalej. "Vatika". Typowe

schematy grane w thrashu, amerykańska

szkoła. "She Awakes" - instrumentalne

outro, nic nadzwyczajnego.

Vatika wydała album, który wydaje mi

się, miał być czymś bardziej jak thrashowe

Judas Priest. Wyszedł trash.

Oklepane motywy, średnie wokalizy,

wkurwiające, repetytywne chórki. To

jest jeden z tych albumów, do których

się wręcz zmuszałem. Najlepszy utwór?

"The Wolf". Ode mnie (2,4). Mam prośbę:

dokooptujcie wokalistę z prawdziwego

zdarzenia, przestańcie grać riffy na

pustych strunach i używać oklepanych

rytmik. Do tego zatrudnijcie kogoś, kto

umie w produkcję dźwiękową. I jedna,

taka zajebiście ważna zasada: nadużywanie

jakiegoś środka stylistycznego

sprawia, że on traci moc. Dlatego jedna

siarczysta kurwa wypowiedziana w

środku błyskotliwego monologu ma o

wiele mocniejszą siłę przebicia niż mięsny

dialog ludzi, którzy zapomnieli, do

czego wulgaryzmy służą. A bym zapomniał

o tematyce i lirykach. Z tego co

udało mi się zrozumieć to: koszmary,

emocje, grecka mitologia (interpretacja

mitu o Perseuszu). Drodzy Szwedzi z

Vatika, niech wasze "Never Again" nie

będzie prorocze w stosunku do waszej

zdolności do tworzenia kolejnych albumów.

Vandallus - Bad Disease

2018 Pure Steel

Jacek Woźniak

Ekipa z Cleveland dowodzona przez

braci Vanek prezentuje swoją drugą

płytę. "Bad Disease" wyszło na światło

dzienne dzięki wytwórni Pure Steel Records.

Zespół ten został powołany

przez członków Midnight, jednak wiele

wspólnych mianowników ze wspomnianym

zespołem tutaj nie znajdziemy.

Pierwsze, co widzimy to okładka, która

ma za zadanie przyciągnąć wzrok męskiej

części słuchaczy. Jaka jest, każdy

widzi i trzeba przyznać, że zdradza

rockendrollowe podejście chłopaków do

życia. Brzmienie samo w sobie jest dość

gładkie, ale idealnie pasuje do muzyki

Vandallus. Sama muzyka jest idealnie

zbalansowanym połączenie wpływów

hardrocka lat 70-tych oraz rodzącego się

wówczas heavy metalu z lat 80-tych.

Zresztą członkowie zespołu sami nie

ukrywają tych inspiracji. "Bad Disease"

wypełnia 9 utworów, w których można

wyczuć wpływy takich kapel jak Thin

Lizzy, Diamond Head, Riot, wczesny

Saxon czy Cacumen. Rozpoczyna radosny

rockendroll w postaci "Infected".

Nieco wolniejsze tempo znajdujemy w

kolejnym "Trash Talkn'". Utwór ten

szczególnie zapada w pamięć szczególnie

poprzez harmonie wokalne w refrenie.

Warto jeszcze wyróżnić "Heart

Attacker" i "Shock", które są idealne do

grania na żywo. Jest też typowo hardrockowy

hymn pod tytułem "Shake

Down". Cały album ma w sobie sporo z

ducha przełomu lat 70-tych i 80-tych,

gdy część muzyki hardrockowej przeradzała

się w gatunek zwany heavy metalem.

Nawet ilość utworów nawiązuje do

tamtych czasów. Należy się tylko cieszyć,

że w roku 2018 ktoś jeszcze chce

tak grać. I dobrze mu to wychodzi. (4)

Verni - Barricade

2018 Mighty Music

Bartłomiej Kuczak

Verni, Verni... Brzmi znajomo, ale jakoś

dziwnie... Mam, toż to album basisty

Overkill, ale firmowany samym

nazwiskiem, bez poprzedzającego go

D.D. Muszę przyznać, że nieźle mnie tą

płytą zaskoczył, bo solowy debiut po 40

latach kariery, naznaczonej przecież nie

tylko współtworzeniem jednej z legend

amerykańskiego thrashu, ale też pobocznego

zespołu The Bronx Casket Co,

nie jest czymś częstym. Jak jednak widać

dochodzi czasem do sytuacji zaskakujących,

a Verni oddaje na tej "Barricade"

hołd swym obu muzycznym miłościom,

punkowi i metalowi. Słuchanie

obu tych gatunków w latach 70. nie

było czymś częstym, szczególnie w

USA, ale u niego zawsze układało się to

jakoś bardzo harmonijnie, zaś po etapie

punkowego The Lubricunts przyszła

pora na Overkill, podobnie jak inne

wczesne kapele thrashowe czerpiący też

z punka. Mamy go więc na "Barricade"

sporo, ale to granie bliższe Green Day

niż wczesnym fascynacjom lidera, jak

choćby The Misfits czy The Dead

Boys, bardziej melodyjne i wygładzone.

W sumie bardziej podobają mi się te

mocniej brzmiące, już typowo metalowe

utwory jak "(We Are) The Broken Ones"

czy "Off My Leash", są też ciekawostki.

Co prawda ballada "We Were Young" to

totalna zżynka z "My Oh My" Slade, a

i jakieś nawiązania to "Hey Jude" The

Beatles też tu mamy, ale już "Night Of

The Swamp King" to prawie sześć minut

country, southern i klasycznego rocka,

potwierdzającego wszechstronność Verniego

jako kompozytora. Zaszalał on

też w kwestii obsady instrumentalnej,

bo jak za większość podstawowych partii

wokalnych, basowych i gitarowych

odpowiada sam, a perkusję nagrał Ron

Lipnicki (ex Overkill), to gościnnie na

"Barricade" grają jeszcze: Jeff Loomis

(Arch Enemy), Mike Romeo (Symphony

X), Jeff Waters (Annihilator),

Angus Clark (Trans Siberian Orchestra),

Bruce Franklin (Trouble), Mike

Orlando (Adrenalin Mob), Steve Leonard

(Almost Queen) i Andre Karkos

(Dope), tak więc pewnie ich fani też

zechcą posłuchać tej płyty. (4)

Voivod - The Wake

2018 Century Media

Wojciech Chamryk

"The Wake" jest albumem, który mnie

zbytnio nie zaskoczył. O ile grafika

okładki jest swoista, tak jest to coś,

czego mógłbym się spodziewać po tym

zespole, mając na uwadze także poprzedni

pełny album, "Target Earth" lub ich

EPkę, "Post Society". I wydaje mi się,

choć nie jestem tego pewny, że "The

Wake" jest podobny do wcześniej wymienionych

albumów. Myślę, że jeśli

miałbym krótko go streścić, to bym napisał,

że jest to podsumowanie działalności

Voivod na albumach takich jak

"Dimension Hatröss" czy "The Outer

Limits". I prawdę powiedziawszy, jeśli

jesteś fanem Voivod, to wydaje mi się,

że już zapoznałeś się z najnowszym albumem

i wyrobiłeś swoją opinię. Ja niestety

nie jestem fanem Voivod, jednak

z pewnością mogę docenić "The Wake",

który posiada bardzo wyważone brzmienie,

w którym wszystkie instrumenty

zajmują odpowiednie miejsce, oczywiste

dla Voivod riffy oparte między innymi

na trytonach, melodyjny głos Denisa

Bélangera czy wyrazisty chropowaty

bas. Jeśli ktoś pamięta Voivod tylko z

ich debiutu czy albumu "Rrröööaaarrr",

bądź też nawet "Killing Technology",

to najpewniej się zawiedzie. Jest to bardziej

progresywny metal, niż thrash

metal (nawet w tym bardziej technicznym

podejściu). Sam album bardzo

ładnie łączy kolejne utwory, używając

efektów dźwiękowych, suspensu. Jednakże

start kolejnego utworu jest tu

wyraźnie zaznaczony. Aczkolwiek nie

jest to poziom, który osiągnęła Metallica

na swoim "Ride The Lightning". Instrumentarium

na tym albumie, poza gitarami

i perkusją zawiera również smyczki,

które w unikatowy sposób wieńczą

ten album, na utworze "Sonic Mycelium".

Jednak, w mojej skromnej opinii,

nie jest to kolejna rewolucja, a raczej

ewolucja. Ewolucja udana, szczególnie

jeśli porównać na szybko brzmienie

"Target Earth" z "The Wake". Tematyka

albumu? Samotność, media społecznościowe,

problemy społeczne, miejsce

człowieka w świecie przedstawionym,

dalsza przyszłość świata. Oceny

nie daję, nie czuję się na sile by to robić,

jednak mam o tym albumie pozytywne

zdanie. Jeśli jesteś w prog metal, to jak

najbardziej. Jeśli w techniczny thrash,

to również, chociaż tu nie uświadczysz

prędkości, takiej jaka była na pierwszych

albumach Coroner, czy tego

szaleństwa, z którego znamy Watchtower.

W każdym razie, zapraszam na

kanał Youtube Century Media Records,

tam są wrzucone teledyski do

utworów "Obsolete Beings", "Iconspiracy"

oraz "Always Moving". Tak brzmi ten

album. Zresztą przyznacie, że jest on

specyficzny, tak bardzo jak specyficzny

jest Voivod po "Killing Technology".

Jeśli miałbym do czegoś to porównać, to

chyba bym to porównał do Primusa.

Ale byłoby to porównanie bardzo niedokładne

i odnoszące się do samej specyficzności.

War Dogs - War Dogs

2018 Self-Released

Jacek Woźniak

War Dogs to młody hiszpański zespól,

który oddany jest tradycyjnemu heavy

metalowi. Ich oldschoolowe granie

umieszczone jest gdzieś pomiędzy

heavy metalem a speed metalem. Przynajmniej

tak to wygląda na debiutanckiej

EPce "War Dogs". Te sześć kompozycji,

to sześć różnorodnych spojrzeń

na tę samą tematykę. Hiszpanie dowodzą,

że mają pewną wyobraźnie oraz, że

pomysły na takie granie też mają. Przeważają

kawałki szybkie, zwarte, bezpośrednie,

szczere, szorstkie i dość brudne

w wymowie. Tak przynajmniej jest w

pierwszych czterech utworach, zdaje się,

że w tym wypadku przeważa speed metal,

chociaż taki "Immortal's Lament"

zdaje się bardziej ciążyć ku heavy metalowi.

Pojawiają się jednak pewne odskocznie,

tak jak w bardziej hard rockowym

"Rampage", czy bardziej epickim

"To Live To Fight Another Day". Niestety

na debiucie War Dogs jest sporo braków.

Pierwszym i najbardziej rzucającym

się w uszy to produkcja i brzmienie.

Współcześnie, nawet dema brzmią

bardzo dobrze. Natomiast EPka War

Dogs brzmi jak takie sobie demo z lat

90. zeszłego wieku. Produkcja ujawnia

też braki albo w warsztacie Hiszpanów

albo w niedoróbkach przy pisaniu kawałków.

Jak się przysłuchacie to zorientujecie

się, co jest na rzeczy. Nie wypa-

164

RECENZJE


da najlepiej też wokalista Allberto

Rodriguez, jego głos jest zwyczajny, a

słaba produkcja jeszcze to pogłębia.

Wszystkie te braki są do wyeliminowania,

a przy dopieszczonych utworach,

dobrym brzmieniu i produkcji wszystko

wtedy odpowiednio "zagada". Nawet

wokal Allberto. War Dogs ma potencjał

i warto dać następną szanse Hiszpanom.

(3,5)

\m/\m/

Weapon UK - Rising From The Ashes

2017/2014 Pure Steel

Brytyjska grupa Weapon (która w ostatnich

latach ze względów prawnych

zmuszona jest dopisywać sobie do nazwy

"UK") to prawdziwi weterani działający

na tamtejszej scenie heavy metalowej

od 1980 roku (z kilkoma przerwami).

Mimo, że grupa istnieje spory

kawałek czasu, to liczne zawirowania

sprawiły, że debiutancki długogrający

album Weapon UK zatytułowany "Rising

From The Ashes" ukazał się pierwotnie

w 2014 roku, jako niskonakładowe

wydawnictwo wydane za fundusze

zespołu. W tym roku nakładem Pure

Steel Records ukazała się winylowa

reedycja wzbogacona o dwa dodatkowe,

niepublikowane wcześniej nagrania.

Muzykę wypełniającą "Rising From

The Ashes" można opisać jako swoisty

miks pomiędzy hardrockiem (granym

na modłę amerykańską) a klasycznym

heavy metalem, który czerpie z wczesnych

korzeni grupy. Po krótkim, dość

mrocznym intro zatytułowanym "The

Awakening (Prelude)" następuje melodyjny

"Riding The Maria" trochę przywodzący

na myśl dokonania Dokken.

W następnym w kolejności "Fountains

Of Paradise" znajdziemy za to elementy

bluesa i klasycznego rockendrolla. W

"Ready for you" wracamy znów do klimatów

znanych z amerykańskiego glamu

z lat 80-tych. Utwór niezwykle melodyjny

z wpadającym w ucho refrenem,

który niewątpliwie ma komercyjny potencjał.

"Burning Skies" to zaś utwór

zdecydowanie bardziej heavy metalowy

kojarzący się nieco z melodyjnym obliczem

Judas Priest. Na tego typu wydawnictwie

nie może oczywiście zabraknąć

ballady. "Alamein" to naprawdę nastrojowy,

podniosły i chwytający za serce

utwór z równie podniosłym tekstem.

Potem zmiana nastroju w postaci radosnego

rockendrolla pod tytułem "Wonderland"

oraz "Bloadsoaked Rock" z fajnym

perkusyjnym wstępem i chwytliwym

riffem. Taka muzyka powinna pogodzić

zarówno fanów starego oldschoolowego

heavy metalu, jak i miłośników

amerykańskiego "pudel" grania z

lat osiemdziesiątych. Reedycja wydana

przez Pure Steel Records zawiera dwa

dodatkowe utwory. Pierwszy z nich to

"The Rocker"- kawałek trochę w stylu

Motorhead. Drugi z bonusów, mianowicie

"Killer Instinct" melodią oraz rytmem

nawiązuje zdecydowanie do klasyki

rockendrolla.

Bartłomiej Kuczak

Witchseeker - When The Clock Strikes

2017 Self-Released

Witchseeker to formacja z Singapuru

powołana przez Sheikha Spitfire'a

(wokal, bas) w roku 2012, jako jednoosobowy

projekt. W latach 2013 - 2015

działał jako trio, aby od początku roku

2016 kontynuować karierę jako duet,

który tworzył Spitfire wraz z Brandonem

Brandy (gitara). Muzycy przyznają

się do inspiracji zespołami Riot,

Angel Witch, Razor, Judas Priest,

Agent Steel, Iron Maiden, Accept,

Grim Reaper, Saxon etc. Dla mnie ich

muzyka to przede wszystkim mieszanka

speed metalu w stylu Exciter, Agent

Steel czy Razor z silnymi wpływami

NWOBHM, chociaż elementy US metalu

również wyłapiemy. Przynajmniej

tak jest na omawianym albumie "When

The Clock Strikes". Młodszym bardziej

przemów zestawienie Enforcera,

Skull Fist oraz Cauldron (ale nie tego

z ich ostatniej płyty "New Gods"). Ogólnie

to kolejna kapela grająca oldschoolowy

heavy metal albo jak kto woli kolejny

aktywista nurtu NWOTHM.

Oprócz staromodnego podejścia do muzyki

i heavy metalu, muzycy w podobny

sposób podchodzą do tekstów, które

traktują m.in. o wojnie, polityce, wewnętrznych

rozterkach, heavy metalu i

związanym z tym rozrywkowym stylu

życia. Czyli nic nowego. "When The

Clock Strikes" trwa niecałe czterdzieści

minut, zawiera intro plus dziesięć regularnych

kawałków. Każdy z nich jest

szybki, ma fajną melodie oraz świetne

klasyczne sola. Gitary i sekcja nakręcają

się wzajemnie. W tym momencie należy

nadmienić, że w studio za perkusją zasiadł

muzyk o pseudonimie Aip. Natomiast

wrzaskliwy wokal i świdrujące solówki

wytyczają melodię. Te wszystkie

składowe najlepiej współbrzmią w

utworze tytułowym "When The Clock

Strikes", "Speed A Way", "The Sniper"

czy też w "Sinner". Jednak to zależy od

indywidualnych upodobań, każdy może

wybrać sobie inne kompozycje. Ogólnie

ten album jest na równym dość dobrym

poziomie i stwarza duży problem zwolennikom

NWOTHM, bowiem to kolejna

dobra propozycja w szaleńczo rozrastającym

się nurcie, więc aktualnie bardzo

trudno wybrać te najlepsze płyty i

zespoły. (4)

Witherfall - A Prelude to Sorrow

2018 Century Media

\m/\m/

Witherfall to pochodząca z Los Angeles

grupa metalowa założona w 2013r. z

charyzmatycznym Josephem Michaelem

na wokalu. 2 listopada 2018r.

ukazał się ich drugi album "A Prelude

to Sorrow" z dziesięcioma mocnymi kawałkami.

Krążek jest zarazem muzycznym

hołdem złożonym zmarłemu

dwa lata temu perkusiście grupy Adamowi

Paulowi Saganowi. Smutne i

mroczne intro, tytułowe "A Prelude to

Sorrow", buduje ponury klimat, który

zostaje utrzymany w epickim 11-minutowym

utworze "We Are Nothing". W

czwartej minucie kawałka następuje jednak

swoisty przełom - akustyczne gitary

wprowadzają bardziej pozytywny

nastrój. To bardzo ciekawy zabieg muzyczny,

zresztą sam utwór jest niejako

złożony z trzech zróżnicowanych stylistycznie

części. W następującym po nim

"Moment of Silence" poszczególne instrumenty

porządnie dają do pieca (niesamowita

praca perkusisty!), a Joseph w

końcu może popisać się swoim wokalem

w całej okazałości. "Communion of the

Wicked" zaskakuje nas z kolei niesamowitymi

przejściami w brzmieniu - zespół

funduje nam ostrą nawalankę, ale momentami

także przyjemny akustyczny

przerywnik. Krótki kawałek "Maridian's

Visitation" okazuje się pełną emocji eteryczną

balladą, w której Joseph pokazuje

swoją delikatniejszą stronę. Płynnie

przechodzi on w mocne i energetyczne

"Shadows", w którym uwagę przykuwają

demoniczne szepty tytułowych cieni w

tle. Mamy tu świetną gitarową solówkę

w wykonaniu Jake'a Dreyera i wysokie

tony Josepha. Zdecydowanie numer jeden

na albumie! Przyjemną gitarą akustyczną

w nieco latynoskim klimacie zaczyna

się ballada "Ode to Despair", w

której stopniowo piętrzą się emocje i

tempo przyspiesza. Następnie zespół

oferuje nam mroczny instrumental "The

Call", który przechodzi w drugi już epicki

kawałek "Vintage", dający nam kolejne

11 minut niesamowitych muzycznych

wrażeń. Genialne i zróżnicowane

partie wokalne Josepha Michaela,

rytmiczne uderzenia perkusji, solidny

bas, siarczyste gitarowe riffy - to wszystko

składa się na moc tego wzruszającego

kawałka poświęconego Adamowi

Saganowi. "To nie koniec, wciąż będziesz

przy mnie", "Twoja muzyka nigdy

nie umrze" - słyszymy w tym przejmującym

szczerym wyznaniu kumpli z

kapeli. Całość zamyka melancholijny

"Epilogue" z przepiękną partią gitarową.

"A Prelude to Sorrow" to album bardzo

złożony pod względem kompozycji,

serwujący nam wiele różnych, często

skrajnych emocji - od ostrej złości do

wzruszenia. Obok tej muzyki trudno

przejść obojętnie. Zespół wykonał świetną

pracę i trudno znaleźć w tych kawałkach

jakieś mankamenty. Zdecydowanie

Witherfall to grupa godna polecenia,

znakomicie wróżąca na przyszłość!

(5,5)

Wolfen - Rise Of The Lycans

2018 Pure Steel

Marek Teler

Niemiecka solidność i akuratność znowu

dały znać o sobie, dzięki czemu dyskografia

Wolfen powiększyła się o szósty

album studyjny. Nie przypuszczam,

żeby "Rise Of The Lycans" w jakiś znaczący

sposób odmienił losy zespołu Andreasa

von Lipinskiego, bo to już zdecydowanie

nie te czasy, ale fani power/

thrash metalu w germańskim wydaniu

znajdą na tej płycie sporo dla siebie.

"Xenophobia" uderza ostrym riffem i

konkretną sekcją, dopełnia to drapieżny,

mocny śpiew, tempo jest szybkie,

brzmienie mocne i surowe,a l refren już

całkiem melodyjny. Świetny jest też

utwór tytułowy, z kolei "Succubus" nie

dość, że rozpędza się nad wyraz, to do

tego jest też bardzo mroczny. Warto też

zwrócić uwagę na "Timekeeper", bo to

nie tylko ostry, piekielnie intensywny

numer z najwyższej półki, ale gościnnie

śpiewa w nim sam Chris Boltendahl z

Grave Digger, było nie było dobry

kumpel Wolfen. Całość jednak na: (4),

bo są też momenty bardziej niż przeciętne

("Genetic Sleepers"), doskwiera

też plastikowe, odstające od surowości

gitar, brzmienie bębnów.

Wolfshead - Leaden

2017 Rockshots

Wojciech Chamryk

Wolfshead to Fiński zespół, który powstał

w 2011 roku w Oulu. "Landen" to

ich debiutancki duży album, a muzykę

zawartą tym krążku określają jako

heavy/doom. Po przesłuchaniu całości

debiutu stwierdzam, że odnajdziemy i

heavy, i doom, ale tak na prawdę muzycznym

światem Finów rządzi stoner.

Rozpoczynający "Vukodlak" to właśnie

taki kawałek, rozbujany stonerowym

rockendrollem, przesycony pewnym

psychodelicznym klimatem lub innym

"kadzidełkiem". W pozostałych utworach

jest też sporo stonera ale zmiksowany

jest, a to z heavy metalem ("Purifier",

"Division of the Damned"), a to z

doomem ("Children Shouldn't Play

With"), albo jak w wypadku "Haruspex",

gdzie w miksturą heavy/stonerową dowodzi

majestatyczny hard rock. Niemniej

najbardziej do gustu przypadły

mi stricte doom metalowe kompozycje

"When the Stars are Right" i "The

Hangman", a szczególnie ta pierwsza nasiąknięta

epickim klimatem. Na albumie

znajdziemy jeszcze króciutki instrumentalny

przerywnik, coś w rodzaju

intra dla "The Hangman", ale ogólnie

jakby go nie było, nic by się nie stało. W

obecnej dobie produkcje płytowe są na

bardzo dobrym poziomie, nawet te płyty,

które muzycy nagrywają w domowych

studiach mają swój charakter. Soczystą

i mocną produkcje ma także

"Landen", więc ogólnie płyta jest świetnie

przygotowana dla słuchacza. Jednak

więcej pożytku będzie miał z niej fan

stonera niż doom metalu, czy też tradycyjnego

heavy metalu. (4)

Wrestling - Ride On Freaks

2018 Inverse

\m/\m/

Na okładce grubaska z młotem, za mikrofonem

fiński Meat Loaf w nieco tylko

oszczędniejszym wydaniu, ale niestety

bez głosu pierwowzoru, a na płycie

niesamowicie nudny heavy metal. Gdyby

"Ride On Freaks" miało chociaż 10

% jakości, przywoływanych w materiałach

reklamowych Accept czy Ozzy'

ego Osbourne'a, to już można by mówić

o rewelacji, ale nie ma o tym mowy

- to zwykłe popłuczyny, którym baaaardzo

daleko do "Restless and Wild" czy

RECENZJE 165


"Diary Of A Madman". Oczywiście cieszy,

że pięciu panów w średnim wieku

wciąż chce grać mocnego rocka, a nie

jakąś tamtejszą odmianę disco polo czy

muzyki biesiadnej, ale przy tak obecnie

zatłoczonej metalowej scenie powinni

skończyć co najwyżej na koncertach w

pubach. I nie chodzi o to, że Wrestling

nie potrafią grać, bo nie brakuje na

"Ride On Freaks" niezłych utworów,

ale nieporozumieniem jest Tommi Saha,

brzmiący niczym parodia Ozzy'ego

i nadużywający jakieś parateatralnej

maniery - "Let's Get Born", "Beyond The

Limits" czy swoista parafraza przeboju

Kim Wilde "Kitsch In America" nagrane

z udziałem wokalisty z prawdziwego

zdarzenia zabrzmiałyby na pewno o kilka

klas lepiej. (1,5)

Wojciech Chamryk

Zero Down - Larger Than Death

2018 Minotauro

"Rok 1982. Amerykański zespół Zero Down

wydaje piąty album studyjny. "Larger Than

Death" to 10 nowych kompozycji, blisko 36

minut rasowego metalu na najwyższych obrotach".

I zgadza się tu wszystko za wyjątkiem

daty z pierwszego zdania, bowiem

"Larger Than Death" ukazał się

w sierpniu tego roku, a zespół istnieje

raptem od 16 lat. W niczym im to jednak

nie przeszkadza grać niczym za czasów

świetności gatunku, a czerpią przy

tym zarówno z hard rocka, podbijającego

radiowe play-listy AOR, hard'n'heavy

czy NWOB HM, proponując uroczo

staroświecką, ale wciąż pełną werwy i

życia, mieszankę firmową made by Zero

Down. Mark "Hawk" Hawkinson

wrzeszczy więc niczym młody Udo

Dirkschneider albo wchodzi w najwyższe

rejestry, gitarzyści wycinają siarczyste

riffy i nie szczędzą ognistych

solówek, unisona też stosują nader chętnie,

bas jest akuratny i metalicznie

brzmiący, a bębny surowe i konkretne -

od razu przypominają się dawne czasy,

kiedy takie granie nie było żadnym oldschoolem,

ale czymś nowym i porywającym.

Teraz to już vintage, ale jakże

przyjemne dla ucha, zasługujące na: (4)

Wojciech Chamryk

Destruction - Sentence Of Death

2017/1984 High Roller

"Nie zaufam kapłanom Dziewicy. Nie

pokocham Chrystysa. Mistrzem moim

Diabeł będzie". Tak, w osobliwy

sposób, Schmier oznajmia swoje credo

światu w roku 1984. Ten manifest

nie był dla metalu niczym nowym,

wszak od kilku lat wygłaszali go jadowici

kaznodzieje z Newcastle. "Sentence

of Death" stanowi jednak otwarcie

nowej epoki pod względem

muzycznym. Przed nim, miedzy Renem

a Odrą, nikt nie grał tak brutalnie

i diabelsko. Tu stworzono kanon

niemieckiego speed/thrashu: Szybko,

brudno, atomowo i z pogłosem. O tej

scenie napisano już tomy. Przymiotnik

speed pada tu nieprzypadkowo -

tak się w 1984r. określało zarówno

Sodom jak i Destruction. Tommy

ma trudności z uderzaniem równo w

raid. Prymitywną linię basu, jak przystało

na debiutujący zespół, ledwo

słychać. I co z tego skoro z każdej gitarowej

nuty zieje piekłem? To głos, a

raczej krwawy charkot, stanowi o ówczesnej

niszczycielskiej sile Schmiera.

Tu stworzono matrycę, którą odbijać

będą inni niemieccy krzykacze.

No i Sifringer. Palce tego malca nie

mogą ustać w jednym miejscu, powtarzają

dany takt w różnych konfiguracjach,

wszystko w olbrzymim tempie i

z charakterystyczną już wtedy wibracją.

Widać ten styl zwłaszcza w napisanym

później "Black Mass". Solówki?

To kolejna cecha wielu europejskich

zespołów thrashowych - ich popisy,

choć żywiołowe i spontaniczne,

są generalnie bardziej melodyjne od

riffowej i wokalnej agresji. Melodie,

linie wokalne na "Sentence of Death"

wciąż inspirowane są punkiem - choćby

przebój "Total Desaster". Ale każdy

z nas wie, że nie jest to już żaden

metal/punk czy HC - za dużo tu diabła

i technicznego wyszkolenia. Tu

się strzela ze Schmeisera w.z. 666, a

nie rzuca koktajlem Mołotowa. Kanon.

Podawać razem z "In the sign of

Evil" i "Endless Pain". (5,5)

Destruction - Infernal Overkill

2017/1985 High Roller

Czemu tak mało? Czemu trupia łapa

z okładki sięga tylko po skromne 4?

Zastanawiam się już kilka dekad. Na

pewno nie jest to wina samego Sifringera.

Facet dalej nie może usiedzieć

spokojnie, cały czas atakuje, miażdży,

palce latają szybko nawet przy kawałkach

gdzie ogólne tempo nabijane

przez gary jest dość średnie. Mostki

wzorowane na wczesnym Iron Maiden

i solówki wciąż dystansujące resztę

niemieckiego thrashu - tu w stosunku

do poprzednika mamy do czynienia

z warsztatowym postępem.

Schmier wrzeszczy lepiej, konsekwentniej,

bardziej choro i dorośle. To

o co chodzi? Czynników jest wiele,

każdy z osobna nie stanowi problemu,

ale razem tworzą pewnego rodzaju

hamulec, niepozwalając się temu

albumowi należycie rozpędzić i mordować.

Cofnięcie basu zaczyna drażnić,

zwłaszcza gdy samotny Mike

przed dłuższy czas gra wyżej ("Death

Trap" 3:53 - 4:10). Destruction zwolnili.

Nie gitarowo, ale perkusyjnie -

wyobraźcie sobie "Invincible Force" z

Ventorem. Tommy jest schematyczny,

może celowo kazano mu zrobić

miejsce dla gitarowej ściany Sifringera.

Do tego Schmier swoje teksty zaczyna

wypowiadać, zamiast się drzeć.

Podobnie robił Cronos na "At War

With Satan" dwa lata wcześniej, wyszło

mu jednak lepiej. Oto bariery.

Aby zaś nie być gołosłownym: Dlaczego

taki "Bestial Invasion", z resztą

jeden z szybszych kawałków na dwójce,

w wersji koncertowej brzmi bardziej

żywiołowo? Porównajcie wokal i

dynamikę. "Infernal Overkill" ma

oczywiste atuty - motoryczne riffy,

demoniczny nastrój widoczny zwłaszcza

w "The Antichrist" czy refrenie

"Black Death". Destruction nie boi

się długich, jak na owe czasy, utworów.

Chorowita narracja Schmniera

tworzy tu cuchnącą zgnilizną atmosferę.

"Thrash Attack" porywa harmoniami

i mistrzowskim dopasowaniem

riffow, które pochwaliłby sam feldmarszałek

Hannemann. Dwójki słucha

się przyjemnie, tylko duszno tu

strasznie. (4)

Destruction - Eternal Devastation

2017/1986 High Roller

Nie wiem kim jest facio od miksu.

Nawet za dożywotnie wejście na festiwal

Keep it True nie dam się przekonać,

że gitary na "Eternal Devastation"

brzmią dobrze. To nie jest żaden

podziemny czarci kult, żadna

estetyka brudu, którą wielbi każdy

fan wczesnego thrashu. Za dużo tu

bzyczącego pudła rodem z domu kultury.

Jest to na pewno duży minus

dla zespołu z już ugruntowaną pozycją.

Nie mogłem się do tego brzmienia

przez długie lata przekonać, zwłaszcza,

że słuchałem ze zjechanego "taktowskiego"

pirata, z obowiązkowo

poprzestawianą kolejnością utworów.

To mdłe brzmienie przeszkadza też z

innego powodu: Mike był wówczas

na etapie, który musi przejść każdy gitarzysta

- czyli pokazania światu, że

jest w stanie zagrać dużo trudnych i

szybkich riffów. Takie podejście wymaga

jednak aby brzmienie było potężne

i w miarę klarowne. Aby zweryfikować

moje słowa wystarczy posłuchać

jak kawałki z tej płyty brzmią na

nagraniach koncertowych. Szczęście

w nieszczęściu, spod tej cienkiej gitarki

wydobywa się bas. I od razu robi się

żywiej, potężniej niż na "Infernal

Overkill". Na początku uderza marszowy

rytm do "Curse The Gods". Pogłos

dodany do wrzasków Schmiera

dodaje tej płycie przestrzeni, linie wokalne

też bardziej zróżnicowane, swobodne.

W ogóle więcej tu się dzieje.

Frazy krótsze i bardziej treściwe. Posłuchajcie

tylko kontrastu miedzy

zwrotką a refrenem w "Eternal Ban".

Koniec końców "Eternal Devastation"

jest płytą bardziej przebojową,

jeżeli można w ogóle w niemieckim

thrashu używać tego terminu. "Eternal

Ban", "Curse the Gods" to wizytówki,

których nie może zabraknąć na

żadnym gigu. Ale taki "Confused

Mind", gdzie riff jest dokładnym odbiciem

linii wokalnej, też radzi sobie

dobrze. Uwaga. Koniec z diabłem w

tekstach. Nie wiem czy to na skutek

znudzenia tematem czy wyczuciem

rynku, na którym zianie ogniem przestało

się akurat, na jakieś 5 lat opłacać.

Nie znaczy to oczywiście, że Destruction

zaczyna śpiewać o problemach

młodego człowieka czy rozpadających

się związkach. "Life Without

Sense" opowiada o chorym, sparaliżowanym

facecie, podłączonym do aparatury

medycznej, poniewieranym

przez konowałów. "Eternal Ban" to

hymn na część metalowców i na pohybel

muzyce pop. W "United By

Hatred" germańscy wojownicy biją w

Lesie Teutoburskim legiony Oktawiana

Augusta. (4)

Destruction - Mad Butcher

2017/1987 High Roller

Dziwna sprawa z datą wydania tego

MLP. Oficjalnie podaje się rok 1987,

ale na ebayu, w opisach winyli widnieje

często data 1986. Trzymajmy się

tej pierwszej, częściej spotykanej wersji.

To najlepiej dotąd wyprodukowana

płyta Destruction. Mamy pulsujący

bas, potężne gitary i werbel -

166

RECENZJE


jest to zasługa świeżaków - Harryego

Wilkensa i Ollyego Kaisera. Nie jest

to płyta wypełniona po brzegi

własnym, premierowym materiałem.

Utwór "Mad Butcher", znany był już

od dema. Teraz w zwolnieniu po środku

pozbawiony jest wybuchowych

bębnów, wzbogacony natomiast o gitarowe

pojedynki i temat z "Różowej

Pantery" na końcu. "The Damned" to

przeróbka Plasmatics. Destruction

zabrali się do przerabiania dosyć skutecznie,

bo wiele lat temu myślałem,

że mam do czynienia z kawałkiem

Niemców. "Reject Emotions" rozpoczyna

się, wzorem Metalliki, akustycznym

intro, które za pośrednictwem

sola przechodzi w thrash już nie

szczeniacki ale coraz bardziej techniczny.

Ileż tu napięcia w tych dodatkowych

motywach i pauzach. Sam

refren, częściowo wykrzyczany chórem,

przypomina mi wczesny Infernal

Majesty. Po raz pierwszy pojawia

się w historii kapeli wyraźne amerykańskie

staccato ale Destruction jest

cały czas kapelą grającą po niemiecku.

Tekst nie ucieka w jakieś egzystencjalne

nudy, ale rzetelnie pochyla się

nad ciężkim losem muzyka na trasie i

jego conocnym obowiązkom wobec

fanek. "Last Judgement", porywająca

przeplatanka motywów akustycznych

i malmstenowskich solówek, z mocno

zredukowaną perkusją, jest instrumentalnym

utworem autorstwa Wilkensa.

Dla mnie jeden z najlepszych

elementów dyskografii. Za czasów

kasetowego piractwa "Mad Butcher"

wydawano z "Sentence Of Death",

tworząc "polskiego kasetowego splita".

Co jeszcze umacniało mój bałwochwalczy

stosunek do tych dwóch

MLP. (5,5)

Destruction - Release From Agony

2017/1987 High Roller

Pierwsza płyta Destruction jaką usłyszałem.

To był błąd. Mając bowiem

lat raptem 15 zacząłem od dzieła najmniej

przystępnego. Na nasiadówce u

starszego kumpla wpadła mi w ręce

kaseta, tym razem chyba "Deck". Ci,

w przeciwieństwie do "Taktu" przynajmniej

starali się właściwie pisać tytuły

utworów. Na okładce surrealistycznie

zdeformowana potworna gęba,

kumpel bąknął coś, że kapela z

Niemiec i podobni do Kreator i Sodom,

więc pożyczyłem. Młody organizm

nie był jednak w stanie przyswoić

tego natłoku dźwięków. Z płytą zacząłem

się oswajać dopiero po jakiś 8

latach, już z winyla. Pisałem kiedyś o

"Syndromie Dojrzałego Metalowca".

Jak do niego dochodzi? W pewnym

momencie kapele zaczynają się wstydzić

własnej przeszłości, jednocześnie

pojawia się chęć pokazania umiejętności

instrumentalnych, aranżacyjnych,

czerpania z innych stylów.

Problem w tym, że te pragnienia przesłaniają

muzykom rzecz w thrashu

najważniejszą - pierwotną siłę niszczenia,

dzikość. Uznałem kiedyś

"Release from Agony" za szablonowy

przykład "SDM". Nie podobał mi

się aranżacyjny natłok, wielość taktów.

Odebrałem to jako obniżenie

spontaniczności i rozmachu. Z czasem

jednak "Release from Agony"

zaczął intrygować, wciągać. To co naprawdę

przeszkadzało tej płycie to

zbyt cicho zmiksowana perkusja. I

znów podobnie jak w przypadku

"Eternal Devastation" na ratunek

przyszły koncerty - tam okazuje się ile

potencjału tkwi w utworach z najbardziej

wymagającej płyty grupy.

Kaiser rzeczywiście popchnął Destruction

do przodu, gra jak przystało

na dobrego thrashowego perkusistę,

popisuje się zwłaszcza w "Survive

To Die" choć nie zasługuje na miano

najlepszego w Niemczech. Pijak

Witchhunter tworzył dwa lata później

ciekawsze partie. Nie mówiąc o

Ventorze. Bas Schmiera został w

końcu wyemancypowany. W "Dissatisfied

Existence" walczy na pierwszej

linii razem z gitarami. Sola na tym albumie

to thrashowy majstersztyk.

Płyta rytmicznie zróżnicowana, momentami

progresywna, dopracowana,

która nie boi się nastrojowych melodii

(riff przed refrenem "Sign Of Fear").

"Release From Agony" wychodziła w

różnych krajach w pewnych odstępach

czasu, tak więc sporo opracowań

podaje rok 1988. Pierwsze wydanie

płyty to jednak grudzień 1987. (4,5)

Destruction - Life Without Sense

2017/1989 High Roller

Destruction też chcieli mieć swój

"Mortal Way of Live". Okazja nadarzyła

się w roku 1988 po całej serii

udanych koncertów z Motorhead. Z

trasy wybrano kilka różnych występów

i połączono w jeden. Nie lubię

tego typu zabiegów. Niszczą one nastrój,

który charakterystyczny jest dla

występów live. Na szczęście "Life

Without Sense" podzielono jedynie

miedzy trzy gigi - z Austrii, Hiszpanii

i Portugalii. Koncerty thrashowe nie

dają specjalnych okazji do gadek z publicznością.

To nie jest Judas Priest

gdzie Halford przekrzykuje się z fanami.

Jednak powtarzam do znudzenia:

to publiczność tworzy w połowie

atmosferę gigu. Na "Life Without

Sense" jest gdzieś daleko. Posłuchajcie

tylko opętańczych wyć na "Live

Scars", a poczujecie różnicę. Schmier

zachowuje się na scenie dość gładko.

Porównajcie go do swojaka Angelrippera

z "Mortal Way of Live", szalonego

Milego z "Out of the Dark"

albo do krwawej konferansjerki Arayi

z "Live Undead". Może to z powodu

roli suportu. Może z powodu bariery

językowej. Od thrashowych gigów nie

oczekuję improwizacji czy zbytniego

odbiegania od struktury utworu,

zwłaszcza kiedy ma się do czynienia z

tak agresywnym thrashem jak Destruction.

I tutaj takowych nie ma.

Należy jednak od koncertu thrashowego

oczekiwać agresji płynącej ze

sceny. Na "Life Without Sense" leje

się ona prawdziwym wodospadem.

Ktoś powiedział, że na metalowym

gigu najważniejsze jest nagłośnienia

garów. Tutaj potężny werbel Kaisera

przypomina mi ten z "Arise" Sepy.

Schmier wyśpiewuje swoje kwestie

czytelniej, dynamiczniej, agresywniej,

ale o dziwo kawałki nie są wcale grane

szybciej niż w oryginale. Zabieg daje

dużo gęstym kompozycjom z "Release

From Agony". Nut tyle samo, a

utwory bardziej przejrzyste i porywające.

Najciekawiej robi się w utworach

sprzed dojścia Wilkensa i Kaisera.

"Curse The Gods", "Invicible Force",

czy zwłaszcza początek "Eternal Ban",

wyposażone w klasyczne solówki Wilkensa,

nabierają kolorów i tożsamości.

"Life Without Sense" produkcyjnie

wypada lepiej niż jej konkurentka

sprzed roku - "Mortal Way Of Life",

może równać się też z "Live Scars"

Dark Angel. To dodatkowy plus,

wszak amerykanie z urzędu mieli lepsze

warunki do nagrywania i realizacji.

Szkoda tylko, że Badeńczycy, nie

licząc "Mad Butcher", wyrzucili z setu

kawałki z "Sentence of Death". (5)

Destruction - Cracked Brain

2017/1990 High Roller

Płyta powstawała w autentycznych

bólach. Już bez Schmiera. Z trzema

basistami, z których tylko Engler jest

nim z powołania. Resztą partii podzielili

się Sifringer i Wilkens, nie

dziwne więc, że znów bas jest traktowany

jako wypełniacz i odważnik. To

w założeniu miał być taki "Coma Of

Souls" czy "Black Album". Grupa pokazała

swoje umiejętności na "Release

from Agony", czas więc na lżej

strawne utwory. Dojrzeliśmy. Pod

względem komercyjnym z operacji nic

nie wyszło. Płyta przepadła pośród

konkurentów. W założeniu, poprzez

połączenie dojrzałości z thrashową

agresją "Cracked Brain" miała być

nowatorska i pewnie wielu z fanów

uznaje ją za taką do dzisiaj. Nie wiem

jednak co opętało wokalistę Andre

Griedera, ale jego interpretacja bezlitośnie

zerznięta jest z Testament.

Radzę posłuchać "Rippin you off

Blind", "Frustrated" czy "SED". W

tym ostatnim słowo "Time" śpiewane

jest chórem z identyczną manierą jak

w "Greenhouse Effect". Słucham i mam

przed sobą tupiącą łydkę Chucka

Billyego. Zachłyśnięcie Stanami widoczne

jest też w riffach, pociętych na

modłę Bay Area, jednak nie tak bezlitośnie

jak w Exodus. Niemcy są subtelniejsi

i grają nieco wyżej. Fajnie się

tego słucha, ale niech nikt mi nie

wmawia, że tak wygląda postęp, rozwój.

Demówka "Bestial Invasion of

Hell" ma w sobie więcej nowatorstwa.

Z tego kalifornijskiego wpływu ucieka

rozpędzony w środku "Time Must

End" oraz bardziej ponury i wolny

"When Your Mind Was Free". Nowatorskie

są na "Cracked Brain" z pewnością

sola. Wilkens rozwinął swój

styl, teraz obok neoklasycznego heavy

mamy dźwięki wręcz kosmiczne, zimne

i mechaniczne ("Cracked Brain").

Odejście tego faceta z metalu w latach

90 było dużą stratą, bo warsztatowo

bił na głowę całą thrashową konkurencję

w Niemczech, może poza

Mekong Delta. Byłem wielce zaskoczony

gdy przeczytałem tekst do

"SED" - skrót oznacza Socialist Eternal

Death (Ostateczna Śmierć Socjalizmu)

i oparty jest na wydarzeniach z

masakry na Placu Niebiańskiego Spokoju.

Ma też swoje drugie dno, bo

taki sam skrót nosiła komunistyczna

partia NRD. To bardzo pozytywna

przeciwwaga dla lewackich manifestów,

czasem pojawiających się w

twórczości kapel niemieckich. (4)

Jakub "Ostry" Ostromęcki

RECENZJE


Angel of Mercy - The Avatar

2018 Shadow Kingdom

Przez ostatni czas czuję się jak ktoś w

rodzaju paleontologa. Wykopuję jak

spod ziemi prehistoryczne płyty, jak

kiedyś oni dinozaury. Doprawdy jest to

okres dość ciekawy, bowiem poznaję

rzeczy, o których wcześniej nie miałem

pojęcia. Człowiek uczy się przez całe

życie i w każdej dziedzinie. Wpadła mi

w ręce bardzo intrygująca płyta "The

Avatar" Angel of Mercy. Zważywszy,

że jesteśmy równolatkami, to tym milsze

były odsłuchy. Angel of Mercy to,

odnoszę wrażenie po szybkiej lekturze

w sieci, zapomniany twór. Z tego, co się

dowiedziałem było to trio założone w

1980 roku. Nie ma podanych informacji

na temat tego, co działo się z zespołem

przez siedem lat aż do wydania "The

Avatar". Ukazał się album przez niezależną

wytwórnię, a dopiero w 2018 roku

Shadow Kingdom Records zdecydowali

się wznowić i to od razu w wersji

dwupłytowej. Na drugim dysku znajdują

się zapisy z kilku sesji nagraniowych.

Grupa jest w zawieszeniu od 30

lat, rejestrując pojedyncze utwory w latach

1992 oraz 2015. Znajdziemy w postaci

bonusu również kawałki z roku

1983, więc można przypuszczać, że

Angel of Mercy do wydania debiutu

aktywnie działał. No dobrze, dodatki

dodatkami, zawsze są ciekawe (oczywiście

dla tych, którzy je lubią), ale co z

właściwym materiałem? Dobry, solidny

heavy metal. Klasyczne granie, osadzone

silnie w konwencji z mocną inspiracją

latami 70. Mimo, że Angel of Mercy

to amerykańska kapela, słychać w ich

pomysłach sporo brytyjskiego dźwięku.

No i specyfika trzech - panowie Kaign

Sevenson (gitara, śpiew, bas), Deniz

Derya Gallegos (perkusja, klawisze,

śpiew) i David St. James (gitara, śpiew)

brzmią klarownie i selektywnie. Jeśli

ktoś szuka na "The Avatar" szybkości,

świdrujących solówek gitary, perkusyjnych

kanonad to może się rozczarować.

Bardziej odczuwalny jest klimat i średnie

tempa. Bliżej tej muzyce nawet do

klasyki hard rocka. Jednak pomysłów

nie brakuje, słucha się tej płyty bardzo

dobrze mimo upływającego czasu. Lubię

takie płyty jak "The Avatar". Utrzymane

w klasycznej formie i poukładane.

Troszkę sterylne, ale zawierające w sobie

pierwiastek tajemniczości. Takie,

gdzie słychać żonglowanie motywami,

gdzie muzycy nie boją się melodii i liryczności.

Niby na pierwszy rzut nic odkrywczego

ani wielkiego. Angel of Mercy

nagrali być może rzecz, jakich tysiące.

Jednak sztuką jest stworzyć coś,

co w natłoku innych zatrzyma słuchaczy

przy głośnikach na dłuższą chwilę.

Czas zweryfikował ten album. Ja nie żałuję

spędzonych z nim kilkunastu godzin.

Adam Widełka

Artizan - Curse Of The Artizan

2018/2011 Pure Steel

"Curse Of The Artizan" to debiutancki

album Amerykanów pierwotnie wydany

w 2011 roku. Siedem lat później

dzięki Pure Steel Records trafia ponownie

na rynek. W momencie wydania

album ten spotkał się z bardzo dobrym

przyjęciem zarówno słuchaczy, jak i

krytyków. Warto zatem sobie go odświeżyć.

"Curse Of The Artizan" rozpoczyna

się wspaniałym, będącym wyrafinowanym

połączeniem power metalu

i elementów progresywnych utworem

pod tytułem "Trade The World". Jest to

jeden z ciekawszych momentów tego albumu.

Kolejny taki moment to "The

Man In Black" z lekko thrashującymi

elementami w początkowym riffie, który

potem idzie jednak w stronę klasycznego

heavy metalu z nutkami progresywności.

Te same motywy powtarzają

się na przykład w kawałkach takich jak

"Fire" czy "Fading Story". Mimo to, monotonia

jest ostatnią rzeczą, którą można

tej płycie zarzucić. Wręcz przeciwnie.

Ciekawe melodie sprawiają, że

słucha się jej z niezwykłą przyjemnością,

a po zakończeniu ma się ochotę na

powtórkę. Najlepsze jednak chłopaki

zostawiły na koniec. Utwór tytułowy to

prawie dziesięciominutowa wielowątkowa,

łączące ze sobą różne patenty kompozycja.

Zaczyna się bardzo spokojnie,

balladowo. Potem jednak następuje

przyspieszenie i wchodzi charakterystyczny

wpadający w ucho refren. I ta długa

wymiana riffów i solówek. Miód dla

uszu. Mimo, że mamy do czynienia z reedycją,

o dziwo nie dostajemy tutaj żadnych

bonusów. Może to i lepiej. W

końcu średnio do mnie przemawiają nowe

wydania starych płyt, gdzie czasem

bonusów jest znacznie więcej niż utworów

podstawowych. Mam nadzieję, że

to jednak nikogo nie odchęci od sięgnięcia

po to wydawnictwo.

Black Death - Black Death

2017/1984 Hells Headbangers

Bartłomiej Kuczak

Są na świecie płyty, które można zaliczyć

do tych, nie bójmy się tego słowa,

zapomnianych. Takie krążki, które są

pożywką dla kolekcjonerów i prawdziwych

fanów gatunku. Według mnie, jedną

z takich perełek może być z pewnością

"Black Death" Black Death, wydany

w 1984 roku. Można ten album

pokochać od pierwszego odsłuchu. Na

pewno za sprawą oryginalności jego

twórców, bowiem byli jedną z pionierskich,

afro-amerykańskich grup metalowych.

Powstali w 1977 roku. Po perturbacjach

ze składem w końcu wydany

został, w limicie 2000 kopii, "Black

Death". Sama muzyka również, może

nie jest bardzo odkrywcza, przynosi same

pozytywy. Powiem szczerze, że poznałem

ten krążek niedawno, co też m-

oże tłumaczyć fakt zapomnienia go w

szerszych kręgach. Jednak nie mam siły

wyciągnąć go z odtwarzacza. Owładnęła

mną czarna śmierć, nie puszcza i coraz

szybciej wpuszcza swój jad w moje żyły.

Naprawdę panowie Siki Spacek (gitara,

wokal), Darrell Harris (bas), Greg

Hicks (gitara) i Phil Bullard (perkusja)

zaproponowali umiejętne nasycenie ich

heavy metalu brzmieniem z lat 70.

Słuchając "Black Death" odnoszę czasem

wrażenie, że mogłyby być to jakieś

zapomniane utwory Thin Lizzy czy

wczesnego Judas Priest. Bardzo ciekawe

kompozycje z żarliwymi solówkami,

zmianami tempa i charyzmatycznym

wokalem. Po latach również broni się,

myślę, złowieszcza otoczka, która dodaje

tylko smaczku tym nagraniom. Warto

poszukać "Black Death" nie tylko ze

względu na to, kto tę płytę nagrał. Ten

album to nie jest tylko ciekawostka. To

najprawdziwszy heavy metal, zagrany z

zaangażowaniem i jak najbardziej na serio.

Mam nadzieję, że przez wznowienia

Hells Headbangers z 2017 roku całkowite

zapomnienie Black Death zostanie

zażegnane. Oczywiście sugerując się

okładką można się uśmiechnąć i pomyśleć,

że dziś będzie to karykaturalne

i "kwadratowe". Nic z tych rzeczy. Dla

mnie to jedno z przyjemniejszych odkryć

ostatniego czasu, mimo, że materiał

ukazał się 34 lata temu…

Adam Widełka

Bloodlust - Hideous.../Holocaust

2018/1992/1993 Thrashing Madness

Thrashing Madness Leszka Wojnicza-Sianożęckiego

konsekwentnie

wznawia kolejne perełki polskiego metalu

lat 80. i 90. Tym razem przyszła

pora na Bloodlust z Nowej Rudy, grający

death/thrash metal i istniejący w

latach 1989-1995, a później jeszcze

przez 10 kolejnych lat pod nazwą zmienioną

na Dissenter. I tak jak ten późniejszy

dorobek grupy ukazywał się już

na płytach CD, to jako Bloodlust doczekali

się na początku lat 90. tylko

kilku wydań swej demówki i jedynego

albumu na poczciwych, kiedyś powszechnie

używanych, a do niedawna zapomnianych,

kasetach magnetofonowych.

Dopiero teraz, pół wieku od momentu

premiery, "Holocaust" i "Hideous..."

doczekały się wydania na srebrnym

krążku, w dodatku - tradycyjnie już zresztą

w przypadku Thrashing Madness

- w bardzo atrakcyjnej formie i z

bonusami. Podstawą jest jednak długogrający

"Hideous..." z roku 1993. OK,

może długogrający to za dużo powiedziane,

bo to, mimo siedmiu utworów,

raptem 25 minut muzyki, ale za to jakiej!

Mało kto grał wtedy u nas tak

ostro, bezkompromisowo, a do tego też

nieźle technicznie, łącząc brutalny

death metal z thrashowymi naleciałościami.

Co istotne o rok wcześniejsze

demo "Holocaust" (dziewięć numerów

trwających 34 minuty) jest równie udane.

Więcej tu wpływów Slayera, ale całość

jest bardzo agresywna i wściekła -

to była bez dwóch zdań czołówka naszego

ówczesnego death metalu. Wielka

szkoda, że zespół nie zdołał ukończyć

nagrań kolejnej płyty o roboczym tytule

"You'll See" i rozpadł się po sześciu latach

działalności, bo jednak okres aktywności

pod szyldem Dissenter to było

już jednak coś innego. Pozostały jednak

nagrania i dla każdego fana Vader,

Armagedon czy Betrayer "Hideous.../

Holocaust" to jazda obowiązkowa -

tym bardziej, że płyta zwiera też cztery

utwory koncertowe z Jarocina '94 o całkiem

niezłej jakości. Klasyka, i to rodzima.

Wojciech Chamryk

Chastain - The 7th Of Never

2018/1987 Pure Steel

Na początku przyznam się bez bicia, że

grupa Chastain nie była moją "miłością

od pierwszego wejrzenia". Wręcz przeciwnie,

przy pierwszym kontakcie z ich

twórczością uznałem ich muzykę za kiepską,

jedynie momentami aspirującą do

co najwyżej przeciętności. Przede wszystkim

zrażał mnie wokal Leather Leone.

Coś mnie w nim irytowało, mimo iż

sam nie potrafiłem określić co to było.

Warstwa muzyczna również delikatnie

mówiąc mnie nie porwała. To było kilka

lat temu a opinię tą wyrobiłem sobie

słuchając trzeciej płyty zespołu kierowanego

przez Davida T. Chastaina zatytułowanej

"The 7th Of Never". Z

okazji trzydziestej rocznicy wydania,

Pure Steel Records postanowiła przypomnieć

ten album. Gdy dostałem go

do zrecenzowania, przyznam się szczerze,

że pomny dawnych, niezbyt dobrych

wspomnień zabierałem się do tego

jak pies do jeża. Kiedy w końcu album

odpaliłem, doznałem prawdziwego

szoku. Okazało się, że nie taki ten Chastain

straszny jak go zapamiętałem.

Wręcz przeciwnie. Ale do rzeczy. Muzyka

wypełniająca "The 7th Of Never"

to energiczny heavy metal momentami

zahaczający o speed oraz amerykański

power. Z drugiej zaś strony jest sporo

"postrzępionych" partii gitar (wstęp do

"Paradise" oraz utwór tytułowy). David

jest gitarzystą bardzo wszechstronnym

nie bojącym się czasem zapuścić w rejony

progresywne np. (wstęp do otwiera-

168

RECENZJE


jącego album "We Must Carry On" czy

instrumentalny "827") . Kolejny plus to

nieodżałowana Leather Leone za mikrofonem.

Kiedyś jej głos mnie drażnił,

dziś mam odnośnie niego odmienne odczucie.

Kobieta ta ma większe jaja niż

niejeden heavy metalowy wokalista. Na

wyżyny swych możliwości wznosi się na

przykład we wspomnianym już "Paradise".

Zespół też stara się tu urozmaicić

swoją muzykę. Jako przykład może posłużyć

tu spokojny wstęp do "Too Late

For Yesterday" (który potem przechodzi

w szybki heavy metalowy killer) czy

utrzymany w średnim tempie, również

spokojnie (wręcz balladowo) zaczynający

się "The Wicked Are Restless" z chóralnie

zaśpiewanym refrenem. Reedycja

Pure Steel Records zawiera jako bonusy

instrumentalne wersje "Too Late For

Yesterday" oraz "The 7th Of Never". Jeśli

komuś amerykański metal lat 80-tych

kojarzy się z gośćmi w świecących ciuszkach

z fryzurami na pudla grającymi

słodkie melodyjki, powinien sięgnąć po

Chastain.

Bartłomiej Kuczak

Chastain - The Voice Of The Cult

2018/1988 Pure Steel

Czwarte dzieło Chastain przez samego

lidera grupy uznawany jest za najbardziej

komercyjny album w ich dyskografii.

Osobiście nie lubię tego określenia w

stosunku do muzyki, gdyż wielu zupełnie

niesłusznie nadaje mu pejoratywne

znaczenie. A przecież gwiazdy heavy

metalu pokroju Iron Maiden czy Judas

Priest są na dzień dzisiejszy zespołami

jak najbardziej komercyjnymi. Co oczywiście

w żaden sposób im nie umniejsza.

Wróćmy jednak do Chastain i albumu

"The Voice Of The Cult". Nawiązując

do słów Davida, rzeczywiście

da się tu zauważyć pewne zmiany w stosunku

do poprzednika. Po pierwsze brzmienie.

Jest znacznie łagodniejsze, bardziej

przejrzyste i momentami nieco

wyszlifowane. Nie jest jednak pozbawione

tej heavy metalowej iskry charakterystycznej

dla Chastain. Kolejny

punkt warty odnotowania to wokal Leather.

W wysokich partiach wydaje się

być nieco bardziej stonowany i wokalistka

ewidentnie bardziej nad nim panuje.

Prawdopodobnie przed nagraniem

brała jakieś lekcje śpiewu. Częściej też

rezygnuje ze swej maniery na rzecz czystego

wokalu ("Live Hard", "Chains Of

Love"). Trzecia sprawa to same kompozycje.

Zdecydowanie mają w sobie więcej

melodii i przestrzeni. Zdarzają się

też ewidentnie wpadające w ucho refreny

(utwór tytułowy, "Fortune Teller",

"Take Me Home") oraz pełno melodyjnych

solówek. Nie jest oczywiście tak,

że Chastain zmienił się nie do poznania.

To ciągle ten sam zespół mający w

sobie tego samego ducha, pokazujący jednak

trochę inną twarz. Są tu także

utwory, które spokojnie mogłyby się

znaleźć na innych albumach Davida i

spółki. Takim jest na przykład "Share

Yourself With Me" z lekko thrashowym

riffem. Przyzwoity album godny polecenia.

Bartłomiej Kuczak

Communic - The Nuclear Blast Recordings

2018 Dissonance

Po wydaniu "The Bottom Deep" w

2011 roku Communic zamilkł, jak się

okazało, przyczyną były problemy

rodzinno-finansowe. Po ustabilizowaniu

sytuacji zespół powrócił w zeszłym roku

niezłym albumem "Where Echoes Gather".

A wydała go niemiecka wytwórnia

AFM Records. Niestety włodarze

Nuclear Blast stracili cierpliwość do

Norwegów i nie zaufali im ponownie. A

w sumie muzycy tria wiele im zawdzięczają.

Być może wielu zapomniało o tej

grupie, inni w ogóle nic o niej nie wiedzą,

ale los tym osobom sprzyja i za

sprawą brytyjskiej Disonanse Productions

na rynku pojawia się box Communic

- "The Nuclear Blast Recordings",

który zawiera wszystkie cztery

albumy wydane pod skrzydłem Nuclear

Blast. A są to "Conspiracy In Mind",

"Waves Of Visual Decay", "Payment

Of Existence" i "The Bottom Deep".

Pamiętam jak dziś, gdy ukazał się debiut

Communic. Zagraniczna prasa była

zachwycona "Conspiracy In Mind",

w naszej redakcji płyta również zrobiła

spore wrażenie. A krążek zawiera muzykę

z pogranicza heavy, power i thrash

metalu podaną w progresywnej ornamentyce.

Czasami trafiały się fragmenty,

które muzyczne przypominały trochę

Nevermore, trochę nowoczesnych

brzmień, to samo było czuć w głosie wokalisty

Oddleifa Stenslanda, którego

niektórzy porównywali wręcz do Warrela

Dane'a, co nie jest prawdą, bowiem

Norwegowie od samego początku starali

się nadać muzyce swoje własne piętno.

Co w dużej mierze im się udawało. Na

debiucie kompozycje są długie, ciekawie

skonstruowane, nie za szybkie, z ciekawymi

melodiami oraz w dość specyficznym

melancholijnym klimacie. W

muzyce Communic rządzi gitara, która

wsparta jest gęstą i soczystą sekcją rytmiczną.

Mimo, że wiele jest w niej elementów

progresywnych to nie uświadczymy

w niej klawiszy. Do tego dochodzi

świetna produkcja i brzmienie, i wiemy

dlaczego "Conspiracy In Mind" tak

bardzo podobał się w 2005 roku. Rok

później na rynek trafia drugi krążek

"Waves Of Visual Decay". Jest to bezpośrednia

kontynuacja pomysłów z debiutu

ale wykonana jeszcze lepiej, więc

mamy lepszą produkcję, udane brzmienie,

ciekawsze kompozycje i melodie, jeszcze

bardziej intrygujący klimat oraz

świetne wykonawstwo. Dwie pierwsze

płyty to jak na razie najciekawsze dokonania

tego sympatycznego trio z Norwegi.

W 2008 roku Communic wypuszcza

swój trzeci album studyjny "Payment

Of Existence". Przy okazji tej

płyty można zaobserwować pewne znużenie

fanów muzyką tej formacji. Uważam,

że głownie z tego powodu "Payment

Of Existence" otrzymuje ciut

niższe oceny, niż wspomniane niedawno

albumy. Na tej płycie Norwegowie

okrzepli, dojrzeli, wszystkie składowe

ich muzyki oraz sami muzycy osiągnęły

swój pułap. Dla mnie ten album w ogóle

nie ustępuje dwóm pierwszym. Jedynie

co, to odnoszę wrażenie, że więcej jest

na nim subtelności, harmonii oraz tego,

co chowa się za słowem progresja. A

takie "Payment Of Existence" czy "Raven's

Cry" dołączyły do kolekcji kompozycji,

które uważam za najlepsze w

dorobku tego zespołu. Na kolejny album

czekamy do 2011 roku, wtedy to

ukazuje się "The Bottom Deep". Oczywiście

muzycy kontynuują opisywanie

swojego świata muzycznego, korzystając

z wszystkich dotychczas wykorzystywanych

przez siebie środków. Jednak tym

razem jest on wykreowany ciut prościej

a zarazem bardziej topornie. Generalnie

więcej jest potężnie brzmiącego technicznego

grania, przez co klimat muzyki

Communic staje się jeszcze mroczniejszy.

Niemniej to te pełne nastroju fragmenty

ciągle stanowią podstawę muzycznego

przekazu Norwegów. Czwarty

album Communic jak na razie jest wydawnictwem,

które najmniej spodobało

się fanom. Mają oni swoje racje, nie muszą

i nie powinni bezkrytycznie przyjmować

każde propozycje swoich ulubieńców.

Jednak na "The Bottom

Deep" nie ma jakichś radykalnych

zmian, a główne walory talentu norweskich

muzyków są zachowane. Norwegowie

ciągle pozostają na wysokim artystycznym

poziomie, który zadowoli nawet

wyrafinowany gust fanów uwielbiających

progresywny metal. Jeżeli nie

znasz kapeli, albo znasz i nie masz jeszcze

ich dokonań w swojej kolekcji, to

"The Nuclear Blast Recordings" może

być pewnym wybawieniem. Być może

będzie to też początek do skompletowania

już normalnych wydawnictw Communic,

do czego w sumie namawiam.

\m/\m/

Contract I Blood - A History Of UK

Thrash Metal

2018 HNE/ Cherry Red

Ogólnie rzecz ujmując Ian Glasper napisał

i wydał książkę zatytułowaną

"Contract I Blood - A History Of UK

Thrash Metal". Natomiast ten box jest

uzupełnieniem tego wolumenu. Podkreśla

to nie tylko ten sam tytułu ale

także podobna szata graficzna. Zresztą

obydwoma wydaniami zajęła się ta sam

wytwórnia. Tak w ogóle o tym wydawnictwie

nie można powiedzieć, że to

jakaś tam składanka. W takiej formie to

wręcz dokument. Ian Glasper na pięciu

dyskach zebrał 83 utwory różnych

thrashowych kapel, tych najstarszych

oraz tych najmłodszych, tych znanych

oraz tych, o których pewnie usłyszycie

po raz pierwszy. Poza tym są to zespoły

które aktualnie istnieją, ale także takie,

które zaprzestały swojej działalności.

Ian wprowadził pewien klucz, jest on

związany z podziałem Wielkiej Brytanii

na terytoria, więc każdy dysk odpowiada

właśnie jakiemuś obszarowi. Jakość

nagrań jest również różna, mamy do

czynienia z utworami ze znanych i lubianych

płyt w dodatku świetnie wyprodukowanych.

Z drugiej strony mamy

kawałki z demo, których jakość pozostawia

wiele do życzenia oraz utwory

nigdy niepublikowane (tych znalazło się

aż dziesięć). Oprócz pewnego wprowadzenia

w książeczce, Ian Glasper dokładnie

opisał skąd pochodzi dane nagranie,

oraz krótko scharakteryzował

dany zespół. Jeżeli się nie mylę w książeczce

znalazły się także zdjęcia wszystkich

zespołów wykorzystanych do zobrazowania

wyborów Glasper. Często

słyszy się, że brytyjska scena thrashowa

była/jest słaba, z drugorzędnymi kapelami,

jak ktoś zapozna się z tym wydawnictwem,

z pewnością zmieni zdanie.

Myślę, że wielkością, różnorodnością,

jakością może konkurować nawet z tymi

najsilniejszymi tj. amerykańską, niemiecką

czy brazylijską. Natomiast jeśli chodzi

o popularność to formacje z brytyjskiej

areny są faktycznie daleko za innymi.

Kompilacja zaczyna się symbolicznie

od nagrania Venom. Zespól zaliczany

jest do nurtu NWOBHM, ale inni

twierdzą, że black metal zaczął się i

skończył na nich, a jeszcze inni są zdania,

że zapoczątkowali właśnie thrash

metal. Na "Contract I Blood" znajdziemy

również moje ulubione Sabbat i

znakomity, ciągle działający Onslaught.

Znajdziemy także inne kapele, które

miały znaczenie dla starych maniaków,

chociażby Atomkraft, Slammer,

Toranaga, Seventh Angel, Blood Money,

Re-Animator, Deathwish, Lawnmower

Deth, Warfare, Acid Reign,

oraz Sacrilege. Są również te, które wówczas

nie potrafiły się przebić, a teraz

kolekcjonerzy ślinią się i myślą jak zdobyć

ich albumy, a mam na myśli Inner

Sanctum, Hydra Vein, Metal Messiah,

Holosade, Amnesia, Decimator,

Arbitrater. Trochę łatwiej jest współczesnym

formacjom, bowiem takie

Evile, Savage Messiah, Gama Bomb

czy SSS należą już do tych rozpoznawalnych.

Pewnie są też tacy co znają

Thrashing Regime i Eradikator. Co

ważne przesłuchując ten ogrom muzyki

można wyłapać bandy, które wkrótce

mogą zapisać się również ciekawie na

brytyjskiej scenie thrashowej, chociażby

takie Seregon, Bangover, Morti Viventi,

Cerebal Scar, H.O.D., Besieger.

Ogólnie wróży to dobrze temu nurtowi

na Wyspach. Mimo, że box zawiera

ogrom materiału muzycznego i informacji,

to z pewnością nie jest to wszystko,

co możemy odnaleźć na scenie opisywanej

przez Iana Glaspera. Najbardziej

rzucającym się w oczy brakiem jest dość

ważna kapela tj. Xentrix. Szersze potraktowanie

tematu pewnie wymagałoby

kolejnych dysków, a w dodatku, jak to z

ludźmi bywa, nie ze wszystkimi dałoby

się dogadać chociażby w sprawie praw

autorskich. Do czego Ian również podszedł

pedantycznie. I tak nie łatwo jest

przesłuchać całość zawartości

"Contract I Blood - A History Of UK

Thrash Metal", ale jak ktoś ma również

książkę, będzie to dużo łatwiejsze. Bo

choć te wydawnictwa sprzedawane są

oddzielnie, to dopiero wspólnie tworzą

właściwą całość. Myślę, że fani thrashu

sięgną po oba wydawnictwa, każde

kompendium wiedzy przydaje się wcześniej

czy później.

\m/\m/

Grupa Stress - On Hard Rock Way

1972-1973

2017 Kameleon

Kameleon Records to wytwórnia, która

specjalizuje się w wydawaniu reedycji

polskich zespołów big-bitowych, głównie

na winylach. Ich wydawnictwa są

rewelacyjne. Fani starej epoki i czarnych

placków pewnie są usatysfakcjonowani.

RECENZJE 169


Sztandarowym zespołem tej firmy wydają

się być Skaldowie. Oczywiście są

też wersje CD, a także trafiają się pozycje

inne niż obowiązujący profil, jak

chociażby omawiany u nas album Subterfuge

"Projections From The Past".

Jednak bohaterem niniejszej recenzji nie

będą ani Skaldowie, ani Subterfuge, a

poznańska Grupa Stress. Formacja,

która uważa się za jedną z pierwszych

kapel hard rokowych w Polsce. Powstali

w 1971r. w Poznaniu. Zespół tworzyli:

Mariusz Rybicki - gitara, flet, śpiew;

Henryk Tomczak - gitara basowa i Janusz

Maślak - perkusja. W 1973r. grupa

powiększyła skład o Andrzeja Richtera

- śpiew, skrzypce i Krzysztofa

Jarmużka - gitara, harmonijka ustna,

konga. W 1975r. doszło do zreorganizowania

Stressu, tworzyli go: Mariusz

Rybicki - gitara; Andrzej Lewalski - gitara

basowa; Michał Przybysz - organy,

pianino i Przemysław Phal - perkusja.

W 1978r. doszło do kolejnych zmian i

grupa działała w składzie: Mariusz Rybicki

- gitara, śpiew; Witold Łukaszewski

- gitara; Andrzej Lewalski - gitara

basowa; Mariusz Zakrzewski - instrumenty

klawiszowe i Wiesław Lustyk -

perkusja. Rok później Stress już nie istniał.

Zespól uczestniczył w wielu przeglądach

muzycznych, zdobywał nagrody,

nagrywał swoje w utwory głównie w

sesjach radiowych, miał problemy z ówczesną

władzą. Normalka. Największy

rozgłos przyniósł grupie utwór "Ciężką

drogą", który jesienią 1972r. dotarł do

pierwszego miejsca listy przebojów Rozgłośni

Harcerskiej, a w plebiscycie popularności

periodyku Non Stop za

1972r. zajął piąte miejsce. Jak to muzycy

podkreślają zabrakło im poważnego

menadżera i jeszcze większego przeboju.

Najważniejsze, że niczego nie żałują,

a nawet są dumni, że teraz uważa się ich

za legendy polskiego rocka. Po rozpadzie

muzycy nadal działali na estradach.

W lipcu 1975r. Henryk Tomczak wraz

z Markiem Bilińskim - instrumenty

klawiszowe, zorganizował zespół

Heam. W 1979r. powstała grupa Krater,

którą tworzyli: Marek Biliński - instrumenty

klawiszowe; Wojciech Hoffmann

- gitara; Przemysław Phal - perkusja

i Henryk Tomczak - gitara basowa.

Przemysław Phal znalazł się później

w grupie Spectrum, a w latach 80.

w Lombardzie; Henryk Tomczak w

Turbo i Non Iron, a Marek Biliński w

grupie Bank. Ten ostatni rozpoczął następnie

karierę solową. Najdłużej przygodę

ze sceną jako muzyk - z pośród

osób związanych z Sterssem - prowadzi

Henryk Tomczak, który aktualnie

działa w grupie Izotop. Na "On Hard

Rock Way 1972-1973" znalazło się jedenaście

nagrań z czterech pierwszych

sesji dokonanych w Polskim Radio.

Dwa utwory powtarzają się ale są w trochę

innej wersji. Znalazły się chyba najważniejsze

w tej fazie kariery kompozycje

"Ciężka droga", "Fatamargana",

"Wśród krzyży z ramionami", "Granica

życia" i "Hazard". Muzycznie to mroczny

hard rock z mocnym bluesowym

sznytem, z pewnymi niewielkimi naleciałościami

folku, jazzu, progresji i psychodelii

w dość mocnym hipisowskim

klimacie. Tę aurę czuć również w tekstach,

a może nawet głównie tam.

Stress poczynał sobie niczym rasowe

power trio i to na dobrym ówczesnym

europejskim poziomie. Ich ciężkie riffy

łatwo wpadają w ucho, błyskotliwe gitarowe

solówki porywają do dziś, a mocarna

sekcja rytmiczna z dynamiczną perkusją

i monumentalnym basem ciągle

hipnotyzuje i przetacza się niczym walec.

Muzycy nie bali się eksperymentów,

stąd te niektóre naleciałości i wykorzystanie

np. fletu, wibrafonu, czy skrzypiec.

Tę płytę powinien mieć każdy szanujący

sie fan hard rocka ale nie tylko.

Kameleon Records ponownie przygotowała

te nagrania do wydania, dokonała

masteringu i trzeba przyznać zrobiła

to bardzo dobrze. W 2008 roku

Polskie Radio wydało podwójne CD

Grupa Stress - "Z archiwum Polskiego

Radia Vol. 8". Pierwszy dysk jest

podobny do tego, co właśnie omówiłem.

Drugi natomiast zawiera nagrania z sesji,

które kapela poczyniła po 1973 roku.

Niestety nakład dawno się wyczerpał,

a teraz jak ta płyta pojawia się na

jakiejś licytacji, to kosztuje konkretne

pieniądze. Niestety zgapiłem się i nie

mam tego wydania, więc nieśmiało podsuwam

szefom Kameleon Records pomysł

aby postarali się i nagrania z drugiego

dysku archiwów Polskiego Radia

również wydali własnym sposobem. Ku

uciesze ogółu.

\m/\m/

Guns N' Roses - Appetite For

Destruction (Deluxe Edition)

2018 Universal Music Polska

Debiutancki album Guns N' Roses

ukazał się w lipcu 1987 roku, ale nie

wzbudził wówczas większego zainteresowania.

Pamiętam, że premierę tej płyty

odnotowano co prawda w muzycznej

rubryce "Na przełaj" czy w "Magazynie

Muzycznym", ale na tym się skończyło.

Po wakacjach 1988 wyglądało to już

zupełnie inaczej: zespół był już gwiazdą,

w naszych pismach zaczęły pojawiać

się pierwsze, entuzjastyczne recenzje,

a kolega pochwalił się, że ma nowiutką,

przysłaną z USA przez ojca, kasetę...

Błyskawicznie ją przegrałem i

"Appetite For Destruction" na długo

zagościła w kieszeni mojego magnetofonu,

bo wtedy nikt poza Gunsami nie

grał tak siarczyście i z polotem - bez

dwóch zdań jest to jeden z kamieni milowych

ciężkiego rocka. Nic więc dziwnego,

że "Appetite..." doczekała się

niedawno okolicznościowego wznowienia

w kilku postaciach, m. in. wersji

dwupłytowej. Pierwszy dysk to zremasterowany

ze studyjnych taśm, oryginalny

album, najeżony killerami i przebojami

jak: "Sweet Child O' Mine", "Welcome

To The Jungle", "Nightrain", "Rocket

Queen" czy "Paradise City", archetyp

rockowej płyty, kanon i prawdziwe

arcydzieło. Płyta numer dwa zawiera

wybór rarytasów i odrzutów, dotąd oficjalnie

niepublikowanych, łącznie 18

utworów. Są wśród nich energetyczne,

chociaż nie do końca koncertowe, numery

z debiutanckiej EP-ki "Live?!*@

Like A Suicide", strony B singli, jak

choćby "You're Crazy" w wersji akustycznej,

nagrane jeszcze w 1987, razem z

wielkim hitem "Patience". Ciekawostką

jest też odrzut z sesji "Appetite...", dynamiczny

"Shadow Of Your Love",

utwór jeszcze z czasów Hollywoood

Rose, zamieszczony w wersji live (też

podrasowanej w studio) i już w pełni

studyjnej, promujący zresztą to wznowienie.

Nie brakuje też prawdziwych

wykonań "live" i dobrze, bo Gunsi nie

brali wówczas na koncertach jeńców, co

potwierdzają "It's So Easy", "Knockin'

On Heaven's Door" Dylana i "Whole

Lotta Rosie" AC/DC. Największe wrażenie

robią tu jednak utwory zarejestrowane

w czerwcu 1986 roku w studio

Sound City 5, podczas pierwszych

przymiarek do rejestracji debiutanckiego

LP. "Welcome To The Jungle",

"Nightrain", "Out Ta Get Me", "Paradise

City" i "My Michelle" powstały pod

okiem Manny'ego Charltona, gitarzysty

zespołu Nazareth, z którym to bardzo

chciał pracować Axl Rose, ale w sumie

dobrze się stało, że zrezygnowano z

tego pomysłu, bo Guns N' Roses

brzmią w nich dziwnie staroświecko i

bez ikry - dopiero Mike Clink wydobył

z nich, i z pozostałej siódemki umieszczonej

na płycie rok później, prawdziwy

blask. Warto też jednak posłuchać i

tych starszych wersji, bo np. "My

Michelle" zagrali ciężej, a Axl już wtedy

był w rewelacyjnej formie - fani zespołu

muszą mieć tę nową wersję choćby dla

tych utworów, bo na bootlegach nie brzmią

tak dobrze.

Wojciech Chamryk

Hirax - Born In The Streets 1983/1984

2018 F.O.A.D.

Każdy weteran był kiedyś nieopierzonym

młokosem, nawet Katon Le

Pena. Takie właśnie czasy przypomina

najnowsza kompilacja Hirax, kiedy to

20-letniemu wokaliście nawet nie śniło

się, że będzie zdzierać struny głosowe w

kapeli grającej thrash/crossover. Początkowo

jego zespół, najpierw jeszcze jako

L.A. Kaos, grał tradycyjny, niezbyt mocny

metal. Potwierdza to "Demo '83",

wypełniające drugą stronę "Born In

The Streets 1983/1984" - pięć niezbyt

mocnych utworów, czerpiących zarówno

od Thin Lizzy, jak i klasycznego

rock and rolla, co słychać zwłaszcza w

"My Baby". Demo z roku następnego,

nagrane już pod nazwą Hirax, jest zdecydowanie

mocniejsze, ale to wciąż

tradycyjny metal z przełomu lat 70. i

80. ostry, surowy i melodyjny, z wysokimi

partiami Katona - co ciekawe, chyba

nagrany na tzw. setkę, wnosząc z brzmienia

i początkowych zapowiedzi.

Oryginalnie na kasetę w roku 1984 trafiły

tylko cztery numery, ale tu mamy

ich siedem, bo zawartość "Born In

The..." dopełniają trzy dalsze: surowiej

brzmiące (nagranie z próby?), zdecydowanie

gorszej jakości, ale muzycznie nie

gorsze od tych pozostałych. Dla fanów

amerykańskiego heavy wczesnych lat

80. i Hirax jest to więc zakup obowiązkowy,

co chyba nie ulega wątpliwości.

Wojciech Chamryk

Hobbs Angel of Death - Hobbs'

Satan's Crusade

2018/2003 High Roller

Gdy ktoś nazywa swoją muzykę "virgin

metal" dając do zrozumienia, że gra najczystszą

formę metalu, a do tego pochodzi

z dalekiej Australii i jest tam protoplastą

sceny thrash metalu, to wiedz, że

coś się dzieje! Tak właśnie Peter

Hobbs, założyciel Hobbs Angel of

Death, wypowiadał się o tym, co tworzy.

Chwilę powojował z grupą Tyrus,

dorabiając się zaledwie dema i promocyjnego

live. Potem powołał do życia

projekt, który czerpał garściami z dokonań

Slayer czy niemieckiego trio - Destruction,

Sodom i Kreator. Można

zarzucić Peterowi, że był tylko mocny

w gębie, że jego nagrania niczym się nie

wyróżniają. Myślę, że wcale by się mocno

nie obraził, bo muzyka, jaką proponuje

naprawdę nie jest odkrywcza. Tylko

nie o wybitną jakość tutaj chodzi. I,

co ważne, ideologia, nie przyćmiewa tego,

co wyrażane jest za pomocą instrumentów.

Na pierwszym miejscu jest klimat.

No i mamy wszystko to, co powinno

charakteryzować dobry, thrashowy

zespół - wściekłość, drapieżność, szorstkość,

wulgarność i szybkość w miotaniu

riffów. Widać, że Hobbs Angel of

Death to projekt realizowany z pełnym

zaangażowaniem. Żeby było ciekawiej

powiem, że "Hobbs' Satan's Crusade"

to zbiór dwóch demówek. Tak, tak, można

pokręcić głową, że jednak coś w tym

jest. Utwory od 1-5 to "Virgin Metal

Invasion From Down Under", natomiast

kolejne to już demo "Angel of

Death". Obie zostały zrealizowane w

australijskim studio Doug Saunders

mieszczącym się w Melbourne, a światło

dzienne ujrzały w 1987 roku. Po remasteringu

w 2017 roku brzmią nieźle. Nie

mam oczywiście punktu odniesienia do

oryginalnych wersji, ale sądzę, że takowe

są w posiadaniu największych maniaków

gatunku. Bo Hobbs Angel of

Death to grupa, która w sumie nie zdobyła

nigdy panteonu sławy, ale też odnoszę

wrażenie, nie to było celem

Petera Hobbsa. Chciał on po prostu

rozlewać swój "najczystszy metal" gdzie

się da i z charyzmą śpiewać bluźniercze

teksty. Trzeba przyznać, że wychodziło

mu to nieźle - zwłaszcza, że osiem z jedenastu

utworów z tych demówek znalazło

się na regularnej płycie. Dzięki

wznowieniu przez High Roller Records

ze stycznia 2018 roku, grono

szczęśliwców (nakład limitowany, a

jakże!, do 666 sztuk) może postawić

"Hobbs' Satan's Crusade" na półce

obok innych, trochę zapomnianych nagrań

z lat 80. Mimo, że te demówki to,

z ręką na sercu, nic absolutnie wyjątkowego,

warto sięgnąć i przekonać się samemu

o sile rażenia Hobbs Angel of

Death w jego pierwotnym stadium.

Mnie na kolana nie rzuciło, ale piekielny

ogień przysmażył plecy. I o to w tym

wszystkim chodzi.

Adam Widełka

John Coghlan's Disel - Flexible

Friends

2018 HNE/ Cherry Red

John Coghlan w latach 1962 - 1981

był perkusistą Status Quo. Współ stanowił

oryginalny i najlepszy skład tego

zespołu. Po odejściu z Quo, Coghlan

postanowił reaktywować swój zespół

Diesel, który założył jeszcze w roku

1977 w jakiejś przerwie w obowiązkach

w Status Quo. Okazuje się, że przez ten

zespół, przez całą jego karierę, przewinął

się cały tabun muzyków. Najwa-

170

RECENZJE


żniejsi z nich to Rick Parfitt, Alan

Lancaster, Andy Bown i Bob Young

wszyscy z Status Quo, Micky Moody,

Bernie Marsden i Neil Murray z Whitesnake,

Phil May z Pretty Things, a

także Ray Minhinnett, Jackie Lynton,

Lemmy, John Gustafson i Chrissie

Stewart. Ogólnie wynikało to z charakteru

zespołu, który wchłaniał muzyków,

którzy aktualnie mogli dołączyć aby

wspólnie grać. W 1981 roku powstały

nagrania, które miały stanowić pierwszy

album kapeli, ale oprócz utworów "River

Of Tears" i "No Moon Shines", które

stanowiły wydany wtedy singiel, nie ujrzały

one światła dziennego. Zespołowi

nie udało się podpisać kontraktu. Był to

typowy angielski rock nasiąknięty rock-

'n'rollem i białym bluesem i oprócz

kompozycji oryginalnych zawierał covery

Frankie Millera "Ain't Got No

Money" i Jimmy Reeda "Baby What

You Want Me To Do" oraz utwory z

repertuaru Quo "Living On An Island"

oraz "Mean Girl". Jednak Disel nie

tylko pisał i nagrywał muzykę, ale także

koncertował, więc powyższe wydawnictwo

uzupełniają dwa dyski z nagraniami

koncertowymi z występu w klubie Marquee

w lipcu 1985 roku. Ciekawostką

tego występu są cudze kawałki takie jak

Larry'ego Williamsa "Bad Boy", Young

& Moody "Make No Excuses" czy Chucka

Berry'ego "Let It Rock". A zupełnie

przedziwną historią jest pojawienie się

Alana Lancastera i Ricka Partfitt'ego,

z którymi wykonano niesamowity finał

grając miks "Johnny B Goode" Chucka

Berry'ego oraz "Whole Lotta Shakin"

Jerry Lee Lewisa, ponownie kawałek

Chucka Berry'ego "Bye Bye Johnny",

cover The Doors "Roadhouse Blues" i

w końcu utwory Quo "Caroline" i "A

Mess Of Blues". Finał ten stanowi już

trzeci dysk. Nad masteringiem wszystkich

materiałów czuwali Bob Young i

John Coghlan, pracując na oryginalnych

taśmach. Szkoda, że nie mogli wyciągnąć

więcej z nagrań koncertowych,

są niezłe ale mają bootlegowy posmak.

Wydawnictwo to skierowane jest do

najzagorzalszych fanów Status Quo, a

także dla zwolenników angielskiego

rocka. Ci na pewno nie zawiodą się

"Flexible Friends". Dodam jeszcze, że w

późnych latach 90. Coghlan założył

grupę John Coghlan's Quo, w której

grał przeboje Status Quo z lat, w których

bębnił tam na perkusji. Natomiast

na początku roku 2012 wraz z Alanem

Lancasterem dołączył do Ricka Partfitt'ego

oraz Francisa Rossi, aby wziąć

udział w kręceniu dokumentalnego filmu

"Hello Quo!", a w roku 2013 zagrali

serię koncertów w oryginalnym składzie.

Rossi mimo śmierci Partfitt'ego

nadal ciągnie wózek Quo, John Coghlan

również grywa koncerty ze swoim

Quo. Są to artyści, którzy do końca będą

stali na scenie. Oby jak najdłużej.

\m/\m/

Manilla Road - Out of the Abyss -

30th Anniversary Edition

2018 Golden Core

Ciężko w to uwierzyć, ale 27 lipca 2018

roku Manilla Road zagrała swój ostatni

koncert. Po świetnym występie na

Headbangers Open Air w Niemczech,

zmarł Mark "The Shark" Shelton.

Współzałożyciel grupy, jej główny kompozytor,

gitarzysta oraz, przede wszystkim,

ciekawy człowiek. Żmudnie, przez

lata, wypracował markę Manilla Road.

Najpierw w trio z Rickiem Fisherem

(perkusja) oraz Scottem Parkiem

(bas), a po trzeciej płycie w najsłynniejszym

składzie, gdzie Fishera zastąpił

Randy Foxe. Potem bywało różnie, mimo

rozpoznawalności nigdy nie posmakował

sukcesu komercyjnego. W ostatnich

latach, czas jakby się dla zespołu

zatrzymał. Kapitalne płyty i energiczne

koncerty przerwał jednak cios. Przykro,

że rocznicowe wznowienie "Out of The

Abyss" ukazuje się w cieniu tragedii.

Dziwnym zrządzeniem losu akurat w

momencie śmierci Sheltona zamiast jednej

z bardziej rozpoznawalnych płyt

grupy, w nasze ręce trafia reedycja albumu

dość mało popularnego. Tak jakby

los chciał pokazać pewną prawidłowość

- że Manilla Road mimo wszystko nie

może zasłużyć na przełożenie popularności

na sukces kasowy. Zostawmy jednak

te dywagacje i przyjrzyjmy się z

czym mamy do czynienia. Wydawnictwo

zostało pomyślane jako dwupłytowe.

Na pierwszym dysku otrzymujemy

"Out of the Abyss" w wersji remaster

2017 Black Dragon, na drugim zaś niepublikowany

wcześniej, pierwszy miks

płyty nazwany "The Unreleased Miller

Tapes". Dodatkowo sporo ciekawych

bonusów, a całość otrzymała podtytuł

"30th Anniversary Edition". Album

"Out of the Abyss" jest przedostatnim z

klasycznego okresu działalności Manilla

Road. Nie jest on może najbardziej

rozpoznawalny w dyskografii grupy, ale

też nie można zapominać, że po "The

Deluge" (1986) zespół zaczął szukać inspiracji

w popularnym wtedy thrash metalu.

Chociaż - inaczej - oni ten thrash

metal zaadaptowali po swojemu. Wpisali

go jakby do stylu Manilla Road.

Więc "Out of the Abyss" trzeba oceniać

pod tym względem. Razem z "Mystification"

tworzyły drugi okres twórczości

Manilla Road. Może wydawać się

trochę niedostępny, mniej przyswajalny

od poprzedniej. Mniej tutaj może melodii,

ale słychać charakterystyczną liryczność,

rękę Marka Sheltona. Na rok

1988 można powiedzieć, że był to

szczyt możliwości kompozytorskich.

Idealnie zespolone współczesne, wtedy,

inspiracje, z cechami klasycznego okresu

działalności. Ciężko znaleźć w albumach

tej zasłużonej formacji jakieś minusy.

Szczerze - nawet ich nie szukam.

Ta muzyka po prostu brnie do przodu,

atakując niczym starożytni wojownicy.

Mimo 30 lat od wydania "Out of the

Abyss" nadal chwyta za gardło. Nieważne

nawet, czy to pierwszy czy odczyszczony

miks. Wykonawczo i kompozytorsko

niesamowicie się broni. Bardzo

bezpośrednio, bez zbędnych ogródek,

jesteśmy położeni na podłogę aż do

ostatniego dźwięku. To było bardzo piękne

zderzenie z niekwestionowaną klasyką.

Ci, którzy nie znają lub unikali

późniejszych płyt klasycznego składu

Manilla Road - warto zaopatrzyć się w

to nowe, dwupłytowe wydanie rocznicowe.

Oprócz właściwego materiału mamy

chociażby możliwość posłuchania kilku

nagrań koncertowych z epoki. Jeszcze

mocniejsze ciarki na plecach.

Adam Widełka

Megadeth - Killing Is My Buisness

And Buisness Is Good: The Final Kill

2018/1985 Century Media/Legacy Recordings

Dziwny to czas na wydanie tego, bądź

co bądź, obszernego wydania debiutu

Megadeth. Zwykło się dawać fanom takie

prezenty przeważnie na okrągłe jubileusze.

W przypadku "Killing Is My

Buisness And Buisness Is Good: The

Final Kill" ktoś albo spóźnił się trzy

lata, albo pospieszył o dwa. A może to ja

źle odczytałem to wydawnictwo - może

to po prostu kolejny remaster? Jeśli wierzyć

tytułowi - na pewno ostatni. Każdy

szanujący się fan thrashu zna Megadeth.

Nie sposób nie kojarzyć rudego

Dave Mustaine'a, który na pewno jest

jedną z barwniejszych postaci ogólnie

pojętego metalu. Od momentu głośnego

wyrzucenia z Metalliki w 1983 roku

przez całą swoją karierę niestety nie

uporał się z jej kompleksem. Zawsze

czegoś brakowało. Nagrywał dobre, bardzo

dobre, a nawet wybitne krążki. Jednak

ciągle był o ten krok za Jamesem

Hetfieldem i Larsem Ulrichem. Start

miał wyborny - to właśnie w 1985 roku

wyszedł na rynek pierwszy album jego

świeżo powołanej formacji. Płyta "Killing

Is My Buisness… And Buisness Is

Good!" miała w sobie całą złość w

związku z przykrymi dla Dave'a wydarzeniami.

Jakby na gorąco postanowił

pokazać byłym kolegom, że też może

odnieść sukces. Prawdę mówiąc to debiut

Megadeth, słuchając po latach,

miał wtedy wszystkie cechy, żeby

Megadeth mogło wypłynąć na szersze

wody. Przede wszystkim to bardzo, odnoszę

wrażenie, szczera płyta. Pisana w

oparach alkoholu i narkotyków. Tak jak

wspomniałem wcześniej, słychać tutaj,

że Dave przemielił wszystkie swoje pretensje,

całą złość do Metalliki, w kapitalne

riffy. Powstał krótki, bo raptem 31

minutowy materiał. Co z tego jednak,

jeśli "Killing Is My Buisness…" z

każdą minutą powoduje gęsią skórkę.

Od początku do końca albumu ciężko

jest wysiedzieć. Bije z tej muzyki niesamowita

energia. Płyta daje też pewność,

że Dave był i jest kimś, kogo nie

interesowało tylko bycie sobą. Dlatego

też wcale nie silił się na powtórzenie patentów

z konkurencyjnej (dla siebie najbardziej)

"Kill'em All" Metalliki. Był

już na tyle świadomym kompozytorem,

że z prawdziwą łatwością przyszło mu

napisanie ośmiu świetnych numerów (z

czego jeden był z czasów pobytu w Metallice).

Oczywiście, thrash to dość hermetyczny

gatunek, chociaż wtedy, w

połowie lat 80. wiele furtek było jeszcze

zamkniętych lub też lekko uchylonych.

Grupy dużo korzystały z punka, trochę

przemycały speed metalu, czasem klasyki

heavy. Nie można jednak odmówić

twórcom tych najsłynniejszych własnej

tożsamości. Megadeth bez wahania załączam

do tego grona. Zespół oprócz

właściwego albumu przygotował garść

(albo i dwie) dodatków. Otrzymujemy

kilkanaście nagrań live z epoki oraz trzy

utwory w wersji demo. Co ciekawe, właściwa

część i tym razem nie doczekała

się poprawnej tracklisty. Przypomnę, że

wszystkie wersje "Killing Is My Buisness…"

wychodzące już od lat 90. nie

zawierały oryginalnie zamieszczonego

jako czwarty coveru Nancy Sinatry -

(kwestia odmowy artystki). W wydaniu

"Final Kill" dostajemy ten utwór, ale

jako ostatni, po "The Mechanix", co,

nie ukrywam, niszczy trochę odbiór materiału.

Jeśli już mogli go użyć, czemu

nie zrobili tego według pierwowzoru?

Okładka za to jest oparta na szkicach

Dave'a z 1985 roku. Ta, do której każdy

jest przyzwyczajony (głowa Vic

Rattlehead'a na czarnym tle) nie była w

zamierzeniu tą właściwą. Całości dopełniają

wściekłe wersje na żywo kilkunastu

utworów. Można posłuchać, bez

szczególnego remasteringu, jak Megadeth

brzmiał i wypadał na koncertach

w latach 1986-1990. Szczerze - wolałbym,

żeby pokuszono się o odświeżenie

(wzorem nieszczęsnej dla Dave'a Metalliki)

jakichś koncertów z epoki i zamieszczenie

najlepszego z nich w pełnej

wersji. Na pewno słuchałoby się tego

spójniej. Dla fana Megadeth zakup

obowiązkowy. Dla fanów thrashu będzie

zacną ciekawostką, bo wielu z nich

zdążyło się przez tyle lat zaopatrzyć w

starsze wydania, a te kilkanaście bonusów

nie musi na wszystkich robić wielkiego

wrażenia. Podsumowując - prezent

dla maniaków lub zaczynających

przygodę z twórczością Dave Mustaine'a

i thrash metalem.

Adam Widełka

Murderer's Row - Murderer 's Row

2018 HNE/ Cherry Red

Dość niedawno zajmowałem się jednym

z wydawnictw zespołu Skull. Na gitarze

grał tam Bob Kulick. Kolejnym bandem,

z którym Bob próbował się wybić

był Blackthrone, w nim to współpracował

z Grahamem Bonnetem. W tej

formacji poznał również klawiszowca

Jimmy'ego Waldo i basistę Chucka

Wrighta. Z tą dwójką w 1996 roku

zakłada właśnie Murderer 's Row. Zespół

uzupełnia perkusista Jay Schellenbaum,

który wcześniej współpracował z

Asia, Circa oraz Hurricane. Natomiast

wokalistą został David Glen Eisley,

który wcześniej śpiewał w Sorcery,

Giuffria czy Dirty White Boy. Debiutancki

album Murderer 's Row zawiera

dziesięć kompozycji w ulubionym stylu

Kulicka czyli hard'n'heavy. Owszem w

tym wypadku jest również sporo schematów

ale ogólnie to najciekawsza propozycja

Boba i jego kolegów. A to dlatego,

że w muzyce tego zespołu oprócz

naturalnych brzmień i pomysłów wpleciono

elementy, które stanowią mieszankę

inspirowaną Led Zeppelin,

wczesnym Aerosmith i W.A.S.P., co o

dziwo, dało to temu zespołowi sznyt

oryginalności. Wystarczy posłuchać

openera "Blood On Fire", który buja nas

wybornym riffem, następnie wyśmienitego,

soczystego i klimatycznego "Skeletons

In The Closet", ogólnie jednego z

najlepszych utworów na tym albumie,

czy też rozpędzonego i zadziornego

"Bad Side Of Love". Jednak najlepsze to

utwory numer dwa i trzy, czyli "Suicide

Saloon" oraz "India". W obydwu pomysł

zderzenia wspomnianych odniesień Led

Zeppelin, Aerosmith i W.A.S.P zagadał

rewelacyjnie, z tym, że do tego

drugiego dołączono jeszcze orientalne

motywy. Pozostałe kompozycje są bardzo

solidne, a nawet trochę więcej niż

solidne, co w sumie daje udany album.

Oprócz dobrej muzyki, instrumentaliści

zagwarantowali perfekcyjne wykonanie.

A David Glen Eisley znowu stał się

moim bohaterem i zaczynam sie dziwić,

że nie odniósł on jakiegoś większego

sukcesu. Maniaków hard'n'heavy zachęcam

do zapoznania się z debiutem tego

RECENZJE 171


zespołu. Warto. jednak to nie koniec

przygody z muzyką Murderer 's Row.

Wydawnictwo to ma bowiem jeszcze

jeden dysk. Znalazły sie na nim wersje

demo, z innym miksem nagrania nie

wykorzystane później na albumie

(Hangman's Moon), "Red Rain Fallin'").

Słowem, pełen wachlarz usług, no, ale

takie jest właśnie HNE Recordings.

Onslaught - Killing Peace

2018/2007 Dissonance

\m/\m/

Po prawie ośmiu latach, słynny Onslaugh

niczym feniks z popiołów powstał

w prawie niezmienionym składzie.

Choć większość postawiła na nim krzyżyk,

bo narazili się starym fanom za

poprzednią kontrowersyjną (choć mnie

się podoba najbardziej) płytę "In

Search Of Sanity" (z piejcem na wokalu)

o płaskim brzmieniu jak i przez

zmianę wokalisty jak i logo. Ale Anglicy

padli wtedy ofiarą nowej wytwórni i

obietnic wielkiej kariery po tego typu

zmianach "na lepsze". Ale poprzedni wokalista

Sy Keeler wrócił jeszcze z większą

chrypą i mocą w głosie, niczym

drugi Souza z Exodus! Reszta muzyków

przygotowała nam ucztę jak za dawnych

czasów. Tylko o lepszym brzmieniu,

dynamice i szybszymi nawalającymi

tu... stopami perkusisty. Ale do

rzeczy. Album na przywitanie rozpoczyna

się szybkimi "Burn" (kapitalna wizytówka

płyty), i tytułowym "Killing

Peace". Sy Keeler daje tu ostro po gardle

a gitary duetu Jordan/Rocket nawalają

bezustannie kawalkadę szybkich

ciężkich riffów. Przypomina mi to trochę

Destruction po powrocie Schmiera.

Potem jest tylko ciężej i tak samo

szybko jak np. wolno rozwijający się

"Prayer For The Dead" czy jak dla mnie

w najlepszym "Planting Seeds Of Hate"

z typowo exodus'owskim graniem.

"Shock'n' Awe" pędzi jak samolot na

Hiroshimę, a perkusista ma tu chyba

stalowe nogi! Nie ma tu słabych punktów

a zespół godnie wrócił na scenę z

mnóstwem agresji i złości, jak i świetną

okładką! Jest tu całkiem inne granie niż

na poprzednich stereotypowych albumach

z lat 80-tych. Krótko i na temat

bez zbędnego przeciągania. Od pierwszej

sekundy aż do ostatniej jest to

ostra jazda bez trzymanki, bez przynudzania.

Mus dla każdego fana thrashu

jak i Onslaught!

Mariusz "Zarek" Kozar

Primal Fear - The Nuclear Blast

Recordings

2018 Dissonace

Najwyraźniej brytyjska wytwórnia

Dissonace Productions zwąchała się z

niemieckim Nuclear Blast. W najbliższym

czasie, rezultatem tej współpracy

mają być różnej maści boxy. Poniekąd

przypomina mi to sytuację z

przed kilku lat z naszym rodzimym

Metal Mindem, który też ma na koncie

kilka wznowień z tej niemieckiej wytwórni.

Ma to pewnie sens, bowiem

Dissonance ma szansę trafić do większej

ilości Brytyjczyków, niż swego czasu

mogła na to liczyć Nuclear Blast.

Tak przynajmniej się domyślam. Na

pierwszy rzut wziąłem sześciopłytowy

box Primal Fear. Jednak wróćmy na

moment do naszego Metal Mind, które

stosunkowo niedawno też wydało reedycje

Primal Fear. Wszystko opublikowane

było w digipackach (mocno

znienawidzonych przez kolekcjonerów),

w ograniczonym nakładzie oraz z dość

bogatą kolekcją bonusów. Natomiast

brytyjska wytwórnia zdobyła zgodę na

wydanie boxu z następującymi tytułami,

"Jaws of Death" (1999), "Nuclear

Fire" (2001), "Black Sun" (2002), "Devil's

Ground" (2004) i "Seven Seals"

(2005). Jeżeli dobrze zauważyłem, każda

z płyt jest bez bonusów, za to na

dodatkowym, szóstym dysku, znalazło

się kilka skumulowanych bonusów/coverów.

To chyba takie autorskie przedsięwzięcie

Dissonace Productions. Jeżeli

moje domysły są słuszne to młody

Brytyjczyk, dopiero co zaczynający swą

przygodę adept heavy metalu, w swoje

ręce otrzyma box-bombę, w której znajdą

się najlepsze płyty z pierwszego etapu

kariery Niemców. Wiem, są tacy co

"Devil's Ground" oceniają niżej, ale założę

się, że w sporym gronie fanów każdy

wskaże na inną, tę trochę słabszą

płytę. Mnie niestety trzyma zawsze nadmierny

optymizm i do "Seven Seals"

włącznie, uważam, że Niemcy nie nagrali

słabego albumu. Za to trochę słabiej

bym ocenił następne albumy "New

Religion" (2007) czy też "16.6 (Before

the Devil Knows You're Dead)"

(2009). Nie są one jednak przedmiotem

rozmowy. Wracając do sedna sprawy.

Każdy album zawiera świetne kawałki,

zaś większość z nich jest z wybornymi

riffami, utrzymane są w różnych tempach,

zawierają pompatyczne refreny,

niesamowite solówki oraz melodyjne, a

na dodatek wszystko zagrane jest z niebywałym

rozmachem. No i ten niesamowity

głos Scheepersa. To charakterystyczne

cechy tych wszystkich albumów

jak i całej twórczości Primal Fear.

Olbrzymia pigułka do przyswojenia ale

za to smakowita, w porywach bardzo

dobra. Box ten skierowany jest do wspomnianych

aplikantów klasycznego

heavy metalu, a także do największych

fanów i kolekcjonerów, którzy koniecznie

muszą mieć kolejne wydania swoich

ulubionych płyt.

\m/\m/

Shelton/Chastain - The Edge Of

Sanity - 88 Demo Tapes

2018 Pure Steel

Niedawno Mark Shelton, lider legendarnej

grupy Manilla Road opuścił

ziemski padół. Jak to zazwyczaj w takich

przypadkach ma miejsce, kwestią

czasu było pojawienie się różnych zaginionych

materiałów z udziałem zmarłego

artysty. Tym razem odbyło to bardzo

szybko. Istnienie omawianego nagrania

wyszło na światło dzienne zupełnym

przypadkiem. Otóż basista Manilla

Road Phill Ross przeszukiwał dom

Marka w celu znalezienia jakichś niepublikowanych

nagrań, które planował

zamieścić jako bonusy na nowych wydaniach

płyt swojej kapeli. Natknął się na

taśmę podpisaną "Shelton/Chastain

88", która zawierała omawiany materiał

będący efektem współpracy Sheltona z

innym utalentowanym amerykańskim

gitarzystą i kompozytorem - Davidem

Chastainem. W pierwszej chwili uznałem

ten materiał za zwykłą próbę wyciągnięcia

kasy od fanów. Mark jeszcze

nie ostygł, a zainteresowanie Manilla

Road wśród metalowej braci wskazuje

tendencję wzrostową. Wymarzona sytuacja,

by wydać jakieś zaginione demo

niskiej wartości muzycznej w celach

czysto zarobkowych. Pierwsze przesłuchanie

albumu udowodniło mi w jak

wielkim błędzie byłem i po raz kolejny

dostałem nauczkę, by nie oceniać niektórych

rzeczy po pozorach. "The Edge

Of Sanity - 88 Demo Tapes" wydany

nakładem Pure Steel Records zawiera

trzy utwory (właściwie to cztery, gdyż

jeden jest w dwóch różnych wersjach,

ale o tym za chwilę). Album otwiera

utwór tytułowy. Jest to porcja fachowego

heavy z domieszką thrashu. Ostry

riff sprawia, że ciężko wytrzymać słuchanie

tego kawałka bez spontanicznego

headbangingu. Kawałek ten spokojnie

mógłby się znaleźć na "Out Of The

Abyss" Manilla Road, wydanym w tym

samym roku, w którym zostało nagrane

wspomniane demo. W bardzo podobnym

klimacie utrzymany jest "Fields Of

Sorrow", chociaż tutaj mamy zdecydowanie

więcej zmian nastroju. Widocznie

Panowie postanowili nieco urozmaicić

już wtedy mocno wyeksploatowaną

heavy metalową formułę. To jednak jest

nic przy głównym punkcie tego wydawnictwa.

Przed nami utwór "Orpheus

Descending". Sama historia powstania

tej kompozycji jest dość ciekawa. David

Chastain stworzył główny motyw, natomiast

Mark Shelton rozszerzał ten

kawałek dodając do niego kolejne elementy,

aż w końcu wyszła dwunastominutowa

suita pełna ciekawych gitarowych

pasaży, zmian klimatu, ogólnie

mająca w sobie coś z ducha muzyki klasycznej.

Ale to jeszcze nic. Najwidoczniej

Mark uznał, że 12 minut nie wyczerpuje

w pełni potencjału drzemiącego

w tej kompozycji. Postanowił rozbudować

ją jeszcze bardziej dodając coraz

więcej motywów, riffów i niesamowitych

solówek. Utwór rozrósł się do... 21

minut i oczywiście znajdziemy tą wersje

go na tym albumie (podobno istnieje jeszcze

niepublikowana wersja "Orpheusa"

mająca 16 minut). Słuchając tego

wydawnictwa nie mogę uwierzyć, że

porcja tak wspaniałej muzyki przeleżała

w szufladzie 30 lat i została odkryta zupełnym

przypadkiem. Dziwię się również,

że Mark i David nie zdecydowali

się zebrać pełnego składu i wydać ten

materiał jako pełne profesjonalne wydawnictwo.

Nawet jeśli miałby to być tylko

jednorazowy projekt. Materiał warty

polecenia nie tylko fanom Chastain i

Manilla Road. Swoją drogą jestem bardzo

ciekaw jakie jeszcze znaleziska

archeologiczne zalegają w domu Marka.

Bartłomiej Kuczak

Sinner - The Nuclear Blast Recordings

2018 Dissonace

Mat Sinner znakomicie daje sobie radę

w Primal Fear, udziela się także w wielu

innych projektach. Jednak jego pierwszym

zespołem był Sinner, z którym

zaczynał na początku lat 80. Jest to zespół,

który jest przedstawicielem solidnego

niemieckiego heavy metalowego

grania. Ta formacja nadal leży na sercu

Mata i co jakiś czas wraca do niego, starając

się stworzyć przynajmniej kolejny

porządny album. Przeważnie podjęty

zamysł w pełni udaje się mu, ale od czasu

do czasu zalicza wpadki. W zasadzie

to charakteryzuje całość kariery tego zespołu.

Być może z tych powodów Sinner

nie mógł wypłynąć na szersze wody.

Mam wrażenie, że Mat najbardziej naciskał

na kapelę właśnie w momencie

gdy był związany z Nuclear Blast Records.

Stąd też uważam, że albumy

"Judgement Day" (1996), "The Nature

of Evil" (1998), "The End of Sanctuary"

(2000) i "There Will Be Execution"

(2003) należą do jednych z ciekawszych

osiągnięć tego niemieckiego zespołu.

Pierwszy z wymienionych, "Judgement

Day", na początku został wydany

przez No Bull Records. W 2000 roku

Nuclear Blast zdecydowało się na

ponowne wydanie go z lekko zmienionym

repertuarem oraz z zupełnie inną

obwolutą. Przynajmniej tak to kojarzę.

Trochę odstaje od następnych pozycji

ale ciągle jest to solidne niemieckie

heavy metalowe granie, gdzie rządzą

charakterystyczne ostre i mocne gitary

oraz swoisty śpiew Mata. Obok melodyjnych

i chwytliwych utworów egzystują

znacznie cięższe kompozycje,

ewentualnie wplatane są kawałki, które

stanowią połączenie obu nurtów. Odniesienia

czy też inspiracje są bardzo

szerokie, ale celowałbym w hard rocka i

heavy metal. Czasami przemykają mi

fragmenty, które pasują nawet do Thin

Lizzy, Rainbow, Molly Hatchet czy

Savatage. Myślę, że są tacy co mają jeszcze

inne skojarzenia. Co by to nie było,

z pewnością są to obecnie ikony klasycznego

rocka i heavy metalu, choć bywają

też koneksje z niemieckim power

metalem. Mimo jasnych oldschoolowych

inspiracji, Mat dbał zawsze aby

brzmienie i produkcja była jak najlepsza

i zawsze korzystał z tego, co ówczesne

studia mu oferowały. Jeżeli "Judgement

Day" jest solidny to następne albumy są

znacznie lepsze. Zbudowane są na podobnej

zasadzie ale niektóre utwory,

melodie, ogólnie pomysły zdecydowanie

mocniej zwracały na siebie uwagę. Kiedyś

najbardziej z pozostałej trójki podobał

się mi "There Will Be Execution",

ale teraz gdy ponownie przesłuchiwałem

te krążki, to trudno mi zdecydować

się, który jest lepszy. Co by nie pisać

młodzi adepci klasycznego ciężkiego

grania z Wielkiej Brytani będą mieli do

czynienia z bardzo dobrym niemieckim

heavy metalem.

Skull - II: Now More Than Ever

2018 HNE/ Cherry Red

\m/\m/

Kariera muzyczna Boba Kulicka jest na

prawdę przebogata i może służyć do

bardzo długiej opowieści. Jednym z

przystanków w tej drodze artystycznej

jest grupa Skull. Powstała ona z inicjatywy

samego Boba w 1991 roku i oficjalnie

wydali studyjny album "No Bones

About It". Niestety nie znam w

ogóle tego wydawnictwa. Niemniej mogę

domyślać się co ono zawierało.

172

RECENZJE


Prawdopodobnie było to amerykańskie

melodyjne hard'n'heavy w stylu schyłkowych

lat osiemdziesiątych. Bardzo

wtedy popularne i bardzo mocno eksploatowane

przez duże wytwórnie. Co

niestety okrutnie spłyciło ten styl muzyczny.

W owych latach wielu znanych

muzyków zawiązywało zespoły, przygotowywało

materiał na płytę, wydawali ją

i przepadali. Taki schemat prawdopodobnie

związany był z tęsknotą za minionymi

latami, gdzie swego czasu jak

coś chwyciło, to każda ze stron mogła

"rozbić bank". Tak jakby nikt nie zauważył,

że zainteresowania fanów zmieniają

się, każda taka nowa propozycja

muzyczna stawała się coraz bardziej

miałka oraz naszpicowana schematami,

ogólnie brakowało zdrowego spojrzenia

na takie granie, a zarazem większej oryginalności

i kreatywności muzycznej, w

dodatku sam biznes również ulegał korozji.

O dziwo ten system, można nadziać

się jeszcze teraz, a co najgorsze

biorą w nim jeszcze muzycy owej minionej

epoki, tak jakby niczego się nie nauczyli

albo nie potrafili być krytyczni

wobec tego co robią, zachwycając się jedynie

nad swoją zajebistością. Niestety

w taki schemat wpadł wtedy również zespół

Boba Kulicka. Chociaż na "II:

Now More Than Ever" znalazło się

kilka kompozycji we wczesnych stadiach

przygotowawczych (po prostu jakaś

wersja demo), które już w stanie

ostatecznym stanowiły zawartość "No

Bones About It". I trzeba przyznać, że

takie "Living On The Edge", "King Of

The Night", "Head Over Heels" a nawet

"Little Black Book" mają potencjał i niosą

znamiona pewnej swoistej indywidualności,

wyróżniającej się w ówczesnym

zalewie hard'n'heavy. Także jak ktoś

szaleje za takim graniem to namawiam

aby zainteresował się ich albumem "No

Bones About It". Te wszystkie wersje

demo kawałków znanych z debiutu wypełniają

sporą część drugiego dysku "II:

Now More Than Ever". Jednak zdecydowana

większość utworów tego wydawnictwa

(37 kompozycji) stanowią songi,

które były pisane z myślą o drugiej

płycie długogrającej. Nie można więc

zarzucić Bobowi i jego zespołowi, że

nie byli zaangażowani w projekt, że obijali

się. Choć większości z tych kompozycji

można przypisać sztampę i stereotypowość,

to z pewnością nie można odmówić

im dużej dozy solidności, kultury

muzycznej i utrzymania dobrego poziomu.

Niemniej to za mało nawet na

dzisiejsze czasy gdzie takiego grania jest

dużo mniej niż wtedy, w końcu lat 80. i

na początku lat 90. Na moje ucho, na

plus troszeczkę odstaje melodyjny i

przebojowy "Three Words Away". Reszta

stanowi przyzwoity blok hard'n'

heavy i nic poza tym. Oczywiście jak to

w wypadku tych zespołów muzycy wyróżniają

się świetnym warsztatem i nie

tylko chodzi o Boba Kulicka. Skull i

muzyka stworzona pod tym szyldem, to

teraz ciekawostka, a także bogactwo dla

najbardziej fanatycznych zwolenników

hard'n'heavy i to dla nich właśnie jest

"II: Now More Than Ever". Tym bardziej,

że HNE Recordings płytę przygotowali

bardzo solidnie, tak, jak to mają

w swoim zwyczaju. Bo to nie tylko

ogromna porcja muzyki audio ale także

ciekawie przytoczona historia, tym

razem przez Malcolma Dome. Poza

tym wytwórnia ta przypomniała inne

zespoły, z którymi Bob Kulick chciał

przebić się w latach 90. czyli wydała również

płyty kapel Murderer's Row i

Blackthorne. Ale wiadomo, oprócz problemów

opisanych powyżej, w tych latach

panowało niepodzielnie grunge,

więc nie tylko Bob Kulick nie miał w

ogóle szansy.

Strana Officina - The Faith

2018/2007 Jolly Roger

\m/\m/

"The Faith" to pierwszy studyjny album

wydany w 2007 roku przez My Graveyard

po reaktywacji tej ikony włoskiego

heavy metalu. My Graveyard Productions

to swego czasu solidna wytwórnia,

która ciekawie rozbudowywała swój

katalog. Miała też minusy. Jednak niezależna

firma fonograficzna ze względu

na swój status ma zawsze pełno ograniczeń.

Jednym z nich jest fakt, że czasami

nie trafia do wszystkich, do których

powinna trafić. W czasie wydania

"The Faith" nie trafiła do naszej redakcji,

a z czasem w ogóle przepadła. Podejrzewam,

że do wielu z was ten krążek

też nie trafił. Ze względu, że My Graveyard

dawno zakończyło swoja egzystencje,

nie było szansy aby w łatwy

sposób dotrzeć do tego albumu. Z pomocą

przyszła inna włoska wytwórnia

Jolly Roger, której po ponad dekadzie

udało się wydać ponownie ten krążek.

Trochę popracowano nad dźwiękiem,

prościej, przeprowadzono remaster i

wydano go ponownie. Ogólnie powrót

Strana Officina nie powala, jednak nie

można powiedzieć, że to jakaś wpadka,

nieporozumienie itd. Nie, to nie tak.

Włosi przygotowali bardzo solidny album,

który jest mocno osadzony w e-

uropejskim heavy metalu lat 80. W muzyce

Włochów odnajdziemy wpływy

takich zespołów jak Judas Priest, Saxon,

Motorhead, Accept itd. Produkcja

choć zachowuje cechy lat minionych

to nagrana jest jak najbardziej

współcześnie. Dla mnie jest to duży

plus. Album zawiera 15 różnorodnych

kompozycji, większość z nich jest bardzo

przyzwoita i bezpośrednia, tak jak

rozpoczynający "King Troll", inne zahaczą

o pewną przebojowość i niech za

przykład posłuży "Falling Star". Większość

utworów jest w średnich tempach

z lekkimi przyśpieszeniami. Jednak

Włosi potrafią zagrać również

wolno i bardziej stonowanie, np. w takim

"Black Moon", który dodatkowo zawiera

świetny mroczny klimat. Natomiast

taki "Unknown Soldier" zaczyna

się balladowo, poczym troszkę przyspiesza

aby znów lekko zwolnić i z taką niezbyt

rażącą huśtawką nastrojów trwa do

końca utworu. Czasami w tym kawałku

trafiają się fragmenty zagrane z pewnym

pazurem aby zaraz trochę to przytemperować.

Bardziej wyraziste dysonanse

zaobserwujemy w "Burning Wings",

gdzie szybki utwór gwałtownie jest przerwany

zdecydowanym zwolnieniem

aby w kolejnej części znowu mknąć na

szybkości do przodu. Ja jednak najbardziej

lubię te jeszcze szybsze utwory,

których w sumie jest sporo, chociażby

"Metal Brigade", "Gamblin' Man" i "The

Kiss Of Death". Szybkie, konkretne, to

ich natura. Mam jednak świadomość, że

te kompozycje nie zabrzmiały tak dobrze,

gdyby nie miały tak dobrego tła.

Na ogólny odbiór płyty niebagatelny

wpływ mają duże umiejętności włoskich

muzyków. Ich warsztat z pewnością ułatwia

przyswajanie tego materiału przez

fanów. Na wyróżnienie zasługują partie

solowe gitarzysty Dario "Kappa" Cappanera

oraz znakomity wokal Daniele

"Bud" Ancillotti. Świetna jest także

produkcja, która dopina dobre wrażenie

całości "The Faith". Jakby długo nie

opisywać tego krążka, wniosek jest jeden,

warto znać Strana Officina i mięć

ich albumy.

\m/\m/

Strana Officina - Non Finira' Mai

(1995-2017)

2018 Jolly Roger

Po wydaniu w 2007r. "The Faith", w

2010r. ukazuje się kolejna studyjna płyta,

"Rising To The Call". Od tego momentu

włoscy weterani skupiają się na

ponownym wydaniu wczesnych krążków

oraz kompilacji z rarytasami. Dopiero

w tym roku mamy do czynienia z

czymś co może stanowić namiastkę czegoś

nowego, a w zasadzie jedno i drugie.

Bowiem na "Non Finira' Mai" znalazły

się utwory, które zostały skomponowane

i nagrane w 1995 roku oraz bardziej

współczesne ich wersje, nagrane w

zeszłym roku. Rok 1995 był dla Strana

Officina trudnym rokiem. Zakończyła

się dwuletnia trasa poświęcona pamięci

współzałożycielom, braciom Cappanera,

Fabio i Roberto, których zastąpili

młodziutcy wtedy, syn Roberto - Rolando,

oraz bratanek Fabio - Dario. Z

tą dwójką chłopaków Enzo Mascolo i

Daniele "Bud" Ancillotti, przystąpili

do tworzenia materiału. Rezultatem

były cztery utwory "Non Finira' Mai",

"Bimbo", "Amore E Fuoco" i "Vittima".

Stanowią one drugą część omawianej

płyty. Pierwsza część to te same kawałki

ale nagrane na nowo, we współczesnym

studio. W ten sposób dowiedzieliśmy

się jak rodziło się obecne oblicze Strany

oraz, że już wtedy muzycy byli wstanie

przygotować dobry i interesujący materiał.

Lubię muzykę tej włoskiej kapeli,

nawiązuje ona bezpośrednio do minionych

epok. Ma ona także własne atrybuty

i specyfikę, są to głównie świetne

riffy, tak jak w dwóch utworach "Non

Finira' Mai" i "Bimbo". Należą do nich

znakomite melodie, co praktycznie dotyczy

się każdej kompozycji, choć brakuje

przynajmniej jednej na tyle chwytliwej

aby, któraś z nich stała się hitem

na miarę całej sceny heavy metalowej.

No i znakomity głos "Buda" Ancillotti.

Wtedy w 1995 roku muzycy jednak postanowili

nie kontynuować kariery. Teraz

jednak czas aby odświeżyć to co

wtedy zaczęli. Włosi w zasadzie niczego

nie zmienili, tylko skorzystali ze swoich

aktualnych umiejętności oraz możliwości

dzisiejszego studia. Z tego powodu

dwie sesje zbytnio się nie różnią. Ta

pierwsza jest może bardziej surowa. Ta

z zeszłego roku bliska jest współczesnemu

obliczu Strana Officina. Pierwsze

trzy to dynamiczne heavy metalowe kawałki,

z wyróżniającymi się "Non Finira'

Mai" i "Bimbo". Natomiast czwarty

utwór to heavy metalowa ballada "Vittima",

a raczej wolny melodyjny song z

akustycznymi wstawkami ale z pazurem

i świetnymi partiami solowymi. Charakterystyczne

zaś jest to, że akurat te

utwory śpiewane są po włosku. Na tle

innych dokonań tego zespołu - przedstawia

się solidnie. Tym bardziej warto

mieć tę płytę w swojej kolekcji. Oczywiście

pod warunkiem, że ceni się pozostałe

dokonania tej formacji.

Venom - The Singles

2018 Dissonance

\m/\m/

Dzięki angielskiej Dissonance Productions,

która ma w swoim katalogu

mnóstwo ciekawych wznowień, mamy

tu kolejną reedycję, tym razem albumu

Venom i to w formie boxu 5 CD klasycznych

singli jakby nie było kultowej

kapeli z tamtego okresu. Na każdym

CD są po dwa kawałki, które odzwierciedlają

muzykę jaką wtedy pionierzy

black metalu tworzyli. Choć powinno

być tych singli 7, jak siedem bram piekła

ale o tym później. Co tu dużo pisać

- Venom wtedy był (jak to sam Lemmy

mówił) szybszą wersją Motorhead! Tyle,

że bardziej ordynarną i niechlujną, i

w tym tkwił ich urok! Co do zawartości

mamy tu dynamiczne "Bloodlust" czy

najlepszy dla mnie "Live Like An Angel".

Wpadający w ucho "Die Hard", prosty

hymniczny "In League with Satan", czy

"Manitou" ze specyficznie śpiewanym

chóralnym refrenem, podobnym do

chóralnych refrenów tych z... "Hammerhearth"

Bathory'ego. Tak, tak,

wystarczy się tylko wsłuchać! Kolejne to

diabelsko ciężki "Warhead" z tymi charakterystycznymi

pauzami po zwrotkach

czy szybkie "Acid Queen", "Lady

Lust" i klasyczny "In Nomine Satanas"

to już wybitne (aczkolwiek proste) numery

jak na tamte czasy. Album kończy

także dynamiczny bardzo heavy metalowy

"Woman". I cóż, pozostaje... duży

niedosyt! No właśnie, na "The Singles

1980-1986" wersji Raw Power Records

z 1986 roku wydanej na jednym

CD, były jeszcze dwa numery - szybki

"Dead Of The Night" ze zwariowaną

końcówką, oraz potężny z groźnym intro

"Seven Gates Of Hell". Widocznie

zabrakło miejsca, lub praw autorskich.

A jak mam się już dogłębnie czepiać, to

tak ogólnie, od lat brakowało mi jeszcze

kolejnego singlowego utworu "Nightmare"

- wtedy miałbym już komplet tych

singielków z owego sławnego okresu

Anglików. A tak to na pół gwizdka to

wydawnictwo, bo żeby mieć całość tych

małych płytek, to trzeba kupić kolejny

album Venom, o nazwie "Assault" i

wtedy mamy cały pakiet, jak komplet

noży kuchennych! Jak komuś brakuje

do kolekcji czegoś wyjątkowego to proponuje

kupić wzbogacone wydawnictwo

"The Singles - The Seven Gates Of

Hell", zawierający EPki. Co do omawianej

skromnej wersji to trochę za mało by

ją kupić ale wystarczy na zapoznanie się

np. młokosowi z twórczością Cronosa i

spółki, by ewentualnie kupił ich wszystkie

płyty z tego właśnie okresu. Bo później

bywało różnie, ale Venom to Venom!

Tak czy siak, polecam...

Mariusz "Zarek" Kozar

RECENZJE 173


Virgin Steele - Virgin Steele

2018/1982 No Remorse Records

No Remorse Records uraczyło metalowych

maniaków i rozmaitych kolekcjonerów

płytowych reedycjami dwóch pierwszych

albumów Virgin Steele. Albumy

te dostępne są zarówno na CD, jak i

na winylu. Oczywiście, jak to zazwyczaj

w takich przypadkach bywa, płyty są

ładnie wydane oraz wypełnione bonusami.

Weźmy na tapetę debiut ekipy Davida

DeFeisa, który pierwotnie ukazał

się w roku 1982. Co ciekawe do 2002

roku nie był on dostępny na CD. Wiecie

jak to często bywa z debiutami. Czasem

zespół nie ma jeszcze wypracowanego

stylu, poszukuje swej estetyki,

umiejętności też należy jeszcze podszlifować

itp. Nie inaczej jest w przypadku

debiutu Virgin Steele. Muzycznie płyta

ta prezentuje się co najwyżej przeciętnie.

Już w intro zatytułowanym "Minuet

in D Minor" mamy do czynienia ze

zwykłą przewagą formy nad treścią.

Nawiązania do muzyki klasycznej są tu

nad wyraz otwarcie widoczne. Ale nie

wiem jak to się ma do prostego rockendrolla

w postaci takich utworów jak

"Danger Zone" czy "American Girl". Co

trzeba dodać, rockendrolla w niezbyt

wyrafinowanej formie i co nawet ważniejsze,

na niezbyt wysokim poziomie.

Taki jest cały album. Wszystkie utwory

są tu do siebie podobne i ciężko wyróżnić

jakikolwiek. Plusem tej płyty na pewno

nie jest także dość kiczowata okładka

oraz kulejąca produkcja. Nie powinno

to jednak w nikim budzić zdziwienia,

gdyż pierwotnie album ten ujrzał

światło dzienne jako produkcja niezależna.

Nie jest oczywiście tak, że "Virgin

Steele" nie ma żadnych dobrych

stron. Na pewno jedną z nich jest wokal

Davida, który pokazuje, że posiada on

niezwykły potencjał. Potencjał podobnego

kalibru można również wyczuć w

gitarowych zagrywka Jacka Starra.

Wszystko to jednak wymagało odpowiedniego

doszlifowania. Jako bonusy

do-stajemy kilka oryginalnych miksów

utworów pochodzących z tego albumu

oraz koncertową wersję "A Token Of My

Hatered". Debiut Virgin Steele nie robi

ogólnie dobrego wrażenia. Nawet przez

wielkich fanów grupy, płyta ta jest uważana

za stosunkowo słabą.

Bartłomiej Kuczak

Virgin Steele - Guardians Of The

Flame

2018/1983 No Remorse Records

Druga płyta Virgin Steele w porównaniu

z debiutem pokazuje ogromny postęp,

jakiego ekipa dowodzona przez

Davida DeFeisa dokonała w ciągu zaledwie

pół roku, gdyż tyle dzieliło jego

pierwotne wydanie od debiutu. Poprawa

jest zarówno widoczna, jak i słyszalna

pod niemal każdym względem. Od okładki,

przez produkcję a kończąc na samych

kompozycjach. Można z czystym

sumieniem stwierdzić, że "Guardians

Of The Flame" jest pierwszym klasycznym

dziełem legendy heavy metalu z

Long Island. Weźmy pierwszy z brzegu

utwór "Don't Say Goodbye (Tonight)".

Doskonałe połączenie heavy metalowej

ostrości, US metalowej galopady, rockendrollowego

feelingu i naprawdę przebojowego

potencjału. Ten z jednej

strony feeling, luz, a z drugiej zaś strony

pewnego rodzaju muzyczna dojrzałość

pojawia się także w takich utworach jak

"Burn The Sun", "Life Of Crime". Momentami

robi się naprawdę epicko. Takim

utworem jest na przykład "The

Redeemer", który jest nie tylko najlepszym

utworem na tym albumie, ale jednym

z najlepszych w całym dorobku

grupy. Zaczyna się dość wolno, potem

jednak cały czas się rozwija i staje się

coraz szybszy, nie tracąc przy tym nic

ze swej podniosłości. Zawiera również

sporo elementów symfonicznych, które

będą się przewijać w twórczości zespołu

przez całą jego karierę. Podobna podniosłość

jest także obecna w zamykającym

całość utworze "Cry In The Night"

ozdobionym przepiękną solówką Jacka

Starra. Jak w przypadku większości reedycji,

także tutaj otrzymujemy sporą

liczbę bonusów. Tym razem otrzymujemy

kilka wersji demo utworów z płyty

oraz trzy utwory pierwotnie wydane na

EP "Wait For The Night" z 1983 roku.

Warto dodać, że podobnie, jak w przypadku

reedycji debiutu bonusy są dodane

tylko do wersji kompaktowej. Winyl

jest wierną kopią oryginału. "Guardians

Of The Flame" to niewątpliwie

prawdziwy początek drogi Davida De-

Feisa ku podbojowi metalowego świata.

Bartłomiej Kuczak

Wardance - Heaven Is For Sale

1990/2018 Dying Victims

W natłoku rozlicznych reedycji niezauważony

przechodził fakt, że debiutancki

i jedyny album niemieckiego Wardance

jakoś nie doczekał się jeszcze

wznowienia. Owo poważne niedopatrzenie

naprawiła w końcu Dying Victims

Productions, dzięki czemu

"Heaven Is For Sale" jest ponownie

dostępny na LP i CD. Wersja kompaktowa

wzbogacona jest o siedem bonusów:

dwa zamieszczone już na pierwszej

edycji w momencie premiery oraz utwory

wydane oryginalnie na MLP "Crucifixion"

w roku 1988 oraz pochodzące z

powrotnego demo "Dance To The Beat

Of Life With The Spirit Of Youth"

(1994). Są one udane, szczególnie te z

lat 1988-90 i w dodatku też nie zawsze

oczywiste ("Blues" to faktycznie miarowy,

surowy blues), ale swoje robi tu

przede wszystkim podstawowa 10.

utworów z winylowej edycji. Jak na tamte

lata power/speed metal Wardance

nie robił może jakiegoś szczególnego

wrażenia, ale z perspektywy czasu zdecydowanie

zyskuje, gdyż jest to ostre,

siarczyste granie z drapieżnym śpiewem

Sandry Schumacher. Czasem brzmi to

niczym brutalniejsza wersja Warlock

("Neverending Nightmare"), gdzie indziej

robi się ciut bardziej klimatycznie

("Don't Play With Fire"), ale dominują

szybkie, zwarte utwory, niekiedy o

wręcz thrashowym charakterze ("Paris

In Fear"). Fajnie brzmi też "House Of

The Rising Sun", zagrany niby podobnie

do wersji The Animals, ale też ostro

podrasowany, nie tylko wokalnie, ale i w

warstwie instrumentalnej. Jeśli więc

ktoś lubi Rage czy wczesny Helloween,

to "Heaven Is For Sale" w żadnym razie

go nie rozczaruje.

Wojciech Chamryk

Wicked Step - The Harder The Better

1976-1979

2014 TMU

Amerykańska wytwórnia TMU nie

ogranicza się wyłącznie do metalowych

zespołów ze stanu Teksas, dlatego przypomniała

też nagrania hardrockowego

Wicked Step. LP "The Harder The

Better 1976-1979" zawiera osiem

utworów, powstałych w zawartych w

tytule latach, czyli jeszcze przed debiutanckim

i zarazem jedynym singlem formacji,

"Enticing Woman" z roku 1980.

W ósmej dekadzie XX wieku takie granie

było już nie na czasie, ale gdyby zespół

zdołał zainteresować wydawców

swą muzyką kilka lat wcześniej, miałby

szanse na sukces - nawet po tym, kiedy

triumfy zaczęło święcić disco, bo w tym

samym czasie grające podobnie Boston,

Bad Company czy UFO wciąż podbijały

listy przebojów. Coś jednak widocznie

nie wypaliło, albo i sami muzycy

nie myśleli o karierze, grając bardziej

hobbystycznie - trochę szkoda, bo "The

Harder The Better 1976-1979" to kawał

interesującej muzyki. Najstarsze

utwory są jeszcze nieco lżejsze, chociaż

w żadnym razie nie można odmówić ich

hardrockowej mocy, tak jak choćby

czerpiącemu z Black Sabbath "Lady

On The Hill", ale jednak więcej w nich

odniesień do rocka lat 60., z Hendrixem

na czele ("On The Road", "Master

Of The Darkness"). Im jednak dalej,

tym agresywniej, Mike Better śpiewa z

większym zadziorem, a już rozpędzone

"Rock N' Roller Masses" i "She's A Rocker"

to zapowiedź klasycznego metalu

przełomu lat 70. i 80. Jakość nagrań jest

typowo demówkowa, czasem nawet zanika

dźwięk, ale muzycznie to prawdziwa

perełka, szczególnie dla fanów wspomnianych

zespołów czy Moxy, wczesnego

Y&T oraz Starz.

Wretch - Reborn

2018/2006 Pure Steel

Wojciech Chamryk

Wretch jest kapelą nie młodą, gdyż ich

początków należy szukać jeszcze w latach

osiemdziesiątych. Mimo to album

"Reborn" pierwotnie wydany w roku

2006 przez Auburn Records. Dwanaście

lat później o tym albumie przypomina

nam nieodżałowane Pure Steel Records

w ramach reedycji bardziej lub

mniej klasycznych pozycji. Co można

powiedzieć o muzyce zawartej na debiucie

Amerykanów? Sam lider grupy Nick

Giannakos opisuje swoją twórczość

jako power metal zainspirowany przede

wszystkim dokonaniami Helloween.

Cóż, słuchając "Reborn" trudno znaleźć

mi jakiekolwiek wspólne mianowniki z

twórczością grupy Kaia Hansena. Jeśli

miałbym już doszukiwać podobieństw,

to na pewno byłaby to Metallica z

okolic "...And Justice For All" czy

nawet "Czarnego Albumu", Xentrix

oraz Pantera. Czyli zdecydowanie tu

bliżej do thrashu czy groove metalu niż

klimatów heavy/power (te oczywiście

także tu znajdziemy, ale o tym w następnych

linijkach). Taki właśnie jest między

innymi otwierający płytę "Mental

Wars", którego wspomniana Metallica

mogłaby im co najwyżej pozazdrościć.

Trochę wolniejsze tempo utrzymuje się

za to w następnym "Cry For The Young".

Ten utwór jest za to trochę bardziej

"panterowy". Wokale Colina Watsona

przypominają nawet momentami samego

Philla Anselmo. Bardziej heavy metalowo

robi się w kawalku numer trzy

czyli "Life". Tutaj natomiast Colin momentami

próbuje piać niczym Halford.

W utworze tytułowym oraz następującym

po nim "Eyes Of Fate" mamy zdecydowanie

najwięcej melodii oraz najwięcej

nawiązań do klasycznego heavy

na całym albumie. O ile kawałek "Reborn"

nie jest pozbawiony elementów

thrashu i takowego ciężaru, to drugi ze

wspomnianych utworów po lekkim

przearanżowaniu pasowałby do repertuaru

np. Grave Digger. No i oczywiście

maidenowe "łoooooooo" na końcu.

Chłopaki dla wytchnienia wstawili tu

także nastrojową, chociaż jak najbardziej

metalową balladę pod tytułem

"The Winners". Pod koniec ta balladka

zmienia się w ostry thrashowy killer. Potem

Nick i ekipa daje nam groove'owy

"Skin to Skin" ze skandowanym refrenem

oraz dynamiczny "I am Storm". Po

nich następuje chyba najbardziej interesujący

utwór z tego zestawienia, czyli

"Nothing". Jest to kawałek nastrojowy,

któremu towarzyszą liczne zmiany tempa

oraz mroczna, lekko niepokojąca

atmosfera. Przypomina on niece bardziej

rozbudowane dzieła Iced Earth.

Zresztą to samo można by napisać o zamykającym

album "Till Death Do You

Part". Płyta ta jest niezwykle spójna.

Poza tym mimo nowoczesnej produkcji

debiut Wretch absolutnie nie traci oldschoolowego

ducha.

Bartłomiej Kuczak

174

RECENZJE



Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!