HMP 70
New Issue (No. 70) of Heavy Metal Pages online magazine. 68 interviews and more than 190 reviews. 176 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Riot V, Grave Digger, Darkness, Necronomicon, U.D.O., Virgin Steele, Voivod, Angelus Apatrida, Seax, Nocny Kochanek, Ashes Of Ares, Crystal Viper, Crisix, Nervosa, Injector, Verni, Source, Cauldron, Night Demon, Wretch, Warfare, Destroyer 666, Vandallus, Deliverance, Thrashist Regime, Axegressor, Chastain, Stormzone, Haunt, Stormwitch, Wardance, Lord Vigo, Professor Emeritus, Iron Void, Helion Prime, Weapon UK, Elvenstorm, Droid, Hitten, Sonic Prophecy, Northward, Into Eternity, Necrytis, Mystic Prophecy, Mob Rules, Redemption, SoulHealer and many, many more. Enjoy!
New Issue (No. 70) of Heavy Metal Pages online magazine. 68 interviews and more than 190 reviews. 176 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Riot V, Grave Digger, Darkness, Necronomicon, U.D.O., Virgin Steele, Voivod, Angelus Apatrida, Seax, Nocny Kochanek, Ashes Of Ares, Crystal Viper, Crisix, Nervosa, Injector, Verni, Source, Cauldron, Night Demon, Wretch, Warfare, Destroyer 666, Vandallus, Deliverance, Thrashist Regime, Axegressor, Chastain, Stormzone, Haunt, Stormwitch, Wardance, Lord Vigo, Professor Emeritus, Iron Void, Helion Prime, Weapon UK, Elvenstorm, Droid, Hitten, Sonic Prophecy, Northward, Into Eternity, Necrytis, Mystic Prophecy, Mob Rules, Redemption, SoulHealer and many, many more. Enjoy!
- No tags were found...
Create successful ePaper yourself
Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.
Intro
Spis tresci
Gdy planuję kolejne wywiady, nigdy nie mam pewności,
że dana rozmowa znajdzie swój szczęśliwy finał,
w postaci artykułu w naszym magazynie. Z różnych
powodów spora część tych konwersacji nam
przepada. Według mnie zbyt duża. Taki los miał spotkać
wywiad z Riot V, a przecież ich ostatni studyjny
album "Armor Of Light" był mocno komentowany i
wychwalany przez fanów tradycyjnego heavy metalu,
nawet tu w Polsce. Dlatego bardzo było nam przykro,
że piętrzące się problemy wskazywały na to, że ten interview
miał się nie odbyć. Jednak w pewnym momencie
losy odmieniły się i wywiad wylądował u mnie na
skrzynce e-mailowej. Niemała w tym rola pewnej osoby
z PR w Nuclear Blast, za co jej bardzo dziękujemy.
To, że formacja wyładowała na okładce, nie jest tylko
zasługą dwóch udanych albumów, wspomnianego "Armor
Of Light" czy wcześniejszego "Unleash The Fire",
ale przede wszystkim jest wynikiem tego, co zrobił
przez całe swoje życie Mark Reale. Taki nasz swoisty
hołd dla tego muzyka.
W czołówce tego magazynu znalazły się również ikony
niemieckiego heavy metalu, zespoły Grave Digger
i U.D.O. oraz thrash metalu Darkness i Necronomicon.
Ostatnie dwa teamy, kiedyś zaliczane były do
drugiej ligi niemieckiego thrash metalu (może nawet
niższej), jednak teraz udowadniają, że ten dystans między
czołówką, a nimi, nie jest aż tak duży. Ciekaw jestem,
czy macie podobne odczucia odsłuchując kolejno
"First Class Violence" i "Unleashed Bastards". Dla
przykładu, mnie szczególnie przypadła do gustu płyta
Darkness.
Unikatową kapelą w tym zestawie jest kanadyjski
Voivod. Ich niezwykłą wizją progresywnego thrash
metalu zachwycają się wszyscy, recenzenci, muzycy
oraz fani. I to od lat. Niestety nie ma to w ogóle odbicia
we rzeczywistości. Przynajmniej tu w Polsce, bo
wystarczy przywołać ostatni koncert Voivod w Warszawie,
gdzie zebrała się tylko garstka fanów.
Zupełnie inne problemy ma za to Nocny Kochanek,
który praktycznie w tym samym czasie promuje swoją
koncertówkę "Noc z Kochankiem" i nowy studyjny album
"Randka w ciemność". Rzecz w dzisiejszych czasach
niespotykana, nawet na najwyższym szczeblu muzycznego
businessu. Projekt jajcarski, nie ukrywający
swoich tendencji, wykorzystujący tradycyjny heavy
metal, który w dodatku zagrany jest na bardzo dobrym
poziomie. Nie ma problemów z wypełnieniem średnich
i dużych klubów w Polsce, a i na dużych festiwalach
też się sprawdza. Pod względem sprzedaży płyt też zawstydza
niejednego topowego polskiego artystę popowego.
Po prostu przekonał do siebie całe grono wiernych
słuchaczy. Jak to bywa, tam gdzie ktoś osiągnie
sukces, pojawiają się oponenci, a ci traktują zespół, jak
faktycznych zdrajców metalu. Formację, która nie jest
warta zainteresowania nikogo poważnego. Co nie jest
do końca prawdą chociażby dla tego, że muzycznie
mocno nie odbiegają od własnego alter ego, czyli dokonań
Night Mistress. Poniekąd znakomitego zespołu.
Niestety mimo, że ich płyty "The Back Of Beyond" i
"Into The Madness" zdobyły przychylne recenzje krytyków
i fanów, to kapela nie była wstanie zdobyć większej
popularności, przez co nie miała możliwości na
normalną egzystencję. I z taką rzeczywistością na co
dzień walczą pozostałe polskie kapele grające tradycyjny
heavy metal. A dlaczego tak jest, czemu inne kapele
z tej sceny nie mogą zainteresować podobnego
gremium, co Nocny Kochanek, to jest tajemnica
godna jej rozwikłania.
Jak wiele trudu trzeba włożyć aby choć trochę przełamać
niemoc polskiej sceny, niech za przykład posłuży
katowicki Crystal Viper. Kapela w ostatnim czasie
wzmogła działalność studyjną i konceptową. Niestety
większość dobrych rzeczy dla tej formacji dzieje się poza
granicami ojczystego kraju. Ich nowa EPka "At The
Edge Of Time" większe zainteresowanie wzbudziła na
zachodzie naszego Kontynentu, a i tam częściej zaprasza
się ich na koncerty, a nawet trasy. Natomiast tu
w Polsce choć spora część fanów kojarzy nazwę i muzykę
zespołu, to zupełnie nie przekłada się chociażby
na większą ilość koncertów.
Oczywiście grupy z początku magazynu to tylko kropla
tego, co znajdziecie w nowym numerze. Większość
jego zawartości to konglomerat wszelkiej maści formacji
parających się graniem tradycyjnego heavy metalu
oraz thrash metalu. W śród nich odnajdziecie wszelkie
rodzaje odcieni wspomnianych stylów, a także wszystkie
możliwe pokolenia, więc są to wywiady z muzykami
doświadczonymi przeplatane rozmowami z zupełnymi
młodzikami.
Z grona zespołów grających thrash metal na uwagę
zasługują hiszpańska formacja Angelus Apatrida, która
promuje się znakomitym albumem "Cabaret De La
Guillotine", ich pobratymcy z Crisix, Brazylijki z
Nervosa, Kanadyjczycy z Droid, którzy podobnie jak
ich słynni protektorzy preferują bardziej progresywne
klimaty, oraz Amerykanie z Seax ale ci to bardziej
speed metalowcy. Znajdziecie też rozmowę z Paulem
Evo, który opowiada o swoim Warfare. Projekcie zaliczanym
do nurtu NWOBHM, acz znacznie odbiegającym
od głównego nurtu, chętnie czerpał z punk
rocka i tworzył podwaliny do tego, co później nazywano
speed czy też thrash metalem. Warto przeczytać
też rozmowę z muzykami z Deliverance, którzy rozpoczynali
w podobnym czasie co wielcy amerykańskiego
thrashu, ale nie zdobyli aż takie popularności.
Być może zaważyła sprawa, że reprezentowali mało
popularny w heavy metalu chrześcijański światopogląd.
Kapela działa do dzisiaj i promuje całkiem niezły
album "The Subversive Kind". Oczywiście jest jeszcze
więcej artykułów gdzie w roli głównej są thrash metalowe
bandy, chociażby Injector, Thrashist Regime
czy Axegressor. Jeżeli ten styl leży komuś na sercu powinien
wyłapać każdy z tych wywiadów.
Równie wiele dzieje się w magazynie, co do sceny
heavy metalowej. Większość zespołów to nowa fala,
która wręcz nas zalewa, a w nowym numerze prezentują
ją Night Demon, Cauldron, Hitten, Elvenstorm,
Stormzone, Manacle, Vandallus itd. Praktycznie,
co chwila pojawia się jakiś nowy ich przedstawiciel,
który swoja muzyką cieszy nasze uszy. Za każdym
razem gdy przygotowuję nowy numer naszego
periodyku, bardzo ciekawię się jak wiele kapel z tego
nurtu będzie potrafiło przebić się na szczyt, jak wiele
zostanie na dłużej w zbiorczej pamięci fanów tego stylu.
Oczywiście wśród tej masy młodych i młodszych
kapel znajdziecie rozmowy z przedstawicielami pokolenia,
które swoich sił próbowało już w latach 80., chociażby
Virgin Steele, Stormwitch czy Chastain. Ten
ostatni, David Chastain, wspominał również swoją
współpracę z zmarłym niedawno Markiem Sheltonem,
z czego niedawno powstał album Shelton/Chastain
- "The Edge Of Sanity". Trochę wcześniej wywołany
został nurt NWOBHM. Miłośnicy tego kultowego
muzycznego ruchu z pewnością z chęcią przeczytają
wywiady z Weapon UK, Traitors Gate czy Snatch-
Back. Ogólnie, tych heavymetalowych zespołów wszelkich
odmian w magazynie jest znacznie więcej. I myślę,
że będziecie mieli problem z wytypowaniem artykułów,
które będziecie chcieli wziąć jako pierwsze do czytania.
Nie wiem czy zauważyliście, ale ostatnio - w większym
lub mniejszym wymiarze - pojawiły się u nas
wywiady z grupami grającymi doom metal. Ten nurt
miał zawsze rzeszę swoich wyznawców i po stronie
muzyków i fanów. Nam tym łatwiej przyszło pisać o
nich, bo wiele z nich bardzo chętnie wykorzystuje w
swojej estetyce oldschoolowy heavy metal. Zwolennicy
tej frakcji będą mieli do wyboru wywiady z Apostle Of
Solitude, Cruthu, Iron Void, Lord Vigo czy Professor
Emeritus.
Sporadycznie staramy się wprowadzać trochę różnorodności,
więc na łamach naszego pisma pojawiają się
wykonawcy, którzy bardziej wkraczają w nur ekstremalnych
odmian metalu. Tym razem będziecie mogli
poczytać, co ciekawego mają do powiedzenia muzycy z
death/thrashowego Madrost, black/thrashowego Destroyer
666 i progresywno-melodyjnego death metalowego
Into Eternity.
Jak już padło słowo progresywny to oczywiście jest
kącik, gdzie odnajdziecie takie kapele, ale postrzegane
w sposób bardziej tradycyjny, wystarczy wspomnieć
Redemption, Necrytis, Chris Caffery czy Sonic Prophecy.
Każda z nich to zupełnie inny odcień tej muzyki,
a Sonic Prophecy wkracza również w power metalowe
rejony, które ma kolejnych przedstawicieli Mob
Rules, Nils Patrik Johansson, Mystic Prophecy czy
Helion Prime. W tej części odnajdziecie też zespoły,
które w swoim soczystym power metalu wykorzystują
hard rocka (SoulHealer), czy też w swojej wersji hard
rocka samego klasycznego rocka (Northward).
Oczywiście przedstawiłem w ogromnym skrócie to, co
możecie wychwycić do czytania w przygotowanym numerze.
Mam nadzieję, że znajdziecie w sobie na tyle siły
i chęci, że będziecie w stanie przeczytać magazyn w
całości.
Michał Mazur
3 Intro
4 Riot V
6 Grave Digger
8 Darkness
10 Necronomicon
12 U.D.O.
13 Virgin Steele
14 Voivod
16 Angelus Apatrida
18 Seax
20 Nocny Kochanek
22 Ashes Of Ares
24 Crystal Viper
26 Crisix
29 Nervosa
30 Injector
32 Verni
34 Source
36 Cauldron
38 Night Demon
39 Blackslash
40 Wolfen
41 Infrared
42 Wretch
44 Manacle
45 Road Warrior
46 Revenge
48 Warfare
50 Humanash
52 Destroyer 666
55 Vandallus
56 Deliverance
58 Empiresfall
60 Thrashist Regime
62 Primitai
64 Axegressor
66 Chastain
68 Stormzone
72 Sanhedrin
74 Haunt
75 Stormwitch
76 Wardance
78 Lord Vigo
80 Professor Emeritus
82 Iron Void
86 Cruthu
87 Helion Prime
88 Apostle Of Solitude
90 Snatch-Back
92 Weapon UK
94 Traitors Gate
96 Elvenstorm
98 Droid
100 Madrost
101 Secret Society
102 Chevalier
104 Hitten
105 Runelord
106 Steel Fox
108 Sonic Prophecy
111 Northward
114 Into Eternity
116 Necrytis
118 Mystic Prophecy
120 Mob Rules
122 Redemption
124 SoulHealer
126 Chris Caffery
127 Nils Patrik Johansson
128 Live From The Crime Scene
134 Zelazna Klasyka
136 Reminiscencje NWOBHM
137 Decibels` Storm
168 Old, Classic, Forgotten...
3
Zawsze mieliśmy kiepski management
Riot to kapela, która istnieje już ponad cztery dekady. Przez ten czas
grupa nie uniknęła zmian składu, ewolucji stylistycznych, problemów z managementem
i gorszych momentów. Muzycznie grupa ta nie musi już chyba nic nikomu
udowadniać. Riot znany jest także, ze swojej dość oryginalnej, mało metalowej
maskotki. Kiedyś z kumplem z liceum zastanawialiśmy się, jakim zwierzęciem
jest ten biały puszysty stworek. Nie sądziłem wtedy, że będę kiedyś miał
okazję zaczerpnąć tą informacje u samego źródła. Ponadto basista Don Von
Stavern oraz wokalista Todd Michael Hall opowiedzieli sporo o świetnej nowej
płycie "Armor Of Light", swoim sentymencie do Japonii, a także dowiemy się co
"Biblia" ma wspólnego z heavy metalem.
HMP: Jesteśmy po premierze albumu "Armor
Of Light", a już pojawiły się opinie, że jest to
najlepsza płyta w karierze Riot/RiotV. Zgodzisz
się z tym?
Don Von Stavern: Ciężko tutaj udzielić jednoznacznej
odpowiedzi. Warto jednak pamiętać,
że ten zespół istnieje 4 dekady i nagrał 17 płyt.
Mieliśmy kilka lepszych, wyróżniających się wydawnictw
jak "Fire Down Under" czy "Thundersteel".
Staramy się dawać z siebie wszystko.
"Armor Of Light" to świetny tytuł na płytę.
Powiedzcie proszę, czy kryje się za nim jakaś
ideologia bądź przesłanie? A może po prostu
daliście albumowi ten tytuł bo po prostu fajnie
brzmi?
Don Von Stavern: Mieliśmy kilka pomysłów
na tytuł. Najbardziej skłanialiśmy się ku "Victory",
gdyż to właśnie zwycięstwo jest wspólnym
mianownikiem łączącym teksty wszystkich
utworów z albumu. Taki też ma tytuł kawałek
wybrany na pierwszy singiel. Todd w swoich tekstach
stosuje jednak sporo biblijnych nawiązań
i odnośników. Tytuł albumu jest właśnie jednym
z nich.
Todd Michael Hall: Utwór "Armor Of Light"
nawiązuje do dwóch fragmentów "Biblii". Tytuł
pochodzi z "Listu do Rzymian" werset 13:12,
który brzmi "Noc się posunęła, a przybliżył się dzień.
Odrzućmy więc uczynki ciemności, a przyobleczmy się
w zbroję światła!" (tłum. "Biblia Tysiąclecia" -
przyp. red.). Tekst natomiast odwołuje się do
Pierwszym utworem promującym album, do
którego nakręcono teledysk jest "Victory".
Uważacie, że ten kawałek ma największy komercyjny
potencjał spośród wszystkich utworów
z "Armor Of Light"?
Don Von Stavern: Nie wiem czy w naszym
przypadku można w ogóle mówć o komercyjnym
potencjale. Ja oraz Markus z Nuclear Blast
zdecydowaliśmy wybrać utwór, który autentycznie
skopie ludziom tyłki i będzie symbolizował
nasz triumfalny powrót. "Victory" wydaje się
być zatem idealnym utworem. Szybka gra sekcji,
ostre riffy, wysoki wokal i wpadająca w
ucho melodia. Oczywiście na tym albumie znajdzie
się jeszcze sporo komercyjnych momentów,
po które sięgniemy w przyszłości.
Kolejny teledysk z "Armor Of Light" to "Angel's
Thunder, Devil's Reign". Moim zdaniem
jest tro najlepszy utwór na płycie. Todd śpiewa:
"live fast, die young". Traktujecie poważnie
to zdanie?
Don Von Stavern: Dzięki. Moim zdaniem to
też jeden z lepszych utworów na albumie.
Utwór ten jest kontynuacją sagi o Johnnym. To
taki buntownik bez powodu, beztroski facet,
który lubi imprezy, alkohol i łatwe dziewczyny,
Jest szefem bandy. Jego życiowe motto to żyj
szybko, umieraj młodo, i miej kupę frajdy w życiu.
Zarówno w tekście, jaki w teledysku pojawia
się motyw harleyowców. Jesteście entuzjastami
jazdy na motocyklu?
Don Von Stavern: Jeżeli chodzi o mnie to nie,
ale Todd ma niezłą kolekcję Harleyów Davidsonów.
Chcieliśmy go nagrać jak jeździ, jako tło
do teledysku, ale zrezygnowaliśmy z tego.
Todd Michael Hall: Dzięki za pozytywną opinię
o "Angels Thunder, Devils Reign". Słowa do
tego utworu napisał Donnie. Jest on zapalonym
motocyklistą. Jestem maniakiem od ok. 25
lat. Na dzień dzisiejszy mam 4 motocykle - 3
Harleye oraz 1-ego Royal Enfielda. Niestety,
jestem osobą zapracowaną, więc rzadko na nich
jeżdżę. Nie ukrywam, że chciałbym to robić częściej.
4
"Armor Of Light" to dopiero drugi album wydany
w aktualnym składzie pod szyldem Riot
V. Uważam, że odwaliliśmy kawał dobrej roboty
i cieszę się, ze zarówno fani, jak i krytycy potrafili
ją docenić.
RIOT V
Foto: Nuclear Blast
"Listu do Efezjan" wersetów 6:10-18. Te wersy
zawierają takie wyrażenia jak "zbroja światła"
(ang. "armor of light"), "pancerz sprawiedliwości"
(ang. " breastplate of righteousness"), "pas
prawdy" (ang. "belt of truth"), "hełm świętości"
(ang. "helmet of salvation"), "strzały ognia"
(ang. "burning arrows") oraz "miecz Ducha"
(ang. "sword of the Spirit") brzmią, jakby żywcem
były wyjęte z heavy metalowego tekstu.
Miało to niewątpliwy wpływ na wybór tytułu
albumu. Poza tym ten tytuł faktycznie fajnie
brzmi i można było do niego dorobić niezły
obrazek.
Kolejny interesujący kawałek to "Burn The
Daylighr" z riffem w stylu Ritchie'go Blackmore'a.
Don Von Stavern: To kawałek naspisany przez
Mike'a Flyntza i Todda Michaela Halla. Jest
to kombinacja kompozycyjnego stylu Mike'a z
okresu jego kariery w Riot i kilku aranżacyjnych
smaczków, co rzeczywiście czyni go interesującym.
Ja lubię pisać szybkie, chwytliwe numery,
Mike natomiast często nawiązuje do brzmienia
w stylu Yngwie Malmsteena lub Whitesnake.
Mnie to odpowiada bo jestem wielkim fanem
Deep Purple i zgodzę się z Tobą, że ten riff
przypomina grę Ritchie Blackmore'a.
"Heart Of The Lion" ma zaś chyba jeden najlepszych
refrenów w całej Waszej karierze.
Don Von Stavern: Dzięki. Ten utwór napisałem
wspólnie z Toddem. Ja jestem autorem muzyki,
on napisał tekst. To takie nawiązanie do
"Thundersteel".
Todd Michael Hall: Wow! Dzięki za komplement.
To niesamowite! Donnie dał mi demo
tego utworu, które właściwie już brzmiało jak
skończona wersja. Włączałem sobie to zawsze,
gdy jechałem samochodem i za którymś razem
wpadły mi do głowy słowa "Heart Of The Lion".
Same. Tak po prostu. Przyszła mi do głowy postać
Ryszarda Lwie Serce. Zacząłem pisać słowa
i rozwijać linię melodyczną wokalu wokół
tego motywu. Jeśli chodzi o muzykę to Donnie
jak zwykle odwalił kawał dobrej roboty.
A co było inspiracją do kawałka "San Antonio"?
Lubicie to miasto?
Don Von Stavern: Mieszkam tam. Chyba, że
mamy z zespołem okres intensywnej pracy, wtedy
przenoszę się do Nowego Jorku. To właśnie
w San Antonio spotkałem Marka Reale'a we
wczesnych latach osiemdziesiątych. Uwielbiał
on to miasto, szczególnie ze względu na panującą
tu słoneczną pogodę. Wolał ją od deszczowej
nowojorskiej aury. Choćby z tego powodu,
że był zapalonym biegaczem. Również w San
Antonio założyliśmy razem zespół Narita, a
efektem tej współpracy było moje dołączenie do
Riot w 1984 roku. Zatem jak widzisz, to miasto
pewną rolę w historii zespołu odegrało. Jest
tam też wielu naszych fanów. Poza tym tamtejszy
heavy metalowy DJ Joe Anthony - człowiek,
który odkrył i pomógł zaistnieć wielu kapelom,
często puszcza Riot w swojej stacji Kiss
FM.
"Armor Of Light" ma naprawdę świetne
brzmienie oraz produkcję.
Don Von Stavern: Kiedy podpisaliśmy kontrakt
z Nuclear Blast, czułem, że musimy dokonać
pewnych zmian w kwestii produkcji.
Miałem wtedy do czynienia z mniejszą wytwórnią,
która skierowała mnie do Chrisa Colliera.
Pracował on z takimi artystami jak Korn, Slipknot,
Metal Church, Prong i wielu innych
Czułem, że Riot potrzebuje takiego producenta
jak on, gdyż zależało nam na uzyskaniu bardziej
metalowego brzmienia, które było naszym celem.
Brzmienie momentami jest dość surowe.
Nie chcieliśmy tego niszczyć zbyt dużą ilością
efektów i dodatków. Możesz w końcu tutaj poczuć
uderzenie bębnów (śmiech).
To Wasz drugi album nagrany z Toddem na
wokalu. Myślisz, że jego głos idealnie pasuje
do Waszej obecnej twórczości?
Don Von Stavern: Riot w swej długiej historii
przechodził wiele zmian personalnych, w tym
zmiany wokalistów. Todd jest piątym, z którym
zespół nagrał płytę. Dołącza on do długiej listy
znakomitych wokalistów tej grupy. Każdy z
nich ma swoją wyjątkową jakość i myślę, że
Todd bardzo dobrze radzi sobie zarówno z wyższymi
i niższymi partiami. Riot zawsze był w
stanie tworzyć utwory wysokiej jakości , a świetny
wokalista był przysłowiową wisienką na torcie.
Todd, zdarzyło Ci się współpracować z polską
grupą Crystal Viper. Nagrałeś z nimi cover
utworu "Thundersteel". Jak doszło do tej
współpracy?
Todd Michael Hall: Znałem osobę Barta Gabriela,
ponieważ wyprodukował album Jack
Starr's Burning Starr (zespołu, w którym Todd
również jest wokalistą - przyp. red.), "Land of
the Dead", który został wydany w 2011 roku.
Spotkałem go osobiście, kiedy grałem ze wspomnianą
grupą na festiwalu Keep It True w
2013 roku. Drugi gitarzysta Jack Starr's Burning
Starr poznał mnie z żoną Barta, Martą -
wokalistką Crystal Viper. Potem byliśmy w stałym
kontakcie i kiedy zdecydowała się na nagranie
coveru "Thundersteel", oboje z Bartem
stwierdzili, że byłoby fajnie, gdybyśmy zaśpiewali
to razem. To cała historia.
Co w ogóle myślisz o twórczości Crystal Viper?
Znasz jakieś inne polskie zespoły heavy
metalowe?
Todd Michael Hall: Nie znam wielu polskich
heavy metalowych zespołów, ale mam kilka albumów
Crystal Viper. Myślę, że to świetny zespół,
a Marta jest świetną wokalistką. Ma niesamowity
ton i jest bardzo utalentowana osobą.
Pisze całą muzykę dla Crystal Viper. To zasługuje
na uznanie.
Które kawałki z tego albumu będziemy mogli
usłyszeć na koncertach? Zdradzicie coś, czy
ma być to niespodzianka?
Don Von Stavern: Kiedy zespół istnieje tak
długi czas, jak Riot, zawsze trudno jest wymyślić
satysfakcjonującą setlistę, która zadowoliłaby
każdego. Chociaż lubimy grać w klasykę, i
fani tego od nas oczekują, musimy również włączyć
nasze nowe kompozycje Oczywiście zagramy
niektóre z najlepszych kawałków z nowego
albumu. Na pewno będą to "Victory", "Angels
Thunders Devil's Reign", "Heart Of The
Lion", kawałek tytułowy i być może "Cought In
The Witches Eye". To są moi faworyci.
Foto: Nuclear Blast
Dlaczego od pewnego czasu obok Waszej
nazwy pojawia się "V"? Należy to odczytywać
jako literę "v" czy rzymską cyfrę "5"?
Don Von Stavern: "V" jest tak naprawdę liczbą
rzymską 5. Pomyślałem, aby nieco zmienić nazwę
z szacunku zarówno do dawnych muzyków,
jak i obecnego składu. W zasadzie jest to
piąty rozdział w karierze zespołu z piątym
wokalistą. Każdy rozdział miał unikalny styl.
Teraz pozostaje nam to pchać naprzód.
Jakie uczucie towarzyszyło Ci, gdy dowiedziałeś
się o śmierci Marka Reale - ostatniego
grającego z Wami członka oryginalnego
składu?
Don Von Stavern: To był miażdżący cios dla
nas wszystkich, ponieważ byliśmy nie tylko zespołem,
ale czuliśmy się jak rodzina. Był
członkiem-założycielem Riot, a utrata była
czymś trudnym do przełknięcia. Zrobiliśmy
sobie przerwę i musieliśmy wiele sobie przemyśleć,
zanim zdecydowaliśmy się kontynuować.
Porozmawialiśmy trochę z innymi dawnymi
członkami Riot. Nawiązaliśmy również kontakt
z ojcem Marka, Tonym. Praktycznie nikt z
nich nie chciał, żeby muzyka została pochowana
wraz z Markiem, więc postanowiliśmy kontynuować
działalność na jego cześć. To jest główny
motor, który nas napędza.
Na albumie "Unleash The Fire" powróciła
Wasza maskotka. Na forach internetowych
jest wiele dyskusji na temat tego, czym jest
zwierzę. Foka? Szczur? A może coś innego?
Don Von Stavern: W rzeczywistości jest to
foka śnieżna. Na samym początku w okresie
"Rock City" producent, będący w tym czasie
szwagrem Steve'a Loeba był artystą awangardowym
i miał pomysł z tą postacią. Małe futrzaste
stworzenie było bardzo kojarzone z zespołem,
mimo że nie wyglądało tak złowieszczo
jak np. maskotka Iron Maiden - Eddie. Kiedy
zdecydowałem się ponownie rozkręcić zespół,
postanowiłem nadać tej foczce niec bardziej
okrutny wizerunek. Jesteśmy dziś mocniejszym,
bardziej agresywnym zespołem grającym metal.
Maskotka ma różne imiona nadane przez fanów.
Jego oryginalna nazwa brzmiała: The
Mighty Tior, a teraz, odkąd w naszych utworach
pojawia się postać Johnny'ego w, znany
jest teraz jako Johnny the Mighty Tior! Możesz
go kochać lub nienawidzić, ale musisz pamiętać,
że jest częścią rodziny Riot i zawsze będzie
z nami.
Myślę, że najbardziej hardkorowa wersja
Johnn'ego zdobi okładkę albumu "Narita"
(śmiech).
Don Von Stavern: (Śmiech) Na okładce tej
płyty dołączyliśmy głowę foki do ciała tłustego
zapaśnika. Ta koncepcja pochodzi z japońskiego
folkloru. Łączy siłę zapaśnika sumo i
miękkość foki, a postać stoi na ruinach lotniska,
o którym mówiono, że ma zostać zbudowany na
starym cmentarzu, dlatego niektóre z samolotów
nie mają pasa startowego i płoną.
Jesteście bardzo popularni w Grecji. Byliście
główną gwiazdą "Into Battle Festival" Co jest
powodem Waszej ogromnej popularności w
tym kraju?
Don Von Stavern: Greccy fani bardzo nas
wspierają podobnie jak japońscy. Rzecz w krajach
europejskich wygląda tak, że ludzie wciąż
mają pasję do muzyki heavy metalowej, której
to niestety widzę coraz mniej u nas w Stanach
Zjednoczonych. Europejczycy są jednymi z największych
maniaków i zawsze koncerty tu wyprzedajemy
do ostatniego miejsca, a publi-
RIOT V 5
czność zna wszystkie teksty na pamięć.
Foto: Napalm
Graliście mnóstwo koncertów na całym świecie.
Widzicie więcej podobieństw czy różnic w
zachowaniu publiczności i odbiorze Waszej
muzyki w różnych częściach globu?
Don Von Stavern: Różne kultury, jedna miłość
do muzyki! Ludzie słuchający metalu są szczerzy
i czują głód muzyki i dobrej zabawy. Zawsze
mówię, że pomimo problemów nękających
współczesny świat, muzyka, heavymetalowa
jest uniwersalnym językiem. Poznajemy wspaniałych
ludzi i cieszymy się ich kulturą oraz
jedzeniem, a to jest nagrodą samą w sobie.
A z którym krajem związane są Twoje najlepsze
wspomnienia?
Don Von Stavern: Jest ich wiele, ale oczywiście
Japonia jest jednym z naszych głównych
rynków i mamy dobre relacje z wieloma Japończykami,
dlatego Riot ma wiele japońskich tytułów
na swoich płytach. Było to jedno z pierwszych
miejsc, w których byliśmy traktowani
jak wielki zespół pokroju Judas Priest. Miejsca
takie jak Niemcy są wypełnione maniakami. Zarezerwowaliśmy
tam kilka festiwali na początku
Riot V i otrzymaliśmy ogromne wsparcie. Sądzę,
że jednym z wyróżników jest Rockfest
Barcelona, kiedy Judas Priest grał tuż przed
nami, a my wyszliśmy po nich i nikt nie odszedł.
Zaliczyliśmy tam świetny występ!
Kiedy ludzie mówią o amerykańskim heavy
metalu, mają na myśli Manowar, Iced Earth,
Savatage, Twisted Sister itd. Gracie dłużej
niż wszystkie te zespoły, ale czasami wydaje
się, że jesteście jakby trochę zapomniani.
Don Von Stavern: Uważam, że zespół zawsze
miał problemy z zarządzaniem, które doprowadziły
do złych decyzji i nie pozwolił zespołowi
osiągnąć najwyższego poziomu, w przeciwieństwie
do grup, o których wspomniałeś.
Mark powiedział mi, że w pierwszych dniach
mieli oferty od menadżera Black Sabbath i
Cliffa Burnsteina - menadżera Metalliki, ale
byli związani umową, z której nie mogli zerwać.
Te zespoły mają świetnych ludzi do zarządzania
i PRu, którzy dotrzymują danego słowa. Właśnie
dlatego, kiedy prowadzę management zespołu,
staram się zrobić wszystko we właściwy
sposób i uzyskać punkt odniesienia. Być może
doprowadzić Riot na wyższy poziom. Myślę, że
gdyby zajmowały się nami kompetentne osoby,
bylibyśmy dziś znacznie dalej.
Czy mamy jakieś szanse, by zobaczyć Was w
Polsce?
Don Von Stavern: Mamy nadzieję, że dotrzemy
na kolejne rynki. Teraz mamy lepszą markę
i mamy lepsze zarządzanie. Właśnie wróciliśmy
z Japonii i za kilka tygodni przygotujemy się na
kilka dużych festiwali, w tym Wacken, Headbangers
Open Air oraz festiwal Leyendas del
Rock w Hiszpanii z kilkoma wielkimi gwiazdami.
Koniec roku Otwarcie Riot to trasa z wielkim
Primal Fear, która ma potrwać 6 tygodni.
Będziemy także zarezerwować trasę po Ameryce
Południowej, a na koniec powrót do Stanów
Zjednoczonych
Bartłomiej Kuczak
HMP: Witaj Chris.
Chris Bolthendal: Cześć Bartek, jak się masz?
Powiem Ci, że zarąbiście.
Świetnie, ja też ( śmiech)
Zatem w tym nastroju proponuję rozpocząć
wywiad (śmiech). "The Living Dead" to dość
fajny tytuł. Czy był on w jakiś sposób inspirowany
popularnym serialem telewizyjnym
"The Walking Dead"? Czy jesteś fanem tego
programu.
Nie, nie (śmiech). Wiesz, na początku gdy zacząłem
tworzyć materiał na ten album, szukałem
jakiejś idei, tła do tekstów i ogólnie głównej
koncepcji. Wybrałem tematykę zombie, ponieważ
jako młody chłopak często oglądałem horrory
o żywych trupach. Czasem wracam do starych
filmów o tej tematyce, natomiast nie mogę
się jakoś przełamać do nowych produkcji.
Szczerze mówiąc nie oglądałem ani jednego sezonu
serialu, o którym wspomniałeś.
Wraz z dobrym tytułem idzie w parze dobra
okładka. Kim jest ta dziewczynka, którą widzimy
obok kostuchy?
To córka siostry kobiety, z którą się aktualnie
spotykam. Wystąpiła także w teledysku.
Nagrywaliście ten album w studiu należącym
do Waszego długoletniego producenta Jorga
Umbreita. Nie pierwszy raz zresztą. Myślisz,
że to idealne miejsce do nagrywania albumów
Grave Digger?
Tak, nagrywaliśmy tam wiele razy. Wytworzyła
się w nas jakaś więź z tym miejscem. Poza tym
jest ona ulokowane na wsi w bardzo malowniczym
zakątku. Samo studio jest spore i bardzo
profesjonalnie wyposażone. Od 1995 roku nagrywaliśmy
tam każdy jeden dźwięk, który słyszysz
na naszych płytach wydanych od tego
okresu.
Niektóre zespoły każdą swoją płytę nagrywają
z innym producentem, by za każdym razem
wprowadzić jakąś świeżość i nową jakość do
swego brzmienia. Wy natomiast współpracujecie
z Jorgiem już ok 25 lat. Nie miałeś nigdy
uczucia, że ta formuła już się trochę wyczerpuje
i być może należałoby spróbować nagrać album
z kimś innym?
Nie, szczerze mówiąc nigdy nie myślałem o zmianach
w tej kwestii. Zwłaszcza, że ta współpraca
naprawdę dobrze się układa i obie strony są z
niej niezmiernie zadowolone. Z Jorgiem jesteśmy
jak rodzina. Jak już wspomniałem od 1995
nagrywamy u niego w studio. Co prawda demo
każdego albumu nagrywam wraz z Axelem nagrywamy
w naszym domowym studio. Oczywiście
brzmienie takich nagrań jest dalekie od tego,
co można potem usłyszeć na albumie. Potem
wszystko nagrywamy na nowo w studio
Jorga. Prywatnie również cenię tego gościa. Jest
naprawdę świetnym kumplem.
Ostatnio dotknęły Was pewne zmiany personalne.
Dlaczego Wasz długoletni perkusista
Stefan Arnold opuścił Grave Digger?
O samych powodach jego odejścia nie ma co dużo
mówić. Może zadam Ci pytanie. Jesteś żonaty?
Nie, nie jestem.
Ale pewnie spotykasz się z jakąś dziewczyną.
Owszem.
(Śmiech) I przypuszczam, że nie jest to Twoja
pierwsza kobieta. Czasem jest tak, że ludzie
świetnie się dogadują przez 20 lat, 15 lat, 10 lat
czy 5 lat. Parę miesięcy temu okazało się, że Ja
i Stefan zaczynamy coraz bardziej różnić się w
naszych spojrzeniach na muzykę. Poza tym czułem,
że granie w Grave Digger przestało mu dawać
jakąkolwiek przyjemność. To był ewidentnie
moment, w którym zakończenie współpracy
było jedynym sensownym rozwiązaniem zarówno
dla nas, jak i dla niego. Jeżeli współpracujesz
z kimś przez bardzo długi czas i w pewnym
momencie obaj postanawiacie iść w zupełnie innym
kierunku. Wtedy nie ma innego wyjścia,
niż po prostu to zakończyć. Tak jak w przypadku
małżeństwa czy związku z dziewczyną.
Bardzo szybko znaleźliście zastępcę. Jest nim
Marcus Kniep - Wasz dotychczasowy klawiszowiec.
Uważasz, że będzie on w stanie pogodzić
obie funkcje?
Jasne. Marcus, zanim zaczął grać u nas na klawiszach
był naszym pracownikiem technicznym
odpowiedzialnym za brzmienie perkusji. Na
6
RIOT V
Ostatnio wydajecie swoje albumy rok po roku.
Zamierzacie utrzymać takie tempo?
Wiem do czego zmierzasz. Od razu mówię, że w
2019 roku nie będzie nowego studyjnego albumu
Grave Digger (śmiech). Najwcześniej w
2020.
Od dłuższego czasu nie kupuję płyt
Szczerze mówiąc, powyższa deklaracja bardzo mnie zaskoczyła. Po kim
jak po kim, ale po Chrisie Bolthendalu - wokaliście Grave Digger czegoś takiego
bym się nie spodziewał. Z naszego wywiadu dowiemy się nie tylko dlaczego Chris
przestał kupować krążki z muzyką, ale też sporo o nowym albumie "The Living
Dead" oraz co łączy Grave Digger z polką.
tym stanowisku współpracował z nami od czasu
trasy promującej album "Ballads Of A Hangman".
To jest naprawdę fajny gość. Gdy HP
Katzenburg opuścił grupę, zaoferowałem mu
miejsce klawiszowca, ale on zawsze czuł się bardziej
perkusistą. Kiedy więc odszedł Stefan,
chcieliśmy rozpocząć poszukiwania, ale wtedy
nagle we mojej głowie pojawiła się myśl: "Hej,
przecież mamy dobrego perkusistę w zespole, po cholerę
szukać gdzie indziej!". Od razu się zgodził, gdy mu
to zaproponowałem.
Usłyszymy go zatem w nowej roli na kolejnym
albumie Grave Digger?
O tak, na pewno (śmiech).
A jak zamierzacie rozwiązać tą kwestię podczas
koncertów? Marcus nie może się rozdwoić,
zatem na którymś stanowisku ktoś będzie
musiał go zastąpić. Zamierzacie zatem skorzystać
z usług sesyjnego perkusisty czy klawiszowca?
(Śmiech) Nie, nie. Jak zapewne zauważyłeś, nie
używamy zbyt wielkiej ilości klawiszy. Dotychczas
Marcus brał udział w sumie może w połowie
każdego koncertu. Na tej trasie partie klawiszy
prawdopodobnie pójdą z playbacku. Należy
też wspomnieć, że w latach 80-tych Grave Digger
zawsze był zespołem czteroosobowym.
na singiel.
Mój faworyt to natomiast "Blade Of The
Immortal". Głównie ze względu na melodyjny
refren i spore wpływy hard rocka.
Wiesz, w każdym z naszych utworów znajdziesz
rożne wpływy. Słuchamy sporo starych
kapel jak Led Zeppelin, Deep Purple czy
Black Sabbath. Zatem jest oczywiste, że pewne
wpływy hard rocka u nas usłyszysz.
Foto: Napalm
Na początku działalności Grave Digger i potem
na albumie "Witch Hunter" pełniłeś także
rolę basisty. Dlaczego porzuciłeś grę na tym
instrumencie?
Nigdy nie czułem się dobrym basistą. Za to od
samego początku doskonale odnajdowałem się
w roli wokalisty. Poza tym lubię sobie pobiegać
po scenie, a statyw od mikrofonu i sam instrument
mnie w tym ograniczały (śmiech).
Masz 56 lat i ciągle nosisz długie włosy, skóry
itp. Czy gdybyś nie śpiewał dziś w Grave
Digger, to dalej byś tak wyglądał, kupował
płyty, chodził na koncerty itp.?
Na pewno byłbym metalowcem, nawet gdybym
aktywnie nie uprawiał tej muzyki. To kawał mojego
życia i moja prawdziwa miłość. Przyznam
Ci się jednak szczerze, że od dłuższego czasu
nie kupuję płyt. Powód jest taki, że bardzo rzadko
słucham muzyki w domu. Nowych rzeczy
słucham głównie ze Spotify. Oczywiście mam
świadomość, że dla muzyków nie jest to dobre,
gdyż daje to zdecydowanie mniej pieniędzy, niż
sprzedaż płyt. Ma to też wadę dla słuchaczy, bo
dostajesz dostęp do tak dużej ilości świetnej
muzyki, że naprawdę można dostać kociokwika
Największym dla mnie zaskoczeniem na albumie
"The Living Dead" jest kawałek "Zombie
Dance". Czegoś takiego na albumie Grave
Digger się nie spodziewałem. Przyznaj się, ile
żeście pili, kiedy go układaliście? (śmiech)
(Śmiech) To było na trzeźwo. Siedziałem sobie
w domu i obmyślałem ogólną wizję utworów,
które trafią na płytę. Szybko wymyśliłem tytuł
"Zombie Dance". Dzwonię wtedy od razu do
Axela i mówię: "Słuchaj mam dobry tytuł - "Zombie
Dance". Potrzebuję jakiejś wesołej piosenki w sam raz
na przyjęcie. Jesteś w stanie takie coś wymyślić?" Po
chwili dodałem: "Nagrajmy może po prostu jakąś
tradycyjną polkę". Wtedy on ze zdziwieniem:
"Ciebie chyba pogrzało" (śmiech). Ale w końcu go
przekonałem. Do nagrania zaprosiliśmy austriacką
grupę Russkaja. Współpraca przebiegało
szybko i dość zabawnie. Wiem, że cały pomysł
niektórym pewnie wyda się kontrowersyjny, ale
fani Grave Digger nie powinni mieć z tym problemu
(śmiech).
"Na The Living Dead" znalazło się też miejsce
dla typowych metalowych hymnów. Na
przykład "The Power Of Metal", którego tytuł
mówi sam za siebie.
Bardzo lubię tego typu utwory, gdyż metal to
spora część mojego życia. Ta muzyka zawsze
jest przy mnie odkąd skończyłem 12 lat. Praktycznie
na każdym albumie przynajmniej jeden
utwór jest hołdem dla tego gatunku.
Na promocję wybraliście utwór "Fear Of The
Living Dead". Czy to jest wg Was najbardziej
reprezentatywny kawałek z tego albumu?
Tak, To jeden z najlepszych kawałków w tym
zestawieniu. Poniekąd jest to coś na kształt
utworu tytułowego. Pokazuje też trochę inną
stronę Grave Digger. Więc jest to dobra rzecz
Słyszałem, że kawałek "What War Left Behind"
pierwotnie miał być balladą. Skąd zatem
pomysł, by jednak przerobić go na dynamiczny
heavy metalowy utwór?
Tak, dokładnie. To prawda. Ułożyłem tę piosenkę
w swoim domowym studio. Jak zwykle
zadzwoniłem potem do Axela, a on: "Nie, no
znowu?! Kolejna ballada?!". Pomyślałem "OK, w
takim razie zagramy to inaczej". Poszliśmy w drugą
skrajność , gdyż wyszedł z tego szybki, dynamiczny
heavy metalowy killer. Swoją drogą świetny
utwór.
A nie myślałeś o tym, by nagrać to również w
pierwotnie planowanej wersji i zamieścić na
przykład jak bonus jakieś limitowanej edycji
albo b-side singla?
Powiem Ci szczerze, że nie. Raczej nie praktykujemy
takich rzeczy.
(śmiech). Z drugiej strony, jest to fajny kanał,
dzięki, któremu ze swoją muzyką docierasz do
jak największej liczby ludzi.
Grave Digger to zespół o bardzo bogatej dyskografii.
Który album poleciłbyś początkującym
słuchaczom metalu, którzy jeszcze nie
znają tej kapeli?
Myślę, że dobre byłyby "Excalibur", "Ballad Of
The Hangman", "Healed By Metal" oraz
"Heavy Metal Breakdown". To są cztery albumy,
z których najbardziej czuję się dumny.
Dzięki za wywiad. Trzymaj się.
Dzięki Bartek. Pozdrawiam.
Bartłomiej Kuczak
GRAVE DIGGER 7
Nowy zespół, ale ze starym zapałem
Darkness nigdy nie był tak silny jak w dzisiejszych czasach - mówi Andreas
"Lacky" Lakaw, ostatni w jego składzie założyciel. - Mamy dobre utwory ze
świetnymi tekstami, stary duch w potężnym autentycznym brzmieniu, nie zawiedziemy
żadnego fana thrash metalu! Potwierdza to najnowszy album "First Class
Violence", znacznie lepszy od powrotnego "The Gasoline Solution" sprzed dwóch
lat:
HMP: Niektórzy z waszych fanów zastanawiali
się czy wróciliście z "The Gasoline Solution"
na dłużej, ale "First Class Violence" potwierdza,
że nie było to jednorazowe przedsięwzięcie,
a Darkness jest znowu pełnoprawnym
zespołem, tak jak w latach 80.?
Andreas "Lacky" Lakaw: Nigdy nie zapowiadaliśmy,
że wkrótce coś zrobimy. Jeśli jednak
coś zaczynamy, robimy to ponownie. Wraz z
nowym albumem ponownie pokazujemy, że w
2018 roku zespół jest aktywny jeszcze bardziej
niż kiedykolwiek.
Wcześniej reaktywowaliście się kilkakrotnie,
ale nigdy nie udało wam wrócić do grania na
dłużej - jakie były powody tego, że te próby
kończyły się niepowodzeniem?
Andreas "Lacky" Lakaw: Właściwie tylko rok
Dlatego dodaliśmy także album "Terror 2.0" z
angielskimi tekstami jako prezent dla tych najwierniejszych
fanów. A potem poszło krok po
kroku. Pojawił się nowy zespół, ale ze starym
zapałem. I nagle znowu było to prawdziwe, była
tam chemia, zabawa, potencjał. Przenieśliśmy
nasz stary urok w nową epokę.
Chociaż nie jesteście wymieniani przez fanów
jednym tchem obok takich potęg niemieckiego
thrashu jak choćby Kreator, Sodom czy Destruction,
to jednak wasze wczesne płyty należą
do niewątpliwych perełek z tamtych lat, a
Darkness śmiało może stanąć w jednym
szeregu obok Iron Angel, Angel Dust, Exumer
czy Protector. Było to dla was jakimś obciążeniem
przy podjęciu decyzji o reaktywacji,
czy też podeszliście do tego na luzie?
Bony (Japanische Kampfhörspiele) i Speesy
(Kreator) to był pierwszy skład. Zaczął się chaos!
Bony opuścił zespół, ja i Speesy postanowiliśmy
zatrudnić wokalistę. Dirk grał w różnych
zespołach, na przykład Powerball! Ostatnie lata
przed Darkness Speesy miał cover band.
Meik podzielił się ze swoim zespołem salą prób
z Darkness. Od lat znaliśmy nowych członków
zespołu, ale muzycznie nie mieliśmy ze sobą nic
wspólnego. Był to długi proces z kilkoma przypadkowymi
decyzjami, które na szczęście ostatecznie
zakończyły się powstaniem tak silnej
formacji.
Największy problem mieliście chyba z wokalistą,
dlatego Arnd przez dwa lata musiał
znowu stać za mikrofonem, aż na horyzoncie
nie pojawił się Lee?
Oliver "Lee" Weinberg: Lacky pomyślał o sprawdzeniu
czy jestem dobrym rozwiązaniem dla
wokalu. Speesy napisał do mnie maila 10 minut
później (bez pytania Lacky'ego) i zaprosił mnie
na spotkanie. Dwa dni później miałem spotkanie
z Speesy'm i Lacky'm i poprosili mnie,
abym zaśpiewał tydzień później "Faded Pictures"
w sali prób. Podczas mojego pierwszego "castingu"
reszta zespołu nie została poinformowana,
że przesłuchują nowego wokalistę! (śmiech).
Nie cały zespół był przekonany, że nowy wokalista
to dobry pomysł. Po dwóch miesiącach
mieliśmy pierwszą sesję nagrań testowych... i to
był koszmar!!! Najgorsza sesja nagraniowa od
wynalezienia sesji nagraniowych! Kilka dni później
Speesy odszedł z powodu Kreatora! Arnd
był wtedy zdania, że to koniec zespołu. Zespół
postanowił spytać Dirka, technicznego Speesy'
ego i niekiedy jego zastępcę na koncertach czy
do nas dołączy. Niektóre występy zostały już
zarezerwowane, a zespół zaczął ćwiczyć na żywo!
A potem nagle po dwóch lub trzech tygodniach
zrobiło się spokojne! Nie spokojnie w nudny
sposób... nastała harmonia! Bardzo produktywny
i przyjemny czas! Już pierwsze koncerty
okazały się wielkim sukcesem i tym łatwiej było
nam pracować nad nowym albumem.
1999 był taką poważną próbą. Ale nie zadziało
to dobrze. Arnd i ja spróbowaliśmy jeszcze w
2004 roku reaktywacji z niemieckimi tekstami.
Graliśmy kilka lat pod nazwą Eure Erben, w
tym także kilka koncertów jako Darkness, ale
ponowne połączenie pod tą nazwą nie było planowane.
Dość długo działaliście pod nazwą Eure Erben,
na dobrą sprawę takim alter ego Darkness,
ale ten zespół koncentrował się na waszym
rodzimym rynku, no i graliście tak
bardziej dla przyjemności niż z powodów biznesowych
- to wtedy jednak scementowaliście
skład i uznaliście, że warto spróbować raz
jeszcze już jako Darkness?
Andreas "Lacky" Lakaw: W tym czasie mieliśmy
oczywiście styczność z Darkness. Nigdy
nie pomyślelibyśmy o byciu tak alternatywnym.
Foto: Massacre
Andreas "Lacky" Lakaw: Nie było planu głównego
dla tej ostatecznej zmiany. Moglibyśmy
to sobie ułatwić i grać po festiwalach stare kawałki,
ale chcieliśmy więcej. Poszliśmy więc o
krok dalej i nagraliśmy EP-kę. Wszystko działało
dobrze, więc pomysł na nowy album narodził
się szybko. Dzięki "The Gasoline Solution"
udało nam się powrócić z wartościowym
albumem.
Nie udało wam się powrócić w oryginalnym
składzie, bo wiadomo, że część byłych muzyków
Darkness już od dawna nie ma nic wspólnego
z graniem, a niektórzy, jak wokaliści Olli
czy Rolf, już niestety nie żyją. Stanęliście więc
przed dylematem dopełnienia składu, najpierw
werbując gitarzystę Meika, a później basistę
Dirka?
Andreas "Lacky" Lakaw: Ja, Arnd, Meik,
Czym Lee przekonał was do siebie ostatecznie?
Ma jakieś fajne tatuaże z Darkness w
roli głównej, albo kompletną dyskografię zespołu,
z uwzględnieniem oryginalnych kaset
demo czy wszystkich edycji winylowych?
(śmiech)
Andreas "Lacky" Lakaw: Lee był właściwym
człowiekiem do tej pracy. A na "First Class
Violence" dorzucił dodatkową dawkę mocy. To
szaleństwo!
"The Gasoline Solution" to udany materiał,
ale z perspektywy tych dwóch lat wydaje się
tylko wstępem do tego co nagraliście obecnie,
tak jakbyście rozkręcali się stopniowo, ta zespołowa
maszyneria wchodziła na coraz wyższe
obroty, czego efektem są lepsze utwory i
mocniejsza jako całość płyta "First Class
Violence"?
Andreas "Lacky" Lakaw: Ten skład jest najdłużej
istniejącą obsadą, jaką kiedykolwiek miał
ten zespół. I można dokładnie usłyszeć, że na
nowym albumie jedno koło zazębia się z drugim.
Fajnie było ponownie wrócić do tego trybu
płyta - koncerty - kolejna płyta, chociaż oczywiście
w obecnych realiach nie wygląda to tak
samo jak w latach 80.?
Andreas "Lacky" Lakaw: Cóż, nie mamy żadnej
strategii, ani w latach osiemdziesiątych, ani
teraz. Kiedy nowy album zostanie ukończony,
chcesz go wprowadzić na scenę i zagrać na żywo.
To jest to!
8
DARKNESS
Dwa lata to chyba optymalny czas na stworzenie
i nagranie kolejnego albumu?
Andreas "Lacky" Lakaw: W naszym przypadku
to jest najlepsze rozwiązanie. "The Gasoline..."
było świetnym albumem, który otworzył
nam drzwi. A potem szybko zdaliśmy sobie
sprawę, że możemy zrobić jeszcze kilka nowych
utworów. Przygotowania do "First Class Violence"
trwały przez rok. Od komponowania, nagrywania
po wydanie.
Przed laty chyba nie mieliście aż takiego komfortu
przy pracy, wydając w latach 1987-89 aż
trzy płyty - może dlatego ostatnia z nich,
"Conclusion & Revival" nie wytrzymała próby
czasu tak dobrze jak "Death Squad" i "Defenders
Of Justice"?
Andreas "Lacky" Lakaw: Nie sądzę, żeby pośpiech
był problemem przy trzecim albumie.
Album "Conclusion..." ze swoją progresywną
orientacją po prostu wyprzedza czas. Porozmawiajmy
o tej płycie za dwadzieścia lat, dobrze?!
(śmiech)
Z drugiej strony byliście wtedy młodzi, głodni
sukcesu, chcieliście podbić świat - to pewnie
też miało wpływ na to, że nie chcieliście czekać
z kolejnymi płytami, bo konkurencja była
silna i zaczynała wam niebezpiecznie uciekać?
Andreas "Lacky" Lakaw: Wszyscy nasi konkurenci
zawsze mieli małą przewagę. Wtedy rok
lub dwa to było dużo czasu. Po prostu dlatego,
że wszystko poszło tak szybko, a thrash metal
szybko się rozwinął. Z drugiej strony trzeba powiedzieć,
że nie myśleliśmy o tym zbyt wiele.
Byliśmy rebeliantami i nie mieliśmy pojęcia, jak
istotna będzie nasza muzyka.
Myślisz, że gdybyście podpisali wtedy kontrakt
z Noise czy inną, liczącą się na rynku firmą,
to kariera Darkness nie załamałaby się w roku
1991, bo nawet mimo ówczesnego kryzysu tradycyjnego
metalu czy thrashu bylibyście znacznie
bardziej znani i zdołalibyście przetrwać,
tak jak Sodom czy Kreator?
Andreas "Lacky" Lakaw: Tak, to prawda. Nasza
dawna wytwórnia GAMA nie była tak silna,
żebyśmy mogli przetrwać ten trudny czas. W
przypadku większej firmy byłoby to łatwiejsze.
Może nigdy byśmy nie rozwiązali zespołu, gdybyśmy
zostali nagrodzeni nieco większym
sukcesem.
Wróciliście dzięki High Roller Records, teraz
jesteście w Massacre Records - ktoś z tej firmy
posłuchał "The Gasoline Solution" i doszedł
do wniosku, że nie zaryzykują zbyt dużo wydając
waszą kolejną płytę?
Andreas "Lacky" Lakaw: High Roller Records
była idealną wytwórnią na powrót z nowym albumem.
Zrobili też przy nim dobrą robotę. Są
jednak bardziej wyspecjalizowani w wszelkich
reedycjach. Tak więc istniała naturalna granica
dla nowych wydań, jeśli chodzi o ich wysiłek.
Massacre Records znalazło się wśród trzech
najlepszych firm, które chciały pójść o krok dalej
i jak się okazało, to była najlepsza decyzja.
Wprowadzenie nowego nagrania na rynek jest
dziś zawsze ryzykiem finansowym. Massacre
nie wiedziała, co otrzymają od nas. Po zawarciu
umowy nie usłyszeli ani jednego dźwięku. Ale
myślę, że po usłyszeniu albumu nie żałują tego
ryzyka.
Dzięki temu mogliście nagrywać w Rambado
Recordings Studio i pracować z Corneliusem
Rambadtem, nie tylko świetnym producentem,
ale też perkusistą, no i było stać was na mastering
wykonany przez Dennisa Köhne - inaczej
bylibyście zdani tylko na siebie, zespołową
produkcję i nagrywanie w różnych studiach,
tak jak przy poprzedniej płycie, żeby
ciąć koszty?
Andreas "Lacky" Lakaw: Zanim Massacre zawarła
umowę z nami, umówiliśmy się już ze
Studio Rambado na nagrania i co do kosztów.
Szczególnie dla mnie to był łut szczęścia, żeby
mieć tak doświadczonego faceta jak Corny
obok mnie, przy nagraniach perkusji. To była
trafna decyzja, bo dźwięk "First Class Violence"
jest dla nas idealny.
W Rambado powstał chociażby ostatni album
Sodom - posłuchaliście go, sprawdziliście cenę
studia i uznaliście - jest OK, wchodzimy w to,
bo wszystko pasuje idealnie?
Andreas "Lacky" Lakaw: Cornelius Rambadt
zdobył niemiecką nagrodę płytową w kategorii
Metal Music za ostatnią produkcję Sodoma. To
bardzo przyzwoity rezultat. Ale dla nas nie to
było najważniejsze. Wiedzieliśmy, że nasz album
powinien brzmieć inaczej niż "Decision
Day". Spotkaliśmy się z Cornym i rozmawialiśmy
o wszystkim co było konieczne. I wtedy było
jasne, że pasujemy do siebie.
Domyślam się, że przygotowaliście na tę płytę
Foto: Marcus Koester
wyłącznie świeżutkie, najnowsze utwory, bez
sięgania do zamrażarki z dawnymi pomysłami?
Andreas "Lacky" Lakaw: Nie, to nie jest cała
prawda. Wydaliśmy już utwór "Hate Is My Engine"
na naszej autorskiej EP-ce "XXIX" w 2015
roku. Jednak ta EP miała jedynie charakter promocyjny,
a utwór jest zdecydowanie zbyt dobry,
by nie był powszechnie dostępny. Ale poza tym
na albumie pojawiają się tylko nowe pomysły,
aczkolwiek ze starych umysłów. (śmiech)
Miewaliście już wcześniej na swych płytach
gości, choćby na drugim albumie, ale nigdy
dotąd nie zaprosiliście kogoś tak znanego jak
Ventor z Kreatora i Tom Angelripper z Sodom,
którzy śpiewają w utworze "Zeutan"? To
ponoć szczególny numer, dedykowany Olli'emu
w 20. rocznicę śmierci?
Andreas "Lacky" Lakaw: Zeutan jest pseudonimem
naszego starego wokalisty Olli'ego. Ten
utwór jest dla niego hołdem. Mieliśmy pomysł,
aby namówić do współpracy starych towarzyszy.
Ventor i Angelripper zgodzili się bez wahania.
To także wiele dla mnie znaczy osobiście,
dostaję gęsiej skórki za każdym razem, gdy
słyszę ten kawałek. Moim zdaniem, w tym numerze
można usłyszeć trzy najlepsze niemieckie
głosy w thrash metalu. A dzięki odrobinie
głosu Olli'ego, on już tam jest. Dwudziesta rocznica
śmierci Olli'ego była jednym z powodów
tego hołdu. Ale nie chcieliśmy powodować żadnych
sztucznie wywołanych emocji ani niczego
w tym stylu. Chcieliśmy stworzyć taki utwór,
jaki Olli by polubił. Jako szablon pojawił się
"Faded Pictures", utwór, do którego Olli napisał
teksty w tym czasie i które dedykujemy mu od
lat na koncertach.
Szata graficzna "First Class Violence" również
nawiązuje do waszych poprzednich wydawnictw
- zdajecie się prowokować swych
fanów do samodzielnego myślenia i poszukiwania
skojarzeń, szczególnie widocznych, gdy
ogląda się okładki winylowych wydań waszych
płyt?
Andreas "Lacky" Lakaw: Na pierwszy rzut oka
powinieneś rozpoznać, że trzymasz w ręku nowy
album Darkness. Podoba mi się opowieść
przekazywana z jednej płyty na drugą. Poza
tym jest to wspaniały motyw z lat 80., coś takiego
musi się zdarzać znacznie częściej. Było
dla nas ważne, że okładka była ręcznie malowana.
Timon Kokott wykonał tam fantastyczną
robotę.
Czujecie, że to dla was przełomowa, niezwykle
ważna płyta? Wytwórnia stawia "First
Class Violence" w jednym szeregu z "Death
Squad" czy "Defenders Of Justice" i faktycznie,
nie są to tylko pobożne życzenia czy
bezpodstawne porównania - udowodniliście tą
płytą, że jesteście co prawda weteranami, ale
stać was jeszcze na wiele i nie powiedzieliście
ostatniego słowa?
Andreas "Lacky" Lakaw: Szczerze mówiąc,
Darkness nigdy nie był tak silny jak w dzisiejszych
czasach. Mamy dobre utwory ze świetnymi
tekstami, stary duch w potężnym autentycznym
brzmieniu. Wszystkie cechy charakterystyczne
Darkness wyróżniają się na tym albumie,
nie zawiedziemy żadnego fana thrash metalu.
Będziemy nadal przebywać na scenie przez
bardzo długi czas. Świat i tak staje się coraz
ciemniejszy...
Wojciech Chamryk & Natalia Skorupa
DARKNESS 9
metalu:
HMP: "Unleashed Bastards" to już wasz dziewiąty
album - lata mijają, a wy wciąż jesteście
nieposkromieni i gniewni, nic się tu nie zmienia?
Volker "Freddy" Fredrich: Na początku chciałbym
podziękować za wywiad, to dla mnie zaszczyt.
Odnosząc się do twojego pierwszego pytania,
co powinno się zmienić? Jestem usatysfakcjonowany
obecną sytuacją. Oczywiście chciałbym
móc powiedzieć, że sprzedajemy miliony
płyt i nie możemy opędzić się przed intratnymi
kontraktami. Ale przecież nie żyjemy już w latach
80.! Ostatnie produkcje poszły bardzo dobrze,
a po stworzeniu świetnego krążka "Unleashed
Bastards", stałem się totalnym optymistą.
Zwykle na waszą kolejną płytę trzeba czekać
trzy-cztery lata, tylko pomiędzy "Screams" a
"Construction Of Evil" było prawie dziesięć
lat przerwy, ale to był pewnie bardziej wpływ
ówczesnej sytuacji w branży muzycznej i problemów
z wydawcą niż wasza wina?
Wyniknęły wtedy kolejne kłopoty. Pełna niedomówień
kłótnia z pierwszą wytwórnią płytową
doprowadziła do całkowitej utraty godności
przez nasz zespół. Skutki tej sprzeczki ciągnęły
się za nami jeszcze długi czas. Co mogliśmy zrobić
w tej patowej sytuacji? Tak naprawdę nic. W
tym tkwił sęk. Musieliśmy zachować cierpliwość
przez długi czas. Po długim procesie i utracie
dużej sumy pieniędzy odnieśliśmy w końcu sukces,
który przywrócił naszemu zespołowi nazwę
Necronomicon.
Nigdy nie mieliście pokusy "unowocześnienia"
waszej muzyki, potencjalni wydawcy nie kusili:
"nagrajcie coś w stylu grunge czy alternatywnego
rocka, bo to się teraz najlepiej sprzedaje"?
Eliksir życia
- Po długim procesie i utracie dużej sumy pieniędzy odnieśliśmy w końcu
sukces, który przywrócił naszemu zespołowi nazwę Necronomicon - mówi Volker
"Freddy" Fredrich, lider i jedyny muzyk oryginalnego składu niemieckiego zespołu.
Od tego czasu grupa Necronomicon nabrała wiatru w żagle, a jej najnowszy
album "Unleashed Bastards" na pewno zachwyci fanów germańskiego heavy/speed
Oczywiście, że nie!!! Thrash metal i punk zakorzeniły
się we mnie na tyle, że nie zamierzam
zmienić stylu Necronomicon i żeby było jasne:
tym bardziej nie dla kasy czy dla jakiś tam obowiązujących
obecnie trendów.
Może dlatego wasz comeback za sprawą
"Construction Of Evil" był tak mocnym powrotem,
a z każdą kolejną płytą tylko potwierdzacie,że
to metal jest waszą specjalnością?
Trafnie to rozpoznałeś. Straciłbym reputację i
wiarygodność wśród moich fanów, gdybym nagle
zmienił styl muzyki zespołu, który tak rozsławił
Necronomicon.
Od tego czasu okrzepliście jeszcze bardziej:
może nie w sensie sławy czy popularności,
chociaż wśród co bardziej osłuchanych czy
starszych fanów jesteście zespołem kultowym,
ale pod względem artystycznym niewątpliwie
Foto: El Puerto
tak - łatwiej było wam wobec tego stworzyć
utwory na "Unleashed Bastards"?
Rozpocząłem produkcję przypominającą pierwszy
krążek Necronomicon. Brutalny i zarazem
szczery, niczym cios w twarz. Użyliśmy
oryginalnego brzmienia naszych gitar, i powiedzieliśmy
naszemu producentowi Achimowi
Köhlerowi, aby zarejestrował wszystko jak najbliżej
oryginału. Podjęliśmy dobrą decyzję, tak
przynajmniej nam się wydaje.
Pisząc odczuwasz jakąś presję z racji oczekiwań
słuchaczy, czy też na tym etapie nie ma
ona żadnego znaczenia, bo tworzenie jest dla
ciebie bardzo organicznym procesem, niezależnym
od wszystkiego?
Oczywiście moim priorytetem jest spełnienie
oczekiwań moich fanów, bez odczuwania przy
tym presji. Kiedy chcę napisać nowe kawałki,
chodzi głównie o kwestię nastawienia, która wypływa
prosto z mojego serca, inaczej nie jestem
w stanie efektywnie tworzyć. Dlatego tak bardzo
kocham ten typ muzyki... w pełni mnie odzwierciedla.
Młodzi słuchacze zdają się jednak teraz niezbyt
doceniać takie podejście, z kolei starsi są
jakby zasklepieni w przeszłości i nawet jeśli
wciąż są fanami danego zespołu czy rodzaju
muzyki, to mają tendencję do mitologizowania
przeszłości, przy jednoczesnym lekceważeniu
tego, co powstaje obecnie?
Wcale tak nie myślę, na przykład, jestem wielkim
fanem zespołu Kiss i zawsze będę ich
uwielbiać. Niemniej jednak, lubię także Disturbed
lub Bullet For My Valentine. Muzyki nie
powinno się szufladkować, w szczególności
heavy metalu i punk rocka.
Nie denerwuje cię to czasem, bo dajesz z siebie
wszystko, zespół haruje na próbach, nagrywa
płytę, a potem czytasz na jakimś forum "no
fajnie, niezłe to, ale na "Apocalyptic Nightmare"
to dopiero grali"?
Nie, nie denerwują mnie tego typu opinie, ponieważ
zdaję sobie z tego sprawę, że zwyczajnie
nie dojrzeliśmy wtedy wystarczająco do tego typu
produkcji. Chcieliśmy wypełnić ją muzyczną
finezją i nie potrafiliśmy tego zastosować
w praktyce. Niestety ty także możesz to usłyszeć.
Nadal myślę o tym, aby ponownie wyprodukować
ten album.
Dla mnie jest to dziwne o tyle, że im stajemy
się bardziej otwarci, to jednocześnie też bardziej
konserwatywni, tak jakby gros słuchaczy
zdawał się bardziej doceniać to, co ich ulubieńcy
nagrali lata temu?
Niestety tak to już jest i musimy to zaakceptować,
bo rynek muzyczny szybko się rozwija.
Dzisiaj jesteś gwiazdą, a jutro nikt o tobie nie
będzie pamiętał. Smutne ale prawdziwe. Możemy
tylko iść naprzód i wierzyć w to, co się kocha.
Dotyka to w sumie wszystkich, nawet gigantów
pokroju Metalliki czy Iron Maiden, ale
przyznasz, że im jest jednak znacznie łatwiej,
bo nie muszą martwić się za co nagrają kolejną
płytę, albo czy w ogóle zdołają ją najpierw
przygotować?
Naprawdę w to wierzysz? Nawet, tak zwani, geniusze,
musieli każdego dnia ciężko zapracować
na swój sukces. Oczywiście wszystko wydaje się
trochę łatwiejsze kiedy jesteś lub byłeś na szczycie,
ale nie ma co się łudzić, obecnie nikt nie da
ci talentu.
Wydaje mi się jednak, że Necronomicon nigdy
nie był zespołem nastawionym na zrobienie
jakiejś większej kariery. Owszem, pewnie nie
mielibyście nic przeciwko temu, jakby już w
latach 80. wasz zespół stał się powszechnie
znany, a płyty sprzedawały się w znacznie
większych nakładach, ale to nigdy nie było
waszym priorytetowym celem?
Oczywiście, chcieliśmy być bardziej popularnym
zespołem, ale każdy kto zna naszą przeszłość,
wie, że szczęście nie było po naszej stronie.
Spędziliśmy więcej czasu kłócąc się z prawnikami,
zamiast skupiać się na naszej karierze.
Od krążka "Construction Of Evil" sprawy mają
się coraz lepiej i jesteśmy dalecy od zakończenia
kariery.
Zespół jak zakład pracy, trzymany w kupie
tylko dzięki kontraktom czy pieniądzom, gdzie
poszczególni muzycy nawet ze sobą nie rozmawiają,
albo grają cały koncert odwróceni plecami
do kolegów, nie mieści się więc w słowniku
pojęć Necronomicon? Jesteście dobrymi kumplami
i przekłada się to na jakość waszych
płyt?
10
NECRONOMICON
Masz całkowitą rację. Potrafię tworzyć muzykę
jedynie z ludźmi, z którymi łączy mnie specjalna
więź lub przyjaźń. Nie wierzę w projekty muzycznie,
które miałbym współtworzyć tylko dla
pieniędzy.
A co sądzą o nich twoi dawni kumple z zespołu?
Macie pewnie kontakt, skoro Lala i Jogi
nagrali wypowiedzi na potrzeby waszego poprzedniego
albumu "Pathfinder… Between
Heaven And Hell". Podrzucasz im kolejne
wydawnictwa, żeby nie myśleli, że Necronomicon
spuścił z tonu?
Według mnie tamta płyta była mocno zakorzeniona
w przeszłości. Chciałem wszystko opracować
muzycznie i opublikować ją jako taki
archetyp naszego krążka. Teraz spoglądając w
przyszłość, czekam na wszystko co ma się przytrafić
i co najważniejsze, ciągle mam kontakt ze
starymi kolegami. Są dumni z nowej płyty i
wspierają mnie we wszystkim.
Na tamtej płycie graliście ostro, ale wasz
thrash stał się też bardziej urozmaicony, czerpiący
również z tradycyjnego czy speed metalu
i podobne podejście słyszę też na "Unleashed
Bastards" - grać ostro i konkretnie, ale też z pewną
dozą melodii to wasza recepta na sukces?
Dzięki przyjacielu, i tak, zgadza się: czerpię pomysły
z filmów lub z muzyki filmowej, dlatego
utwory Necronomicon są teraz trochę bardziej
urozmaicone i melodyjne.
Z Trollzorn Records podpisaliście umowę tylko
na jedną płytę, czy też uznali, że jest wam
nie po drodze z innych względów?
Trollzorn był naszą największą pomyłką. Nawet
nie ze względu na to, że wytwórnia była zła
czy nieprofesjonalna, zwyczajnie nie pasowaliśmy
do siebie. Celowo podpisaliśmy się pod
produkcją, ponieważ nie byliśmy pewni, czy potrafimy
pracować lub nie na własną rękę.
Nie ma jednak tego, co by na dobre nie wyszło,
bo "Unleashed Bastards" firmuje El Puerto
Records: wytwórnia mała, ale jednak profesjonalna?
Zobaczymy co przyniesie przyszłość, jestem
optymistycznie nastawiony do podjętej współpracy
z El Puerto Records. Nie byłem zainteresowany
dużą wytwórnią, ponieważ obecnie
prywatność odgrywa dla mnie ważną rolę.
Właściwie to mógłbyś pokusić się o napisanie
czegoś na kształt poradnika dla lidera zespołu
metalowego, jak nie przepaść w dżungli muzycznego
biznesu, bo byliście już przecież w różnych
wytwórniach, od mikroskopijnych do
Foto: El Puerto
większych pokroju Massacre, zebrałeś więc
masę doświadczeń z tym związanych?
Najważniejsze jest to, że w wytwórni odczuwasz
przypływ pewności siebie, że możesz komunikować
się osobiście z jej szefostwem, lub mieć z
nim dobry kontakt jeśli wytwórnia jest większa.
Miałem za dużo złych doświadczeń, w tej kwestii,
mogę stwierdzić, że nie ma na to złotego
środka. Przede wszystkim należy czytać bardzo
dokładnie kontrakt i najlepiej skonsultować go
z prawnikiem.
Wobec tego nigdy nie myślałeś o założeniu
własnej firmy i samodzielnym wydawaniu
płyt Necronomicon? Później wystarczyłoby
tylko związać się z jakąś sensowną firmą dystrybucyjną,
albo sprzedawać licencje zagranicznym
wydawcom jeśli chcieliby mieć dany tytuł
na swoim rynku?
Szczerze, to tak. Teraz jest więcej szans na
sprzedaż, jednak aby zrobić wszystko samemu,
zabiera to zbyt dużo czasu. Wiele znanych kapel
tak obecnie robi. Zarabiają więcej pieniędzy
będąc niezależnymi. Niezła myśl.
W sumie i tak macie niezłą sytuację, bo nie
utraciliście bezpowrotnie praw do swoich pierwszych
płyt, stąd ich niedawne wznowienia,
ale zdaje się, że nie zawsze było pod tym
względem tak dobrze, dlatego pojawiły się na
rynku różne, czasem bardzo dziwne albumy, ze
zmienionymi tytułami czy okładkami?
Foto: El Puerto
Nie odzyskałem praw autorskich do utworów z
pierwszych trzech albumów. Kompromis tkwi w
tym, że mogliśmy użyć ponownie nazwy Necronomicon,
natomiast prawa do kawałków zostały
sprzedane byłej wytwórni. Zezwolono mi
jedynie grać te utwory. To jest prawdziwy dylemat.
Mogłem nagrać ponownie pierwszą płytę,
o czym już myślałem, i zrobię to, tyle, że oryginały
nie należą do mnie i to jest bardzo smutne.
W sumie są to już kolekcjonerskie rarytasy.
"Unleashed Bastards" też pojawi się w sprzedaży
w jakieś innej niż tylko standardowa,
wersji? Może będzie dostępna też na winylu,
albo, jak choćby Invictus", z dodatkowymi
utworami koncertowymi?
Wydaliśmy standardowy nośnik CD i płytę winylową.
Przy okazji promocji poprzedniej płyty koncertowaliście
sporo, dotarliście nawet do Rosji, a
w Ameryce Południowej "Pathfinder... Between
Heaven and Hell" został zaliczony do
najlepszych albumów metalowych roku 2015.
Mając nowy, według mnie znacznie lepszy od
poprzedniego, album, macie pewnie pokusę
dotarcia z nim jeszcze dalej, bo choćby w tej
wspomnianej Ameryce Południowej chyba jeszcze
nie graliście?
Graliśmy trasę koncertową w Argentynie w lecie
2016 roku. Zaplanowaliśmy także w przyszłym
roku trasy przez wschodnią Europę, Rosję,
zachodnią Europę. Jeśli wszystko dobrze
pójdzie, przybędziemy także do Ameryki Południowej.
Podróże są męczące, ale satysfakcja z odbioru
waszej muzyki, poznawanie nowych fanów
Necronomicon w kolejnych krajach jest pewnie
dla was czymś wyjątkowo cennym?
Wierz mi każdy muzyk myśli, że czymś najwartościowszym
jest występ na scenie, spotykanie
i doświadczanie fanów. Po to tworzy się muzykę,
która jest jak eliksir życia.
Czyli nie ma innej opcji, za dwa-trzy lata
ukaże się dziesiąty album Necronomicon?
Po produkcji płyty potrzebuję czasu… czasu dla
siebie, aby wpaść na nowe pomysły na kolejny
krążek. Dlatego nie lubię wydawać, każdego
pieprzonego roku, ale postaram się nagrać kolejną
płytę w przeciągu dwóch najbliższych nadchodzących
lat (śmiech). Dzięki za wywiad i
trzymajcie się.
Wojciech Chamryk, Aleksandra Eliasz,
Natalia Skorupa
NECRONOMICON 11
HMP: Cześć Sven. Jesteś synem legendy metalu,
więc ta muzyka prawdopodobnie otaczała
Cię odkąd się urodziłeś. W jakim byłeś wieku,
kiedy na poważnie zacząłeś słuchać metalu?
Sven Dirkschneider: Zacząłem słuchać heavy
metalu bardzo wcześnie, jakoś tak gdy miałem
osiem lat. Kiedy byłem nastolatkiem, słuchałem
również dużo muzyki punkowej i taki też miałem
zespół. To było mniej więcej kiedy miałem
dziesięć lub jedenaście lat. Graliśmy covery
Green Day, The Ramones i Sum41 i podobnych
kapel.
Pierwszy metalowy zespół zainspirował Cię
jako Accept, UDO czy coś innego?
To chyba był Motörhead. Kiedy miałem dziewięć
lat, byłem na ich koncercie w Düsseldorfie
i podczas występów zasiadałem za perkusją
Mikkeya Dee. To był moment, gdy zdałem sobie
sprawę, że chcę w przyszłości zostać profesjonalnym
perkusistą.
Czy kiedykolwiek myślałeś, że będziesz grał
w jednym zespole ze swoim ojcem?
Nie chcę specjalnego traktowania
To, że rodzice często wykorzystują swoje możliwości, by torować drogę
swoim dzieciom, wydaje się być czymś naturalnym i zrozumiałym. Również często
spotykaną jest sytuacja, że dzieci idą w ślady rodziców. Jak to wygląda w sytuacji,
gdy ojciec jest legendą muzyki heavy metalowej. Zespół U.D.O. jest tego idealnym
przykładem. Jak to wygląda w praktyce opowiedział nam Sven - syn Udo
Dirkschneidera.
Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Ale jest
wspaniale bawić razem z nim!
Co z twoją pozycją w zespole? Jako syn lidera
jesteś traktowany ciut lepiej czy tak sam jak
inni członkowie zespołu?
Nie, i nie chcę żadnego wyjątkowego traktowania.
Zresztą razem z tatą ustaliliśmy to, zanim
dołączyłem do zespołu.
Czy nie czujesz czasem, że jesteś trochę w cieniu
swojego ojca?
Nie, absolutnie. Jestem po prostu dumny i zaszczycony,
że mogę grać dobrą muzykę i sprawiać
radość naszym fanom.
Jak często udzielasz wywiadów? Czy są jakieś
pytania, których nienawidzisz?
Szczere mówiąc coraz więcej. Zwłaszcza z okazji
wydania nowego albumu. Do tej pory nikt mi
nie zadał pytania, które by mnie szczególnie
zirytowało.
W jakim byłeś wieku, kiedy zacząłeś grać na
perkusji?
To było, gdy miałem cztery lata. Na Boże Narodzenie
dostałem w prezencie małą gitarę i bongosy.
Fitty świętował z nami Boże Narodzenie.
Wziął gitarę i zaczął grać. Po prostu policzyłem
jeden, dwa, trzy, cztery i zacząłem uderzać w
bongosy. Co ciekawe, całkiem dobrze wyczuwałem
rytm. W tym momencie rodzice wiedzieli,
że zostanę perkusistą. Zacząłem brać pierwsze
lekcje, kiedy miałem pięć lat.
Pracowałeś jako technik dla Nigela Glockera
z Saxon. Powiedz nam, proszę, jak dostałeś tę
pracę?
Od dziecka znam kierownika produkcji w Saxon.
Kiedy skończyłem naukę, zapytał mnie,
czy jestem zainteresowany tą robotą. Oczywiście,
że powiedziałem tak!
Zastąpiłeś go także w zespole na kilka koncertów,
kiedy dostał tętniaka. Jak się czułeś
grając z tak legendarną grupą, jak Saxon?
To był zaszczyt, że wybrali właśnie mnie. Naprawdę
mi się podobało. Odtwarzanie wszystkich
tych klasycznych hitów, takich jak "Princess
Of The Night" czy "Denim & Leather", było
niesamowitym doświadczeniem!
Czy trudno jest nauczyć się grać wszystkich
kawałków Saxon z setlisty?
Na pewno nie było łatwo! Miałem miesiąc na
przygotowanie 24 kawałów na setlistę, a Saxon
ma bardzo wyjątkowy styl. Zadzwonili do mnie
ponownie pod koniec 2015 roku, aby zagrać jeszcze
dwa razy, gdy supportowali Motorhead.
"Steelfactory" to pierwszy album studyjny
UDO, w którym brałeś udział. Czy jesteś zadowolony
z końcowego efektu?
Zdecydowanie! Uwielbiam ostateczną wersję
naszej pracy. Myślę, że to najmocniejszy album
U.D.O. Obok "Animal House" i "Steelhammer".
Foto: Aleksander Grigorev
12
U.D.O.
"Steelfactory" to naprawdę dobry tytuł na metalowy
album. Czyj to był pomysł?
Naprawdę nie pamiętam, kto to był pomysłodawcą.
Po prostu zrobiliśmy małą burzę mózgów
podczas trasy z Fitty. Zostały nam te dwa słowa.
Po prostu złożyliśmy je razem i uważaliśmy,
że jest to idealny tytuł do nowego albumu.
Czy ten tytuł ma ukryte znaczenie?
Ukryte znaczenie, to może złe określenie. Miasto,
w którym urodził się mój tata to Solingen.
Jest tam wiele hut stali. Więc pasuje całkiem
nieźle!
Jaka była twoja rola w procesie tworzenia albumu?
Oczywiście perkusja na pierwszym miejscu, ale
wszyscy razem pracowaliśmy przez trzy tygodnie
i razem napisaliśmy wszystkie utwory.
Myślę, że twoje perkusja na "Steelfactory" jest
naprawdę doskonała. Czy kiedy słuchasz tego
albumu, chciałbyś zmienić niektóre momenty
lub zagrać w inny sposób?
Dzięki! Naprawdę to doceniam.Mam na myśli,
że muzycznie nakierowany mózg nigdy nie
przestaje myśleć, więc oczywiście czasami myślisz,
że mógłbym grać tak albo inaczej. Nagle
masz pomysł na inne wypełnienie lub coś innego,
ale ogólnie jestem bardzo zadowolony z moich
partii!
Niektóre utwory, na przykład "Make To Move"
lub "Hungry And Angry" brzmią jak stare
kawałki Accept. Czy to było celowe?
Nie, naprawdę nie. Ale fakt, że byliśmy w trasie
z Dirkschneider przez prawie trzy lata na pewno
nie pozostało bez wpływu na pisanie utworów.
"Keeper Of My Soul" i "Raise The Game" mają
kilka orientalnych momentów. Czy możesz
coś powiedzieć na ten temat?
To prawdopodobnie pomysł naszego gitarzysty
Andreya. Jest Rosjaninem, więc ma talent do
tworzenia bardzo ładnych melodii.
Jesteś bardzo młodym facetem, który gra ze
swoim 66-letnim ojcem w jednym zespole.
Czy myślisz, że jest coś magicznego w metalach
łączących pokolenia? Co to jest w twojej
opinii?
Na pewno! Metal łączy pokolenia i myślę, że to
wspaniała rzecz! Rodzice przyprowadzają swoje
dzieci na koncerty i wspólnie się rozkręcają. To
coś zajebistego!
Nie dążymy do sławy dla samej sławy
David DeFeis to genialny muzyk, kompozytor, człowiek o szerokich zainteresowaniach,
a przede wszystkim lider kultowej formacji Virgin Steele. Mimo, iż
nowy materiał kapeli na razie zdaje się być w nieco dalszych planach, to David
dba, by fani o Virgin Steele nie zapomnieli. Właśnie ukazały się bogate reedeycje
dwóch pierwszych longplayów grupy. Więcej opowie o nich sam główny zainteresowany.
HMP: Cześć David. Virgin Steele od zawsze
zdaje się być poza głównym nurtem. Jak myślisz,
jaki jest powód tej sytuacji?
David DeFeis: Hej, dzięki za chęć wywiadu
oraz wsparcie. Odpowiadając na Twoje pytanie,
dzieje się tak, gdyż sami właśnie tam zdecydowaliśmy
się być. Nie gramy według ustalonych
"zasad" i nie jesteśmy zainteresowani mainstreamem,
modą czy trendami obowiązującymi
w danym miesiącu, ani też nie dążymy do sławy
dla samej sławy. Jesteśmy tutaj z powodu muzyki.
Stworzyliśmy i o nią opieramy nasz styl życia.
Tego, co robimy nie nazywam karierą, ale
sposobem na życie. Idziemy własną drogą na
swój własny sposób.
Co teraz dzieje się z Virgin Steele?
Cóż... właśnie ukończyliśmy zestaw pięć płyt
CD, który pojawi się 23 listopada. Zawiera on
dwa ponowne wydania albumów "Hymns To
Victory" i "The Book Of Burning" oraz trzy
zupełnie nowe krążki, które trwają około 80 minut,
więc będzie tego całkiem sporo.
No Remorse Records wydało nowe wersje
Waszych dwóch pierwszych albumów. To pomysł
zespołu, czy wytwórni?
W rzeczywistości to nie był do końca mój pomysł,
aby ponownie wydać te albumy. Ludzie z
No Remorse Records skontaktowali się ze
mną kilka miesięcy temu i odbyliśmy kilka miłych
dyskusji. Dość szybko doszliśmy do porozumienia
w sprawie wypuszczenia tych wczesnych
dzieł. Muszę powiedzieć, że wykonali
piękną pracę z całym opakowaniem i tak dalej!
Coś niesamowitego!
Proszę powiedz mi coś o nowych wersjach
"Virgin Steele" i "Guardian Of The Flame"?
Dlaczego ludzie, którzy mają na półkach starsze
wersje, powinni po nie sięgnąć?
Nie ma nacisku na kogoś, kto ma starsze wydania,
aby kupić nowe wersje, ale jeśli czyjeś kopie
są już zużyte, to powiem, że wydania No Remorse
mają kilka bardzo fajnych bonusów i niezwykłą
szatę graficzną. To może być wystarczający
powód dla niektórych ludzi, aby je zdobyć.
Wśród bonusowych utworów znajduje się kilka
utworów nagranych na żywo podczas The
House Of Atreus European Tour. Do tego dochodzą
ciekawe nagrania demo "Marriage Of
The Heaven & Hell". Nie było miejsca na dodawanie
ton dodatkowych materiałów, ponieważ
albumy same w sobie są już dość długie.
Tak więc na "Virgin Steele" jest tylko jeden dodatkowy
bonus. Jest to koncertowa wersja "Token
Of My Hatred", ale zwróć uwagę, że ten kawałek
trwa prawie 10 minut.
Kiedy nagrywałeś te albumy, czy myślałeś, że
któregoś dnia staną się pozycjami klasycznymi?
Nie. Po prostu cieszyłem się, że udało nam się
uchwycić ducha młodego zespołu z tamtych
czasów. To jest niesamowite dla mnie i jestem
bardzo zaszczycony, że ponad 30 lat od tamtych
chwil publiczność jest nadal z nami i ciągle
przejawia zainteresowanie naszą twórczością.
To piękna rzecz. Było też wielu wspaniałych
muzyków, z którymi miałem do czynienia przez
lata. To bardzo lojalni ludzie, więc tym bardziej
mam świadomość tego, jak cenne jest to wszystko.
I jestem im naprawdę bardzo wdzięczny.
Czy twoje postrzeganie tych albumów zmieniło
się z biegiem lat?
Niezupełnie. Wiedziałem, o co nam chodziło,
kiedy je stworzyliśmy i nadal mam względem
nich podobne odczucia. Wszystkie albumy Virgin
Steele są dla mnie wyjątkowe i cenię je
wszystkie. Każdy z nich ma swój niepowtarzalny,
unikatowy urok.
Jesteś także perkusistą w zespole o nazwie
Damaged.
To mój pierwszy zespół, który założyłem w
dniu, swoich dwunastych urodzin. Niestety,
dwójka naszych wspaniałych gitarzystów opuściła
zespół ok. ośmiu lat temu. Ponieważ jeden
z nich był także członkiem-założycielem, postanowiłem
rozwiązać tę kapelę. Pracuję jednak
nad nowym projektem. Basista Flo i wokalista
Phil wciąż ze mną chcą działać. Znalazłem nowego
gitarzystę, który również jest jednocześnie
świetnym tekściarzem. Obecnie pracujemy nad
nowymi utworami i mam nadzieję, że uda nam
się coś z tego złożyć do kupy w przyszłym roku.
Jakiej muzyki słuchasz na co dzień?
Słucham bardzo dużo różnej muzyki. Na pewno
nie ograniczam się tylko do metalu. Lubię też
Muse lub Depeche Mode i podobne klimaty.
Bartłomiej Kuczak
Foto: Virgin Steele
VIRGIN STEELE
13
Foto: Virgin Steele
W niektórych momentach brzmisz niczym Rob
Halford na albumie "Painkiller". Jednak te
utwory zostały nagrane kilka lat przed wspomnianym
albumem. Czy myślisz, że Judas
Priest był zainspirowany przez Virgin Steele?
Nie sądzę, chociaż na dobrą sprawę na sto procent
tego nie wiem. Jeśli tak… to fajnie! Kiedy
nagrywałem te utwory, nie chciałem brzmieć jak
żaden konkretny znany mi wówczas wokalista.
Po prostu śpiewałem taj, jak czułem to sercem
oraz na tyle, na ile pozwalały mi moje możliwości,
a taśma to uchwyciła. Pasuje tu tytuł
utworu Queen "A Kind Of Magic". Kiedy
wchodziliśmy do studia, mówiliśmy sobie: "czy
jesteś gotowy, by stworzyć historię muzyki?"
Odpowiedź zawsze była dobitna i jednoznaczna.
Brzmiała: tak!
Virgin Steele jest gwiazdą wielu letnich festiwali.
Czy podoba ci się atmosfera tych wielkich
wydarzeń, czy wolisz zagrać więcej kameralnych
koncertów w małych klubach pośród
zapachów piwa i papierosów?
Te wielkie festiwale są świetne, ponieważ możesz
dotrzeć do ogromnej liczby osób naraz i
razem z nimi świetnie się bawimy. Jednak tak
naprawdę wolę intymny klimat klubu, ponieważ
wtedy ludzie naprawdę mogą zobaczyć, jak
się pocisz, jakie uczucia malują Ci się na twarzy
i sami poczuć podobne emocje. Myślę, że wówczas
muzyka nabiera bardziej osobistego wymiaru.
W sytuacji festiwalowej atmosfera "imprezowa"
jest bardziej rozpowszechniona i czasami
sama istota muzyki może się w tym zatracić.
Jakie są zatem Wasze najbliższe plany koncertowe?
Jak na razie jesteśmy w fazie planowania.
Virgin Steele nigdy nie wydało koncertowego
DVD. Czy myślałeś kiedyś o tego typu wydawnictwie?
Myślę o tym cały czas! Mamy mnóstwo materiałów
nagranych na żywo. Część z nich trafiło
na różne limitowane wydania jako bonusy, ale
nie wydaliśmy jeszcze pełnego albumu koncertowego
ani DVD. W boksie, który ukaże się w
listopadzie, jeden z albumów zawiera utwory
nagrane na żywo w studiu, gdzie słychać, jak
rozmawiamy ze sobą, różne hałasy w tle i ogólnie
atmosferę, który towarzyszy nagraniom na
żywo. Ale było to bez udziału publiczności, więc
nie będę nazywać tego albumem koncertowym,
mimo iż dostaniesz namiastkę koncertowej
atmosfery. Jeśli chodzi konkretnie o koncertowe
DVD , to jest coś, co chcę zrobić jako część znacznie
większego materiału koncertowego. Myślę,
że nastał na to najwyższy czas!
Zanim powstało Virgin Steele grałeś w grupach
Phoenix i Mountain Ash. Czy możesz
powiedzieć nam coś o muzyce tych zespołów?
Pewnie, dzięki za to pytanie. Te zespoły były w
zasadzie cover bandami. Założyłem je kiedy
byłem bardzo młody. Phoenix założyłem, gdy
miałem tylko 11 lat. Reszta chłopaków z kapeli
miała około 15 lat. Co do Mountain Ash to założyłem
go gdy miałem 14 lub 15 lat. Zrobiliśmy
dużo coverów Black Sabbath, Led Zeppelin,
Queen i innych zespołów, które kochaliśmy.
Gdzieś tam w mojej szufladzie leży nasze
wspaniałe domowe nagranie. Chciałbym móc to
wydać.
Jesteś właścicielem studia "Hammer Of Zeus".
To bardzo ciekawa nazwa dla takiego
miejsca.
Wielkie dzięki. Jest to także utwór, który z albumu,
który nazwaliśmy "The Black Light
Bacchanala". To studio jest miejscem, do
którego chodzę, aby odreagować wszystkie dramaty
i zamieszanie w moim życiu. Dokonuje
tam swoistego oczyszczenia. Czasem czuję
uderzenie młota Zeusa. (śmiech)
Jesteś bardzo podobny do Joey'a De Maio.
Czy nie jesteście przypadkiem braćmi?
(śmiech)
Czy chcesz powiedzieć, że wyglądamy podobnie?
Kilka osób zasugerowało to. Co mogę powiedzieć...
Nie, nie jesteśmy spokrewnieni w
tradycyjnym rozumieniu, ale hej! Jesteśmy Braćmi
Metalu! Manowar to wielki zespół.
Bardzo dziękuję za ten wywiad.
Hej, to dla mnie przyjemność. Jeszcze raz dziękuję
bardzo za zainteresowanie, wsparcie i pytania.
Bartłomiej Kuczak
HMP: Gdy mówimy o waszych wczesnych
inspiracjach pierwszą rzeczą jaka przychodzi
na myśl jest Venom. Pod koniec lat 80. nie
byliście jednak zadowoleni, gdy porównywano
w ten sposób wasze dwa pierwsze albumy.
Away nienawidził nawet tego typu pytań. Jak
to wygląda z perspektywy czasu?
Chewy: Nie sądzę aby tego nienawidził - on
naprawdę lubił Venom. Chodziło o to, że tyle
samo czasu poświęcał na słuchanie Motorhead,
punka czy King Crimson, Van Der Graf Generator
i Genesis. Ludzie wówczas jednak tego
nie dostrzegali skupiając się tylko na tym Venomie.
Metal był wtedy wciąż dość młodym gatunkiem
i styl Voivod był wypadkową wielu inspiracji.
Ale mimo wszystko: bycie porównywanym
do Venom było wtedy komplementem.
Dla mnie jest do dziś. Przecież taki utwór
"Build Your Weapons" to sto procent Venomu.
Gdy usłyszałem to pierwszy raz pomyślałem,
że to jakiś zapomniany singiel Angoli. Ale
mało mówi się o drugiej oczywistej inspiracji,
zwłaszcza w riffach: Raven.
Oooo tak. Graliśmy z nimi na pierwszej edycji
festiwalu 70 000 Tons of Metal. Away i Snake
byli bardzo podjarani widząc ich ponownie.
Dali wspaniały gig - widziałem ich wówczas po
raz pierwszy. Jeśli chodzi o riffy to efekt może
być taki jak mówisz ale pamiętaj, że Piggy tworzył
swoje frazy na pianinie na wzór keybordzistów
takich jak Emerson czy Genesis.
Nie przypadł wam do gustu termin black
metal. Zamiast tego wymyśliliście sobie nuclear
metal.
Kurde pierwsze słyszę...
To było gdzieś w 88/89 roku. Wywiad pochodzi
z naszego Thrashem All.
Chodziło o odseparowanie się od tego nurtu.
Przecież u nas nie było w ogóle satanizmu, choć
Blacky ubierał się jak Cronos albo Tom Warrior.
Nuclear metal ma sens o tyle, że nas przecież
trudno było zaklasyfikować.
Z tym black metalem to jest tak, że nie ma
chyba ani jednego muzyka tego nurtu, przynajmniej
w Norwegii, który by się wami nie inspirował.
A jednocześnie w koszulce Voivod zauważysz
Davea Grohla. Voivod inspiruje masę ludzi.
Przemawiamy do wielu różnych środowisk muzycznych.
To czemu gracie w malutkim klubiku?
Ty mi wyjaśnij.
Cholera wie. Od czasu "Nothingface" to
muzyka dla bardzo wyrobionego ucha, niemal
dla intelektualistów.
To grupa mająca kultowy status ale jednocześnie...
muzyka dla muzyków. Takie kapele nigdy
nie grają dla dużej ilości osób. To trudna
muzyka ale jeśli załapiesz bakcyla to jest jak
uzależnienie. Sztuka opiera się na wiarygodności,
jeśli starasz się przypodobać wielkiej ilości
słuchaczy to staje się biznesem nie sztuką.
Tak jak w "Angel Rat"?
Cóż, zrobili to co chcieli, nie to co kazał im
rynek. Jeśli zestawisz "Angel Rat" i "War and
Pain" to nie jest to ten sam zespół. Ale tak samo
jest z "Nothingface" i "Phobos". Nowy CD
też jest bardzo odmienny. Zanim dołączyłem
do Voivod zawsze wyczekiwałem z niecierpliwością
na nowy CD - co tym razem zrobią.
Przecież "Outer Limits" jest inny od wszystkiego.
"Angel Rat" to nie była próba sprzedania się
14
VIRGIN STEELE
z utworów na debiutanckim LP Voivod -
przyp. red.)
O proszę.
- przecież wtedy wrastał grunge. Tamten album
bardzo się od tego nurtu różni. Może to był
również wpływ ich ówczesnego producenta,
który nagrywał albumy Rush. "Angel Rat" jest
szczególnie uwielbiany we Włoszech. Domagają
się wręcz tam kawałków z tego CD w czasie gigów.
W Stanach i Niemczech wolą bardziej
thrashowe rzeczy.
Podoba ci się termin Socio-Science Fiction?
Tak. Używamy fantastyki do opowiedzenia tego
się dzieje w rzeczywistości z innej perspektywy.
Krytykujemy społeczeństwo unikając zbyt dużej
ilości polityki i moralizowania. Dzięki wyobraźni
możesz tworzyć fikcyjne historie, które
ludzie potem porównują do realnych sytuacji i
odnajdują metafory.
Wyobraźnia jest kluczem
Muzycy grający tak złożoną, wymagającą ale i odpychającą i brudną muzę
okazują się często niesamowicie wyluzowanymi i przystępnymi typami. Z racji
dość skromnych możliwości klubu, w którym tego dnia grał Voivod wywiad odbył
się w pobliskim parku, w którym śmiech dzieci na placu zabaw przeplatał się
wcale harmonicznie z kwiecistymi tyradami pijanych meneli. Nie chciałem pytać
Chewyego zbyt obszernie o nowy album - przeczytacie o tym w setce innych wywiadów.
Mnie bardziej interesowały czasy zamierzchłe...
Nie, tutaj nawiązujemy bardziej do tego co wie,
lub nie wie nauka. To poetycki obraz tego co
możemy nazwać punktem bez powrotu. Mogliśmy
nazwać utwór "Point of No Return" ale co
druga kapela ma taki utwór. "Horyzont Zdarzeń"
brzmi lepiej. Poza samym terminem nie
ma on wiele wspólnego z filmem, który widziałem
bardzo dawno temu.
Ja do dziś pamiętam jak z kumplami oglądaliśmy
to na VHS. Stop klatka była używana
bez przerwy przy scenach, w których załoga
zadaje sobie obrzydliwe tortury.
Foto: Vaine Archibald
Jak porównałbyś dwa ostanie CD?
Nie da się. Jest inny skład, który docieraliśmy
na EP ale teraz rozwinęliśmy w pełni. Album
pisany był przez dwa lata w czasie trasy i w
domu. Potem dużo jamowaliśmy i pracowaliśmy
nad całymi strukturami utworów. Każdy
miał jakiś wkład ale głównie opiera się na pomysłach
gitarowych, które nagrywałem w wersji
demo. Jest w tym wszystkim świeżość...
Da się jeszcze stworzyć coś bardziej wizjonerskiego?
Nie ma dal nas limitów. Jestem w Voivod od
dziesięciu lat. To szmat czasu ale nie czuję się
wyczerpany. Komponowałem na długo przed
dojściem do kapeli i będę robił to dalej jeśli odejdę.
Staram się wciąż przepoczwarzać jako artysta
i czuję, że to jest inspirujące dla reszty chłopaków.
Tak się złożyło, że czołówka polskich autorów
fantastyki socjologicznej z lat 80. i 90. to ludzie
o poglądach prawicowych.
O interesujące... To mnie zaskoczyło.
Krytykowali wszak taki a nie inny system.
Wasza krytyka ma jakieś podłoże ideowe?
Jeśli już to liberalne. Chodzi o wolność słowa,
wolność w ogóle i krytykę wszelkich dyktatur.
Ostateczna interpretacja należy do słuchacza -
tak staramy się pisać teksty.
W tym kontekście interesujący jest utwór "Resistance"
z poprzedniego CD.
Chodzi w nim o to, że zawsze trzeba rzucać wyzwanie
władzy, nie ważne jakiej. Tym wszystkim
facetom na ostatnich piętrach drapaczy
chmur, żyjących w innej rzeczywistości. My natomiast
tak samo jak bohaterowie tamtego kawałka,
harujemy ciężko. Nie jesteśmy zbyt bogaci
i widzieliśmy biedę...
W Kanadzie???
W Kanadzie też występuje bieda.
Chyba dla tych którzy bardzo chcą być biedni.
Mamy faktycznie wiele instytucji, które pomagają
z niej wyjść ale np. ludzie chorzy umysłowo
bywają wykluczeni nie mogąc dostać się do lekarza.
Bieda to rzecz na skalę planetarną i o tym
jest ten kawałek.
Widziałeś może film "Pandorum"? Pytam bo
tekst do "End of Dormancy" bardzo przypomina
fabułę?
Nie, nie widziałem go.
Tam też chodziło o statek jak się potem okazało
tkwiący setki lat w oceanie.
Nasz zostaje aktywowany za pomocą promieni i
tak zaczyna się cała historia.
Bardzo filmowy brzmi też tytuł innego utworu
- "Event Horizon".
No ba (śmiech). Metalowcy kochają takie sceny...
W Polsce niemal do znudzenia wszyscy opowiadają
wam historię o zbieżności nazwy waszego
zespołu z tytułem i urzędem Wojewody.
Ale jak się okazuje jest też inna korelacja -
zanim do niej przejdziemy spytam czy kawałek
"Forever Mountains" dotyczy konkretnych
wydarzeń w czasie wypraw wysokogórskich?
Bardziej o pokonywaniu własnych słabości w
sytuacjach ekstremalnych - jeśli o mnie chodzi o
ograniczam się do wędrówek po nizinach
(śmiech).
Bo tak się składa, że elita polskich himalaistów
nosi na świecie zbiorczą ksywkę... wojowników
lodu (czyli tak samo jak tytuł jednego
Są ludzie twierdzący, że nie da się już stworzyć
nic nowego na gitarze bo wszystkie riffy
zostały już zagrane.
Nie wieże w to ani trochę. W zachodniej muzyce
jest tylko dwanaście nut ale mamy do czynienia
z rytmem, tonacjami i w końcu wyobraźnią
która jest nieskończona. Jeśli posłuchasz
Bacha, Mozarta, Strawińskiego - tam też jest
tylko dwanaście nut ale jakie to było innowacyjne.
Uczę muzyki, pisze też dla kwartetu smyczkowego.
Nie tworzę więc na gitarze tylko w
głowie. Jeśli piszesz muzykę w ten sposób, że
bierzesz gitarę i grasz używając palców to nie
jest to dobre. Muzyka jest w twojej głowie i sercu,
a nie gitarze i palcach. Biorę więc pianino,
bas, czasem śpiewam ale to wszystko pochodzi
ze struktur ułożonych w głowie. Dopiero na jakimś
kolejnym etapie powstaje z tego riff. Wyobraźnia
jest kluczem a instrument to tylko medium
do jej zaprezentowania.
Jakub "Ostry" Ostromęcki
VOIVOD 15
HMP: Cześć Guilermo. Wasza muzyka to
bardzo ciekawa mieszanka thrash, death oraz
klasycznego oldschoolowego heavy metalu.
Powiedz mi proszę czy jest to wypadkowa muzycznych
zainteresowań wszystkich członków
zespołu, czy tylko Ty jako lider masz wpływ
na tworzoną muzykę?
Guilermo "Polako" Izquiedo: Witaj! To jest
jak powiedziałeś wypadkowa naszych gustów.
Każdy z nas ma wpływ na tworzone utwory.
Nie jesteśmy tylko muzykami tworzącymi zespół.
Jesteśmy także przyjaciółmi, a nasze znajomości
sięgają jeszcze czasów dzieciństwa. Nasze
gusta muzyczne oraz inspiracje, którymi się
Nie jesteśmy politykami tylko muzykami
Hiszpański Angelus Apartida to kapela o dobrze ugruntowanej pozycji na
scenie heavy/thrash. W tym roku ukazał się szósty album grupy pod tytułem "Cabaret
De La Guillotine". O muzycznej oraz zdaje się równie ważnej - tekstowej
stronie albumu i wielu innych interesujących kwestiach opowiedział nam Guilermo
"Polako" Izquiedo. Oddajmy zatem mu głos.
rockowej. Nie słucham dance ani nic takiego
(śmiech). Ale przyznam ci się, że jestem fanem
hip-hopu. Już jako dzieciak słuchałem sporo
rzeczy w tych klimatach np. Cypress Hill,
Run-DMC i wielu podobnych wykonawców.
Ciągle lubię ten styl. Szczególnie zespoły z zachodniego
wybrzeża USA. Niektóre z nich
współpracowały z zespołami metalowymi. Na
przykład Public Enemy, który nagrał utwór razem
z Anthrax. Poza hip-hopem i oczywiście
metalem słucham także punk rocka, hardcore
itp. Więc, jeśli chodzi o muzykę, to mogę śmiało
powiedzieć, że mam naprawdę otwarty
umysł. Ale metal zawsze pozostanie numerem
Wasz nowy album nosi tytuł "Cabaret De La
Guillotine". Skąd taki pomysł?
To długa historia. Gdy rozmawiamy o polityce,
sytuacji naszego kraju, gospodarce, czasem zdarza
nam się zażartować, czy postawienie gilotyn
na rynkach miast nie byłoby przypadkiem dobrym
rozwiązaniem (śmiech). Wiesz, jak podczas
Rewolucji Francuskiej. Taki nasz żart. Powinien
być to znak dla ludu, by ostatecznie
przejąć władzę, wziąć sprawy w swoje ręce i rozliczyć
wszystkich tych pieprzonych skorumpowanych
polityków. Po tym jak pojawił się
sam koncept nawiązujący do Rewolucji Francuskiej,
uznaliśmy, że gilotyna jest urządzeniem,
do którego odwołanie idealnie spółgra z
muzyką metalową. Patrząc również przez pryzmat
historii, uważam, że jest to dobre połączenie.
Zacząłem tworzyć teksty poszczególnych
utworów. Pierwszym z nich był "Sharpen The
Guillotine". Zacząłem potem coraz bardziej
wgłębiać się w historię Rewolucji Francuskiej
oraz wszystkim wydarzeniom, które jej towarzyszyły.
Znalazłem informacje, że we Francji w
XIX w. istniała restauracja, która się nazywała
"Cabaret De La Guillotine". Poza tym ludzie
zbiegali się na miejskie rynki i placy, by zobaczyć
jak się odcina innym głowy. Niektórzy robili
to ze wspomnianej restauracji, popijając jednocześnie
piwo albo wino (śmiech). Ogólnie
jestem zadowolony z konceptu, który wymyśliłem.
kierujemy, są w gruncie rzeczy bardzo podobne.
Wiesz, kiedy jesteś dzieciakiem, nie chcesz odstawać
od grupy, zatem słuchasz takiej muzyki,
jak reszta chłopaków z podwórka czy szkolnej
paczki. Do dziś słucham wielu kapel, które wówczas
robiły na mnie ogromne wrażenie. Przykładem
mogą być Iron Maiden, Sepultura,
Metallica, Kreator, Judas Priest, Black Sabbath.
Potem zacząłem słuchać Morbid Angel,
Obituary i ogólnie nieco cięższych rzeczy.
Wydajesz się być osobą o bardzo otwartym
umyśle. Słuchasz czasem innych gatunków
niż metal?
No pewnie. Z każdym rokiem człowiek dorasta,
a co za tym idzie rozwija się na różnych płaszczyznach.
Również muzycznie. Wyrazem tego
może być odkrywanie nowych gatunków
oraz stylów. Osobiście też to robię, jednak w
tym swoim odkrywaniu staram się nie odchodzić
zbyt daleko od szeroko pojętej muzyki
16 ANGELUS APATRIDA
Foto: Toni Villen
jeden i jest to jedyny rodzaj muzyki, który chcę
grać.
Jako słuchacz hip-hopu znasz może Ill Billa i
Necro?
Ill Bill i Necro? Pierwsze słyszę.
To są bracia. Na początku lat 90. obaj grali w
death metalowej kapeli Injustice. Obecnie są
raperami.
Ciekawe. Skąd oni są?
Z Nowego Jorku.
Na pewno ich sprawdzę. Nie jestem jakimś wielkim
ekspertem jeśli chodzi o hip-hop, ale chętnie
się dokształcę (śmiech). Death metalowcy,
którzy zmienili styl na hip-hop, to naprawdę
interesujący przypadek. Muszę to koniecznie
obadać.
Wróćmy jednak do tematu Angelus Apartida.
Nagrywaliście ten album w swoim domowym
studio. Skąd ten pomysł?
Zdecydowało o tym wiele czynników. Po pierwsze,
sesja nagraniowa miała miejsce w grudniu.
Było bardzo blisko do Bożego Narodzenia, które
chcieliśmy spędzić ze swoimi rodzinami, zatem
dalsze wyjazdy odpadały. Drugim powodem
był fakt, że mieliśmy kontrolę nad wszystkimi
aspektami nagrania płyty i wszystkimi
osobami spoza zespołu, które brały w tym
udział. Od pracowników technicznych do producenta.
To nasz szósty album, zatem chcieliśmy
go nagrać sami, jednak nie obyło się bez
pomocy osób z zewnątrz. Nie spieszyliśmy się
bo nikt nas nie poganiał. Zdaję sobie sprawę, że
całe to przedsięwzięcie było krokiem dość ryzykownym,
ale ostatecznie stwierdzam, że dobrze
się stało, że podjęliśmy taki krok. Jesteśmy zadowoleni
z finalnego efektu i mimo wszystko jesteśmy
świadomi, że bez pomocy innych ciężko
byłoby nam to osiągnąć. Myśmy to tylko nagrali.
Miksy oraz mastering robił Daniel Cardoso.
Prawdopodobnie tak samo będzie w przypadku
kolejnego albumu.
Z okładkę odpowiada węgierski grafik Gyula
Havancsak. Co powiesz o Waszej współpracy.
Szukałem kogoś, kto będzie w stanie zrobić
grafikę nawiązującą do tytułu albumu. Przedstawiłem
mu koncept "Sharpen The Guillotine",
gdyż pierwotnie to taki tytuł miał nosić
ten album. Powiedziałem mu, że chciałbym, żeby
obrazek w jakiś sposób odwoływał się do Rewolucji
Francuskiej i koniecznie musiał tam być
motyw gilotyny. Z drugiej strony nie chciałem,
by z tej okładki wiało zbyt wiele prymitywnej
agresji, ale z drugiej strony nie chciałem też
całkiem rezygnować z krwi (śmiech). Gyula
powiedział "OK, rozumiem. Będzie tak, jak chcesz".
Gdy zobaczyłem jego pracę, pomyślałem
"Kurwa, to jest to!". Dosłownie jakby czytał w
moich myślach (śmiech). Jedynie nie do końca
rozumiem, co tam robi ten świński łeb. Muszę
go o to spytać (śmiech). Gyula to niesamowity
artysta. Robił tez okładki dla Annihilator, Grave
Digger czy Stratovarius. Poza tym jest
świetnym kumplem.
Materiał na "Cabaret De La Guillotine" był
tworzony przez cały rok 2017. Wcześniej dwa
lata byliście w trasie. Zdarza Wam się tworzyć
nowe utwory podczas tras czy raczej potrzebujecie
do tego mieć specjalne warunki?
To był trudny czas jeśli chodzi o tworzenie, ponieważ
będąc w trasie nie ma się zbyt wiele
czasu na myślenie. Nie ma czasu się zatrzymać,
by oczyścić swe myśli i wymyślać nową muzykę.
Pewne zarysy utworów pojawiły się już dawno
temu, ale nadanie im ostatecznej formy miało
miejsce w ciągu ostatnich miesięcy zeszłego roku.
Wydaje mi się, że kluczowym w tej kwestii
był miesiąc wrzesień. Wtedy wzięliśmy się za to
na poważnie. Przygotowania trwały trzy miesiące,
następnie weszliśmy do studia. Zatem utwory
są świeże, ale koncepcja zrodziła się bardzo
dawno temu. Wiesz jak to jest w trasie, sporo
podróżujesz, masę czasu spędzasz w busie. Nagle
wpada Ci do głowy jakiś riff. Szybko go musisz
nagrać, bo inaczej zaraz Ci ucieknie z pamięci.
Nagrywasz i leży on sobie dajmy na to
rok. Po roku do niego wracasz i na jego bazie
tworzy się cały utwór.
Graliście w Azji i Ameryce Południowej. Jaka
tamtejsza publiczność się zachowuje? Widać
duże różnice między nimi i Europejczykami?
Tak, oczywiście. Różnice szczególnie są widoczne
w przypadku Azjatów. Na koncertach są
bardzo cisi i grzeczni, co było dla mnie pewnym
szokiem. W niektórych państwach np. w Chinach
na nasz koncert przyszło masę ludzi, którzy
nigdy wcześniej nie uczestniczyli w tego typu
wydarzeniach. To był pierwszy heavy metalowy
koncert w ich życiu. Widząc ich twarze,
widać było sporo emocji. W końcu pierwszy raz
mieli okazję brać udział w czymś, co wcześniej
widzieli tylko w Internecie i na DVD. Zatem
mimo że ludzie w Azji na koncertach są cisi,
widać, że przeżywają ogromne emocje. Odwrotnie
jest w Ameryce Południowej. Tam ludzie są
bardzo żywiołowi, emocje się wręcz z nich wylewają.
Uwielbiam ich i kocham koncertować w
Ameryce Łacińskiej. Łączy nas także język, co
jest bardzo ważne w komunikacji. Wszystkie
trzy grupy, mianowicie Azjaci, Latynosi oraz
Europejczycy, gdyż o nich też wspomniałeś
przychodzą na koncerty z tego samego powodu.
Jest to miłość do muzyki, którą wszyscy razem
podzielamy.
Foto: Toni Villen
Wasze teksty są bardzo zaangażowane politycznie.
Zacznijmy może od tego, że nie jesteśmy politykami
tylko muzykami. A przede wszystkim jesteśmy
ludźmi. Oczywiście wszyscy: ja Ty oraz
każdy, kto to czyta jest zależny od polityki,
gdyż to ona rządzi światem. Ale nie chcemy być
postrzegani jako zespół polityczny. Nie ma
mowy. Nie mamy nic wspólnego z żadną partią
ani organizacją polityczną, wręcz brzydzimy się
politykami. Nigdy nikomu nie powiem "głosuj na
tego czy tamtego". Głosuj sobie na kogo chcesz
albo jak chcesz to nie głosuj wcale. Kompletnie
mnie to nie interesuje. To co chcemy przekazać
przez swoją muzykę to fakt, że wiele rzeczy w
naszym życiu oraz wiele procesów w otaczającym
nas świecie jest uzależnione od polityki.
Oczywiście w swych tekstach poruszam kwestie
problemów społecznych. I zdaję sobie sprawę,
że źródłem wielu problemów nękających moich
przyjaciół oraz członków mojej rodziny jest właśnie
polityka. Wiesz, jak każdy człowiek mam
swoje poglądy na różne sprawy, swój system
przekonań, ale nigdy nikomu nie zamierzam
mówić co ma myśleć i jak ma żyć. Każdy jest
wolny i niech sobie robi co tylko chce. A jeżeli
się wypowiadam na jakiś temat, to jest to tylko
moja opinia w tej kwestii, a nie prawda objawiona,
którą każdy bezkrytycznie ma przyjmować.
Na koniec jeszcze raz powtórzę Angelus Apartida
nie jest zespołem politycznym.
Kawałek "The Ministry Of God" to radykalny
antyreligijny manifest.
Foto: Toni Villen
Tak, dokładnie.
Jest on wymierzony w jakąś konkretną organizacje
religijną czy ogólnie w religię jako pewien
system?
W każdą jedną istniejącą religię i ogólnie w system
jaki one tworzą. Jeżeli dobrze przeanalizujesz
ten tekst, zauważysz, że jest w nim wiele
nawiązań do Biblii. Na początku Bóg stworzył
świat itd., czyli to, w co wierzą katolicy oraz
inni chrześcijanie. Jest to też krytyka biznesu,
jaki się kręci dzięki religiom. Kompletnie mnie
nie obchodzi, czy ktoś wierzy w Boga, Buddę,
czy też nie wierzysz w nic. Problemem dla mnie
są przekręty i manipulacje, które stoją niemalże
za każdą jedną religią. Religie doprowadziły do
śmierci milionów ludzi. Wszystko w "imię Boga".
Te rzeczy właśnie skłoniły mnie do napisania
"The Ministry Of God". Właściwie zamiast słowa
"ministry" powinienem tu użyć słowa "corporation"
(śmiech).
Nie uważasz jednak, że religie oferują jednak
pewne dobre rzeczy swoim wiernym? Nie
widzisz w tym żadnych dobrych stron?
Wiesz, jeżeli potraktujemy religię jako filozofię,
jako pewną drogę życia, jako próbę naśladowania
np. Jezusa, sposób na stawanie się coraz lepszym
człowiekiem, to oczywiście nie widzę
przeszkód. Jak już wspomniałem, nie mam
kompletnie nic przeciwko ludziom wierzącym w
Boga. Jesteś wolny. Możesz wierzyć sobie w takiego
czy innego boga, możesz w życiu stosować
zasady tej lub innej religii, ale musisz przy tym
szanować wolność innych jednostek. Tych, które
niekoniecznie chcą to uznawać za jedyną i
słuszną prawdę. Traktując religię jako filozofię,
można z niej wyciągnąć dobre rzeczy jak duchowość
kształtująca człowieka, która w pewnej
perspektywie mogłaby uczynić świat lepszym.
Głównym warunkiem jest oczywiście odrzucenie
wszelkiej hierarchii kościelnej, która próbuje
przejąć kontrolę nad zwykłymi ludźmi. Być
może wtedy religia faktycznie przyczyniła by się
do tworzenia pokoju na świecie. Ale to też zależy
od postawy samych wierzących.
Określasz się jako hiszpański patriota. Czym
zatem dla Ciebie jest patriotyzm?
Może to być trochę ciężkie do zrozumienia dla
ludzi spoza Hiszpanii, ponieważ być może
wiesz, że jeszcze 40 lat temu znajdowaliśmy się
pod dyktaturą. Podobną do tej, która miała
miejsce we Włoszech oraz Niemczech. Na pewno
wiesz, że Adolf Hitler był masowym mor-
ANGELUS APATRIDA 17
Foto: Toni Villen
dercą. W Niemczech panował totalitaryzm
zwany nazizmem, we Włoszech niewiele różniący
się od niego faszyzm. W Hiszpanii ten totalitaryzm
nie był może aż tak radykalny, ale również
przelało się tu sporo krwi niewinnych
ludzi. Zatem ciężko trochę zrozumieć obcokrajowcom
istotę hiszpańskiego patriotyzmu. Dla
mnie oznacza to miłość do mojego kraju, szacunek
do flagi, miłość do rodziny, przyjaciół.
Nie specjalnie lubię poruszać ten temat w wywiadach,
gdyż mogę o tym mówić nawet pięć
godzin, a tu mamy ograniczony czas (śmiech).
Jak wpadniesz do Hiszpanii albo ja wpadnę do
Polski to umówimy się na kilka piw i dokładnie
ci o tym opowiem (śmiech).
(Śmiech) Ciekawa propozycja. Pozwolisz jednak,
że jeszcze przez chwilę tu i teraz podrążę
ten temat. W utworze "Dawnfall Of The Nation"
śpiewasz jednak o wypatrzeniach patriotyzmu.
"Dawnfall Of The Nation" to taki nasz manifest
antyfaszystowski. Tekst mówi o tym, jak ruchy
odwołujące się do faszyzmu oraz nazizmu stają
się coraz większe, powoli zaczynają wychodzić z
podziemia i mieć wpływ na realną politykę. Jest
to widoczne w wielu europejskich krajach.
Ustroje totalitarne ograniczają swobodę wypowiedzi
i odwołują się do rasizmu w najbardziej
prymitywnym wydaniu. Dla mnie nie ma żadnego
znaczenia, czy ktoś jest biały, czarny,
żółty czy jeszcze inny. Nie ma kompletnie żadnego
znaczenia, czy ktoś wierzy w Boga, Buddę,
Allacha czy nie wierzy w nic. Nie obchodzi
mnie czy ktoś jest gruby czy chudy, wysoki czy
niski. Wierzę po prostu w ludzkość. Niestety w
każdym narodzie większość ludzi odrzuca takie
podejście. A jest to bardzo ważne dla tego świata
oraz jego przyszłości, byśmy wszyscy żyli ze
sobą w zgodzie.
Utwór "Martyrs Of Chicago" opowiada o
masakrze na chicagowskim placu Haymarket,
Czy te wydarzenia mają dla Ciebie jakieś
szczególne znaczenie?
Ostatnio trochę czytałem na ten temat. Szczerze
mówiąc, jeszcze do niedawna nie miałem
pojęcia o tych wydarzeniach i nie wiedziałem
skąd się wzięło święto 1 Maja. Ta historia bardzo
mnie zainspirowała. Jakiś czas temu rozmawiałem
ze swoim kolegą na temat tego święta.
Stwierdził, że mimo iż jest to międzynarodowy
dzień pracy, to on i tak zawsze wtedy pracuje.
Zasugerowałem mu, żeby jednak zrobił sobie
wolne. On mi na to: "Wiesz, ja muszę pracować bo
to, bo tamto, bo jeszcze co innego...". W dzisiejszych
czasach pracownicy nie zdają sobie sprawy, jak
bardzo są ważni dla swych pracodawców. To
18 ANGELUS APARTIDA
oni w dużej mierze napędzają firmy, w których
są zatrudnieni. Gdy odkryłem źródło święta 1
Maja, zdałem sobie sprawę, że ci ludzie w
Chicago polegli walcząc o swoje prawa. Dla nich
właśnie napisałem ten utwór.
Czy uważasz, że dziś w XXI wieku dalej się
łamie prawa pracownicze?
Zdarza się to dość często. Uważam, że wszyscy
powinniśmy walczyć o swe prawa. Nie tylko w
takim kontekście, o jakim śpiewali Beastie
Boys (śmiech). Dziś mamy 8-godzinny dzień
pracy, ale nie zawsze jest to respektowane. U
nas w Hiszpanii zdarza się, że ludzie muszą pracować
czasem po 10 i więcej godzin. I nie dostają
za to większej pensji. Nie ma co się dziwić,
że liczba protestów ciągle rośnie. To w końcu
my, zwykli ludzie napędzamy ten świat.
Zacząłeś słuchać metalu jako ośmiolatek. Jak
do tego odnieśli się Twoi rodzice?
Bardzo pozytywnie. Było nas trzech braci. Mój
najstarszy brat Jose jest basistą. Jest jeszcze
środkowy brat, który także jest miłośnikiem tej
muzyki oraz ja. Rodzice zdawali sobie sprawę,
że bardzo poważnie do tego podchodzimy.
Akceptowali to i zawsze mogliśmy liczyć. Kiedy
zbierałem na nową gitarę i ciągle mi brakowało
paru groszy, mama zawsze coś dorzuciła. Ogólnie
z rodzicami mieliśmy świetne relacje.
Twoja ksywka to "Polako". Skąd się ona
wzięła?
(Śmiech) Wiedziałem, że o to zapytasz. Gdy
byłem dzieciakiem, grałem jako junior w lokalnej
drużynie piłkarskiej. Był tam też drugi
chłopak o imieniu Guilerme. Jak zapewne zauważyłeś,
jak na rodowitego Hiszpana mam jasną
karnację oraz blond włosy, więc trener oraz
koledzy stwierdzili, że wyglądam jak typowy
Polak (śmiech). Stąd to przezwisko.
Znasz jakieś słowa po polsku?
Jedyne słowo, jakie pamiętam z wizyty w Polsce
to "kurwa"(śmiech). Ale nie wiem czy to jest w
stu procentach polskie słowo, bo w Rosji też go
używają.
Bartłomiej Kuczak
HMP: Cześć, na wstępie pytanie. Punk, czy
metal? A może jedno i drugie? Wasza płyta
przywodzi na myśl wspomnienia, wspaniałych
czasów minionych. Kiedy na ulicach było widać
punków i metalowców, wspólnie bawiących
się przy muzyce. Mówię tu również o moim
kraju. Mieliśmy taki festiwal w Jarocinie,
gdzie mieszały się pod sceną, niemal wszystkie
subkultury muzyczne. Tak więc, była
swojego rodzaju unia metali i punków, przeciw
skinheadom. Zdarzało się, że skini dostawali
niezły łomot. Jak to wyglądało w USA wtedy
i jak wygląda dziś?
Carmine Blades: To zależy, na jakie koncerty
chodzisz. Publiczność na koncertach Judas
Priest lub Iron Maiden, jest na pewno dość różnorodna,
ale najwięcej pomieszanych subkultur,
można zobaczyć na koncertach zespołów
crossover, takich, jak DRI, Municipal Waste,
Iron Reagan, itd. Jeśli chodzi o mnie, skłaniam
się bardziej w stronę metalu. Nie wiem, jak było
dawniej, mam tylko 31 lat i nie było mnie wtedy
na Świecie. Słyszałem natomiast różne historie
od ludzi. Niektórzy twierdzą, że FSU
(Friends Stand United - organizacja wywodząca
się z kręgów hard core, zwalczająca rasizm,
uznana przez FBI, za gang uliczny) powstało na
bostońskiej scenie, by wytępić rasistowskich
skinheadów. Niektórzy twierdzą, że metalowcy
i punki toczą ze sobą wojnę. Jestem pewien, że
w różnych częściach kraju wyglądało to różnie.
Grałem kiedyś w zespole, który był wypadkową
naszych zainteresowań. Ja chciałem grać
heavy, thrash metal, gitarzysta punk, hard core,
a basista rock progresywny. Wyszła hybryda
punkowo metalowa. Niestety zanim nauczyliśmy
się porządnie grać, zespół się rozpadł.
Za dużo uwagi poświęciliśmy zabawie, a
za mało pracy. Jak to wygląda u Was? Czy w
takim zespole, możliwa jest dyscyplina w
pracy nad muzyką?
Na początku w naszym zespole, mieliśmy
dwóch ludzi, o punkowym odchyle. Więc nasze
wcześniejsze, bardziej punkowe brzmienie, było
tego rezultatem. W tym czasie nie wiedzieliśmy
jeszcze, dokąd chcemy zmierzać, i skupialiśmy
się bardziej na zabawie. Dla nas, to wciąż świetna
zabawa. Ale po trzech albumach, kilku trasach
i czwartym albumie w drodze, traktujemy
nasze próby znacznie poważniej. Kiedy już koncertujesz,
a nie tylko grasz na lokalnych koncertach,
zespół staje się czymś w rodzaju drugiej
pracy. I jest to z pewnością najlepsza praca na
Świecie!
Co sądzicie o tzw. nu metal? Przyznam, że
nie lubię tej muzyki w ogóle. Uważam, że to
niepotrzebne zamieszanie na rynku muzycznym,
bo często dobre i ciekawe płyty metalowe,
pozostają przez to niezauważone. Wytwórnie
wmawiają dzieciakom, że kupując nu
metal, słuchają heavy metalu, a to według
mnie, jakieś nieporozumienie.
Osobiście nie dbam o to. Miałem około 12-13
lat, kiedy nu metal osiągnął szczyt popularności,
więc orientowałem się w tym dość dobrze.
Ale dorastałem też w obecności klasyki rocka i
heavy metalu (Van Halen, Judas Priest, Blue
Oyster Cult, Thin Lizzy, itp.), Więc kiedy naprawdę
zagłębiłem w istotę rocka/metalu, tamto
rozczarowało mnie zupełnie. Kiedy byłem
trochę młodszy, posiadałem tzw. "elitarną" mentalność
i skakałem do gardeł ludziom na koncertach,
za koszulki Slipknot lub Disturbed,
(śmiech!) Moja opinia na temat tej muzyki się
nie zmieniła, ale zdałem sobie sprawę, że każdy
lubi, to co chce. Teraz jednak myślę, że dzięki
tak licznym możliwościom znalezienia muzyki
(social media, Bandcamp, YouTube, Spotify
itp.), młodszemu pokoleniu łatwiej jest ominąć
wytwórnie i odkryć to, co ty i ja, uważalibyśmy
za prawdziwy heavy metal!
Ten materiał, to split dwóch waszych albumów:
"To the Grave" z 2014r. i "Speed Metal
Mania" z 2016r... Jak się domyślam, wytwórnia
Iron Shield chciała koniecznie o Was przypomnieć
fanom, zanim nagracie dla niej nowy
materiał. Myślę, że to dobry pomysł. Co spowodowało,
że postanowiliście zmienić firmę
wydawniczą?
Wiele zawdzięczamy Thomasowi z Iron
Shield, który mocno w nas wierzy. Wiele z tego,
co wydarzyło się w ubiegłym roku, nie wydarzyłoby
się, gdyby nie on i za to będziemy mu
zawsze wdzięczni. Powodem, dla którego przeszliśmy
do kolejnej wytwórni, był Tim z Shadow
Kingdom Records, który skontaktował
się z nami i zaproponował wydanie naszego nowego
albumu we wszystkich formatach (winylowych,
cyfrowych, kasetowych i CD) i zaoferował
światową dystrybucję oraz ogromną kampanię
promocyjną.
Kiedy nowa płyta, czy macie już jakiś materiał
lub pomysły? Czy będzie to kontynuacja stylu
z poprzednich płyt, czy jakiś zwrot w kierunku
metalu, lub punk? Może jeszcze coś innego?
Wiele zespołów, po wydaniu kilku albumów,
nagle dokonywało radykalnych zmian w
swojej muzyce, co nie zawsze szczęśliwie się
kończyło. Myślę, że fani przyzwyczajają się
do określonej jakości i marki. Lubią dostawać
to, co znają, czy to jest dobre? Sam słucham
różnej muzyki, wielu gatunków i stylów, ale
nie lubię, kiedy np. mój ulubiony zespół nagle
nagrywa płytę całkowicie odmienną, od tego,
co robił do tej pory.
Nowy album będzie się nazywać "Fallout Rituals"
i zgodnie z zapowiedziami Shadow Kingdom
Records, powinien pojawić się prawdopodobnie
w grudniu, lub styczniu. Jeśli chodzi o
album, myślę, że jest to logiczny postęp od czasu
"Speed Metal Manii". Zaufaj mi, wiem dokładnie,
co masz na myśli, gdy zespół nagle
zmienia swój styl... Seax nigdy nie nagra "Czarnego
albumu"! Stylistycznie nie jest to wielka
zmiana, ale naszym celem w tym zespole, jest
to, aby każdy album był lepszy od poprzedniego.
Uważamy, że jest to progres i mam nadzieję,
że nasi fani będą czuć w ten sam sposób. Niektóre
tematy się zmieniły. Nadal mamy kilka
piosenek świętujących wspaniałość metalu, ale
jeśli chodzi o teksty, chciałem dodać nieco więcej
postapokaliptycznego klimatu, który zasygnalizowaliśmy
w "Nuclear Overdose" i "Doomsday
Society", na "Speed Metal Mania". "Fallout
Rituals", nie będzie albumem koncepcyjnym.
Co prawda wiele piosenek dotyczyć ma
tego samego postapokaliptycznego świata, ale
każda będzie opisywać go, z różnych punktów
widzenia.
Seax nie nagra "Czarnego Albumu"!
Zawsze czuję lekką tremę, kiedy moi rozmówcy
są z Anglii, czy USA. Mam wrażenie, że mój
angielski, będzie dla nich zupełnie niezrozumiały,
lub śmiesznie prosty. No ale
trzeba się przełamać. Tym razem padło
na amerykański Seax, który dopiero co wydał split, złożony ze swoich
dwóch poprzednich albumów ("To the Grave" z 2014r. i "Speed Metal Mania" z
2016r.). Co ciekawe, materiał ten został wydany przez Iron Shield Records i sądziłem,
że właśnie dla nich będą nadal nagrywać. Stąd moje pytanie o zmianę
wytwórni (wcześniejsze wydawnictwa sygnowane były nazwą Independent). Na
moje pytania odpowiadał wokalista, Carmine Blades. Poniżej zapis naszej pogawędki.
Uważam, że albumy takie jak wasze się nie
starzeją. One brzmią i tak oldskulowo, pewnie
dlatego mi się podobają, (śmiech)... Powtarzam
to dość często, ale to prawda, jestem
szczęśliwy, że w czasach cyfryzacji, ktoś nagrywa
albumy śmierdzące wiekiem dwudziestym.
Olof z Enforcer podsumował to najlepiej.
Heavy metal nie jest oldskulowy. On est ponadczasowy!
Jakiej muzyki słuchacie na co dzień, co was
inspiruje? Wasza twórczość kojarzy mi się mocno
z albumem "Kill'em'all" Metalliki i kilkoma
innymi, starymi thrash/speed wymiataczami
oraz debiutem Iron Maiden. Chodzi przede
wszystkim o brzmienie, tę samą energię i
żywiołowość bijącą, z każdego dźwięku. Ten
nieoszlifowany sound. Przypominają mi się
czasy, kiedy miałem 15 lat i zapuszczałem pierwszy
raz włosy. Jestem w domu, (śmiech)...
Moje ulubione gatunki, to przede wszystkim
speed metal, tradycyjny heavy metal, thrash,
oraz wczesny amerykański i niemiecki power
metal. Wiele naszych inspiracji pochodzi stamtąd.
Pilnujemy, żeby było szybko i głośno, tak
jak powinno się grać!
Gracie w starym stylu, macie tradycyjne podejście
do muzyki, a co sądzicie o powszechnym
dziś mieszaniu stylów? Pamiętam rewolucję,
jaką wywołał Anthrax i Public Enemy przed
laty. Albo Pantera, która nagrała płytę z Davidem
Allanem Coe, mariaż country i thrash
metalu.
Nie jest to coś, czego sam bym słuchał, ale to
Foto: Seax
dla mnie interesujące, kiedy muzycy mogą spotkać
się i połączyć swoje style. Niektórzy, uważający
się za elitę, będą gadać, że to nie powinno
istnieć, a gatunki powinny pozostać czyste,
ale istnieje proste rozwiązanie. Jeśli ci się nie podoba,
nie słuchaj tego.
Niebawem zagracie kilka koncertów w Polsce.
Czego się spodziewacie po nich? Czy słyszeliście,
że Polacy są najlepszą publicznością na
Świecie, (śmiech)?
W zasadzie słyszałem o polskiej scenie death
metalowej. Ale jeśli całościowo metalowa scena
jest tak dzika, wchodzę w to!
Na ogół staram się unikać polityki, ale mam
jedyną okazję zapytać Amerykanów: Co sądzicie
o zarządzaniu krajem przez prezydenta
Donalda Trumpa? Jakie są nastroje w USA,
wśród metalheads?
Nie wdawajmy się w to. Wolę skupić się wyłącznie
na heavy metalu!
Niedawno rozmawiałem z waszymi rodakami
z Sonic Prophecy, którzy grają nieco inny rodzaj
metalu, ale są dumni z bycia częścią undergroundowej
sceny. Czy wy również czujecie
się jej częścią?
Absolutnie!
Co będziecie robić za dziesięć, dwadzieścia
lat? Ja wiem, jedno. Nadal będę słuchał metalu,
(śmiech)... Thrash (Speed) till Death!
To samo co ty ! Wciąż będziemy słuchać metalu.
Wasza muzyka idealnie nadaje się do małych
klubów, ale czy gdyby ktoś zaproponował
Wam zagranie np. na Wacken, czy polskiej
Metalmanii, zgodzilibyście się?
Absolutnie! Lubimy grać małe koncerty. Ale
gdyby ktoś zaoferował nam występ na wielkim
festiwalu, bez wahania odpowiedzielibyśmy tak!
Serdeczne dzięki za rozmowę i do zobaczenia!
Speed Metal Mania!
Dziękujemy za możliwość porozmawiania.
Speed Metal!
Jakub Czarnecki
SEAX
19
Nasz apetyt rośnie
O Nocnym Kochanku powiedziano już chyba wszystko. Jednak sam
wokalista zespołu - Krzysztof Sokołowski zawsze ma coś do dodania. W tym
wywiadzie sprawdziliśmy czy będzie równie rozmowny odpowiadając na nasze
pytania, które dotyczą m.in. najnowszej płyty koncertowej.
HMP: Witam Cię serdecznie, Krzysztofie.
Krzysztof Sokołowski: Cześć, pozdrawiam
wszystkich fanów Heavy Metal Pages.
W ciągu kilku lat Nocny Kochanek stał się jedną
z najbardziej rozpoznawalnych kapel w
Polsce, do tego stopnia, że nawet można Was
zobaczyć w telewizji. Czy można chcieć czegoś
więcej?
Mówi się, że w miarę jedzenia apetyt rośnie i na
pewno moglibyśmy coś wymyślić. Mam nadzieję,
że pomimo tych sukcesów jesteśmy w miarę
skromni i normalni. To nam naprawdę wystarczy.
Lecz gdyby pojawiłyby się zaproszenia do
Te utwory, które wrzuciliśmy na DVD pochodzą
z Progresji - tak jak zostały przez nas zagrane.
Niektóre moje zbyt długie przemowy zostały
wycięte lub skrócone na potrzeby materiału.
Co innego jak jesteś na koncercie w klubie, a
co innego - przed telewizorem. Gdy stoję na scenie
to wydaję mi się, że mówię bardzo krótko, a
prawda jest taka, że pitolę farmazony przez 3/4
występu. Ciekawostką jest fakt, że tłem muzycznym
do klipu "making of", który znalazł się na
DVD jest "Dr. O.Ngal" w wersji instrumentalnej.
Noc z Kochankiem została zarejestrowana
Pomimo tego, że rzeczywiście Night Mistress
miał na swoim koncie dwa albumy długogrające
to te koncerty nie cieszyły się tak dużym zainteresowaniem
jak występy Nocnego Kochanka.
Sam zespół na pewno nie był na takim poziomie
rozpoznawalności czy obecności w mediach.
Nawet jeżeli mielibyśmy wydać takie DVD
to nie byłoby ono wykonane z takim rozmachem
i z użyciem sprzętu, z jakiego korzystaliśmy
przy tym wydawnictwie. Ponadto wydaje
mi się, że koncert Nocnego Kochanka zagrany
dla kompletu publiczności na dużej scenie Progresji
jest wizualnie czymś ciekawszym niż występ
w klubie mieszczącym, powiedzmy, 300
osób.
Zawsze Night Mistress może wystąpić jako
support Nocnego Kochanka.
To już ortodoksyjni fani Night Mistress nam
wielokrotnie proponowali. Z kolei tutaj stoi pod
znakiem zapytania kwestia wokalna - czy zdołałbym
brzydko mówiąc "pociągnąć" dwa tematy
jednocześnie czyli najpierw wykonać wymagający
repertuar Mistressów, a potem jeszcze
wyżyłować gardło w utworach Nocnego Kochanka.
Biorąc pod uwagę, że przez dwie godziny śpiewasz
tak dobrze szczerze wątpię, abyś miał z
tym problemy.
Bardzo dziękuję, to miłe. Jednak tak naprawdę
śpiewanie w taki sposób wymaga wyczucia i jest
dosyć męczące dla strun głosowych. Dlatego
trzeba pamiętać, by się czasami oszczędzać.
20
NBC, MTV, Vivy czy telewizji Trwam to chętnie
byśmy tam wystąpili.
Na swym koncie macie już jedną płytę koncertową.
Nie licząc "Dr.O. Ngala" na najnowszej
"Nocy z Kochankiem" nie ma utworu,
który nie byłby znany fanom. Jaki był cel
wydania tego DVD? Nie chcieliście zaczekać
na premierę nowego krążka, by móc przygotować
zróżnicowaną listę utworów?
Czasy troszkę się zmieniły. Rzeczywiście, gdyby
ktoś w latach 80-tych, 90-tych powiedział, że
nagrywa płytę koncertową po wydaniu dwóch
albumów to byś się popukał w czoło i spytał
"dlaczego tak wcześnie"? Zauważ, że obecnie w
przypadku wielu zespołów albumy DVD powstają
niemal po każdej kolejnej płycie. Nawet
Maideni po premierze "Live After Death" w
1985 roku swoje kolejne albumy koncertowe
wydawali dosyć często.
Czy osoby, które były na koncercie mogą doszukać
się jakichś znaczących różnic lub bonusowych
materiałów?
NOCNY KOCHANEK
Foto: Albert Gula
podczas koncertu w Warszawie, który odbył
się zaledwie kilka miesięcy temu. Jak udało się
Wam tak szybko wypuścić go na DVD? Czy
obyło się bez dogrywek i poprawek w studiu?
Tak naprawdę to zasługa ciężkiej pracy, mobilizacji
oraz naszej współpracy z Miśkiem Ślusarskim,
Piotrkiem "Dzikim" Chancewiczem
i Tomkiem "Zedem" Zalewskim. Taki skomasowany
atak spowodował, że każdy dał od siebie
najwięcej jak mógł. Jeśli chodzi o ewentualne
dogrywki to przede wszystkim skupiliśmy się
na tym, aby oddać naturalność. Nie chcieliśmy
przeginać pały, co częstokroć można usłyszeć
na wydawnictwach światowych. Zdajemy sobie
sprawę z tego, że błędy nam się zdarzają i jeśli
takowe pojawiły się na koncercie to na DVD będziesz
mógł je usłyszeć. Nie obyło się bez małych
poprawek, ale uważam, że była dosłownie
kropla w morzu.
Dlaczego Night Mistress, które ma podobny
dorobek nie zarejestrowało swojego DVD?
W tamtym czasie (po wydaniu płyty "Into the
Madness") uznaliśmy, że to jeszcze za wcześnie.
Czy kiedykolwiek pojawił się pomysł, aby
dorzucić do setu dawne polskojęzyczne utwory
Night Mistress lub zaaranżować je na modłę
Kochanka?
Chyba nie, z powodu zbyt dużego dysonansu w
warstwie lirycznej Nocnego Kochanka i Night
Mistress (nawet tego wczesnego z czasów grupy
Nemesis). Granie tych kawałków teraz byłoby
graniem coverów. Nie byłoby sensu aranżować
tych kawałków na modłę Nocnego Kochanka,
bo byłoby to chyba bezczeszczenie twórczości
(śmiech). Ewentualnym rozwiązaniem byłoby
to o czym mówiłeś, czyli Night Mistress występujący
przed Nocnym Kochankiem.
W porównaniu do pierwszego DVD zauważalną
różnicą jest obecność Artura Żurka za
perkusją. Czy rejestrując koncert z nowym
muzykiem mieliście jakieś obawy?
Wręcz przeciwnie, "Żurek" jest doświadczonym
bębniarzem i mając go za plecami czujemy się
pewnie. Zresztą wystarczy obejrzeć DVD, by
zorientować się o czym mówię. Bardzo ważne
jest również to, że się dogadujemy i "Żurek"
wpasował się w klimat. Przynajmniej jeśli chodzi
o aspekty muzyczne, bo w przypadku preferencji
to jest to osobista sprawa (śmiech).
Czy Artur ma wkład w najnowszych kompozycjach,
które trafią na trzeci album?
Tak, oczywiście. Chociaż nie jest kompozytorem
i nie skupia się na tworzeniu riffów czy m-
elodii, to do każdego kawałka dodaje te niezbędne
trzy grosze albo i z dziesięć złotych - zawsze
ma pomysł na ciekawe przejście, beat, więc tutaj
ma pełne pole manewru.
Na koncercie skorzystaliście z pirotechniki, a
ty przywdziałeś m.in. fartuch lekarski. Nie
przypominam sobie byście jeszcze kilka lat temu
przygotowywali coś więcej niż baner z nazwą
zespołu. To stały element koncertowy czy
zastosowany na potrzeby DVD?
Tak jak na początku naszej rozmowy mówiłem,
że apetyt rośnie w miarę jedzenia tak samo jest
z produkcją koncertową. Jeśli przychodzi coraz
więcej osób na nasze występy i mogą one stawać
się coraz większe i fajniejsze to dlaczego mielibyśmy
tego nie robić? Jeśli chodzi o pirotechnikę
to po koncercie w Progresji jeszcze kilkukrotnie
z niej korzystaliśmy. Jednak nie wszędzie
można takie efekty stosować - zawsze potrzebna
jest zgoda strażaków na użycie ich w klubie.
Nie wszystkie lokale są odpowiednio duże i w
niektórych mijałoby się to z celem. Ponadto
przy takim wybuchu mógłby się np. zapalić sufit,
a to mogłoby spowodować pewne problemy.
Spróbujemy nasze występy upiększać, chociażby
ciekawymi wizualizacjami, pracą światłami,
dodatkowymi banerami, a jeśli będą ku temu
warunki to wykorzystamy pirotechnikę.
Czy koncert, który będzie zarejestrowany wymaga
od Was większych przygotowań niż normalny
występ?
Chyba nie. Oczywiście, zdawaliśmy sobie sprawę
z tego, że z każdej strony patrzą na nas oczy
kamer i próbowaliśmy nawiązywać z nimi kontakt,
by później obrazek wyglądał ciekawie. W
kwestii przygotowań czysto muzycznych to nie
licząc drobnych przerw jesteśmy w trasie od
ponad dwóch lat i te koncerty stały się naszym
chlebem powszednim na tyle, że przygotowaniem
do występu staje się każdy kolejny.
Foto: Nocny Kochanek
Foto: Michał Szwerc
"Wielka miłość do babci klozetowej" to kolejny
wykonany przez Was cover. Czy myśleliście
nad nagraniem albumu wypełnionego cudzymi
kompozycjami?
Pamiętam, że kiedyś rozmawiałem o tym z Kazonem
(Robertem Kazanowskim - gitarzystą
zespołu; przyp. red), że fajnie byłoby zrobić
płytę, na której nagralibyśmy covery. Jednak każdy
miałby być oprawiony naszym autonomicznym
tekstem. To ciekawy pomysł, ale zdaliśmy
sobie sprawę z tego, że to by wymagało od
nas jeszcze większych nakładów pracy niż przy
własnych numerach. Z jednej strony mielibyśmy
muzykę, linię melodyczną, ale każdą z nich
trzeba byłoby ponownie zaaranżować i stworzyć
nowy tekst, który prawdopodobnie miałby
jeszcze nawiązywać do oryginalnych treści. Do
tego musiałby się pokrywać z linią melodyczną.
Stworzenie tekstu do piosenki "Tribjut" zajęło
nam więcej czasu niż pisanie naszych własnych
kawałków. Chcieliśmy zachować klimat Tenacious
D, jednocześnie go nie kopiując. Zwłaszcza
trudne było dostosowanie kultury amerykańskiej
do polskiej i musieliśmy się napracować,
by uzyskać efekt końcowy. Reasumując może
i myśleliśmy o takim projekcie, ale wolimy
skupić się na naszym własnym materiale.
Dlaczego zdecydowaliście się nagrać cover
twórczości Big Cyca?
Dostaliśmy od chłopaków z Big Cyca zaproszenie.
Z okazji swojego 30-lecia wydają płytę i
chcieli żebyśmy spróbowali swoich sił w "Wielkiej
miłością do babci klozetowej". Stwierdziliśmy,
że nie możemy odmówić, tym bardziej że
zawsze mieliśmy wrażenie, że to bardzo sympatyczni
ludzie. Jak się później okazało - nie myliliśmy
się i z miejsca znaleźliśmy wspólny język.
Chociaż muzyka Big Cyca jest bardziej punkrockowa,
a miejscami nawet pop-punkowa to
mamy wspólny humorystyczny mianownik. Z
resztą sam Skiba kiedyś powiedział, że Nocny
Kochanek to taki metalowy Big Cyc. Dlatego
tym bardziej cieszy nas fakt, że daliśmy coś od
siebie na płycie z okazji ich 30-lecia .
Czy dobór piosenki został narzucony czy mogliście
ją sobie wybrać? Jeśli była możliwość
wyboru to dlaczego padł on na "Wielką miłość
do babci klozetowej"?
Bo "Makumba" był zajęty. (śmiech) Dostaliśmy
taką propozycję z góry. Jeśli mielibyśmy ewentualnie
obiekcje to moglibyśmy zaproponować
coś innego, ale tak naprawdę ten numer każdy z
nas lubi na tyle, że nie zgłaszaliśmy zażaleń.
Nocny Kochanek plus miłość w klozecie - pasuje
jak ulał. Poza tym, Kazon z miejsca miał
pomysł na aranż. Stwierdził, że sięgniemy do lat
80-tych - dokładniej do 1981 roku i płyty
"Killers" zespołu Iron Maiden i w tym stylu
zaaranżujemy ten numer. Aby oddać ducha
punk rocka ja też zaśpiewałem trochę inaczej
niż zwykle.
Czy pojawiły się jakieś wyrazy sprzeciwu, aby
Nocny Kochanek grający heavy metal pojawił
się w telewizji wraz z Big Cycem w Sopocie?
O ewentualnych sprzeciwach nic nam nie wiadomo.
Trzeba jednak przyznać, że w Sopocie
czuliśmy się lekko nieswojo. Wiesz jak to wygląda
od strony telewidza, jak to wszystko jest
przygotowane - ten rozmach, splendor, który
tam aż kipi. To samo można było dostrzec na
zapleczu, gdzie było spore napięcie, ponieważ
wszystko musi stać na najwyższym poziomie i
działać na najwyższych obrotach. Próby są dosyć
szybkie, a my jesteśmy przyzwyczajeni do
innego, bardziej rockandrollowego stylu pracy.
Jednak dobrze, że cały czas mieliśmy koło siebie
chłopaków z Big Cyca i mogliśmy liczyć na ich
wsparcie, miłe słowa, a przede wszystkim na ich
humor. Dzięki temu mogliśmy bez problemu
przetrwać i udało nam się chyba całkiem fajnie
zagrać "Wielką miłość do babci klozetowej".
Na ostatnim festiwalu Pol'and'Rock zaprezentowaliście
kolejny premierowy utwór zatytułowany
"Czarna czerń". W mediach można
odnaleźć deklaracje, że materiał jest prak-tycznie
gotowy, zatem dlaczego dopiero w styczniu
ukaże się nowa płyta?
Płytę zaczęliśmy nagrywać pod koniec sierpnia.
Początkowo miało to mieć miejsce w połowie
września, ale terminy tak się poukładały, że mogliśmy
zacząć dużo wcześniej. Na obecną chwilę
tylko jeszcze ja muszę zarejestrować wokale. Do
studia wchodzę na przełomie września i października
i myślę, że swoje partie nagram na
spokojnie w ciągu trzech tygodni. Oznacza to,
że w połowie października rozpoczniemy miksowanie
i masterowanie materiału, na co myślę,
że poświęcimy około miesiąca. Jeśli mielibyśmy
wydać płytę teraz to musiałaby ukazać się przed
świętami, a to ze względów promocyjnych nie
za bardzo nam odpowiada. Chcieliśmy wydać
krążek tak jak poprzednio czyli na początku roku.
Jeżeli płyta pojawia się w jakichkolwiek zestawieniach
to wiadomo, że od stycznia będzie
uznawana za płytę roku 2019. Natomiast teraz
byłoby bardzo mało czasu na to, aby zdążyła
zostać w ogóle uwzględniona.
NOCNY KOCHANEK 21
Czy w nadchodzących miesiącach pojawią się
jakieś single z nadchodzącego krążka?
Od dłuższego czasu myślimy o klipach, dogadujemy
między sobą szczegóły scenariusza do teledysków.
Tak naprawdę cały czas wahamy się,
na który utwór się zdecydować. Mam nadzieję,
że w ciągu najbliższego miesiąca uda nam się
zrealizować co najmniej jeden klip tak, żeby go
wypuścić właśnie przed świętami. Możliwe, że
przy wydaniu płyty pojawi się kolejny. Być może
jestem ostrożny i lekko wycofany, jeśli chodzi
o składanie deklaracji, ale to dlatego że klipy,
które produkujemy zależą także od osób
trzecich. Nie mówię tu tylko o firmach, które
będą je produkowały, a o ewentualnych gościach,
którzy mam nadzieję pojawią się w tych
teledyskach.
Jesteście znani z lekkich, przyziemnych tematów
w tekstach, a "Dr.O.Ngal" porusza poważny
problem. Czy można zatem oczekiwać, że
na nowej płycie Nocny Kochanek spoważnieje?
I tak i nie, bo rzeczywiście w utworze "Dr.O.
Ngal" można doszukać się poważniejszego aspektu.
Tekst nawiązuje do gościa, który podobno
autentycznie leczył pacjentki przez tzw.
"specjalny stosunek". Staramy się jednak podać
to w naszym stylu, z przymrużeniem oka. Na
płycie pojawi się kilka innych tematów pozornie
poważnych, lecz tak jak w przypadku "Dr.O.
Ngala" będą przekazane w żartobliwej formie.
Rzeczywiście, gdy porównujemy sobie nowe teksty
z wcześniejszymi to mamy takie wrażenie,
że w swoim żartobliwym podejściu stajemy się
poważni. Chyba z coraz większym zaangażowaniem
i coraz większą powagą patrzymy
na pisanie tekstów czyli staramy
się, aby ten humor nie był prostacki...
kurczę, aż się trochę zmartwiłem.
Nie sądzicie, że jesteście za
starzy na taki humor?
Pewnie tak, ale co zrobisz…
Tak jak powiedziałeś, nasze
żarty też w pewnym sensie
dojrzewają. Nie chciałbym
martwić fanów Kochanka -
mo-żecie być spokojni - na tej
płycie na pewno nie znajdziecie
stricte poważnych tekstów.
Wbrew pozorom na obu naszych
dotychczasowych płytach
można znaleźć sporo
mrugnięć w stronę słuchacza,
nawiązań do kultury,
subkultury metalowej czy
zabaw językowych. Jednak
analizując teksty, które znajdą
się na nadchodzącym albumie
rzeczywiście odnoszę
wrażenie, że pojawiło się więcej
żartów, które brzydko mówiąc
są "na poziomie" i tak jak
zasugerowałeś chyba rzeczywiście
Nocny Kochanek
dojrzał w swojej głupocie
(śmiech).
Czytając tekst "Dr.O.
Ngala" można zauważyć,
że nawiązujesz do polskiej
literatury, umieszczając w
tekście dr Judyma - bohatera
powieści Stefana Żeromskiego
"Ludzie Bezdomni".
Czy można przez
to rozumieć, że nawyki z
Twojej dawnej profesji
dają o sobie znać?
Powiem ci, że do dzisiaj utożsamiam się trochę
z tym typem społecznika oraz z symbolem rozdartej
sosny, gdy myślę o Night Mistress i Nocnym
Kochanku. Mogłoby się wydawać, że nawiązanie
do lektury szkolnej wynika z moich
nauczycielskich zapędów. Jednak warto zaznaczyć,
że uczyłem języka angielskiego, a nie polskiego.
Tak że nie mam zielonego pojęcia skąd
w mojej głowie pojawił się ten Judym.
Czy odkąd Nocny Kochanek zdobył popularność,
a wy utrzymujecie się z muzycznej działalności
miałeś propozycję powrotu do nauczania
w szkole?
Myślę, że gdybym się skontaktował z gimnazjum,
w którym uczyłem to bardzo możliwe, że
bez problemu mógłbym tam powrócić. Miałem
tam naprawdę świetną kadrę nauczycielską, dogadywałem
się z dzieciakami i dyrekcją. Do dziś
mam kontakt z nauczycielami i obecnym dyrektorem.
Gdybym miał powrócić do szkoły, to
pierwszeństwo miałaby u mnie ta placówka, w
której uczyłem pięć lat i jestem z nią mocno
związany. Kiedy rezygnowałem z pracy w roli
nauczyciela miałem pół roku do uzyskania kolejnego
awansu zawodowego i kilkukrotnie proponowano
mi bym został z ograniczoną ilością
godzin lub na pół etatu. Długo się nad tym zastanawiałem,
a wiele osób mi mówiło: "No co ty
Krzysiek zrezygnujesz teraz? Nie szkoda ci, choć
trochę?". Faktycznie z jednej strony tak było, ale
stwierdziłem, że spróbuje pokierować swoim życiem
w taki sposób, żebym mógł jak najdłużej
żyć z muzyki. Na razie się to udaje, a co będzie
dalej to zobaczymy, najwyżej wtedy będę się
martwił. Zrezygnowałem z pracy w szkole,
ponieważ było mi bardzo ciężko godzić
dwie prace na raz. W przeciwnym razie
musiałbym spać niczym Nikola Tesla po
dwie godziny dziennie. Wolę mieć luz
na głowie i w pełni poświęcić się
jakkolwiek by to dwuznacznie
nie brzmiało Nocnemu Kochankowi.
Czy 15-lecie klubu Progresja
i zespołu Night Mistress
przypadające na 24
listopada będzie na tę
chwilę jedyną okazją, by
Was zobaczyć?
Tak, jest to taka dłuższa
przerwa od ponad dwóch lat
stałego koncertowania. Jako Nocny
Kochanek ostatni koncert
zagraliśmy 16 września w Katowicach.
Dotychczas jedyny urlop mieliśmy
w wakacje w postaci niecałych
czterech tygodni w lipcu, a
oprócz tego były to tylko święta
Bożego Narodzenia oraz Wielkanocy.
W związku z wejściem do
studia odpuściliśmy sobie październik,
a potem jest końcówka
roku, więc z koncertami wystartujemy
po wydaniu nowej płyty.
Foto: Nocny Kochanek
Dziękuję ci za poświęcony czas
i mam nadzieję, że zobaczymy
się w listopadzie.
Do zobaczenia!
Grzegorz Cyga
HMP: Freddie, zwykle na pierwszej płycie
twórca umieszcza wszystkie pomysły, które
gromadził od lat (w przypadku niektórych niemal
od dzieciństwa). Przy drugiej płycie staje
przed presją stworzenia płyty w kilka lat.
Miałeś takie odczucie, kiedy pisałeś kawałki
na "Well of Souls"?
Freddie Vidales: Nie czułem tego, Matt zresztą
chyba też nie odczuwał żadnej presji związanej
z nowymi pomysłami. Bazy części utworów
były przeze mnie stworzone kilka lat wcześniej,
zanim dołączyłem do Iced Earth, ale nie
miały wszystkich elementów potrzebnych do tego,
żeby nazwać je kompletnymi. Jak już nasz
pierwszy album był gotowy, wyciągnąłem te stare
pomysły i pokazałem Mattowi, który wypełnił
wszystkie braki i zrobił z nich, moim zdaniem,
to co trzeba. Reszta kawałków to pomysły
Matta, które mi pokazał, a ja je uzupełniłem.
To zadziałało doskonale. Mamy jeszcze całe
mnóstwo nowych pomysłów, więc bardzo
chcemy rozpocząć nowy rozdział dla Ashes.
Pierwszą płytę mogliście reklamować jako
zderzenie dwóch niesamowitych światów,
świata Iced Earth i Nevermore. Obecnie jesteście
pozbawieni tego drugiego skrzydła. Brak
Williamsa wpłynął znacząco na kształt płyty?
A może tylko na samo nagrywanie?
Freddie Vidales: Od samego początku nie chodziło
nam o to, żeby nasz materiał porównywano
do tych dwóch zespołów, ale oczywiście zdawaliśmy
sobie sprawę, że to nieuniknione. Po
prostu nasza trójka, będąca w tych zespołach,
stworzyła coś własnego. Jeśli część elementów
brzmi czasem podobnie, to nic dziwnego, bo
każdy z nas słuchał podobnej muzyki. A jeśli
chodzi o odejście Vana, powiedziałbym, że nie
miało ono wpływu na ten album. To dlatego, że
miał swój wkład w fazę wstępną pisania wielu
kawałków.
Czyli fakt, że pomysł na miks dwóch wielkich
nazw legł w gruzach nie miał wpływu na
Wasz wizerunek?
Freddie Vidales: Jak dla mnie, to żadnego wizerunku
nie musieliśmy utrzymywać. Według
mnie to był nowy start dla ludzi, którzy wcześniej
grali w innych dobrze znanych zespołach.
Oczywiście nie mam wątpliwości, że, są i będą
ludzie oczekujący, że usłyszą hybrydę Iced
Earth i Nevermore, ale staraliśmy się jak mogliśmy,
żeby tłumaczyć od początku, że nie o to
chodzi.
Mimo mocnych korzeni Ashes of Ares, gdybym
miała określić muzykę Ashes of Ares chyba
powiedziałabym coś w rodzaju "kontemplacyjna"
lub "refleksyjna".
Freddie Vidales: Raczej nie próbujemy się
wpasować w żadną konkretną definicję naszej
muzyki, dzięki temu zostawiamy sobie otwarte
drzwi na możliwość zrobienia czegokolwiek
chcemy. Mogę mówić tylko za siebie, twierdząc,
że przy pisaniu celuję w bardziej ponury i melancholijny
ton - i tak, "kontemplacyjny" też by
tutaj pasował.
Zastanawiałam się czy obierając styl dla
Ashes of Ares celowałeś w coś w rodzaju np.
progresywnego Redemption?
Freddie Vidales: Nie celowaliśmy w żaden
konkretny styl. Mieliśmy parę pomysłów, sprawdziliśmy,
czy się nadają i się nadawały. Zestawiliśmy
ze sobą nasze inspiracje i wyprodukowaliśmy
to, co teraz słyszysz.
Matt Barlow: Określiłbym nas jako zespół metalowy.
To w zasadzie wystarczy. Będziemy pisać
to, co nam naturalnie wpadnie do głowy.
Niektóre kawałki nie ukrywają inspiracji Iced
Earth. Mam na myśli choćby "Sun Dragon".
22
NOCNY KOCHANEK
Skąd takie odważne pomysły? To bardziej
hołd dla Iced Earth czy pomysł na ofiarowanie
fanom szczypty sentymentu do Matta w Iced
Earth?
Freddie Vidales: Nie chcę w żaden sposób
obrażać Iced Earth, ale nasza muzyka nie jest
ani trochę na nich wzorowana. Jon i ja mamy
wiele wspólnych ulubionych zespołów, więc nic
dziwnego, że my, lub ktokolwiek inny, zainspirowany
tymi samymi kapelami będzie tworzył
muzykę będącą w pewnym stopniu ich mieszanką.
Podczas pisania, w dużej mierze czerpię inspirację
z death metalu. Iron Maiden to moja
ulubiona kapela, numer jeden, a Death jest drugą.
Cokolwiek agresywnego, szybkiego i technicznego
wychodzącego spod mojej ręki ma swoje
źródło w mojej inspiracji stylem Chucka Schuldinera.
Matt Barlow: Nie staramy się brzmieć jak Iced
Earth. Oczywiście, ludzie mogą doszukiwać się
podobieństw, ponieważ śpiewam w Ashes of
Ares, ale to dwa zupełnie różne zespoły.
Skąd pomysł na oryginalną nazwę? To tylko
nawiązanie do tego, że piszecie o tekstach ze
świata fantasy, SF, legend i mitów czy kryje
się za nią coś jeszcze?
Freddie Vidales: Matt wpadł na pomysł na nazwę
bazując na "God of War". Wiem, że bardzo
lubi sci-fi i wszystkie z wymienionych. Kiedy
rzucaliśmy różnymi nazwami, ta naprawdę
przykuła naszą uwagę i od razu się na nią zdecydowaliśmy.
Okładka do drugiej płyty jest znakomita. To
obrazek, który powstał na potrzeby płyty czy
zakupiliście prawa od artysty do gotowego
obrazu?
Freddie Vidales: Mieliśmy to szczęście, że w
naszej ekipie był artysta, który jest naszym fanem
już od pierwszego albumu. Kamil Pietruczynik
skontaktował się z Mattem chwilę po
wydaniu pierwszego krążka. Jakiś czas później
Matt pojawił się z plakatami dla mnie, dla niego
i Vana, które namalował Kamil i wysłał nam
z Polski. Jeden był do utworu "The One-Eyed
King", a drugi do "Chalice of Man". Nadal są w
ramkach i wiszą nad moim stanowiskiem pracy.
Te obrazy były niesamowite, więc kiedy nadszedł
czas na stworzenie szaty graficznej do nowego
albumu, skontaktowaliśmy się z Kamilem,
który był wniebowzięty mogąc z nami
współpracować. Stworzył osobne dzieło dla każdego
utworu z płyty, a do tego okładkę i inne
grafiki do CD i winyli. Nawet nie słyszał tych
kawałków. Po prostu podaliśmy mu tytuły i o
czym będą traktować, a on stworzył tę sztukę
tak, jakby wyszła wprost z naszej wyobraźni.
Otwarte drzwi
Wielu z Was "połakomiło" się na ten zespół przez wzglad na Matta Barlowa i
Vana Williamsa, a więc zderzenie ex-świata Iced Earth i Nevermore. Teraz zespół wydał
drugą płytę na której z dwójki pozostał tylko Barlow. Jak się dowiedzieliśmy, mimo
to Van też miał swój udział w pisaniu materiału. Dopiero trzecia płyta tak naprawdę
w pełni pokaże jak zespół brzmi bez jego udziału. O brzemieniu ex-zespołów i pomysłach
na siebie opowiadał nam Freddie Vidales i Matt Barlow.
Czy tytuł płyty ma związek z legendarną
"studnią dusz" w Jerozolimie?
Freddie Vidales: O kurde, właśnie to sprawdziłem,
ale nie. "Well of Souls" odnosi się do
motywu zawartego w trylogii utworów na płycie.
Matt wytłumaczyłby to lepiej, ale generalnie
chodzi o to, że ta studnia ma moc utrzymywania
Ziemi przy życiu.
Matt Barlow: Nie, tytuł nie ma nic wspólnego
z tamtą Studnią. Opowiadamy historię o związku
między życiem na Ziemi a "Żyjącą Ziemią".
A studnia to miejsce, gdzie skrywa się moc Ziemi
i powstrzymuje siły zła przed pogrążeniem
nas w chaosie. No wiesz… Same przyjemności.
Freddie, sam kiedyś śpiewałeś. Teraz pracujesz
z jednym z lepszych wokalistów w świecie
heavy metalu. Jak to wpływa na komponowanie
linii wokalnych?
Freddie Vidales: Nie pracuję (śmiech). Tak jak
słusznie powiedziałaś, jest jednym z najlepszych.
To on komponuje cały wokal. Ja tylko
słucham i zarzucę jakąś sugestia tu i tam, tak
samo jak on robi to z moimi riffami. On nawet
pisze sporo rzeczy na gitarę, a ja to biorę i dodaję
do tego moje pomysły do jego pomysłów. To
doprawdy uzupełniająca się współpraca przy
pisaniu.
Kilka linii wokalnych brzmi jak idealnie skrojonych
pod Matta, np. początek w "Let All
Despair" Teraz już wiem dlaczego,skoro sam
je pisze.
Freddie Vidales: To wszystko robota Matta.
Właśnie on wymyśla wszystkie linie wokalne i
melodie do wszystkich utworów. Także on wpadł
na wiele pomysłów co do tego kawałka na
gitarze. Ja wziąłem jego pomysły i dodałem trochę
moich własnych inspiracji, głównie coś w
rodzaju sekcji harmonicznej w stylu "Fade to
Black" Metalliki. Wiem, że Matt się wkurza,
kiedy tak mówię (śmiech!).
Foto: Ashes Of Ares
Matt, współpracując z twórcami muzyki bezwiednie
poddajesz się ich wskazówkom czy
wręcz przeciwnie? Wiele osób swego czasu
mówiło, że Schaffer "stworzył" charakterystyczny
głos Matta Barlowa. Jak porównasz pod
tym względem pracę z różnymi kompozytorami?
Matt Barlow: Jon ma dużą zasługę w moim
wykorzystanym potencjale wokalnym, ale chyba
nie zaprzeczyłby, że wniosłem własne piwo
na tę imprezę (śmiech). Oczywiście, jeśli wykonuję
utwory napisane przez kogoś innego, to zaśpiewam
te utwory jak najbliżej oryginału. Jednakże
- znam moje możliwości i używam mojego
głosu najlepiej jak potrafię, żeby wypaść jak
najlepiej. Mam wielkie szczęście, że w Ashes of
Ares mam pełną twórczą kontrolę w kwestii linii
wokalnych. Jak to powiedział Freddie - jeśli
ma świetny pomysł, to z pewnością wykorzystam
go na korzyść utworu. I tak nam pasuje!
Ostatnio zaśpiewałeś w ciekawym projekcie
We Are Sentinels. Nie-gitarowa muzyka dała
Ci większą swobodę śpiewania? Czy może w
ogóle nie odczułeś różnicy?
Matt Barlow: Jest tam więcej przestrzeni na różne
rzeczy, ale staram się podchodzić do procesu
twórczego w podobny sposób.
Promując projekt wybraliście otoczkę "Gry o
Tron" w ekranowej wersji. Skąd taki pomysł?
Matt Barlow: To nie był mój pomysł, ale nie
mam z tym problemu. Widziałem tylko pierwszy
sezon "Gry o Tron"… Wiem… Dziwne,
nie? Po prostu nie mogłem się pozbierać po incydencie
z Nedem… (śmiech!).
Jak sądzisz, kto jest głównym odbiorcą tego
projektu? Pytam ponieważ mimo "niemetalowej"
muzyki, projekt ma nieco "metalowy" charakter.
Takie niemetalowe projekty często
przyciągają i tak metalową publikę i nabywców
płyt (np. Perturbator czy Bal Sagoth).
Matt Barlow: Cóż, Jonah i ja zdecydowanie
nie ukrywamy naszych metalowych korzeni w
We Are Sentinels, ale daliśmy do zrozumienia,
że to nie była metalowa płyta. Jesteśmy dumni
z tych kawałków i chcemy, żeby słuchał ich każdy,
komu się podobają.
Gdzie będzie można zobaczyć We Are Sentinels?
Od początku mieliście upatrzony sposób
koncertowania czy teraz zastanawiacie się czy
celować w trasę lub festiwale, jeśli tak, jakie?
Matt Barlow: Jak na razie, nie ogarnialiśmy żadnej
trasy czy festiwali, ale z pewnością coś wymyślimy.
Ostatnio daliśmy mały występ w Minnesocie,
który wypadł naprawdę dobrze, więc
wiemy, że to byłaby wchodziłoby w rachubę.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Karol Gospodarek
ASHES OF ARES 23
Utwór tytułowy pojawia się w dwóch wersjach
językowych. Angielskiej i polskiej (jako
"Zwiastun Burzy"). Skąd w ogóle taki pomysł?
Powodów było kilka. Po pierwsze, jest grono fanów
zespołu, którzy od dawna sugerowali nagranie
czegoś po polsku. Co ciekawe, sugerowały
to osoby nie tylko z naszego kraju. Po drugie,
taki był koncept jeśli chodzi o to wydawnictwo
- dać na nie utwory, które niekoniecznie pasują
do pełnowymiarowej płyty. No i po trzecie: dlaczego
nie?
...to co słyszysz na płycie, to wypadkowa bardzo wielu różnych,
skrajnych wręcz inspiracji...
Crystal Viper w tej chwili jest już marką rozpoznawalną nawet dla okazjonalnych
słuchaczy heavy metalu. Poza tym doskonale udowadniają, że popularność
za granicą potrafią zdobyć nie tylko zespoły grające ekstremalny metal. W
zeszłym roku po czteroletniej przerwie powrócili świetnym albumem "Queen Of
The Witches", a w tym roku uraczyli fanów minialbumem "At The Edge Of Time".
Głównie (chociaż nie tylko) na tym wydawnictwie skupiła się nasza rozmowa z
Martą Gabriel.
HMP: Cześć Marta, po pierwsze chciałem pogratulować
świetnego wydawnictwa, "At The
Edge Of Time" mimo krótkiego czasu, to moim
zdaniem naprawdę solidna porcja świetnej
muzyki.
Marta Gabriel: Bardzo dziękuję, cieszę się, że
Ci się podoba. Odzew póki co jest bardzo dobry,
więc wszystko wskazuje na to, że wydanie
tego materiału było dobrym pomysłem. To znaczy
gdybyśmy wiedzieli, że nie będzie się nikomu
podobał, pewnie i tak byśmy go wydali
(śmiech). Ale to miłe, że podoba się ludziom i
pozytywnie na niego reagują.
Każdy z tych pięciu utworów pokazuje zupełnie
inne oblicze heavy metalu. Czy taki był
Wasz główny zamiar?
I tak i nie. Tak naprawdę, chcieliśmy wydać singiel
na którym by były dwa lub maksymalnie
trzy utwory - utwór tytułowy w dwóch wersjach
i ballada. W międzyczasie nagraliśmy cover
Quartz, który był gotowy w mniej więcej tym
samym czasie. Mieliśmy więc trzy zupełnie różne
utwory (tytułowy liczę jako jeden). Od jakiegoś
czasu chodziła mi po głowie ta nowa wersja
"When The Sun Goes Down", i stwierdziliśmy,
że będzie świetnie pasować do mini albumu.
Po pierwsze utwór był inny niż pozostałe, a
po drugie to typowy B-side, ciekawostka dla fanów,
więc jak najbardziej pasował do tego wydawnictwa.
Nie jest to pierwszy tego typu zabieg w Waszej
karierze. Wiesz może jak zagraniczni słuchacze
reagują na Wasze polskojęzyczne kawałki?
No właśnie całkiem nieźle, aczkolwiek zdecydowanie
odbierają to jako ciekawostkę i coś nietypowego.
Zresztą bardzo dobrze to widać na
YouTube - do obu wersji wypuściliśmy teledyski,
oba tego samego dnia. Wersja anglojęzyczna
jest dużo bardziej popularna.
Kolejna ciekawa sprawa to pojawienie się na
"At The Edge Of Time" nowej wersji utworu
"When The Sun Goes Down". Skąd w ogóle
pomysł na taką aranżację?
Pomysł chodził mi po głowie już od dłuższego
czasu. Nie zdarza się to zbyt często, bo raczej
nie wracam do "zamkniętych" utworów, czyli takich,
które już zostały nagrane i wydane, i nie
myślę, co by tu jeszcze z nimi zrobić. Mini album
otworzył taką możliwość. Nową aranżację
zatytułowaliśmy "Giallo Version", bo skojarzyła
się nam z włoskimi thrillerami - ma w sobie coś
niepokojącego i nastrojowego.
Ballada "When Are You" kojarzy mi się za to z
twórczością... Nightwish. Mam nadzieję, że
przetrawiłaś to porównanie (śmiech).
Przetrawiłam jak najbardziej, i bardzo mi miło,
bo Nightwish to bardzo dobry zespół. Zdaję sobie
sprawę, że wielu fanów postrzega Crystal
Viper jako zespół "old schoolowy" czy w stu
procentach heavymetalowy, ale prawda jest taka,
że to co słyszysz na płycie, to wypadkowa
bardzo wielu różnych, skrajnych wręcz inspiracji.
Gramy heavy metal, ale prywatnie słuchamy
wielu różnych rzeczy - przykładowo nigdy nie
wstydziłam się tego, że lubię Mike'a Oldfielda
czy Janis Joplin, a z drugiej strony uwielbiam
black i death metal, i grupy takie jak na przykład
Nifelheim, Dissection czy Marduk. Te
inspiracje na pewno mają jakieś mniejsze lub
większe odbicie w tym co i jak gramy.
EPkę zamyka cover grupy Quartz pod tytułem
"Tell Me Why". Co takiego jest w tym kawałku,
że zdecydowaliście się po niego sięgnąć?
Oryginalnie miał się znaleźć na składance "A
Tribute To NWOBHM", i po zrobieniu długiej
listy ulubionych utworów, które moglibyśmy
nagrać, na polu walki został ten, oraz "Call Me"
z repertuaru Diamond Head. Oba dość nietypowe,
ale jednak po rozpatrzeniu wszystkich za
i przeciw wybraliśmy "Tell Me Why". Po pierwsze
ma rewelacyjną melodię i jest bardzo nośny,
a po drugie do nagrania go mogliśmy wykorzystać
trochę nietypowe instrumentarium.
Foto: Adam Gluch
Nie jest to pierwszy cover w Waszym repertuarze.
Pojawialiście się też na tributach dla
Running Wild oraz Manilla Road. Wasza
wersja "Flaming Metal Systems" tych ostatnich
robi naprawdę wrażenie.
Tak, przez te parę lat nagraliśmy dość sporo
coverów, chyba już kilkanaście. Powodem jest
to, że jesteśmy ogromnymi fanami muzyki, i
kiedykolwiek mamy okazję coś nagrać, po prostu
to robimy, bo sprawia nam to przyjemność.
Do tej pory nagrywaliśmy covery grup, które
miały na nas duży wpływ i które stylistycznie
pasują do tego co gramy, a więc wspomniane
utwory Manilla Road i Running Wild, ale również
na przykład Agent Steel, Exciter, Grim
Reaper, Demon czy Virgin Steele. Bardzo mo-
24
CRYSTAL VIPER
Foto: Adam Gluch
żliwe, że w przyszłości sięgniemy po utwory z
innych gatunków - jak wspomniałam, słuchamy
naprawdę bardzo dużo innej muzyki.
Niedawno świat obiegła informacja o nagłej
śmierci Marka Sheltona - lidera Manilla Road
i wielkiej osobowości świata metalu. Miałaś
okazję występować na jednej scenie z Markiem.
Jak go wspominasz?
Mark był świetnym muzykiem i legendą sceny
heavymetalowej, ale dla nas był przede wszystkim
przyjacielem. Znaliśmy się prywatnie od
wielu lat, wielokrotnie graliśmy razem, tzn.
Crystal Viper i Manilla Road. Kilka razy zapraszał
mnie też do dołączenia do Manilla
Road na scenie, oprócz tego wielokrotnie spotykaliśmy
się przy innych okazjach. Kiedy Bart
wszedł rano do kuchni trzymając telefon, i powiedział
"kurwa mać, Mark nie żyje...", nie musiał
dodawać, że "Shelton". Od razu wiedziałam, i poczułam
ścisk w gardle. Jak go wspominam? Ciężko
mówić o wspominaniu, bo chyba nie do
końca dotarło do mnie, że już nigdy nie usłyszę
tego chropowatego "heyyyy Marta" za plecami...
Wróćmy jeszcze do "At The Edge Of Time".
Jest to kolejna płyta z Twoim wizerunkiem na
okładce. Nie zaczynasz się czuć trochę jak
maskotka tego zespołu? (śmiech)
Chyba nie, bo maskotki raczej dość rzadko piszą
całą muzykę, teksty, i chyba niezbyt często
są założycielami zespołu (śmiech).
Obrazek ten został stworzony przez Andreasa
Marshalla. Jesteście zadowoleni z jego pracy?
Oczywiście! Byliśmy zachwyceni jego pracą już
przy płycie "Queen Of The Witches", więc można
powiedzieć, że to był oczywisty wybór.
"At The Edge Of Time" jak na razie ukazał się
na vinylu oraz w wersji cyfrowej. Planowane
jest może wydanie na CD lub przeżywającej
swą drugą młodość kasecie magnetofonowej?
Jeśli mam być szczera, to nie wiem. W przyszłości,
może jako dodatek do innego wydawnictwa
- czemu nie, to dość możliwe, ale na ten
moment nie ma takich planów. Wiesz, traktujemy
to wydawnictwo jako singiel, to miały być
pierwotnie dwa albo trzy utwory na 7" singlu.
Czy ten materiał należy traktować jako zapowiedź
kolejnego pełnego albumu?
Nie, to osobne i autonomiczne wydawnictwo,
które nie ma w żaden sposób zapowiadać kolejnej
płyty. Teoretycznie, nawet chyba mu bliżej
do ostatniej płyty, do "Queen Of The Witches",
bo w końcu znalazł się na nim utwór "When
The Sun Goes Down".
Cofnijmy się do przeszłości. Przed Waszym
debiutem z 2007 roku ukazało się kilka Waszych
zapomnianych podziemnych wydawnictw.
Możesz coś o nich opowiedzieć?
Fajnie że o to pytasz, może trochę uda mi się
wyprostować ten temat. To nie były w żaden
sposób oficjalne czy nawet półoficjalne wydawnictwa,
nigdy ich nie sprzedawaliśmy ani nie
udostępnialiśmy ich publicznie. Kiedy chcieliśmy
dać komuś próbkę tego co gramy, promotorowi,
organizatorowi festiwalu czy komuś z
wytwórni, po prostu nagrywaliśmy na taśmę czy
na CD-R utwory jakie mieliśmy akurat pod ręką,
i robiliśmy na szybko jakąś wkładkę z tytułem.
Po roku 2013 mieliście krótką przerwę w działalności
z powodu Twojego stanu zdrowia.
Czy obecnie w tej kwestii wszystko w porządku?
Dbasz jakoś szczególnie o swój głos
czy raczej nie przywiązujesz do tego większej
wagi?
Wszystko jest w porządku, aczkolwiek muszę
dbać o swój głos i ogólnie o formę, żeby problemy
nie wróciły. I tak, przywiązuję do tego ogromną
wagę, nie chcę już dopuścić do podobnej
Foto: Adam Gluch
sytuacji. Nie wyobrażam sobie kolejnej czteroletniej
przerwy w śpiewaniu.
Byliście gwiazdą pierwszej edycji Helicon
Metal Festival. Czy myślicie, że w przyszłości
może z tej inicjatywy wyniknąć coś naprawdę
poważnego?
Mamy taką nadzieję! Polska to kraj w którym
żyje prawie 40 milionów ludzi - patrząc na to z
tej strony, powinno być dużo więcej festiwali,
typowo heavymetalowych imprez, czy nawet
zespołów. Po prostu powinno się więcej dziać, a
tymczasem imprezy takie jak Helicon, póki co
są bardziej ciekawostką i czymś nietypowym.
Tak więc mamy nadzieję, że nie tylko wyniknie
z tego coś poważnego, ale że ta impreza zainspiruje
do działania inne osoby. Polska potrzebuje
więcej heavy metalu!
Jak Wam się udała trasa z Rossem The Bossem?
Jak go oceniacie prywatnie jako człowieka?
Trasa była dość krótka, ale bardzo udana. Spodziewaliśmy
się, że będziemy grali dla typowo
"naszej" publiczności - ludzi którzy już znają
Crystal Viper, lub gdzieś tam coś o nas słyszeli,
tymczasem okazało się, że dla wielu osób
byliśmy zupełnie nieznanym zespołem, i na tej
trasie zetknęli się z nami po raz pierwszy. To
naprawdę bardzo miłe, kiedy przychodzą do
Ciebie nieznajome osoby i mówią, że bardzo im
się podobał koncert i stali się nowymi fanami
zespołu. A sam Ross to nasz dobry przyjaciel od
wielu lat, zresztą wystąpił gościnnie na naszej
poprzedniej płycie. Bardzo go lubimy i cenimy i
jako muzyka i jako człowieka - jest szczery w
tym co robi i w tym co mówi. Żadnego gwiazdorzenia,
mimo, że to człowiek który współtworzył
historię heavy metalu w latach 80-tych.
Jak się przedstawiają Wasze plany na rok
2019?
Na razie nie możemy podać dokładnych szczegółów,
aczkolwiek mogę zdradzić, że będzie się
działo bardzo dużo, i że zrobimy kilka rzeczy
których nikt by się po nas nie spodziewał.
Dziękuję bardzo za wywiad i poświęcony nam
czas.
Również bardzo dziękuję!
Bartłomiej Kuczak
CRYSTAL VIPER 25
Porównanie naszej kariery z metalowym zespołem z lat 80., ma
taki sam sens, jak porównanie tej kariery, z butami Nike.
Hiszpania, kraj flamenco, pełnych temperamentu kobiet, znanych klubów
piłkarskich i... niechlubnej tradycji, na szczęście chyba odchodzącej do lamusa...
Miałem okazję zapytać muzyków Crisix, co sądzą o Corridzie. Odpowiedź
mnie zadowala. No tak, przede wszystkim rozmawialiśmy o muzyce i nowej płycie
Crisix, zatytułowanej "Against the Odds". Na moje pytania odpowiadali: Marc
"Busi" Busque Plaza (gitara) i Julian Baz vel Juli Bazooka (wokal).
core'owe Meltdown, Brothers Till We Die,
ewentualnie alternatywne, takie jak Toundra,
Böira. Mnóstwo zabójczych zespołów.
Porozmawiajmy o grafice z okładki albumu.
To bardzo dobry motyw na tatuaż, nie sądzicie?
Kto jest autorem tej grafiki?
BB Plaza: Ilustratorem okładki, jest wielki
Sean K. Hugues, dobrze znany ze swojej sztuki
w plakatach turystycznych Impericon Festivals.
To młody, wykwalifikowany facet, z Australii
i tworzy w stylu, którego szukaliśmy.
Prosto, ale także mrocznie i klasycznie. Kochamy
go, za to, co dla nas zrobił. Nigdy nie myślałem,
jak mogłoby to wyglądać, wytatuowane
tyłki, aż miło. Wokalnie, mistrzostwo. Mnie
się bardzo podoba. No i ja też jestem "alienmaniakiem",
(śmiech)... acid death to all!!!
Juli Bazooka: Dzięki za twoje słowa! Wszyscy
jesteśmy fanami "Gry o Tron", i oczywiście jesteśmy
za Starkami! (śmiech). Wiesz, ten rodzaj
tekstów to coś, co robimy od pierwszego
albumu i jest to nasz znak tożsamości. Odnośnie
"Xenomorpha...", chodziło o zrobienie jakiegoś
"lirycznego wideo", ale zupełnie innego
niż zwykłe, coś specjalnego. Mówiąc o wokalu w
tej piosence jestem bardzo dumny, cóż, jestem
bardzo dumny ze wszystkich utworów na albumie
(śmiech). Ale ten ma coś wyjątkowego, może
ze względu na moją miłość do "Alien", szczególnie
do filmu Ridleya Scotta.
Czy jesteście także fanami "Star Wars"? Co
sądzicie o filmie "Solo"?
Juli Bazooka: Jestem wielkim fanem "Star
Wars", a "Imperium Kontratakuje" jest jednym
z moich ulubionych filmów wszech czasów.
Nie widziałem jeszcze filmu "Solo", więc
nie mogę nic powiedzieć , ale kiedy go zobaczę,
możemy podyskutować. Pamiętaj więc o piwie,
kiedy znów przyjedziemy do Polski!
Nie ma sprawy! O "Star Wars", zawsze. Jakie
jeszcze kino, filmy, stanowią dla was źródło
inspiracji? Niedawno robiłem wywiad ze
szwedzkim F.K.U. Nagrali płytę poświęconą
horrorom wyprodukowanym w 1981 roku. Lubicie
filmy horrory lub thrillery?
Juli Bazooka: Uwielbiam horrory! Jestem uzależniony
od kina, odkąd byłem dzieckiem. Dorastałem
przy filmach takich jak "Lśnienie",
"Egzorcysta", "Carrie", "Noc żywych trupów",
"Dziecko Rosemary", "Omen", "Hellraiser" i
wielu, wielu innych. To równie ważna część mojego
życia, co muzyka. Szczególnie uwielbiam
filmy z lat 70., kiedy horrory stały się czymś
więcej, niż "rozrywką z serii B". Tacy ludzie jak
John Carpenter, Tobe Hooper czy Wes Craven,
pokazali nam, że zło może być czymś innym,
niż wampirami, wilkołakami i kosmitami
z innych planet. Zło może być wśród nas, może
być czymś rzeczywistym, czymś, co może się
wydarzyć w realnym Świecie. Filmy takie jak
"Teksańska masakra piłą łańcuchową" czy
"Halloween", są dowodem, iż największe zło
pochodzi od człowieka (oczywiście uwielbiam
wampiry, wilkołaki i kosmitów również -
śmiech).
HMP: Witam. Do niedawna nie wiedziałem
nawet, że w Hiszpanii gra się thrash metal. A
wy nagraliście właśnie czwarty album. Znakomity
zresztą. Bardzo mi się podoba.
BB Plaza: Cześć, dziękujemy bardzo za te słowa.
To prawda, że Hiszpania nie skupiała na sobie
uwagi międzynarodowej, w odniesieniu do
muzyki metalowej w ostatnich latach. Po jakimś
hiszpańskim zespole osiągającym wielki sukces
w latach 80. mieliśmy kolejne, które pozostały
znane jedynie lokalnie, w kraju. Może z powodu
bariery języka hiszpańskiego, być może z powodu
braku internetu. Chodzi o to, że od
2000r. hiszpańska scena metalowa bardzo się
rozrasta i kilka lat trwało, zanim te nowe zespoły
zyskały międzynarodowy rozgłos. To ogromny
krok do przodu, żeby ludzie uwierzyli, że
hiszpańska scena metalowa jest naprawdę silna
i kopie tyłki.
Czy dużo jest w waszym kraju zespołów grających
heavy metal, thrash, death, czy black?
BB Plaza: Mamy w Hiszpanii kilka zabójczych
kapel, w różnych stylach. Z tych najbardziej
znanych ekstremalnych, jak Wormed, black
metalowe Noctem, Foscor. Z thrash metalu
chyba Angelus Apatrida i my jesteśmy najbardziej
międzynarodowymi zespołami, a z rock-
'n'rolla mamy '77. Inne mocne hordy, to hard
Foto: Crisix
na skórze, ale naprawdę nie mogę się doczekać,
żeby to zobaczyć! Uwielbiam tatuaże, bez
względu na styl, myślę, że to naprawdę ciekawy
i radosny sposób na sztukę.
Ja też lubię tatuaże, dlatego zwracam na takie
grafiki uwagę. Cała płyta jest bardzo energetyczna,
ale moją uwagę zwróciły dwa
tytuły... Znakomity "The North Remembers"
z epickim wstępem... Jak dla mnie to już hymn.
Czyli jesteście sympatykami Starków? To
walczymy po tej samej stronie, (śmiech)...
Drugi, to "Xenomorph Blood" z prostym i konkretnym
pomysłem na klip. Sam utwór kopie
Mam podobnie. Nakręciliście jeszcze kilka
klipów, do utworów z nowego albumu. Do
pierwszego numeru z albumu, "Get out of my
Head". To zabawny filmik nawiązujący do
TV talent shows... (śmiech... Crisix Factor,
niezła nazwa swoją drogą). Luźne skojarzenie
z klipem Metalliki "Hero of the Day". Co
sądzicie więc o telewizyjnych programach tego
typu? Kolejny klip, to "Leech Breeder"... nietypowo
zaimprowizowany koncert w starej hali,
gdzie zespół znajduje się w środku, otoczony
przez grupę, moshujących fanów. I znowu
prosty, a fajny pomysł. Kto zajmuje się kręceniem
waszych klipów?
Juli Bazooka: Sami robimy wszystkie nasze klipy.
Ktoś z nas przynosi pomysł i pracujemy razem
nad tym (na przykład "Get out of my
Head" był pomysłem Javi). Oprócz bycia muzykiem,
jestem też filmowcem. Mam małą firmę,
o nazwie Full Metal Films i od samego początku
robimy tu wszystkie teledyski Crisix.
Składamy to razem i wspólnie produkujemy. Ja
jestem reżyserem i scenarzystą. Mamy niesamowitego
operatora filmowego Txema Zuriarrain.
Jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatów
pracy z nim. A jeśli chodzi o to, co myślimy o
26
CRISIX
tego rodzaju programach (talent shows), to w
Hiszpanii 90% z nich, to żart. Oczywiście jest
wielu utalentowanych artystów, ale publiczność
zwraca uwagę głównie na głupie rzeczy, więc
dlaczego nie zrobić sobie tego jaj? To żart, z
żartu.
O czym opowiada utwór "Prince of Saiyans"?
To mój kolejny ulubiony song z albumu.
Juli Bazooka: Piosenka opowiada o Vegecie,
jednej z naszych ulubionych postaci z anime
"Dragon Ball Z", z Akira Toriyama. Tym, którzy
nie wiedzą nic o tej postaci, lub serialu, polecam
obejrzeć pełną serię ("Dragon Ball" i "Dragon
Ball Z"). Moim zdaniem, to jeden z najlepszych
anime wszechczasów.
Nagraliście bardziej dynamiczną i thrashową
wersję metallikowego "Hardwired". W mojej
opinii lepszą od oryginału, zarówno instrumentalnie,
jak i wokalnie. Wasza wersja kopie
dupska. Co sądzicie o nowszych płytach Metalliki,
i jaka jest wasza opinia o tzw. Big
Four?
BB Plaza: To dla nas bardzo ważne! Teraz,
kiedy jesteśmy przyzwyczajeni do słuchania
naszej wersji, która jest szybsza i mroczniejsza,
gdy słuchamy oryginału, wydaje się nam, że jest
nagrany na zwolnionym tempie (śmiech).
Naprawdę kochamy nowe utwory Metalliki, w
przeszłości cieszyliśmy się z "Death Magnetic",
a tym nowym album naprawdę go przebili.
Świetne linie wokalne, świetne pomysły i riffy.
To jeden z najlepszych metalowych zespołów
na Świecie i moim zdaniem, a niektórzy z zespołu
zgodzą się oczywiście, najlepszy zespół
Wielkiej Czwórki. Nie tylko muzyka, ale postawa,
przesłanie, występ na żywo, wszystko.
Wielka Czwórka to fajna posunięcie marketingowe
i szanuję to, ale jeden z najlepszych obecnie
thrash metalowych bandów to Testament.
Są w doskonałej formie!
Foto: Crisix
Foto: Crisix
Co rozumiecie przez muzyczną ewolucję, rozwój?
Wasza muzyka w zasadzie nie ulegała
jakimś znacznym zmianom stylistycznym na
czterech albumach, jakie nagraliście. Na
pewno wypracowaliście swój styl i brzmienie.
Fan biorąc do ręki, jakąkolwiek waszą płytę,
od razu powie: Yeah, to jest Crisix ! Czy
warto trzymać się swojej muzycznej tożsamości,
kosztem eksperymentowania?
BB Plaza: Czy po czterech albumach powinniśmy
się obawiać utraty tożsamości? Uwielbiamy
eksperymentować, odkrywać nową muzykę,
próbować nowych rzeczy. W końcu to
dzieło naszych rąk i w jakiś sposób nas odzwierciedla.
Thrash metal jest punktem wyjścia,
ale lubimy przesuwać granice naszej muzyki i
stylu, aby odnajdywać coś świeżego dla naszych
uszu i uszu ludzi, którzy słuchają naszego zespołu.
Zawsze zachowując tożsamość Crisix.
Znamy się bardzo dobrze po dziesięciu latach
wspólnego tworzenia muzyki i myślę, że to jest
klucz, sprawiający, że nasze brzmienie ewoluuje
w dobrym kierunku. Brzmimy zawsze jak
Crisix. Przy ostatnim albumie chcieliśmy podejść
do dźwięków bardziej groove i mroczniejszych,
zmieszanych z thrash metalową adrenaliną.
Eksperymentowaliśmy w nowych liniach
wokalnych i innych brzmieniach gitar, które
dają nowy dźwięk. Uwielbiamy to!
Co sądzicie o mieszaniu innych gatunków muzycznych
z metalem? Lata temu, Anthrax
miał mariaż z hip hopem. Potem pojawiły się
symfoniczne hybrydy i inne kombinacje. Przyznaję,
że jedną z dziwniejszych rzeczy, jakie
słyszałem, było techno black metal.
BB Plaza: Uwielbiam mieszać gatunki, jeśli
chcemy, żeby muzyka ewoluowała, to sprawa
niezbędna. Inaczej rock & roll nigdy by nie
zrodziłby się z muzyki bluesmanów na polach
bawełny. A muzyka klasyczna nie weszłaby do
świata heavy metalu, gdyby uczniowie szkół
muzycznych nigdy nie spróbowali mieszać,
niesamowitych linii melodycznych (stworzonych
przez geniuszy, jak Mozart czy Bach) z
brzmieniami gitar elektrycznych. Nigdy nie
słuchałem techno black metalu, ale muszę to
koniecznie sprawdzić!
Do tych klasycznych geniuszy dodałbym
Beethovena, Vivaldiego, Chopina i Wagnera...
Lubicie piłkę nożną? Jeśli tak, komu kibicujecie?
Wśród moich znajomych, jest wielu
kibiców Barcy. Niektórzy nawet jeżdżą na
mecze tej drużyny. Jeden mój kolega wytatuował
sobie herb klubu na nodze, a po moim
mieście, jeździ samochód, pomalowany w
barwy i herb.
Juli Bazooka: Nie lubię piłki nożnej, nie jestem
jej wielkim fanem. Ale nasz basista Dani ją kocha
i jest zagorzałym zwolennikiem Barcy!
Czy hiszpańscy metalowcy lubią Corridę?
Czy jest ona nadal popularna w Hiszpanii? W
wielu krajach, także w Polsce, ludzie są przeciwni
zabijaniu byków na arenie.
Juli Bazooka: Dla nas to całkowita hańba i
oczywiście jesteśmy całkowicie przeciwni zabijaniu
byków na arenie, nie ma kultury zabijania
zwierząt, dla zabawy i robienia makabrycznego
teatru o tym. Potępiamy to całkowicie.
Całkowita zgoda w temacie. Z niedowierzaniem
i podziwem obserwuję, jak sprawne technicznie
są młode zespoły. Ile czasu spędzacie
na próbach i jak często się spotykacie, żeby
ćwiczyć?
BB Plaza: To zależy od okresu. Jeśli komponujemy
nowy album, możemy spędzać około 25-
30 godzin tygodniowo. Jeśli mamy próbę przed
trasą, musimy ćwiczyć i grać razem. A poza
tymczasem, wszyscy ćwiczą w domu, wtedy rzadziej
spotykamy się na wspólnej próbie.
Pytanie które często zadaję... Kiedy Metallica
wydała swój czwarty album, mieli już status
kultowego bandu. Całkiem niedługo zostali
milionerami. Jak to wygląda z waszej perspektywy?
Co się zmieniło w waszym życiu, od
czasów "The Menace"? Jesteście rozpoz-
CRISIX
27
nawani przez fanów?
BB Plaza: Świat zmienia się tak szybko, branża
zmienia się jeszcze szybciej, w tym przemysł
muzyczny. Odkąd mamy wiek XXI, nastąpiła
globalizacja. Więc porównanie naszej kariery z
metalowym zespołem z lat 80., ma taki sam
sens, jak porównanie tej kariery, z butami Nike.
Porównywanie się, może prowadzić muzyków
do bezużytecznej frustracji, którą zbyt często
obserwuję. Wiele rzeczy się zmienia, a zalety i
wady nowego Świata, w którym przyszło nam
żyć, różnią się znacznie od lat 80. ubiegłego
wieku. Lepiej skupić się na robieniu najlepszej
muzyki, jaką kiedykolwiek stworzyłeś, i być
najlepszym zespołem, jakim kiedykolwiek byłeś.
A reszta przyjdzie prędzej czy później, jeśli
ciągle pracujesz. W mojej osobistej opinii z
"The Menace" zaczęliśmy jako dzieci grające
muzykę i wydające swój pierwszy album muzyczny.
Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, i jestem
z tego naprawdę dumny, ale po czterech
albumach zdobyliśmy doświadczenie na wszystkich
poziomach, nie tylko muzycznie. I to jest
to, co sprawia, że zespół rośnie wewnątrz i na
zewnątrz. "Against The Odds" to pierwszy album,
który zaprowadził nas do Ameryki, a także
całej Europy grającej najlepsze festiwale, o
jakich marzyliśmy. Dla nas jest to ogromny
krok naprzód.
Foto: Crisix
Wiele kapel narzeka na monotonię pracy w
studio, woląc zdecydowanie występy na żywo.
Przypuszczam, że z wami jest podobnie. Jakie
wolicie grać koncerty? Małe, czy duże? Czy
można się was spodziewać na jakimś festiwalu
metalowym w Europie? Czy jest szansa na
koncerty w Polsce? Mamy tutaj od lat 80tych,
festiwal Metalmania, na którym grała niemal
cała czołówka światowego metalu. Odrodził
się po latach i znowu przyciąga tysiące fanów,
nie tylko z Polski.
BB Plaza: Studio to wielki rollercoaster, ale także
dużo pracy i godzin spędzonych w tym samym
pomieszczeniu. Lubimy studio, ale oczywiście
miejscem, gdzie łączymy się z ludźmi, są
koncerty. Uwielbiam wszelkiego rodzaju gigi. W
małych klubach stoimy naprzeciw fanów, twarz
w twarz. Odczuwalna jest wzajemna wymiana
energii. Wielkie festiwale, za to dają możliwość
cieszenia się ogromną rzeszą ludzi, wibrujących
w rytm twojej muzyki, co może być naprawdę
epickie. Tak więc, z mojej perspektywy, cieszę
się z każdego rodzaju występów, ponieważ jest
to zawsze okazja, aby dzielić się muzyką z nowymi
ludźmi. Co z sprawi, że będą szczęśliwi
tej nocy. Nie ma lepszego uczucia!
Jakiej muzyki słuchacie na co dzień? Czy
zdarza się wam podpatrywać jeszcze patenty
techniczne od starszych zespołów?
Czyli wasi muzyczni idole, to?
Juli Bazooka: Właściwie słuchamy
wielu różnych rodzajów muzyki. Korzenie
Crisixa bazują oczywiście na
thrash metalu (no wiesz, zespoły takie
jak Anthrax, Exodus, Kreator, Slayer,
Testament, Metallica itp.), Ale słuchamy
także hardcore, punk, heavy metal,
death metal, rock & roll i wielu innych
rzeczy. Ciągle odkrywamy jakieś nowe
zespoły. Mamy nieustanny głód muzyki.
Zawsze robiliśmy to, co chcieliśmy,
tworząc piosenki. Wykorzystujemy
wiele inspiracji, ale zawsze w
naturalny sposób. Nigdy nie myślimy
za dużo, pisząc piosenki, po prostu
pozwalamy im płynąć (śmiech).
Z jakim zespołem chcielibyście
stanąć wspólnie na scenie, chociaż
raz?
Juli Bazooka: To jest coś bardzo osobistego,
każdy z nas ma swoje preferencje. Dla mnie to
jasne, Iron Maiden! Jestem ich wielkim fanem,
oni byli moim pierwszym metalowym zespołem,
i zmienili moje życie na zawsze.
Co z "Against the Odds" zamierzacie grać na
żywo?
Juli Bazooka: Chcielibyśmy zagrać cały album!
Chodzi mi o to, że nie w tym samym secie, ale
wiesz, któregoś dnia cztery piosenki, trzy kolejne
utwory w innym dniu itp. Co jest jasne,
utwory takie jak "Get Out of my Head", "Leech
Breeder" czy "Xenomorph Blood" są naszymi ulubionymi,
więc wejdą na stałe do listy koncertowej
w nowej erze!
Czy w Hiszpanii, lub poza nią spotkaliście się
kiedykolwiek z cenzurą, czy próbą odwoływania
koncertów? W moim kraju obecnie problem
narasta, gdyż kościół katolicki jest hołubiony
przez obecny rząd..Dochodzi do absurdalnych
sytuacji. Muzycy są wzywani do sądu, za
obrazę religijną i tym podobne bzdury. To
nigdy nie zdarzało się wcześniej, na taką skalę.
Grafików też spotykają represje, za rzekome
znieważanie godła, symboli religijnych.
BB Plaza: Na razie mieliśmy szczęście. Ale mamy
znajomych artystów, którzy byli w sądzie, a
nawet w więzieniu, za swoje teksty w Hiszpanii.
To potworny wstyd, dla naszego paskudnego
rządu. Walczymy, by to się zmieniło, ale ciężka
sprawa. Tym bardziej przykro słyszeć, że to się
dzieje i w Polsce.
Jaki ostatni koncert, oglądany na żywo, zrobił
na Was wrażenie? Jaki koncert był pierwszym,
który zobaczyliście i kiedy to było?
BB Plaza: Byłem naprawdę pod wrażeniem
show Parkway Drive, widzieliśmy je dwa razy
w ciągu tygodnia podczas trasy koncertowej, na
Hellfest i Download Festival. Ich brzmienie
było niesamowite każdej nocy. Byliśmy pod niesamowitym
wrażeniem, jak Winston, frontman,
dyrygował ogromnym tłumem. To świetny
gość! Mój pierwszy metalowy koncert zobaczyłem,
gdy miałem 15 lat. Zostałem bezbożnie
ochrzczony przez pieprzony Slayer. To był jeden
z najbardziej brutalnych koncertów w moim
życiu. Byłem za młody, aby wejść na koncert,
więc ukradłem prawo jazdy na motocykl
mojego starszego brata i pokazałem przy bramce!
Mam wspaniałe wspomnienia z tamtego
wieczoru!
Czy chcecie coś powiedzieć polskim fanom?
BB Plaza: Bardzo dziękujemy Heavy Metal
Pages i wszystkim polskim czytelnikom, fanom.
Świetnie się bawiliśmy kilka miesięcy temu w
waszym pięknym kraju i spodziewamy się, że
wkrótce do wrócimy!
Dzięki za wywiad!
Jakub Czarnecki
28
CRISIX
HMP: Witaj Luana. Przede wszystkim chciałbym
pogratulować Wam naprawdę dobrej płyty.
"Downfall of Mankind" to jeden z najlepszych
thrashowych albumów, jakie słyszałem
w ostatnich latach.
Luana: Cześć! Dziękuję bardzo, Każda pozytywna
opinia znaczy to dla nas bardzo wiele.
"Downfall of Mankind" to naprawdę pesymistyczny
tytuł. Czy myślisz, że ludzkość właśnie
upadła lub upadnie w niedalekiej przyszłości?
Myślę, że powoli upada. Całkowity upadek jeszcze
nie miał miejsca, ale jesteśmy już wystarczająco
blisko. Ludzie dziś tracą wszelkie współczucie.
Niszczą naturę i nie zdają sobie sprawy,
że wszyscy żyjemy w tym samym świecie. Sami
się zniszczymy, jeśli będziemy tak zachowywać.
Ludzie nie mogą już dłużej szanować rzeczy, nie
mogą szanować innych ludzi, nie mogą zaakceptować
tego, że każdy jest inny itp. Jest wiele
więcej kwestii, których nie mogą zrozumieć.
Wygląda na to, że taka jest większość, choć
mam nadzieję, że się mylę.
Kobiece zespoły metalowe będą czymś na
porządku dziennym
Ciekawa wizja bije z tytułu. Osobiście nie
mam absolutnie nie mam nic przeciwko temu.
Wręcz odwrotnie. Cieszy mnie fakt, że dziewczyny
pokazują, że też potrafią grać metal. I to niekiedy
w dość ekstremalnym wydaniu. Ponadto perkusistka Nervosa Luana
Dametto opowiedziała o nowej płycie formacji zatytułowanej "Downfall
of Mankind", trasie po Europie oraz "wielkanocnym" koncercie w Katowicach.
Hugo słynie z bardzo mrocznego stylu, wszystko
co robi jest czarno-białe i niezbyt znane.
Nie znalazłyśmy nic co by bardziej pasowało do
nowego albumu niż jego twórczość. Co prawda
szukałyśmy i rozmawiałyśmy z wieloma artystami,
ale żaden z nich nie czuł tak dobrze klimatu
"Downfall Of Mankind" jak Hugo.
Myślę, że pasuję tu idealnie (śmiech)
Właśnie trwa Wasza trasa po Europie. Powiedz
coś o tych koncertach. Wszystko idzie
zgodnie z planem?
Jeździliśmy przez półtora miesiąca w Europie, a
także graliśmy na kilku festiwalach, z których
największym był SummerBreeze, i cieszymy
się z tego bardzo. Kolejna bardzo dobra trasa po
Starym kontynencie, gdzie mogłyśmy spotkać
naszych europejskich fanów jeszcze raz. Co do
samych podróży, często mamy pecha. Zazwyczaj
linie lotnicze gubią po drodze nasze instrumenty.
Często też nasze bagaże są pouszkadzane,
a nawet zdarzały się nam kradzieże. Mimo
to, bardzo się cieszymy, że podczas tej ostatniej
trasy wszystko było w porządku, a my byłyśmy
nawet dość grzeczne (śmiech).
Która z Was jest autorką tekstów? Jaka są
Wasze główne inspiracje?
Fernanda i Prika piszą teksty. Inspiracją jest
nasze codzienne życie oraz rzeczy, które dzieją
się wokół nas i w społeczeństwie. Niektóre teksty
dotyczą osobistych doświadczeń, takich jak
paraliż senny, ale ogólnie poruszamy kwestie
społeczne.
No właśnie, Wasze teksty wydają się bardzo
zaangażowane politycznie. Czy uważasz, że
to naprawdę dobry pomysł na łączenie takich
treści z muzyką metalową?
Wydaje mi się, że metal nie był wygodny, nie
można go używać jak czegoś, co sprawi, że
wszyscy będą szczęśliwi i ukryją przed nimi rzeczywistość.
Gramy w odpowiedni styl, aby rozmawiać
o sprawach politycznych i być może
sprawić, by ludzie zastanowili się trochę nad
tym, co się dzieje, a przynajmniej czują złość i
reagują.
Wy waszej muzyce słychać wyraźne wpływy
niemieckiej sceny thrashowej.
Tak, nasi faworyci to Destruction i Kreator.
Kilka razy grałyśmy wspólną trasę z Destruction.
To wielki zaszczyt być bardzo blisko jednego
z zespołów, który nas inspirował.
Wszystkie partie gitary rytmicznej zostały nagrane
w domowym studiu należącym do Priki.
Jaki był powód tej decyzji?
Miałyśmy sprzęt, czas i warunki aby to zrobić w
domu. Poza tym Prika lubi eksperymentować z
różnymi rzeczami i uczyć się, jak sprawić, abyśmy
były jeszcze bardziej niezależne w przyszłości.
Więc dlaczego nie spróbować. Poświęciłyśmy
na to dużą ilość czasu i mamy nadzieję, że
będziemy w stanie kontynuować pracę w ten
sposób.
Autorem okładki albumu jest Hugo Silva.
Dlaczego wybrałyście jego grafikę?
Foto: Nervosa
Niektóre wydania "Downfall Of Mankind"
zawierają dodatkowy utwór zatytułowany
"Selfish Battle". Kawałek ten pokazuje inną
twarz Nervosa. Bardziej melodyjną i przebojową.
Wszystko wskazuje na to, że świetnie
odnajdujecie się w tej estetyce. Czy nie uważasz,
że dobrym pomysłem byłoby nagranie
całego albumu lub chociażby EP-ki w tym
stylu?
Każda z nas ma swój własny gust i lubimy różne
odmiany metalu. Nagrywając ten album zdecydowałyśmy
dodać kawałek czysto heavy metalowy.
Nervosa zawsze pozostanie zespołem
thrash/death metalowym, ale czasem dodamy
jakiś bonusowy utwór, pokazujący nasze osobiste
preferencje odchodzące od naszego głównego
stylu.
W Waszej historii trafiło Wam się kilka zmian
w składzie, ale zawsze byłyście kobiecym zespołem.
Zamierzacie się twardo tego trzymać?
Wszystkie kobiece zespoły wciąż są czymś nowym,
a my chciałyśmy zachować ten stan i być
przykładem dla wielu innych dziewczyn, że też
mogą robić to, co my. Miło jest być kobiecym
trio. Mam nadzieję, że któregoś dnia nie będzie
to postrzegane jako coś niezwykłego, bo kobiece
zespoły metalowe będą czymś na porządku dziennym.
A propos zmian, jesteś nową członkinią. Jak
się odnajdujesz w Nervosa?
Czy pamiętasz Wasz koncert z Suffocation i
Venom Inc w Polsce w sobotę wielkanocną?
Masz jakieś niezwykłe wspomnienia z naszego
kraju?
Dokładnie pamiętamy ten dzień, gdyż był to
ostatni koncert tej trasy. Ostatni dzień każdego
tournee zawsze zostaje w pamięci. Mogę powiedzieć,
że sam był niezwykłym wspomnieniem z
Polski. Podczas wejścia zespołu, pod sceną zjawił
się spory tłum. Pożegnaliśmy się przed autobusem
i zrobiliśmy nasze ostatnie zdjęcie. Polska
to fajny kraj z ciekawymi ludźmi.
Czy są jeszcze jakieś szanse, aby po raz kolejny
zobaczyć Was w Polsce?
Nie możemy być tego pewni, ale prawdopodobnie
tak. W przyszłym roku znowu wyruszymy w
trasę po Europie, więc istnieje prawdopodobieństwo,
że do Was zajrzymy.
Cofnijmy się w czasie o powiedzmy dziesięć
lat. Czy myślałaś, że kiedyś będziesz dzielić
scenę scenę z legendami metalu jak Venom czy
Destruction?
Na początku każdy młody zespół jest daleki od
takich wizji. My miałyśmy to szczęście, że spotkałyśmy
wiele, wiele wielkich nazwisk i jesteśmy
tak dumne że udało nam się to osiągnąć
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Również dziękuję! Stay Heavy!
Bartłomiej Kuczak
NERVOSA 29
HMP: Po premierze "Black Genesis" nie było o
was zbyt głośno, ale okazało się, że była to
przysłowiowa cisza przed burzą, bo szykowaliście
następcę debiutanckiego albumu?
Dani MVN: Nasz pierwszy album, "Black Genesis",
był projektem, który dopracowywaliśmy
przez długi, długi czas. Ale ze względu na zmiany
w składzie zespołu, nie mogliśmy go nagrać
wcześniej. Stabilny skład mieliśmy dopiero w
2014 roku i wtedy zaczęliśmy nagrywanie. Byliśmy
nowicjuszami w branży muzycznej i zrobiliśmy,
co mogliśmy, lub to, co uważaliśmy za
najlepsze. Całe to doświadczenie było niezwykle
przydatne i interesujące, a przez te lata stopniowo
tworzyliśmy też utwory na "Stone Prevails".
Jesteśmy naprawdę dumni z tego albumu,
a wszystkie rzeczy, które stworzyliśmy i
przeżyliśmy w poprzednich latach, były świetnym
sposobem na poznanie, jak działa ta branża.
Wiele zespołów popełnia ogromny błąd, próbując
iść za ciosem i błyskawicznie wydając
drugi album, kiedy nie mają nań odpowiedniej
ilości dobrych utworów, ale wy nie popełniliście
tego błędu, mając dość czasu na napisanie
Nie zatrzymamy się!
- Zawojujemy ten świat! - deklaruje Dani MVN gitarzysta i wokalista Injector.
I faktycznie druga płyta hiszpańskich thrashers to konkretny cios, w którym nie brakuje
też odniesień do klasyków pokroju Accept, Judas Priest, Anvil czy Exciter. Dani
okazał się też świetnym rozmówcą - jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o dzikim
społeczeństwie konsumpcyjnym czy kto zabija heavy metal - zapraszam do lektury:
nowego, znacznie przewyższającego debiut,
materiału?
Może zabrał nam za dużo czasu! (śmiech). Ale
tak, nie sądzę, by ponaglanie przy tworzeniu
nowego albumu było dobre... Nie jest dobre dla
zespołu, nie jest dobre dla słuchaczy. Robienie
czegoś szybko i bezmyślnie zdecydowanie nie
jest naszą metodą. Naprawdę lubimy przemyśleć
wszystko co tworzymy dwa razy i znaleźć
odpowiednie sposoby na ulepszenie wszystkich
tekstów, riffów, solówek...
Zmiana perkusisty nie była tu żadną przeszkodą?
Wszak Alberto grał z wami od początku
zespołu, a prawie pięć lat to jednak kawał
czasu?
To było bardzo trudne doświadczenie. Mieliśmy
rozpocząć nagrywanie "Stone Prevails",
wszystko było prawie gotowe, ale Alberto zdecydował
się odejść. To była jego decyzja i wspieramy
go, jesteśmy naprawdę dobrymi przyjaciółmi,
a od tego czasu rzeka piwa między nami
nie przestała płynąć (śmiech). Ale tak, było to
dla nas ciężki czas i w dodatku myśleliśmy, że
znalezienie tak dobrego perkusisty jest niemożliwe.
Ale wtedy pojawił się Anibal... i był z
naszego małego miasta! Próbowaliśmy z nim
kilka utworów. Po kilku przesłuchaniach z niezbyt
dobrymi perkusistami, byliśmy zaskoczeni
tym, jak gra. Jesteśmy z niego naprawdę zadowoleni,
a skład Injector jest teraz najlepszy, jaki
kiedykolwiek mieliśmy.
Anibal jako jedyny z was gra w kilku zespołach
- nie będzie to jakimś utrudnieniem,
kiedy zaczniecie mieć więcej koncertów, szczególnie
w dalszych regionach Hiszpanii czy w
innych krajach?
Teraz gra tylko w Injector. Kilka tygodni temu
opuścił pozostałe zespoły w których grał, gra z
nami jako sesyjny perkusista, więc nie będzie
ża-dnych problemów!
Łączycie w swych utworach thrash zainspirowany
choćby wczesną Metalliką czy Testamentem,
ale nie unikacie też wpływów ostrego
heavy pierwszej połowy lat 80., kiedy to
Accept czy Judas Priest szły niekiedy nawet w
stronę speed metalu, a taki Exciter miał w sobie
więcej pary, niż niejedna thrashowa kapela?
Metallica, Testament i Megadeth są dla nas
naprawdę mocnymi inspiracjami, ale uwielbiamy
prawie każdy rodzaj muzyki. Osobiście
uwielbiam rock i blues z lat 70. Black Sabbath
to zespół, który sprawił, że poczułem muzykę
jak nigdy dotąd... sprawili, że podróżowałem
przez zupełnie nowy świat, o którym nawet nie
wiedziałem. Mafy, nasz basista, uwielbia klasyczny
heavy metal, taki jak Iron Maiden, Judas
Priest... Dany B, drugi gitarzysta, uwielbia także
klasyczny rock i oldschoolowy thrash jak Assassin,
EvilDead, Sodom... Lubimy łączyć
wszystkie te wpływy, formując naszą muzykę i
grając to, co lubimy... I tworząc to, co wychodzi
z naszych serc.
Od początku lubujecie się w długich, rozbudowanych
kompozycjach, a nowa płyta jest o
dobre 10 minut dłuższa od poprzedniczki -
uważacie, że jeśli ma się coś do powiedzenia to
nie ma się co ograniczać, bo dobry utwór obroni
się zawsze, nawet jeśli trwa 6-8 minut i wcale
nie jest tak, że takie kolosy odstręczają ludzi
od ich słuchania?
Ograniczanie sztuki nie jest dobrą rzeczą. Jeśli
utwór potrzebuje 10 minut, aby wyrazić wszystko,
co chcemy, tak samo z krótkimi kawałkami,
jeśli utwór potrzebuje zaledwie trzech minut,
niech tak będzie. Długie albumy mogą stanowić
problem dla niektórych osób, szczególnie
tych bez cierpliwości, ale uznaliśmy, że jest to
niezbędny czas trwania albumu. Rozumiem, że
dla niektórych słuchaczy może być za długi, ale
jakby miało być inaczej, nie mógłbym być z tego
powodu szczęśliwszy!
Na "Stone Prevails" zdajecie się brzmieć jeszcze
agresywniej i to chyba nie przypadek?
To agresywne brzmienie nie jest celowe, ale po
nagraniu zrozumieliśmy, że jest bardziej agresywne
i szorstkie niż nasz pierwszy album. Może
teraz jesteśmy bardziej wściekli! (śmiech). Myślę,
że teraz możemy lepiej wyrażać uczucia i
emocje w naszej muzyce, i to jest właśnie coś
nowego.
Foto: Injector
Komu jak komu, ale thrashowej kapeli z Hiszpanii
inspiracji do tekstów nie brakuje - co
wkurza was najbardziej?
Na tym albumie kontynuujemy historię, którą
rozpoczęliśmy na "Black Genesis". Opowiadamy
historię o karze, jaką natura wymierza ludzkości.
Możesz z tego wywnioskować, że sam
człowiek jest tym, co wkurza nas najbardziej.
Zabijanie, znęcanie się, uciskanie, niszczenie...
30
INJECTOR
zrobiliśmy o wiele więcej złych niż dobrych rzeczy
dla natury.
Wiem od znajomych ze środowisk teatralnych
i muzyki klasycznej, że od czasu kryzysu sytuacja
artystów w waszym kraju nie jest najlepsza,
bo ofert spektakli/koncertów jest znacznie
mniej, a i honoraria są znacznie niższe niż kiedyś.
Wy jesteście kapelą podziemną, ale sytuacja
ekonomiczna kraju odbija się pewnie niekorzystnie
i na was, bo ludzie mając mniej pieniędzy
wydają je rozsądniej, a płyta młodej,
metalowej kapeli czy bilet na jej koncert nie są
wtedy priorytetami?
Miałem zamiar napisać skomplikowaną odpowiedź...
ale powiem tylko jedno: jest cholernie
do bani! Mógłbym ci powiedzieć, jak sytuacja
jest bardzo niedobra, jak koncerty są drogie i
wszystko inne, ale problem jest przede wszystkim
jeden: ludzie. Jesteśmy w Hiszpanii w złej
sytuacji, ale to nie jest główny problem. Chodzi
o to, że niektórzy ludzie nie ruszą tyłka, żeby
wesprzeć muzykę graną na żywo, wolą wydawać
cztery razy więcej pieniędzy na drinki w jakimkolwiek
pubie. Jest oczywiście spora grupa ludzi,
którzy zawsze chodzą na koncerty, ale jest
też mnóstwo takich, którzy nie pomagają, zawsze
marudzą, jak zła jest ta sytuacja i że nie
ma już heavy metalu. Mam wiadomość dla tych,
którzy cały czas marudzą: sami zabijacie heavy
metal!
Taka sytuacja bardziej deprymuje, czy motywuje
do zaciśnięcia zębów i większej aktywności,
żeby być coraz lepszym i fani nie żałowali
tych kilku euro na bilet czy 10-12 za CD?
Musimy być aktywni, musimy podróżować do
każdego miasta, do każdego miejsca. Graliśmy
koncerty dla setek ludzi, i dla dziesięciu, ale każdy
z nich zasługuje na całą naszą energię, emocje
i agresywność. Każdy, kto wydał na nas pieniądze,
nie będzie zawiedziony naszymi występami
na żywo i naszą muzyką, żyjemy i kontynuujemy
tę pracę dla nich.
Słyszy się jednak coraz częściej, że kompakt
jest przeżytkiem, a przyszłością muzycznego
biznesu są pliki i winylowe longplaye - wychodzi
więc na to, że męczycie się latami, inwestujecie
czas i pieniądze, a efekt w postaci
albumu wytłoczonego na CD interesuje tylko
najbardziej zagorzałych fanów i jest swego rodzaju,
w dodatku bardzo kosztowym, gadżetem?
Płyta CD zniknie i to się właśnie dzieje. Wciąż
produkuje się fizyczne kopie, na pewno, ale teraz
jest to coś w rodzaju sentymentalnego gadżetu.
Sprzedaż płyt CD jest znacznie niższa
niż kilka lat temu, ale wciąż kochamy to uczucie,
gdy otwierasz pudełko i dotykasz grafiki, samej
płyty CD, ten zapach papieru i plastiku...
nazwij to nostalgią lub czymkolwiek, ale jest to
wyjątkowe. Niestety to zniknie, bo o wiele łatwiej
jest po prostu kliknąć i w ciągu kilku sekund
słuchasz całego albumu. Żyjemy w dzikim
społeczeństwie konsumpcyjnym, które chce
wszystkiego od każdego, w dodatku szybko i za
darmo, a jest to łatwe do strawienia, jako pretekst,
by coraz więcej pożerać.
Macie jakieś statystyki sprzedaży pierwszej
płyty, na podstawie których widać, że któraś z
jej wersji - digital bądź CD - cieszyła się większym
powodzeniem?
Cyfrowa sprzedaż jest wyższa, o wiele bardziej.
Ale sprzedaliśmy też sporo kopii fizycznych,
więc w tym temacie też nie jest tak źle.
Możecie też pochwalić się video do utworu
tytułowego - od razu wiedzieliście, że to "Stone
Prevails" będzie promować płytę w takiej
właśnie formie?
Wiele o tym myśleliśmy i doszliśmy do wniosku,
że "Stone Prevails" może naprawdę dobrze
reprezentować każdy aspekt naszej muzyki. W
niedługim czasie pojawi się kolejny teledysk i
naprawdę będziecie się przy tym dobrze bawić!
To wasz pierwszy tak profesjonalny teledysk i
chyba też dowód na to, że coraz poważniej
myślicie o promocji?
Mieliśmy wideo z naszej pierwszej EP-ki, ale
tak, to pierwszy tak profesjonalny film. Nie mogliśmy
nakręcić jakiegoś video dla "Black Genesis",
ponieważ byliśmy wtedy spłukani jak
cholera, ale sytuacja się poprawiła i nie zamierzamy
w najbliższym czasie przestać!
Foto: Injector
W przypadku niezależnych zespołów metalowych
taka promocja ogranicza się głównie do
sieci, ale z drugiej strony, kiedy MTV zeszła
na psy, a Viva właśnie padła, to może i lepiej,
że ludzie nie będą was kojarzyć z czymś tak
marnym?
Są dwie strony zjawiska o którym mówisz. Nie
możemy mieć promocji i rozgłosu, jakie mogą
zapewnić duże firmy, ale nie sądzę, że jesteśmy
stworzeni do takiego świata... przynajmniej nie
tak, jak to wszystko działa w dzisiejszych czasach.
Jesteście chyba za młodzi, by pamiętać kultowy
program "Headbangers Ball" z MTV, ale
już na "Metalla" Vivy powinniście się załapać
- w sumie to były fajne czasy, godziny spędzone
przed telewizorem, nagrywanie teledysków
czy całych programów, notowanie tytułów
płyt godnych uwagi?
Niektórzy z nas pamiętają ten program i odkryli
tam świetne zespoły. Nadal mamy nagrywane
wtedy taśmy video z różnymi zespołami. Świetne
czasy!
A jak poszło wam w niedawnym półfinale
Battle Of The Bands? Konkursy tego typu to
chyba świetna sprawa dla młodych, mniej znanych
kapel?
Takie konkursy mogą być bardzo pomocne pod
względem ekonomicznym. Pieniądze to wielki
mur, który oddziela cię od ludzi i awansu, więc
musimy wykorzystać wszelkie szanse, aby rozwiązać
tę sytuację.
To przypadek, że przyszło wam akurat rywalizować
z grającymi heavy/speed War Dogs,
czy też te lżejsze zespoły odpadły wcześniej,
bądź też było ich po prostu mniej i to metalowe
ekipy rządziły w tym konkursie?
Razem wygraliśmy nasze rundy i rywalizowaliśmy
w półfinale! Granie z nimi było wielką
przyjemnością i na pewno powtórzymy to w
niedalekiej przyszłości. Są wspaniali i mam nadzieję,
że ich nowy album będzie świetny. W
konkursie było trochę wszystkiego, od stonera
po death, więc nie sądzę, by gatunek miał coś
pozytywnego lub negatywnego w klasyfikacji
danego zespołu.
To ciekawa sprawa, bo - pomimo chwilowych,
często zmieniających się mód - metal jest w
sumie zawsze popularny i ciągle powstają kolejne
zespoły. To z jednej strony cieszy, z drugiej
jednak ciężko jest przebić się w taki silnej
konkurencji - nawet lokalnej, a co dopiero mówić
o kraju, Europie czy całym świecie?
To trudne, tak. Jest cholernie dużo zespołów na
całym świecie, a już w samej Hiszpanii nie tak
wielu thrasherów, ale Europę opanowały thrashowe
zespoły. To dobrze, bo gatunek jako taki
przyciąga więcej uwagi, ale ciężko jest odnieść
sukces na tak przesyconym rynku. Musimy więc
wierzyć w naszą muzykę, nasze występy na żywo
i oczywiście w nasze szczęście!
Jak więc widzicie szanse Injector na szersze
zaistnienie w świadomości fanów metalu? Jesteście
optymistami, pogadamy za 10 lat po
premierze waszej piątej płyty?
Nie zatrzymamy się. Kochamy muzykę, kochamy
metal i wypróbujemy wszystko co mamy.
Cel jest teraz wyższy i mamy dużo wiary i zaufania.
Zawojujemy ten świat!
To jesteśmy umówieni i powodzenia - dziękuję
za tę pogawędkę!
Dziękuję za te słowa. Rozmowa z tobą była
przyjemnością. Do zobaczenia wkrótce!
Wojciech Chamryk & Natalia Skorupa
INJECTOR 31
HMP: Solowy debiut po 40 latach kariery - od
razu nasuwa się pytanie czemu nie nagrałeś
"Barricade" wcześniej - nie byłeś jeszcze gotowy
na taką produkcję?
D.D. Verni: Naprawdę nie wiem. Mam na koncie
cztery inne wydawnictwa z moim drugim zespołem
The Bronx Casket Co. i dwadzieścia
studyjnych nagrań z Overkill, i albumy na żywo,
i DVD itp… Więc chyba po prostu nie
przyszedł wtedy jeszcze czas na album solowy.
Utwory, które na nim wykorzystałem zbierały
się od jakiegoś czasu, a kiedy zebrałem ich dostatecznie
wiele, pozostała tylko kwestia tego,
co z nimi zrobić - wtedy właśnie stwierdziłem,
że solowy krążek mógłby być dobrym pomysłem.
Czemu firmujesz tę płytę tylko swym nazwiskiem,
skoro w świecie metalu jesteś powszechnie
kojarzony jako D.D. Verni? Ten szyld
ma od razu sugerować, że będzie to coś odmiennego
niż grasz na co dzień z Overkill?
Myślę, że mogłem nazwać ją "D.D. Verni". Ale
samo nazwisko chyba też się sprawdza. Jak dla
mnie, to po prostu brzmiało troszkę bardziej jak
nazwa zespołu, niż gdybym dał pełne imię i nazwisko,
a to według mnie jest zawsze na plus.
Punk był ci bliski od samego początku, zresztą
byłeś w tej dobrej sytuacji, że mogłeś śledzić
początki nowojorskiej sceny punkowej, w innych
regionach kraju też działo się sporo już
kilka lat przed rozkwitem punka w Wielkiej
Metalowiec z punkową duszą
D.D. Verni, znany w metalowym światku
jako basista Overkill, doczekał się w końcu
solowego debiutu. "Barricade" to wypadkowa
punka i metalu, płyta łącząca obie te fascynacje
jej autora. D.D. opowiada nam nie tylko o kulisach
powstania płyty i gościach biorących udział w jej nagraniu, ale też
wraca pamięcią do początków punka i metalu w USA, które miał nie tylko okazję
obserwować, ale też i współtworzyć:
Brytanii, by wymienić tylko The Stooges czy
MC5?
Uwielbiałem MC5. Myślę też, że Ramones i
The Misfits byli nieco przed tym całym brytyjskim
punkiem. I ich też uwielbiałem. Dużo bardziej
wolałem scenę punkową niż hardcore'ową.
Tak jak mówiłem - zespoły typu Ramones, The
Misfits, Sex Pistols, Dead Boys, The Damned.
Ich albumy są bardzo zapadające w pamięć,
mają chwytliwe refreny i można do tego
śpiewać. Do tego ta punkowa postawa "pierdol
się", a ja to kochałem.
Z New Jersey do Nowego Yorku nie miałeś
daleko, zaglądałeś więc pewnie często do
klubu CBGB i do innych miejsc, gdzie rozbrzmiewały
punk i new wave?
Kiedyś wybieraliśmy się do Max's Kansas City
i CBGB. W późnych latach 70. i wczesnych 80.
widziałem tam sporo świetnych występów. Grałem
w obydwu miejscach z The Lubricunts,
moją pierwszą punkową kapelą, ale nigdy nie
grałem tam z Overkill. The Cunts grali w wielu
punkowych miejscach w Nowym Jorku, jak np.
Trudy Hellers itp. Byłem wtedy dość młody,
kiedy to wszystko się działo, więc uciekaliśmy z
domu, żeby pojechać pociągiem do Nowego Jorku:
albo żeby się rozerwać, albo zagrać koncert,
a potem wkradaliśmy się nad ranem z powrotem
do domu, zaraz przed szkołą, do której potem
szliśmy - tak, jakbyśmy całą noc spali!
(śmiech)
To tam zobaczyłeś po raz pierwszy The Ramones,
czy najpierw usłyszałeś ich z płyty?
Najpierw miałem płytę, "Leave Home" chyba
było moją pierwszą. Kiedy pierwszy raz widziałem
Ramones poprzedzali The Runaways, to
było wspaniałe.
Basiście Dee Dee Ramone zawdzięczasz swoją
ksywę D.D. Verni, ale byłeś o tyle nietypowym
fanem, że słuchałeś namiętnie nie tylko
The Ramones, ale też Kiss i Black Sabbath, co
pewnie nie było częstym zjawiskiem w twoim
otoczeniu?
Chyba masz rację. W metalu zawsze było coś,
co kochałem, ta nutka "więcej niż życie", hymniczne
utwory i siejące zniszczenie riffy… Dlatego
właśnie Black Sabbath byli tacy świetni,
kiedy ich odkryłem. Ale śmieszna sprawa, że
kiedy zapytasz kogokolwiek z zespoły thrashowego,
co lubili i czego słuchali, to mamy zawsze
ten wspólny punkt - Kiss i Black Sabbath, i
prawie zawsze punk, stąd właśnie ta prędkość i
postawa thrashu.
Pojawienie się Motörhead uznałeś więc pewnie
za objawienie, bo grali mocno, metalowo,
ale z punkowym brudem i pewną niedbałością,
co bardzo ci dopowiadało?
To był chyba dla mnie kluczowy moment…
Kiedy usłyszałem ten zespół, to była kombinacja
punka i metalu! To byłą najlepsza rzecz, jaką
słyszałem. Kiedy widziałem ich po raz pierwszy,
otwierali dla nich Blizzard Of Oz i naprawdę
miałem gdzieś Ozzy'ego po zobaczeniu
Motörhead, tak bardzo mi się podobało.
The Misfits, The Dead Boys czy The Damned
- nie brakowało wtedy dobrych, ostro grających
kapel, więc pewnie chłonąłeś ich muzykę,
a do tego zacząłeś też sam grać na basie?
Cóż, nauczyłem się grać sam, nigdy nie chodziłem
na lekcje, więc na pierwszy ogień poszły kawałki
z punkowych albumów, bo były dość proste
do zagrania. Jednak one bywały szybkie,
więc teraz widzę, jak to wpłynęło na mój styl
gry. Potem na horyzoncie pojawiło się Iron
Maiden i zacząłem grać do ich utworów, i dopiero
wtedy tak naprawdę zacząłem uczyć się
grać na basie.
W szkole pewnie traktowano was jak dziwaków,
bo w USA niepodzielnie królowały wtedy
disco i radiowy rock, bogami byli wspomniani
już Kiss, a z punka nawet The Sex Pistols
nie zdołali przebić się na waszym rynku, tak
więc byliście naprawdę w totalnym podziemiu,
ale zdaje się, że The Lubricunts taka sytuacja
odpowiadała?
No wiesz, nie dbaliśmy o pozostanie w podziemiu
czy bycie innymi, po prostu uwielbialiśmy
tę muzykę. Społeczne albo polityczne przesłanie
- gówno nas to obchodziło. To, co zespoły
miały do powiedzenia o społeczeństwie - to
wszystko nie niosło za sobą żadnych konsekwencji.
Po prostu kochaliśmy energię płynącą z
tej muzyki. Nadal mam taki sam stosunek do
muzyki. Kiedy jest ta energia, a ty możesz śpiewać
albo krzyczeć do utworu, który jest bardzo
głośny… Nic tego nie przebije.
Foto: Verni
Nie pozostały po tym zespole żadne nagrania
- nigdy nie wpadliście na pomysł zarejestrowania
choćby próby czy jakiegoś koncertu?
Mam parę nagrań, ale one są naprawdę fatalne…
Często myślałem nad nagraniem paru z
nich jak należy, ale to nigdy się w sumie nie ziściło…
Może kiedyś. Mieliśmy dużo śmiesznych,
chwytliwych kawałków, sporo z nich o nastoletnim/licealnym
życiu… Małe rzeczy, ale wiadomo,
z dobrą dozą energii i pokręconym podejściem
"pierdol się".
32
VERNI
Foto: Verni
Teraz byłby to ciekawy dokument i perełka dla
fanów twoich i Rata Skatesa. Ale zdaje się, że
ciągnęło was w stronę jeszcze mocniejszego
grania, co zakończyło się powstaniem Overkill?
To prawda, bo tak jak kochałem punka, to kochałem
metal… nawet bardziej. Wczesne rzeczy
od Sabbath, Rainbow, Kiss, Aerosmith - to
były zespoły, które uwielbiałem! A potem pojawiły
się brytyjskie zespoły typu Maiden i Priest,
i cała NWOBHM zaczęła się dziać za sprawą
Saxon i Motörhead i tak dalej. To był wspaniały
okres dla muzyki. To świetny moment:
mieć 19 lat i zaczynać swoją karierę i móc słuchać
tylu niesamowitych, inspirujących zespołów.
Odniosłeś z tym zespołem ogromny sukces,
grasz w nim od początku, ale chyba nigdy ci
nie wystarczał, stąd powstanie najpierw pobocznego
zespołu The Bronx Casket Co., a
teraz ta solowa płyta "Barricade"?
Szczerze mówiąc, po prostu bardzo lubię pisać
utwory i być twórczym. Pisałem też muzykę na
potrzeby musicalu, co było naprawdę przyjemne.
W tej chwili pracuję nad albumem w stylu
swingowego big bandu, zawsze chciałem zrobić
coś takiego, uwielbiam też taką muzykę. Więc
nie chodzi o to, że mi nie wystarcza, po prostu
czerpię więcej przyjemności z muzyki.
Nadal chyba czujesz się częścią muzycznego
undergroundu, mimo tego, że zdobyłeś światowy
rozgłos z Overkill, stąd nagranie takiej
właśnie płyty solowej, mieszanki punka i metalu?
Nie myślę za bardzo nad byciem częścią sceny
w podziemiu lub poza nią. Znaczy się, ludzie
znają Overkill, byliśmy w metalu od zawsze,
więc mam szansę robić masę twórczych rzeczy,
a właśnie to kocham najbardziej. Więc fakt, że
jest trochę punka i metalu znaczy tyle, że lubię
taki typ kawałka, że fajnie i interesująco było to
zrobić.
Jest to również bardzo osobiste dla ciebie wydawnictwo,
bo do udziału w nagraniach zaprosiłeś
tylko byłego perkusistę Overkill Rona
Lipnickiego?
Nie do końca, po prostu wydaje mi się, że nie
byłoby sensu angażować chłopaków z Overkill
do albumu solowego. Brzmiałby wtedy jak
Overkill… (śmiech). Połowa zabawy to współpraca
z nowymi ludźmi i pomysłami. Mogę się
sporo nauczyć patrząc, jak pracują i nagrywają
inni.
Nie przeszło ci przez myśl, że fajnie byłoby
sfinalizować te nagrania z Ratem, czy też żaden
już z niego perkusista, zajmuje się czymś
innym i nie było na to szans?
Nie widziałam Rata już jakieś 30 lat… Może
nawet dłużej. Nie mam pojęcia, co się z nim
dzieje.
Grasz tu sporo na gitarze, ale zaprosiłeś też
wielu znanych gitarzystów, choćby Jeffa Loomisa,
Jeffa Watersa czy Mike Romeo - zakładam,
że będąc basistą nie masz problemów z
nagrywaniem partii gitary rytmicznej, chodziło
raczej o wzbogacenie poszczególnych utworów
ich specyficznym brzmieniem, feelingiem?
Tak, raczej tak. Ale na tym albumie na gitarze
rytmicznej grał Virus. Ja grałem na niej na ostatnim
nagraniu "Antihero" od Bronx Casket Co,
jednak tutaj chciałem mieć parę innych ciekawych
rzeczy. Dlatego też skontaktowałem się z
tymi wszystkimi ludźmi, żeby sprawdzić czy
chcieliby dołożyć coś od siebie. Każdy, bez wyjątku,
się na to pisał, co wyszło świetnie. Jestem
dumny mając tych wspaniałych instrumentalistów
na moim krążku.
W żadnym razie nie było więc mowy o płycie
całkowicie solowej, na którą rejestrujesz wszystkie
partie, od razu wiedziałeś, że kiedy dojdzie
w końcu do jej nagrania zaprosisz kilku
kumpli?
Nie, w większości miałem już gotowe dema
wszystkich utworów. Dopiero kiedy zacząłem
myśleć o nagrywaniu ich, zastanawiałem się jak
to zrobić. Wtedy to wpadłem na pomysł, żeby
zadzwonić do kumpli i ludzi, których twórczość
naprawdę lubiłem, żeby sprawdzić, czy się na to
piszą. Do tego to okazja, żeby dodać coś od siebie
osobiście do utworu. Skoro ja to pisałem i
śpiewałem, solówka byłaby jakby kolejnym głosem,
a ci ludzie to niesamowici muzycy… Od
razu słychać, kto gra.
Pracowaliście razem czy korespondencyjnie,
kiedy zgranie terminów okazywało się niemożliwe?
Cóż, nigdy nie spotkaliśmy się w studio, poza
mną i Ronem, kiedy zajmowaliśmy się perkusją.
Jeśli chodzi o gitarę rytmiczną, to wysłałem
Virusowi gotowe bębny i demo gitar, a on nagrał
je w swoim studiu. To samo tyczyło się solówek:
wysyłałem każdemu utwór i powiedziałem
im, gdzie ma być solo, i po prostu dałem im
robić swoje. Jak mówiłem, oni wszyscy są twórcami
i świetnymi wirtuozami, więc to chyba nie
stanowiło dla nich problemu.
Czy "Barricade" to spełnienie twego marzenia,
żeby mieć płytę sygnowaną wyłącznie twoim
nazwiskiem, dopełnić bogaty dorobek artystyczny
czymś wyjątkowym, bo w pełni solowym?
Myślę, że jest wyjątkowa nie dlatego, że to płyta
solowa, ale dlatego, iż to pierwszak. Im dłużej
siedzisz w biznesie muzycznym, tym mniej
"pierwszych" jest po drodze. Trochę jak Overkill
- właśnie zagraliśmy pierwszy koncert w Indiach
po prawie 40 latach, co było super, a nagranie
mojego albumu to właśnie coś w tym stylu.
"For fans of Overkill, Metallica and Green
Day" zachwala tę płytę wytwórnia i faktycznie,
coś w tym jest. Obstawiam jednak, że
przede wszystkim "Barricade" zainteresują się
fani twojego macierzystego zespołu, nie uważasz?
Nie wiem. Poczekamy, zobaczymy. Z pewnością
jednak fani Overkill będą zainteresowani,
ale mając tyle różnych kawałków, nigdy nie
wiesz, kto się z tym będzie identyfikował. Częściowo
będzie to zależało od koncertów, jeśli
dam parę występów w otoczce rockowej, to części
tych fanów się to spodoba, to samo jeśli zagrałbym
w klimatach bardziej punkowych…
Więc musimy po prostu poczekać, żeby się
przekonać; póki co, reakcje były bardzo pozytywne.
Nie brakuje tu chwytliwych, wpadających w
ucho utworów, ale czasy mamy takie, że pewnie
nie podbiją one list przebojów - myślę jednak,
że to ostatnia sprawa, na której ci zależy,
bo nagrałeś "Barricade" z potrzeby serca
i dla przyjemności?
Wolę, żeby moje utwory i muzyka docierały do
jak największej liczby ludzi. Byłoby super, jeśli
mój album trafiłby do radio, fajnie też byłoby,
gdyby inne rynki i gatunki się tym zajęły. Nigdy
nic nie wiadomo. Pamiętam, że kiedyś słyszałem
Volbeat, oni też mówili to samo, a radio i
różni fani ich polubili, przez co zespół bezustannie
rósł, więc ja nigdy bym nie próbował wytyczać
granic jeśli chodzi o dystrybucję mojej
muzyki i słuchacza docelowego.
Biznes jest jednak biznesem - przeczytałem
wczoraj, że nawet Slash musi oszczędzać i nie
stać go na lepiej brzmiące nagrania analogowe,
musiał więc nagrać ostatnią płytę cyfrowo. Co
więc mają powiedzieć ludzie tacy jak ty, mniej
popularni, a co za tym idzie, nie tak majętni jak
on?
Po pierwsze powiedziałbym, że nagrania analo-
VERNI 33
gowe niekoniecznie brzmią lepiej niż cyfrowe.
Ale każdy nagrywający musi wziąć pod uwagę
budżet. Tak było też w latach 80. i 90. Starasz
się zrobić jak najlepsze nagranie ze swoim budżetem.
Mam to szczęście, ze mogę sobie pozwolić
na dobrej jakości nagrania z tym, co mam, ale
częścią sukcesu są odpowiedni ludzie. Poznałem
wielu wspaniałych kumpli, którzy są naprawdę
dobrzy w tym co robią, więc staram się w tych
sprawach korzystać z ich pomocy jak tylko się
da.
Overkill nigdy nie osiągał wielomilionowych
nakładów swych płyt, ale sporo waszych albumów
sprzedawało się i w kilkuset tysiącach
egzemplarzy. Jak więc ocenisz obecną sytuację
muzycznego biznesu, że wydajesz solową płytę,
naprawdę udaną, nie jesteś debiutantem
czy kimś anonimowym i jej wersja winylowa
zostaje wypuszczona w nakładzie... 500 egzemplarzy?
500 płyt na cały świat to nie wygląda
dobrze, nawet jeśli MP3 i streaming zabijają
muzykę?
Coraz mniej ludzi w tych czasach kupuje muzykę,
ale zapaleńcy nadal się nie poddają. Na
przykład, sprzedawanie winyli?… Niektórzy
mogą pytać, po co się tym w ogóle przejmować…
Nikt nie kupuje nawet winyli na poziomie
Metalliki, ale ja chciałem mieć parę dla
tych zapaleńców, którzy to kochają, więc wydaliśmy
limitowany nakład, który daje fanom kochającym
to szansę na zdobycie takowego krążka.
Myślisz, że jest jakieś wyjście z tej sytuacji,
czy też wy-artyści musicie uważnie obserwować
sytuację i szybko dostosowywać się do
wszelkich zmian? Będzie niebawem tak, że
muzyka będzie wydawana tylko cyfrowo i na
winylu, a płyta CD odejdzie do lamusa?
Nie mam pojęcia. Z pewnością nie dla mnie.
Nigdy w życiu nie kupiłem cyfrowego albumu i
nigdy bym tego nie zrobił. Nie mam Spotify i
nie mam żadnej muzyki na moim telefonie, i nie
słucham MP3. Niektórzy tak robią. W zasadzie
kupuję muzykę tak samo jak zawsze - zwykle
mam włączone radio satelitarne i jeśli usłyszę
fajny kawałek, to wchodzę na Amazon i kupuję
CD. Mam całe mnóstwo płyt w moim aucie, nie
puszczam muzyki z telefonu przez bluetooth.
Chcę prawdziwe CD, chcę oprawę graficzną i
wszystkie teksty. Więc wydaje mi się, że nadal
jest trochę fanów, którzy nadal tacy są.
Planujesz też ponoć koncerty, nie tylko w
USA, ale też w Europie - wiadomo już kto będzie
ci na nich towarzyszył?
Na ten moment nie wiem. Zależy od koncertu i
ram czasowych. Jeśli coś się sensownie ułoży,
zaczną dzwonić do części kolesi, którzy grali na
albumie i sprawdzę, kto jest dostępny, i dopiero
wtedy coś ustalę. W każdym razie uważam, że
to byłoby naprawdę fajne, a fani chcieliby zobaczyć
część ludzi, którzy zagrali na albumie, razem
na scenie, więc nigdy nic nie wiadomo.
Wiem, że jesteś bardzo płodnym kompozytorem,
tak więc nie zdziwiłbym się, jakbyś
miał sporo utworów do wykorzystania na
ewentualnej drugiej płycie Verni, ale wobec
powyższego pytanie, czy kiedykolwiek ona powstanie,
bo przecież Overkill też pochłania
sporo twego czasu?
Ha! Tak, masz chyba rację - mam już latające w
pobliżu pomysły. Ale będziemy musieli jeszcze
trochę poczekać na drugą płytę. Overkill
zabiera mi mnóstwo czasu, ale zawsze jest czas,
żeby pisać i pracować nad nowymi utworami.
Właśnie to kocham najbardziej.
Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek,
Paulina Manowska
Nie słucham zbyt wiele współczesnej muzyki metalowej
HMP: Richard, przede wszystkim powiedz
nam, dlaczego opuściłeś Portrait?
Richard Lagergren: Nie było mi po drodze z
niektórymi pozostałymi członkami i nadszedł
dla mnie odpowiedni czas, by wreszcie iść samemu
dalej. Z perspektywy czasu uważam, iż
odejście, a potem założenie własnego zespołu
jest prawdopodobnie tym, co powinienem zrobić
wcześniej, zamiast angażować się w coś, co
od początku było cudze. Kiedy wziąłem pełną
odpowiedzialność za to co tworzę, skończyło się
na tym, że we wszystkim sprawach jakich chcę
mam ostatnie słowo. Więc myślę, że moje odejście
było najlepszą decyzją zarówno dla mnie
jak i chłopaków z Portrait. Minęło już sześć lat
a szczegóły tej sprawy cały czas pozostają między
nami. Są świetnymi chłopakami i życzę im
wszystkiego najlepszego.
Czy masz kontakt z członkami zespołu Portrait?
Ja i Christian pozostaliśmy w kontakcie. Był
też tym, z którym miałem najczęstszy kontakt,
kiedy jeszcze byłem w zespole.
Pierwszą osobą, którą zwerbowałeś do Source,
był Patrick Dagland. Dlaczego zdecydowałeś
się na rekrutację jego osoby?
Ostatnia trasa, którą odbyłem z Portrait, musiała
odbyć się z jego udziałem. Jest świetnym
muzykiem i ogólnie fajnym gościem, więc był
pierwszą osobą, o której pomyślałem tworząc
nowy zespół.
Rok 2016 był rokiem wydania Waszego pierwszego
demo zatytułowanego po prostu
"Source". Zespół powstał w 2012 roku. Dlaczego
czekałeś cztery lata na nagranie czegokolwiek?
Wszystko sprowadzało się wyłącznie do walki o
Foto: Source
Grupa Source to zespół założony przez Richarda Lagergrena znanego z
Portrait. Mimo paru lat istnienia, grupa ta ma na koncie jedno demo, którego reedycję
wydało High Roller Records. Z tej okazji Richard opowiedział nam o tym
wydawnictwie, zmianach w składzie oraz nieporozumieniach związanych z grupą.
znalezienie odpowiedniego wokalisty. Zajęło to
nam bardzo wiele czasu. Potem w pijacką noc w
Göteborgu, gdzie przeprowadziłem się w 2013
roku, natknąłem się na Oscara Carlquista, którego
możesz znać z zespołu Ram. Zaoferował
mi on zarówno nagrywanie, jak i śpiewanie w
kawałkach, które napisałem. Przez rok był pełnoprawnym
członkiem.
Teraz dostajemy nową wersję tej płyty wydaną
przez High Roller Records. Jak doszło do
tej współpracy?
Steffen skontaktował się z nami jakiś czas po
wydaniu demówki. Miałem o nich dobre zdanie
wyniesione jeszcze z czasów Portrait. Udział tej
marki w rynku jest szacowany na 90% wszystkich
nowych, nazwijmy to oldschoolowych, metalowych
płyt wydawanych na winylu w Europie.
Nie wspominając już o starych wydawnictwach.
"Source" zawiera utwór "Serpent Rising" z repertuaru
Styx. Dlaczego zdecydowałeś się nagrać
ten cover?
Po prostu polubiłem tę piosenkę i czułem, że
pasuje do nas i naszego stylu. Zdarzało mi się,
że dostawałem pytania od dziennikarzy, którzy
nie zdawali sobie sprawy, że to cover aż do momentu,
gdy High Roller napisali to w swych
materiałach promocyjnych. Cóż, słuchaliśmy
czasem tego albumu Styx podczas nagrywania
dema i pomyślałem w pewnym momencie, dlaczego
by tego nie zrobić.
Pierwsza wersja tego demo zawiera trzy
utwory. Czy to Wasze jedyne kawałki?
Nie, mamy na koncie kilka innych kawałków.
Te, które usłyszycie na demie, są najstarsze. Z
tamtego okresu pochodzi tez utwór "Hunger",
który trafi na stronę B z 7" EPki, którą nagry-
34
VERNI
wamy za kilka tygodni. Nie mogę się doczekać
wydania czegoś nowego.
Masz nowego wokalistę Emila Buska. Czy on
idealnie pasuje do Twojego zespołu?
Tak. Busk zgłosił się zaraz po tym, jak ogłosiliśmy,
iż poszukujemy nowego wokalistę. Znałem
go od jakiegoś czasu, ale nie miałem pojęcia, że
chciałby u nas śpiewać. Ale jednak wyraził taką
chęć.
Dlaczego Oscar zdecydował się opuścić zespół?
Myślę, że nie udźwignął wszystkich zobowiązań
wobec drugiego zespołu. Gra w Ram, a pod koniec
długiego procesu nagrywania demo, został
także ojcem, dlatego też ten proces się przedłużał.
To, że nagranie trzech piosenek w jego studiu
trwało prawie rok wzbudziło we mnie lekką
frustrację, a ostatecznie doprowadziło do drobnego
konfliktu, którego kulminacją było jego
odejście. Ale myślę, że i bez tego, w końcu by to
zrobił. Cóż, mimo wszystko nadal jest jednym z
moich najlepszych przyjaciół, a od czasu do czasu,
wciąż przynosi nam jakieś pomysły. Napisał
na przykład teksty do jednej z dwóch piosenek
na najbliższą EPkę.
Wasza muzyka jest opisywana jako skrzyżowanie
Portrait i Ram. Czy zgadzasz się z
tym?
Rozumiem, jeśli ludzie słyszą muzyczne podobieństwo
do albumu Portrait "Crimen Laesae
Majestatis Divinae", na który napisałem większą
część muzyki. Rozumiem też, że ludzie rozpoznają
głos Oscara z Ram, choć wydaje mi się,
że jego sposób śpiewania w Source jest zupełnie
inny. Ale nie rozumiem, co jeszcze w muzyce
Source byłoby tak podobne do Ram (lub do albumów
Portrait wydanych po moim odejściu).
Domyślam się, że ludzie, którzy postrzegają
moją przeszłość w Portrait i obecnie Oscara w
Ram, a nie rzeczywistą muzykę, to może sobie
robić "opisy". Ale dla mnie wydaje się to być efektem
lenistwa. Posłuchaj Ram, a potem Source.
To dwa zupełnie różne podejścia do heavy
metalu.
Czy macie jakieś plany odnośnie pierwszego
pełnego albumu? Czy byłby to kontynuacja
stylu znanego z demo?
Z pewnością tak. A jeśli chodzi o to, jak to
zabrzmi, jestem pewien, że będzie to kontynuacja
stylu z "Source", choć być może w nieco
rozwiniętej i dojrzałej formie. W tej chwili nie
będę mówił nic więcej. Przyjdzie na to odpowiedni
czas.
Inspiruje Was Diamond Head i Angel Witch.
Jakie inne zespoły mają wpływ na Twój styl?
Nie powiedziałbym, że którykolwiek z tych zespołów
koniecznie stanowi moje główne źródło
inspiracji lub wpływu. To po prostu działa tak:
niemiecki dziennikarz przeprowadzający ze
mną wywiad, który ma być podstawą w komunikacie
prasowym wytwórni płytowej, zauważa,
że mamy "różne riffy" w naszych piosenkach,
również nawiązujące do Diamond Head i Angel
Witch. W związku z tym prosi mnie, w jednym
z jego pytań, czy wspomniane zespoły
mogły mieć wpływ na naszą muzykę. Odpowiadam,
że lubię oba zespoły i że jest to możliwe,
tak jak w przypadku wielu innych zespołów,
które lubię. Czytałem wtedy w każdej recenzji
lub tekście, które widzę, że Source brzmi lub
jest inspirowane głównie przez Diamond Head
i Angel Witch. To dlatego, że wspomniany
tekst z wywiadu jest prawdopodobnie wszystkim,
co jak dotąd czytali o zespole. To mechanizm,
który działa również w przypadku, który
widzimy w kwestii "połączenia Portait i Ram", o
którym mowa powyżej. Jeśli chodzi o inspiracje,
mógłbym przez jakiś czas siedzieć i wymieniać
oczywiste zespoły, jak Black Sabbath, Mercyful
Fate, Judas Priest, Bathory, Metallica,
Slayer itp. Te kapele zostawiły ślad na moim
sposobie tworzenia muzyki. Ostatnio często porusza
mnie również skandynawska muzyka ludowa,
muzyka klasyczna i okazjonalnie świetny
stary soundtrack. Nie słucham zbyt wiele
współczesnej muzyki metalowej.
O czym są Twoje teksty?
Są bardzo osobiste i pochodzą prosto z moich
myśli i uczuć krążących wokół różnych spraw.
Czasami myślę, że można je porównać do jakiejś
poezji, innym razem do pieśni pochwalnych,
a jeszcze kiedy indziej po prostu do prób
podsumowania moich poglądów.
Czy grasz dużo koncertów?
Nasze pierwsze koncerty zagramy za kilka tygodni.
Pierwszy w Sztokholmie, a potem na
norweskim festiwalu Til Dovre Faller. Pierwotnie
debiutancki koncert Source miał się odbyć
na niemieckim festiwalu Hell Over Hammaburg
w marcu tego roku, ale musieliśmy go anulować
z powodu problemów ze składem.
Dziękuję bardzo za ten wywiad.
Dziękuję, mamy nadzieję, że wkrótce zaatakujemy
Polskę. Metal i piekło! Witaj Szatanie! (dwa
ostatnie zdania Richard napisał po polsku -
przyp. red.).
Bartłomiej Kuczak
HMP: Wygląda na to, że nie zamierzcie odpuszczać
i 2,5 roku po premierze "In Ruin" wydajecie
kolejny, już piąty w waszym dorobku, album
"New Gods"?
Ian Chains: Zgadza się, właśnie wyszedł - siódmego
września.
Wydaje mi się, że w waszym przypadku nie
ma tu mowy o jakimś kalkulowaniu czy biznesowych
rozważaniach, bo po prostu nagrywacie
kolejną płytę kiedy macie dość nowego materiału
i uznajecie, że jest na to pora?
Mieliśmy pomysły i fragmenty utworów na nowy
album już przed wydaniem "In Ruin". Tak
zazwyczaj działamy!
Naturalny rozwój
Kanadyjczycy z Cauldron konsekwentnie robią swoje: nie tylko nagrywają
tradycyjny, coraz melodyjniejszy heavy metal, ale jednocześnie są na przekór,
bo rezygnują z typowo metalowych okładek, wydają 7" single bez odpowiedników
cyfrowych i deklarują, że będą to robić nadal, nawet gdyby mieli nagrywać kolejne
płyty wyłącznie dla siebie:
strony dość lekkie, ale też, dzięki specyficznej
klarowności, odpowiednio eksponujące siłę riffów
i sekcji rytmicznej - pewnie trochę się nad
tym nagłowiliście, żeby dojść do takiego efektu?
Nigdy nie chcemy nikogo kopiować. Uważam,
że to całkiem trudne wybrać jakikolwiek z naszych
utworów i porównać go do innego zespołu.
Jakoś tak wyszło, że tym razem partia kawałków,
które napisaliśmy była nieco wolniejsza i
bardziej melodyjna. Z każdym albumem coraz
bardziej idziemy w tym kierunku, więc to po
prostu naturalny rozwój.
Znowu dziewięć utworów, czas trwania płyty
niewiele ponad 40 minut - tu też jesteście tradycjonalistami?
Nie znosimy kiedy nowe zespoły wydają podwójne
albumy. Czy naprawdę chcesz odwracać
płytę po dwóch kawałkach? Wszystkie najlepsze
albumy trwają 35-40 minut. Nie mam czasu
na słuchanie 16 utworów!
No i ma to też aspekt praktyczny, bo nie musicie
głowić się który z utworów wyrzucić z
winylowej wersji płyty, albo skąd wziąć fundusze
na wypuszczenie wersji 2LP? (śmiech)
Tak, zgadza się, napisaliśmy tylko te utwory,
które znalazły się na albumie. Nie mamy żadnych
odrzutów!
"New Gods" promuje utwór "Letting Go" -
ciekawi mnie dlaczego wybraliście akurat ten
numer?
"Letting Go" był pierwszym utworem, który naprawdę
nadawał się na album i najlepiej podsumowuje
jego klimat. Wydawało się to słusznym
wyborem kiedy to omawialiśmy.
Już od kilku lat gracie w tym samym składzie,
co jest też pewnie sporym ułatwieniem, bo
zgrana ekipa rozumie się lepiej, jest też bardziej
efektywna w studio, dzięki czemu z nagraniami
uwinęliście się dość szybko?
Tak, mamy ten sam skład od 2012 roku, od wydania
"Tomorrow's Lost". Posiadanie stałego
składu na pewno pomaga przy pracy w studio.
Dzięki temu nie ma żadnych niechcianych niespodzianek.
Ponownie, już bodajże po raz trzeci, pracowaliście
z Chrisem Stringerem, więc pewnie odpowiada
wam jego wizja brzmienia Cauldron?
Tak, to trzeci raz kiedy z nim pracowaliśmy. Za
pierwszym razem jego wkład był bardzo niewielki,
ale przy nowym albumie był bardzo zaangażowany
w jego produkcję. Wie jak Cauldron
powinien brzmieć na płycie i uważamy, że
tym razem naprawdę mu to wyszło.
Co ciekawe nie staracie się tu nikogo kopiować
ani naśladować, bo to brzmienie z jednej
36 CAULDRON
Foto: Cauldron
Z drugiej strony jednak: czy warto tracić czas
i pieniądze na aż takie dopieszczenie brzmienia
płyty, skoro i tak większość ludzi będzie jej
słuchać na smartfonach czy w najlepszym razie
na komputerowych głośnikach? Rozumiem,
że wy jako twórcy nie chcecie firmować
dźwiękowego półproduktu o marnych parametrach,
ale w sumie czy nie jest to taka walka z
wiatrakami, gdzie efekty waszej pracy tak naprawdę
docenia nieliczne grono słuchaczy?
Chcemy tylko, żeby brzmiało to dobrze w sposób,
w jaki było stworzone do słuchania, czyli
na winylu. Zauważyłem, że płyty CD i wersje
cyfrowe nie brzmią tak samo, ale tak już po prostu
jest. Gdybyśmy mieli tworzyć muzykę tylko
dla kilku fanów, to pewnie tymi fanami bylibyśmy
my sami. Robimy to tylko, żeby sprawić sobie
przyjemność.
Był gotowy na wczesnym etapie prac nad płytą,
a chcieliście też wydać go na singlu i tak
wyszło? Bo macie tu przecież kilka innych,
nośnych numerów, jak choćby "Prisoner Of
The Past" czy "Drown"?
Tak, myśleliśmy, że będzie to najlepsza zapowiedź
albumu i da on ludziom świadomość, czego
mają się spodziewać.
Potencjalnych singli nie będzie więc wam brakować
(śmiech). A propos: w czasach streamingu
i cyfrowych singli wy wciąż wydajecie
7" płytki, zamieszczając na nich nie tylko autorskie
numery, ale też ciekawe covery, np.
świetny numer Gowana, który poza Kanadą
jest chyba nieznany - to przejaw waszego
buntu i braku akceptacji dla tych cyfrowych,
bezdusznych czasów?
Tak, utwory wydane na 7" singlach nie są dostępne
w serwisach streamingowych, ale to je
wyróżnia, gdyż były wydane przez sam zespół.
Ale zgadza się, daje to prawdziwym kolekcjonerom
coś, czego nie można zdobyć nigdzie indziej.
Jako, że sami jesteśmy kolekcjonerami,
wydawało się to być dobrym pomysłem.
Macie też kolejną wytwórnię, tym razem brytyjską
Dissonance Productions?
Pracujemy z Dissonance w Europie i The End
w Północnej Ameryce. Podpisaliśmy kontrakt
tylko na jedną płytę z High Roller i była to "In
Ruin". Dissonance wydawało się okazywać
największe zainteresowanie zespołem i naprawdę
podobał im się nowy album kiedy go usłyszeli.
Nie mieliście obaw przed związaniem się z
nimi, po wpadce z Earache?
Nie bardzo. Ich kontrakt był bardzo standardowy
- bez niespodzianek jasny i łatwy do zrozumienia.
Kontrakt z Earache był jak książka pełna
prawniczego żargonu, z całą masą podstępnego
gówna. Musielibyśmy pewnie wynająć
prawnika, który rzuciłby na to okiem i roz-
szyfrował za nas. Earache posiada więc prawa
do naszych albumów na zawsze.
W sumie Dissonance to chyba wymarzona dla
was firma, bo w jej katalogu można znaleźć
wiele klasycznego metalu, w tym wznowień
takich kapel jak choćby Raven czy Jaguar, więc
fani tradycyjnego heavy, kupując ich płyty np.
na ich stronie, mogą też zainteresować się
wami?
Dokładnie, wznowili dużo klasyków, więc nie
szkodziłoby kupić naszego albumu razem z
tamtymi do kolekcji.
Nie znaczy to jednak, że zerwaliście z The
End Records, bo wyda ona "New Gods" w
USA - po prostu muzyczny biznes zmienia się
teraz tak szybko, że warto mieć więcej niż jednego
wydawcę/dystrybutora na danym rynku,
bo dzięki temu może być on skuteczniejszy?
Tak, dobrze mieć więcej niż jedną wytwórnię
skupioną na swoim terenie, a może nawet da to
kolekcjonerom szansę na kupno innej wersji
albumu.
Zwraca też uwagę okładka "New Gods, zrywająca
z metalową sztampą - wygląda na to,
że przestały już was kręcić obrazki takie jak te
z "Chained To The Nite" czy "Burning Fortune"?
(śmiech)
Chcieliśmy zrobić okładkę, która przykułaby
uwagę ludzi, nawet jeśli nie mielibyśmy innych
powodów. Wydaje się, że połowa ludzi to pokochała,
a druga połowa jest bardzo zmieszana,
ale wszyscy wiedzieliśmy, że tak będzie kiedy
wybraliśmy ten projekt. Dobrze kiedy ludzie o
tym mówią, a nie są po prostu znudzeni. Myślę,
że skończyliśmy już z heavy metalowymi okładkami
typowymi dla lat 80. To wszystko wydaje
się być trochę niedojrzałe kiedy na to patrzę.
Nie poszło jednak o to, że obawialiście się oskarżeń
o seksizm, po prostu chcieliście spróbować
czegoś nowego, mieć też odmienne,
mroczniejsze i nie tak jednowymiarowe okładki?
Za starymi okładkami nie kryje się żadna historia,
są raczej nudne. Ale tak, zdecydowanie
chcieliśmy zrobić coś nowego i nieprzewidywalnego,
a nie przeciętną heavymetalową okładkę.
Dużo zespołów to robi i woleliśmy zrobić coś
innego. Zresztą teraz tego rodzaju okładki nie
są dobrym pomysłem, są za bardzo w stylu
Spinal Tap!
Foto: Cauldron
Nie odnosisz wrażenia, że ta poprawność polityczna
w każdej niemal dziedzinie życia wcale
nie jest taka dobra, bo czasem pewne rzeczy
trzeba nazwać po imieniu i zwykły dupek będzie
na przykład zwykłym dupkiem, a nie
"kimś nie do końca sympatycznym"?
Ta, ludzie są teraz zbyt poprawni politycznie,
ale wciąż istnieją też rasistowskie i seksistowskie
gnojki. Nawet gdyby wyszedł teraz nowy Type
O Negative, przeciętni ludzie byliby urażeni,
bo nie byłoby już tam miejsca na bycie ironicznym
prześmiewcą.
Podtrzymujecie też tradycję z poprzedniej płyty,
bo teraz też nagraliście utwór instrumentalny,
tyle, że znacznie krótszy, "Isolation".
Chyba też nie przypadkiem on też jest na
płycie pod ósmym indeksem: Dio zawsze miał
utwory tytułowe jako drugie na płycie, a Cauldron
ma instrumentale jako przedostatnie?
Cóż, musiałbym spojrzeć na okładki tych płyt,
by się upewnić, więc to było chyba podświadome,
bo aż do teraz nie zdawałem sobie z tego
sprawy! Te kawałki instrumentalne chyba tam
po prostu pasowały.
Z numerami tytułowymi nie mogliście tak postępować
z oczywistej przyczyny, bo poza
trzecim albumem na waszych płytach po prostu
nie ma tytułowych utworów! To, przypadek,
zaniedbanie czy świadoma decyzja?
Teraz wierzę, że była to świadoma decyzja.
Lubię kiedy zespoły nazywają albumy tytułem,
który podsumowuje wszystkie utwory, zamiast
tradycyjnego tytułowego utworu. A utwór
"Burning Fortune" na kolejnym albumie był odniesieniem
do "On Through The Night" Def
Leppard.
Zawsze deklarujecie, że zespół to dla was coś
więcej niż tylko sposób na zarabianie pieniędzy,
gracie muzykę, jakiej prywatnie jesteście
fanami, a do tego uwielbiacie koncerty - można
więc rzec, że wszystko układa się idealnie, ale
są też pewnie rzeczy, których zmienienie bądź
poprawienie zmieniłoby wasze życie na lepsze?
Z grania takiej muzyki nie ma pieniędzy, przynajmniej
dla nas. Zawsze to my wkładamy w to
dużo ze swojej kieszeni i z reguły się nie zwraca.
Pewnie, że fajnie byłoby żyć z muzyki, ale tutaj
nie będąc raperem na Soundcloud nie ma na to
szans.
Na początek pewnie wystarczyłoby, żeby każdy
mieszkaniec Kanady kupił choć jedną waszą
płytę, ze wskazaniem na tę najnowszą i
bylibyście już ustawieni do końca życia, bo to
dobrze ponad 35 milionów ludzi? (śmiech)
Tak, gdyby każdy w Kanadzie zapłacił dolara za
nasz album, już nigdy nie musielibyśmy pracować!
A już na poważnie: kanadyjska scena nie jest
może zbyt ceniona w świecie, ale mieliście i
wciąż macie, mnóstwo wspaniałych zespołów
rockowych i metalowych - liczysz, że za jakieś
15 lat Cauldron dołączy do grona Rush i innych
wielkich grup z waszego kraju, będziecie
tymi nowymi bogami, czy też wasze marzenia
są znacznie bardziej realistyczne?
Myślę, że jesteśmy bardziej realistyczni, ale kto
wie? Ludzie zawsze doceniają rzeczy raczej z
upływem czasu, zwłaszcza jeśli już by nas nie
było. Dam ci znać za piętnaście lat!
Czekam więc i dziękuję za rozmowę!
Dziękuję, nie możemy się doczekać koncertu w
Polsce! Pozdro!
Wojciech Chamryk, Paulina Manowska,
Natalia Skorupa
Foto: Cauldron
CAULDRON 37
(śmiech). W tych tytułach jest jakaś magia.
Night Demon to zespół stworzony do grania na żywo
Ekipa dowodzona przez Jarvisa Leatherby to jeden z bardziej obiecujących
i mających spory potencjał zespołów heavy metalowych zza oceanu. Właśnie
ukazała się ich pierwsza koncertówka pt. "Live Darkness". O niej i o zbliżających
się koncertach w Polsce udało mi się porozmawiać z liderem Night Demon.
HMP: Cześć Jarvis. Wasze koncerty w Polsce
są coraz bliżej. Czy jesteś gotowy na spotkanie
z tłumem polskich metalowców?
Jarvis Leatherby: Tak! Nasze ostatnie występy
w Polsce wspominam jako świetne Fani, których
tam mamy, są niezwykle oddani i pasjonują się
tym, co robimy. Spodziewamy się, że wszyscy
będą się dobrze bawić.
Czy zamierzasz zagrać w tym samym lub
podobnym zestawie, co na Waszym albumie
konceretowym "Live Darkness"?
Będzie nieco inna kolejność, ale oczywiście większość
piosenek będzie pojawi się na koncercie.
Porozmawiajmy o tym albumie. Czy uważasz,
że dobrym pomysłem jest wydać album koncertowy,
gdy ma się tylko dwie płyty studyjne
Zagraliści także cover utworu Midnight zatytułowan
"Evil Like a Knife". Dlaczego wybraliście
ten kawałek?
Kochamy Midnight. Są oni jednym z moich
ulubionych zespołów. Często słuchałem ich muzyki
i słyszałem w mojej głowie czysty śpiewny
wokal w wielu utworach. Odkąd nagrywaliśmy
album koncertowy w Cleveland w stanie Ohio,
pomyśleliśmy, że zaprosimy Athenara, by podszedł
i zaśpiewał z nami ten kawałek. Cleveland
to jego rodzinne miasto. Wyszło idealnie.
Ten album jest limitowany tylko do 1000 kopii.
Dlaczego?
To dotyczy tylko pierwszego amerykańskiego
tłoczenia
Czy myślisz, że jakikolwiek młody heavy metalowy
zespół mógłby w przyszłości być legendą
pokroju Iron Maiden, która wypełnia
duże hale i stadiony? A może lepiej jest, aby ta
muzyka była trzymana z daleka od głównego
nurtu. Jaka jest twoja opinia na ten temat?
Naprawdę nie wiem. Sądzę, że młode zespoły
heavy metalowe muszą znaleźć własną tożsamość,
jeśli chcą osiągnąć top i wyjść poza to poletko.
Kiedy młode zespoły, których członkowie
urodzili się po latach 80. przyjmują image, jakby
pochodziły z tamtej epoki i noszą taką modę,
to nie wygląda do końca autentycznie.
Niektóre edycje Waszej ostatniej studyjnej
płyty "Darknes Remains" zawierają dwa covery.
"Turn Up The Night" Black Sabbath" i
"We will Rock You "Queen. Co jest w tych
utworach takiego niezwykłego, że zdecydowaliście
się nagrać własne wersje?
"Turn Up The Night" było tym, co chcieliśmy
nagrać od dłuższego czasu. To jeden z naszych
faworytów Black Sabbath z okresu Ronniego
Jamesa Dio. Sam zespół rzadko grał to na żywo,
więc pomyśleliśmy, że tym bardziej to jest
rzecz w sam raz dla nas. "We Will Rock You" to
kawałek, który grywaliśmy zaraz po rozpoczęciu
działalności zespołu. Robiliśmy to tylko na żywo,
więc pomyśleliśmy, że dobrze będzie wreszcie
nagrać wersję studyjną.
na koncie?
Absolutnie. Night Demon to zespół stworzony
do grania na żywo. Mamy wystarczająco dużo
kawałków, aby wypełnić dwupłytowy koncertowy
album, a energia na żywo i surowa moc wyraźnie
pokazują, że to dobry krok. W tym czasie
chcieliśmy uchwycić sceniczny performance
zespołu. Jestem bardziej dumny z te koncertówki,
niż z czegokolwiek innego, co kiedykolwiek
żeśmy zrobili.
"Live Darkness" zostało wydane jako dwupłytowy
album audio. Czy są jakieś szanse,
aby ten materiał trafił także na DVD?
Nie. Nie chcieliśmy robić z tego video koncertowego.
W Internecie jest masę materiałów z koncertów
różnych kapel. My chcieliśmy zrobić
koncertówkę w oldschoolowym stylu. Możesz
zamknąć oczy podczas słuchania i wyobrazić sobie
siebie w tłumie pod sceną. To właśnie było
nasze zamierzenie
Foto: Nicolas Bremm
Powiedz mi, jak wyglądają Wasze przygotowania
do koncertów? Czy przed trasą gracie
więcej prób?
Obecnie nasz zespół dużo koncertuje. Dosłownie
z jednej trasy przeskoczyliśmy w drugą bez
przerwy między nimi, zatem jesteśmy dobrze
naoliwioną maszyną, grającą niemalże codziennie.
Wydaje mi się, że gdy ten cykl dobiegnie
końca, zrobimy sobie przerw , i przedyskutujemy
o wiele więcej, zanim ponownie wyruszymy
w długą trasę.
Bardzo interesującym kawałkiem jest "Maiden
Hell". Jest to nietypowy hołd dla Iron
Maiden. Czy możesz powiedzieć coś o tym
pomyśle?
Cóż, zaczęło się od napisania piosenki jako hołdu
dla zespołu gdzie śpiewałem o tym, jak są
fajni i jak bardzo ich kocham. Jednak brzmiało
to dla mnie trochę zbyt tandetnie i niezbyt szczerze,
więc zacząłem patrzeć na tylne okładki
płyt Iron Maiden i tekst sam się napisał!
Cover Queen znacznie różni się od wersji oryginalnej.
Czy nie uważasz, że dobrym zamieścić
go na albumie koncertowym?
Pierwotnie nie chcieliśmy żadnych. Jedynym
powodem, dla którego zamieściliśmy cover
Midnight, był fakt, że wokalista tej kapeli mógł
nam wówczas towarzyszyć na scenie.
Jak osiągnąłeś ten efekt wokalny w utworze
tytułowym?
Przepuściłem swój głos przez starą szafę leslie z
obracającym się rogiem. Już podczas pierwszej
próby brzmiało naprawdę fajnie, więc powtórek
nie było (śmiech)
Czy myślicie już o trzecim albumie studyjnym?
Dla wielu zespołów to właśnie trzecia
płyta jest punktem zwrotnym w karierze.
W listopadzie wrócimy do domu z trasy i zrobimy
sobie przerwę, żeby zacząć tworzyć nowe
rzeczy. Mamy już kilka fajnych pomysłów, ale
myślę, że stanie się to bardziej rzeczywistością,
kiedy będziemy mogli poświęcić temu trochę
więcej czasu na spokojnie. Jesteśmy zdecydowanie
gotowi, aby rozpocząć ten proces.
Bartłomiej Kuczak
38
NIGHT DEMON
Czy teksty są dla Was ważne?
Nie jesteśmy zespołem zaangażowanym politycznie
ani ideologicznie. Tak więc słowa traktujemy
jako uzupełnienie muzyki. Nie chcemy
zmieniać świata za pomocą naszych tekstów.
Nie jesteśmy zespołem zaangażowanym ideologicznie
Blackslash to kolejny z licznych młodych obiecujących heavy metalowych
zespołów zza naszej zachodniej granicy. Grupa młodych ludzi, którzy swą muzyką
hołdują tradycjom lat 70-tych oraz 80-tych. I dobrze, bo dzięki takim ludziom metal
ciągle żyje. O nowym wydawnictwie grupy pod tytułem "Lightning Strikes
Again" porozmawiałem z gitarzystą grupy Danielem Horderle.
HMP: Cześć Daniel. Bardzo się cieszę, że
mam możliwość przeprowadzenia wywiadu na
temat Twojego zespołu.
Daniel Horderle: Hej Bartek, tu Daniel. Z
przyjemnością odpowiem na Twoje pytania.
Patrząc na okładki Waszych płyt, widzę wyraźną
inspirację grafikami zdobiącymi płyty
Iron Maiden. Czy to celowy zabieg?
Oczywiście okładka wygląda podobnie do okładek
Iron Maiden, ale kiedy tworzyliśmy koncepcję
okładki, nie myśleliśmy o kopiowaniu Iron
Maiden. Chcieliśmy pokazać swój styl i myślę,
że nam się udało.
Kto jest autorem tej okładki i co sprawiło, że
zdecydowaliście się na współpracę z tą osobą?
Grafikę wykonał Dimitar Nikolov. Jest on osobą
znaną w metalowym środowisku z wielu
prac, takich jak plakaty Keep It True Festival,
które naprawdę robią wrażenie. Ogólnie jego
grafiki nam się podobają, zatem zdecydowaliśmy
się podjąć z nim współpracę.
Kto konkretnie założył Blackslash?
Nasz basista Alec Trojan był głównym inicjatorem.
Spotkałem go na imprezie i zapytał, czy
bym nie chciał grać w zespole, który planuje założyć.
O to samo spytał Chrisa Haasa, który
brał wtedy u niego lekcje gry na gitarze. Tak to
wszystko się zaczęło.
Ile mieliście wtedy lat?
Wszyscy byliśmy między 15 a 17 rokiem życia.
Kto jest autorem muzyki i tekstów?
Wszyscy razem. Każdy coś dorzuca od siebie.
Czasami nasz wokalista Clemens Haas przychodzi
na przykład z ładną melodią wokalu i
tworzymy dla niego instrumentalną część. Bywa
też na odwrót.
"Lightning Strikes Again" nie jest Waszym
pierwszym wydawnictwem, które ujrzało
światło dzienne w tym roku. Wydaliście split
album z projektem Witchtower zatytułowanym
"Tribute to Randy". Co to jest idea tej
płyty?
Chcieliśmy zrobić coś razem z innym undergroundowym
zespołem, więc skoro nadarzyła
się ku temu świetna okazja, musieliśmy ją wykorzystać.
Powiedz mi coś o Witchtower. Dlaczego zdecydowaliście
się na współpracę z tym projektem?
Witchtower to świetny zespół wpasowujący się
w nurt NWOTHM z pochodzący z Hiszpanii.
Uwielbiamy ich album "Hammer Of Witches",
a więc zapytaliśmyy ich, czy byłaby możliwość
wydania splitu. Spodobał im się ten pomysł i
tak powstał "Tribute to Randy". Jesteśmy bardzo
zadowoleni z wyniku. Mamy nadzieję, że w
przyszłości jeszcze dojdzie do naszej współpracy.
Bardzo dziękuję za ten wywiad.
Również dziękuję w imieniu Blackslash!
Bartłomiej Kuczak
Wasze okładki przypominają obrazki zdobiące
albumy Iron Maiden. Wasza muzyka jest jednak
trochę inna. Jakie są Wasze główne inspiracje?
Moje ulubione kapele to Toto, Accept, Striker
i Hibria. Ale każdy z członków słucha trochę
innego zestawu kapel i wrzuca te inspiracje do
muzyki Blackslash. Nasz basista na przykład
poza metalem również słucha funku.
"Lightnig Strikes Again" to świetny tytuł na
album. Który z Was to wymyślił?
W tej chwili już nawet nie pamiętam, kto dokładnie
to wymyślił. Dla nas "Lightnig Strikes
Again" jest kontynuacją "Sinister Lightning",
więc zdecydowaliśmy się nadać taki właśnie tytuł.
Utworem promującym Wasz album jest "Eyes
Of A Stranger". Dlaczego akurat ten?
To była nasza decyzja, aby wybrać akurat "Eyes
Of A Stranger". Myślę, że to jeden z najlepszych
kawałków, jakie kiedykolwiek nagraliśmy. Fajnie
też gra się go na żywo.
Wszyscy jesteście stosunkowo młodzi. Dlaczego
zdecydowaliście się grać muzykę, której
mogliby słuchać wasi rodzice? (śmiech)
Myślę, że to nie była decyzja, ale raczej naturalny
proces. Dorastaliśmy słuchając muzyki 70. i
80., ponieważ słuchali tego nasi rodzice. Z tego
powodu nasza muzyka jest taka, a nie inna.
Istniejecie jedenaście lat i wciąż macie oryginalny
skład. Jak Wam się to udało?
Zgadza się. Myślę, że to dlatego, że wszyscy jesteśmy
przyjaciółmi i poza muzyką wiele nas
łączy. Razem też jeździmy na festiwale i koncerty.
Poza Blackslash również mamy kupę zabawy.
Foto: Blackslash
BLACKSLASH
39
korzyści. Szczególnie Andreas ma inne podejście
do pisania utworów, a wspólne kompozycje
dają dobre wskazówki na przyszłość co do dalszego
rozwoju zespołu.
Nowy początek w zagłębiu rekinów
- Od dawna gdzieś tam z tyłu głowy roił nam się ten pomysł, aby Chris
pojawił się jako gość na naszym albumie. Teraz w końcu się udało, co nas niesamowicie
ucieszyło. Napędza kawałek, a jego barwa głosu jest po prostu cool -
mówi gitarzysta Frank J. Noras. Ale nie tylko z racji gościnnego udziału Chrisa
Boltendahla z Grave Digger warto sięgnąć po najnowszy album Wolfen, bo to
solidny power/thrash metalu w germańskim wydaniu:
HMP: Ostatnie dwa lata były dla waszego
zespołu nie tylko pracowite, ale też i nieco nerwowe,
bo jednak odejście wieloletniego gitarzysty
Björna, a do tego perkusisty Holgera to
nie drobiazg?
Frank J. Noras: Tak, było to dla nas nieoczekiwane,
jednak każda zmiana wiąże się z możliwością
dalszego rozwoju. Wprowadziliśmy
więc tę zmianę jako zachętę do jeszcze lepszego
działania i skorzystania z możliwości oferowanych
przez Andreasa Doetscha i Siegfrieda
Grütza oraz do podjęcia kolejnego kroku.
Co sprawiło, że ich poprzednicy zrezygnowali
z dalszego grania w Wolfen? Wypalili się, nie
angażowali się już na sto procent, a może postanowili
skupić się na życiu rodzinnym i zawodowym?
szybko stało się wiadome, że jest dla nas tą odpowiednią
osobą.
Dzięki temu zgraliście się pewnie znacznie
szybciej niż z zupełnie świeżym muzykiem i
mogliście przystąpić do prac nad następcą
"Evolution"?
Wspólna praca z obydwoma była bardzo łatwa
i szła nad podziw gładko. Z miejsca zrozumieliśmy
się w kwestiach muzycznych, ale także podeszliśmy
do siebie jak ludzie. Nie było żadnych
problemów podczas rozpoczęcia współpracy,
każdy by sobie życzył takiego początku.
Sześć płyt wydanych w 18 lat to niezły wynik,
tym bardziej, że jesteście przecież tak naprawdę
zespołem niezależnym, bo nigdy nie
wspierała was jakaś duża wytwórnia...
To chyba bardzo uskrzydlające uczucie, kiedy
coś idzie jak z płatka, a dobre pomysły i utwory
sypią się niczym z przysłowiowego rękawa?
Progres zawsze sprawia frajdę, poprzez tworzenie
nowych kompozycji i wymienianie się pomysłami.
Wybraliście więc na nową płytę tylko te najlepsze
według was utwory, bo i tak wyszedł
wam dość długi album?
Pod presją czasu skupiliśmy się głównie na tym,
aby napisać i opracować jak najlepsze utwory.
Ponownie pracowaliście z Martinem Buchwalterem
w Gernhart Studios. Jak myślisz to
chyba najlepsze rozwiązanie dla waszego
zespołu?
Znamy Martina bardzo długo i jak dotąd jesteśmy
bardzo zadowoleni z jego pracy. Nie widzimy
więc powodów, żeby zmienić coś, co się
sprawdza.
Ponoć uwinęliście się z nagraniami w tydzień,
co jest bardzo dobrym wynikiem - studio kosztuje,
nikogo już teraz nie stać na luksus marnowania
w nim czasu i trzeba być naprawdę dobrze
przygotowanym przed sesją, nie ma innej
opcji?
Do nagrań w studio przygotowywaliśmy się jak
zawsze bardzo intensywnie. Tak jak powiedziałeś,
czas w studio jest za drogi, aby iść do niego
nie przygotowanym.
W wypadku tej dwójki doszło do zmian w ich
życiu prywatnym i musieli dokonać wyboru.
Niestety nie było możliwe, aby dla zespołu dali
z siebie sto procent, oddalili się od nas i poszli
własną drogą. Życie to ciągłe zmiany.
Tak to już czasem bywa, ale szybko zwerbowaliście
na ich miejsce gitarzystę Andreasa
Doetscha i perkusistę Siegfried Grütza, który,
co ważne, grał już z wami wcześniej przez
kilka lat?
Zgadza się, Siegfried grał już z nami kilka lat. Z
tego powodu ta decyzja była dla niego bardzo
łatwa do podjęcia. Andreasa poznaliśmy gdy
graliśmy w naszym rodzimym mieście Koblencji.
Kiedy zaczęliśmy szukać nowego gitarzysty
Foto: Wolfen
Sześć albumów pojawiło się dzięki pomniejszym
wytwórniom. Nie mieliśmy jak dotąd możliwości
współpracy z dużą wytwórnią, ale ważniejsze
jest to że nasza obecna wytwórnia,
Pure Steel Records, w pełni nas wspiera i myśli
o nas.
Wiem, że część z utworów na "Rise Of The
Lycans" stworzyliście jeszcze przed skompletowaniem
składu, ale już całą resztę z nowym
gitarzystą - ten zastrzyk nowej energii dodał
wam animuszu również na polu twórczej aktywności?
Współpraca z Andreasem, ale także z Siegfriedem,
oczywiście przyniosła nam jeszcze więcej
"Rise Of The Lycans" to po części album koncepcyjny,
z racji tego, że cztery utwory tworzą
całość, zatytułowaną "Genesis Project"?
Tak i nie. Te cztery utwory są powiązane tekstowo,
ale ogólnie trudno mówić o albumie, że
jest konceptem. To był pomysł Andreasa Lipinskiego.
Ustawiliśmy te kawałki w odpowiadającej
nam kolejności i zamieściliśmy na
płycie.
Zabrakło wam czasu na rozwinięcie tej historii,
czy też uznaliście, że nie ma co przesadzać
i reszta utworów nie będzie z nią powiązana?
Jak już powiedziałem, to obraca się wokół idei
stworzenia albumu koncepcyjnego. Ale jak na
razie są to po prostu odrębne kompozycje z wiążącą
je historią.
W "Timekeeper" śpiewa gościnnie Chris Boltendahl
z Grave Digger i to dla was jest coś
specjalnego: nie tylko dlatego, że to legenda
niemieckiego metalu, ale też z racji tego, że to
pierwszy taki gość na waszych płytach?
Znamy Chrisa dość długo i byliśmy z Grave
Digger przed laty na trasie koncertowej. Od dawna
gdzieś tam z tyłu głowy roił nam się ten
pomysł, aby Chris pojawił się jako gość na naszym
albumie. Teraz w końcu się udało, co nas
niesamowicie ucieszyło. Napędza kawałek, a jego
barwa głosu jest po prostu cool.
Poznaliście się pewnie lepiej podczas tych koncertów
z Grave Digger, kiedy promowaliście
"Evilution"?
Znaliśmy ich już wcześniej. Andreas nasz wokalista
jest z nim zaprzyjaźniony i utrzymywał
z nimi kontakt.
Jak to się stało, że znaliście Chrisa Boltendahla
od tylu lat, a jakoś nigdy wcześniej nie
40
WOLFEN
doszło do tego, że rzucił hasło: "Hej, musicie
ruszyć z nami w trasę"?
Zawsze był problem z terminem, czasami nam
nie pasowało, a czasami oni byli zajęci. W 2014
roku podpasowało zarówno im i nam, i w końcu
wybraliśmy się wspólnie w trasę koncertową.
Moją pierwszą płytą Grave Digger był "Witch
Hunter" - zdaje się, że też jesteś ich fanem
od połowy lat 80., tak więc pewnie z tym większą
przyjemnością odpowiedziałeś pozytywnie
na tę propozycję?
Oczywiście byliśmy strasznie rozemocjonowani,
że mamy możliwość odbycia trasy koncertowej
z legendą, oraz tym, że będziemy mieć go na naszym
albumie. Kto by tego sobie nie życzył? Jako
nastolatek kupowałem jego płyty, a teraz
mogłem być z nim w trasie i a jego głos zaszczycił
jeden z naszych utworów.
Przez te lata byliście już w różnych wytwórniach,
co zwykle kończyło się to dla was niezbyt
dobrze - liczysz, że z Pure Steel Records będzie
inaczej i znaleźliście wreszcie spokojną przystań?
Obecnie wydaliśmy trzeci krążek dla Pure Steel
i jesteśmy z tego zadowoleni. Nie jest łatwo wybić
się ponieważ branża muzyczna to zagłębie
rekinów. Tym bardziej cieszy nas, że mamy wytwórnię,
która w nas wierzy i nas wspiera.
Niebawem będziecie obchodzić jubileusz 25-
lecia działalności. Ćwierć wieku to kawał czasu,
a zważywszy na to, że większość z tych lat
przyszło wam działać w okresie niezbyt przychylnym
dla tradycyjnego metalu, a teraz coraz
ciężej jest utrzymać zespół z przyczyn finansowych
to jest to nie lada osiągnięcie?
Muzyka jest i pozostanie naszą pasją. Kasa nigdy
nie grała głównej roli. Kto zaczyna grać muzykę
dla kasy jest skazany na porażkę. Muzyka
to pasja. Jakość muzyki nie powinna być uzależniona
od komputera, który powinien stać się
jedynie środkiem pomocniczym. Muzyka wypływa
z serca i duszy.
Macie jakieś plany w związku z tym jubileuszem,
na przykład jakiegoś specjalnego koncertu
z niespodziankami dla fanów, typu
udział dawnych muzyków, albo sięgnięcie po
utwory nie grane od wielu lat?
Nie, co do tego nie ma jakiś konkretnych planów.
Zobaczymy co się wydarzy.
Promując "Evilution" zagraliście ponad 50 koncertów,
nie ograniczając się tylko do terenu
Niemiec - przy "Rise Of The Lycans" będzie
podobnie?
Zagramy tyle koncertów ile będzie możliwe. Festiwale
i kluby są na na tej liście.
HMP: Cześć! Czy dobrze to rozumiem? Zaczęliście
waszą przygodę z muzyką jako Infrared
w 1985? Możesz mi wytłumaczyć dlaczego
nie stworzyliście nic poza jednym demo w
tamtym czasie?
Mike Forbes: Głównym powodem dlaczego nie
mieliśmy więcej nagranych i wydanych nagrań
były pieniądze. Zespół nie miał funduszy by
wyprodukować coś więcej niż demo. Wiele pomysłów
zostało przez nas zebranych i opracowanych,
jednak reszta materiału nie była na tyle
gotowa, by ją nagrać.
Skrótowiec R.I.P może mieć naprawdę różne
znaczenia. Spotkałem się już z utworami takimi
jak "Rest in Pieces" czy "Rest in Pain". Jednak
"Recognition in Power" jest dość oryginalny
w porównaniu do tych poprzednich. Kto
wpadł na pomysł by tak rozwinąć ten skrótowiec?
Albo Armin bądź Shawn (basista z pierwszego
składu) wpadł na pomysł z "Recognition in Power".
Wydawało się to zbyt łatwe dla nas, by
użyć tego utartego znaczenia R.I.P. i czuliśmy,
że właściwym będzie napisać inne znaczenie tego
terminu.
Czerp z tego przyjemność!
Powiesz Kanada w kontekście muzyki metalowej, to najpewniej ktoś Ci
odpowie, że Voivod albo wspomnie o Razor, Infernal Majesty czy Exciter. Co by
nie mówić, oprócz wymienionych, Kanada ma kilka zespołów, które nie przebiły
się do szerszej świadomości w latach 80. i 90. Są to takie grupy jak Aggression,
D.B.C. oraz Infrared. Miałem przyjemność porozmawiać z basistą i wokalistą tego
ostatniego zespołu, Mikiem Forbesem, na temat ich historii, muzyki z Kanady
oraz retrospekcji wojny w kulturze. Zapraszam.
Jak możemy zdobyć wasze demo "R.I.P."?
Wiem, że możemy je znaleźć po prostu na
Youtube, jednak czy jest to w Twojej opinii
właściwa droga by posłuchać muzyki z waszego
dema?
Obecnie Armin ma jedną kopie i wątpię, aby
myślał, żeby się nią podzielić. Poza tym jest pewnie
parę kopii w podziemiu metalowym, jednak
wydaje mi się, że jest to ciężka rzecz do
znalezienia. Nas interesuje tylko możliwość posłuchania
starego dema i porównania go z muzyką
z naszych kolejnych albumów.
Czy mógłbyś powiedzieć nam więcej na temat
kanadyjskiej sceny metalowej z lat 80. widzianej
z Twojej perspektywy?
Kanadyjska scena metalowa z lat 80. dała trochę
wspaniałych zespołów. Część z nich wciąż
produkuje nową muzykę i daje koncerty. Zespoły
takie jak Anvil, Annihilator, Exciter, Razor,
Sacrifice oraz Sword wciąż tworzą wspaniałą
muzykę i aktywnie koncertują i jeżdżą w trasy.
Sam czas był naprawdę ekscytujący. Była wtedy
kanadyjska stacja telewizyjna Much Music,
która miała weekendowe show o nazwane "Power
Show". Nasz teledysk do "Thoughts Caught
(In Between)" był puszczony na tej stacji, co
zwróciło uwagę na nasz zespół.
Wasza kapela rozpadła się w 1990. Mógłbyś
powiedzieć coś więcej o tym?
W tym czasie, było wiele rotacji w zespole i sam
skład nie był zbytnio stały. Wyglądało to na
czas, w którym zespół powinien zejść ze sceny.
Co robiliście po 1990?
Część członków Infrared przez te lata kontynuowała
tworzenie muzyki w innych zespołach.
Cały czas mieliśmy ze sobą stały kontakt. Shawn
Thompson przeniósł się do Miami, gdzie
reszta pozostała w Ottawie.
Jak opiszesz wasze pierwsze LP po powrocie?
Debiut "No Peace" okazał się być dokładnie
tym, co domyślnie zespół planował zrobić. Cała
muzyka na ten album została napisana w latach
80., jednak kompozycje zostały opatrzone nowoczesną
produkcją, która sprawiła, że te
utwory brzmią ciężko i mocno. Było tam kilka
Tak więc jubileusz jubileuszem, ale werwy i
energii wam nie brakuje, co zamierzacie udowadniać
ze sceny tak często, jak tylko się da?
Zawsze na naszych koncertach pokazujemy naszym
fanom, że nie jesteśmy sztucznym zespołem.
Gramy na żywo i ta energia udziela się
naszym fanom. Real metal for real fans!
Wojciech Chamryk & Aleksandra Eliasz
Foto: Infrared
INFRARED 41
utworów, które zostały napisane w latach 80.
oraz te, które ukazały by się wcześniej bądź
później.
Czy mógłbyś porównać utwory z waszego
dema do aranżacji z debiutu?
Wersje ostateczne są definitywnie o wiele bardziej
dopracowane, niż te, które były na demo.
Poprawianie tych utworów w taki sposób, który
uznaliśmy, że mogłyby one zabrzmieć lepiej było
interesującym przeżyciem. Infrared w latach
80. był złożony z nastolatków, jednak te utwory
zostały napisane dojrzale i z doświadczeniem.
Te kompozycje zostały przez nas poprawione
(przynajmniej tak uważamy).
Przejdźmy do waszego najnowszego albumu.
Na początek bardzo zastanawia mnie okładka
na wasz album, "Saviours". Pozwólcie, że przejdę
do rzeczy: na pierwszym planie mamy żołnierzy
z hełmami M1, niemieckimi i amerykańskimi
uniformami oraz niemieckim uzbrojeniem
z drugiej wojny światowej (MP40 na
okładce wygląda dość dziwnie). Możesz powiedzieć
o tym więcej? Co chcieliście przekazać
tym zmieszaniem?
Mamy świadomość tych niedokładności w grafice.
Naszą intencją nie było rzetelne oddanie
realiów historycznych, a bardziej sam fajny wygląd
okładki. Rozumiejąc Twój punkt pragnę
napisać, że pomieszanie niemieckich i amerykańskich
uniformów i uzbrojenia nie było aż
tak niespotykane po obu stronach frontu, tak
więc Alianci korzystali z broni państw Osi i vice
versa. Poza tym, te miotacze ognia wyglądają
bardzo czadowo.
Masz rację. Chociażby podczas operacji Barbarossa,
gdzie Niemcy używali zdobycznej
broni ręcznej i pancernej. Jeśli chodzi o czadowe
przedstawienia: to co sądzisz o grach, które
przedstawiały konflikty takie jak Druga Wojna
Światowa (np. "Company of Heroes 2" czy
"Call Of Duty"), bądź obecne konflikty (np.
"Battlefield 3")? Czy uważasz, że tworzenie
gier opartych na historycznych wydarzeniach
jest w porządku?
Nikt z członków Infrared nie gra w gry komputerowe,
więc nie mamy zbyt wiele do powiedzenia
w tym temacie. Jesteśmy przeciwni konceptowi
wojny i rozumiemy to, że wiele osób gra w
gry komputerowe, po to by poczuć jakby naprawdę
brali udział w prawdziwych historycznie bitwach.
Mówiąc to, nie zamierzamy tu gloryfikować
wojny.
Co sądzicie o historii samej w sobie? Tu mam
na myśli o sposobach zdobywania informacji o
przeszłości oraz o sposobach jej (historii) nauczania.
Wierzymy w to, że wiele rzeczy może i powinna
uczyć historia. Zarówno dobrych jak i złych.
Jeśli jakieś błędy miały miejsce w historii, to
ważne jest to, by się na nich uczyć, w celu uniknięcia
powtórzenia tych błędów.
Czy uważasz, że muzyka Infrared uczy ludzi
na temat wojny? W sensie, że twoje utwory są
czymś w rodzaju ostrzeżeń?
Nie uważamy siebie za ekspertów w żaden sposób,
niezależnie czy odnosimy się do tematu
wojny czy do tematu uczenia o niej. Mamy swoje
opinie i używamy wydarzeń historycznych
jako fabuły do części z naszych utworów. Myślę,
że to może być uznane za "uczenie" o wojnie
w pewnych wypadkach, jednak nie było to
naszym celem. Przy takim istocie, nasze utwory
mogą być uznane za przestrogi.
Wracając już od tematu wojny. Wasza grafika
na najnowszy album, pomijając już te "historyczne
niedociągnięcia" wygląda dobrze. Czy
mógłbyś powiedzieć coś więcej o artyście który
ją stworzył?
Artystą, który ją stworzył jest Jobert Mello z
Brazylii. Skontaktował się z nami ze swoimi
pracami, których jeszcze nie wykorzystał do innych
projektów. Poprosiliśmy go by dopracował
parę szczegółów, w celu lepszego przekazania
przesłania, które chcieliśmy zamieścić w grafice
albumu. Współpraca była naprawdę dobra i jesteśmy
zadowoleni z jej wyników.
Wasze materiały wideo wyglądają dobrze.
Czy mógłbyś coś powiedzieć o stronie produkcyjnej
związanej z teledyskami?
Mieliśmy duże szczęście, mogąc pracować z naprawdę
wspaniałymi ludźmi nad naszymi teledyskami.
Jedną z tych postaci jest James Ramsay
(z Skytography). Ma on naprawdę wspaniałe
pomysły i tworzy wysokiej jakości teledyski.
Pracujemy z Jamesem dość blisko, w celu stworzenia
czegoś naprawdę zapadającego w pamięci
i jednocześnie estetycznego wizualnie.
Muszę powiedzieć, że naprawdę wiecie jak
stworzyć promocyjną witrynę internetową.
Jest responsywna (skaluje się na różnych urządzeniach)
i wygląda jak coś, co zostało stworzone
przez profesjonalistę. Mógłbyś powiedzieć
coś o niej?
Część z członków naszego zespołu ma trochę
doświadczenia z zakresu informatyki, które prawdopodobnie
pomogło w zaprojektowaniu tej
strony. Witryna została głównie stworzona
przez Armina. On odpowiada też za jej konserwację.
Czy macie jakieś porady dla młodszych zespołów,
na temat tego jak prowadzić promocję
zespołu?
Jest naprawdę trudno być dostrzeżonym wśród
tej całej muzyki do przesłuchania. Jedyną radą
jaką możemy zaproponować to bycie szczerym
wobec siebie, robienie tego co robisz najlepiej i
czerpanie z tego działania przyjemności. Graj
tak dużo jak tylko możesz i pracuj z dobrymi
ludźmi.
Czego możemy się spodziewać po waszych
koncertach?
Sporej dawki energii, thrashowego natarcia, po
których publika będzie nienasycona.
Co zamierzacie robić w najbliższej przyszłości?
Zamierzamy zagrać koncert w legendarnym
Piranha Bar w Montrealu w środku sierpnia.
Po tym będziemy supportem dla wspaniałego
Venom Inc. w naszej rodzinnej miejscowości.
Wkrótce zamierzamy pracować nad naszym kolejnym
teledyskiem, którym się bardzo ekscytujemy,
jak i jego wydaniem. Miejcie na nie oko...
Jeśli powiem dobry, niedoceniany kanadyjski
thrash metalowy album z lat 80., to powiesz?
Pomimo tego, że ten zespół/album nie jest koniecznie
thrashem, Sword - "Metalized", jak
dla mnie jest zespołem/albumem, który wiele
osób przegapiło. Jeśli nie jesteś z nim zaznajomiony,
to proszę sprawdź go. Nie zawiedzie
Cię.
Dziękuje za wasz czas. Ostatnie słowa należą
do was.
Dziękuje Ci za Twój, jak i waszych czytelników
czas oraz zainteresowanie Infrared. Przypominam,
że jest wiele naprawdę ekscytujących
rzeczy, które się wydarzą w tym i w przyszłym
roku. Miejcie na nas oko!!!
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
HMP: Cześć Nick. Europejczycy zazwyczaj
określają Waszą muzykę jako "US Metal".
Jak mógłbyś zdefiniować ten gatunek dla początkujących
metalowców?
Nick Giannakos: Cóż, myślę, że to co gramy
bardziej przypomina power metal niż cokolwiek
innego. Bardzo melodyjny i szybki nawiązują
starego Helloween.
Wretch pochodzi z Cleveland. Czy jest to dobre
miejsce na rozwój heavy metalowego zespołu?
W latach 80-tych, kiedy zaczynaliśmy, Cleveland
był całkiem niezłym miejscem dla heavy
metalu. Było wiele miejsc do zagrania, teraz
większość z tych klubów już nie istnieje lub
zmieniły swój profil.
Powstaliście w 1984 roku. Po wydaniu kilku
dem, zawiesiliście swą działalność. Jakie były
ku temu powody?
W późnych latach 80-tych mieliśmy problemów
wewnętrznych, które doprowadziły nas do rozwiązania.
Również ważny w tej kwestii był brak
zainteresowania jakiejkolwiek wytwórni płytowej
naszym zespołem.
Około 2003 roku wznowiliście działalność. Kto
był głównym inicjatorem?
Bill Peters skontaktował się ze mną i powiedział,
że zamierza wydać kompilację dla Auburn
Records i zapytał mnie, czy myślę, że któryś
z chłopaków z Wretch byłby zainteresowany
reaktywacją. Skontaktowałem się z chłopakami
i wszyscy byli podekscytowani pomysłem.
Nie zapomniałeś podczas przerwy, jak grać
stare rzeczy?
(Śmiech) Tak! Żebyś wiedział, że wielu rzeczy
pozapominałem. Musiałem znaleźć stare taśmy,
aby nauczyć się kilku partii. Na szczęście poszło
to dość szybko.
Jedynymi oryginalnymi członkami jesteś Ty i
Jeff Currenton. Wygląda na to, że macie problemy
z zebraniem stabilnego składu. Czemu?
Cóż, większość muzyków, którzy przewinęli się
przez zespół w przeszłości, nie miała takiego samego
pędu i pasji, więc szukaliśmy dotąd, aż
Foto: Jon Lichtenberg
42 IFRARED
znaleźliśmy idealnych gości.
Pędzimy do przodu sto razy szybciej
Ten pochodzący z Cleveland zespół to nie nowicjusze. Ich historia sięga
jeszcze lat 80-tych, jednak brak zainteresowania ich muzyką sprawił, że musieli
zawiesić swą działalność. Powrócili w 2006 roku debiutanckim albumem "Reborn",
którego reedycja właśnie trafiła na rynek. Oddajmy głos gitarzyście Nickowi
Giannakosowi.
Proszę, powiedz w takim razie coś o obecnych
członkach Wretch.
Mike Stephenson, drugi gitarzysta, jest jednym
z moich dawnych uczniów gry na gitarze.
Był zdecydowanie najlepszym uczniem, jakiego
kiedykolwiek miałem, gdy potrzebowaliśmy
drugiego gitarzysty, od razu pomyślałem o nim.
Tim Frederick, basista, jest po prostu prawdziwym
wymiataczem. Jest on w zespole najdłużej
zaraz za Jeffem i mną. Juan Ricardo to zdecydowanie
najlepszy wokalista, z jakim kiedykolwiek
pracowałem. Jeff Curinton, perkusja, szalony
dobry perkusista i bardzo dobry stary przyjaciel.
Dlaczego zdecydowałeś się umieścić tam cover
grupy Breaker pod tytułem "Touch Like
Thunder"?
"Touch Like Thunder" to pomysł Colina Watso-
którym wspomniałeś. Czy nie odczuwacie
jego braku? Jesteście cały czas z nim w kontakcie?
Colin to świetny wokalista. Po nagraniu albumu
miał wiele problemów zdrowotnych. Po pewnym
czasie bardzo trudno mu było koncertować.
Uznał, że nie może utrzymać naszego tempa
i rozstaliśmy się. Nie rozmawiałem z nim od
lat. To bardzo skryty człowiek, mam nadzieję,
że jeszcze kiedyś dane nam będzie porozmawiać.
Co z koncertami? Jak wygląda frekwencja na
Waszych występach??
Gdy gramy koncerty na miejscu, nie mamy zbyt
dużej publiki. Nie wiem sam dlaczego. Wracamy
do Europy w marcu 2019 roku. Ludzie wydają
się nas tam kochać. Myślę, że rodzaj metalu,
który gramy, wydaje się tam znacznie
Na co najbardziej zwracasz uwagę, kiedy rekrutujesz
nowego członka?
Kiedy szukamy nowego gościa do zespołu, zwykle
szukamy wspaniałych muzyków i kogoś, z
kim nam będzie po drodze również w innych
kwestiach.
Ukazała się nowa wersja Waszego debiutanckiego
albumu "Reborn" wydanego przez Pure
Steel Records. Co możesz powiedzieć o tej
wersji?
Remastering jest niesamowity! Brzmi potężnie!
Cieszę się, że te utwory nadal brzmią świetnie i
mimo upływu czasu nie straciły nic.
Foto: Wretch
Co Wam dała współpraca z tą wytwórnią?
Pure Steel Records naprawdę uratowało ten
zespół. Wszystko nam szło jak krew z nosa i potrzebowaliśmy
pomocy. Odkąd podpisaliśmy z
nimi kontrakt, kilka razy byliśmy w Europie i
pędzimy do przodu sto razy szybciej.
na, naszego dawnego wokalisty. Poza tym chłopaki
z Breaker są naszymi dawnymi przyjaciółmi
i pomyśleliśmy, że byłoby fajnie to zrobić.
"Reborn" był ostatnim albumem nagranym z
Waszym oryginalnym wokalistą Colinem, o
bardziej akceptowany.
Bartłomiej Kuczak
prostu na celu wyjście w świat i znalezienie
wokalisty.
Jesteśmy częścią watahy!
Kanadyjczycy zadebiutowali w maju 2018 krążkiem w tradycyjnej estetyce
(nic dziwnego, że masteringiem zajął się Olof Wikstrand z Enforcer). Przed
nim nagrali demo będące zwyczajnie zapisem próby. Robią zdjęcia Polaroidem,
kreują klasyczne plakaty koncertów - idą przed współczesny świat w bardzo klasycznym
stylu. Spokojnie odnaleźliby się w 1985 roku. Rzeczowo, ciekawie i mądrze
o działalności Manacle opowiadał nam lider kapeli, Inti Paredes.
HMP: Niemal cały wasz wizerunek ma kierować
słuchacza do lat 80. Czujecie się częścią
nurtu "retro metalu"? Utrzymujecie kontakt z
innymi tego rodzaju kapelami, grafikami i
wytwórniami? A może raczej jesteście "samotnymi
wilkami" w tej dziedzinie?
Inti Paredes: Myślę, że brzmimy trochę jak
heavy metal z lat osiemdziesiątych, ale nie nazwałbym
tego "retro". Według mnie gatunek
muzyki nie powinien być ograniczany przez ramy
czasowe, a heavy metal będzie żył wiecznie!
Jesteśmy w kontakcie z kilkoma zespołami i wydawcami,
również zagranicznymi, które mają
podobny styl do naszego. Scena w Toronto to
wielka centrala muzyków z całego świata, również
w miarę bogata w metal. Nie jesteśmy samotnymi
wilkami, jesteśmy częścią tej watahy!
W Waszej muzyce słychać inspiracje Omen,
Exciter czy europejskimi zespołami lat 80.
Tamte kapele w latach 80. po prostu chciały
grać szybciej, mocniej, a heavy metal sam ewoluował.
Wy jesteście w innej, trudniejszej
sytuacji. Tworzycie coś własnego w już stworzonym
muzycznym świecie. Jak Wam się
udaje złapać balans między świeżością a naśladownictwem?
Myślę, że nie można jasno określić kiedy muzyka
ewoluuje, po prostu tak się dzieje. Ludzie
pewnie myśleli, że żyją w ostatecznej fazie rozwoju
muzyki kiedy zespoły takie jak Black Sabbath
stworzyły heavy metal. Są też grupy, które
jeszcze bardziej rozwijały ten nurt, dodając do
niego swoją inwencję, jak na przykład Omen
albo Exciter. My po prostu patrzymy na to
wszystko i próbujemy dodać do tego jeszcze
więcej naszego stylu. Myślę, że ta "świeżość" pochodzi
z zapału i kreatywności, a imitacje z
braku pomysłów.
Wasze pierwsze wydawnictwo nosi tytuł
"Rehersal Tape". Rzeczywiście jest to to, co
znaczy tytuł? Tym sposobem Wasze demo
stało się tym, czym tego typu wydawnictwa
były w przeszłości. Dlaczego świadomie rezygnujecie
z łatwych rozwiązań dzisiejszej technologii?
Jest to dokładnie to, na co wskazuje tytuł, nagranie
z jednej z naszych prób. Jakość jest słaba,
ale ma moc i jest bardzo surowe. Myślałem, że
tak będzie łatwiej! Ale jest to na pewno coś w
stylu starszych zespołów, które przed nagraniem
faktycznego demo zaczynały właśnie od
taśm z ich prób. "The Rehersal Tape" miało po
Na Facebooku umieściliście zdjęcia robione
Polaroidem. Chcieliście by wyglądały bardziej
"retro" czy to też wyraz buntu przeciwko technologii?
(śmiech)
Cóż, myślę, że są to obie te rzeczy na raz
(śmiech). Lubię styl Polaroidów, mają dość specyficzną
"magię" i jakość, którą trudno imitować
cyfrowo. Owszem, po części stawiam się technologii,
ale bardziej jej aspektom, które zajmują
zbyt dużo naszego życia i odciągają nas od świata
rzeczywistego.
W maju graliście z Hammerfall. Nawet oni
trafili wraz z Wami na retro plakat. Czyj był
to pomysł?
Tak się składa, że to ja zaprojektowałem ten
plakat, więc musiał wyglądać klasycznie!
Jak wspominasz ten występ?
Ten koncert był wspaniały, Hammerfall to
świetny, energiczny zespół. Bardzo lubię Flotsam
& Jetsam, więc granie razem z nimi było
bardzo ekscytującym przeżyciem. Jest to kolejny
zespół pełen mocy, zagrali dużo utworów z
"Doomsday For The Deceiver" i kilka nowych
kawałków, które również były bardzo dobre. Po
koncercie rozmawiałem trochę z Ericiem AK i
Michaelem, nawet podpisali moją kasetę, krótko
mówiąc - bardzo mili i skromni ludzie.
Wasza płyta ma świetne brzmienie. Ciepłe,
analogowe, głębokie a jednocześnie surowe.
Przypomina mi nieco pierwsze płyty Running
Wild. Jak osiągnęliście ten efekt?
Całe uznanie powinno spaść na dwóch ważnych
ludzi: Johna Dinsmore, który odwalił kawał
dobrej roboty jako inżynier dźwięku i prowadził
nas przez sesje nagraniowe, tym samym pomógł
nam dać z siebie wszystko i Olofa Wikstranda,
który zmiksował i zmasterował całą płytę. To
człowiek, który doskonale rozumie heavy metal
i umożliwił nam osiągnięcie dokładnie tego, co
chcieliśmy osiągnąć. Mam nadzieję, że będę
miał okazję współpracować z tą dwójka przy następnym
albumie.
Wokalista brzmi jak skrzyżowanie Geoffa
Tate'a z Michaelem Kiske. To przypadek czy
inspiracja?
I przypadek i inspiracja. Jesteśmy wielkimi fanami
i Queensryche i Helloween, ale głos Kevina
jest naturalny i nie jest wymuszoną imitacją.
Kiedy był na przesłuchaniu do zespołu, nie miał
żadnego doświadczenia jeżeli chodzi o wokal,
więc nie oczekiwałem po nim wiele, ale bardzo
pozytywnie nas zaskoczył gdy pokazał co potrafi.
Niektórzy ludzie mają po prostu "to coś" w
sobie od urodzenia!
Foto: Manacle
Na płycie słychać chórki w postaci okrzyków.
Z miejsca kojarzy mi się to z Warlock czy
Stormwitch. We współczesnym heavy metalu
prawie nie stosuje się takich zabiegów. Jak
powstają one w Manacle? Wsłuchujecie się w
inne, stare płyty czy powstają one bardziej
spontanicznie? To rzeczywiście takie trudne?
Zazwyczaj spontanicznie wpadamy na pomysł
by położyć szczególny nacisk na niektórych
słowach albo frazach, czasem też na momencie
dla wokalisty na złapanie oddechu, ale dla mnie
jest to nieodłączna część heavy metalu. Nigdy
nie myślałem o tym za bardzo, ale być może jest
to bardziej charakterystyczne dla europejskich
zespołów, a Stormwitch i Warlock słuchałem
zbyt dużo by się na tym skupiać. Niemieckie zespoły
mają na pewno do tego talent. Oczywiście
44
MANACLE
Limitom mówię nie!
Okładka niczym z lat 80., a na płycie surowy heavy/power metal równie
typowy dla tamtej dekady - Australijczycy z Road Warrior grają na swym debiutanckim
albumie z energią godną pozazdroszczenia, a do tego deklarują, że na pewno
nie skończy się na tej płycie, a i koncertów będzie stopniowo coraz więcej, również
w Europie:
mistrzem w tej dziedzinie jest Accept!
"Witches Hallow" zaczyna się od sola na perkusji.
Skąd taki pomysł?
Myślę, że Jake się rozgrzewał przed podejściem
do nagrania i ktoś zasugerował, żeby jego
perkusja pełniła funkcję intro. Mieliśmy dużo
energii i chcieliśmy zadebiutować naszymi talentami.
Solówka na perkusji? Czemu nie!
"Live Fast, Die Fast" świetnie pasuje do klasycznej,
heavymetalowej muzyki. Jak bardzo
serio traktujecie ten przekaz?
"Live Fast..." było pierwszym trackiem Manacle,
który napisałem, poważny jest tylko połowicznie,
w młodocianym podejściu. Jest bardziej
o byciu wolnym i życiu nie po to, żeby
usatysfakcjonować kogoś. Jest też o odrzuceniu
strachu przed śmiercią, życiu dla siebie, chodzeniu
swoimi ścieżkami. Nie jest do końca o życiu
szybko i umieraniu szybko, ale o życiu bez
ograniczeń stawianych przez kogokolwiek, bo
wszyscy i tak umrzemy, nawet szybciej niż się
tego spodziewamy.
Na koniec bardziej osobiste pytanie. Byłam w
Toronto wiele razy. Niezbyt często widuje się
tam ludzi, których podejrzewałabym o przynależność
do świata metalu. Może to chodzi o
to, że zawsze jestem tam zimą i po prostu tego
nie widać? (śmiech) Gdzie znajdują się stricte
"metalowe" miejsca w Toronto?
Myślę, że część z nas chciałaby zamarznąć zimą
w skórzanych kurtkach, ale nie powiedziałbym,
że Toronto jest miastem metalu, zwłaszcza zimą.
Pracuję w miejscówce o tematyce metalowo-punkowej
o nazwie "Coalition", gościmy
tam świetne koncerty. Miejsce to gra dużą rolę
jako centrum sceny metalowej. Manacle ostatnio
grało w "The Doors Pub" w Hamilton, niedaleko
Toronto, polecam to miejsce każdemu.
To dość przytulny metalowy pub, oprócz koncertów
amatorów można tam też zjeść świetne
tacos! Mimo, że w Toronto jest kilka dobrych
miejscówek to metal wciąż nie jest tam (albo w
Ameryce Północnej ogółem) tak mainstreamowy,
by takich miejsc było więcej.
HMP: Wszyscy graliście wcześniej w licznych
zespołach, ale ekstremalny metal. Ta fascynacja
bardziej tradycyjnym heavy wyszła w końcu
na plan pierwszy i tak powstał Road Warrior?
Denny "Denimal" Blake: Dorastałem słuchając
klasycznego hard rocka i heavy metalu, ale zanim
zaczęłam grać, najnowszym "trendem" był
thrash i wczesny death metal, więc wszyscy moi
przyjaciele i ja założyliśmy tego typu zespoły.
Tak naprawdę to wtedy jeszcze nikt z nas nie
umiał grać przekonująco klasycznego heavy metalu.
W miarę, jak dojrzewałem, stawałem się
bardziej świadomy umiejętności pisania kawałków
i doceniałem talent starszych zespołów.
Pisałem sporadycznie songi heavymetalowe
przez długi czas, ale nadszedł moment, w którym
wiedziałem, że muszę coś z tego skompilować.
Założyłem więc heavymetalowy zespół,
który rozpadł się kilka lat temu. Ale nie straciłem
wtedy dobrego nastawienia do tego co robię,
skupiłem się na tworzeniu muzyki, która
szybko przerodziła się w Road Warrior.
Australia, "Mad Max", heavy metal - trudno o
lepsze skojarzenie, stąd wasza nazwa, zaczerpnięta
z tego kultowego filmu? A ponieważ
szyld Mad Max wykorzystała już w latach
80. niemiecka grupa, to wy sięgnęliście po
Road Warrior, chyba nawet jeszcze lepszy dla
metalowej kapeli?
A tu cię zdziwię, bo właśnie nie! Mad Max nie
miał tu nic do rzeczy. Słyszałem tylko, że jest
taki filmu o tytule "Mad Max 2". Niedługo po
tym, gdy rozpocząłem projekt mój kolega, Josh
z HMH Records, zwrócił mi na to uwagę. Z
perspektywy czasu uważam, że jest to idealna
nazwa, biorąc pod uwagę nasze pochodzenie.
Kultywujecie dawne tradycje nie tylko w sensie
muzycznym, ale też w innych aspektach, bo
debiutanckie demo "Ignition" wydaliście na kasecie?
Podjąłem wyzwanie, chcę udowodnić, że nowoczesna
technologia wcale nie pomaga muzyce.
Niektóre rzeczy nie wymagają zmiany. Jeśli mężczyzna
idzie do eleganckiej restauracji, powinien
włożyć smoking, bo trój odpowiedni do
okazji przetrwał próbę czasu. Zobaczymy czy
tak samo stanie się z heavy metalem. Kasety są
wciąż świetnym nośnikiem jeśli chodzi o dema
czy albumy. Czasy są co prawda już inne i większość
ludzi nie ma już wielkich radiomagnetofonów
z wież z magnetofonami, ale widać, że za
za tym odrodzeniem stoi jakiś powód. Cyfrowe
platformy są dobre do dystrybucji na początek,
lecz powodują absolutne przesycenie sceny muzycznej,
bo dużo beznadziejnych zespołów
przesłania te, które są warte odkrycia. Dlatego
nasze demo "Ignition" zostało wydane na kasecie
i jego drugi nakład jest już wyprzedany.
Warto jednak podkreślić, że nie jest to tak, iż
dopiero teraz zainteresowaliście się tym, znowu
modnym, nośnikiem, bo wiele materiałów
waszych wcześniejszych zespołów również
ukazywało się na kasetach i jest to dla was coś
naturalnego, że jak demo, to na kasecie?
Demo wydane na kasecie pozostanie dla mnie
niezwykle ważnym nośnikiem, ponieważ byłem
częścią tej kultury w latach 90. Podoba mi się
ten format na wydanie demo lub nawet albumu,
ale to zależy od indywidualnych gustów. Taśmy
z pewnością powracają. Jak winyl. Myślę, że najważniejszym
czynnikiem jest "fizyczność". Prawdziwy,
namacalny format takiego wydawnictwa,
czegoś co można dotknąć, co może być odzwierciedleniem
artystycznej wizji zespołu.
Zdaje się, że Gates Of Hell Records zareagowali
bardzo entuzjastycznie na to demo i
nim się obejrzeliście, mieliście już propozycję
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Jakub Krawczyk, Paweł Gorgol
Foto: Road Warrior
ROAD WARRIOR 45
wydania debiutanckiej płyty?
Tak. Wysłałem im kilka ostrych kawałków,
które stworzyłem w domu po nagraniu demo.
To było proste. Cruz Del Sur / Gates Of Hell
to nienaganna wytwórnia. Prawdziwi metalowi
wojownicy i do tego uczciwi.
Pewnie mieli dobre skojarzenia z Australią za
sprawą Convent Guilt, ale wy też dostarczyliście
im nielichych argumentów, przedstawiając
materiał, który trafił na "Power"?
Nagrałem materiał o ostrym brzmieniu, który
później wylądował na "Power" i wysłałem go do
nich. Podejrzewam, że były to kawałki "Don't
Fight Fate" i "On Iron Wing". Cruz Del Sur/
Gates Of Hell ma teraz garstkę australijskich
zespołów w swoim katalogu - czyż to nie jest
niesamowite, moglibyśmy zrobić jednodniowy
festiwal z tymi wszystkimi australijskimi zespołami!
Tytuł tej płyty wybraliście chyba nieprzypadkowo,
bo to metal typowy dla wczesnych lat
80., surowy, mocarny, chociaż niepozbawiony
też melodii?
Chyba tak. Demo "Ignition"... teraz "Power"...
Pomijając inne elementy, wszystkie piosenki
odzwierciedlają miarę "mocy", niezależnie od
tego, czy jest to siła gorliwości religijnej, siła polityczna,
siła seksualna, władza, która stoi za
tronem, starożytne moce...
Nie wydaje ci się, że ci wszyscy odzierający
metalowe utwory z jakichkolwiek melodii popełniają
ogromny błąd, bo nie da się zapamiętać
nawet najciekawszej, ale pozbawionej
takiego melodycznego łącznika, plątaniny riffów
czy solówek - nawet ostry, siarczysty numer
musi mieć melodię, charakterystyczne dla
siebie motywy, tak jak u was choćby "On Iron
Wing" czy "The Future Is Passed"?
Masz absolutną rację. Ogólnie zespoły heavymetalowe
i speedmetalowe naprawdę potrafią
zachować tę, przeplatającą się, intensywność i
melodię, szczególnie ze względu na melodyjny
wokal.
Z tego co słyszę na "Power"
nie lubicie ogra-niczeń,
bo równie mocno inspirują
was zespoły
amerykańskie, europejskie,
jak i japońskie?
Limitom mówię nie.
Wszyscy możemy
zgodzić się, jakie
aspekty muzyki
są siłą napędową
heavy metalu.
Nie obchodzi
mnie,
skąd pochodzi
metal, ale tutaj, w Australii, byliśmy
wystawieni na dokonania różnych zespołów np.
na te, które działały w Europie.
Australia jest bardzo odległa od centrów światowej
muzyki, a wy jeszcze w dodatku mieszkacie
na Tasmanii - nie macie w związku z
tym problemów, choćby z koncertami, chociaż
zdaje się, że jak dotąd byliście głównie typowo
studyjnym projektem?
Tak, Australia jest dość daleko, ale nie mieszkamy
na Tasmanii, mieszkamy w Australii
Południowej. Wciąż jednak dość daleko! Demo
"Ignition" było w rzeczywistości projektem studyjnym,
ponieważ brało w nim udział tylko
dwóch członków. Dzięki debiutanckiemu albumowi
graliśmy już na żywo i naprawdę umocniliśmy
naszą pozycję na rynku.
Taka wyprawa do Sydney to pewnie dla was
nie lada wydarzenie i nie sądzę, byście poprzestali
tylko na tym jednym koncercie?
Sydney, mamy nadzieję, nie będzie naszym jedynym
show przed wydaniem naszego kolejnego
albumu. Festiwal "Steel Assassins" jest największym
tradycyjnym festiwalem metalowym
w Australii, więc stopniowo będziemy grać dla
największej publiczności. Celujemy jednak w
występy tutaj w Australii, ale wszystko dalsze
poza tym zakurzonym pustkowiem jest tylko
kwestią czasu!
Skompletowanie stałego składu tylko pomoże
wam w jak najlepszym promowaniu "Power",
przynajmniej na rodzimym rynku, bo jednak
wyprawa do Europy, jest zbyt kosztowna,
szczególnie dla jeszcze nieznanego na szerszą
skalę zespołu?
Masz poniekąd rację, ale jest to wykonalne. Każdy
jest spragniony nowych zespołów, ale tak
czy inaczej podróż do Europy jest to tylko kwestia
czasu! Obecnie bez względu na to co stanie
na naszej drodze, przygotujemy drugi album.
Choćby do Japonii nie macie już jednak tak
daleko, więc może warto pomyśleć o koncertowym
zaistnieniu w Kraju Kwitnącej Wiśni,
bo jednak klasyczny metal cieszy się tam
wciąż sporą popularnością? I tak stopniowo,
stopniowo, metodą małych kroków może kiedyś
staniecie w jednym szeregu z AC/DC czy
Heaven?
Sądzę, że klasyczna metalowa scena w Japonii
wciąż wydaje się dość undergroundowa, chyba,
że jesteś starszym zespołem. Z pewnością jest to
kwestia do rozważenia, ale gdziekolwiek na Ziemi
zostaniemy wezwani aby zagrać, będziemy
tam podróżować.
Wojciech Chamryk & Aleksandra Eliasz
HMP: Po przesłuchaniu "Spitting Fire" dochodzę
do wniosku, że Kolumbia przoduje nie
tylko w produkcji kokainy i innych tego typu
paskudztw, a siarczysty speed metal też potrafi
dać niezłego kopa?
Esteban "Hellfire" Mejía: Tak, obecnie Kolumbia
to kraj z wieloma zespołami metalowymi, a
do tego z dużym zapleczem historycznym w
tym gatunku. Niektóre zespoły miały już do
tego okazję opuścić nasz kraj i poznać fanów
metalu na całym świecie.
W sumie od muzyki też można się uzależnić,
ale to jednak zupełnie inny nałóg niż ten wyniszczający
narkomanów czy alkoholików?
Jesteśmy naprawdę uzależnieni od muzyki i muzyki
metalowej. Jako profesjonalista w dziedzinie
psychologii mogę mówić wprost o temacie
uzależnienia od narkotyków lub alkoholu.
Oba są dla nas niebezpieczne, ponieważ uzależniają
nasze życie, które zaczyna kręcić się głównie
wokół tego tematu. W muzyce nie wpadasz
w konflikt z bliskimi. Metal jednoczy nas,
narkotyki natomiast niszczą więzi międzyludzkie
i w bardzo zaawansowanym stanie uzależnienia
generują problemy.
To kiedy w twoim przypadku okazało się, że
tradycyjny heavy metal jest dla ciebie czymś
więcej niż tylko muzyką uprzyjemniającą
czas?
Tak myślę, że to coś więcej niż tylko dobra zabawa.
Rozkoszujemy się nią od ponad 16 lat i
chcemy, aby trwała znacznie dłużej. Z pewnością
jesteśmy bardzo w to wszystko zaangażowani
i chcemy cieszyć się tym wszystkim jeszcze
bardziej.
Jest to ciekawe o tyle, że z racji wieku nie
mogliście być świadkami najlepszych lat takiego
grania, a do tego dorastaliście w czasach
największej popularności black i death metalu
- ekstremalna muzyka nigdy jednak nie porwała
was tak, jak klasyczny heavy? Warto tu
też wspomnieć, że kolumbijska scena już w latach
80. ciążyła w stronę jak najmocniejszego
metalu, by wymienić choćby tylko takie zespoły
jak: Danger, Agressor czy Masacre, ale
i zespołów grających lżej też u was nie brakowało?
Tak, to zabawne, biorąc pod uwagę tę sprawę, o
której wspomniałeś, szczególnie w Kolumbii,
gdzie death i black metal w latach 90. były dość
potężne. Słuchaliśmy i obserwowaliśmy całą falę
tradycyjnego metalu, w moim przypadku
dzięki rodzicom, którzy zawsze byli fanami
rocka.
To jednak grupy europejskie, ze szczególnym
uwzględnieniem sceny angielskiej i niemieckiej,
były dla was największą inspiracją?
Jestem wielkim fanem takich zespołów jak Judas
Priest, Iron Maiden, Running Wild, Ra-
46
ROAD WARRIOR
Pozostajemy ciągle sobą
Kolumbia kojarzy się przede wszystkim z krajem narkotykowych karteli
oraz maniakalnych fanów futbolu, gdzie piłkarze nader często drżą o własne życie,
ale tamtejsza scena metalowa staje się coraz bardziej znana. Jest tak dzięki takim
zespołom jak Revenge, tworzonym przez prawdziwych pasjonatów, oddanych scenie
i muzyce jak mało kto:
ge, Warlock, Tyrant i wielu innych. To one
tak naprawdę zainspirowały mnie do komponowania
muzyki i pisania tekstów.
Od momentu wydania debiutanckiego albumu
"Metal Warriors" w roku 2005 jesteście bardzo
konsekwentni, a najnowszy krążek "Spitting
Fire", już siódmy w waszym dorobku, tylko to
potwierdza?
Naprawdę staramy się być konsekwentni i na
naszej drodze do rozwoju gatunku i muzyki którą
tworzymy... Nawet w tej dziedzinie zachodzą
zmiany, odkąd pojawiliśmy się na rynku w 2002
roku, my jednak pozostajemy ciągle sobą, może
to jest właśnie nasza tajemnica.
koszt ich tłoczenia zbliżone jest do kosztów wydania
tej samej płyty na CD.
zaczyna koncertową stawkę tuż po południu,
czy też pory dnia i nocy podczas takiej imprezy
to pojęcia względne, a fani dopisali w obu
przypadkach?
Sam niezależnie zarządzam zespołem, jestem
swoim menedżerem. To naprawdę trudne, ponieważ
mam też pracę, rodzinę i wiele codziennych
zajęć. Spędziliśmy trzy lata rozsyłając nasz
materiał prasowy gdzie się da, ale nikt nas nie
słuchał. Zauważono nas dopiero trzy lata temu.
Na porannym koncercie podczas festiwalu
"70000 Tons Of Metal" było niewielu ludzi, bo
graliśmy o piątej rano. Nieliczni widzieli więc
nasz show, a inni byli na maksa pijani, niemniej
jednak nasi rodacy byli obecni z naszą trójkolorową
flagą. Drugi koncert graliśmy o godzinie
14 i ten występ był już oblegany.
Lubujecie się też w krótszych wydawnictwach,
jak single, EP-ki i splity, dlatego wasza dyskografia
powiększa się bardzo regularnie?
W pewnym momencie mieliśmy problemy z
skomponowaniem kompletnego albumu, który
pochłania mnóstwo czasu i tak dalej. Czasem
pojawiają się problemy dotyczące pracy i rodziny,
które nie pozwalają nam na nagranie
kolejnego albumu, sięgamy więc po inne, krótsze
nagrania, które naszym zdaniem utrzymują
nas przy życiu na fali metalu i co najważniejsze
sprawia to, że nasza dyskografia rośnie.
Fakt, że Rata Mutante Records jest twoją
wytwórnią pewnie wiele tu ułatwia, chociaż z
drugiej strony wiąże się to z określonymi kosztami,
dlatego też sami nie porywacie się na
wydawanie swych płyt na winylu? Musicie
lubić ten cały stuff z dawnych lat, tak więc
jeśli tylko ktoś chce wydać na licencji wasz LP
bądź kasetę, dostaje zielone światło?
Uwielbiamy tę całą falę starego metalu, czyli
nagrania na winylu i inne. Staramy się jednak
pozostać przy jednej wytwórni, która reprezentuje
nas tak długo dopóki robi to dobrze na tyle
ile to jest możliwe. Spędziliśmy około czterech
lat z grecką Floga Records, w tej chwili zakończyliśmy
współpracę z Thomasem z Iron
Shield Records, która trwała prawie pięć lat.
Nasza wytwórnia Rata Mutante Records, wydaje
tylko płyty CD na Kolumbię, a następnie
udostępnia licencje innym wytwórniom.
Skoro jednak wciąż ukazują się kolejne wydawnictwa
z logo Rata Mutante, to musi to
oznaczać, że również się w miarę sprzedają,
tak więc nie musisz za bardzo dokładać do
tego interesu?
W wersji kolumbijskiej, którą robimy na CD,
nie wydajemy zbyt dużo pieniędzy. W Kolumbii
zrobienie pełnej płyty kosztuje około 1000
USD. Dbamy o inne gadżety takie jak t-shirty,
naszywki, czapki z naszym logiem etc. Ogólnie
płyty CD rozchodzą się jak świeże bułeczki.
Sprzedaż płyt winylowych i innych formatów
utrzymuje się na poziomie wcześniejszych lat.
Winyle również wydajemy pod szyldem Rata
Mutante Records ale tylko w wypadku, gdy
Foto: Revenge
Nagraliście ponownie "Infernal Angels" - nie
byliście pewnie zadowoleni z jego pierwotnej
wersji z waszego debiutanckiego demo, tak jak
choćby w przypadku "Motorider", który odświeżyliście
na poprzedniej płycie?
Z biegiem lat chcemy spojrzeć świeżym okiem
na niektóre tematy, szczególnie na te, które były
znaczące, traktujemy to jako swego rodzaju
hołd. Tak jak w innych czasach w tym gatunku,
tylko teraz niektórzy ludzie nie uważają tego za
dobry pomysł. Dla nas to świetny pomysł, dlatego
zawsze każdy nasz album zawiera ponownie
nagrany utwór.
Powodów do zadowolenia nie brakowało wam
za to ostatnio, bo nie dość, że "Spitting Fire"
zbiera dobre recenzje, to jeszcze mieliście okazję
wystąpić podczas festiwalu "70000 Tons
Of Metal" - musiało być to dla was nieliche
przeżycie?
Było genialnie. Festiwal bardzo różni się od
innych, w których dotychczas uczestniczyliśmy.
Spotkaliśmy wielu maniaków metalu z innych
krajów, którzy nas znali i uznali zespół jako
przedstawiciela klasycznego metalu. Wiele piwa,
śliczne dziewczyny i dużo metalu a wszystko
to w przeciągu pięciu dni.
Jak doszło do tego, że udało wam się tam zagrać?
Poza tym chyba nie każdy zespół ma
szansę dwukrotnego występu podczas jednej
edycji tej imprezy? Jest różnica, kiedy gra się
pierwszego dnia nad ranem już na finał, a
Mogliście więc przekonać się, że wasz podziemny
zespół z Kolumbii w żadnym razie nie
odstaje od tych bardziej znanych grup, co dało
wam pewnie dodatkową motywację do tego,
aby z jeszcze większą determinacją popularyzować
muzykę Revenge wśród fanów metalu z
całego świata?
W Kolumbii istnieją dwie klasy znanych zespołów.
Te które istniały w czasach świetności
metalu i przez te lata były znane na całym
świecie. Dopiero później zniknęły na ponad 25
lat, potem ponownie pojawiły się na rynku muzycznym
i teraz ponownie stają się bardziej
znane. Istnieją także zespoły, które nie uczestniczyły
w tym boomie, ale pracowały ciężko,
promując się poza granicami kraju i w samym
podziemiu przez wiele więcej lat, jak choćby
niektóre zespoły w Kolumbii, np. te w moim
mieście Medellin. Właśnie ciężka praca jest tym
decydującym czynnikiem, który nie oddzielił
nas od bardziej znanych zespołów.
Wojciech Chamryk, Aleksandra Eliasz,
Paweł Gorgol
REVENGE 47
HMP: Witaj! Czy mógłbyś opisać czym obecnie
jest Warfare? Wydaje mi się, że stare czasy
tego zespołu odznaczały się brzmieniem
bardziej punk/speed metalowym z paroma
thrashowymi motywami, czy mam rację?
Paul Evo: Po 25 latach zostałem poproszony o
nagranie całkiem nowego albumu Warfare. Prawdopodobnie
jest o wiele bardziej przesadzony
niż poprzednie nagrania, z brudnym, chropowatym
basem i potężnym brzmieniem gitar. Warfare
powstał w 1984 (choć rok 1983 był już na
rzeczy, wtedy stworzyłem nasze utwory), tak
więc nazwa thrash lub speed nie były wynalezione.
Pomieszałem elementy punk/metalu i
grałem tak, jak nikt inny wcześniej z muzyką z
ulicy, a nie jakimś pierdoleniem o diabłach i demonach.
Jak było na samym początku? Jak się poznaliście
z basistą Falken'em i gitarzystą Gunner'
em?
Kiedy opuściłem Angelic Upstarts, to nagrałem
EPkę "Noise Filth and Fury" wraz z Mantasem
z Venom i Algym Ward z Tank. Po tej
EPce zwerbowałem do zespołu Falkona i Gunnera.
Czy miałeś nagrane jakieś dema w roku 1983?
Nie, prosto przeszedłem do "Noise Filth and
Fury", aczkolwiek potem było parę demówek
przed sesjami "Pure Filth", "Metal Anarchy" i
Dając nastolatkom inspiracje
Wywiad z perkusistą i wokalistą Warfare,
Paulem Evo jest jak jego muzyka.
Bezpośrednia i bez ozdobników. Może
się nie podobać, może się podobać, jednak
jestem pewny jednego. Wszystko
co chciał powiedzieć, w tym wywiadzie
zostało zawarte. Tak więc i
ja bez zbędnego przedłużania powiem
tylko, że Warfare to taki zespół, który
miał kontakty z największymi tuzami brytyjskiego metalu,
takimi jak Lemmy Kilmister, Cronos czy Algy z Tank. Ale
przede wszystkim, ten zespół broni się nie tyle znajomościami, co jak wcześniej
wspomniałem, bezkompromisowością, zarówno muzyki, jaki i zespołu per
se. O czym w wywiadzie dalej.
wielu innymi albumami.
Co inspirowało Cię w roku 1980? Mniemam,
że to były zespoły takie jak Motorhead, Ramones
i Venom, mam rację? Jak oni wpłynęli
na waszą muzykę?
Oczywiście, uwielbiałem Ramones oraz Motorhead,
jednak zawsze rola Venom była tutaj źle
zrozumiana, ponieważ zawsze byli znajomymi z
wydawnictwa i stali się dobrymi przyjaciółmi.
Jednak nie słyszałem ich muzyki przed podpisaniem
kontraktu z Neat Records i zdecydowanie
stwierdzam, że definitywnie i absolutnie ich
muzyka nie miała jakkolwiek wpływu na Warfare.
Co możesz powiedzieć o albumie z 1983r., "False
Gestures for Devious Public" nagranego
przez zespół The Blood? Czy prawdą jest to,
że w tamtym czasie byłeś perkusistą w tamtym
zespole?
Tak, byłem perkusistą w The Blood i grałem na
tym klasyku z roku 1983. Myślę, że wciąż przetrwał
próbę czasu, zaś gitarzysta na nim jest naprawdę
świetny.
Foto: Warfare
Czy miałeś jakieś problemy z połączeniem gry
na perkusji z jednoczesnym byciem wokalistą
na koncertach?
Bycie jednocześnie perkusistą i wokalistą jest
męczące, fizycznie i psychicznie. Musisz być naprawdę
zaangażowany. Kiedy jesteś pod tym
mocnym oświetleniem, tracisz wiadra potu, a
także często głos, próbując przekrzyczeć hałas
zestawu perkusyjnego.
Pracowałeś nad tekstami do Warfare od samego
początku, czy to prawda? Co inspirowało
Cię jako twórcę tekstów? Czy wciąż to jest
aktualne?
Warfare zawsze było w mojej uwadze, tak jak
zawsze chciałem być głównym twórcą tego zespołu.
Pisałem teksty z tego co ujrzałem w swoim
życiu. Jeśli chodzi o inspiracje, to bardzo lubiłem
twórczość poetów Tony Harrisona i
John Betjemana. Pisałem teksty, które cuchnęły
ulicą i były w stanie inspirować dzieci, które
tam były i które chciały poczuć taki sam indywidualizm
i rebelię, jaką ja czułem.
Debiutowaliście albumem "Pure Filth". Co
możesz powiedzieć o nim z perspektywy czasu?
Jaki utwór jest Twoim ulubionym z debiutu?
"Pure Filth" wciąż trzyma się dzisiaj, prawie jak
nowy album Warfare. Hałas i teksty są na czasie,
i być może nawet całkiem na miejscu z tym
całym pierdoleniem, na które obecnie jest narażona
młodzież. Oczywiście, że produkcja jest
niedzisiejsza, jednak to może zostać naprawione
prostym graniem tego głośno. Nie mam swojego
ulubionego utworu, moim mottem jest zawsze
"same przeboje, żadnych zapychaczy".
Algy (z Tank) i cały pierwszy skład Venom na
debiucie, to coś kurwa mówi. Czy mógłbyś
powiedzieć o Twoich relacjach z brytyjską sceną
metalu w tamtym czasie?
Byłem na scenie wtedy, kiedy prężnie działała,
żyłem w Londynie i chodzłem do takich sławnych
klubów jak Marquee Club i The Ship
na Wandour Street. Zawarłem znajomości z
wieloma muzykami, włączając to Lemmyiego,
Fast Eddie Clarkea czy Algy Warda, by wymienić
kilku. Jak wcześniej powiedziałem, nie
spotkałem się z gośćmi z Venom, do momentu,
w którym nie podpisałem umowy z Neat.
Opiszesz swój najlepszy koncert z okresu '82 -
'86?
Naprawdę podobał mi się koncert w Holandii,
na Dynamo. To był pierdolony chaos, tłum był
wspaniały, my sami byliśmy jak zwykle szalonymi
maniakami, było bardzo radośnie. Poza tym
ten koncert w Marquee, na którym byliśmy główną
atrakcją, to była naprawdę wspaniała noc.
"Metal Anarchy" został wydany rok po debiucie.
Jak bardzo się różnił od pierwszego albumu
w Twojej opinii (już pomijając to, że jedną z
osób będących za konsolą był Lemmy)?
"Metal Anarchy" był tylko małym krokiem naprzód
w stosunku do "Pure Filth" jeśli chodzi o
sposób pisania. Studio było o wiele lepsze i
Lemmy dał nam nowe spojrzenie na kwestie
produkcyjne. Utwory wyszły z tego tak żywe jak
z "Pure Filth" jednocześnie zachowując jego
energię.
Czy uważasz "Metal Anarchy" za najpopularniejszy
album Warfare?
Ekstremalnie popularny i sprzedający się w tysiącach.
Widziałem trzy teledyski na Youtube, do waszych
utworów takich, jak "Burning Up", "Metal
Anarchy" oraz "Rape". One były na zbiorze
wizualnym "Metal City", czyż nie? Co możesz
o tym powiedzieć?
Utwory "Burnin Up" oraz "Rape" zostały nagrane
specjalnie na potrzeby tego materiału, zaś
48
WARFARE
"Metal Anarchy" jest kompletnie inną wersją od
tej, która została wyprodukowana przez Lemmiego.
Foto: Warfare
Jak bardzo byliście popularni w roku 1985.
Zespół był bardzo popularny wtedy. Jechaliśmy
na krawędzi dużej fali brytyjskiego hard rocka.
Zasadniczo to "Mayhem Fuckin' Mayhem"
był całkiem pasującą nazwą do tego protestu,
który wydarzył się na Hammersmith Odeon.
Czy "Mayhem Fuckin' Mayhem" zainspirowane
było przez to wydarzenie? Czy Metallica
powiedziała wam co o tym sądzili?
"Mayhem Fuckin' Mayhem" było już wtedy
nagrane, zaś sam występ z Hammersmith całkiem
szybko obiegł opinię publiczną i obecnie
jest to bardziej niż dobrze udokumentowane.
James i Lars uznali że to było, kurna genialne.
Na "Mayhem, Fuckin' Mayhem" inżynierem
dźwięku był Cronos. Ale tak zasadniczo, ile
on roboty odwalił na tym albumie, pomijając
jego produkcje i gościnny wokal na "You've
Really Got Me"?
Cronos zagrał wszystkie partie basowe na
"Mayhem, Fuckin' Mayhem" i chłopie, był naprawdę
świetny, co słychać, kiedy muzyka jest
na dużej głośności.
Saksofon w punk/speed jest całkiem unikatowy
(przynajmniej dla mnie). Czy to był
Twój pomysł na ten wstęp "Wax Works" do
"A Conflict Of Hatred"?
Tak, wszystkie pomysły na Warfare wyszły ode
mnie. Chciałem muzycznie wykonać krok naprzód.
Jest dokładnie tak jak tytuł wskazuje i
pomimo tego, że jest brutalny, to również jest
albumem konceptem. Saksofon na pewnych
utworach podnoszą je do innego wymiaru, zaś
sam Warfare był pierwszym zespołem który to
robił, długo przed Celtic Frost.
Czy uważasz "A Conflict Of Hatred" za
ewolucję waszego stylu muzycznego?
Tak, można tak powiedzieć. Muzyka stawała się
coraz głębsza, od grania na trzy akordy do bardziej
skomplikowanych aranżacji.
Co mógłbyś powiedzieć o waszych pierwszych
albumach z perspektywy produkcji
muzycznej? Jak je nagraliście? Jak długo zajęło
ich stworzenie?
Pierwsze cztery albumy zostały nagrane na różne
sposoby i dopełniając to sama produkcja
miała też na to wpływ, w momencie, w których
budżet stawał się o wiele większy, rosnąc tak
samo, jak rosła nasza popularność. Pierwsze
dwa albumy zostały wykute w ciągu trzech dni,
z małą ilością czasu poświęconą na produkcję,
trzeci album był nagrywany przez ponad cztery
tygodnie. Zaś druga wersja "Hammer Horror"
zajęła mi prawie całe półrocze.
Czy pierwsza wersja albumu "Hammer Horror"
jest warta odsłuchu? Co o tym sądzisz? Z
tego co wiem, to są dwie wersje, z roku 1990
oraz 1991.
Pierwsza wersja "Hammer Horror" była zbyt
miękka, zaś sama okładka, którą wyprodukował
FM Revolver to było gówno. Hammer Film
Music dał bana tej wersji. Kolejna wersja tego
albumu była moją ulubioną, zaś fani Warfare
uwielbiali ją. Wszystkie sekcje gitarowe zostały
ponownie nagrane przez Algyiego z Tank, zaś
ja zrobiłem ponownie wokale i dodałem więcej
utworów.
Który film od Hammer Film Productions jest
twoim faworytem?
Mam ich wiele, więc jest to naprawdę niemożliwe
do odpowiedzenia pytanie, ale wyróżnię
tutaj "Plagę żywych trupów".
Warfare zostało rozwiązane w 1993r. Po tym
grałeś w Warhead, do 1995r. Co sądzisz o tym
zespole? Czemu Warhead skończył się po
debiucie?
Album Warhead wyszedł w roku 1993, i żeby
być zupełnie wiarygodnym, to po "Hammer
Horror" nie miałem już pomysłów. I nawet jeśli
Warhead składał się z moich przyjaciół jak
Wurzel z Motorhead i Algy z Tank, tak myślę,
że było to średnie. Granie dla samego grania było
powodem, dla którego przestałem to robić.
Lepiej było wyjść niż niepotrzebnie tracić czas i
energię, jak to wiele projektów robi.
Co robiłeś po roku 1995?
Kiedy rozwiązałem zespół i poszedłem na emeryturę
od biznesu muzycznego, zakupiłem sobie
własne przenośne wesołe miasteczko (moja
pierwsza miłość). Jest głośne, daje radość i przemieszcza
się z miasta do miasta, jak zespół rockowy.
To nie robota dla chłopca, który chciałby
pracować od 9 do 17.
Czy masz wciąż kontakt ze starymi członkami
zespołu?
Nie.
Jeśli miałbyś porównać Twój najnowszy album
do Twoich poprzednich, to który byłby
najbliższy Twojemu Evo / Warfare?
"Metal Anarchy" i ten całkiem nowy album z
śp. Fast Eddie Clarke, w którym zagrał dla
mnie na gitarze.
Która grafika goszcząca na albumach Warfare
była Twoim faworytem? Mógłbyś powiedzieć
o niej więcej?
Moja ulubiona grafika jest z "Mayhem Fuckin'
Mayhem". Została stworzona na bazie moich
instrukcji, by idealnie odwzorować zawartość albumu.
Czy spodziewasz się, że wznowienia pierwszych
albumów Warfare będą sukcesem?
Wiem, że "sukces" może oznaczać cokolwiek,
tak więc jak Ty definiujesz to pojęcie?
Oczywiście obecnie żyjemy w innych czasach i
fizyczne albumy sprzedają się w małych ilościach,
nie jak w tych dniach, gdzie mogłeś z
łatwością sprzedać więcej niż 40,000 sztuk. Jednak
te albumy będą sukcesem, sądząc po tym,
że Warfare ma status kultowego i oddanych fanów,
a te albumy same w sobie stały się klasykami.
Co sądzisz o Dissonance Records oraz o High
Roller Records?
To tylko firmy nagraniowe, firm, z którymi podpisywałem
umowy było wiele.
Czy masz kontakt z gośćmi ze starego Venom
oraz z Algy'm? Co sądzisz o najnowszym
albumie Tank ("Sturmpanzer").
Przy okazji wciąż rozmawiam z Mantasem i Algym.
Nie słyszałem najnowszego albumu Tank,
tylko demówki. Wolałbym żeby utwory były
bardziej takie jak na ich debiucie, czyli "Filth
Hounds of Hades".
Co zamierzasz robić w roku 2019? Czy będziesz
kontynuował swoją karierę muzyczna?
Pracuję na dość głębokim albumem kompilacyjnym,
który będzie zawierał trochę naprawdę
rzadkich rzeczy, połączony będzie z sesją radiową
New Nightmare i nowym singlem, do
którego sekcję rytmiczną nagrał na basie Tom
Angelripper i być może dwa nowe utwory. Jeśli
będę w stanie je kurwa napisać. Bo teraz główną
rzeczą, na jakiej się skupiam w nowym roku, to
kwestia, żeby wciąż móc oddychać.
Przykro mi z tego powodu. Możesz nam zdradzić
jak będzie wyglądała setlista Warfare w
najbliższym czasie, jeśli będziesz w stanie dać
koncert? Jakie utwory tam na pewno się znajdą?
"Metal Anarchy", "Burn the Kings Road", "New
Age of Total Warfare" oraz "Cemetery Dirt".
Jeśli miałbym wybrać tylko jeden album Warfare
do przesłuchania, to który powinienem
wybrać?
Bardzo trudne pytanie, szczególnie, że każdy
jest na swój sposób wyjątkowy.
Dziękuje za Twój czas. Co chciałbyś przekazać
swoim fanom?
Pamiętaj by cały czas trzymać się swoich przekonań.
I jeśli jest za głośno, to najpewniej jesteś
kurwa za stary! Śledźcie moje poczynania na
Facebooku.
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
WARFARE 49
mas, będący tylko lepem na pieniądze!
Tworzymy muzykę dla przyjemności, dla nas i dla tych, którzy
kochają i cenią klasyczny, prawdziwy heavy metal z jego
wszystkimi wspaniałościami.
Zespół Humanash, to kolejny przedstawiciel włoskiej sceny metalowej. Na
koncie ma wydaną w 2017 roku EPkę, zatytułowaną "Reborn from the Ashes". Chłopaki
zamierzają niebawem nagrać i wydać debiutancki album. Na temat zespołu, planów
na przyszłość i buntu, udało mi się porozmawiać z wokalistą Johnem Goldfinch.
ulokowano nam państwo watykańskie, co wpłynęło
negatywnie zarówno teraz, jak i w przeszłości,
na świecki, demokratyczny rozwój wolnej
myśli i oświecenia ludności)... to prawdziwy
rak! Ale wierzę, że ten stan umysłowego ucisku,
stworzył reakcyjny prąd sprzeciwu, wobec dominacji
religijnej. Ten bunt do dziś objawia się
w alternatywnej muzyce, jaką jest metal!
Czy we Włoszech gra się takie gatunki muzyczne,
jak white metal czy unblack metal? Czyli
muzykę heavy i black z chrześcijańskimi tekstami?
Ja, założyciel zespołu i autor tekstów, a także
koncepcji Humanash, jestem ateistą! Nie jesteśmy
chrześcijanami ani black metalowcami.
Gramy heavy metal, z tekstami ukierunkowanymi
na horror i emocje, przemianowany przeze
mnie na evil metal!
Jakie są zatem wasze muzyczne korzenie, inspiracje?
Jakiej muzyki słuchacie? A jakiej muzyki
nie lubicie? I dlaczego?
Cóż, już chyba po części odpowiedziałem na to
Twój sposób śpiewania, przypomniał mi inny
włoski zespół... Ancient Dome, znacie? Czy
przyjaźnicie się z jakimiś włoskimi zespołami i
jak wygląda metalowa scena we Włoszech?
Tak, znam Ancient Dome, mam ich płyty, interesujący
zespół! Tak, oczywiście, dobrze znamy
włoskie zespoły metalowe i oczywiście, że
po tylu latach w podziemiu, wszyscy się przyjaźnimy.
Jeśli chodzi o włoską scenę, jest bardzo
aktywna. Powiedziałbym, że nie możemy narzekać.
Istnieje wiele zespołów różnych gatunków i
stylów, od stoner, do najbardziej ekstremalnych
rodzajów metalu. A poziom tych kapel jest teraz
tak konkurencyjny, że dobre wytwórnie walczą,
by zdobyć największe "indywidualności" spośród
nich. Wytwórnie takie, jak: Jolly Roger,
Black Widow, Bloodrock, Cruz der Sur, Terror
from Hell... etc.
Wasza EPka dobrze brzmi, jeśli chodzi o selektywność
gitar, bębny. Jest klarownie i jednocześnie
ciężko. Nie do końca natomiast jestem
zadowolony z wokali. Mogłyby być głośniej i
bardziej uwypuklone. Ale nie przejmujcie się, i
tak brzmicie lepiej niż przedostatnia Metallica.
Gdzie nagrywaliście wasz materiał?
(Śmiech) biorąc pod uwagę, że ostatnim dobrym
albumem Metalliki, to "Czarny Album"
z 1991 roku, nie możemy narzekać!!! Cieszę się,
że wg ciebie EPka brzmi dobrze... Z drugiej strony,
przykro mi, że nie doceniłeś partii wokalnych.
Nie możemy zadowolić wszystkich! Dałem
z siebie maksimum!... I jestem całkiem zadowolony
z efektu. Partie instrumentalne nagrywaliśmy
w New Star, pomiędzy Salento (południowe
Włochy) a Teneryfą. Angelo Emanuele
Buccolieri, młody talent, który studiował
jako inżynier dźwięku z Michaelem Wagenerem
(Metallica, Ozzy Osbourne, Motley
Crue, Skid Row i wielu innych...) w Nashville
(USA)... A moje partie wokalne, w Parmie w
studiu Tartini5, z inżynierem dźwięku Fausto
Tinello... Kilka godzin potu i krwi! Jesteśmy
bardzo zadowoleni z dźwięku i ogólnego efektu
finalnego!
HMP: Bardzo podoba mi się grafika z okładki.
Wykrzywiony grymasem, ksiądz i kościół, z
którego wieży spada krzyż. Obraz niemal pasujący
do black metalu. Tymczasem na zdjęciu
promo, nie wyglądacie na groźnych black metalowców.
Nie nosicie corpse paint, ani kolczug.
Nie macie toporów... A muzyka, którą
gracie, to w zasadzie heavy metal. Tymczasem
liryki poruszają tematy związane z opętaniem...
O co tu chodzi?
Znowu: nie ma problemu człowieku! (śmiech)
Nie jesteśmy związani z black metalem, jest to
gatunek, którego nie lubimy i którego nie słuchamy,
ani nie śledzimy. Dla mnie black metal,
zaczyna się i kończy na Venom! Diaboliczne
obrazy i okultystyczna/ezoteryczna ikonografia,
była wykorzystywana dużo wcześniej, jak zapewne
wiesz. Zespoły takie, jak Coven, Black
Widow, Arthur Brown czy Alice Cooper... a
następnie wspaniały Mercyful Fate, Death SS,
Black Hole, Paul Chain, Ripper, Sarcofagus.
Wszyscy oni posiadali tego rodzaju teksty i dlatego
potrzebowali tej specyficznej ikonografii...
horrorowej, diabolicznej, okultystycznej... jakkolwiek
mrocznej.
Czy Włochy są nadal krajem mocno religijnym?
Czy ma to jakiś wpływ na postrzeganie
muzyki, a zwłaszcza muzyki heavy metal? W
Polsce nasilają się ostatnio protesty środowisk
katolickich przeciw metalowi. Odwoływane
są koncerty (Behemoth, Vader, Kat). Ciekawe,
że te zespoły (Behemoth, Vader), uznane
są na całym Świecie, a mają problemy w swoim
kraju.
Tak, oczywiście dobrze to znamy i rozumiemy,
niestety! Tu, we Włoszech, (pamiętajmy, że
Foto: Humanash
pytanie. Czerpiemy również ze speed metalu lat
80-tych, doom metalu, klasycznego heavy metalu
i częściowo technicznego death metalu.
Death z Chuckiem Schuldinerem... Mercyful
Fate, King Diamond, Hexenhaus, Memento
Mori, Death SS, Hell, projekt Denner/
Shermann... i metalowe klasyki, takie jak Judas
Priest, Iron Maiden, Testament, Forbidden.
Poza tym milion innych zespołów! Nie słuchamy
muzyki, która nam się nie podoba, która
nas nie reprezentuje... Cóż, tak jak wcześniej
mówiłem, black metalu... mmm... także Ghost
na przykład. To kolejny sensacyjny band dla
Ech, mi chodziło o raczej o głośność partii wokalu,
po ostatecznym mixie. Moją szczególna
uwagę zwróciły dwa ostatnie utwory. Ciężki,
miażdżący "Liberation of the cursed Spirit"... i
piękny a jednocześnie niepokojący "The Eternal
Darkness of Being". Tej gitary i tych kobiecych
partii mógłbym słuchać w nieskończoność.
A ten dziecięcy chór kojarzy się z horrorami.
Dwa utwory, dwa różne Światy. Kto
śpiewa w "The Eternal Darkness of Being"?
Dziękujemy za uznanie! Tak, są to dwa aspekty
muzyki Humanash. Outro "The Eternal Darkness
of Being" zostało pomyślane jako ścieżka
dźwiękowa, typowa dla horrorów włoskich lat
70., takich jak film Dario Argento, "The Goblins".
Liryczną wokalistką jest Ivana Cammarota
z Lecce. To ona odgrywa też rolę śpiewających
dzieci... Naprawdę bardzo niepokojące
wrażenie. Gdy zakończyła swoje sesje nagraniowe
w studio, staliśmy długo z otwartymi ustami!
Czy planujecie w najbliższym czasie wydać
pełny album i ruszyć w trasę gdzieś po Europie?
Tak, oczywiście, wydanie pełnowymiarowej płyty,
jest naszym marzeniem! Pracujemy już nad
innymi utworami, i oczywiście, jeśli będzie możliwość,
chcemy grać na żywo. Nawet jeśli okaże
się to trudne, z powodu braku znajomości z
tym, lub innym "promotorem" czy nie płaci się
za możliwość zagrania na festiwalach... Ok, powiedzmy,
że byłbym nawet gotów kogoś zabić
50
HUMANASH
dla sprawy! (śmiech)
Jak dużo gracie koncertów w ciągu roku?
Biorąc pod uwagę, że EPka pojawiła się zaledwie
kilka miesięcy temu, z Humanash zagraliśmy
tylko kilka koncertów, w południowych
Włoszech i w Mantui (na północy) na Acciaio
Italiano Festival 8, supportując takie "historyczne"
włoskie zespoły, jak Withe Skull, Epitaph
i Strana Officina!
Co sądzicie o totalnej komercjalizacji Świata,
gdzie nawet muzyka heavy metal i wszystko,
co jest z nią związane, stało się produktem?
Czy heavy metal powinien stać się hobby
wyłącznie dla bogatych ludzi? Ceny płyt, bilety
na koncert, wszystko staje się potwornie
drogie. Czy fani powinni płacić za spotkania z
zespołami, autografy, czy zdjęcia z muzykami?
Myślę, że to bardzo niedobra rzecz. Zwłaszcza
w świecie metalu, zrodzonego z zupełnie innej
idei! Z buntowniczego ducha rebelii, będącego
strzałem w twarz mainstreamu, z mocą tysięcy
watów... I na pewno nie ma to nic wspólnego, z
biletami typu "goledn pit - meet your fucking
VIP" plus sesja zdjęciowa!
Myślę podobnie. Ostatnio przeczytałem, że
ludzie narzekają, na opryskliwe zachowanie
Bruce'a Dickinsona, wobec fanów, którzy zaczepiali
go przed koncertem Iron Maiden w
Krakowie. Czy muzyk ma prawo odmówić fanom
wspólnego zdjęcia, czy autografu, kiedy
chce odpocząć, lub źle się czuje? Jak Wy byście
zareagowali, gdyby ktoś wam zaglądał w talerze
podczas obiadu, żeby zrobić sobie zdjęcie
z zespołem?
No dobra... cóż ja mogę powiedzieć, Bruce jest
dla mnie legendą, wzorem do naśladowania odkąd
byłem nastolatkiem... Ale to przede wszystkim
człowiek, który ma swoje wzloty i upadki
w prywatnym życiu, jak my wszyscy zresztą!
Więc zasadniczo jestem za prywatnością. To są
w końcu tylko ludzie. Jestem też pewien, że i
tak poświęcają sporo prywatnego czasu, swoim
fanom i wielbicielom!
No właśnie. Polacy od wielu lat bardzo chętnie
jadają pizzę i spaghetti. Ja również uwielbiam
te potrawy. A czy we Włoszech znacie
jakieś polskie dania?
"Spaghetti, Pizza, Mafia i Mandolino" to prawdziwa
włoska dewiza! (śmiech) Niestety polskie
potrawy nie są zbyt znane we Włoszech, a
szkoda. Ja lubię wszelkiego rodzaju jedzenie i
byłbym wdzięczny gdyby je podawano u nas!
Kiedyś miałem okazję spróbować wspaniałego
bigosu i gulaszu... ale gulasz, to jest węgierska
potrawa!
Z jakim najbardziej znanym zespołem chcieliby-ście
zagrać na jednej scenie, lub całą trasę?
Z kim byście nigdy nie zagrali i dlaczego?
Najbardziej marzyłaby się nam trasa z Kingiem
Diamondem... lub angielskim Hell, to byłoby
coś spektakularnego! Ale także ze starymi sławetnymi
przedstawicielami NWOBHM, oraz
doom metalu, jak Trouble, Saint Vitus czy
Pentagram! Nie zagralibyśmy z zespołami, które
traktują wszystkich nas jak gówno, gdyż grają
tylko dla pieniędzy!
Co sądzicie o opiniach, że takie granie, jak
wasze, jest już przestarzałe i niemodne? Dziś
wszyscy chcą być nowocześni, używają technicznych
sztuczek w studio, często zapominając
o melodii w utworach. Wszystko brzmi
tak samo i sztucznie.
Cóż... co mogę powiedzieć? My się nie pieprzymy!!!
Tworzymy muzykę dla przyjemności, dla
nas i dla tych, którzy kochają i cenią klasyczny,
prawdziwy heavy metal z jego wszystkimi wspaniałościami.
Jest to stan umysłu, nie musimy zarabiać
pieniędzy, poprzez rekordową sprzedaż
naszych płyt. Niestety, wszyscy mamy też "normalną"
pracę! Heavy metal powinien pochodzić
głównie z serca!
Dziękuję za rozmowę.
Dziękujemy z całego serca! I mamy nadzieję
zagrać już wkrótce w Polsce, bo to fascynujący
kraj o metalowej tradycji. Zapraszam polskich
metallerów, do słuchania Humanash i opowiadania
nam, o swoich odczuciach. Możecie również
obejrzeć na YouTube, teledysk do utworu
"Night Adventure in the Devonsated Church"... z
EPki "Reborn from the Ashes". Metalowy uścisk
dłoni i pamiętajcie: Long Live the Loud!!!
Jakub Czarnecki
Nie ma żadnych samotnych wilków
Ciężko namówić Warsluta do zwierzeń. Gość alergicznie
reaguje bowiem na słowo "wywiad". Po
części wina w tym kilku portali, mających zacięcie
do bycia tzw. "bojownikami o sprawiedliwość
społeczną". Mają one za punkt honoru uczynienie z kapeli
bandy mizoginów i faszystów. Na tegorocznej Metalmanii
zdarzyła się jednak okazja do przepytania szefa Destroyer
666, w czym niewątpliwie pomogła obecność niewiasty w
gronie przepytujących. Kilku z was zdziwi forma tego wywiadu,
prezentowane poglądy i duża ilość wulgaryzmów. Radzimy
zatem przypomnieć sobie, iż czytacie wywiad z grupą metalową w
metalowym magazynie. Nie w "Tęczowym Głosie Wegan" ani też nie w "Gońcu Parafialnym".
Z drugiej strony: ile można pytać zespół o tajniki pracy w studio? Cytując
niemieckiego klasyka : "Love Us Or Hate Us".
Ostry: Słyszałeś kiedyś o bitwie pod Long
Tan?
Nie, skąd to wygrzebałeś?
Ostry: Z Wietnamu. Wasz SAS wpadł tam w
zasadzkę komunistów, ale skończyło się to pogromem
Wietcongu. Wykosiliście ich na cacy.
Interesowałem się tylko naszą obecnością w I i
II Wwojnie Światowej. Najbardziej zaciekawiło
mnie jak wielu z naszych żołnierzy strzelało w
tych wojnach ponad głowami przeciwnika, co
znaczy, że nie mieli instynktu zabójcy. Po II
wojnie zaczęto zatem u nas trenować żołnierzy
inaczej, aby zabijali łatwiej. Wietnam udowodnił
tutaj postęp, ale dalej około 40% nie strzelało
aby zabić. Wietcong mówił, że Australijczyków
łatwo zabić, ponieważ po jednego rannego
żołnierza zawsze wracało kilku kumpli,
"Charlie" czekali więc w pobliżu tego rannego.
Ostry: Czy identyfikujesz się z celami dla jakich
poszliście do Wietnamu?
Oczywiście, że nie było to potrzebne. To amerykańska
wojna wywołana przez Francuzów.
Amerykanie musieli do tego przekonać swoich
obywateli, reżyserując prowokację z atakiem na
swoje statki. Słuchaj, nie chcę żeby moich rodaków
spotkał los z czasów Wojny Burskiej. To
była wojna partyzancka i nasi oficerowie jako
jedni z pierwszych stwierdzili, że aby pokonać
Burów trzeba walczyć jak oni. Anglicy obłudnie
temu przyklasnęli, jeden z naszych oficerów
kazał więc rozstrzelać jakiegoś pastora - który
był po prostu burskim wywiadowcą. Koniec
końców Anglicy skazali owego Australijczyka na
śmierć czyniąc z niego kozła ofiarnego. Ta egzekucja
była im potrzebna do rozpoczęcia rozmów
pokojowych z Burami.
52
Ostry: Witaj Warslut. Miałeś ostatnio przygodę
z motorem...
K.K. Warslut: Kolega pożyczył mi motor. Była
pierwsza w nocy i piękny widok dookoła. Odłączyłem
mózg od wszystkich problemów i stwierdziłem
"pieprzyć to"- ruszyłem z dzikiego parkingu
gdzie się ustawiliśmy i włączyłem się do
ruchu. Stwierdziłem jednak nagle, że jestem na
drodze jednokierunkowej, a na mnie jedzie autobus.
Zwolniłem aby mnie nie uderzył, zjechałem
w jakiś zjazd aby zawrócić i zobaczyłem
trzy spore pickupy jadące wprost na mnie.
Znów byłem po złej stronie drogi. Zjechałem na
prawo aby wciąż być po złej stronie. To była
kombinacja świeżo wyremontowanych dróg jednokierunkowych
- gdziekolwiek bym wjechał
byłem po złej stronie.
Ostry: Był nawet o tym kawałek - "Against
the Tides" czy jakoś tak...
(Śmiech) sporo zajęło mi wykaraskanie się z tego.
Mam tendencję do wpadania w kłopoty raz
na jakiś czas. Gdy byłem mały matka zabrała
mnie na zachodnie wybrzeże Australii gdzie zatopiony
jest wrak liniowca Batawia. Znajduje się
przy rafie, do której można dojść brodząc długo
po pas w morzu. Polazłem tam jak głupi w pełnym
słońcu, spaliłem się, jacyś ludzie z samolotów
turystycznych do mnie machali, ale dotarłem
tam sam i byłem w pewien sposób dumny.
Ostry: Czy uważasz się za australijskiego patriotę?
(Po dłuższej chwili) Identyfikuję się z fundamentami
kultury australijskiej. Czyli z oporem,
DESTROYER666
Foto: Destroyer666
buntem przeciw angielskiej wizji świata. Przypominał
on konflikt Irlandczyków z żałosnymi
i nadętymi Anglikami. U nas, u zarania kolonizacji
nie chodziło o pieniądze czy dobrobyt, ale
o to jak ułożysz sobie życie po tym jak zostaniesz
uwolniony, jak nie będziesz już skazańcem.
Jeśli po odsiadce pozostajesz mężczyzną,
człowiekiem, jeśli przezwyciężasz trudności, to
udowodni to twoją wartość jako istoty ludzkiej.
Od 20-30 lat taki etos niestety podlega erozji i
to nie tylko u nas ale całym Zachodzie. W Australii
mamy silną kulturę infamisów, nie wiem
czy ktokolwiek w Europie mógłby się z taką
identyfikować. Wasi awanturnicy wyginęli dawno
temu, pod tym względem bardziej przypominamy
Amerykanów. Rozumiem, że identyfikowanie
się z taką kulturą jest trudne, ale warto
wspomnieć tu Neda Kellyego, przywódcę tzw.
gangu Kellych. Gdy go wieszali 80 000 ludzi
przybyło do Melbourne, aby przeciw temu protestować.
Ostry: Chcesz powiedzieć, że nie był to zwykły
kryminalista?
Oczywiście, że nie był. On tu kontynuował swoją
irlandzką wojnę przeciwko skorumpowanej
brytyjskiej policji. Po tym jak go powieszono
ruszyło śledztwo wewnętrzne, które ujawniło gigantyczną
korupcję. Europejczycy śmieją się z
tej naszej kultury skazańców, ale ona ukształtowała
ludzi żyjących w twardych warunkach -
jeśli próbowałeś stąd uciec zabiją cię, jeśli złamiesz
tu prawo - powieszą cię.
Ostry: Słuchaj Keith to może inaczej: w waszych
tekstach chodzi z grubsza o rodzaj satanistycznego
indywidualizmu, o wolność?
Nie, absolutnie. Indywidualizm to przesłanie
kultury zachodniej, które czyni nas słabymi. To
paradoks. Indywidualizm uczynił Zachód bardzo
wynalazczym, pionierskim, zaawansowanym
technologicznie, ale jednocześnie słabym,
bo zatraciliśmy poczucie wspólnoty. Wszystkie
kultury to mają ale my to straciliśmy. Staliśmy
się wyizolowanymi jednostkami. "Twój polski
problem nie jest moim angielskim problemem" - o to w
tym chodzi. Zaraz znowu zejdzie na imigrantów.
To gówniany temat, nie chcę być znowu
źle zrozumiany. Moje słowa nic nie zmienią. Ale
wracając do tekstów Destroyer666 - tu chodzi
o przetrwanie. O instynkt. Wilk ma takowy.
Ostry: Jest częścią watahy…
Tak, sam zostanie zabity w ciągu kilku dni. Nie
ma żadnych samotnych wilków.
Ostry: A "Lone Wolf Winter"?
To o depresji. To nie jest o aspiracji do bycia samotnym
wilkiem tylko o tragicznych kosztach
czegoś takiego. Instynkt wilka polega na przetrwaniu.
Dla mnie to banalnie proste: Jeśli nie
chcesz przetrwać, jesteś pierdolonym idiotą.
Umrzesz podbity przez kogoś innego. Żadnej
głębokiej filozofii czy drugiego dna. Jeśli masz
dwie klatki ze szczurami i w jednej klatce szczury
stwierdzają, że chcą być indywidualistami i
mówią: "nie chcemy mieć dzieci, chcemy się tylko
bawić" i nagle otworzysz drzwi między nimi jak
myślisz, która zwycięży? To co widzę wokół siebie
to społeczeństwo, które nie chce przetrwać.
Są kurwa samo destruktywni. W I i II Wojnie
Światowej 12 letnie dzieciaki lgnęły do komend
uzupełnień. Co byłoby teraz? Czy ktoś z moich
sąsiadów będzie walczyć za mnie? Żadna prawdziwa
grupa przyjaciół nie chce mieć u siebie
tchórzy. Coś z tym szczurem jest nie tak, jest
kurwa chory.
Ostry: A Wietnam to w takim razie walka o
przetrwanie kultury zachodniej, poprzez
niszczenie zarazy jaką był komunizm?
Z tym się zgadzam. Komunizm się rozpowszechniał
zabijając miliony ludzi. Rozumiem, że
próbowali zatrzymać to gówno.
Ostry: Gdzie nie spojrzysz tam wszyscy nazywają
was "black thrash" metalem. To dość niefortunny
termin bo riffów thrashowych jest u
was może z pięć na całą dyskografię. Jest za to
kilka ton speed metalu.
W punkt. O to właśnie chodzi. Rozmawiałem
dawno temu z typami w zespole o tym w jakim
kierunku ma pójść Destroyer 666. To ma być
speed metal. To bardzo dziwny gatunek, który
poprzedził thrash - tego drugiego nawet wtedy
nie było. Speed metal trwał może przez pół roku
i nie okazał się tak wielki, wpływowy jak
thrash.
Ostry: Masz na myśli przełom 83 i 84 roku.
Otóż to. Zawsze starałem się grać jak pierdolony
Iron Angel.
Ostry: Lubisz obydwa ich albumy, ten rzekomo
"komercyjny" "Wings of War" też?
Najbardziej demówki. Na przykład "Heavy Metal
Attack". Kupiłem to w końcu na winylu.
Słuchałem tego w samochodzie w Australii i całymi
dniami, aż wciągnęło mi kasetę. Chcę brzmieć
tak jak oni na demówkach. To w metalu
piękny okres i jestem do niego emocjonalnie
przywiązany. Tak samo z debiutem waszego
Kata. Mercyful Fate to oczywiście nie speed
metal, ale też należy do tej krótkiej epoki.
Tutaj prowadzanie wywiadu przejmuje wspomniana
niewieścia część naszego redakcyjnego zespołu
Długa: Destroyer666 zasłynął ostatnio krytyką
pewnej akcji w portalach społecznościowych
o nazwie metoo. Mamy sporo czasu,
opowiedz dlaczego uważasz to działanie za
tak słabe, że wymaga radykalnego, można powiedzieć
wręcz penetracyjnego, leczenia, które
zaproponowaliście kilka miesięcy temu w jednym
z wywiadów?
Laski są oburzone ponieważ ktoś je zaczepia i
molestuje. Zacznijmy od jednak początku. Historia
wyszukiwań klientów pornhub kurewsko
cię wystraszy. To seks kazirodczy.
Foto:Stefan Radut
Foto: Destroyer666
Długa: No cóż zdarza się. Sodom miał o tym
kawałek.
Portale nie mogą tego jednak nazwać wprost.
Piszą wiec jakieś bzdury o macosze, ojczymie,
pasierbie i tym podobne pierdoły. Zbadałem pobieżnie
ten temat, to byli w większości użytkownicy
z krajów zachodnich. Znów wyobraź sobie
szczury. Jedna grupa bzyka się normalnie,
jej celem jest posiadanie potomstwa, a druga
marzy o dymaniu siostry albo matki. Która jest
skazana na zagładę? To pierdolone zboczenie.
To portretowanie ludzi w sposób skrajnie nierealistyczny.
Jeśli wejdziesz na jakąkolwiek stronę
porno to zobaczysz tam w większości białe dziewczyny
wyczyniające coraz bardziej perwersyjne
i obsceniczne rzeczy. Zaliczenie pięciu kutasów
stało się normą.
Długa: To tylko starletki porno, to tylko Internet…
I wpływa na zachowania mężczyzn. Zobacz sobie
zwykły Instagram albo Facebook.
Długa: To też nie jest rzeczywistość.
Owszem jest. Normalne z pozoru laski fotografują
się tam udając lizanie kutasów. Robią słodkie
dzióbki, wydymają usta, podwijają kiece (tutaj
Warslut zaczyna demonstrować odpowiednie
miny i gesty. Dusimy się ze śmiechu, ogarnia
nas jednak przepotężny żal, że nie możemy
tego uwiecznić) Opowiem ci o mojej byłej dziewczynie.
Była zainteresowana światem mody i
oczywiście miała konto na Facebooku i Instagramie.
Zaczęła sobie robić takie debilne foty -
udając młodą dziewczynkę, taką niby niewinną
córeczkę tatusia, która to niby szuka dobrego
rznięcia ze starym gościem. Zapytałem ją po co
to robi. Ona na to, że patrzę na to zbyt głęboko,
że się czepiam. Ja jednak widziałem swoje.
Długa: Tak się nie zachowuje większość lasek.
Gówno, które produkują wylewa się ostatecznie
na ciebie.
Długa: To co się liczy to nie Instagram czy
net, ale wychowanie. To jak rodzice nauczyli
cię jak traktować kobiety.
Rodzice nauczyli część chłopców szacunku do
kobiet jako całości. Nie powiedzieli jednak, że
nie wskazane jest abyś po zobaczeniu kobiety w
garderobie zaczął walić konia. Wartości się
zmieniają razem z kobietami.
Długa: Czy jeśli widzisz kobietę zachowującą
się jak zdzira to zaczynasz traktować tak
wszystkie inne? To głupie. Twoja eks też taka
była?
Właśnie dlatego jest eks. W przeszłości faceci
musieli walczyć o kobiety. To powód, dla którego
nie mamy haremów, bo jak wiemy z królestwa
zwierząt, gatunki posiadające haremy miały
się słabo…
Długa: Nie jesteśmy z żadnego królestwa
zwierząt… Siedzimy tu i rozmawiamy, a nie
iskamy się lub warczymy.
Cały czas masz okres i cały czas jesz i srasz.
Długa: To chodzi po prostu o nie bycie chamskim.
Z jakiegoś powodu żaden z was nie jest.
Ale mógłby być gdzie indziej.
Długa: Bo?
Bo jak widzę na ulicy kobietę ubraną jak prostytutka
to mam prawo zachowywać się jakbym
chciał ją w tani sposób wyrwać.
Długa: Nie, po prostu przejdź na nad tym do
porządku dziennego. Prostytutka to prostytutka.
Nie prostytutka, tylko normalna pozornie dziewczyna
ubrana jak prostytutka. Moja początkowa
reakcja jest właśnie taka: chcesz podejść i
chwycić za tyłek. Pokazujesz każdy fragment
ciała, o którym mażą faceci. A potem są idiotyczne
akcje w stylu metoo.
Długa: Ale nie wyglądam jak prostytutka.
DESTROYER666 53
Foto: Destroy666
Wyglądam normalnie.
Widzisz, nie.
Długa: Noż kurwaaaa przepraaaaaszam!!!
Twoja figura jest ekstremalnie podkreślona.
(Tutaj Warslut znowuż wywołuje salwę śmiechu
u części redakcji imitując kobiece leginsy,
zwane potocznie waginsami, podciągając przesadnie
swoje spodnie skórzane i robiąc idiotyczne
miny).
Długa: Ale to nie jest fair, kiedy idę do pracy i
jakiś typ woła do mnie "ej suniu". Mam płacić
do końca życia za to, że jestem kobietą i ubieram
się tak jak chcę?
Może tak się zdarzyć i ciesz się, bo w Arabii
Saudyjskiej za to jak się ubierasz byłabyś zgwałcona
przez czterech typów na raz.
Długa: Mam się z tego cieszyć?
Masz się cieszyć z życia w liberalnej kulturze zachodniej,
gdzie najgorsza rzecz jaka może cię
spotkać to chamstwo. Po prostu idź dalej, jak
komentują w chamski sposób i nic sobie z tego
nie rób, olej te komentarze.
Długa: Faceci nie powinni się zachowywać w
ten sposób.
Bo? Przez miliony lat zwracało to ich uwagę, a
ty chcesz dokonać zmiany w czterdzieści lat.
Podam ci inny przykład. Dziewczyna mojego
kumpla chodzi na siłownię tylko dla kobiet. Po
co to? Skoro jesteśmy tacy równi to po co takie
dziwolągi? Wiesz po co powstały te siłownie?
Bo laski miały dość słuchania i oglądania facetów,
którzy krzyczą przy wyciskaniu, rzucają
sztangami po serii, dopingują się za pomocą bluzgów,
i są generalnie bardzo źli. Nie zakazano
jednak takich zachowań - bo w ten sposób faceci
realizują swoje instynkty. Kobietom to się u
facetów nie podoba ale same żądają poszanowania
swoich instynktów - na przykład bycia atrakcyjną.
Kobiety ubierają się prowokacyjnie i pociągająco.
To jest oparte na milionach lat instynktu,
który powoduje, że pewne części ciała
są atrakcyjne dla przeciwnej płci. Mężczyźni
ewoluowali przez lata aby być lepszymi w walce
o poosiadanie tych części. Dosłownie się o to
zabijali. W każdej dawnej wiosce gdy dziewczyna
chciała zwrócić uwagę chłopaka to odsłaniała
kawałek swojego ciała. I nagle przychodzą
czasy gdy kobiety wywijają włosami, odsłaniają
coraz więcej - albo mini albo opięte waginsy i
nagle wymagacie, aby mężczyźni przeszli obok
tego obojętnie? To są właśnie paradoksy tzw.
"pokolenia roku 68". Kibucnicy w Izraelu próbowali
zmusić mężczyzn do zajmowania się kobiecymi
pracami i na odwrót. I okazało się, że dobrowolnie
bez terroru tego zrobić by się nie dało.
Po kilku latach kobiety i mężczyźni wrócili
do swoich dawnych profesji.
Długa: Jak niby według ciebie mam się ubierać?
Jak chcesz, ale ponoś konsekwencje. Wróćmy
do tego bikini. Co zrobisz jeśli ktoś zobaczy
ciebie w samej bieliźnie poza plażą?
Długa: Kolega - nie ma problemu.
A nie kolega?
Długa: Zakryję się, powiem aby spierdalał, cokolwiek.
A widzisz. To sprawa kultury. Twojej własnej, a
nie potencjalnych komentarzy gapiów. Założyłabyś
bikini na gig metalowy?
Długa: Nigdy.
A to czemu?
Długa: Bo byłabym kurwa zgwałcona.
Nie no to jest kurewska przesada. Zgwałcona na
metalowym gigu? To jak zginąć w lawinie śnieżnej
na rafie koło mojego miejsca urodzenia.
Nie w tym rzecz. Nie założysz bikini na gigu bo
wiesz, że pewne rzeczy nie w pewnych miejscach
nie przystoją. Instynktownie wiesz, że w
ten sposób odsłaniasz swoje seksowne atuty. Jesteś
jak samotny wędrowiec przyrządzający kurczaka
na grillu na sawannie w obecności lwów.
Ale w innej sytuacji takie bikini jest już ok.
Długa: Słuchaj kiedyś pojechałyśmy z kumpelą
na Headbangers Open Air. Miałyśmy
przesiadkę w Hamburgu i oprócz miniówek lub
legginsów byłyśmy ubrane jak metalówy,
przykrojone t-shirty, jedna miała pas z nabojami.
Nagle wychodzi jakiś Arab i proponuje
nam nachalnie "pracę przy opiece nad dziećmi".
Nie chciał uwierzyć, że nie jesteśmy prostytutkami.
Tego właśnie mam dość.
Opowiem ci coś na koniec. Dziewczyna naszego
basisty jest zdeklarowaną feministką. Nie gadam
z nią. Ona twierdzi, że w kultura zachodnia
zbudowana jest na represyjnym patriarchacie.
W sytuacji, gdzie w krajach muzułmańskich
masz gwałty dokonywane przez całe bandy krewniaków,
a 40 000 dziewczynek rocznie poddawanych
jest odrażającym zabiegom usunięcia łechtaczki,
bo jakiś praktykujący czarną magię
zboczony imam tak zarządził. Przy tym fakt, że
oni plują też na dziewczyny, które w Halloween
przebierają się w te seksowne kostiumy - to błahostka.
To są prawdziwe problemy, które mogą
być importowane do nas, a ty masz problem z
chamstwem, z tym, że ktoś złapał cię za dupę.
Czy wyobrażasz sobie aby ktoś z nas poszedł
ubrany jak na scenie, tak jak tutaj siedzimy, do
gejowskiego baru (śmiech)? Skóry, gołe klaty,
długie włosy. Nikt by tego nie zrobił, bo wiadomo,
że stalibyśmy się obiektem zainteresowania
i trzeba by to wyjaśniać. Ale z tego powodu nie
robię żadnych akcji typu metoo! Oto problemy
pierwszego świata.
Jakub "Ostry" Osromęcki &
Marta "Długa" Matusiak
54
DESTROYER666
Obecnie wszystko wydaje się być kontrowersyjne
Vandallus to ciekawy zespół z Ohio. Chłopaki grają heavy metal, jednak w ich
muzyce słychać sporo elementów hard rocka rodem z lat 70-tych. Jak pokazuje okładka
ich nowego wydawnictwa "Bad Disease"oraz zdjęcia kapeli krążące po sieci, mają w
sobie mnóstwo rockendrollowego luzu. Naszym rozmówcą był gitarzysta Shaun Vanek.
HMP: "Bad Disease" brzmi jak heavy metalowy
album nagrany we wczesnych latach 70-
tych. Czy to było Waszą intencją?
Shaun Vanek: Tak, powiedziałbym bardziej
późne lata 70-te wczesne lata 80-te. Było coś w
tamtych czasach, gdzie produkcje były po prostu
mocne, suche i rockowe. Wszystko to również
zostało zarejestrowane na sprzęcie z tej
epoki. Bębny Ludwiga, wzmacniacze Marshalla,
maszyny taśmowe itp.
Dlaczego wybraliście taki tytuł?
SKiedy utwór tytułowy został napisany, od razu
wiadomo było, że będzie to tytuł albumu. Pomysł
Jasona na tematy tekstów dobrze pasował
do tego tytułu.
Dobry tytuł i dobra okładka (śmiech). Czy nie
uważasz, że może to być trochę kontrowersyjna?
Obecnie wszystko wydaje się być kontrowersyjne.
Nie martwię się o to, ponieważ bez względu
na to, co zrobisz, zawsze znajdzie się ktoś, kto
poczuje się obrażony. Myślę, że to świetna okładka.
Powiedziałbym, że nie jest tak kontrowersyjny
jak "Virgin Killer" czy "Savage Grace",
który obejmuje policjanta, kobietę i motocykl.
To dopiero klasyk (śmiech)
Jak przebiega proces tworzenia w Vandallus?
Czy istnieje jedna osoba odpowiedzialna za
to, czy może robicie to wspólnie?
Zwykle jeden z nas przychodzi z utworami już
przygotowanymi i gotowymi do pracy, a następnie
sklejamy je do kupy i odpowiednio dostosowujemy.
Kilka utworów (np. tytułowy "Bad
Disease") zostały napisane w studiu.
Które kawałki z "Bad Disease" najlbardziej Ci
się podobają?
Jestem bardzo zadowolony z wszystkiego, co
jest na tym albumie. Ale wyjątkowe dla mnie są
"Bad Disease", "Sundown Haze", "Heart Attacker"
i "Infection".
Graliście niektóre z tych piosenek na żywo
przed wydaniem "Bad Disease"?
Tak, graliśmy "Infection", "Bad Disease" i "Heart
Attacker".
Jak oceniasz "Bad Disease" w porównaniu z
Waszym debiutem "On The High Side"?
Zdecydowanie lepiej. Myślę, że produkcja się
poprawiła. Wiele elementów było nieprzewidywalne
i wyszło spontanicznie. Tym razem gdy
wchodziliśmy do studia mieliśmy gotowe 80%
muzyki. Ale to te brakujące 20% dodało temu
albumowi wyjątkowości. Gdy pierwszy raz słuchaliśmy
albumu po raz pierwszy po nagraniu,
sami byliśmy zaskoczeni niektórymi momentami.
Okładka Waszego debiutu "On The High
Side" wygląda na inspirowaną okładką "The
Wall" Pink Floyd.
Nie jest to celowe podobieństwo. Chcieliśmy
debiut z prostą okładką. Najważniejszą było,
nazwa się wyróżnia. Inspiracją były zespoły z
lat 70. i 80. z prostymi okładkami swych debiutów,
takimi jak Fastway, Rush, Great White i
Motorhead. Były one opatrzone tylko logo,
które zdawało się krzyczeć "Nadchodzimy, sukinsyny!".
Gdzie Was można zobaczyć na żywo?
Możemy zagrać wszędzie. Na festiwalu, w klubie,
w pubie, w garażu, w stodole, w jaskini itp.
(śmiech).
Co było Twoją główną inspiracja do stworzenia
Vandallus?
Jason Vanek i Jamie Walters mieli napisanych
kilka utworów, a potem nadaliśmy im odpowiednie
brzmienie i zebraliśmy je "do kupy".
Tak powstał "On The High Side". Inspiracją
były wszystkie fajne kapele, których słuchamy.
Gównie te z lat 70-tych i 80-tych.
Co to jest pomysł na Waszą nazwę?
To wymyślone słowo. Po prostu wzięliśmy słowo
"Vandal" i dodaliśmy do niego końcówkę
"lus". Powinno się to wymawiać "wandal-lus" , jednak
ludzie zazwyczaj wymawiają "van-dallas".
A jak to się stało, że zacząłeś słuchać muzyki
metalowej?
Odkąd pamiętam, czułem, że coś mnie do niej
ciągnęło. Są takie rzeczy, których nie możesz
wyjaśnić, a nawet nie powinieneś tego robić. Po
prostu czerpiesz przyjemność z tego poczucia
inspiracji. Słysząc Iron Maiden, Metallica i
Motorhead czułem coś niezwykłego.
Od jakiej kapeli się to zaczęło?
Już w młodości byłem zainteresowany potworami
i postaciami z horrorów. Było to jeszcze za
nim zacząłem na poważnie interesować się
muzyką. Myślę więc, że impulsem była okładka
"Piece Of Mind" Maidenów.
Bartłomiej Kuczak
Foto: Vandallus
VANDALLUS 55
wyszliśmy z koszulkami z "Faster For The Master",
to był ten moment, w którym to krwiste
logo zostało zapoczątkowane. Krzyż był tylko
całkiem fajnym konceptem na kropkę do litery
"I" w Deliverance. Z jakiegoś powodu kiedy
grafika na pierwszy album została stworzona, to
wydawnictwo nie było w stanie skopiować tej
krwistej plamy jak na t-shirtach. To jest takie
nasze Spinal Tap.
Nic nie jest takie, na jakie wygląda
Deliverance to zespół, który reprezentuje nieoczywisty nurt chrześcijańskiego
thrashu. Jednak, jak koledzy z ich świeckich odpowiedników również musiał
stykać się z różnymi problemami rynku muzycznego, takimi jak: chciwi wydawcy
czy brak popularności. Również ich nie omijają problemy natury osobistej
takie jak uzależnienia, podatki, życie prywatne. O czym często zapominamy, oceniając
muzyków w kontekście ich twórczości. I o tym, co przeszli członkowie tego
zespołu i o jego historii opowiedzą nam ze swojej perspektywy kolejno gitarzysta
Glenn Rogers oraz wokalista Jimmy P Brown II.
HMP: Cześć! Na początek, w paru słowach,
opiszcie nam muzykę z waszego najnowszego
albumu, "The Subversive Kind".
Glenn Rogers: Ten album to powrót do korzeni
thrash metalu tego zespołu. Naszym zamierzeniem
było brzmienie podobne do tych, które
były na naszych pierwszych albumach. Żywa
perkusja bez wyzwalaczy perkusyjnych czy
komputerowych trików.
Możecie mi powiedzieć jak został przyjęty
Kalifornii, który został założony w roku 1985,
czy mam rację? Moglibyście powiedzieć coś
więcej o początkach zespołu?
Glenn Rogers: Jimmy Brown założył zespół w
roku 1985, jednak dopiero w momencie wydania
kompilacji "California Metal", czyli w roku
1987, zespół zaznaczył swoją obecność na mapie.
Wczesne brzmienie zespołu było bardziej
metalem głównego nurtu. Zmiana na bardziej
thrashowe brzmienie było w części związane z
naszymi przyjaciółmi, którzy z nami dorastali.
Co inspirowało was muzycznie w latach 80.?
Moglibyście wymienić parę zespołów z
tamtego okresu?
Glenn Rogers: Uwielbiamy wszystkie zespoły
NWOBHM, jednak w naszej muzyce możesz
głównie usłyszeć inspiracje z Queensryche,
Slayera oraz Metalliki. Wszystkie zespoły grające
thrash próbowały grać jak te z wielkiej
czwórki. Byłoby kłamstwem mówienie, że nie
jesteśmy nimi zainspirowani. Problemem jest
to, że nikt inny tego nie przyzna.
Co możecie powiedzieć na temat kalifornijskiej
sceny metalowej z lat 80.? Widziałem
okładkę kompilacji "California Metal", która
zawierała wasze utwory. Co sądzicie o tych
zespołach, które były na tej kompilacji? Poza
tym, że one wszystkie śpiewały o chrześcijaństwie...
Glenn Rogers: Lata osiemdziesiąte w Południowej
Kalifornii były szalonym czasem. Mieliśmy
hair metal w Hollywood, punk i thrash na
Południowym Wybrzeżu i Orange County Ca.
W tamtym czasie poszlibyśmy do Sunset Strip i
obejrzeli pokaz dziwaków. Byłoby zabawnie.
Album "California Metal" był świetnym sposobem
dla zespołów chrześcijańskich by się
przebić do świadomości innych. W tym czasie,
zresztą obecnie też, wiele regularnych zespołów
i wydawnictw nie szanuje zespołów chrześcijańskich.
Raz Jimmy i ja spędziliśmy dzień, jeżdżąc
po Hollywood w celu sprzedania wydawcom
naszej demówki. Nikt nie chciał nas widzieć.
W tamtym czasie musieliśmy naprawdę
ciężko pracować, by uzyskać szacunek innych
zespołów grających thrash. Ta kompilacja była
sposobem by w końcu zrobić miejsce dla chrześcijańskich
zespołów.
"The Subversive Kind" przez prasę i fanów?
Glenn Rogers: Album został bardzo dobrze
odebrany przez chrześcijańską i świecką prasę.
Dostaliśmy także niezłe recenzje od naszych
znajomych i przyjaciół z innych zespołów. Niklas
Stalvind z Wolf oraz Victor Johnson z
Sammy Hagars The Circle dali przychylne
opinie. Najważniejsze jest to jednak, że fani
zdają się naprawdę to "akceptować". Lubią to
podejście: "Thrash wrócił".
Zanim to wszystko miało miejsce, na początku
byliście tylko dość nieznanym zespołem z
Foto: Deliverance
Heretic, Viking i Dark Angel byli naszymi
przyjaciółmi. Grałem w zespołach wraz z Brianem
Korbanem z Heretic i Reverend oraz z
Brettem Eriksenem z Viking oraz Dark Angel.
Dlatego też byliśmy w stanie zaangażować
Billa Metoyera do produkcji naszego pierwszego
CD. Poznałem Billa za pośrednictwem Briana
i Bretta.
Ten krzyż w grafice loga waszego zespołu?
Możecie o nim coś opowiedzieć?
Glenn Rogers: W naszych wczesnych dniach
było parę różnych takich grafik, jednak kiedy
Osobiście, jeśli miałbym powiedzieć o jednym
zespole z Kalifornii to bym powiedział Holy
Terror. Co sądzicie o nich? Trochę durne pytanie,
wiem...
Glenn Rogers: Tak, powiedziałbym, że durne.
Nie miałem okazji ich usłyszeć. Zasadniczo to
nie zbyt zwracaliśmy uwagę na inne zespoły.
Byliśmy skupieni na tym co sami robiliśmy.
Chciałbym lepiej opisać mój stosunek. Gdyby to
byłby Viking, to bym udzielił bardziej rozbudowanej
odpowiedzi. Lubiłem ich bardzo, choć to
pewnie kwestia tego, że byliśmy przyjaciółmi.
Czy bycie tematycznie chrześcijańskim zespołem
metalowym sprawiało jakieś trudności w
organizacji koncertów?
Glenn Rogers: Nam nie. Myślę że byliśmy jedynym
zespołem, który organizował koncerty z
innymi "świeckimi" zespołami thrashowymi. Zawsze
przyciągaliśmy dużą publikę. Dzieliliśmy
deski sceny z Heretic, Omen i podobnymi zespołami.
Dużo z nich było z Metal Blade Records.
Graliśmy w Country Club, Garzarries,
The Troubadour, wszystkie to sławne kluby.
Czy muzyka z waszego debiutu "Deliverance"
przetrwała próbę czasu?
Glenn Rogers: Myślę, że pewnie przetrwała.
Przez lata kiedy byłem w Hirax miałem fanów,
którzy przychodzili do mnie z tym albumem.
Mówili mi o tym, jak "Deliverance" pozwolił im
56
DELIVERANCE
przetrwać trudne czasy oraz co dla nich znaczy.
Tak więc trafia do ludzi również dzisiaj. Poza
tym, sądzę, że nasz pierwszy album został ponownie
wydany trzy lub cztery razy, od momentu,
w którym po raz pierwszy wyszedł.
"Nie pogrywaj sobie z Bogiem. To piekło, o
którym słyszeliśmy jest prawdziwe." Jest to
fragment waszego tekstu do utworu "Awake".
Uważam, że jest to trochę zły sposób na prezentowanie
chrześcijaństwa. Ta religia dla
mnie nie jest tylko o piekle, potępieniu i karze.
Jest przede wszystkim o miłości, prawdzie i
pokoju. Co sądzicie o moim zdaniu?
Jimmy P Brown II: Utwór "Awake", z którego
jest ten tekst, został wzięty z zmyślonej historii
osoby, która była w stanie wrócić z piekła, żeby
ostrzec ludzi. Nie jest to wzięte z Pisma Świętego
i nie powinno to być uznawane za bezpośrednie
przesłanie zespołu. To jest historyjka.
Moje podejście do tekstów zmieniło się wielokrotnie
od czasów młodości i jest ponad gorliwością
w retoryce religijnej. Dlatego nie sądzę,
że Twój koncept religii jest błędny.
Po waszym debiucie imiennym stworzyliście
kolejny album, "Weapons Of Our Warfare".
Czy uważacie go za najbardziej popularny album
wydany was?
Jimmy P Brown II: Ten album był wydany o
właściwej porze we właściwym miejscu. Temat
wojny duchowej był wtedy na czasie i ludzie to
"kupili". Album w całości był zainspirowany
książkami Franka Peretti: "This Present
Darkness" i "Piercing The Darkness". Poza
tym był to czas, w którym nasze wydawnictwo
miało dla nas najlepszą ofertę wydawniczą,
dzięki czemu album był szeroko dostępny. Zespół
zaś w tym czasie miał wiele tras! Tak więc
naturalnym był sukces tego albumu. Do tego
był to jedyny album z teledyskiem, któremu
udało się być często w programie Headbangers
Ball na kanale MTV. Jestem dumny z tego albumu,
ale nie uznaję go w kategoriach najlepszego
albumu Deliverance. Z punktu marketingowego,
myślę, że był wspaniały. Jednak z punktu
muzycznego i ogólnej produkcji dla mnie
takim nie jest.
Zasadniczo to "Greetings of Death" (tytułowy
kawałek z demówki z 1985r. i z albumu
"Weapons Of Our Warfare" z 1990r.) brzmi
jak "Angel of Death". Czy mógłbyś powiedzieć
coś o tym zbiegu okoliczności?
Jimmy P Brown II: Slayer był naszą dużą inspiracją
w wielu dziedzinach. Tak więc jeśli są
jakieś zapożyczenia z ich tytułów i przeróbek,
to jest naturalne. Szczególnie, że zakładałem
ten zespół jako piętnastolatek. Wciąż próbowałem
znaleźć drogę, którą chciałem żeby zespół
poszedł i nie znalazłem jej przez długi czas.
Z tego co widziałem na Encyclopedia Metallum,
wydawaliście jeden album za drugim.
Mam na myśli, że mieliście rok przerwy
pomiędzy kolejnymi albumami. Byliście dość
produktywnym zespołem w latach 90. Czy
możesz powiedzieć coś na temat tego okresu?
Jimmy P Brown II: Mieliśmy kontrakt, w którym
mieliśmy wydawać co rok jeden album. Nie
mieliśmy zbytnio wyboru! (śmiech).
Intro do "What a Joke" jest sposobem to powiedzenia
czegoś na temat zespołów, które
tworzyły muzykę dla pieniędzy i chciwych
wydawców, które miały pracować dla nich jak
niewolnicy.
Jimmy P Brown II: Pewnie, chciwość grała w
tym rolę. Z biznesowego punktu widzenia, rozumiem,
że wydawnictwo chciało kuć żelazo
póki gorące! Ale z drugiej strony, nie zostawiało
wiele czasu na trasy czy kreatywność. Miałeś do
wyboru dwie opcje tą, lub tą drugą… wybrałem
kreatywność od 1992...
Czy sądzicie, że utwór tytułowy z "What a
Joke" jest obecnie na czasie?
Jimmy P Brown II: Nie wiem jakiej natury jest
to pytanie. Ale mogę powiedzieć, że jest to żenujący
album, który nigdy nie powinien zostać
wydany.
Co sądzicie o muzyce Daniela Amosa?
Jimmy P Brown II: Myślę, że nawet bez mówienia
tego jestem wielkim fanboyem Daniela
Amosa! Uwielbiam teksty Terry'ego i możliwość
współpracy z nim była dla mnie honorem.
Stworzyliście utwór nazwany "1990" na wasz
Foto: Deliverance
piąty album, "Learn". Mógłbyś powiedzieć co
dokładnie się wydarzyło w 1990 i co was zainspirowało
do stworzenia tego utworu?
Jimmy P Brown II: 1990. Nieprzypadkowo
jest to rok, w którym wyszedł "Weapons of our
Warfare". Wiele rzeczy się działo. Wiele by wymieniać!
Jednak lata 1990-1992 nie były dobre
dla mnie czy dla Deliverance! Złe rzeczy miały
miejsce wtedy! Ironią było to, że napisałem
utwór o czasie, o którym nie chciałbym pamiętać,
by potem grać go co noc na trasie (śmiech).
Co się stało w 1995r., po wydaniu "Camelot in
Smithereens"? Wygląda to jak byście skończyli
pracę nad muzyką do czasu nadejścia
kolejnego milenium.
Jimmy P Brown II: Tak też było. Deliverance
doszło do końca niespodziewanie. Ja sam miałem
problem z narkotykami, z którym musiałem
sobie poradzić. Inni członkowie zespołu
mieli również konflikty w swoim życiu. Udawanie,
że wszystko było okej, nie byłoby słuszne.
Ponieważ nie działo się dobrze! I to odbiło się
na tekstach z albumu… ja się zmieniałem, czasy
się zmieniały, to nie było już to samo… naprawdę
szkoda… Lecz kiedy zostaliśmy poproszeni
by ponownie się zejść by zagrać na Cornerstone,
zgodziłem się. Jednak to nie oznaczało powrotu
do czynnego grania. To było dla mnie tylko
coś chwilowego.
Co sądzicie o "Camelot in Smithereens" samym
w sobie?
Jimmy P Brown II: Był to album, który miał
być czymś innym. Stał się zupełnie inny ze
względu na cięcia budżetowe i ingerencje wydawnictwa.
Próbowałem stworzyć moje własne
"The Wall" lub "Operation Mindcrime". Lecz
z tego wyszła brzydka siostra albumów koncepcyjnych.
Jednak obecnie pracuje nad poprawkami
do tego i mam nadzieje, że ten album będzie
taki, jak powinien być!
Co się stało w 2001? Dlaczego skończyliście
wtedy grać muzykę jako Deliverance?
Jimmy P Brown II: Jak już wcześniej wspomniałem,
od 2001 Deliverance zaczęło być
czymś sezonowym. Miałem wtedy pięcio osobową
rodzinę do utrzymania i czas, w którym
wydaję na to pieniądze. Życie w "dobrobycie"
musiało się skończyć.
Co się działo z wami po rozwiązaniu?
Jimmy P Brown II: Miałem wiele prac zanim
znalazłem dom w Casino Marketing. Po przeniesieniu
się do Las Vegas by wejść w ten przemysł.
Wciąż pracowałem nad muzyką z moimi
dwoma pobocznymi projektami: Fearful Symmetry
oraz Jupiter VI. Jednak Deliverance zawsze
miało specjalne miejsce w moim sercu,
oraz w sercu fanów. Teraz pracuję nad Deliverance
oraz nad moimi projektami solowymi.
W 2007 powróciliście ponownie do przemysłu
muzycznego jako Deliverance z albumem "As
Above - So Below". Jak dużą odpowiedź dostaliście
od fanów i prasy?
Jimmy P Brown II: Album nie był zbytnio
dostrzeżony przez prasę. Część ludzi lubiła go,
część go nienawidziła. Nie byłem również zbytnim
fanem tego albumu… To było tylko coś do
zrobienia… Jednak, dał mi on na szansę pracy z
Mikem Reedem oraz Timem Kronyak'em.
Zawsze jest dobrze pracować z wieloma muzykami.
Moglibyście opisać "As Above - So Below"?
Jimmy P Brown II: Dość eklektyczny album
(śmiech). Lubię część utworów, takie jak tytułowy,
"Return to Form", "Enlightened". Ale całościowo
to był słaby album.
Potem musieliśmy czekać sześć lat na nowy
album. Co robiliście w tamtym okresie?
Jimmy P Brown II: Pracowaliśmy i płaciliśmy
podatki… to tyle...
DELIVERANCE
57
Foto: Deliverance
Na kolejny albumie "Hear What I Say" znalazł
się utwór "Annals of Subterfuge" z wykorzystanymi
niemieckimi słowami. Poza tym
widziałem bonusowy utwór "Detox" z tekstem
przetłumaczonym na niemiecki. Moglibyście
powiedzieć coś więcej na temat tych utworów?
Jimmy P Brown II: "Hear What I Say" miał
być ostatnim nagraniem Deliverance przed
emeryturą… Bez powrotu… Zasadniczo jest to
prawdziwe w pewnym sensie jak sądzę. W sensie,
że już nie próbujemy zadowolić fanów każdej
epoki Deliverance. Obecnie nie próbuję
już robić prog/art rocka z tym zespołem. Ten
album był tylko kolejnym błędem… nie miałem
czasu by nad nim pracować. Dwa utwory, "Passing"
oraz "Nude" nie były kawałkami Deliverance,
jeden był na album Jupiter VI, nad którym
pracowałem. Zinterpretowałem utwór mojego
przyjaciela, "Hope Lies Beyond" z zespołu
Sombrance. Uwielbiam ten utwór! I napisałem
jeszcze dwa utwory. Reszta była galimatiasem
zebranym i wrzuconym razem… Był to naprawdę
smutny sposób aby powiedzieć "żegnajcie".
Te niemieckie wstawki wzięły się z tego, że w
tym czasie pracowałem z 3 Frogz Records a ich
właścicielem był Niemcem. Rodzina mojego ojca
była z Monachium, więc uznałem, że będzie
całkiem fajne zareklamowanie naszych utworów
po niemiecku.
I obecnie jesteśmy przy waszym najnowszym
albumie, "The Subversive Kind". Gdzie go nagraliście?
Jimmy P Brown II: Nasz najnowszy album został
nagrany w 3 Frogz Studios w Alabamie.
Świetne studio! Jeden z lepiej brzmiących pomieszczeń
do nagrywania w jakich pracowałem.
W rzece thrashowych potworów, półnagich
dziewczyn i destrukcji, wasza okładka na "The
Subversive Kind" jest dość unikalna dla mnie.
Czy moglibyście powiedzieć więcej na temat
waszej okładki? Kto ją stworzył?
Jimmy P Brown II: Twórcą grafiki jest Rob
Steel. Stworzył dla mnie już cztery okładki do
albumów. Jest po prostu wspaniały w tym, jak
tworzy ręcznie te okładki. Żadnego Photoshopa
czy czegokolwiek takiego. Zrobił również grafiki
do "Assimilation", "Hear What I Say" oraz
do mojego solowego albumu "Eraserhead". Jest
on dość niezwykły. Grafikę wyjaśnię dość prosto:
"Nic nie jest takie na jakie wygląda".
Co was obecnie inspiruje?
Jimmy P Brown II: To co nas inspirowało i
dalej będzie… życie!!!
Jeśli mielibyście wymienić najbardziej definiujący
muzykę Deliverance album, który to
byłby?
Jimmy P Brown II: "River Disturbance" zawsze
będzie moją godziną chwały.
Co sądzicie o ruchu Social Justice Warriors?
Jimmy P Brown II: Przykro mi, ale nie mam
pojęcia na temat istnienia tego ruchu.
Co sądzicie o wydawnictwie Roxx Records?
Jimmy P Brown II: Bill Roxx jest naszym
przyjacielem. Pomógł nam przy niezliczonych
okazjach podczas wydawania różnych rzeczy
przez lata. Nigdy nie spotkasz lepszych przyjaciół
dla artystów niż dwóch ludzi z mojego
życia, Matt Hunt z Retroactive Records oraz
wcześniej wspomniany Bill Roxx z Roxx Records...
Co zamierzasz robić w 2018/2019?
Jimmy P Brown II: Rok 2018 niebawem się
kończy. Chcemy zabezpieczyć sobie wydawnictwo
i dystrybucję dla "The Subversive Kind".
Poza tym chcemy kontynuować nasz obecny
kurs i niebawem stworzyć kolejny album. Jednak
zamierzamy się przygotować na koncerty,
które mamy za oceanem w 2019r.
Jeśli powiem "Sanity Obscure" to odpowiecie…?
Jimmy P Brown II: Believer?
Nieźle. Wasza piątka ulubionych thrash metalowych
albumów to?
Jimmy P Brown II: Prosto…
(1) "Reign In Blood"
(2) "Ride The Lightning"
(3) "Speak English or Die"
(4) "Among The Living"
(5) "Pillars of Humanity"
Dziękuje za poświęcony czas. Czym chcielibyście
zakończyć ten wywiad?
Jimmy P Brown II: Tym czym zawsze, dziękuje
za wysłuchanie nas...
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
HMP: Cześć! Czy mógłbyś nam opisać Twój
zespół, zanim zaczniemy?
Franky Chigetti: Empiresfall jest zespołem
metalowym z Hamburga w Niemczech. Został
założony w 2009 roku. Gramy metal w świeży,
surowy i agresywny sposób, z nutką starych dobrych
czasów.
Jak opiszesz zatem waszą pierwszą EPkę,
"Place of Pain"?
"Place of Pain" była naprawdę ekscytującą rzeczą
w tamtym okresie. To był nasz pierwszy raz,
w którym nagraliśmy parę utworów. Oraz pierwszy,
w którym mogliśmy posłuchać własnych
utworów (śmiech). Nie spodziewaliśmy się, że
tak szybko wyprzedamy ten album. Myślę, że
mieliśmy tak około 300 kopii tego albumu.
Brzmienie było dość mroczne, zaś mój wokal
był bardziej mroczny i charczący w tamtym czasie.
Nie za bardzo mieliśmy wtedy pojęcie co robimy.
Jednak to jakoś zadziałało. Na EPce znalazły
się utwory takie jak "King Of Destruction",
który był typowym kawałkiem w stylu Metalliki,
coś jak thrashowe "No Remorse". A takie
kompozycje jak "Place of Pain", "Into The Core"
oraz "Enemy Of Mine" ponownie nagraliśmy na
nasze następne albumy, "Riot" oraz "A Piece
To The Blind".
Nie mogę znaleźć żadnych utworów z tej
EPki. Jak możemy usłyszeć materiał z "Place
of Pain"? Czy zostanie on ponownie wydany?
Nie myślimy nad ponownym wydawaniem tego
nagrania. EPka została nagrana w tamtym
"okresie" Empiresfall. Parę tygodni temu widziałem
"Place of Pain" na ebay. Cena była naprawdę
absurdalna. Zostało to sprzedane za 30
euro. To mnie naprawdę zdziwiło. Może powinienem
to wrzucić na YouTube (śmiech).
Przejdźmy dalej. Co was inspirowało podczas
pracy nad debiutem?
Podczas tworzenia "Riot" byliśmy zainspirowani
przez takie uczucia jak desperacja, złość,
nienawiść oraz wyzwolenie. Przez intuicyjny
impuls do tworzenia muzyki. Kiedy grasz swoje
utwory na żywo, prędko zauważysz, czy widownia
lubi tą muzykę czy nie. Oba te źródła (czyli
uczucia i chęć tworzenia) są dobrą motywacją i
inspiracją. Myślę, że nie mam tu nic więcej do
dodania.
Czy możemy uznawać "Riot" za album koncepcyjny?
Myślę tutaj o motywie smutku i
samo-zniszczenia, które pojawia się w waszych
utworach.
Wierzę w to, że każde pierwsze 10 lub 12 utworów
jakie napiszesz, są zawsze pewnego rodzaju
odbiciem każdego rodzaju muzyki i dzwięków
jakie usłyszałeś w swoim życiu. Coś jak hołd,
czy najlepsze kawałki z Twojego życia. Nie
uznawałbym tego za album koncepcyjny. Utwory
z tego albumu były dziełem przypadku
58 DELICVERANCE
Album musiał wyjść - nieważne jak
Zespoły z Niemiec grające thrash metal to nie jest rzadkość. Zespoły
grające politycznie utematyczniony metal też nie jest wcale nie jest niczym innowacyjnym.
Jednak wciąż taka muzyka jest i będzie potrzebna. Naprzeciw temu zapotrzebowaniu
staje Empiresfall ze swoim najnowszym albumem "A Piece to the
Blind". O nim, o inspiracjach i trudnych początkach zespołu opowiada wokalista
i gitarzysta Franky Chigetti
(śmiech), Jednak smutek i samozniszczenie były
w tamtym czasie symptomatycznymi nastrojami
lub uczuciami.
Jeśli miałbyś znaleźć jakiś jeden podobny
album do Twojego debiutu, to co to by było?
Oh wow… naprawdę ciężkie pytanie (śmiech).
Nie jestem pewien czy będzie to tylko jeden.
Myślę, że to będzie coś Super Zespołu Menihiladeth
(śmiech). Tak więc jest to mieszanka
Metalliki ("Master of Puppets"), Annihilator
("Alice in Hell") oraz Megadeth ("Peace Sells")
oraz wielu, wielu innych zespołów. To co powiedziałem
wcześniej. Jest to odbicie, nie kopia
czy replika.
Wasz debiut został nagrany w domu? Mógłbyś
powiedzieć więcej o procesie produkcji na
"Riot"?
Tak więc nasz debiut był dla mnie naprawdę bolesnym,
pouczającym i drogim doświadczeniem.
Wynająłem studio nagraniowe by stworzyć nasz
pierwszy album. I w połowie nagrań nasz gitarzysta
rytmiczny odszedł z zespołu, przez co
nie byliśmy w stanie ukończyć nagrania w wyznaczonym
czasie. Jednak musiałem zapłacić za
wynajem. Tak więc po raz pierwszy byłem spłukany.
Zajęło nam parę miesięcy by znaleźć nowego
gitarzystę rytmicznego. Kiedy znowu byliśmy
ponownie w studiu, to nasz basista nie zjawił
się na nagraniach. Potem się dowiedzieliśmy
że on sobie cichutko opuścił zespół, by zasilić
inną grupę (śmiech). Znowu ta sama sytuacja.
Znowu byłem spłukany, musiałem znaleźć nowego
basistę. Po tym nie miałem innego wyboru,
jak nagrać wszystko, wyłączywszy perkusję,
w moim pokoju gościnnym / sypialnym. Album
musiał wyjść - nieważne jak.
Czy zamierzacie zatem ponownie nagrać swój
debiut?
Więc… oczywiście nigdy nie byłem zadowolony
z brzmienia, oraz z tego w jaki sposób został
nagrany ten album. Jednak jeśli nie masz tego
co chcesz, to musisz wtedy się zadowolić tym co
masz, czyż nie? Chciałbym ponownie nagrać
ten album z o wiele lepszym brzmieniem, ponieważ
uważam, że jest tam parę naprawdę dobrych
utworów. Jednak z drugiej strony, sądzę,
że powinien być dostępny za darmo dla naszych
fanów, ponieważ oni już zakupili oryginał. I
sprzedaż tej samej rzeczy w kółko nie byłaby do
końca fair wobec naszych fanów. Zobaczymy,
co przyniesie przyszłość.
Czym się różni wasz najnowszy album od
poprzednika (czyli "Riot")?
Brzmienie jest o wiele lepsze. Został nagrany
bardzo profesjonalnie. Nasz inżynier dźwięku,
Jörg Uken (pracował dla Suicidal Angels, Sinister
i Anvil) wykonał naprawdę świetną robotę.
Poza tym w studiu czuliśmy, że wszystko co robimy
oraz co robiliśmy miało sens. Być może
nowy album ma lepszą strukturę niż poprzedni.
Jaki film będzie pasował do muzyki z waszego
najnowszego albumu?
(Śmiech)... lubię to pytanie. Więc… myślę, że
jakiś film Sci-Fi by tu pasował, jak "Mad Max",
"Stalowy Świt" lub "Obcy", bądź nawet jakiś
film grozy/slasher z pewnością by pasował idealnie
do naszej muzyki.
Co chcieliście przekazać słuchaczom waszym
"A Piece to the Blind"?
To, że ludzie powinni bardziej przyjrzeć się niektórym
rzeczom, takim jak polityka, człowieczeństwo
czy życie samo w sobie. Za dużo ludzi
żyje z klapkami na oczach. Ponieważ tak jest
łatwiej - podążać za kimś, zamiast znaleźć własny
sposób na życie. Nikt nie powinien się bać
zadawać pytań, dlaczego coś jest jak jest. Jeśli
chcesz żyć jako wolna i niezależna jednostka, to
powinieneś/-naś przestać uprawiać tą małpią
strategię jaką jest: nie mówię, nie słyszę i nie
widzę.
Kto stworzył okładkę na wasz najnowszy album?
Mógłbyś powiedzieć więcej o współpracy
z twórcą tej grafiki?
Grafika została stworzona przez Noviara Rahmata.
Jest on naprawdę uzdolnionym grafikiem
z Indonezji. Byłem i jestem bardziej niż zadowolony
z jego pracy. Dałem mu historię, koncept
grafiki, którą chciałem. I on od razu wiedział
co miałem na myśli. Po jednej lub dwóch
nocach, pierwsza grafika została ukończona.
Kompletnie mnie zmiotła. Myślę, że ta grafika
pasuje do muzyki.
Co zamierzacie robić w 2018/2019?
Naszym celem na 2018/2019 jest trasa w Europie.
Chcemy zagrać tyle koncertów, ile jesteśmy
tylko w stanie.
Co sądzisz o Iron Shield Records?
Jest to nasza pierwsza umowa z wydawnictwem
muzycznym. Jak do tej pory, Iron Shield Records
naprawdę było dla nas dobre. Duck, właściciel
wydawnictwa, jest naprawdę świetnym
gościem, który naprawdę dba o muzykę i twórców.
Czekamy na to co przyszłość przyniesie.
To była przyjemność mieć Cię na naszych
łamach. Dziękuje za Twój czas, ostatnie słowa
należą do Ciebie.
Dziękuje Ci bardzo za Twoje trafne pytania.
Niebawem zamierzamy mieć parę koncertów w
Polsce. Zatem wszyscy, którzy są ciekawi nas,
raczej nie powinni tego przegapić (śmiech). Jesteśmy
dość podekscytowani i zaciekawieni fanami
metali z Polski. Wszystkiego dobrego!
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Foto: Empiresfall
EMPIREFALL 59
Gry komputerowe i thrash metal
Thrash metal jest muzyką młodych.
Pozwolę sobie wysnuć taką tezę. Oczywiście,
że są ludzie, którzy lubią tą muzykę i
mają już 40, 50 czy 60 lat na karku, jednak
część z nich z pewnością lubiła tą muzykę
już w latach 80. Jak to mawiają, muzyka
to nie buty, z nich się nie wyrasta. Ale pomijając już aspekt
wiekowy, to połączenie tematyki gier komputerowych
z muzyką metalową nie jest niczym niezwykłym, jednak wciąż
taka muzyka stanowi w moim odczuciu mały procent gatunku. Z pewnością
to się zmieni za sprawą kwintetu z Szkocji o nazwie Thrashist Regime. O nim,
podziale ról w zespole, inspiracjach i dalszych planach opowie wokalista zespołu
Joe Johnston.
HMP: Witaj! Czy mógłbyś opisać waszą muzykę?
Joe Johnston: Cześć! Jak sama nazwa wskazuje
gramy thrash metal… Jak sądzę, to na spektrum
thrashu jesteśmy bliżej melodycznej i technicznej
strony rzeczy, niż tej bardziej brutalnej i
punkowej. Bardziej Anthrax i Megadeth niż
Suicidal Tendencies, jeśli miałbym porównywać.
Myślę, że mamy dość szeroki zakres cech,
które składają się na naszą muzykę. Wszystkie
zostały wykonane prawidłowo. Jeśli to była nasza
jedyna szansa by nagrać te utwory, nad którymi
pracowaliśmy tak długo, tak więc chcieliśmy
żeby brzmiały tak dobrze, jak tylko mogą.
Zasadniczo mieliśmy już część utworów gotowych
podczas wyjścia naszego pierwszego albumu,
w 2012 roku! Zaczęliśmy nagrywać prawie
trzy lata temu. Najpierw mieliśmy trzy sesje nagraniowe
z perkusją w lokalnym studiu w Aberdeen,
zaś reszta została zrobiona przez kilka lat
w domu naszego inżyniera, Dana Goldsworthy,
który miał naprawdę świetny kącik do nagrań.
Jest wspaniałym i bardzo utalentowanym
gościem. Pracował między innymi z takimi zespołami
jak Accept, Hell, Sylosis, Cradle of
Filth, Gloryhammer, Alestorm oraz paroma
innymi. Był także odpowiedzialny za wszystkie
nasze grafiki, poza byciem wspaniałym inżynierem
dźwięku. Współpraca z nim to była prawdziwa
przyjemność. Jest bardzo dokładny. Również
Dan jest bardzo entuzjastyczny i pełen
pomysłów i naprawdę zna się na różnych małych
sztuczkach obecnych w produkcji thrash
metalu, które z pewnością sprawią Ci uśmiech
na twarzy jeśli znasz gatunek. Poza tym jest to
świetny gitarzysta. Byliśmy razem w zespole
przez parę lat zanim powstało Thrashist Regime.
Zagrał parę gościnnych solówek w utworze
tytułowym "Carnival of Monsters", tak więc możesz
sam ocenić! Zasadniczo ten utwór zawiera
solówki naszych przyjaciół. Mamy to szczęście
znać paru naprawdę świetnych gitarzystów.
nasze utwory nie brzmią tak samo, każdy członek
zespołu pracuje nad kompozycjami i ma
swój odrębny styl tworzenia, co prowadzi do różnorodności
w naszym brzmieniu. Uważam, że
często ludzie krytykują thrash za bycie naprawdę
ograniczonym gatunkiem, jednak uważam,
że nie mają tu racji. W tym gatunku jest wiele
zespołów, które różnią się od siebie brzmieniem.
Myślę, że obecnie nowe thrashowe zespoły
mają tendencję do bycia jak najbardziej ekstremalnym,
jak tylko jest możliwe, jednak my
nie specjalnie się tym przejmujemy. Nie próbujemy
być najbardziej ciężkim zespołem na świecie,
bądź też najszybszym, po prostu tworzymy
muzykę taką, jaką lubimy!
Czy wasz album "Carnival of Monsters" ma
jakiś motyw przewodni? Co jest tym motywem?
Nazwaliśmy ten album "Carnival of Monsters"
częściowo przez to, że ta nazwa całkiem nieźle
zdawała się łączyć wszystkie utwory, ze względu
na to, że była masa utworów o potworach wszelkiego
rodzaju. To jest o obcych, kamiennych olbrzymach
czy zombie oraz dużych mrówkach i
Foto: Trashist Regime
tak dalej. Myślę, że po chwili uświadomiliśmy
sobie, że mamy obsesję na punkcie inwazji potworów
(śmiech!). Zwykle piszemy o rzeczach,
które nas śmieszą lub sprawiają, że czujemy się
fajnie. Nie próbujemy opowiadać jakiś historii o
złości czy innym szajzie tego rodzaju. Piszemy
o kopiącej zady Drużynie A, Jean Claude van
Damme, coś w ten deseń. Jednym z naszych
utworów, o których zawsze ludzie zdają się pamiętać
jest "Hotel Blast Terror" z naszego debiutu,
który był o małym lokalnym pubie eksplodującym
w małej miejscowości na północy
Szkocji, z której pochodzę. To było oparte na
faktach, w pubie był źle umieszczony nowy system
ogrzewania gazowego, spartolona robota
doprowadziła do wybuchu całego pubu. Nikt
nie umarł czy coś. Uznałem, że jest to dobry
materiał na utwór i skoro nikt nie planował tego
napisać, to my to zrobiliśmy. Wracając do potworów,
ostatni utwór na naszym nowym albumie,
"Metacidal Massacre", jest o wielkim, podróżującym
w czasie potworem, który powraca i
zabija te wszystkie rzeczy, o których pisaliśmy
na naszym pierwszym albumie. Jest to pewnego
rodzaju samo odniesienie i najpewniej nikt tego
nie zauważy lub nie będzie zwracał na nas uwagę,
jednak nam ten utwór sprawił wielką radość.
Mógłbyś nam opisać proces powstawania waszego
najnowszego albumu? Jak, gdzie, kiedy i
z kim?
Zasadniczo, pracowaliśmy nad nim przez parę
lat. Ze względu, że gra w zespole nie jest naszą
pracą na pełny etat, ukończenie utworów zajęło
nam dość dużo czasu. Poza tym chcieliśmy żeby
Więc, jak część z nas wie, "X-COM: Enemy
Unknown" jest nazwą strategii turowej… tak
więc, co sądzisz o tej grze? Czy grałeś w pierwszą
część z serii "X-COM"?
(Śmiech), tak jest! Naprawdę uwielbiałem tą grę
z późnych latach 90. Oraz sequel tej gry, "Terror
From The Deep". Mieli w niej bardzo dobrze
zbudowany sens strachu, obawy. Pomyślałem,
że jest to wspaniała nazwa i temat na
utwór thrashowy. Potem stworzyli remake tej
gry, w którą nie miałem okazji zagrać, chociaż
wszyscy o niej mówią, że jest dobra. Niestety
nie mam obecnie w moim życiu czasu na gry.
Pociąłem masę materiałów wideo z nowej wersji
tej gry i stworzyłem film akompaniujący naszemu
utworowi, następnie wrzuciłem go na Youtube.
Z pewnością nowa gra z serii "X-COM"
wygląda lepiej niż gry z tej serii wydane w 90.!
"Headshot"… myślę, że jest to zainspirowane
przez "Unreal Tournament", czyż nie? Mógłbyś
wymienić parę swoich ulubionych strzelanek
pierwszoosobowych?
Nasz perkusista, Dan, stworzył ten utwór, muzykę
i tekst. Poza graniem na perkusji jest on
naprawdę dobrym gitarzystą i twórcą tekstów.
Co najważniejsze zna się również na grach. Zasadniczo
"Headshot" zostało głównie zainspirowane
przez "Left 4 Dead" (kooperacyjny FPS
traktujący inspirowany "28 dni później" - przyp.
red.). Spytałem się go o jego ulubione strzelanki
i on wymienił "Perfect Dark", "Timesplitters",
nowe gry z serii "Wolfenstein" oraz gry z
serii "Doom", "Half Life 2" oraz "Portal".
Szczerze powiedziawszy nie jestem zbytnio osobą,
której powinieneś zadać to pytanie, w strzelanki
pierwszoosobowe nie grałem od czasów
"Goldeneye" na Nintendo 64. Zawsze wolałem
gry będące głębsze fabularnie - RPGi, tego typu
rzeczy.
Przed waszym "Carnival of Monsters" wydaliście
"Fearful Symmetry". Czy mógłbyś opisać
nam ten album w paru zdaniach?
Patrząc w przeszłość z naszego obecnego punktu
widzenia, to utwory były prostsze niż te z nowego
albumu. Zasadniczo to możesz powiedzieć
patrząc tylko na długość utworów, większość z
60
THRASHIST REGIME
nich była długości trzech minut, lub czasami
nawet mniej. Nadal jednak myślę, że jest tam
trochę naprawdę niezłych rzeczy na tym albumie.
Tytuł jest odniesieniem do trzech ostatnich
utworów, które były trylogią dotyczącą
przygody Spider-Mana nazwanej "Kraven's
Last Hunt". To był pomysł naszego gitarzysty
Kyle'a, który bardzo mi się spodobał. Napisał
on wszystkie trzy utwory, pominąwszy już teksty
do "The Grave", który ja stworzyłem po lekturze
komiksów pożyczonych od niego. Nigdy
nie czytałem wcześniej komiksów, jednak Kyle
naprawdę je lubił, zaś ja sam polubiłem tą historię
po przeczytaniu. Kiedy Kyle powiedział
mi o tej trylogii uznałem, że to był świetny pomysł.
Ogólnie Kyle jest świetnym gościem od
pomysłów. Muzycznie był zawsze tą siłą twórczą
w naszym zespole. Oczywiście wszyscy dają
coś od siebie, jednak to on pisze najwięcej. Nagrywaliśmy
to z Danem Goldsworthem, on też
stworzył tą wspaniała grafikę, wraz z wieloma
rzeczami w booklecie. Wciąż jestem dumny z
tego albumu. Myślę, że jak lubisz thrash z Bay
Area to prawdopodobnie znajdziesz tam coś dla
siebie!
Foto: Trashist Regime
Foto: Trashist Regime
Okładka na wasze demo "Terror Takes Shape"
wydaje się być inspirowane przez zdjęcie
Amerykanów, którzy podnoszą swoją flagę na
Iwo Jima, czyż nie? Mógłbyś nam opisać okładki
waszych wszystkich albumów?
Tak, masz rację. Okładka została namalowana
przez naszego przyjaciela, Farmera, który grywał
w innym lokalnym zespole Risactonia. Zawsze
tworzył najlepsze plakaty - zrób to sam - z
staroszkolnym podejściem do grafiki do thrashu.
Zasadniczo to zrobił też grafikę do "Laughter
Then Madness Then Death", którą możesz
znaleźć w booklecie naszego najnowszego
albumu. Kolejny naprawdę utalentowany gość,
którego mamy szczęście znać. Z tego co pamiętam
to już gadałem o udziale Dan Goldsworthy
jako artysty, pracował on z naprawdę kilkoma
ważnymi zespołami i jest utalentowany.
Myślę, że naprawdę zasługuje na to by być bardziej
popularnym niż jest obecnie. "Fearful
Symmetry" jest jego interpretacją Kravena z tej
historii o Spider-Manie, o której gadałem
wcześniej. Jest to niezłe dzieło, naprawdę lubię
ten schemat kolorystyczny. Zaś nowy artwork
jest po prostu wspaniały. Wiele osób wyrażało
się na jego temat w samych superlatywach.
Oczywiście, że Dan uwielbia thrash i wszystkie
klasyczne okładki od Repki i naprawdę robi
świetną robotę oddając ten klimat! Myślę, że to
pomaga zachęcić ludzi do słuchania naszej muzyki.
Jeśli masz świetny cover to ludzie prawdopodobnie
szybciej posłuchają twojego albumu i
potraktują Cię poważnie.
Mógłbyś porównać wasze albumy?
Myślę, że pierwszą oczywistą rzecz jaką możesz
zauważyć przy porównaniu tych dwóch albumów
jest to, że naprawdę się rozwinęliśmy jako
twórcy utworów. Kawałki na "Carnival of
Monsters" są dłuższe, bardziej rozwinięte i mają
bardziej skomplikowane struktury. Oczywiście
nie jest to prawdziwe stwierdzenie dla każdego
utworu, są wciąż takie proste kawałki jak
"Antaractattack" i "Soldiers of Fortune", które są
prostszymi, krótszymi thrashowymi kawałkami,
jednak utwory takie jak "Laughter Then Madness
Then Death" i "Metacidal Massacre" są bardziej
ambitne i ekspansywne niż cokolwiek co
stworzyliśmy na "Fearful Symmetry". Różnica
w czasie trwania mówi wszystko. Oba albumy
mają tą samą ilość utworów, jednak "Carnival
of Monsters" jest dłuższe o 20 minut. Produkcja
na naszym nowym albumie też jest lepsza.
Dan zrobił świetną robotę na obu albumach, ale
mieliśmy parę problemów z inżynierem dźwięku,
który pracował nad perkusją do "Fearful
Symmetry" i ostatecznym rezultatem było to,
że brzmiały one sztucznie i bez życia. Uwielbiam
dźwięk na "Carnival of Monsters". Jest
bardziej naturalny, wciąż pełen energii, epicki
wszędzie tam gdzie powinien. Wiem że to jest
trochę długi album, jednak próbowaliśmy to
zniwelować miksując to z tempem oraz za pomocą
pomieszania długich i krótkich utworów,
co mam nadzieję, zatrzyma uwagę słuchacza.
Mógłbyś nam wymienić najlepszy poziom z
gry wideo? Powiedz coś o nim.
Hmmm, trudne pytanie! Myślę, że naprawdę
uwielbiam "Shadow of the Colossus", dlatego
też napisałem o niej jeden z utworów na naszym
najnowszym albumie. Ten moment, w którym
pierwszy duży kolos się obraca, a Ty musisz
wspiąć się na niego i zastanowić się, jak go pokonasz,
to jest to, o czym gramy na tym utworze.
Uznałem, że to jest po prostu zajebiście fajne.
Pamiętam jak myślałem, to jest gra, która
jest jak żadna inna. Była po prostu unikatowa i
miała tą dziwną, fascynującą, skąpą i smutną
atmosferę, którą tylko Japończycy umieją stworzyć.
Jeśli powiem Monolith Productions, to co odpowiesz?
Er… niewiele, niestety. Widziałem ich listę gier,
nie grałem w żadną z nich, przykro mi!
Czy mógłbyś powiedzieć coś nam o wydawnictwie
Fat Hippy?
Jest to małe, lokalne i niezależne wydawnictwo
prowadzone przez gościa, który nazywa się
Captain Tom, który także jest właścicielem
głównego miejsca praktyki w Aberdeen. Stworzył
Fat Hippy około piętnastu lat temu w celu
sprawdzenia i pomocy lokalnym zespołom.
Aberdeen jest dość daleko od innych miast
Wielkiej Brytanii i wątpię aby giganci wydawniczy
trudziliby się szukaniem czegokolwiek
tak daleko na północ. Naprawdę szkoda, bo mamy
u siebie zawsze wiele świetnych zespołów z
każdego gatunku. Jednak tym małym zespołom
jest ciężko radzić sobie z organizacją wszystkiego
samemu. Fat Hippy nie jest bogate i nie ma
rozbudowanej sieci czy coś, jednak pomagają
nam radzić sobie z kopiowaniem, sortowaniem
podkoszulków, koncertami i innymi takimi
rzeczami. Byłoby o wiele trudniej bez nich. Nie
jesteśmy zbytnio bogaci i prawdopodobnie nie
zarobimy na tym zespole, więc gramy głównie
z miłości do thrashu. Fat Hippy to rozumie i
zapewnia nam pomoc niezbędną do kontynuowania
istnienia naszego zespołu.
Co zamierzacie robić w 2018/2019?
Zagrać parę koncertów i zaprezentować swój album
szerszej widowni. Z tak wieloma zespołami
wokoło i współpracując z niezależnym wydawnictwem
przebić się do ludzi będzie ciężko.
Mamy już parę naprawdę świetnych recenzji na
THRASHIST REGIME 61
Foto: Trashist Regime
internecie, jednak dojście do mediów drukowanych
w Brytaniii by zdobyć większą popularność
jest praktycznie niewykonalne. Oni są jedynie
zainteresowani zespołami będącymi w dużych
wydawnictwach, mimo, że większość rzeczy
dzieje się na scenie podziemnej! Myślę, że
jeśli grasz muzykę metalową w Wielkiej Brytanii
zawsze jest jakaś wybór. Było by całkiem
fajnie wybrać się w trasę, jednak my wszyscy w
zespole mamy pracę na pełny etat, przez co
będzie to trudne do zorganizowania. Szczerze
nie wiem czy to się wydarzy. Zobaczymy. Poza
tym będziemy próbować zorganizować parę
koncertów w Szkocji oraz próbować wyjść na
zero z "Carnival of Monsters". Jeśli nam się to
uda, to następnie planujemy także wersję winylową
tego albumu. Myślę, że jest do naprawdę
dobry album i wygląda świetnie, więc z pewnością
zasługuje na wersję winylową. Poza tym
nagraliśmy ponownie trzy utwory z naszego
oryginalnego demo "Terror Takes Shape".
Obecnie potrzebujemy ukończyć te nagrania i
znaleźć najlepszy sposób na ich wydanie.
Czego możemy się spodziewać po waszych
koncertach?
Energii, tak na sam początek! Lubię zejść ze sceny
i pobiegać. Mam bezprzewodowy mikrofon i
uwielbiam reakcję, kiedy grasz w pubie i zaczynasz
biegać po nim i śpiewać w twarz ludziom,
którzy wyglądają na tym wystraszonych! To
sprawia, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech.
Lubię również rozmawiać z ludźmi. Patrzeć
im w oczy i sobie żartować. Czasami nawet
używać auto-ironicznego humoru. Nie cierpię
zespołów, które grają w małym barze, a
zachowują się jakby byli na dużym stadionie.
Ogarnijcie się. Lubię być na koncercie i czuć coś
w stylu "hej, ale jesteśmy wszyscy tutaj zajebiści!"
niż "my zespół, a wy fani". Lubię również
głupie przebrania. Ostatnio nosiłem cylinder i
strój prezentera cyrkowego, w celu oddania tego
ducha karnawału. Kyle również lubi szalone koszulki.
Tego się definitywnie spodziewajcie.
Mógłbyś opisać nam obecną scenę thrash metalu
w Wielkiej Brytanii?
Jest naprawdę wiele wspaniałych zespołów z
Wielkiej Brytanii, jednak większość rzeczy dzieje
się w podziemiu. Jeśli szukasz zespołów, one
są tam. Hellripper jest kolejnym zespołem z naszej
okolicy, który został dostrzeżony rok czy
dwa lata temu. Być może są bardziej mrocznym
speed-metalem niż stricte thrashem, jednak mają
owo thrashowe zacięcie. Risen Prophecy z
północnej Anglii jest świetnym power-thrashem,
ich gitarzysta Ross jest absolutnie nieprawdopodobny,
zrobił również dla nas gościnnie parę
solówek. Black Talon z Edynburga jest świetnym
szkockim thrashowym zespołem, oni są
trochę jak Dark Angel lub Forbidden, tak mi
się wydaje. Disposable również z Edynburga, są
młodzi i mają bardziej nowoczesne podejście,
jednak wciąż z sercem skorym do thrashu. Poza
tym jest kilka zespołów, które są już od lat i
wciąż grają, jak na przykład Seregon oraz Shrapnel.
Graliśmy z tymi zespołami na Full
Thrash Assault parę lat temu i naprawdę fajnie
jest zobaczyć, że ostatni album Shrapnel jest
recenzowany na łamach prasy. Są naprawdę
świetnym zespołem. Oraz Evile z powracającym
do nich Ol Drake zaczną znowu grać, po paru
latach ciszy z ich strony. Byli drogowskazem dla
brytyjskiego thrashu przez ostatnią dekadę, jak
i bardzo dobrym zespołem. Będę czekał na ich
nowy album.
Czy mógłbyś wspomnieć o jednym brytyjskim
zespole z lat 80., który nie został dostrzeżony
przez szerszą publikę?
Niestety większość zespołów thrashowych z
Wielkiej Brytanii jest przeoczona przez szersze
grono słuchaczy. Ostatnio Ian Gasper napisał o
nich książkę i przygotował zbiór pięciu płyt CD
na temat historii brytyjskiego thrashu. Jest ona
pod nazwą "Contract in Blood" dostępna za
pośrednictwem Cherry Red Records. Jesteśmy
na niej i to jest naprawdę zaszczyt dzielić strony
z tak wspaniałymi zespołami jak Venom, Acid
Reign, Evile, Gama Bomb i tak dalej. Xentrix
zawsze był moim osobistym faworytem z wszystkich
zespołów thrashowych z Wielkiej Brytanii.
Wiem, że są kultowi ze względu na ich wykonanie
coveru piosenki przewodniej z filmu
"Ghostbusters", jednak ich drugi album, "For
Whose Advantage", zasługuje na o wiele większą
popularność, niż tą którą obecnie ma.
Dziękuje za Twój czas. Co chciałbyś powiedzieć
na koniec tego wywiadu.
Chcę bardzo podziękować wszystkim, którzy
poświęcili swój czas by rzucić na nas okiem,
szczególnie dziękuję tym, którzy kupili nasze albumy!
Naprawdę to doceniamy! Proszę powiedzcie
o nas swoim przyjaciołom, śledźcie nas na
mediach społecznościowych, Spotify i całej reszcie.
Wyjdźcie z domów, pójdźcie na lokalne
koncerty i wspierajcie podziemie - miejsce, w
którym żyją najlepsze zespoły. Keep on thrashing!
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
HMP: "The Calling" to Wasz drugi album nagrany
w tym samym składzie. Czy Sergio,
Scott i Jonathan zdążyli się już w pełni zaangażować
w zespół?
Srdjan Bilić: Sergio, Scott i Jonny są w pełni
zintegrowani z zespołem i tworzeniem nowej
muzyki, a "The Calling" jest albumem, nad którym
najbardziej współpracowaliśmy zespołowo
jako całość. Przed tą płytą zwykle pomysły zradzały
się dopiero w studiu nagraniowym, ale
tym razem ćwiczyliśmy utwory na próbach
przez dobre 8 miesięcy przed wejściem do studia.
Jesteśmy bardzo zadowoleni z ostatecznego
wyniku, ponieważ gitary i sekcja rytmiczna są
bardzo dobrze ze sobą współgrają.
Jaka dokładnie była ich rola w procesie tworzenia
tego materiału?
Scott i Sergio przynieśli położyli nam na stół
swoje pomysły na utwory instrumentalne, które
następnie wspólnie opanowaliśmy i udoskonaliliśmy
jako zespół. Scott wcześniej pisał muzykę
instrumentalną do swoich własnych projektów,
a niektóre z nich dostosowaliśmy do stylu Primitai.
Były to konkretnie "Curse of Olympus",
"Into the Light" i intro utwór "Possess Me". Scott
jest świetny w robieniu programów orkiestrowych
i syntezatorowych, więc dobrze było wykorzystać
te talenty i mieć zastosować takie elementy
w naszej muzyce po raz pierwszy.
Jak ich znalaźliście?
Znaleźliśmy Sergio na stronie internetowej, na
której muzycy szukają zespołów. Było to w sierpniu
2014 roku, kiedy nasz stary gitarzysta
przeprowadzał się do Ameryki. Byliśmy pod
wrażeniem gry Sergia, nim go spotkaliśmy dzięki
filmom prezentującym jego umiejętności. Nie
widzieliśmy żadnych przeszkód, aby zaprosić go
do przyłączenia się. W kwietniu 2015 musieliśmy
znaleźć nowego perkusistę i basistę. Mieliśmy
szczęście, że Scott i Jonny stali się wolni,
ponieważ ich zespół Dry The River zakończył
działalność. Scott jest bratem Guya, a Jonny
jest ich najlepszym przyjacielem z dzieciństwa,
więc nie byli nam obcy. Wspierali Primitai
przez wiele lat i przyjeżdżali na nasze koncerty.
Bardzo ważne są dla nas dobre relacje i chemia
z nowymi członkami, zatem dobrze się stało, że
dołączyli do nas starzy przyjaciele.
Myślę, że Wasz nowy album ma naprawdę
dobre brzmienie. Czy jesteś zadowolony z efektu?
Jesteśmy bardzo zadowoleni z brzmienia "The
Calling". Poszliśmy w nagrywani perkusji na żywo
i używaliśmy wzmacniaczy Marshalla starego
typu, ale z drugiej chcieliśmy bardzo nowoczesnej,
wysokiej jakości produkcji, i to właśnie
otrzymaliśmy dzięki naszemu starannie dobranemu
zespołowi inżynierów i producentów.
Kto jest właściwie producentem "The
Calling"?
62
THRASHIST REGIME
Gitary i wokale zostały
wyprodukowane przez Toma Keecha,
Sergio nagrał swoje gitary z Julio Padronesem
w Hiszpanii, a perkusja i bas zostały nagrane
przez Pete'a Milesa. Wysłaliśmy wszystkie surowe
wersje utworów do Lasse Lammerta z
Niemiec, który jest czymś w rodzaju guru, jeśli
chodzi o wzmacniacze gitarowe, i ponownie nagrał
gitary, zmiksował i nadał albumowi odpowiedni
kształt. Są to świetni goście i wykonali
niesamowitą robotę.
Wydaje się, że Wasze brzmienie jest trochę inne,
bardziej melodyjne niż ma to miejsce u innych
podobnych zespołów, ale Wasza muzyka
to nadal oldschoolowy heavy metal.
Ogólny pomysł z Primitai polega na tym, że
gramy heavy metal inspirowany klasycznymi
materiałami, ale bez prób dopasowania się do
konkretnej niszy. Mamy jednak świadomość, że
jest rok 2018 i chcemy swoje brzmienie dopasować
do czasów, w których żyjemy. Dlatego w
naszej muzyce można usłyszeć moc, elementy
thrashu, melodię, szybkość, progresywność,
symfonikę, wpływy NWOBHM, a nawet hard
rock w wersji z lat 80-tych (śmiem to nazywać
"glam"), ale nie można jednoznacznie zakwalifikować
nas do jakiegoś konkretnego nurtu.
Najważniejsza jest melodia, a cała nasza muzyka
opiera się na tym. Moc pojawia się sama w
naturalny sposób.
Bez prób dopasowania się do konkretnej niszy
Scena brytyjska rozwija się w najlepsze o czym zresztą wielokrotnie
pisano na tych łamach. Cały ruch NWOTHM
(który oczywiście nie ogranicza się tylko do Wielkiej Brytanii)
składa się z wielu wspaniałych kapel. Jedną z
nich jest Primitai, który wydał właśnie swoją piątą,
wypełnioną wpływami różnych odmian
heavy metalu płytę pod tytułem "The Calling".
Na nasze pytania zechciał odpowiedzieć gitarzysta
Srdjan Bilić.
Czy "Into The Light" i "Into The Dark" dwie
części jednego długiego utworu?
Te utwory zostały napisane osobno, ale ich teksty
sprawiły, że postanowiliśmy je połączyć.
"Into the Light" to po prostu odlot, kopanie tyłka
i uczucie bycia niepowstrzymanym, podczas
gdy "Into the Dark" opowiada o utracie kogoś,
kto prowadził cię przez życie i dał Ci siłę do odniesienia
sukcesu. Wchodzenie w "ciemność"
oznacza, że Twoja przyszłość staje się niepewna,
gdy ktoś, kto był zawsze przy tobie, odszedł.
i Megadeth. Jednak każdy z nas ma wiele różnych
inspiracji. Gdybym miał stworzyć listę zespołów,
które reprezentują nasz gust, to może
to być Symphony X, Saxon, Ratt, Mastodon,
Skull Fist, Striker, Blind Guardian, Dokken,
Angra, Rhapsody, Pantera, Accept i dużo więcej.
To nie tylko muzyka tych zespołów sprawia,
że chcemy grać. Radość sprawia nam, widzimy
wszystkich ludzi, którzy chodzą na koncerty
i świetnie się przy tym bawimy.
Coraz częściej możemy usłyszeć więcej o
ruchu New Wave Of Traditional Metal. Czy
czujesz część tej sceny?
Nasza muzyka to nie jest czysta forma NWOT
HM, jednak jest w nie wiele tradycyjnych wpływów.
Wielu naszych fanów i ludzi, którzy nas
słuchają, pochodzi ze społeczności NWOTHM,
a nasza wytwórnia wydaje głównie takie zespoły,
więc ogólnie cieszymy się, że jesteśmy częścią
tej sceny. Bycie częścią szerszej sieci zespołów
i ludzi związanych z branżą jest najlepszym
sposobem na rozwój. Dlatego jesteśmy wdzięczni
za to, że jesteśmy mile widziani w tym
ruchu.
Widzimy również odrodzenie heavy metalu w
Wasz muzyka jest też wypełniona wspaniałymi
melodyjnymi solówkami.
Wszystkie świetne, klasyczne metalowe zespoły
mają w jakichś swych legendarne rozpoznawalne
solówki, a my po prostu chcemy grać zgodnie
z tą tradycją. Solo powinno być jednym z
najważniejszych elementów utworów. Podwójne
solówki gitarowe to coś, co nigdy nie zawodzi,
gdy grasz na żywo, dlatego zawsze lubimy harmonizować
melodie gitar.
"Posess Me" zaczyna się od odrobiny sabbathowych
riffów.
Nie sądzę, że sabbathowy styl był intencjonalnym
odniesieniem, ale zgadzam się, że użycie
dysonansowych akordów, takich jak te w
"Possess Me" i na początku "Demons Inside", jest
czymś, co było patentem Black Sabbath.
Wspomniane utwory "Posses Me" i "Demons
Inside" mają naprawdę demoniczne tytuły.
Czy odnoszą się one do jakichś okultystycznych
doświadczeń?
Kawałki te opowiadają o próbach ucieczki od
twojego uzależnienia, którego metaforą jest demoniczna
postać nieustannie wciągająca Cię z
powrotem na złą drogę, z której usilnie próbujesz
zejść. Demon najpierw kusi Cię, a kiedy
przejmie nad Tobą kontrolę, niszczy wszystko,
co masz. Przypuszczam, że tajemniczy, zły i destrukcyjny
charakter ma wiele wspólnego z
okultyzmem.
Foto: Primitai
Które kawałki z tego albumu są Twoimi ulubionymi?
Kocham je wszystkie. Włożyliśmy w to dużo
pracy, więc trudno powiedzieć! "Overdrive" to
ten, który wybraliśmy na pierwszy singiel, teledysk
i ten, którym obecnie rozpoczynamy każdy
koncert. To szybkie, energiczne, łatwo zapadające
w pamięć melodie. Czuliśmy, że ta piosenka
jest najlepsza, by przyciągnąć uwagę ludzi
Okładka "The Calling" przypomina okładki
metalowych albumów z lat 80-tych. Kto jest
autorem tej grafiki i dlaczego zdecydowaliście
się akurat na nią?
Zbadaliśmy twórców okładek i stworzyliśmy listę
tych, z którymi współpracę bierzemy pod
uwagę. Naszym numerem 1. był Claudio Bergamin,
ponieważ maluje ręcznie ale z bardzo
nowoczesnym wykończeniem. Znajduje idealną
równowagę między starą a nową szkołą. Chcieliśmy
czegoś, co by wyglądało nowocześnie, ale
nadal było ciepłe i nie było zbyt klinicznie. Byliśmy
bardzo wdzięczni, że Claudio zgodził się
pracować z nami, mimo że jest bardzo zajętym
twórcą.
Jakie metalowe zespoły sprawiły, że zechciałeś
zająć się tworzeniem muzyki?
Wśród zespołu wszyscy uwielbiamy "bogów" takich
jak Judas Priest, Iron Maiden, Metallica
Wielkiej Brytanii.
Odrodzenie heavy metalu rozpoczęło się około
2009 roku, ale prawdziwa eksplozja przypada
na lata 2015/2016. Teraz w 2018 roku jesteśmy
zasypywani premierami płytowymi brytyjskich
kapel grających heavy, w tym licznymi debiutami
(coś o tym wiem - dop. red.). Dużą pomocą
była dla nas, jak i innych wytwórnia Dissonance
Productions, która dba o odpowiednią promocję
i dystrybucję.
Jak ludzie reagują na Waszą muzykę podczas
koncertów?
Zawsze staramy się rozpoczynać koncerty z tak
dużą energią, jak to tylko możliwe i odpowiednio
dobieramy utwory do wykonania. Kiedy
wszystko idzie zgodnie z planem, widzimy, jak
niekiedy zdezorientowane twarze zmieniają się
w uśmiechy i zaczyna się ostry headbanging.
Zawsze zapraszam tłumy do wspólnego śpiewania.
Czasem też pozwalamy tłumowi przejąć
kontrolę.
Bartłomiej Kuczak
PRIMITAI
63
Nie marnuj czasu na zrzucanie
winy na innych, nie trwoń go na oczekiwania cudu oraz
nie zaprzepaszczaj go, próbując ratować cały świat za jednym zamachem.
Ciężko mi jest napisać coś konkretnego, bo trochę jestem zmiażdżony
prostotą tez, jaką zostałem zaatakowany przez wokalistę Johnny'ego, który w ten
sposób odpowiedział na moje pytanie związane z motywami występującymi na ich
najnowszym albumie "Bannerless". W pełni je popieram i dlatego wrzucam je do
podtytułu, bo są one czymś, o czym wiele osób zapomina. O tym, jak i o utworach
opowiedzą więcej gitarzysta Seba Forma oraz wcześniej wspomniany wokalista
Johnny Nuclear Winter.
HMP: Witajcie! Czy możecie opisać swoją
muzykę w kilku słowach?
Seba Forma: Na początku to był po prostu
thrash metal, dość prosty. Próbowaliśmy grać go
szybko i twardo. Teraz nasza muzyka jest bardziej
zróżnicowana i ma więcej niuansów.
Wciąż posiada ten ciężar, aczkolwiek coraz bardziej
oddalamy się od naszych trzech pierwszych
albumów.
Czy sądzisz, że ludzie powinni tworzyć więcej
muzyki metalowej w swoich natywnych językach.
Zainspirował mnie do tego wasz utwór,
"Luoti Päähän" oraz te wszystkie utwory Sodom
po niemiecku.
Johnny Nuclear Winter: Język nie ma takiego
znaczenia jak sposób, w jakim go używasz. Kiedy
piszesz w naszym ojczystym języku, to o wiele
większym wyzwaniem jest napisanie czegokolwiek,
szczególnie, że teksty stają się naprawdę
"zabawne", nawet jeśli w domyśle nie miały
być zbyt poważne. Lub odwrotnie.
słuszne, wtedy stój twardo na swoim, tak długo
jak tylko tego potrzeba. Tchórze ewentualnie
uciekną i prawdziwi towarzysze zostaną po
Twojej stronie. Jest to społeczna "wojna" prowadzona
w celu odsiania mętów ze swojego otoczenia.
Czy "Ironcrossfire" został zainspirowany
przez historię Trzeciej Rzeszy? Tak mi się wydaje.
Co sądzicie o tym zagadnieniu?
Johnny Nuclear Winter: Przykro że Cię zawiodę,
jednak ten utwór nie został zainspirowany
przez żaden kraj, który podżegał do wojny.
Część tekstu tego utworu został złożony z wersów,
które napisałem dla mojego starego zespołu
do kawałka, który nie został nigdy nagrany.
Uznałem więc, że mogę użyć ich w Axegressor,
dodając do nich bardziej nihilistycznej, zimnej
perspektywy. Ten utwór jest o tym, że wojny
tworzą żyjące ludzkie potwory, a ludzie/żołnierze
są tylko pionkami w większej grze, na którą
nie mają w ogóle wpływu. Wszyscy ludzie, ideologie,
religie i konstrukcje społeczne w obliczu
śmierci są równie bezużyteczne. Ostrzał nie rozróżnia.
Utwór sam w sobie jest kolejną grą słów.
Co sądzicie o filmie Sama Peckinpaha, "Żelazny
Krzyż"? Czy oglądaliście go? Co sądzicie
ogółem o filmach drugowojennych?
Seba Forma: Widziałem to kilka razy i uważam,
że ma pewną wartość rozrywkową. Filmy
drugowojenne są świetne, chociaż nie oglądam
zbytnio telewizji czy filmów.
Skąd ta nazwa zespołu? Wiem, że jest ona wypadkową
"axe + aggressor", jednak ciekawi
mnie sama jej inspiracja.
Johnny Nuclear Winter: Zawsze byłem fanem
gier słownych i pieprzenia się ze słowami, frazami,
metaforami, synonimami i językiem ogółem.
Wpadłem na ten koncept mieszaniny słów
jako nazwy dla nowego zespołu mojego przyjaciela,
który - jak sie okazało - już miał swoją nazwę.
I potem, kiedy dołączyłem do zespołu, kilka
miesięcy od momentu kiedy szukali wokalisty,
wykorzystalem ten pomysł. I tak, to jest
połączenie "axe + aggressor", nie ma za tym jakiś
głębszych dwuznaczności czy cokolwiek innego.
Poza tym jest to dobre słowo dla Google,
zawsze możesz znaleźć to czego szukasz!
Foto: Axegressor
Czy mógłbyś nam opisać temat utworu "Luoti
Päähän"? O czym on jest?
Johnny Nuclear Winter: Jest to zasadniczo
utwór stworzony z klasycznych thrash metalowych
zwrotów, lecz napisany w Fińskim. Dosłownym
tłumaczeniem tytułu powinno być "Kula
w łeb". Wersy oraz refreny są, powiedzmy, pełne
thrashowych klisz jak: skóra, łańcuchy,
ogień, prymitywne zachowania oraz dziedzictwo
metalu, jednak środkowa część tekstu nabiera
bardziej apokaliptycznego tonu, kiedy tekst
zaczyna opisywać kraje i kontynenty niszcząc
wszystko w zasięgu wzroku. Wizje w klimatach
zabij wszystko.
Co chcieliście przekazać waszym "The Only
Reward"?
Johnny Nuclear Winter: Jest on o wewnętrznej
walce, którą prowadzi każdy, kto przechodzi
przez trudne czasy lub doświadcza niepotrzebnie
dodatkowej presji od społeczeństwa
lub ludzi z bliskiego kręgu. Jeśli wiesz co jest
Czy Wojna Zimowa nie jest w cieniu innych
konfliktów Drugiej Wojny Światowej? Jest to
całkiem ciekawy temat do zapoznania się, nie
tylko w aspekcie najlepszego snajpera wszechczasów.
Seba Forma: Więc, było wiele konfliktów, które
wydarzyły się podczas i przed Drugą Wojną
Światową i było wiele interesujących historii,
które działy się na terenach Północnej Afryki,
Chin, Malty, Grecji, Półwyspu Skandynawskiego
i tak dalej, wymieniając tylko parę… nie jestem
pewien na temat tego pomijania, jednak
jeśli jesteś zainteresowany pewnymi wydarzeniami
w szczególe to polecam lekturę książek
związanych z tym tematem.
Czy czytacie jakieś książki na temat zagadnień,
które występują na waszym albumie?
Na przykład o Zimnej Wojnie (utwór "SS-18
"Satan"").
Seba Forma: Nie jestem autorem tekstów, aczkolwiek
jestem zainteresowany historią USA od
50. do 80. i Zimna Wojna z pewnością miała
wpływ na historię Ameryki. Nie używamy jednak
zbyt często tego motywu i wojna sama w
sobie nie jest naszą inspiracją.
Johnny Nuclear Winter: Tytuł tego utworu
był pomysłem Seby. Zainspirował mnie do napisania
kawałka na temat wyścigu zbrojeń pomiędzy
Związkiem Sowieckim i USA, jednak jego
głównym motywem było to, że jeśli ten wyścig
miałby ujście w wojnie (nuklearnej) to jedynym
zwycięzcą zostałaby śmierć. Niestety
obecnie nie mam zbyt dużo czasu na czytanie
książek. Większość inspiracji na utwory pochodzi
z życia codziennego, TV, wiadomości, konfliktów
dziejących się na całym świecie, napięć
społecznych, negatywnych i zaborczych emocji,
paradoksów, ludzkiej wartości i jej braku i tak
dalej.
Co zainspirowało wasz utwór "Mind Castration"
z albumu "Last"?
Johnny Nuclear Winter: Niewiedza to szczęście.
Im bardziej jesteś świadomy otaczającego
świata, tym bardziej prawdopodobnym jest to,
64
AXEGRESSOR
że będziesz niespokojny, zatroskany o to dokąd
zmierzamy jako rasa ludzka. Zasadniczo, to najszczęśliwymi
ludźmi są Ci głupi i z przepranymi
mózgami, którzy nie widzą tego, w jakim gównie
żyją i czym są karmieni codziennie (nadmiar
informacji, wręcz ich powódź, zjebana polityka,
nieustannie zmieniająca się moralność,
to w jaki sposób powinniśmy się zachować) lub
upośledzeni psychicznie, przez co nie są w stanie
zrozumieć żadnej z tych rzeczy. Wykastrować
swój umysł, być wolnym?
Z tego co wiem to macie trzy pierwsze albumy
kolejno zatytułowane "First", "Next" oraz
"Last". Co miał na celu ten zabieg i czy ten
zbieg okoliczności oznacza coś ważnego?
Johnny Nuclear Winter: Znowu parę gier słownych,
jednak tu masz rację, nazwy są połączone.
Nawet okładki tworzą spójną całość, taką
historię, od "Command" przez "Next" i skończywszy
na "Last". Pierwszy album jest ukazany
z perspektywy żołnierza w momencie, w którym
wjeżdża czołg i nie można nic zrobić, by zatrzymać
eskalację konfliktu. "Rozkaz" został dostarczony.
Następnie, jest tam osoba, która została
uwięziona w ruinach, które kiedyś były jej domem,
czekając na ostateczny cios. Trzeci album
jest ukazany z perspekty historyka/antropologa,
który uczy się na błędach z przeszłości. Ostatnich
błędach?
Czym się różni wasz "Bannerless" od waszych
poprzednich albumów?
Seba Forma: Już wcześniej w pewien sposób
odpowiedziałem na to pytanie. Ten album jest
krokiem naprzód pod względem muzycznym.
Poprzednie albumy były prostsze. Na "Bannerless"
zmieniliśmy trochę koncept tworzenia
utworów, wciąż mają trochę thrashowych elementów,
ale już nie tak bardzo. Myślę, że idziemy
dalej, może trochę bardziej w kierunku progresywnego
rocka i tradycyjnego heavy metalu.
W każdym razie już nie mam takiej chęci na
szybkie utwory, myślę, że się starzeję (śmiech).
Johnny Nuclear Winter: Złożenie tego albumu
zajęło nam sporo czasu, w porównaniu do
poprzednich albumów. Było to spowodowane
wieloma problemami natury osobistej i paroma
innymi, które przesunęły jego produkcję w czasie.
Nie widzę tu potrzeby wdawania się w
szczegóły, najważniejsze jest to, że ten album w
końcu powstał. Tak więc całościowy proces tworzenia
od pomysłów na riffy do kompletnych
utworów rozciągnął się do rozmiarów większych
niż poprzednio. Pierwszy utwór (czyli "Truth
Prostitute") był praktycznie gotowy pod koniec
2014r., zaś ostatni tekst do pewnych części
utworu zostały napisane w studiu tak w styczniu
2017r.
Postaram się wymyślić parę słów kluczy, które
charakteryzują tematy na waszym albumie:
pewność siebie, unikalność oraz wolność (od
rządu). Czy mam rację? Mógłbyś powiedzieć
więcej o głównym przekazie tego albumu?
Johnny Nuclear Winter: Nie nazwałbym żadnej
treści z moich tekstów przekazem, ponieważ
w większości są czymś, co musiałem wyrzucić
z swojej głowy. Ujściem frustracji, złości i
niesmaku. Jednak dla mnie tytuł albumu sam w
sobie jest podsumowaniem wszystkich motywów
zawartych w utworach. Nie służąc pod żadnym
banerem, w sensie fizycznym, poglądowym
czy duchowym, rób to co czujesz, że jest
słuszne. Niezależnie od tego co inni mówią, co
autorytety próbują ci powiedzieć, co jest obiegową
opinią w społeczeństwie. Pomijającym pewne
rzeczy, będziesz w stanie osiągnąć trochę
znaczenia w swoim życiu. To nie będzie tylko
gonitwa za marzeniami, to będzie czynienie ich
Foto: Axegressor
realnymi. Nie będzie to tylko egzystencja, ale
także cieszenie się własnym życiem. Tak więc,
pomimo tego, że większość tych tekstów jest negatywna,
bez nadziei i nihilistyczna, to jedyną
lekcją jaką z tego wyniesiesz jest to, że to Ty jesteś
jedyną osobą odpowiedzialną za to jak spędzisz
te około 80 lat swojego życia na tej planecie.
Nie marnuj go na zrzucanie winy na innych,
społeczeństwo i tak dalej. Nie trwoń go na oczekiwanie
na siłę wyższą, która za jednym zamachem
weźmie wszystkie złe cechy. Nie zaprzepaść
go na próby uzdrowienia i pomocy całemu
cholernemu światu za jednym zamachem.
Pozwolę sobie już zejść z poważnych tematów
i zadam pytanie bardziej techniczne. Gdzie,
jak i kiedy nagraliście wasz najnowszy album?
Seba Forma: Nagrywaliśmy ten album w studiu
Noise for Fiction z Joona Lukala tutaj w Turku
i jest to samo studio, którego używamy od
roku 2011. Nie pamiętam dokładnych dat, ale
sesja nagraniowa była w styczniu 2017r. Zwykle
nagrywamy perkusję jako pierwszą, kiedy ja
gram demówki gitarowe, jednak w tym czasie
użyliśmy tych demówek również jako jedną
ścieżkę gitarową, co zaoszczędziło nam trochę
czasu. Kiedy nagraliśmy bębny, wtedy był czas
na drugą ścieżkę gitarową. Po tym bas, trzecia
ścieżka gitarowa i na końcu wokal. Tak więc to
zajęło jakieś zwykłe 5-7 dni.
Johnny Nuclear Winter: Potem Joona dał nam
pierwszą wersję, tak gdzieś po 6-8 tygodniach,
zaś końcowy mastering został skończony wczesną
wiosną 2017r. Wtedy zaczęło się polowanie
na nowe wydawnictwo...
Co doprowadziło was do Listenable Records.
Co sądzicie o tym wydawnictwie?
Johnny Nuclear Winter: Skore do współpracy
i uczciwe wydawnictwo. Zapewne oczekiwali od
nas czegoś innego na naszym czwartym albumie
i po tym jak się zapoznali z jego ostateczną wersją,
to otwarcie stwierdzili, że jest to coś, czego
prawdopodobnie nie będą wiedzieli jak zareklamować
i pozwolili nam pójść. Praca z Laurentem
i Listenable Records była przyjemnością,
szczególnie, że on i wydawnictwo działają tak
długo i wydali tyle albumów, że miałem okazję
i przyjemność słuchać muzyki spod ich skrzydeł.
Co zamierzacie robić w najbliższej przyszłości?
Seba Forma: Obecnie już pracujemy nad nowymi
utworami. Myślę, że będzie wystarczająco
materiału na nowy album. Oczywiście zajmie to
trochę czasu by je ukończyć.
Johnny Nuclear Winter: Poza tym planujemy
parę koncertów po Europie, być może będziemy
w stanie zapowiedzieć jakąś trasę wkrótce.
Czy mógłbyś nam polecić trochę muzyki
thrash metalowej z Finlandii? Mam tu na myśli
m.in zespoły takie jak Mosh Angel.
Johnny Nuclear Winter: Legendarne A.R.G i
parę nowych obiecujących zespołów, takich jak
Nuclear Omnicide, Rapid oraz Ceaseless
Torment.
Komu chcielibyście zadedykować wasz utwór
"Don't Be an Asshole"?
Seba Forma: Dedykuje sobie!
Johnny Nuclear Winter: Waginie.
Dziękuje za wywiad, co chcielibyście powiedzieć
na koniec naszej rozmowy?
Johnny Nuclear Winter: Wersja winylowa
"Bannerless" najprawdopodobniej ukaże się
wraz z wydaniem tego wywiadu, tak więc polecam
wszystkim fanom dużych krążków na
zdobycie go w ten, lub inny sposób. Jednym z
nich jest kontakt bezpośredni do nas, zaś innym
na przykład jest jego zakup w Record Shop X.
Dziękuje tobie Jacek i całemu magazynowi
HMP za ten wywiad oraz za wsparcie!
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
SHADOWKEEP
65
"Wolę być mniej popularny i mieć wszystko pod kontrolą
Chastain zdaje się być jednym z bardziej niedocenionych oraz jakby trochę
zapomnianych zespołów z nurtu "US metal". W tym roku David i jego ekipa
przypomnieli o sobie reedycjami swych dwóch klasycznych albumów. Poza tym
ukazał się zaginiony materiał z sesji Davida razem z ŚP Markiem Sheltonem. Oto
rozmowa z liderem grupy Chastain.
HMP: Witaj David. Twoja maszyna działa
już od 34 lat. Czy spodziewałeś się tego, kiedy
zakładałeś swój zespół?
David Chastain: Szczerze mówiąc, na początku
nie brałem pod uwagę długowieczności zespołu.
Po prostu staraliśmy się nagrywać najlepsze
albumy, jakie wówczas mogliśmy dysponując
określonymi zasobami. Mogliśmy jedynie
mieć nadzieję, że nasza kariera trochę potrwa.
Czy kiedykolwiek uważałem, że Chastain nadal
będzie strzałem w dziesiątkę? Zespołem ciągle
tworzącym nową muzykę i zdobywającym
kolejne pokolenie fanów. Naprawdę nigdy nie
brałem pod uwagę takiego scenariusza.
W tym roku Pure Steel Records ponownie wydało
dwa klasyczne albumy Chastain: "The
7th Of Never" i "The Voice Of The Cult". Jak
oceniasz te płyty po latach?
Uważam, że "The 7th of Never" ma najbardziej
"postrzępioną" gitarę ze wszystkich albumów
Chastain. Niektóre utwory są dość skomplikowane
w porównaniu do innych naszych albumów.
Natomiast "The Voice of the Cult" to wg
mnie najbardziej komercyjny album Chastain.
Ma wiele utworów, które były wtedy bardzo
"przyjazne dla radia", a tytułowy utwór zdaje się
być naszym najpopularniejszym. Jestem z nich
dumny. Oczywiście uważam, że każdy album
Chastain jest na swój sposób dobry
Jesteś zadowolony z wizualnej strony wspomnianych
reedycji?
Nigdy nie byłem zbytnim miłośnikiem tych
okładek. Tak naprawdę nie odnoszą się zbytnio
do tytułów albumów. Myślę jednak, że ten
winylowe wersje to kawał dobrej roboty.
Oba albumy mają dwa dodatkowe utwory. Są
to odrzuty z sesji, czy coś innego?
Około 10 lat temu wydaliśmy "Wicked Riffs
8790", który zawierał instrumentalne wersje
utworów Chastain z lat 1987-1990. Stąd pochodzą
te bonusowe utwory. Osobiście nie wiedziałem,
jakie kawałki to będą. To była decyzja
wytwórni.
Czy możemy spodziewać się kolejnych nowych
wydań innych pozycji z Waszej dyskografii?
Tak. Niedługo pojawi się winylowa reedycja albumu
Chastain "In An Outrage" z serii Night
of the Vinyl Dead. Istnieje również cyfrowa reedycja
"Sick Society". Na początku 2019r.
Zostanie wydane demo "Sick Society". To są te
same utwory w formie Demo. Myślę, że gitara w
tych wersjach brzmi znacznie lepiej. Również
Foto: Chastain
chcę zrobić coś z "In Dementia", ponieważ
uważam, że jest to najlepsze wydawnictwo nagrane
z Kate i jeden z moich ulubionych albumów
Chastain. Mamy również kilka koncertów
Chastain z Leather, które znaleźliśmy niedawno.
Być może wydać kiedyś tam zostaną wydane.
Kolejny rok to także 30-lecie wydania
"Shock Waves" Leather i mojego "Within The
Heat", z którymi prawdopodobnie zrobimy coś
wyjątkowego.
Chastain nigdy oficjalnie się nie rozpadł, ale
mieliście kilka przerw. Czy uważasz, że to
wpłynęło dobrze na ten zespół?
Trudno powiedzieć... ale po całym tym czasie
wciąż jest zainteresowanie zespołem, więc może
to była właściwa decyzja. Gdybyśmy co roku
wydawali nowy album, po 30 płytach ludzie by
się nami dawno znudzili.
Kiedy Leather Leone opuścił zespół w 1990
roku, próbowałeś znaleźć faceta na wokal?
Dlaczego porzuciłeś ten pomysł?
Leather i ja wypaliliśmy się. Co roku nowy
album a potem trasa. Mimo, że nasze pierwsze
pięć albumów zostało docenione przez krytyków
oraz fanów, nigdy nie zaistniały one w
świadomości mas. Po prostu nadszedł moment,
gdy zdecydowaliśmy, że będziemy realizować
się w innych projektach. Miałem już inny zespół,
CJSS, z którym nagrałem kilka albumów.
Moje albumy instrumentalne sprzedały się
znacznie lepiej niż albumy Chastain pod koniec
lat 80. i na początku lat 90. Leather także
nigdy nie mogłaby w Chastain zrealizować tego,
co zawsze chciała zrobić, więc po prostu zrobiła
sobie przerwę od muzyki. Spotkałem Kate
French w 1994r. i bardzo polubiłem jej głos, a
co ważniejsze jej styl pisania. Byliśmy bardzo
produktywni podczas naszych pierwszych sesji.
Słyszałem również, że próbowałeś śpiewać na
kilku koncertach.
Tak, mam pewne umiejętności wokalne, więc
czasem mogę zaśpiewać trochę, jeśli muszę, ale
raczej wolałbym tego nie robić. Nie mam dużej
skali, ale mam całkiem niezły skok. Moja barwa
naprawdę niezbyt pasuje do heavy metalu. Wykonuję
wszystkie wokale na albumie mojej grupy
Southern Gentleman "Exotic Dancer
Blues", a mój wokal w pewnym stopniu pasuje
do tego stylu. Właściwie tuż przed spotkaniem
z Kate zrobiłem krótką trasę, w czasie której
śpiewałem. Z nagrań, które słyszałem nie brzmi
to jakoś przerażająco (śmiech). Jednak nie jest
to dokładnie to.
Czego żałujesz najbardziej w swojej karierze?
Myślę, że wszystko poszło całkiem nieźle, chociaż
w pewnym momencie miałem wybór, który
mógł znacząco wpłynąć na naszą ogólną popularność.
Odrzuciłem oferty dużych wytwórni i
propozycje managementu, które z pewnością
uczyniłyby mnie i moje zespoły większymi i
bardziej znanymi. Myślę, że wybór, którego dokonałem
jest mimo to dobry. Wolę być mniej
popularny i mieć wszystko pod kontrolą niż być
wielką gwiazdą, która de facto, na nic nie ma
wpływu. Nie jestem dobrym naśladowcą. Wolę
prowadzić... nawet jeśli jestem na skraju urwiska!
Odrzuciłem także kilka propozycji tras,
ponieważ nie chciałem grać przed zespołami,
które uważałem za znacznie gorsze pod względem
muzycznym od nas. Być może zgodziłbym
się zrobić to w przypadku pojedynczych występów,
ale nie kilkumiesięcznej trasy.
Wasz ostatni album został wydany w 2015
roku. Kiedy możemy spodziewać się kolejnych
nowych rzeczy od Chastain?
Jak zapewne wiesz lub nie, w 2017 roku
66
CHASTAIN
ponownie wydaliśmy "We Bleed Metal" z
zupełnie przearanżowaną muzyką, więc technicznie
nie jest to nowy album, ale z pewnością
był to dla mnie w pewnym sensie nowa rzecz.
Nie sądzę, żeby ktokolwiek kiedykolwiek zrobił
coś podobnego do tego. Kiedy coś nowego?
Nigdy nie wiadomo. Właśnie ukończyłem tworzenie
20 nowych utworów. Teraz zastanawiam
się czy je nagrać, czy napisać 20 kolejnych.
Lubię tworzyć pisać muzykę bo to sprawia mi
przyjemność. Jednak wchodzenie do studia i
nagrywanie ich staje się prawdziwą pracą, a cała
przyjemność z tego zdaje się znikać.
Często zmieniał się Wasz skład. Czy masz
kontakt z byłymi członkami Chastain?
Z większością tak. Ponieważ nie koncertuję zbyt
często, większość ludzi wie, że to raczej projekt
studyjny. Ken Mary grał na pięciu moich albumach
i nigdy nie grał z nami na żywo. Stian
Kristoffersen grał na pięciu lub więcej albumach,
które wyprodukowałem i nigdy nie poznałem
go osobiście.
Ten rok przyniósł nam również specjalne
wydawnictwo. Mam na myśli "The Edge Of
Sanity" sygnowany nazwą Shelton / Chastain.
Przede wszystkim chciałbym cię zapytać,
co czułeś, kiedy usłyszałeś o śmierci Marka?
Byłem bardzo zszokowany. Miałem kontakt z
Markiem dzień czy dwa przed jego ostatnim
koncertem i był on jak zwykle sobą. Kiedy ktoś
powiedział mi, co się stało, początkowo nie wierzyłem,
dopóki nie potwierdziłem tego z innymi
członkami Manilla Road.
Byliście przyjaciółmi. Jak go zapamiętałeś?
Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Bardziej do
nas pasowałoby określenie "muzyczni przyjaciele".
Zawsze podziwiałem talenty Marka. Był jednym
z najlepszych wszechstronnych metalowych
muzyków wszechczasów. Mark był świetnym
kompozytorem, autorami tekstów, gitarzystą
i wokalistą.
Foto: Chastain
Ta taśma demo została znaleziona przez Phila
Rossa w domu Marka. Czy pamiętasz coś z
tej sesji?
Phil znalazł taśmę w kolekcji Marka i był zaskoczony,
że nigdy nie została wydana. Oczywiście
przez cały czas byłem w posiadaniu
taśmy-matki. Na dobrą sprawę, to opublikowałem
jeden utwór na Facebooku kilka lat temu.
Piszę dużo muzyki i przekazuję muzykę
innym wokalistom, aby zobaczyć, co mogą z nią
zrobić. Wysłałem Markowi pierwszy utwór
"The Edge of Sanity" i byłem zachwycony tym,
co z nim zrobił. Potem przez następny rok wysłałem
mu resztę materiału. Zawsze podobały
mi się te utwory, ale oboje byliśmy bardzo zajęci
naszym zespołami i nigdy nie robiliśmy z tym
nic więcej. Myślę, że Mark jest również niesamowitym
tekściarzem. Więcej informacji na
www.sheltonchastain.com.
Słyszałem, że początkiem Waszej współpracy
był kontrakt, jaki Manilla Road podpisała z
Twoją wytwórnią Leviathan Records.
Nie jestem pewien, w jakich okolicznościach po
raz pierwszy spotkaliśmy się z Markiem. Tak,
podpisałem kontrakt z zespołem i pomogłem
znaleźć dla nich dobre studio, twórcę okładki i
wydałem "Out of the Abyss" w jednej z moich
wytwórni. Wydałem także następny album
Manilla Road "The Courts of Chaos" i solowy
album Marka "Guitar Master" około 2000
roku.
Traktowaliście ten projekt całkowicie poważnie?
Jestem pewien, że planowaliśmy coś z tym zrobić,
kiedy nagrywaliśmy te utwory. To była naprawdę
dobra zabawa. Naprawdę nie musieliśmy
się martwić o to, że jesteśmy "komercyjni",
i mogliśmy robić dokładnie to, co chcieliśmy.
Myślę, że obaj mieliśmy kupę frajdy. W tym
czasie prasa już narzekała, że mam zbyt wiele
projektów Chastain, CJSS i moją muzykę instrumentalną.
Więc nie chciałem słuchać narzekań
na to, że zakładam kolejny zespół (śmiech).
Tytułowy utwór pojawia się na albumie Zanister
zatytułowanym "Symphonica Millenia".
Jak do tego doszło?
Zawsze uwielbiałem utwór "The Edge of Sanity"
i nagranie go na tym albumie było sposobem,
aby w końcu ujrzał światło dzienne. Te utwory
Shelton/Chastain zawsze były dla mnie wyjątkowe.
Jednak często tak jest, że ktoś, kto
nagrał blisko sto albumów z wieloma zespołami,
nie jest czasem w stanie opublikować wszystkiego,
co stworzył i kończy z tysiącem godzin nie
opublikowanej muzyki w szafie.
Na demo znajdują się dwie wersje utworu
"Orpheus Descending". Skąd pomysł na taki
krok?
W rzeczywistości istnieją trzy różne wersje
utworu. Trwają po 12, 16 i 21 minut. Fajnie
było ciągle zmieniać, rozszerzyć i edytować ten
utwór. Ma w sobie trochę thrashowych elementów.
Chciałbym mieć możliwość cofnięcia czasu
i powtórzenia niektórych głównych partii gitar,
ale niestety to nie możliwe. Oryginalnie został
nagrany na 4-ścieżkowym magnetofonie, więc
niektóre utwory zostały wstępnie przemieszane
na wczesnym etapie nagrywania. Oczywiście
zremasterowałem oryginalne wersje, aby dostosować
je do poziomów dźwięku AD 2018.
Dzięki za rozmowę.
Cała przyjemność po mojej stronie. Mam nadzieję,
że ludzie polubią klasyczny metal w naszym
wydaniu! Miło było posłuchać jeszcze raz
swoich starych albumów.
Bartłomiej Kuczak
Foto: Chastain
CHASTAIN 67
Heavy metal nigdy nie rozpoczął żadnej wojny
Poznając nową płytę Irlandczyków możecie nie tylko załapać się na kawałek
zupełnie fajnego heavy metalu, ale też poznać część kultury Irlandii Północnej.
Ba, wokalista zachęca wręcz, żeby z ich najnowszą płytą, "Lucifer's Factory"
zwiedzać ich kraj, bo każdy kawałek opowiada o innym miejscu owianym legendą,
a sama płyta śmiało może robić za... przewodnik turystyczny.
HMP: Na Waszej nowej płycie ukryło się chyba
kilka irlandzkich legend. Jesteście z Belfastu,
należycie do UK, ale chyba czujecie się po
prostu Irlandczykami?
John Harv: Cześć Kasia, cieszę się, że mogę z
Tobą rozmawiać i dziękuję za danie nam szansy
na szczegółowe omówienie naszego nowego
albumu "Lucifer's Factory". Rozmawiasz z
Johnem Harvem Harbinsonem, wokalistą
Stormzone. Na to pierwsze pytanie nie jest łatwo
odpowiedzieć ze względu na to, że specyfika
w Irlandii Północnej i Irlandii Południowej,
czasami sprawia, że trudno jest określić siebie
jako Irlandczyka albo Brytyjczyka. Z reguły staramy
się nie wypowiadać na ten temat, żeby
uniknąć niepotrzebnych sporów. Do tej pory
Stormzone wydało sześć albumów, łącznie 76
utworów, a żaden kawałek nie został napisany
ani o polityce, ani o religii. W Północnej Irlandii
są to tak wrażliwe tematy, że wykazanie preferencji
co do jakiejś religii może odciąć nas od
całej grupy naszego społeczeństwa. Wszystkie
kompozycje na "Lucifer's Factory" zostały napisane
na temat mitów i legend związanych z
Irlandią Północną, gdzie wszyscy mieszkamy,
ale można je tak naprawdę określić jako mity i
legendy irlandzkie, bo wszystkie te historie powstały
setki lat temu, zanim w Irlandii zaprowadzony
został podział na Irlandię Północną i
Południową, wtedy była tylko jedna Irlandia.
Co do naszych odczuć, lubię myśleć, że stworzyliśmy
nową religię, której każdy może czuć się
członkiem i nigdy nie zapanują w niej podziały
- to religia heavy metalu. To ona zbliża ludzi,
zamiast ich dzielić a heavy metal jest religią wyznawaną
przez ludzi na całym świecie i z tego,
co mi wiadomo, heavy metal nigdy nie rozpoczął
żadnej wojny!
Jak środowisko Belfastu wpłynęło na Waszą
twórczość? Jest coś specyficznego dla tego
miasta, co kształtuje tamtejszy heavy metal?
Z moją opinią na temat sceny rockowej i metalowej
w Belfaście może być problem, bo mieszkałem
w Madrycie, w Hiszpanii przez ostatnie
sześć lat. Tam nadal jest pasja i zainteresowanie
metalem, które nigdy się nie zmniejszyło. Tam
jest tyle rockowych klubów i barów, że naprawdę
muszą walczyć między sobą o przyciągnięcie
hiszpańskich fanów rocka, a liczba fantastycznych
koncertów wielkich zespołów, które grają
tam co roku, jest niesamowita. Toteż kiedy
wracam do Północnej Irlandii tęsknię za metalowym
stylem życia Madrytu. Wynika to z faktu,
że tutaj tak naprawdę nie ma takiego samego
entuzjazmu dla granego przez nas typu muzyki.
Wiadomo, to mały kraj, więc liczna ludności
Foto: Stormzone
musi być wzięta pod uwagę, a poza tym mamy
parę fajnych miejscówek, jak na przykład Diamond
Rock Club czy The Limelight. Niestety
prawda jest taka, że podczas gdy do tych miejsc
ludzie licznie chodzą, kiedy gra w nich międzynarodowej
sławy zespół, to lokalne kapele mają
duży problem z przyciąganiem ludzi na swoje
występy. Nasza najlepsza szansa, a na szczęście
mieliśmy ich dużo, to zagrać jako support przed
jakimś większym zespołem grającym w Belfaście.
To dla nas dużo łatwiejszy sposób na granie
naszej muzyki dla ludzi, którzy prawdopodobnie
nigdy wcześniej o nas nie słyszeli, a
przez ostatnich kilka miesięcy, grając z Y&T,
Diamond Head, Inglorious i Anvil podczas
różnych okazji, zdobyliśmy naprawdę niezłe zainteresowanie
lokalne. Wiele albumów sprzedanych
przez Metal Nation jest prawdopodobnie
wysyłanych do naszego kraju, co brzmi obiecująco.
Mieliśmy parę świetnych zespołów z Irlandii
z Thin Lizzy na czele, ale myślę, że większość
zespołów metalowych stworzonych tutaj w
latach 80., zapatrywało się raczej za irlandzkie
morze, do Wielkiej Brytanii w okresie NWoB
HM. Fantastycznie było doświadczyć wyłaniania
się takich nazw, jak Saxon, Iron Maiden
czy Diamond Head - podczas zakładania zespołu
trudno było zignorować pierwotną siłę i
atmosferę tamtej epoki, zwłaszcza dodając do
tego to, co wychodziło z USA, typu Queensryche.
Szczerze mówiąc, pochodzenie z Irlandii
Północnej bardziej wpłynęło na fakt zostania
fanem heavy metalu, niż sam wpływ zespołów.
Przeżyliśmy naprawdę trudne czasy w okresie
między 1969 a 1997 rokiem, co nazywane jest
"Konfliktem w Irlandii Północnej". Przez media
było to odbierane jako konflikt między jedną
religią a drugą, ale w większości było to napędzane
przez polityków i terrorystów, a zwykli
ludzie padali ofiarą strzelanin. Tak więc odkrywanie
heavy metalu za młodu pozwalało uciec
od tych konfliktów, a kiedy heavy metalowe zespoły
grały w Belfaście, naszej stolicy, religia była
tylko jedna, a był nią heavy metal.
Legendy, które poruszacie nie są znane.
Mity i legendy zawarte w utworach z albumu
"Lucifer's Factory" nie są dobrze znanymi historiami,
z którymi ludzie zwykle kojarzą Irlandię,
ale właśnie taki jest cel tej płyty. Chcieliśmy,
żeby ludzie dowiedzieli się czegoś nowego
o Irlandii Północnej i może przy okazji spojrzeli
na nasz kraj z innej perspektywy. Jeśli ktoś po
przesłuchaniu tego albumu zdecyduje się odwiedzić
naszą ojczyznę, to ma do wyboru różne
opcje i może odwiedzić nowe miejsca, które
zwykle nie znajdują się w typowych przewodnikach
turystycznych, a "Lucifer's Factory" może
być właśnie takim ich przewodnikiem! W ten
sposób można nie tylko poznać nowe mity i legendy,
i odwiedzić realne miejsca z nimi związane,
ale też możliwość słuchania Stormzone
podczas podróży!
Skąd pomysł aby napisać o Albhartach?
Albhartach był prawdziwym Północnoirlandzkim
wampirem, który terroryzował ludzi na
północnym zachodzie Irlandii Północnej, do
czasu aż nie został złapany i pogrzebany żywcem
pod trzema ogromnymi głazami niedaleko
miasta Limavady. Niedawno farmerzy próbowali
usunąć te kamenie, żeby mieć ziemię
pod uprawę, ale ich maszyneria odmówiła posłuszeństwa,
więc stwierdzili, że lepiej będzie,
jeśli zostawią Albhartacha w spokoju. Dracula
jest najpopularniejszym wampirem, ale twórca
Draculi, Bram Stoker, odwiedził miejsce pochówku
Albhartach i rozmawiał z lokalnymi
mieszkańcami przed napisaniem tej znanej powieści!
Na temat tego, czym jest Cushy Glen, nie
znalazłam informacji prawie wcale.
Cushy Glen był bezwzględnym rozbójnikiem i
68
STORMZONE
mordercą z osiemnastego wieku, który nie przejmował
się stereotypowym obrazem rozbójnika
- koń, maska i pistolet. Zamiast tego czaił się w
ciemnych zakamarkach w pobliżu pubów zlokalizowanych
w miejscu, które później zwane było
mianem "Murder Hole". Ukrywał się, obserwując
drzwi pubów, kiedy zbliżał się czas zamknięcia,
czekając na pijanych maruderów, po czym
ich śledził, podrzynał im gardła i zabierał wszystko,
co przy sobie mieli. Potem grzebał ich na
pobliskim cmentarzu w dopiero co wykopanym
dla kogoś innego grobie. Miał czelność obserwować
pogrzeb innej osoby spuszczanej do tego samego
grobu. Cushy Glen wiedział, że w tym
dole jest już ciało jego wczorajszej ofiary, zaraz
pod miejscem na trumnę. Jego życie pełne morderstw
i rozbojów zostało zakończone przez
grupę mężczyzn, którzy rozpracowali jego metody.
Podczas jego ostatniej kradzieży napotkał
paczkę facetów, którzy go przyłapali na gorącym
uczynku, schwytali i powiesili! Podobno jego
żona z nim współpracowała, a Cushy Glenowi
zaoferowano łaskę w jego wyroku, jeśli zdradziłby,
kim jest jego wspólnik, ale ten się nie
przyznał, chcąc uratować żonę, która ostatecznie
nie zawisła razem z nim. Nie chciałem
gloryfikować makabrycznych morderstw i rozbojów,
więc tekst odzwierciedla fakt, że Cushy
był pokręconym rozbójnikiem, ale chciałem nieco
rozszerzyć tę historię, żeby ludzie mogli stać
się częścią jego cudacznych przestępstw, ale też,
żeby czuli tę determinację miejscowych, żeby go
złapać i położyć kres jego występkom. Wersy
miały pokazywać fazę planowania jego ataków
oraz kobietę, która była zamieszana w jego rozboje.
Poza tym jego pragnienie, żeby nie obciążać
kobiety winą, kiedy już go złapano. Część
przed refrenem ukazuje te miejsca, w których
Cushy leżał czekając na swoje ofiary oraz to, do
którego uciekł, kiedy już wiedział, że jego czas
się skończył. Refreny są opowiadane z perspektywy
gangu, na którym spoczęła odpowiedzialność
za schwytanie Cushy'ego. Nie mamy pewności,
czy ta radość w refrenach wynika z tego,
że Cushy został znaleziony i powieszony, czy
dlatego, że nie poddawał się do samego końca i
cieszy się ze swojego przeznaczenia, ale za to
jego żeńska wspólniczka uciekła od podzielenia
jego losu - pierwszy wers drugiej zwrotki leci tak
"Pomógł dziewczynie dwa razy gorszej od siebie
samego", więc istnieje możliwość, że on dalej będzie
żył w niej, z potencjałem kolejnych brutalnych
mordów!
Foto: Stormzone
Foto: Stormzone
Muszę się przyznać, że zakochałam się w refrenie
do tytułowego kawałka z nowej płyty.
Jego linia wokalna jest tak zaskakująca i
nośna, że słucham go już kilkanaście razy z
rzędu. Kto jest szczęśliwym autorem tego
refrenu?
Jako wokalista zespołu piszę wszystkie teksty i
melodie do zwrotek i refrenów do wszystkich
kawałków Stormzone. Chłopaki ufają, że wymyślę
ciekawe historie, motywy i melodie, i zawsze
cieszą się, że mogę dać mi muzykę, z którą
mogę pracować, a oni nie muszą się już niczym
przejmować. Utwór tytułowy "Lucifer's Factory"
jest kompozycją bazującą na relatywnie nowej
legendzie z Irlandii Północnej - traktuje o budynku,
który naprawdę istniał pod koniec XIX
wieku w Belfaście, a którego używano do odpalania
zapałek i papierosów! Jeśli wygooglujesz
"Lucifer's Match Factory", to go znajdziesz. Samo
istnienie nie jest obiektem mitu, ale budynek
spłonął na początku XX wieku, razem z
brygadzistą i kilkunastoma nastoletnimi pracownikami.
Przez długie lata po tej tragedii miejscowi
słyszeli pełne bólu wrzaski dochodzące z
ruin tejże budowli, które ustały dopiero jakieś
50 lat temu, kiedy to ruiny zostały pobłogosławione
przez duchownego i wyburzone.
Na początku tego kawałka słychać krzyki. Pomyślałam,
że inspiracją do takiego początku
kawałka może być Powerwolf i ich "Resurrection
by Erection". To przypadek?
Tak, to tylko zbieg okoliczności, Powerwolf to
świetny zespół, ale początek "Lucifer's Factory"
to w całości pomysł naszego gitarzysty i producenta,
Steve'a Moore'a, który nagrał swoje córki
krzyczące co sił w płucach. Potem stworzył
jakieś industrialne dźwięki "maszynerii fabrycznej"
i połączył obracające się koła i maszyny
mielące z wrzaskami swojej córki, żeby oddać
terror, którego doświadczyły biedne dzieciaki i
ich majster, kiedy zorientowali się, że Fabryka
Szatana stanęła w płomieniach, a oni nie mają
szans na ucieczkę. Te krzyki były bardzo znaczące,
ponieważ makabryczna historia Fabryki
Szatana nie skończyła się płonącą tragedią.
Skoro fabryka zajmowała się produkcją zapałek
pod koniec XIX wieku, to było w niej mnóstwo
suchego drewna i siarki, a ze względu na okres,
o którym mówimy, jasne jest, że nie było wielu
zasad i regulacji w zakresie zdrowia i bezpieczeństwa,
zatrudniano bardzo młodych ludzi, a
starsi pracownicy palili podczas pracy. Pewnej
pamiętnej nocy grupa młodych ludzi pracowała
po godzinach, a jeden z majstrów nieopatrznie
pozbył się niedopałka, wyrzucając go na suche
drewno, które szybko zajęło się ogniem, a kiedy
płomienie dotarły do beczek z siarką, cała fabryka
zamieniła się w istne piekło. Części z nich
udało się uciec, ale kilkanaście młodych chłopaków
i dziewczyn zostało uwięzionych, razem z
córką właściciela przedsiębiorstwa i jednym z
brygadzistów. Wszyscy zginęli; całe miejsce zamieniło
się w piec, a ich krzyki były słyszane
przez bezradnych ludzi na zewnątrz. Te same
krzyki dały się słyszeć mieszkającym nieopodal
ludziom jeszcze długo po zamknięciu budynku.
Tubylcy nawet stawali na warcie nocą, żeby
sprawdzić, czy krzyki były słabym prankiem
młodzieniaszków wkradających się do zrujnowanego
budynku, żeby przestraszyć ludzi swoimi
wrzaskami, ale krzyki nie ustawały, a wartownicy
często uciekali w popłochu słysząc te
masakryczne wrzaski, ponieważ wiedzieli, że nikt
nie wchodził do budynku niezauważony!
Ostatecznie mieszkańcy postanowili zburzyć
budynek, został on poświęcony przez duchownego,
a potem zrównany z ziemią - dopiero
wtedy krzyki ustały! Ważne więc było, żeby
oddać ich niepokój na początku utworu i oddać
klimat całego "Lucifer's Factory", a córki Steve'a
bardzo dobrze się spisały odtwarzając te przerażające
błagania o pomoc!
STORMZONE
69
Trzy poprzednie płyty zawierały cyfrę w tytule.
Dlaczego zrezygnowaliście z tej tradycji?
(śmiech)
(Śmiech) Cóż, to dobrze, że zdziwił cię tytuł
albumu, bo ostatnie czego chcemy, to być przewidywalnymi.
Zawsze dobrze jest iść pod prąd,
zwłaszcza że byliśmy przekonani, iż ostatecznie
sama muzyka będzie decydującym czynnikiem,
jeśli chodzi o "Lucifer's Factory", a tytuł płyty i
szata graficzna, będą do siebie pasować. Oczywiście,
mogliśmy nazwać tę płytę "LuciFOUR's
Factory" - wtedy tradycja zawierania numerów
w tytułach albumów byłaby zachowana
(śmiech). To też dobra rzecz, kiedy ludzie zastanawiają
się, dlaczego płyta nazywa się tak, a nie
inaczej. Nie mamy w sobie za grosz Szatana, tak
mi się przynajmniej wydaje, więc moim celem
było to, żeby ktokolwiek dostatecznie zainteresowany
odkryciem idei stojącej za nazwą "Lucifer's
Factory", w pierwszej kolejności posłuchał
tego kawałka, a potem przeczytał tekst i postarał
się zrozumieć, co za nim stoi.
Foto: Stormzone
Czytałam, że okładkę do "Three Kings" stworzyłeś
sam. Do ostatniej płyty też?
Tak właściwie, to zaprojektowałem okładki na
nasze trzy ostatnie albumy, "Three Kings" tak
jak wspomniałaś, nasz ostatni "Seven Sins", a
teraz zrobiłem grafikę do "Lucifer's Factory".
Inspiracją dla nowej oprawy graficznej były
wątki zawarte w kawałkach. Zawsze interesowały
mnie mity i legendy Irlandii Północnej, niekoniecznie
te powszechnie znane, ale ten ukryty
folklor, o którym tak naprawdę mówi się
tylko w pewnych regionach. Pewna hiszpańska
autorka pisała o tym książkę w ramach przewodnika
dla hiszpańskich turystów, których chciała
ściągnąć na mało uczęszczane ścieżki w celu
znalezienia ukrytych pereł. Jej badania i rzeczy,
które odkryła, mocno mnie zaintrygowały i
zdziwiło mnie, że mamy tutaj w Irlandii Północnej
tak wiele wspaniałych historii o rzeczach,
które dla wielu ludzi wydawać by się mogły zaskakujące
i pouczające. Te opowieści znajdują
się na nowym albumie Stormzone. "Hallows
Eve" jest genezą Halloween, stąd, z Irlandii Północnej.
W średniowieczu ludzie wysypywali
prochy na łupkowej podłodze w swoich pokojach
dziennych, przed kominkiem. Kiedy rodziny
spały, odwiedzał je Jack O'Lantern. Jeśli
ślady stóp, które rano były odkryte, prowadziły
do drzwi, to wszystko w rodzinie szło pomyślnie,
ale jeśli prowadziły do kominka, w niedługim
czasie miała spotkać ich śmierć! To właśnie
jest podwalina Halloween, nie jakieś imprezy
w stylu "cukierek albo psikus', które zostały
ukradzione przez USA! W ten sposób zyskałem
inspiracje do utworów na nową płytę, do
czego przyczynił się także fakt, że kiedy już pisałem
tekst do tych kawałków, miałem spore
doświadczenie z tymi legendami, ponieważ je
przeczytałem i stworzyłem oprawę graficzną,
która towarzyszyła każdej opowieści w hiszpańskim
przewodniku! Wtedy naturalne było, że
okładka płyty wypłynie z tego samego źródła i
pomimo że album nazywa się "Lucifer's Factory",
obraz czerpie swoją inspirację z "Wrót Piekieł"
opisanych w utworze "The Heaven You
Despise", w których to Lucyfer zostaje wygnany
z Nieba i szuka schronienia na ziemi, tworząc
wejście do swojej krainy, które rzeczywiście istnieje
jako "Dundermot Mound", zaraz obok
miasta Ballymena w Iralndii Północnej. Biorąc
pod uwagę, że Irlandia Północna jest małym
państwem o całkowitej populacji 1.6 miliona
osób (tak, tylko 1.6 miliona) i jesteśmy otoczeni
tak wielkim bogactwem mitów, tajemnic i legend,
że to naprawdę jest miejsce, w którym
można zostać prawdziwie zainspirowanym i pobudzonym
do tworzenia, a do tego mamy Guinessa
i Bushmills Whisky, a wszyscy wiemy,
że one są legendarne i naprawdę istnieją!
Wydaliście już sześć płyt i żadnego "półśrodka"
w postaci demówki lub EP. Uważacie, że
tego rodzaju wydawnictwa są w dzisiejszych
czasach bezużyteczne?
Nie, uważam, że dalej jest miejsce na krótsze
wydawnictwa w formie EP - daje to zespołom
szansę na promocję materiału, kiedy wybierają
się w jakąś trasę, a wydanie paru kawałków może
pomóc im wzbudzić zainteresowanie ich trasą.
Dema też są dobrą opcją, ponieważ naprawdę
ciekawie słucha się surowych wersji utworów,
które potem zostają doszlifowane i wyprodukowane
w ramach albumu. Do tej pory nagrywamy
dema do każdego wydawnictwa, mimo że
mamy pewność, iż nasze kompozycje i tak zostaną
wydane, a to dzięki naszym wspaniałym
stosunkom z Jessem Cox z Metal Nation Records.
Z początku mieliśmy umowę z Escape
Music, ale jako że nasza muzyka oddaliła się od
hard rockowego podejścia znanego naszego debiutu,
"Caught In The Act", a przybrała cięższe
brzmienie na drugiej płycie, "Death Dealer",
stwierdziliśmy, że Escape Music może nie być
najlepszą wytwórnią do promocji tej zmiany.
Mieliśmy szczęście, że zauważył nas reprezentant
SPV, kiedy graliśmy na Sweden Rock Festival.
Wtedy to ledwo co skończyliśmy nagrywać
"Death Dealer" i mieliśmy akurat przy sobie
parę promocyjnych kopii. Kiedy jedna z
nich dostała się na biurko Olly'ego Hahna w
SPV, złożył nam ofertę, a my wiedzieliśmy, że
naszym zadaniem jest zrobić wszystko, co w
naszej mocy, żeby "Death Dealer" został wydany
przez tę niemiecką wytwórnię. Nasza znajomość
z Jessem Coxem z naszej obecnej wytwórni
jest tak stara, że z początku w ogóle nie
myśleliśmy, iż będziemy śpiewać dla niego i
Metal Nation Records. Wysoko ceniony i szanowany
były wokalista Tygers of Pan Tang
przyszedł na nasz koncert w Newcastle w Anglii,
kiedy graliśmy jako support przed zespołem
Tesla, w O2 Academy w 2008 roku. Był głową
Neat Records, wytwórni, która zachęciła
Sweet Savage do powrotu do gry, a nasz poprzedni
perkusista Davy Bates, który wtedy
grał w Sweet Savage, dalej kolegował się z Jessem,
kiedy ta współpraca rozeszła się po dwóch
albumach. Jess został po występie Tesli, napiliśmy
się razem, a on wyraził zainteresowanie pomocą
dla zespołu. Jess był z nami stale w kontakcie,
kiedy zastanawialiśmy się, jak płynnie
przejść z Escape Music do SPV. Mieliśmy kontrakt
na pięć lat z Escape, nie mieliśmy pojęcia
o prawie i wszystkich procedurach, ale jednocześnie
bardzo chcieliśmy współpracować z niemiecką
tą wytwórnią. Jess złapał dla nas byka za
rogi i tak rozwiązał sprawę, że mogliśmy spokojnie
opuścić Escape Music i wydać "Death Dealer"
z SPV. Sami w życiu byśmy tego nie zrobili
i jesteśmy dozgonnie wdzięczni Jessowi za załatwienie
tej sprawy za nas. Wtedy też zdecydowaliśmy,
że potrzebujemy menadżera, który w
przyszłości mógłby ogarniać za nas takie sytuacje,
a Jess zdawał się oczywistym wyborem.
Podpisaliśmy z nim umowę o menadżerstwo, po
czym w rezultacie daliśmy kilka świetnych koncertów,
wliczając w to Wacken, a Jess także wynegocjował
wydanie naszego trzeciego albumu,
"Zero To Rage" poprzez SPV. Nasza umowa
menadżerska z Jessem szła ręka w rękę z naszym
kontraktem z SPV i w końcu obydwa papiery
po pięciu latach wygasły na początku
2013 roku. Wiedzieliśmy, że tamtego roku nagramy
i przygotujemy do wydania nasz czwarty
album, "Three Kings", ale SPV przechodziło
przez problemy finansowe, więc nie było pewne,
czy będą w odpowiedniej sytuacji, żeby wydawać
"Three Kings". Wtedy to spotkaliśmy się z
Jessem, kiedy zorganizował nam występ na
Metal Assault Festival w Niemczech w lutym.
70
STORMZONE
Spędził z nami cały weekend i doszliśmy do
wniosku, że wcale nie musimy na nikogo czekać.
Jess był głową Metal Nation Records,
miał kontakty na całym świecie i wiedział o
metalu dosłownie wszystko, więc stwierdziliśmy,
że jeśli jakakolwiek wytwórnia ma wydać
"Three Kings", to będzie to Metal Nation. Tak
oto minęło już pięć lat, a Jess dotrzymał wszystkich
swoich obietnic i nasz nowy album "Lucifer's
Factory" jest także dostępny dzięki Metal
Nation!
Gracie bardzo klasycznie, ale nie archaizujecie
swojej muzyki. Jak sądzicie, co wyróżnia Stormzone
na tle innych heavymetalowych kapel?
Cóż, mam nadzieję, że ludzie, słuchając nas wiedzą,
że słuchają Stormzone. Oczywiście, czasami
brzmimy jak legendarne zespoły, które wpłynęły
na każdego z nas, ale szczerze mówiąc, to
wcale nie próbujemy świadomie brzmieć jak kolejny
Iron Maiden czy Judas Priest. Naszym
celem jest utrzymać przy życiu to klasyczne
brzmienie, które spopularyzowały na całym
świecie tak świetne zespoły, jak Maiden albo
Judasi. Mam nadzieję, że jeszcze długo będą z
nami, ale kiedy już zdecydują się zejść ze sceny,
to nie powinno to oznaczać, że wspaniały styl
metalu będzie przygwożdżony do podręczników
do historii. Nie wydaje mi się, żeby naszym początkowym
celem było brzmienie jak nasze ulubione
zespoły, ale skoro już tak jest, to samo tak
wyszło. Osobiście jestem wielkim fanem Helloween,
Judas Priest, Iron Maiden, Hammerfall,
Edguy i U.D.O., i tak się składa, że pozostałe
chłopaki ze Stormzone także uwielbiają te
same zespoły, więc oczywiste jest, że będą w naszym
brzmieniu pewne nutki tychże oddziałujących
na nas zespołów. Nasz ostatni album "Seven
Sins", tak samo, jak wszystkie wydane
przed nim (z wyjątkiem "Caught In The Act")
były porównywane do słynnych zespołów, więc
pisząc "Lucifer's Factory", wiedzieliśmy o takiej
opinii i musieliśmy uważać, żeby nie sklasyfikowano
nas jako klona Judasów czy też Maidenów.
Także myślę, że tym, co sprawia, iż się
wyróżniamy, jest łączenie klasycznych inspiracji
z nowoczesną produkcją przy równoczesnej
chęci brzmienia niebanalnie. Kiedy "Lucifer's
Factory" było skończone, wszyscy byliśmy zgodni
co do tego, że to chyba, póki co nasze najlepsze
wydawnictwo, a krytycy na szczęście się z
nami zgodzili, ale najważniejsze jest to, że ci
krytycy skupiają się na brzmieniu Stormzone i
coraz rzadziej wspominają zespoły, które wpłynęły
na nasze wcześniejsze płyty! Szczerze mówiąc,
teraz piszemy swobodnie, bez myślenia o
tych wspaniałych kapelach. Nadal jednak słychać
ich wyczuwalne nutki w naszym brzmieniu.
Tak naprawdę to mi to nie przeszkadza, do
takich zespołów możemy być przyrównywani i
wspaniale byłoby osiągnąć ich poziom!
Dzięki za poświęcony czas dla Heavy Metal
Pages. Wszystkiego najlepszego!
Bardzo dziękuję ci za twoje fantastyczne pytania,
Kasiu - jestem przekonany, że wielu czytelników
Heavy Metal Pages odkrywa Stormzone
po raz pierwszy, może nawet dzięki temu wywiadowi.
Nie chcemy na nowo wynajdować żadnych
kół, po prostu staramy się nie robić niczego
wbrew nam samym i grać muzykę, którą
kochamy, i która nas inspiruje. Mam nadzieję,
że czytelnicy Heavy Metal Pages docenia nasze
starania w podtrzymaniu przy życiu duszy klasycznego
heavy metalu; chcemy robić to jeszcze
przez długie lata. Jeśli będziecie mieć okazję, to
zachęcamy do obczajenia nas na żywo - to
właśnie wtedy możemy się wykazać, nie ma żadnego
shoe-gazingu, tylko czysta moc i żywiołowość,
przyjemność i zadowolenie; to właśnie
staramy się uchwycić w naszej muzyce i podczas
koncertów, i właśnie to chcemy widzieć na twarzach
ludzi, kiedy patrzymy na nich ze sceny.
Do tych czytelników Heavy Metal Pages, którzy
już znają Stormzone i może nawet kupili jakiś
nasz poprzedni album - jesteśmy wam niezmiernie
wdzięczni za wasze wsparcie i pomaganie
nam w przetrwaniu w tym trudnym biznesie,
serdecznie dziękujemy wam za udostępnienie
nam tejże platformy w celu mówienia o Stormzone,
naprawdę to doceniam!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Karol Gospodarek,
Natalia Skorupa
Foto: Joaquin 'El Nino' Arellano Valderas
STORMZONE
71
Nie rejestrować niczego, czego nie można wykonać na scenie
Nazwa zespołu oznacza "zgromadzenie", "naradę". To jeden z niewielu
przypadków, w którym muzyk nie odpowiada, "szukaliśmy jakiejś nazwy, która
dobrze zabrzmi". Nazwa tej amerykańskiej kapeli doskonale odzwierciedla kolektywny
sposób, w jaki zespół tworzy. Na nasze pytania odpowiadali wszyscy muzycy
Sanhedrin.
HMP: Płyta "A Funeral for the World" to debiut,
a już brzmi bardzo dojrzale. To wynik solidnego
przemyślenia tego, jaka ma być Wasza
płyta czy macie po prostu wieloletnie doświadczenie
w innych kapelach?
Erica Stoltz: Jedno i drugie to prawda. Piszemy
utwory z dbałością, a i my wszyscy byliśmy w
tym już jakiś czas. Ten zespół ma etykę pracy.
Jeremy Sosville: Cała nasza trójka tworzy muzykę
od wielu lat, więc wraz z tym doświadczeniem
przychodzi poziom dojrzałości. Chcieliśmy
stworzyć album, który miałby mocną energię
w każdym utworze i zawierał różnorodne
dźwięki i uczucia.
Gracie heavy metal, w którym słychać inspirację
amerykańskimi klasykami, takimi jak
Queensryche, Hellion czy Crimson Glory.
Podejrzewam, że to nie przypadek. Kto z Was
jest miłośnikiem tego rodzaju kapel?
Erica Stoltz: Wszyscy pochodzimy z nieco innych
zakątków metalu i świata muzyki, co jest
widoczne w brzmieniu zespołu. Nigdy nie słuchałam
Queensryche, ale sprawdziłam, jak ten
zespół brzmi, kiedy ludzie zaczęli nas porównywać
i widzę odniesienie.
Jeremy Sosville: Osobiście jestem fanem
Queensryche, ale jestem o wiele mniej zaznajomiony
z pozostałymi dwoma zespołami.
Foto: Sanhedrin
72 SANHEDRIN
Mimo tych klasycznie heavymetalowych skojarzeń,
w Waszej muzyce słychać fascynację
rockiem lat 70. Celowo pracowaliście nad tym,
żeby osiągnąć taki efekt "retro"?
Erica Stoltz: Nie było to celowe, ale też nie do
uniknięcia, ponieważ to nasz wspólny mianownik,
jeśli chodzi o nasze muzyczne inspiracje.
Jeremy Sosville: Po prostu jesteśmy pod wpływem
całej muzyki, którą kochamy, a wszyscy
troje bardzo lubimy tę erę hard rocka. Wszelkie
decyzje dotyczące tworzenia utworów przychodzą
nam naturalnie. To nie jest tak, że siadamy
z celem tworzenia kawałka, w którym będą konkretne
inspiracje. Utwory po przychodzą, gdy
nasza trójka podrzuca sobie nawzajem pomysły.
Mimo dużego rozstrzału stylistycznego pomiędzy
kawałkami słychać, że numery mają
wspólny mianownik, wizję na to, jaką kapelą
ma być Sanhedrin. Stoi za tym jedna osoba czy
to efekt Waszej wspólnej pracy?
Erica Stoltz: Do tej pory samo sedno pochodzi
z mózgu Jeremy'ego. Jeremy przynosi akordy i
podstawowe aranżacje. Następnie wszyscy troje
organizujemy dodawanie lub podkręcanie części
a ja piszę linie wokalne i teksty. Nie ma żadnych
zasad, ale w ten sposób działamy. Jest to
wydajne i się sprawdza.
Jeremy Sosville: Wszystko, co robimy, to
wspólny wysiłek. Myślę, że to, o czym mówisz,
to konsekwencja posiadania wspólnej koncepcji
zespołu.
Nathan Honor: Praca z grupą osób o jednolitej
wizji jest zarówno rzadka, jak i ożywcza. Nie
zawsze dokładnie się zgadzamy, ale zawsze możemy
się dogadać w kwestii tego, co jest najlepsze
dla tego utworu. Rezultatem jest właśnie to,
co słyszysz w "A Funeral For The World".
Waszym dużym atutem są teatralne, wręcz
musicalowe linie melodyczne. Szukacie inspiracji
w świecie teatru? A może najpierw piszecie
teksty i linie muszą się do nich "dostosować"?
Erica Stoltz: Co dziwne, Nathan i ja spotkaliśmy
się jako technicy teatralni w Brooklyn
Academy of Music, która ma niesamowicie
zróżnicowany repertuar. Sztuka wszelkiego rodzaju
wkrada się w nasz twórczy proces.
Jeremy Sosville: Chcemy, aby nasza muzyka
była momentami dramatyczna, ale nie sądzę, że
"teatralność" jest czymś, na co się świadomie decydowaliśmy.
Nathan Honor: Nasz proces pisania kawałków
jest całkiem organiczny. Zazwyczaj będziemy
mieć na uwadze podstawową strukturę, a następnie
dostosujemy się, gdy koncepcja tekstów
nabierze kształtu. "Zmysł artystyczny" i "teatralność"
z reguły nadchodzą później, kiedy już wyuczymy
się grania utworów na żywo,
Tworzenie złożonej muzyki w trzy osoby nie
jest łatwe. Słuchając płyty, mam wrażenie, że
staraliście się unikać nakładek w studiu tak,
żeby móc odegrać utwory live bez problemu.
Mieliście jakieś trudności na etapie komponowania
lub nagrywania? Nie kusi Was, żeby
dokooptować jeszcze jedną osobę?
Erica Stoltz: Nagrywamy w taki sposób, w jaki
gramy na żywo, tak jak zawsze to robiłam. Więcej
ludzi oznacza więcej problemów.
Jeremy Sosville: Kiedy piszemy i nagrywamy,
dokładamy wszelkich starań, aby można było
grać na żywo z taką samą energią i intensywnością.
Odpowiednio komponujemy nasze części i
staramy się nie rejestrować niczego, czego nie
możemy wykonać na scenie.
Czyli nie kusi Was, żeby dokooptować jeszcze
jedną osobę?
Jeremy Sosville: Nie mam planów związanych
z nowymi osobami w zespole. Chemia tego zespołu
elektryzuje i dodanie nadprogramowego
członka może w nią ingerować. Czujemy również,
że nasza trójka produkuje wystarczająco
potężny dźwięk, szczególnie na żywo.
Tytułowy kawałek swoim tytułem i riffami
przywołuje z kolei klasyczne doom metalowe
kapele. To hołd dla Black Sabbath lub Candlemass?
Erica Stoltz: Myślę, że wszyscy oddajemy cześć
Black Sabbath.
Jeremy Sosville: Black Sabbath to początek
heavy metalu, ma więc ogromny wpływ na
wszystko, co robimy. Ten utwór w szczególności
wyraźnie pokazuje swój wpływ. Osobiście
uwielbiam także Candlemass i uważam je za jeden
z najlepszych zespołów doom metalowych
wszech czasów.
Nathan Honor: Celem było napisanie czegoś
ciężkiego i muzycznie nieokrzesanego. Myślę,
że to osiągnęliśmy.
Zupełnie inaczej brzmi "Demoness", który
mógłby być nagrany przez Night Demon.
Skąd pomysł na nagranie kawałka w stylu
NWoBHM, ale z cięższą sekcją rytmiczną?
Jeremy Sosville: Tak się właśnie stało. Lubimy
wszystkie rodzaje heavy metalu i hard rocka, a
"Demoness" to kolejny przykład różnorodnych
inspiracji w naszym zespole.
Macie bardzo oryginalną nazwę. Skąd pomysł,
żeby użyć nazwy starożytnej instytucji
religijnej?
Jeremy Sosville: Proste tłumaczenie Sanhedrin
oznacza "radę" lub "zgromadzenie". Uważamy,
że odzwierciedla to, w jaki sposób podejmujemy
decyzje w zespole w sposób twórczy i
nie. Robimy wszystko jako zespół.
Bardzo często pierwsza płyta jest zebraniem
wielu pomysłów, które powstawały przez całe
życie muzyków. Na napisanie drugiej ma się
ledwie kilka lat. Jak jest u Was, wiecie co dalej
z Sanhedrin? Zostały Wam jeszcze jakieś
pomysły, czy zaczynacie od zera?
Erica Stoltz: Za dwa tygodnie nagrywamy naszą
następną płytę. Jeremy ma nieskończone
riffy, więc nie sądzę, że kiedykolwiek zabraknie
nam materiału.
Foto: Sanhedrin
Nathan Honor: Poza naszą kolejną płytą, pisanie
muzyki do Sanhedrin jest dla nas ogromnie
satysfakcjonujące. Dodając do tego niesamowity
odbiór płyty przez ludzi z całego świata, ja osobiście
nie mogę sobie wyobrazić końca.
Dziękuję za poświęcony nam czas i życzę
wszystkiego dobrego!
Nathan Honor: Dziękuję i chcielibyśmy podziękować
wszystkim naszym fanom za poświęcenie
czasu na wysłuchanie. Jesteśmy zaszczyceni
i nie możemy się już doczekać, aby przynieść
Wam jeszcze więcej muzyki.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Natalia Skorupa,
Paweł Gorgol
HMP: W sumie można śmiało powiedzieć, że
muzykę masz we krwi i jesteś nią dziedzicznie
obciążony, bo twój tata Bill "Electric" Church
grał choćby w Montrose i później z wokalistą
tej grupy Sammy Hagarem. Dlatego od twych
najmłodszych lat w waszym domu rozbrzmiewał
rock, potykałeś się o instrumenty, miałeś
też pewnie szansę poznania znanych muzyków
- nie było innej opcji, wsiąkłeś w ten świat
i sam postanowiłeś grać?
Trevor Church: Znaczy… Oczywiście, że tak.
Jestem taki dumny z mojego taty, moim zdaniem
jest najlepszym basistą na świecie. W domu
zawsze było mnóstwo sprzętu, a rodzice kupowali
mi gitary, perkusje i tak dalej. To chyba
zawsze było w moim sercu.
Tata to wyśmienity basista, ale ty wybrałeś
gitarę - chciałeś być jak Ronnie Montrose,
Sammy Hagar czy Eddie Van Halen?
Właściwie, to grałem na basie zarówno na "Luminous
Eyes", jak i na "Burst Into Flame".
Kocham bas. Jednak chciałem pisać utwory, a
gitara jest chyba do tego lepsza. Wszyscy trzej
gitarzyści, których wymieniłeś, zdecydowanie
mieli na mnie wpływ.
Robimy wszystko po swojemu
Haunt przebojem weszli do metalowego światka za sprawą EP "Luminous
Eyes" i albumu "Burst Into Flame", wypełnionych cudownie staroświeckim, archetypowym
heavy niczym z lat 80. Trevor Church nie miał jednak w sumie innego
wyjścia, żeby zacząć grać taką właśnie muzykę - a dlaczego przeczytajcie sami:
Graliście kiedyś razem tak na poważnie, czy
tylko w domu, tak dla frajdy czy podczas ćwiczeń?
Graliśmy raz z Vanem Morrisonem i trochę z
Montrose. Teraz już jest na muzycznej emeryturze,
więc więcej razem nie zagramy.
Wspierał cię w twych muzycznych poszukiwaniach,
czy też byłeś zdany tylko na własne
siły?
Obydwoje rodzice bardzo mnie wspierają, cokolwiek
robię. Wiedzą, że dam z siebie wszystko
i skończę co zacząłem.
Zaczynałeś od An Angle, zespołu grającego
alternatywnego rocka, ale z czasem fascynacja
muzyką Angel Witch, Iron Maiden i innych
metalowych zespołów z lat 70. i 80. zaczęła
być coraz większa i to pod ich wpływem postanowiłeś
również tak grać?
Myślę, że obydwa te zespoły mają wpływ na
większość heavymetalowych grup. W moim
wypadku zwłaszcza Angel Witch. Uwielbiam
Maiden, ale gdybym miał wybierać, to wolę
Angel Witch. Tak czy siak, oba są świetnymi
zespołami. Pamiętam, jak wypożyczałem nagrania
koncertowe Iron Maiden - byłem w szoku.
Moja mama uważała, że właśnie takie rzeczy
powinno się wypożyczać. Ja pożyczałem albo
nagrania z koncertów, albo filmiki dla skejtów.
Haunt miał być początkowo twoim typowo
solowym projektem, odskocznią od tego, co
grasz w doomowym Beastmaker. Jak doszło
do tego, że przeobraził się w pełnoprawny zespół?
Uznałeś, że to co stworzyłeś jest za dobre,
musisz mieć pełny skład do koncertów i
nie tylko?
Wciąż tworzę muzykę, ale potrzebuję zespołu,
który zagrałby ją na żywo, więc taka ewolucja
nie była niczym innym, niż potrzebą grania
koncertów. Mam wspaniały zespół: John Tucker,
który gra ze mną również w Beastmaker,
Daniel Wilson i Taylor Hollman są niesamowitymi
muzykami.
Powodzenie MLP "Luminous Eyes" pewnie
utwierdziło cię w przekonaniu, że to słuszny
kierunek, dlatego szybko nagraliście debiutancki
album "Burst Into Flame"?
Chyba tak. Była pewna presja, więc stwierdziłem,
że to dobry moment i byłem tym wszystkim
bardzo zainspirowany.
To cudownie oldschoolowy, ale też i świeżo
brzmiący, tradycyjny heavy metal - czasem
wydaje mi się, że wy, przecież znacznie młodsi
niż zespoły z lat 80., gracie obecnie tę muzykę
lepiej i z większym sercem od wielu wciąż
aktywnych gigantów z tamtych lat - czyżby
oni byli już wypaleni, gdy wy macie energię i
entuzjazm do grania?
Myślę, że każdy bardzo się różni. Ja żyję, by
tworzyć muzykę. To moja pasja. Są zabójcze zespoły
z ogromnym pokładem energii, choćby
Def Leppard i Iron Maiden nadal epatują
energią na scenie. Mogę tylko mieć nadzieję, że
mój płomień również będzie się tlił tak długo. Ja
się bardzo od nich odróżniam, bo sam piszę
swoją muzykę (ciekawe co powiedziałby na to
choćby Steve Harris - red.). Nie ma żadnych innych
elementów tej układanki. Gram na kilku
instrumentach, więc może dlatego moja energia
i entuzjazm są tak ogromne.
Sami też, razem z Johnem, wyprodukowaliście
tę płytę - to kwestia oszczędnego planowania
budżetu, czy też uznaliście, że podołacie i nie
ma sensu zatrudniać nikogo z zewnątrz?
Jestem bardzo samodzielny. Chcę nauczyć się,
jak robić wszystko bez polegania na innych. Z
czasem dotrę tam, gdzie chcę. Gdyby nie ten
zapał, w ogóle bym tego nie lubił. Nie mam
ochoty pracować z kimkolwiek w studio. Piszę
muzykę codziennie i ona musi być świeża. Nie
mogę siedzieć nad jednym utworem tygodniami
czy miesiącami. To doprowadza mnie do szaleństwa.
Właśnie skończyłem kontynuację "Burst
Into Flame". Bardzo się rozwinąłem i dużo się
nauczyłem. Mam swoje własne studio nagrań i
wszystko, czego mi trzeba do tworzenia i rejestrowania.
Ale Shadow Kingdom Records nie oszczędza
na was, bo "Burst Into Flame" ukazał się nie
tylko w wersji CD i cyfrowej, ale też na winylu
w trzech różnych kolorach, a nawet na kasecie?
Ani trochę. Tim rozumie moją wizję i wie, że
muszę robić wszystko sam. Dużo lepiej pracuję
w ten sposób.
Foto: Haunt
"Luminous Eyes" też wydaliście na taśmie, tak
więc domyślam się, że masz sentyment do
tego nośnika, bo za twoich dziecięcych lat to
właśnie kasety i winylowe płyty były na porządku
dziennym, a dopiero pod koniec lat 80.
nastała era płyt CD?
Nie powiedziałbym, że o czymkolwiek zdecydowałem.
Shadow Kingdom Records stwierdzili,
że robimy kasety, a ja na to przystałem. Myślę,
74
HAUNT
Hobby nie może być przymusem
Stormwitch wędruje przez niemiecką scenę heavy metalu boczną drogą.
Przez długą przerwę w działalności nie udało mu się dorównać popularnością
choćby Running Wild. Są osoby, które nawet nie wiedzą, że ten zespół wciąż
działa. A działa - nagrywa płyty i koncertuje. Naszą rozmowę z wokalistą
odbyliśmy po wypuszczeniu już jedenastego krążka - "Bound to the Witch".
że to fajny przedmiot kolekcjonerski. Nostalgia
w dzisiejszych czasach ma ogromne znaczenie.
Promujecie "Burst Into Flame" jak się tylko da,
gracie też coraz częściej, chociaż chyba wciąż
nie tak dużo, ile byście chcieli?
Na pewno mógłbym robić więcej, ale cieszę się
na myśl o tym, ile rzeczy mam zaplanowanych
na ten rok w celu promocji "Burst Into Flame".
Zaplanowaliśmy miesięczną trasę po Ameryce z
High On Fire, Municipal Waste i Toxic Holocaust.
Na 2019 rok mamy zaplanowaną płytę
i zrobimy trochę więcej rzeczy. Uważam, że
Shadow Kingdom Records i ja robimy wszystko
po swojemu i chyba odpowiada nam nasz
sposób pracy.
Młode zespoły zawsze miały trochę pod górkę,
ale teraz, szczególnie jeśli gra się tradycyjny
metal, jest chyba szczególnie ciężko przebić
się, zwrócić na siebie uwagę?
Wszystko jest trudne. Gdyby to było łatwe, każdy
by to robił. Sam wciąż walczę o powodzenie.
Chyba każdy gatunek ma swoje trudności.
Mogłoby wydawać się, że Haunt jest teraz
dla ciebie priorytetem, ale wygląda na to, że
Beastmaker też poświęcasz sporo uwagi, a już
jednoczesne wydanie siedmiu EP-ek naprawdę
robi wrażenie - musisz być niesłychanie płodnym
kompozytorem, skoro porwałeś się na
coś takiego?
W tej chwili skupiam się na Haunt, więc po
prostu idę z prądem. Jak nadejdzie czas zajmę
się Beastmaker. Moim zdaniem ważne jest, żeby
być wciąż zajętym. To bardzo dobry sposób
na pozostanie produktywnym i pełnym inspiracji.
Czyli pomysłów na utwory dla obu zespołów
ci nie brakuje, problemem jest tylko to, że doba
jest cały czas za krótka, a każdy tydzień też
kończy się zdecydowanie zbyt szybko?
(śmiech)
Problemem chyba jest to, że dni są za krótkie, a
tygodnie kończą się za szybko! (śmiech). Po
prostu cały czas tworzę i codziennie gram na gitarze.
Kto wie, co z tego może wyjść. Beastmaker
jest zorientowany na horror. Haunt to
mój osobisty projekt, w którym mam okazję
śpiewać o tym, co we mnie siedzi.
Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek,
Jakub Krawczyk
HMP: Wydaliście 11 płytę, tymczasem wiele
osób wciąż myśli o Stormwitch jako o "kapeli
lat 80.", a przecież Wasza działalność po 2002
roku jest dłuższa niż ta w latach 80. Jak Ty
postrzegasz Stormwitch?
Andy Aldrian: Kochamy stare kawałki, ale mamy
też uszy otwarte na nowe prądy, dlatego nie
da się na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie.
Nagraliście na nowo trzy stare utwory.
Chcieliście nadać nowe brzmienie starym klasykom,
żeby dopasować do płyty, czy wręcz
przeciwnie - pokazać, że te nowe brzmią jak
stary dobry Stormwitch?
Och, często gramy te kawałki na żywo i chcieliśmy
nowym fanom przybliżyć także starsze numery.
Na nowy krążek trafił kawałek o tytule...
"Stormwitch". Zaskakujace, bo takie tytuły
ma się zazwyczaj na początku kariery. A może
to coś wygrzebanego z przeszłości?
Nie, to nowy utwór ale pragnęliśmy sięgnąć do
korzeni naszej nazwy dlatego nadszedł czas, żeby
tę historię opowiedzieć.
"Bound to the Witch" zawiera kawałki poruszające
różne tematy, pojawia się też, chyba
kilka razy, nawiązanie do "Gry o Tron".
Nie, jest tylko jeden kawałek, "Aria". Sam serial,
zwłaszcza postać Arii bardzo mi się podobał,
dlatego otrzymała swój kawałek.
A na nowej okładce tradycyjnie pojawia się
wiedźma...
Właściwie okładka powinna obrazować kawałek
tytułowy, ale że wiedźmy grają u nas wielką
rolę, pojawił się ten obrazek.
Dwie pierwsze okładki były bardzo mroczne.
Można by je prawie pomylić z blackmetalowymi.
Jak wspominacie powstanie tych dwóch
pierwszych okładek i całej tej mrocznej otoczki?
Wtedy przebrzmiewał czas hard rocka, muzyków,
którzy mieli wprawdzie długie włosy ale
często też brody i kolorowe ubrania. Mroczną
atmosferą i pieszczochami z ćwiekami chcieliśmy
się od tego odciąć i pokazać, że nastała nowa
era. Kiedy przyszły te wszystkie blackmetalowe
kapele, i my się świadomie oddaliliśmy
od takiej estetyki.
W tamtym okresie black metal w obecnym
kształcie w ogóle nie istniał, a potem wchłonął
wizerunkowe elementy wypracowane przez
wczesny heavy metal. Jak wspominacie tamte
czasy jeśli chodzi o image? Staraliście się o
mroczny, "satanistyczny" wizerunek?
Zasadniczo zawsze chodziło nam o ciemną stronę
życia, ale raczej w mniejszym stopniu związaną
z satanizmem.
Zdjęcia dla "Stronger than Heaven" były zrobione
specjalnie dla Stormwitch? Macie kontakt
z tymi kobietami, które pozowały?
Tak i to były modelki. Nie mamy kontaktu.
Masz porównanie z latami 80... Które czasy są
lepsze do grania i nagrywania heavy metalu?
Dzisiejsze czasy. Myślę tylko o "Tales of Terror"
- dziś żaden zespół się nie spala.
Wiele niemieckich kapel, jak choćby Warlock
czy Accept, na początku działalności miało
problem z angielskim. To również Was dotyczyło?
O tak. Wcześniej teksty pisał Harald Spengler,
dziś robię to ja. Sama oceń czy dziś mam takie
problemy.
Foto: Michael Vetter
STORMWITCH 75
Foto: Michael Vetter
Nagraliście cztery pierwsze płyty w oszałamiającym
tempie. To kwestia kontraktu czy
mieliście tyle pomysłów?
Tak, musieliśmy dostarczać materiał.
Mógłbyś sobie wyobrazić takie tempo dziś?
To możliwe i w ogóle sensowne?
Zawsze jest lepiej, kiedy ma się wszelkie swobody.
Koniec lat 80. to czas przemian w muzyce
heavy metalowej. Jedne grupy poszły w lżejsze
brzmienie, inne wręcz przeciwnie. Wy wybraliście
to pierwsze. Dlaczego?
Nam po prostu wychodziło więcej melodyjnych
kawałków.
Dla wielu fanów jesteście tam samo ważni jak
Blind Guardian czy Running Wild. Różnica
jest taka, że te zespoły zachowały ciągłość
działalności, choć stylistycznie nieco się zmieniły.
Jak Wasza przerwa wpłynęła na Stormwitch?
Nie chcieliśmy zmieniać naszej muzycznej drogi.
Lepiej jest przez chwilę nie robić nic.
A była ona Twoim zdaniem przyczyną Waszej
mniejszej popularności?
Trzeba być dobrze przygotowanym, na tą nieustanną
obecność. Chciałem, żeby moje ulubione
ponad wszystko hobby nie stało się przymusem.
Katarzyna "Strati" Mikosz
HMP: Aż 28 lat musieliśmy czekać na oficjalne
wznowienie waszego debiutanckiego albumu
"Heaven Is For Sale". Trwało to tak długo,
bo musieliście odzyskać prawa do tego materiału,
czy też po prostu mieliście dość sytuacji,
że nieliczne egzemplarze, pojawiające się na
giełdach czy w serwisach aukcyjnych, osiągają
znaczne ceny?
Thomas Heyer: Jest to dla mnie bardzo ekscytujące,
że przez te wszystkie lata pozostało tak
wielu fanów Wardance. Ale kiedy zobaczyłem,
że ceny naszego albumu na niektórych serwisach
aukcyjnych bywają tak horrendalne, zrozumiałem,
że to po prostu nie fair w stosunku do
fanów. Wytwórnia Dying Victims Productions
wybrała więc idealny moment kontaktując
się z nami w sprawie ponownego wydania tego
materiału, poza tym debiut "Crucifixion" ukazał
się w 1988 roku i ta reedycja byłaby idealną
okazją aby uczcić 30 rocznicę naszego zespołu.
Z początku plan był prosty: wydajemy "Crucifixion",
ale jednak pomyśleliśmy, że bardziej sensowne
będzie wydanie całego pakietu, w sumie
prawie, bo kilka "młodzieńczych szaleństw" zostało
pominiętych, tak jak "Ernst Mosh...".
Pewnie gdyby zespół istniał dłużej byłoby z
tym łatwiej, a tak dołączyliście do licznego
grona grup z jedną długogrającą płytą na koncie?
Oczywiście, to było smutne, kiedy nasz zespół
się rozpadł, ale po sześciu latach byliśmy mniej
lub bardziej zmęczeni sobą. Nigdy nie rozmawiałem
z innymi zespołami, które znajdowały
się w takiej samej sytuacji, ale jestem pewien, że
napotkały na swojej drodze problemy podobnego
typu.
Jednak zakładając zespół w roku 1986 byliście
pewnie dalecy od jakiegoś czarnego scenariusza,
bo metal był waszą największą pasją i
chcieliście go grać, a do tego był wtedy bardzo
popularny?
Oczywiście, każdy muzyk marzy, aby znaleźć
zespół i przyjaciół, którzy będą mogli wspólnie
cieszyć się pasją grania rock´n´rolla (lub speed
metalu). Mieliśmy bardzo liczną rzeszę fanów, a
ich uwagę przykuł fakt, że mieliśmy kobietę wokalistkę.
Produkcja winylowej EP-ki na własny
rachunek (zamiast tradycyjnych taśm demo)
była ryzykownym posunięciem, ale pomogła
zwiększyć naszą popularność i była krokiem naprzód.
Po dwóch latach zmieniliście nazwę z Destroyer
na Wardance - ta stara przestała wam odpowiadać,
czy też były inne powody? Waszą
debiutancką EP-kę "Crucifixion" wydała przecież
Wardance Records i to było źródło inspiracji
tej zmiany?
Był jeszcze jeden zespół o nazwie Destroyer,
który w tamtym czasie był dość popularny. Myślę,
że to Sandra wymyśliła nową nazwę zespołu.
Podobał jej się utwór "Indians" Anthrax. Jest
jeden moment, kiedy muzyka się zatrzymuje i
Joey Belladonna krzyczy "Waaaaaaaaaardaaaaaaaance".
Brzmi to tak cool, że uznaliśmy
jednogłośnie: to nasza nowa nazwa.
To dzięki "Crucifixion" udało wam się podpisać
kontrakt z No Remorse Records, czy też
rozsyłaliście do potencjalnych wydawców demo
z najnowszymi utworami, które miały trafić
na "Heaven Is For Sale"?
Tak! To zdecydowanie wpłynęło na podpisanie
umowy z No Remorse Records. To była zabawna
historia, Charly Rinne (były redaktor naczelny
niemieckiego "Metal Hammera", a następnie
właściciel No Remorse Records) zobaczył
okładkę naszego EPna plakacie koncertowym i
pomyślał, że jest ona tak nieokrzesana, że
chciałby poznać zespół, który kryje się za tą
okładką. Dał nam szansę i przekonaliśmy go naszą
muzyką.
Ponownie pracowaliście w Katapult Studios w
Karlsruhe, tak więc studio było wam już znane,
wystarczyło tylko jak najlepiej wykonać
swoją robotę?
(Śmiech). Ładnie powiedziane, cóż, to był zdecydowanie
jeden z głównych powodów, dla których
nagraliśmy "Crucifixion" w Katapult Studio,
ale jestem pewien, że mogliśmy zrobić to
znacznie lepiej. Nie ma wątpliwości, że Kai z
Katapult Studio jest świetnym producentem,
ale nie znał speed metalu na tyle dobrze, aby
dobrze oddać niekontrolowaną siłę jego przekazu.
Ale poza tym dobrze się bawiliśmy i czasami
daliśmy Kaiowi niezły wycisk (śmiech). Jeśli
chodzi o okoliczności, brzmienie albumu jest
dobre i prawie żaden krytyk nie znalazł wad w
jakości dźwięku. Najważniejsze jest to, że podjęliśmy
najlepszy wybór.
Czytelnicy ery cyfrowej nie zdają sobie sprawy
z tego, że w tamtych czasach praca w studio
wyglądała zupełnie inaczej, bo nagrywaliście
na taśmę, a w porównaniu z tym, czym
zespoły dysponują obecnie, możliwości mieliście
bardzo ograniczone?
Niekończąca się dyskusja na temat nagrań analogowych
i cyfrowych. Obie techniki mają dobre
i złe strony. Nie jestem pewien, czy naprawdę
oszczędzasz tyle czasu, kiedy nagrywasz cyfrowo.
Jeśli zespół nie jest odpowiednio przygotowany,
proces nagrywania trwa długo. Ponadto,
opcje cyfrowe kryją w sobie niebezpieczeństwo
"przesadzenia", mam na myśli dodawanie coraz
większej ilości utworów, usuwanie małych błędów
i tym samym usuwanie ludzkiego pierwiastka.
Oczywiście zespoły mają możliwość preprodukcji,
gdy posiadają domowe studio nagraniowe,
ale z mojego punktu widzenia nie zastąpi
to uczucia gdy zespół, pracuje i nagrywa razem
w studio.
Zawsze ciekawiło mnie skąd u zespołu power/
speedmetalowego to zainteresowanie klasycznym
rockiem i bluesem, czego efektem jest
nagranie przez was nie tylko "House Of The
Rising Sun" rozsławionego przez The Animals,
ale też klasycznego w swej formie
"Blues"?
Nigdy nie sądziliśmy, że pasja do speed metalu
wyklucza entuzjazm dla innych stylów muzycznych.
Jest tak wielu metalheads z pasją do
bluesa, muzyki klasycznej czy nawet popu. Nie
powinno być ograniczeń dla dobrej muzyki. Fascynujące
jest również to, że zespoły heavymetalowe
często adaptują utwory z innych gatunków.
Np. jest bardzo fajny sampler z metalowymi
zespołami, które zajmują się utworami Abby
("Lay All Your Love On Me" Helloween, "Thank
You For The Music" Metallium i inni). Gdy puściliśmy
w obieg "House of The Rising Sun", reakcje
były bardzo podzielone. Jedni go znienawidzili,
albo go pokochali. Ale mieliśmy mnóstwo
frajdy gdy nagrywaliśmy ten utwór, to najważniejsze!
Pomimo tego, że "Heaven Is For Sale" to bardzo
udana płyta nie udało wam się wtedy przebić,
może poza rodzimym rynkiem. Jak sądzisz,
co było przyczyną tego stanu rzeczy?
Zbyt duża konkurencja, za małe możliwości
promocyjne No Remorse, a może jeszcze coś
innego?
Mieliśmy sporo dobrego odzewu spoza Niemiec,
szczególnie z krajów Europy Wschodniej.
Problem polegał na tym, że nie mieliśmy pieniędzy
na koncerty poza granicami Niemiec.
Byłaby to najlepsza promocja. Również No Re-
76
STORMWITCH
Zależało wam też na tym, żeby poza CD z
siedmioma bonusami ukazała się też wersja
winylowa, bo to jednak najlepszy nośnik dla
metalowej płyty?
Winyl jest dziełem sztuki. Oczywiście płyta CD
jest również świetna. Ale z LP możesz cieszyć
się okładką, masz ciepły dźwięk i ciężki winyl
jest bardziej namacalny, niż mała, lekka płyta
CD. Dorastałem z winylami, są dla mnie niczym
podróżowanie w czasie.
Nigdy nie mów nigdy
Sporo czasu upłynęło od momentu premiery debiutanckiego zarazem jedynego albumu
niemieckiego Wardance, ale wreszcie i "Heaven Is For Sale" doczekał się reedycji,
wzbogacony utworami z MLP "Crucifixion" i nagraniami demo z 1994 roku. Jeśli ktoś lubi
germański speed metal z lat 80. nie może przejść obok tego wznowienia obojętnie, a gitarzysta
Thomas Heyer nie tylko przybliża dzieje zespołu, zapowiadając też możliwą reaktywację
grupy na kilka okolicznościowych koncertów:
morse Records nie promowało Wardance poza
granicami Niemiec. Dlatego musieliśmy polegać
na takiej szeptanej reklamie, ale to nie wystarczyło
do osiągnięcia kolejnych sukcesów.
Po roku 1990 było zaś jeszcze gorzej, w związku
z czym w 1992 zawiesiliście działalność
zespołu?
Szczerze mówiąc, nie do końca pamiętam. Byliśmy
po prostu zmęczeni sobą nawzajem, co
miało również bardzo zły wpływ na naszą kreatywność.
Po dwóch latach jednak wróciliście, nagrywając
nawet demo "Dance To The Beat Of Life
With The Spirit Of Youth", ale speed metal
nikogo już praktycznie nie interesował, więc w
1996 roku było już po zespole, rozeszliście się
nieodwołalnie?
To były bardzo trudne czasy dla zespołów
speedmetalowych. Ale powodem ostatecznego
rozłamu Wardance w roku 1996 były poważne
problemy ze studiem, w którym nagraliśmy demo
"Dance To The Beat...". Sprawa trafiła do
sądu i przez kilka miesięcy chodziliśmy sfrustrowani.
Spór prawny z firmą produkcyjną zabił
nasz entuzjazm i inspirację artystyczną. Zespół
nie rozpadł się, ale zniknął.
Niektóre z ówczesnych kompozycji trafiły na
tegoroczną reedycję "Heaven Is For Sale", ale
nie wydaliście wszystkiego. Domyślam się, że
z prawami do utworu The Rolling Stones mogły
być jakieś problemy, ale co zresztą?
Na demo były dwa kawałki, które nie zostały
wydane. Jeden z nich był to "Honky Tonk Women"
The Rolling Stones, a drugi "Friend Of
Mine", nasz stary kawałek. Po prostu nie byliśmy
do końca zadowoleni z tych dwóch utworów
i postanowiliśmy nie publikować ich oficjalnie.
Oryginalny materiał został zremasterowany z
analogowych taśm matek? Wiedzieliście gdzie
się znajdują, czy też cały czas były w waszym
posiadaniu?
Niestety nie było możliwe użycie oryginalnych
analogowych taśm matek, choć taśmy te były
nadal w rękach producentów. Plan zakładał remiksowanie
piosenek, ale okazało się, że materiał
na kasetach został zniszczony przez upływ
czasu. Przywrócenie taśm trwałoby bardzo długo
i kosztowałoby to dużo kasy. Więc w końcu
zdecydowano się na użycie cyfrowych mastertapeów.
W związku z tym możliwe było wykonanie
tylko kilku aktualizacji dźwięku. Dokonał
tego Birger Schwidop na zlecenie Dying Victims
Productions.
Pewnie cieszy cię ten renesans popularności
winylowych krążków, chociaż dla ich zagorzałych
kolekcjonerów ma on również minusy,
bo ceny poszły jednak w górę?
Nie sądzę, aby ceny winylu były zbyt wysokie.
Po pierwsze, koszty produkcji nagrania są nadal
ogromne, choć można je wyprodukować przy
użyciu techniki cyfrowej, którą mamy dzisiaj.
Ponadto nakład nie jest tak wysoki jak przed
laty. Oznacza to, że koszt produkcji na jednostkę
(LP/CD) jest wyższy. Wreszcie, ludzie powinni
nauczyć się doceniać pracę muzyków,
producentów, a nie tylko konsumować muzykę
tak, jakby była to tania produkcja masowa.
W związku z reedycją "Heaven Is For Sale"
nie planujecie choćby krótkotrwałej reaktywacji
na kilka koncertów, żeby przypomnieć sobie
dawne czasy i jednocześnie wesprzeć promocję
tej płyty?
Myślimy o tym i byłoby to świetna zabawa. Problemem
jest chroniczny brak czasu. Wszyscy
mamy rodziny i jesteśmy bardzo zajęci pracą.
Poza tym mieszkamy dość daleko od siebie, co
utrudnia nam ponowne rozpoczęcie działalności.
Ale tak czy owak, spotkamy się niedługo i
porozmawiamy o możliwości zagrania kilku
koncertów.
Rosną przecież kolejne pokolenia fanów metalu,
którzy nigdy nie widzieli was na żywo, a i
pewnie ci pamiętający was jeszcze z lat 80. i
90. też chętnie przyszliby na taki koncert?
Masz całkowitą rację! Wszyscy uważamy, że
byłoby wspaniale przywrócić Wardance na scenę.
Ale jak już wspomniałem, istnieją pewne
czynniki, które utrudniają nam próby. Nie
wszyscy też zachowali swoje umiejętności muzyczne
w formie lub wręcz odwrotnie grali w zespołach,
aby pozostać w praktyce. Zobaczmy
więc, czy w najbliższej przyszłości znajdziemy
rozwiązanie tego problemu, ale nigdy nie mów
nigdy (śmiech).
Wojciech Chamryk & Aleksandra Eliasz
Foto: Wardance
WARDANCE 77
Mały budżet, wysoka jakość
- Chcieliśmy oddać cześć filmowi i Carpenterowi. Ale jednocześnie wykorzystaliśmy
okazję, by brzmiało to jakby Lord Vigo był autorem ścieżki dźwiękowej
i staraliśmy się opowiedzieć historię w nasz sposób. Było to dużo pracy, ale
myślę, że podołaliśmy zadaniu - mówi Vinz Clortho. Niemieccy wyznawcy doom
metalu na swym najnowszym albumie "Six Must Die" faktycznie nawiązują do
mrocznej historii z filmu "Mgła" Johna Carpentera, potwierdzając też, że sukces
ich poprzednich wydawnictw nie był w żadnym razie dziełem przypadku:
Co istotne inne zespoły w których też się
udzielacie nie poszły po tym sukcesie w odstawkę,
bo np. Hammer King również wyda niebawem
płytę?
Inne projekty muzyczne nie mają nic wspólnego
z Lord Vigo. Jedyny problem pojawia się kiedy
oba zespoły mają koncert w tym samym czasie.
Ale, jak Toni nie może z nami zagrać znajdujemy
gitarzystę, który nam pomaga. Chyba nie
mamy z tym większych kłopotów, więc nie powinno
być żadnych konfliktów.
Czyli ten swoisty awans Lord Vigo na dobrą
sprawę niczego w waszym życiu nie zmienił i
materiału gotowego w wersji roboczej. Prace
nad szczegółami i takimi rzeczami jak teksty i
nagrania czasem trwają tyle, co pisanie materiału.
Jesteśmy produktywnym zespołem i zawsze
pracujemy nad czymś nowym. Chcemy też, by
każdy album brzmiał inaczej niż poprzednie -
nie chcemy się powtarzać.
Narzuciliście sobie jednak naprawdę szybkie
tempo pracy, skoro niewiele w rok po wydaniu
drugiej płyty zdołaliście przygotować kolejną,
i to równie dobrą - uznaliście, że nie ma co z
tym zwlekać?
Nigdy nie marnujemy czasu. Kiedy dopada cię
wena, musisz pisać muzykę. Tak robiły zespoły
w latach 80. Jeden rok - jeden album. 12 miesięcy
to wystarczająca ilość czasu, by napisać album.
Doba ma 24 godziny i zawsze znajdzie się
czas, by popracować nad muzyką. Gdybyś wymyślał
jeden wers tekstu na dzień, miałbyś ich
365 do wyboru, kiedy byś ich potrzebował.
Oznacza to jednak, że musieliście od podstaw
stworzyć kolejny, długogrający materiał, bo
tym razem pewnie nie mieliście już w zapasie
żadnych utworów czy pomysłów?
Przeważnie mamy gotowy nowy materiał albo
jego demo, kiedy wydajemy album. Zazwyczaj
trwa to do czterech miesięcy od skończenia materiały
do wydania albumu, więc mamy czas na
pisanie. I zawsze to robimy.
HMP: W trzy lata od podziemnego zespołu z
jednym demo na koncie do grupy mającej kontrakt
i regularnie wydającej kolejne płyty - pewnie
zakładając Lord Vigo nawet nie przypuszczaliście,
że może do czegoś takiego dojść, a
już na pewno nie tak szybko?
Vinz Clortho: Nie, nie spodziewałem się tego.
Założyliśmy Lord Vigo jako projekt poboczny,
by wrócić do metalu, jednocześnie pracując nad
innymi gatunkami. Wkrótce oczywiste było, że
Lord Vigo będzie głównym zespołem dla mnie
i Volguusa. Wszystko, czego chcieliśmy od początku,
to wydać naszą muzykę na winylu, więc
chyba się udało (śmiech). Od tego czasu pracowaliśmy
nad nowym materiałem i naszym nowym
celem było tworzenie muzyki, która ma
własny styl i jakość.
Nie byliście nowicjuszami w muzycznym
świecie, tak więc mogliście podejść do tego
wszystkiego na spokojnie, skupiając się na
tym, co jest w tym najważniejsze, tworzeniu
kolejnych utworów?
Myślę, że najważniejszą kwestią jest bycie
otwartym na inspiracje i uwolnienie umysłu. Jeśli
chcesz napisać utwór, który ma brzmieć jak
inny kawałek jakiegoś zespołu, to się nie uda.
Jeśli jednak zaczniesz od początku i pójdziesz
własną ścieżką, masz przynajmniej szansę, by
stworzyć coś wyjątkowego. Oczywiście nie możesz
wynaleźć metalu na nowo, ale musisz znaleźć
sposób, by brzmieć inaczej. Osobiście nie
lubię słuchać kawałków, które brzmią tak samo.
Foto: Lord Vigo
wciąż każdą chwilę wolną od codziennych obowiązków
poświęcacie muzyce, a jedyna różnica
jest taka, że jesteście nieco bardziej znani?
Cóż, wciąż mogę iść do sklepu bez ludzi gapiących
się na mnie, przynajmniej kiedy mam na
sobie spodnie (śmiech). Nic się nie zmieniło.
Wciąż staramy się pisać najlepszą muzykę jaką
umiemy. Jedyną różnicą jest to, że słucha nas
więcej ludzi oraz występujemy na takich festiwalach
jak Hell Over Hammaburg, Hammer
Of Doom czy Stormchrusher Festival.
"Blackborne Souls" ukazał się w styczniu ubiegłego
roku i wtedy nie było to jakimś wielkim
zaskoczeniem, ponieważ krótko po wydaniu
debiutanckiego "Under Carpathian Sun" mieliście
już praktycznie ukończony ten materiał -
pozostało tylko dopiąć szczegóły, nagrać go i
wysłać do wytwórni?
To nie było takie łatwe. Mieliśmy większość
Było to dla was czymś stresującym czy przeciwnie,
zainspirowało was do jeszcze bardziej
wytężonej pracy i stworzenia czegoś nowego?
Zawsze zmagamy się z czymś przy rozpoczęciu
nowego materiału. Mimo wszystko nie możemy
się tego doczekać. Jesteśmy podekscytowani
tym, jak będzie brzmieć kolejny materiał. Jak
dla mnie to najbardziej interesujący i satysfakcjonujący
aspekt bycia muzykiem. Granie na
żywo jest świetne, ale tworzenie czegoś nowego
jest dla mnie tym, o co w tym wszystkim chodzi.
Kiedy nagrasz muzykę i ją wydasz, ona pozostanie
już taka na zawsze.
Wielu muzyków podkreśla, że praca nad trzecim
albumem to coś przełomowego, bo jest on
zwykle potwierdzeniem klasy i pozycji danego
zespołu, lub też jego być albo nie być, kiedy
dwa wcześniejsze były słabe czy nie cieszyły
się powodzeniem. W waszym przypadku nie
było jednak o czymś takim mowy, tak więc
mogliście spokojnie dopieszczać "Six Must
Die"?
Dla nas żaden album nie jest przypadkiem "make
or break it". Jesteśmy zespołem z podziemia
i komercyjne aspekty działalności nas nie interesują.
Dbamy o jakość naszej muzyki. Kolejny
album postrzegamy więc jako nową szansę
na rozwój, zarówno nas jak i zespołu. Chcemy
rozwoju.
Co było pierwsze, zarysy poszczególnych
utworów czy myśl oparcia konceptu tekstowego
płyty o historię ze słynnego filmu
"Mgła" ("The Fog") Johna Carpentera?
Wpadliśmy na pomysł z "The Fog" kiedy szukaliśmy
tytułu naszego najnowszego albumu. Jednym
z pomysłów było "Six Must Die". Reszta
aż tak bardzo nie pasowała, więc zdecydowaliśmy
się na to co jest. W tym samym momencie
powstał pomysł na utwór o tytule "Six Must
Die".
Wiadomo nie od dziś, że jesteście też zwolennikami
dobrego kina, co znajduje oddźwięk już
w waszej nazwie, zaczerpniętej od postaci z
kultowego filmu "Ghostbusters II", ale tym razem
porwaliście się na coś znacznie powa-
78
LORD VIGO
żniejszego?
Cóż, na początku cały czas byliśmy poważni co
do muzyki, kiedy utwór "Vigo Von Homburg
Deutschendorf" był już napisany pomyśleliśmy,
że fajnie byłoby mieć imiona z "Ghostbusters".
Stwierdziliśmy, że w takim razie możemy nazwać
zespół Lord Vigo, a demo "Under Carpathian
Sun". Nasze pseudonimy również zaczerpnęliśmy
z "Ghostbusters". Myślę, że wszyscy
się rozwinęliśmy i obraliśmy inny kierunek
w naszej muzyce niż na demo. Jeśli chcesz nazywać
to spoważnieniem, to się zgadzam.
Carpenter to pewnie jeden z waszych ulubionych
twórców, tym bardziej, że nie jest tylko
reżyserem, bo często pisze też scenariusze czy
muzykę do swoich filmów? Można wobec tego
traktować "Six Must Die" jako taki swoisty
hołd dla niego?
Tak, chcieliśmy, żeby intro utworu brzmiało,
jakby mogło być częścią napisaną przez Carpentera.
Czy to hołd? Tak i nie. Chcieliśmy oddać
cześć filmowi i Carpenterowi. Ale jednocześnie
wykorzystaliśmy okazję, by brzmiało to
jakby Lord Vigo był autorem ścieżki dźwiękowej
i staraliśmy się opowiedzieć historię w nasz
sposób. Było z tym dużo pracy, ale myślę, że podołaliśmy
wyzwaniu.
Mroczna historia z "Mgły" wydaje się wręcz
stworzona na potrzeby zespołu grającego epicki
doom metal - aż dziwne, że nikt na to wcześniej
nie wpadł, prawda?
Też tak uważałem, zanim ktoś napisał do mnie,
że utwór "The Fog" już istnieje. Tak, myślę, że ta
historia idealnie pasuje do metalu. Chyba był
jakiś niszowy film o tym tytule w tamtym okresie.
Nie mieli dużego budżetu, ale świetnie sobie
poradzili. Osobiście bardzo to podziwiam. Mały
budżet, ale wysoka jakość. Totalnie się z tym
utożsamiam!
Pamiętam jak przed laty Frank Herbert niezbyt
sympatycznie potraktował Iron Maiden,
wskutek czego w ostatniej chwili musieli zmienić
tytuł utworu z "Dune" na "To Tame A
Land". Jak to wyglądało w waszym przypadku
- musieliście wystąpić o formalną zgodę na wykorzystanie
tej filmowej historii, czy też nie
było to konieczne, bo to bardzo swobodna adaptacja,
bez wykorzystania oryginalnego tytułu,
jak u Maidenów?
Muszę przyznać, nie myśleliśmy o tym
(śmiech). Nie zarabiamy na naszych płytach i
nie wykorzystaliśmy oryginalnego materiału z
wyjątkiem tytułu. Tu nie chodzi o pieniądze.
Mam nadzieję, że nikt nie będzie na nas zły. Po
prostu zainspirował nas film. Może nawet wykreowaliśmy
nowych fanów filmu przez wydanie
"Six Must Die".
Posłaliście jednak Johnowi Carpenterowi pamiątkowy
egzemplarz płyty, bez tego się nie
obyło?
Dobry pomysł. Cóż, może nie taki dobry, jeśli
ma nas pozwać, kiedy tylko się o nas dowie
(śmiech). Ale bylibyśmy naprawdę szczęśliwi,
gdybyśmy pokazali panu Carpenterowi, co zrobiliśmy.
W oryginale film trwa blisko 90 minut, ale wy
wybraliście najważniejsze elementy jego fabuły,
tworząc z niego jakby własną, jeszcze bardziej
mroczną opowieść, trwającą 45 minut?
Nie chcieliśmy opowiedzieć całej historii. Wybraliśmy
kilka fragmentów i stworzyliśmy wokół
nich nasze utwory.
Zauważalne jest, że wasze utwory są teraz
krótsze, bardziej zwarte - czasy numerów
trwających 7-9 minut macie już za sobą?
Nie powiedziałbym, że teraz piszemy tylko krótkie
kawałki. Pamiętaj, że "Six Must Die" ma ponad
10 minut. Tak po prostu wyszło. Nie zaczynamy
kawałków zakładając, że powinny mieć
siedem czy trzy minuty. Nie byłoby to też żywotne
dla kreatywności, gdyby oceniać utwory
po ich długości, czy nawet ustalając, że powinny
być konkretnej długości. Ale muszę przyznać,
że tak zrobiliśmy z "Six Must Die", więc
może czasem to działa (śmiech).
Do "Doom Shall Rise" nakręciliście mroczny,
nawiązujący też do filmu teledysk i nie przypadkiem
miał on premierę akurat 21 kwietnia?
Nie, zrobiliśmy to celowo (śmiech). Tak się złożyło,
że ta data była przed wydaniem i udało
nam się skończyć video, więc idealnie się złożyło.
Jak oceniacie, zdołał on zwiększyć zainteresowanie
płytą, zwrócił większą uwagę na Lord
Vigo nowych słuchaczy, nieznających dotąd
waszego zespołu?
Mam przynajmniej taką nadzieję. Daleko nam
Foto: Lord Vigo
do mainstreamu i czasami myślimy, że wciąż jesteśmy
podziemiem w podziemiu. Nie łatwo
jest rozpowszechniać muzykę wśród nowych fanów,
ponieważ każdego tygodnia pojawia się
tak wiele zespołów i nowych albumów. Uważam
jednak, że jedyną rzeczą, którą powinniśmy robić,
to jest świetna muzyka. Wciąż wierzę, że
dobra muzyka dotrze do widowni.
Warto w takiej sytuacji ponosić koszty realizacji
teledysków, skoro ogląda je raptem kilka
tysięcy ludzi, z czego, jak przypuszczam, część
kilkakrotnie, tak więc tych oglądających jest
jeszcze mniej?
Zrobiliśmy wszystkie klipy na własną rękę, więc
kosztowało to mniej więcej tylko czas realizacji.
Jesteśmy tak staroświeccy, że uważamy, iż powinno
się mieć video do nowego albumu. To dużo
pracy, zgadza się. Ale jakość nie zatrzymuje
się przy teledysku. Wiem, że są zespoły, które
miałyby 100 000 wyświetleń pod ich klipami,
ale czy wiesz, czy to prawdziwi widzowie? Poza
tym co to mówi o muzyce? Ocenianie teledysku
po wyświetleniach i zespołu po lajkach na
Facebooku to jak ocenianie książki po okładce.
I pamiętaj, że 500 polubień na Facebooku można
kupić za małe pieniądze. My nigdy tego nie
zrobiliśmy i nigdy nie zrobimy.
Na koncertach nie macie za to pewnie powodów
do narzekań, a wasza lepsza pozycja przekłada
się też na większą ilość zaproszeń, choćby
na festiwale?
Tak, zagramy na Hell Over Hammaburg w
przyszłym roku. Granie na festiwalu jest w pewnym
sensie stresujące, ponieważ masz tylko
15 minut na wejście na scenę i zrobienie próby
dźwięku w czasie, kiedy poprzedni zespół z tej
sceny schodzi, ale zazwyczaj jest to warte tego
stresu. Nie gramy dużo na żywo, więc każdy
koncert jest dla nas wyjątkowy.
Zamierzacie przygotować na przyszły rok
kolejną płytę, czy też tym razem nieco zwolnicie
tempo, żeby nie ryzykować tak zwanego
zmęczenia materiału?
Właśnie zaczęliśmy pracować nad nowym materiałem.
Myślę, że mógłby być gotowy na koniec
2019 roku albo połowę 2020. Póki co widzę,
że utwory będą brzmiały inaczej niż te na
poprzednich trzech albumach. Mamy dwa gotowe
kawałki i nie brzmią jak te starsze. Wciąż są
utworami Lord Vigo, ale brzmienie się zmienia,
tak jak robiliśmy to dotychczas na każdym kolejnym
krążku.
Lord Vigo okazał się jednak jak dotąd największym
sukcesem w waszych dotychczasowych
karierach, to nie ulega wątpliwości, tak więc
pewnie nie zamierzacie spuszczać z tonu i na
pewno coś jeszcze nagracie?
Tak, nic nie zatrzyma Lord Vigo. Będziemy nagrywać
nowe albumy i grać na żywo.
Wojciech Chamryk, Paulina Manowska,
Paweł Gorgol
LORD VIGO
79
HMP: Mimo nazwy zespołu nie czujecie się
chyba wypalonymi emerytami, czekającymi z
utęsknieniem na przejście w stan spoczynku,
bo to i wiek zbyt młody, a i zawartość waszego
debiutu "Take Me To The Gallows" też potwierdza,
że wszystko jeszcze przed wami?
Lee Smith: Wszyscy mamy doświadczenie zdobyte
w innych zespołach, ale tak jak mówisz,
jesteśmy generalnie młodzi, więc mam nadzieję
wydać w nadchodzących latach jeszcze wiele
albumów.
Ten właściwy zespół
Professor Emeritus to młody stażem, ale
złożony z doświadczonych muzyków zespół,
który zadebiutował w ubiegłym roku albumem
"Take Me To The Gallows". Fani tradycyjnego
heavy/doom metalu o epickim posmaku powinni
niezwłocznie zainteresować się tą płytą, warto
też zerknąć co mieli do powiedzenia gitarzysta i
perkusista grupy:
Trzeba więc być prawdziwym pasjonatem,
wręcz maniakiem, a wtedy wszystko daje się
jakoś pogodzić? Trzeba mieć tylko do kompletu
niezwykle wyrozumiałą żonę/dziewczynę?
Lee Smith: (Śmiech) Tak, to zdecydowanie potrzebne!
Patrick Gloeckle: Nie potrafię wyrazić, ile to
dla mnie znaczy, że moja rodzina i przyjaciele
wspierają moją muzyczną misję. Wiele godzin,
które można spędzić z bliskimi, poświęca się,
aby robić to, co robimy, aby tworzyć muzykę i
grać koncerty. Posiadanie takiego pozytywnego
poparcia jest więc bardzo ważne.
"Chaos Bearer" zostały napisane tak pomiędzy
latami 2010 i 2012. "Chaos Bearer" został napisany
na krótko przed wejściem do studia pod
koniec 2014 roku. Wokale zostały nagrane w
maju 2016 roku. Ta przerwa nie była zamierzona,
ale stała się koniecznością, aby upewnić nas,
że zaangażowaliśmy odpowiedniego wokalistę i
jego partie miały wystarczająco dużo czasu na
dopracowanie.
Lee, ponoć sam nagrałeś wszystkie partie gitar
i basu na tę płytę - to przejaw perfekcjonizmu,
czy też nie miałeś wyboru, z powodu luk w
składzie?
Lee Smith: Głównie chodzi o perfekcjonizm,
albo przynajmniej o chęć zrobienia wszystkiego
po swojemu. Nie było żadnych celów czy aspiracji
wykraczających poza nagrywanie, więc
znacznie łatwiej było sobie z tym poradzić samemu,
niż kogoś poganiać.
Sesja nagraniowa "Take Me To The Gallows"
nie była krótka, po drodze przydarzyła się
wam też zmiana wokalisty, tak więc dopiero w
momencie dołączenia MP Papai mogliście
wszystko sfinalizować?
Lee Smith: Dokładnie tak. Czas pomiędzy początkowymi
sesjami nagraniowymi a jego dołączeniem
był pełen niepewności co do tego, jak i
czy album zostanie ukończony.
Patrick Gloeckle: To był na prawdę długi projekt!
Skończyłem nagrywać perkusję w październiku
2014r., potem skończyłem i wydałem albumy
Moros Nyx i Satan's Hallow, nie wspominając
już o demo z Tiger Fight przed wydaniem
albumu Professor Emeritus! Powiem, że
trwało to długo, ale jestem dumny z ostatniego
albumu i lubię myśleć, że warto było czekać.
Każdy z was grał, bądź gra nadal, w co najmniej
jednym, albo i kilku zespołach, czasem nawet
spotykacie się w jednym w kilku, jak choćby
w Tiger Fight - potrzebny był wam kolejny?
Lee Smith: Professor Emeritus zawsze był wyłącznie
moim dzieckiem. Doszedłem do punktu
w którym inne projekty, w których grałem nie
dawały mi tego rodzaju spełnienia, które jest mi
naprawdę potrzebne. W tym momencie udało
mi się skompletować pełny skład, z muzykami,
z którymi pracowałam w przeszłości, tak aby
uczynić z Professor Emeritus ten właściwy zespół.
Zważywszy jednak na to, że wiąże się to z
pewnymi obowiązkami, do których dochodzą
przecież praca czy studia, że o życiu rodzinnym
nie wspomnę, to pewnie nierzadko doba
okazuje się zbyt krótka?
Patrick Gloeckle: Utrzymywanie zespołu w ruchu
wymaga sporo pracy. Zwykle największym
wyzwaniem jest skłonienie wszystkich do poruszania
się w tym samym kierunku. Lee zajmuje
się kwestiami biznesowymi zespołu, a ja pomagam
przy mediach społecznościowych. Zajmuję
się również sprzedażą za pośrednictwem mojej
wytwórni Hoove Child Records. Dzięki temu i
innym moim zespołom mogłem codziennie korzystać
z kilku dodatkowych godzin!
80 PROFESSOR EMERITUS
Foto: Professor Emeritus
Metal jest w jakiś sposób czymś ważnym również
dla nich, są fankami mocnej muzyki, czy
też tolerują go tylko dlatego, że to wasza pasja?
Lee Smith: Dla mnie to tylko kwestia jej tolerancji.
Inni w zespole mają różne sytuacje, od
bycia w podobnej sytuacji jak ja, do posiadania
partnera, który jest równie entuzjastyczny.
Patrick Gloeckle: Moja żona jest wielką entuzjastką
heavy metalu i jest to pasja, którą dzielimy
razem. Jest także muzykiem, dzięki czemu
mogę grać z nią w innych zespołach Satan's
Hallow i Midnight Dice. Jestem bardzo wdzięczny,
że mogę dzielić się z nią tą pasją. Mój tata
też jest rockerem i chciałbym wspomnieć, że nie
tylko wpakował mnie w metal z Black Sabbath,
Rush i Rainbow, ale w domu zawsze
miał też gitary i perkusje, a co tydzień ćwiczył
ze swoim zespołem, więc było czymś naturalnym,
że też zapadłem w ten sen.
Professor Emeritus był jednak do niedawna
takim bardziej projektem niż regularnym zespołem,
bo tworzyliście go de facto we dwóch,
utwory skomponowaliście w ciągu dwóch lat,
później była przerwa?
Lee Smith: Wszystkie utwory z wyjątkiem
Jednak z drugiej strony mieliście dzięki temu
więcej czasu by wszystko dopracować, pomyśleć
o aranżacjach, zmienić to czy owo, bądź
dopisać nowy utwór, dzięki czemu album jest
zwarty i dopracowany w każdym szczególe?
Lee Smith: Podczas przerwy przygotowałem listę
niedoróbek i niezbędnych poprawek, które
zostały poprawione i dokonane po nagraniu wokali.
To było frustrujące, że wciąż znajdowałem
coraz więcej niedociągnięć w tych początkowych
nagraniach.
Nagrać, nawet dobrą, płytę to jedno, ale schody
zwykle zaczynają się w momencie podjęcia
starań o jej wydanie, szczególnie jeśli jest się
nieznanym zespołem bez dorobku. Wam jednak
udało się zwrócić na siebie uwagę greckiej
No Remorse Records?
Lee Smith: Umowa została zawarta bardzo szybko.
Otrzymałem odpowiedź w ciągu jednego
dnia od momentu wysłania mojej pierwszej wiadomości
do wytwórni, a reszta poszła gładko.
Nie było tu trochę szczęścia, bo są też przecież
wydawcami Eternal Champion, z którymi
pewnie się znacie?
Lee Smith: Eternal Champion to zespół, w
którym wszyscy członkowie potrafią się dogadać,
a ich powiązanie z No Remorse było głównym
powodem, dla którego byłem zainteresowany
współpracą z tą firmą.
Patrick Gloeckle: To prawdziwy zaszczyt mieć
album wydany przez No Remorse Records i
być związanym z tak wspaniałym zespołem, jak
Eternal Champion. No Remorse do wszystkich
swoich pozycji podchodzi z dużą starannością
i wypuszcza piękne płyty, CD i winylowe.
Wspaniałym jest, że wspierają nowe zespoły
oraz dbają o ponowne wydawanie zapomnianych
metalowych perełek.
W takim momencie wasze inne projekty/zespoły
zeszły na nieco dalszy plan, tym bardziej,
że zaczęliście się też przygotowywać do
koncertów Professor Emeritus?
Lee Smith: Inni członkowie zespołu nadal są
aktywni w innych projektach, ale udało mi się
nakłonić ich aby poświęcili również swoje muzyczne
wysiłki dla Professor Emeritus. Realizacja
tego w praktyce bywa trudna, ponieważ
Tyler mieszka około dwóch godzin drogi od
nas, a MP nawet około sześciu godzin. Ale jesteśmy
w stanie prowadzić w miarę regularne próby,
a także wspólnie spotykać się z MP.
Patrick Gloeckle: Bardzo miłym jest dla mnie
to, że Lee prowadzi zespół z punktu widzenia
zarówno kreatywnego, jak i biznesowego, więc
muszę po prostu nauczyć się kawałków i ćwiczyć,
aby być w gotowości do gry. Mimo to
przyczyniam się do pisania tekstów. W tej chwili
jestem bardzo zajęty, ponieważ jestem gotowy
do wyruszenia w trasę koncertową po Europie,
aby pomóc na perkusji moim przyjaciołom z
High Spirits. Kiedy wrócę, skupię się na rozpoczęciu
gry w Midnight Dice, która nastąpi po
tym, jak Satan's Hallow przejdzie w stan hibernacji.
Moja wytwórnia Hoove Child Records
rozwija się bardzo szybko i z nią również uwielbiam
działać! Muszę również skończyć pisanie
następnej płyty Moros Nyx. To dużo pracy, ale
uwielbiam to.
Był to ten decydujący moment, który sprawił,
że z projektu o niepewnym statusie staliście
się pełnoprawnym, koncertującym zespołem z
kontraktem?
Lee Smith: Nasz materiał był fajny do grania
na żywo i uważam, że dobrze nam się razem
pracuje, więc chcę spróbować wykorzystać sytuację
tak bardzo, jak to możliwe. Nie sądzę, że
kiedykolwiek będziemy pełnoprawnym zespołem,
ale mam nadzieję, że w końcu uda mi się
zrobić tu i tam długie weekendy i zagrać w kilku
różnych miastach.
Patrick Gloeckle: Uwielbiam grać na żywo i będę
grał tyle koncertów, ile Lee załatwi! Bardzo
chciałbym, aby zespół dostał się do Europy na
festiwale, choć niektórzy członkowie zespołu
będą wtedy musieli pokonać swoje lęki przed
lataniem.
Taki debiut koncertowy jaki mieliście, trudno
sobie wymarzyć, bo poprzedzaliście Manilla
Road i Slauter Xstroyes, zespoły legendarne i
niezwykle zasłużone nie tylko dla amerykańskiego
metalu. Była jakaś szczególna trema z
tego powodu, jakaś napinka, czy też jesteście
już zbyt doświadczonymi muzykami?
Lee Smith: Moje nerwy wynikały z tego, że był
to nasz pierwszy występ, i z emocji, które wynikały
z możliwości zagrania tych utworów na
żywo po tak długiej pracy nad nimi. Patrick i ja
mieliśmy szczęście, że dwa razy wcześniej supportowaliśmy
Manilla Road z naszym starym
zespołem, więc ta część była nam niemal znana.
Patrick Gloeckle: To był wielki zaszczyt debiutować
przed takimi legendarnymi zespołami,
ale myślę, że dobrze wypadliśmy na scenie. We
wrześniu będziemy supportem dla Angry, która
może ciekawie pasować do epickiego zespołu
doommetalowego, ale jako wielki fan power metalu
jestem podekscytowany, że zagram im trochę
doom metalu.
Aż chciałoby się, by takie sytuacje powtarzały
się jak najczęściej, ale rzeczywistość jest pewnie
bardziej prozaiczna i występy z takimi
gwiazdami zdarzają się okazjonalnie?
Lee Smith: Zdecydowanie doceniamy, jak fajny
był debiutancki koncert. Niedawno graliśmy
nasz drugi show z Lady Beast, Smolder i Black
Foto: Professor Emeritus
Road, więc do tej pory mieliśmy szczęście grać
razem z silnymi składami.
Patrick Gloeckle: Mamy fajne relacje z kluczowymi
promotorami koncertów heavy metalowych
w Chicago, więc zazwyczaj mamy dobre
możliwości grania koncertów z najlepszymi zespołami.
Coraz częściej słyszy się o sytuacjach, że supporty
muszą płacić bardziej znanym zespołom
za możliwość zagrania przed nimi. W USA
też dochodzi do czegoś takiego, mieliście styczność
z tym zjawiskiem? Jak dla mnie jest to
chora sytuacja, bo jasne, biznes to biznes, ale
supporty i tak są na przegranej pozycji, bo
zwykle nie zarabiają na tych koncertach ani
grosza, więc skąd mają brać pieniądze na takie
opłaty?
Patrick Gloeckle: Nie popieram płacenia za grę
i nie sądzę, abyśmy kiedykolwiek byli w tej sytuacji.
Jeśli ktoś z organizatorów poprosi nas o
pomoc w sprzedaż biletów, to ilość sprzedanych
biletów wpływa na to, ile otrzymamy gaży. To
nie jest mój ulubiony scenariusz, ale przynajmniej
nie płacimy. Większość koncertów, które
gramy, odbywa się w moim ulubionym lokalu
Reggies w Chicago. Dbają tam o zespoły, w tym
zapewniają jedzenie, napoje i zazwyczaj dokonują
płatności pod koniec nocy. Nie gramy, aby
się wzbogacić, ale dobrze jest, gdy miejscowi i
promotorzy rozumieją wartość posiadania zespołów
grających oryginalną muzykę.
Na płytach też już się praktycznie nie zarabia,
ale ponieważ wasz album zbiera dobre recenzje,
możecie chyba liczyć przynajmniej na tyle,
że zwróci wam się część poniesionych nakładów,
a wydawca będzie zainteresowany opublikowaniem
kolejnej płyty Professor Emeritus?
Lee Smith: Mam nadzieję, że będę mógł pracować
z No Remorse w przyszłości. Koszty wyprodukowania
tego albumu był dla mnie do
udźwignięcia, więc wszelkie pieniądze, które się
zwrócą, będziemy uważać za bonus.
Wasza współpraca z No Remorse układa się
chyba nieźle, zadbali też o szatę graficzną
"Take Me To The Gallows". Zaproszenie do
współpracy Adama Burke'a, znanego z okładek
stworzonych dla Pagan Altar, Portrait czy
Eternal Champion, było waszą inicjatywą,
czy był to pomysł wytwórni?
Lee Smith: Zaangażowanie Adama było tak
naprawdę już w toku, zanim nawiązaliśmy kontakt
z No Remorse. Byłem jego wielkim fanem,
widząc jego pracę, którą wykonał dla Eternal
Champion, Pilgrim, Moros Nyx i innych, więc
był na szczycie mojej listy artystów, z którymi
chciałbym się skontaktować.
Patrick Gloeckle: Znalazłem Adama, kiedy
usłyszałem jego zespół Felwoods. Jego muzyka
jest zabójczym retro-rockiem i właśnie tam po
raz pierwszy zobaczyłam dzieło Adama. Skontaktowałem
się z nim, aby zrobił okładkę na album
Moros Nyx i powiem, że ostatnio widziałem
jego prace w podziemiu metalowym. Uważam,
że jego okładka dla Artificial Brain jest
kosmiczna. Jego prace są bardzo rozpoznawalne
i błyskotliwe.
Teraz przydałoby się tylko doczekać wydania
tej płyty w wersji winylowej, z dużą okładką....
Pewnie myślicie też już o następcy debiutu,
bo przez tych pięć lat nazbierało wam
się sporo nowych utworów, a warto pójść za
ciosem, gdy staliście się rozpoznawalni w metalowym
światku?
Lee Smith: Mamy nadzieję, że uda się wydać
ten album w wersji winylowej. Mamy wiele pomysłów
na kawałki na różnych etapach pisania.
Cieszę się, że pomysły zamieniają się w pełne
utwory.
Patrick Gloeckle: Byłoby wspaniale mieć
"Take Me To Gallows" wydane na winylu. Z
niecierpliwością czekam na drugi album, ponieważ
tym razem będziemy mieli wszystkich
członków zaangażowanych w aranżację utworów
i myślę, że nada to naszej muzyce innego
charakteru i brzmienia.
Wojciech Chamryk, Sandra Rozwalka,
Paweł Gorgol
PROFESSOR EMERITUS 81
HMP: Od momentu reaktywacji przed dziesięciu
laty idziecie niczym burza: trzy albumy
w pięć lat to naprawdę świetny wynik, tym
bardziej, że trzymają poziom i nikt nie może
wam zarzucić, że idziecie na ilość kosztem jakości?
Jonathan "Sealey" Seale: Zawsze uważałem, że
oryginalny skład zespołu nie dokończył wielu
spraw i naprawdę chciałem nadrobić stracony
czas, szczególnie w przypadku "Spell Of Ruin".
Pierwotnie miało być to demo, ale pierwotna
formacja nigdy nie była w stanie nagrać nic jak
należy, dlatego byłem bardzo zadowolony, że w
końcu udało się wydać ten minialbum. Warto
było czekać, a znajdujące się na nim utwory,
Król Artur i doom metal
- Chcieliśmy czegoś wyjątkowego, jednak bez piętnastominutowych kompozycji.
Myślę, że udało się nam to osiągnąć - mówi Richard Maw. Potwierdzenie
tych deklaracji znajdziecie na najnowszym albumie Iron Void, a "Excalibur" to nie
tylko doom ze znakiem najwyższej jakości, ale też album koncepcyjny, oparty na
arturiańskich legendach:
Jesteście już chyba zbyt doświadczonymi muzykami,
żeby przejmować się jakimś teoriami,
że trzeci album jest dla każdego zespołu czymś
przełomowym, a jedyne co was interesuje to
stworzenie jak najlepszych kompozycji i tekstów?
Jonathan "Sealey" Seale: Oczywiście znam tę
teorię i miałem ją na uwadze tworząc "Excalibur"
z Iron Void. Wiele moich ulubionych kawałków
pochodzi z trzeciego albumu konkretnych
zespołów; Black Sabbath "Master Of Reality",
Saint Vitus "Born Too Late", The Obsessed
"The Church Within", Metallica "Master
of Puppets", Slayer "Reign in Blood", itd.
Zdawałem sobie sprawę z tego jak ważna jest
trzecia płyta i chciałem by była klasyczna, co,
jak wnioskuję z reakcji fanów oraz krytyków,
które były pozytywne, udało nam się osiągnąć.
Oryginalnie planowaliśmy nagrać "Excalibur"
jako nasz drugi album, jednak stwierdziliśmy,
że byłoby to nierozważne z racji tego, iż jest to
płyta koncepcyjna, dlatego też, postanowiliśmy
poczekać na bardziej odpowiedni moment.
Oczywiście, zawsze dążymy do tego, by napisać
jak najlepszą muzykę oraz teksty, i tak też będzie
w przyszłości.
Steve Wilson: Kilkakrotnie podchodziliśmy do
nagrań by znaleźć dla nas odpowiednie studio.
Nagrywaliśmy nasz najnowszy materiał, więc
naprawdę dążyliśmy do tego, by był on jak najlepszy.
Richard Maw: Zdecydowanie zgadzam się z
Sealey'em; jest to znana teoria, szczególnie w
świecie muzyki metalowej, mówiąca, że trzeci
album jest bardzo istotny i często definiuje zespół.
Myślę, że "Excalibur" ulepszył brzmienie
Iron Void i na dzień dzisiejszy dostarczył najlepsze
z możliwych utworów, biorąc pod uwagę
ich pisanie, nasze umiejętności czysto muzyczne
i produkcję. Mamy nadzieję, że właśnie
ten album wniesie nas na następny poziom i
dotrzemy do szerszej publiczności. Teorię tą potwierdzają
także takie utwory jak; "The Number
Of The Beast", "Crystal Logic", "Pyromania",
"State Of The World Address", "Beneath The
Remains"… i tak dalej.
"Excalibur" okazał się jednak przełomem w
tym sensie, że jego wydawcą jest Shadow
Kingdom Records, tak więc z każdą kolejną
płytą odnotowujecie pod tym względem zauważalny
progres?
Jonathan "Sealey" Seale: Zawsze dążymy do
tego, by nasz każdy album był lepszy od poprzedniego
i jestem bardzo zadowolony z tego,
że związaliśmy się z Shadow Kingdom Records.
Jest to wytwórnia, którą od dawna darzę
szacunkiem i jest to wielki zaszczyt móc pracować
w niej między innymi z takimi zespołami
jak Hour Of 13, Pale Divine oraz Haunt.
Steve Wilson: Oczywiście, zarówno w pisaniu
kompozycji jak i w grze. Myślę też, że nasze wokale
stają się lepsze z każdym nowym nagraniem.
Obaj, bardziej niż kiedyś, czujemy się
teraz pewniej jeśli chodzi o śpiew Mamy kilka
pomysłów na brzmienie następnej płyty, jednak
pewne jest tylko to, że będzie ono mocne i nie
będzie powtórzeniem tego albumu.
Richard Maw: Byłem bardzo zadowolony, że
taka wytwórnia zainteresowała się współpracą z
nami. Posiadam wiele albumów w mojej kolekcji,
które noszą ich pieczęć jakości; Manilla
Road, Hellwell, Iron Man, Hour Of 13. To
wspaniałe móc z nimi pracować.
nigdy nie ujrzałyby światła dziennego, gdyby
nie zostały nagrane w roku 2000, tak jak pierwotnie
planowano. Posiadałem wiele kompozycji
stworzonych wcześniej, które nigdy nie zostały
nagrane, dlatego trzy pierwsze wydawnictwa
Iron Void ("Spell Of Ruin", "Iron Void" i
"Doomsday") są połączeniem nowych i starych
utworów zespołu. Następny album (zatytułowany
"IV") będzie zawierał prawdopodobnie jedną
z wcześniej stworzonych piosenek, poza tym,
będziemy wydawać już wyłącznie nowe kompozycję.
Richard Maw: W czasie tych trzech lat, od
kiedy to jestem w zespole, nabieramy rozpędu.
Proces pisania, nagrywania i wydania "Excalibur"
był skrupulatny i przemyślany; chcieliśmy
stworzyć nagranie najlepsze z możliwych. Iron
Void będzie zespołem zawsze skupiającym się
na jakości: koncertów, płyt, gadżetów - by dać
fanom to co najlepsze i dla naszej własnej satysfakcji.
Foto: Iron Void
W obecnych czasach, szczególnie w przypadku
niszowych gatunków, istotne dla każdego zespołu
staj się to, żeby przynajmniej wyjść na
zero, albo jak najmniej dołożyć do wydania
płyty?
Jonathan "Sealey" Seale: Tak naprawdę, nie
mamy żadnych zysków z nasze działalności muzycznej.
Wszystkie pieniądze ze sprzedaży są
inwestowane w kolejny album i produkcję nowych
materiałów reklamowych. Uwielbiam
grać, daje mi to dużo radości i pozwala zachować
zdrowy rozsądek. Nie zmieniłoby się to
nawet gdybyśmy nagle zaczęli zarabiać. Muzyka
jest jedną z tych stałych rzeczy w życiu, które
są w nim zawsze, niezależnie od tego, co ci to
życie przyniesie.
Steve Wilson: Z tego powodu musieliśmy postawić
pracę na pierwszym miejscu, co spowodowało,
że mieliśmy mniej czasu na trasy koncertowe
i zagraniczne podróże. Udało się nam w
kńcu wypracować wolne weekendy, co pozwoliło
na jak najczęstsze próby i występy, nawet w
te najbardziej zapracowane tygodnie. Poszczęściło
nam się z "Doomsday" i "Excalibur". Zarobiliśmy
wystarczająco dużo, by opłacić studio,
a także zwróciły się nam pieniądze wyłożone na
wydany przez nas album "Doomsday". Zazwyczaj
musimy dopłacać do finalnego etapu produkcji
albumu, ale jak dotąd za każdym razem
zwróciło nam się to. Miejmy nadzieję, że tak
samo będzie także w przypadku naszych przyszłych
płyt.
Richard Maw: Sprawa zysków i strat nie jest
tutaj nawet brana pod uwagę. Obecnie zarabianie
na życie z niszowych gatunków muzycznych
jest mniej prawdopodobne niż kiedykolwiek
wcześniej. Od 26 lat gram w zespołach. Nigdy
nie miałem z tego zysków, ale jest to coś, co
robię dla przyjemności, coś w rodzaju wewnętrznej
potrzeby, a nawet powołania. Jak wspomniano,
wszystko co zarabiamy inwestujemy w
zespół i będziemy występować, nawet jeśli jest
82
IRON VOID
to dla nas nierentowne, ale możemy sobie na to
pozwolić i tego właśnie chcemy.
Ponownie pracowaliście z Chrisem Fieldingiem
- brzmienie poprzedniego albumu "Doomsday"
było tym, do którego dążyliście i uznaliście,
że jest dla was optymalne?
Jonathan "Sealey" Seale: Chris wykonał fantastyczną
pracę jeśli chodzi o "Dommsday",
więc oczywiste było, że będziemy współpracować
z nim ponownie. Można powiedzieć o nim,
że jest bardziej producentem niż tylko montażystą.
Podsuwa pomysły i techniki, o których
sami byśmy nie pomyśleli. Oczywiście, nie
wszystkie z nich się sprawdzają, ale dobrze się z
nim współpracuje i co najważniejsze "ogarnia"
on doom metal i rozumie co próbujemy osiągnąć.
Z pewnością będziemy razem pracować
także nad naszą kolejną płytą i szczerze polecam
go innym zespołom.
Steve Wilson: Zmieniłem odrobinę tonacje
mojej gitary przez przester firmy Minotaur
oraz pickupy Zombie Dust, ale nadal używałem
gitary Gordon Smith. Ich charakterystyczny
klimat i brzmienie są dla mnie idealne.
Poza tym, wraz z pojawienie się nowego perkusisty,
to brzmienie również się trochę zmieniło.
To, co także wspomogło brzmienie perkusji na
"Excalibur", to nowa technika podwojenia mikrofonów
nad każdym z bębnów, którą stosuje
Chris.
Richard Maw: Praca z Chrisem była znakomitym
doświadczeniem; jest on wyluzowany i zna
ten styl bardzo dobrze. Chcieliśmy dla tej płyty
potężnego, ciężkiego brzmienia, dostarczającego
niezapomnianych doznań. Myślę, że wspomagał
nas na każdym etapie, a nawet próbował
nowych interesujących pomysłów na produkcję,
takich jak np. umieszczanie mikrofonów nad
oraz pod bębnami dla uzyskania ich mocniejszego
brzemienia.
Foto: Iron Void
Foto: Iron Void
Do stworzenia tekstów na "Excalibur" zainspirowały
was legendy arturiańskie - to od razu
miał być album jednorodny tekstowo, czy
też cała ta opowieść powstawała stopniowo,
aż uznaliście, że warto poświęcić tej tematyce
całą płytę?
Jonathan "Sealey" Seale: Dziesięć lat temu
podczas wakacji z moją ówczesną dziewczyną
odwiedziłem zamek Tintagel w Kornwalii (prawdopodobne
miejsce urodzenia króla Artura) i
natychmiast zachwyciłem się pięknem natury i
oszałamiającą scenerią tego miejsca. Postać króla
Artura fascynowała mnie od dziecka i po wizycie
w Tintagel pojawiła się inspiracja by napisać
muzykę na podstawie tamtejszych legend.
Czytałem wszystko co wpadło mi w ręce odnośnie
króla Artura i zdecydowaliśmy, że stworzymy
w pełni koncepcyjny album inspirowany
mitami arturiańskimi. Początkowo, chciałem by
powstał on na podstawie książki Sir Thomasa
Malory'ego, "Le Morte D'Arthur", ale szybko
zdałem sobie sprawę z tego, jak długa jest ta
książka i, że jej zawartość mogłaby wypełnić
dziesięć lub więcej albumów! Zdecydowałem
więc, że będzie lepiej jeśli narracja zostanie
oparta na filmie "Excalibur" Johna Boormana
z roku 1981, jako, że film ten był stworzony na
podstawie tej właśnie książki. Jest to również
jeden z moich ulubionych filmów!
Doom metal, majestatyczny, monumentalny i
posępny, wydaje się idealnym dopełnieniem
takiej historii w warstwie muzycznej?
Jonathan "Sealey" Seale: Zdecydowanie! Idealny
jak dla mnie. Na tym albumie zawarliśmy
więcej utworów zainspirowanych nurtem epic
doom, wzorując się na zespole Pagan Altar oraz
muzyce z lat 80. zespołu Black Sabbath, z Dio
i Tony'm Martinem.
Steve Wilson: Idealny. Grupa Pagan Altar
miała duży wpływ na pisanie tekstów (jak w
przypadku refrenu "Dragon's Breath"), tak samo
jak zespół Lord Vicar, który zainspirował mnie
do napisania "Avalonu". Chciałem stworzyć
całkowicie akustyczny utwór studyjny i udało
mi się to osiągnąć. Było to nie lada wyzwanie,
ale ścieżka dźwiękowa jest bardzo podobna do
oryginalnego demo. Zmieniłem tylko kilka tekstów
i popracowałem z Chrisem nad harmoniami
wokali, by były idealnie dopasowane.
Richard Maw: Myślę, że motywy doom i historyczno/mityczne
doskonale ze sobą współgrają.
Chcieliśmy nawiązać do swoich wielkich
poprzedników, włączając w to np. zespół Manilla
Road tworzący w stylu epickiwgo metalu.
Słuchaliście wcześniejszych płyt o królu
Arturze, jak choćby "The Myths And Legends
Of King Arthur And The Knights Of The
Round Table" Ricka Wakemana, inspirowaliście
się nimi?
Jonathan "Sealey" Seale: Zabawne, że do tego
nawiązałeś. Nie znałem owej płyty kiedy zaczęliśmy
pisać ten album, jednak ktoś wspomniał
o nim i mnie zaintrygował. Ostatecznie
zdecydowałem się nie zaznajamiać z nim, by
nie wpłynęło to na nasz album w żaden sposób.
Jednak, po zakończeniu nagrań zdecydowałem
się go odsłuchać i muszę powiedzieć, że nie
byłem pod wrażeniem. Lubię niektóre materiały
Ricka z Yes, ale ten jest do bani.
Steve Wilson: Pamiętam, że widziałem stary
film z jego występu na lodzie na YouTube! Różni
się to znaczenie od Iron Void, poza tym,
klawisze są zabronione - między innymi właśnie
dlatego by nie brzmieć w ten sposób.
Richard Maw: Jedyną znaną mi kompozycją
inspirowaną postacią króla Artura jest "Open
The Gates" zespołu Manilla Road. Zgodziliśmy
się, jako zespół, nie słuchać albumu Wakemana,
żeby nie miał na nas bezpośredniego wpływu,
dlatego unikałem tego albumu. Znając zdanie
Sealeya na temat tej płyty… z pewnością
nie posłucham jej w najbliższej przyszłości.
Z konieczności musieliście dokonać wyboru
tych, pewnie najciekawszych według was wątków,
bo nagranie dwupłytowego kolosa raczej
nie wchodziło w grę?
Jonathan "Sealey" Seale: W czasie pisania,
świadomie starałem się utrzymywać jak najbardziej
zwięzłą aranżację każdego utworu, ponieważ
wiedziałem, że dany temat bardzo łatwo
mógłby wymknąć się spod kontroli. Steve nie
był co do tego przekonany, gdyż nie chciał, by
cokolwiek ograniczało naszą kreatywność. Jednakże
byłem bardzo zadowolony, gdy po napisaniu
wszystkiego okazało się, że album trwa
około 45 minut, co oznaczało, że można go
wydać jako pojedynczy, a nie podwójny album.
IRON VOID 83
Świetnie, że mogliśmy wydać "Doomsday" jako
podwójny album na płytach winylowych, ale
oczywiście wiąże się to z większymi kosztami
produkcji, przez co fani także muszą zapłacić
więcej, w tej sytuacji świadomie dążyłem to
tego, by tym razem zmieścić się na jednym krążku.
Steve Wilson: Początkowo widziałem ten album
jako naprawdę długą historię, jednak po
przesłuchaniu kawałków, które mieliśmy, pojawił
się pomysł by był on krótszy. Okazało się
także, że mamy dziewięć piosenek na dziewięć
księżyców, co pasowało do filmowego Merlina
Johna Boormana. Nie pisaliśmy więcej, jako,
że nie było ku temu powodów. Wytłoczenie
krótszego albumu na winylu jest tańsze i brak
wypełniaczy sprawia, że słucha się go lepiej. Nie
ma nic złego w płytach CD czy wersjach do
ściągnięcia, jednak zawsze zastanawiamy się
nad produkcją LP. Dla mnie płyty winylowe zawsze
będą najlepszym sposobem na słuchanie
naszych albumów, a odrzucenie tych 15 minut
powoduje, że mamy znaczniej mniej pracy.
Richard Maw: Jak dla mnie, pojedyncze albumy
są najlepszym rozwiązaniem. Zdecydowana
większość moich ulubionych albumów jest w
formie pojedynczej płyty i trwa najczęściej nie
więcej niż 45 minut! Sądzę, że to naprawdę
uwydatnia napisane teksty oraz warstwę muzyczną.
Chcieliśmy czegoś wyjątkowego, jednak
bez piętnastominutowych kompozycji. Myślę,
że udało się nam to osiągnąć.
Trudniej pracuje się nad takim konceptualnym
materiałem niż nad utworami nie łączącymi
się w całość, gdzie każdy tekst jest oddzielną
sprawą?
Jonathan "Sealey" Seale: Było to łatwiejsze niż
sobie na początku wyobrażałem. Po prostu oglądałem
"Excalibur" na okrągło i robiłem notatki
o każdej scenie. Następnie podzieliłem poszczególne
fragmenty filmu na części, z których każda
miała być tematem przewodnim konkretnej
kompozycji. W rezultacie dało to dziewięć
utworów, które pojawiły się na albumie.
Po rozstaniu z Simonem nie szukacie już chyba
kolejnego gitarzysty, trio jest optymalną
formułą dla Iron Void?
Jonathan "Sealey" Seale: Dobrze byłoby mieć
dodatkowego gitarzystę do tworzenia harmonii
podczas występów na żywo, ale odpowiada nam
moc formacji trzyosobowej. W ten sposób jest
łatwiej tworzyć i pozwala mi to na większą
inwencję twórczą jeśli chodzi o mój bas.
Steve Wilson: Parę razy próbowaliśmy. Zawsze
jednak miałem wrażenie, że druga gitara odstawała
i była delikatnie w tyle w stosunku do
mnie. Mieliśmy duże problem z synchronizacją.
Są też inne powody. Dodatkowa osoba do
uszczęśliwiania i do wspólnego pisania. Jako
trio, możemy szybko nauczyć się jeden od drugiego
riffów, a następnie Rich dołącza do nas i
jesteśmy gotowi do gry. Tęsknię za podwójną
harmonią gitar na żywo, jednak poza tym obecny
stan rzeczy jest dla nas lepszy.
Dzięki temu, szczególnie live, możecie brzmieć
bardziej archetypowo, tak jak typowe tria
heavy/hard rocka już od końca lat 60., bo w
czasie solówek nie ma gitary rytmicznej, podkład
zapewnia tylko sekcja z basowymi pochodami?
Jonathan "Sealey" Seale: Na szczęście Rich i ja
Foto: Iron Void
jesteśmy bardzo zgrani jeśli chodzi o sekcję rytmiczną,
co pozwala Steve'owi na solówki bez
utraty tej ciężkości. Przy nagraniach, stosujemy
to zamiennie podczas solówek, czasami pojawia
się gitara rytmiczna, czasami nie. To zależy od
tego co jest najlepsze dla danej kompozycji.
Steve Wilson: Jestem do tego już przyzwyczajony.
Nie zawsze podążam świadomie za basem
czy perkusją, po prostu skupiam się na rytmie,
szczególnie przy starszych kawałkach. Nie było
to celowe. Kiedy przeszliśmy na jedną gitarę, ludzie
komentowali o ile czystsze jest nasze brzmienie
na żywo, dlatego też tak zostało.
Richard Maw: Zawsze upewniam się, że Sealey
i ja pracujemy blisko siebie. Jesteśmy sekcją
rytmiczną, nie dwójką solistów grających w tym
samym czasie co gitara. Najlepszy zespół muzyki
metalowej, Black Sabbath, miał jednego gitarzystę
i doskonale im to pasowało. Nie mówię,
że Iron Void jest na tym poziomie co Sabbath,
ale na szczęście wszyscy muzycy w naszym
zespole są naprawdę dobrzy i brak między
nimi słabego ogniwa.
Stoicie więc teraz przed nie lada wyzwaniem:
co grać na koncertach z nowej płyty, nie zapominając
przy tym o najbardziej reprezentatywnych
utworach z poprzednich wydawnictw?
Jonathan "Sealey" Seale: Dokładnie, nie jest to
proste. Im więcej albumów wydajemy, tym wybór
też jest cięższy. Na naszej nadchodzącej
trasie po Wielkiej Brytanii, z Serpent Venom i
Famyne, zagramy trzy lub cztery kawałki z
"Excalibur" i mieszankę utworów z każdego z
naszych poprzednich albumów. Zeszłego wieczoru,
na koncercie z okazji 20-lecia naszej
działalności graliśmy utwory z każdej ery zespołu,
ale mieliśmy na to godzinę i kwadrans!
Choć bardzo bym chciał, to jednak na większości
występów nie mamy tyle czasu. Ale odpowiadając
na pytanie, tak, jest to z pewnością
nie lada wyzwanie.
Steve Wilson: Mając nową kompozycję, każdą
z nich próbujemy i z zainteresowaniem obserwujemy,
które z nich się przyjmują, a które nie.
Można powiedzieć, że każdy z utworów ma
swoją naturalną żywotność (np. "Tyrant's
Crown"), podczas gdy inne (takie jak "I Am
War") stają się ulubieńcami fanów i pozostają w
zestawie. Losowe zagranie któregoś ze starszych
utworów bywa zabawne, dlatego myślę, że
wciąż powinniśmy to robić dla fanów. Oczywiście,
każdy z zespołów ma swoje własne "Paranoid",
"Run To The Hills" czy "Hopkins: The
Witchfinder General". Sami je wybierają.
Najgorzej jest pewnie wtedy, gdy gracie jako
jeden z wielu zespołów, albo na festiwalach,
bo wtedy czas występu macie zwykle ograniczony
do maksymalnie 45 minut. Jest się już
wtedy rozgrzanym, publika się zwykle rozkręca,
a tu trzeba schodzić?
Jonathan "Sealey" Seale: Nie mam nic przeciwko
graniu 45-minutowych setów. Większość
naszych kompozycji jest 5-8 minutowa. Jakikolwiek
krótszy czas byłby niewystarczający dla
zespołów z nurtu doom metal. Dostosowanie
tak długich piosenek do 30-minutowego występu
jest bardzo trudnym zadaniem, dlatego nasz
set trwa zazwyczaj od 45 minut do godziny.
Steve Wilson: 45 minut to optymalne rozwiązanie.
Możemy zaprezentować się bez zbędnego
przedłużania!
Richard Maw: Tak osiąga się idealną równowagę.
W czasie festiwalu 45 minut jest wystarczające,
szczególnie jeśli część publiczności nie
zna naszej twórczości. W tym czasie mają oni
szansę usłyszeć co potrafimy, ale nie zdążą nie
znudzić. Przeciwnie jeśli chodzi o fanów Iron
Void, dla nich będzie to zbyt krótko. Nieważne
jaki czas został nam dany na występ, staramy
się zagrać jak najwięcej utworów, by przekazać
naszej publiczności jak najwięcej.
Z drugiej strony cieszy was chyba obecny rozkwit
sceny doom/stoner metalowej w Wielkiej
Brytanii, bo zawsze to lepiej grać z większą
ilością kapel niż ciągle z kilkoma tymi samymi?
Jonathan "Sealey" Seale: Rzeczywiście, dobrze
się gra z podobnie ukierunkowanymi zespołami,
ale nie mam nic przeciwko graniu z zespołami z
innych metalowych gatunków. Graliśmy też
wcześniej z zespołami punkowymi oraz thrash i
deathmetalowymi. Czasami bardziej mi to
odpowiada, ponieważ można zyskać nowego
fana, który inaczej nigdy by cię nie usłyszał.
Wbrew temu co myślisz, tak naprawdę w
Wielkiej Brytanii ta scena nie cieszy się
powodzeniem. Więcej niż kiedykolwiek lokali
jest zamykanych i coraz mniej ludzi przychodzi
na występy. Jest to naprawdę smutna sytuacja.
Szczerze powiedziawszy, to za granicą ludzie
lepiej na nas reagują. Mam nadzieję, że ta sytuacja
polepszy się w przyszłości. Myślę, że
potrzeba więcej młodych ludzi, zarówno na scenie
jak i wśród fanów, którzy przejmą pałeczkę.
Wierzę, że jest to jedyne rozwiązanie by cokolwiek
zmieniło się w przyszłości na lepsze.
84
IRON VOID
Foto: Iron Void
Richard Maw: Jest kilka świetnych, klasycznych
zespołów w stylu doom w Wielkiej
Brytanii i pojawiają się także nowe, jak choćby
Famyne z Kent. Jednakże obecnie stoimy w
Wielkiej Brytanii w obliczu walki o koncerty z
przyzwoitą widownią. Europa jest znacznie lepsza,
choć nie wiemy jak "Brexit" wpłynie na nasze
podróże do krajów Unii Europejskiej. Naprawdę
chcemy podróżować i grać w Europie i
doceniamy wsparcie oraz entuzjazm fanów z
Europy i całego świata. Potrzeba nam świeżej
krwi w gatunku muzyki metalowej oraz na scenie.
My wszyscy w Iron Void dobiegamy 40-
stki! Byłoby wspaniale zobaczyć nadejście
młodych, którzy pokazaliby nam jak to się robi.
Liczycie, że zdołacie wybić się spośród nich, że
za jakiś czas wasza nazwa będzie wymieniana
wśród tych największych, brytyjskich zespołów,
począwszy od Pagan Altar, czy to jednak
zbyt śmiałe marzenie?
Jonathan "Sealey" Seale: To byłby prawdziwy
zaszczyt. Jest to prawdopodobne, chociażby
dlatego, że obecnie w Wielkiej Brytanii nie ma
zbyt wiele zespołów, które tak jak my pracują w
kategoriach tradycyjnego doomu. Uwielbiam
Pagan Altar, są jednym z moich ulubionych
zespołów z gatunku doom/NWOBHM. Z tego
też powodu w ostatnim czasie dołączyłem do
zespołu Desolate Pathway, jako że Vince (wokalista/gitarzysta)
był przez pewien czas gitarzystą
Pagan Altar. Jest to zaszczyt grać z nim
w jednym zespole. Na pewno mam nadzieje, że
zostaniemy uznani za reprezentatywną grupę
jeśli chodzi o doom metal w Wielkiej Brytanii,
całkowicie spłaciliśmy już nasze zobowiązania,
to na pewno!
Steve Wilson: Nie moglibyśmy oczekiwać lepszego
przyjęcia ze strony fanów. Po prostu działaliśmy
i byliśmy w tym sobą. Nasz sprzęt i kapitał
nie są zbyt zasobne. Nie mogliśmy stosować
trików, więc gdybyśmy nie pozbyli się ich z
występów na żywo to ludzie by to dostrzegli.
Mam nadzieję, że będziemy mogli kontynuować
tak jak do tej pory i raz na jakiś czas wydać
płytę.
Richard Maw: Naprawdę, byłoby to spełnienie
marzeń. Pagan Altar jest klasycznym zespołem
tego gatunku, a Wielka Brytania wyprodukowała
najlepsze z zespołów metalowych wszech
czasów. Od kilku dekad wszyscy z nas w Iron
Void gramy w zespołach metalowych. Graliśmy
przy pustych salach, ludzie wszczynali bójki z
nami, ponieważ nosiliśmy koszulki zespołu lub
skórzane kurtki - było to w latach 90., kiedy to
w północnej Anglii za sam wygląd metalowca
mogłeś popaść w kłopoty - być oszukanym
przez promotorów, obrabowanym ze sprzętu,
sprawić, że wielkie możliwości przepadają, a nadzieje
i marzenia legną w gruzach. Mimo to,
nadal gramy, kochamy to robić i próbujemy pozostawić
coś po sobie. Miejmy nadzieję, że
młodsze zespoły, słysząc kiedyś nasze nagrania
zainspirują się nimi i pomyślą "To jest świetne!",
a nawet: "My możemy być jeszcze lepsi". W ten
sposób gatunek będzie kontynuowany i będzie
się rozwijał.
Wojciech Chamryk, Katarzyna Chmielarz,
Natalia Skorupa
Foto: Pulver
IRON VOID 85
Odpowiedni moment
W ubiegłym roku wydali debiutancki album "The Angle Of Eternity",
który doczekał się niedawno wznowienia nakładem The Church Within Records.
Zainteresowanie niemieckiej wytwórni nie dziwi wcale, bo to świetny przykład
mocarnego doom metalu, surowego hard'n'heavy i rockowej psychodelii w jednym.
Co ciekawe zespół z nowym wokalistą zapowiada już kolejny, ponoć wcale nie
gorszy, album:
HMP: W niespełna cztery lata osiągnęliście
naprawdę sporo, bo z pozycji podziemnego zespołu
z jednym demo na koncie przeszliście na
poziom grupy z kontraktem i płytą wydaną
przez The Church Within Records?
Dan McCormick: Tak, ale myślę, że ostatnie
dwa lata były najbardziej pracowite. Kiedy zaczęliśmy
pracować z wokalistą Ryanem Evansem
wszystko się zmieniło. Zaczęliśmy grać
więcej koncertów, pisaliśmy nowy materiał i
oczywiście podpisaliśmy kontrakt z The
Church Within Records, co było dla zespołu
dużym krokiem naprzód.
Na początku nie było to chyba jednak tak
oczywiste, bo po wydaniu demo "Creation"
rozstaliście się z wokalistką Teri Brown, co
opóźniło prace nad długogrającym materiałem?
Zgadza się. Płyta była w stagnacji przez prawie
rok, zanim rozstaliśmy się z Teri i zaczęliśmy
pracować z Ryanem.
Skąd pomysł na zastąpienie wokalistki wokalistą?
Ryan Evans okazał się tą idealną opcją,
czy niejako byliście na niego skazani, z racji
niewielkiej liczby potencjalnych kandydatów?
Myślę, że zarówno wokal męski, jak i żeński
brzmią dobrze w doom metalu, ale wszystko
sprowadziło się do znalezienia wokalisty, który
byłby utalentowany, pełen poświęcenia i zrozumienia
dla tego gatunku. Chociaż było wielu
ludzi, których braliśmy pod uwagę, Ryan miał
w naszym mniemaniu największy potencjał.
Byliście w dobrej sytuacji o tyle, że jako młody
zespół nie byliście jeszcze powszechnie kojarzeni
jako grupa z kobiecym wokalem i ta zmiana
odbyła się bezboleśnie?
Zmiana była prawie bezproblemowa. W ciągu
pierwszego tygodnia Ryan napisał teksty do
większości utworów, a chemia między nami
była niezaprzeczalna. Prawie magiczna. Zmienił
każdy utwór na płycie powyżej naszych oczekiwań
i byliśmy bardzo zadowoleni z rezultatu
jego pracy.
Gracie psychodeliczny doom/heavy rock, zakorzeniony
w latach 70. ubiegłego wieku - skąd
akurat ten wybór, nie rock progresywny czy
thrash metal?
Zawsze pociągała mnie ciężka muzyka i zrozumienie
jej korzeni było istotnym aspektem w jej
tworzeniu. Uważam, że ważne jest, aby oddać
tym korzeniom hołd. Dla mnie wszystko
zaczęło się kiedy byłem nastolatkiem, zainteresowałem
się muzyką z późnych lat 60. i lat 70.
Dorastanie w latach 80. wprowadziło mnie do
punk rocka i heavy metalu. Przed dwudziestką
byłem pod wpływem takich zespołów, jak The
Obsessed, Kyuss i Monster Magnet, które
miały więcej ducha lat 70. niż większość zespołów,
które dotąd miałem okazję słuchać. W wieku
dwudziestu kilku lat zacząłem większą
uwagę na zespoły stoner i doomrockowe, głównie
poprzez udział w koncertach i granie w
różnych zespołach. Sądzę więc, że naturalnym
krokiem było rozpoczęcie projektu właśnie w
tym stylu.
Wygląda też na to, że fascynuje was nie tylko
muzyka z tamtego okresu, ale też cała towarzysząca
jej otoczka. Z tego bierze się wasza
dbałość o jak najlepsze, zbliżone do ówczesnego,
brzmienie i nagrywanie "The Angle Of
Eternity" na taśmę?
Chcieliśmy nagrać ten album na taśmie przede
wszystkim po to, aby uchwycić ciepło, które jest
zupełnie tracone podczas nowoczesnych, cyfrowych
nagrań. Wiele z moich ulubionych płyt
było nagranych na taśmie i chcieliśmy odtworzyć
takie brzmienie najlepiej, jak było to możliwe.
The Black Lodge to w pełni analogowe studio,
czy też na wasze potrzeby ściągnięto tam odpowiedni
sprzęt?
The Black Lodge to nazwa, którą nadaliśmy
naszemu domowemu studio, na jego wyposażenie
składają się przede wszystkich analogowe
urządzenia. Jego celem było stworzenie tej płyty
i mam nadzieję, w przyszłości naszych kolejnych
albumów. W momencie nagrywania tego
albumu dzieliłem przestrzeń z inżynierem
George'm Szegedy, który przyniósł dodatkowy
sprzęt nagrywający.
Coraz więcej młodych zespołów nagrywa w
ten sposób, choćby Savage Master. Nie jest to
jednak tanie, więc zastanawia mnie jakim
cudem udało wam się sfinalizować tę sesję,
skoro taki Slash narzeka, że nie stać go na
analogowe nagrania i musiał wrócić do cyfry?
Po podpisaniu umowy z właścicielem Church
Within Records, Oliver Richling poczynił ustalenia
z Richardem Whittakerem w FX Mastering,
aby sfinalizować płytę.
Czyli to tylko kwestia skali budżetu, a mniejszy
zespół ma, paradoksalnie, większe możliwości
przy mniejszych finansach, zaś tnąc koszty
do minimum jesteście w stanie osiągnąć
więcej?
Tak dokładnie Myślę, że możemy jako zespół
zmaksymalizować nasze zasoby w studio, żeby
tego dokonać.
Foto: Cruthu
86
CRUTHU
Właśnie dlatego od debiutanckiego demo jesteście
też jednocześnie producentami swoich
nagrań?
Z wyjątkiem wokali Ryana Evansa, które zostały
nagrane w późniejszym czasie, wszystkie
instrumenty na album zostały nagrane podczas
tej samej sesji.
Wiele zespołów praktykuje też nagrania na
tzw. "setkę", ale to jest już wyższa szkoła jazdy
i pewnie tym razem jeszcze się o to nie
pokusiliście?
Jesteśmy zdecydowanie gotowi aby to zrobić,
nagrać cały zespół na taśmę podczas sesji na żywo,
ale jeszcze tego nie zrobiliśmy. Jednak z
Ryanem na wokalu możemy tak właśnie zrobić.
Musimy trafić na odpowiedni moment.
Pierwotnie wydaliście "The Angle Of Eternity"
wiosną ubiegłego roku w postaci cyfrowej,
ale był to tylko swoisty wstęp, bo zdając
sobie sprawę z potencjału tego materiału
wypuściliście go też na kasecie i LP?
Faktycznie płyta po raz pierwszy została wydana
fizycznie tutaj w Stanach jako prywatne
nagrania na taśmie i LP w ściśle limitowanej
edycji. Później podpisaliśmy kontrakt z Church
Within Records, która nadała mu bardziej odpowiednie
brzmienie dla Europy i reszty świata.
Usilnie szukaliście wydawcy, czy też opcja
współpracy z The Church Within Records
pojawiła się tak niejako przy okazji waszej
wzmożonej aktywności po premierze debiutu?
Niezupełnie tak. Pierwotnie skontaktowałem
się z czterema lub pięcioma różnymi wytwórniami,
w tym z The Church Within. Oliver posłuchał
uważnie i natychmiast skontaktował się
ze mną w sprawie współpracy. Znałem tę wytwórnię
i wiele jego produkcji, więc było to świetne
miejsce na rozpoczęcie naszej kariery.
Chyba nie mogliście trafić lepiej, tym bardziej,
że poza kompaktową wersją "The Angle Of
Eternity" wydali też wznowienie LP, również
na złotym winylu?
Zgadza się! To jedna z pierwszych i prawdziwych
metalowych wytwórni doommetalowych
na świecie i nie jestem pewien, czy moglibyśmy
znaleźć lepsze miejsce dla tej produkcji. Wersja
"Angle Of Eternity" po masteringu dla Church
Within Records jest dostępna w limitowanej
edycji na złotym winylu, a także na czarnym
winylu oraz dysku CD.
Zważywszy, że od premiery tego albumu
upłynęło już ponad półtora roku myślicie już
pewnie o nagraniu jego następcy. Możesz na
koniec naszej rozmowy zdradzić nieco szczegółów
na ten temat?
W rzeczy samej! Obecnie pracujemy nad wersjami
kawałków na kolejną płytę. Mamy około
trzydziestu minut materiału, który już zaakceptowaliśmy.
Myślę, że istnieje tu naturalny postęp
w kierunku muzyki z którą zmierzamy do
naszego oryginalnego i własnego brzmienia. W
chwili obecnej mamy już dużo więcej do zaoferowania.
HMP: Półtora roku temu spełniło się wasze
marzenie, bo debiutancki "Helion Prime"
doczekał się kolejnego wydawcy, tym razem
firmy tak uznanej jak AFM Records, weszliście
więc dość szybko na ten najwyższy poziom.
Ale też wtedy zaczęły się w zespole personalne
problemy, bo śpiewającą na płycie
Heather Michele Smith zastąpiła Kayla
Dixon, ale nie była to chyba trafna decyzja?
Jason Ashcraft: Nie było absolutnie żadnego
napięcia w zespole. Heather i ja stworzyliśmy
go razem i chcieliśmy, żeby był takim projektem
dla przyjemności, ale dużo rzeczy szybko się
zmieniło i zespół się rozrósł. Kiedy zabraliśmy
się do roboty, Heather musiała odejść,
ponieważ była już zaangażowana gdzieś indziej.
Wciąż jesteśmy bliskimi przyjaciółmi i nie
życzymy sobie źle. Kayla jest świetną wokalistką
i życzę jej wszystkiego najlepszego gdziekolwiek
jest i cokolwiek robi. Z czasem kilka
różnic przy tworzeniu sprawiło, że zdaliśmy sobie
sprawę z tego, iż praca razem na stałe może
nie być najlepszym wyborem.
Poszukiwania kolejnej wokalistki nie powiodły
się, bo nie ma ich w okolicach Sacramento zbyt
wielu, czy też od razu założyłeś, że frontmanem
Helion Prime będzie tym razem
mężczyzna?
Prowadziliśmy otwarty casting i nie planowaliśmy
męskiego wokalu. Jednak kiedy wystąpił
Sozos byliśmy pod wielkim wrażeniem. Był idealny
do tej roboty. Gdybyśmy pod koniec dnia
nie wybrali go tylko dlatego, że nie jest kobietą,
kogo by to z nas uczyniło?
Sozos Michael pewnie rozłożył was podczas
przesłuchania na przysłowiowe łopatki i
jedyne co wtedy was zaprzątało to to, czy
nadajecie na tych samych falach i będzie
pasować do zespołu?
Science fiction power metal
- Nie zamierzam zwalniać w najbliższym
czasie - deklaruje Jason Ashcraft,
a potwierdzenie tego stanu
rzeczy znajdziecie na najnowszym
albumie jego grupy. "Terror Of The Cybernetic
Space Monster" to nie tylko power
metal najwyższych lotów, ale też znaczące zmiany,
bo wokalistkę Heather Michele Smith zastąpił Sozos
Michael. Co ciekawe na ostatniej trasie Helion Prime występował
jednak z wokalistką, a dlaczego tak się stało opowie sam Jason:
Dokładnie, liczy się kto jest odpowiedni na
dane stanowisko, nie jakiej jest płci. Wiedzieliśmy,
że dla niektórych taka duża zmiana może
być problemem, ale nie mamy za co przepraszać.
Aż dziwne, że dotąd nie było nic o nim
słychać, ale to w sumie dla was lepiej, bo
wykraść go z jakiegoś bardziej znanego zespołu
byłoby dość trudno? (śmiech)
Zgadzam się, Sozos jest bardzo naturalny. Miał
bardzo mało doświadczenia, ale mimo to nie
było po nim tego widać dzięki temu, jak pisze i
śpiewa. Graliśmy w tym roku na kanadyjskim
festiwalu i był to jego pierwszy prawdziwy koncert
z zespołem metalowym, ale patrząc na
niego nie domyśliłbyś się tego.
Nie jest Amerykaninem, ale przebywa chyba
w USA na stałe, co ułatwia wam współpracę?
Właściwie wciąż mieszka na Cyprze, ale dzięki
technologii to żaden kłopot. Wszystko polega
na odpowiednim planowaniu i dobrej komunikacji.
Już z nim w składzie prace nad "Terror Of The
Cybernetic Space Monster" nabrały pewnie
tempa, bo przecież już jakieś dwa lata temu
miałeś ukończonych kilka kompozycji na nową
płytę?
Album był gotowy zanim on dołączył, ale szybko
napisał swoje części. Jestem dumny z
"Terror...", ale jednocześnie czuję, że trochę się
z nią pospieszyliśmy. Nie mogę się doczekać, aż
wydamy następny album. Jestem podekscytowany
tym, co możemy zrobić przy większej ilości
czasu.
Stały i zgrany skład robi w takiej sytuacji
różnicę, a do tego mieliście też komfort pracy
wiedząc, że AFM Records wyda również i ten
Wojciech Chamryk & Aleksandra Eliasz
Foto: Helion Prime
HELION PRIME 87
Foto: Helion Prime
album?
Zawsze.
Na "Helion Prime" mieliście mnóstwo gości,
bo samych gitarzystów blisko dziesięciu, do
tego, wokaliści, klawiszowcy. Tym razem
gościnnie śpiewa tylko Brittney Hayes -
wygląda na to, że jednak nie możecie obyć się
bez kobiecego głosu?
Alsolutnie nie. Jeśli spojrzysz na wszystko co
wydałem, zawsze znajdziesz tam gościa. Bardzo
lubię zapraszać innych muzyków na pokład do
współpracy. Z Brittney jesteśmy przyjaciółmi
od długiego czasu i jest świetna w tym co robi.
Zawsze więc skorzystam z szansy na wspólną
pracę z nią.
Utwór tytułowy trwa ponad 17 minut i
właśnie w nim Brittney najbardziej daje znać o
sobie. To jak dotąd najbardziej rozbudowana i
najambitniejsza kompozycja w waszym
dorobku - pewnie już od jakiegoś czasu przymierzałeś
się do stworzenia takiego epickiego
kolosa?
Tak, ten utwór jest właściwie starym materiałem,
który zalegał. Patrząc wstecz, szkoda, że
nie poświęciłem temu więcej czasu, a tak się
spieszyłem.
To inny rodzaj pracy niż pisanie i aranżowanie
4-6 minutowych utworów, czy też nie dostrzegasz
jakichś znaczących różnic?
To zdecydowanie coś innego. W pewnym
momencie musisz się zatrzymać i zadać sobie
pytanie: czy to musi być takie długie? Piszesz to
po to, by mieć długi kawałek, czy opowiadasz
historię?
Na koncertach wspiera was z kolei Mary
Zimmer - śpiewa pewnie te starsze utwory,
czy w duecie z Sozosem Michaelem?
Sozos nie mógł dostać się do Stanów przez
problemy z wizą, dlatego nie mógł uczestniczyć
w naszej ostatniej trasie, a my jako grupa
jednogłośnie stwierdziliśmy, że trasa i tak powinna
się odbyć. Mary jest naszą przyjaciółką i
świetną wokalistką, która nam pomogła.
Science fiction power metal - przyznasz, że
brzmi to nieźle, zarówno jako hasło, jak i z
waszej płyty?
Zdecydowanie. Staramy się skupić na naukowych
tematach, ale proszę odnotuj, że nie jesteśmy
ekspertami w tej dziedzinie. Po prostu to
kochamy i dzielimy się tą miłością.
Nie znaczy to rzecz jasna, że jesteś zafiksowany
wyłącznie na tematyce s-f, bo warstwa
tekstowa "Terror Of The Cybernetic
Space Monster" jest mimo wszystko znacznie
bardziej uniwersalna?
W ogóle. Właściwie ta tematyka jest taką
wisienką na torcie.
Okładkę ponownie zdobi wasza maskotka
Saibot i to już się pewnie nie zmieni, bo każdy
zespół metalowy marzy o posiadaniu takiej,
kojarzącej się z nim i rozpoznawalnej, postaci?
Saibot nigdzie się nie wybiera.
Masz też pewnie inne marzenia i plany, koncentrujące
się na tę chwilę na jak najlepszym
promowaniu "Terror Of The Cybernetic Space
Monster"?
Obecnie jesteśmy w trasie z Unleash The
Archers i Striker po Ameryce Północnej i bardzo
byśmy chcieli pojechać do Europy.
Zakładasz więc, że to dopiero początek
wielkiej przygody Helion Prime w muzycznym
świecie i wszystko co najlepsze jeszcze przed
wami?
Zdecydowanie. Nie zamierzam zwalniać w najbliższym
czasie. Bez względu na to kto chciałby
nam zaszkodzić.
Wojciech Chamryk, Paulina Manowska,
Jakub Krawczyk
Foto: Apostle Of Solitude
HMP: Cześć chłopaki. Dlaczego zdecydowaliście
się grać Doom Metal? Co fascynującego
można znaleźć w tym gatunku?
Chuck Brown: Nie mogę mówić o innych
członkach zespołu, ale dla mnie tworzenie
w tym stylu wydaje się najlepiej pasują do
melancholijnego nastroju, w który każdy
może się dostać czasami i fajnie zamknąć go
w dźwięki.
Jaki zespół lub zespoły były Waszą największą
inspiracją?
Głównie klasyczne kapele doom metalowe.
Ale tak naprawdę każda muzyka, która ma
ten klimat, wpływa na nas lub inspiruje do
tworzenia. Nawet rzeczy odległe gatunku
od metalu.
Wasze teksty są pełne bardzo negatywnych
emocji. Czy jedynym powodem tego
jest fakt, że dobrze się komponują one z
muzyką którą gracie?
Muzyka ma za zadanie wprowadzić w melancholię.
Wszyscy mamy do czynienia z
poważnymi sytuacjami w naszym życiu,
które dobrze jest ubrać w dźwięki.
W swoim codziennym życiu jesteś także
pełen negatywnych emocji lub widzisz dobre
strony życia?
Tak, na pewno nie spędzam całego dnia w
negatywnym nastroju. Wszyscy mamy poczucie
humoru i może Cię to zaskoczy, ale
jesteśmy dość wesołymi i pozytywnymi osobami.
Jeśli zaś chodzi o tworzenie muzyki,
zwykle czuję potrzebę pisania o rzeczach,
które w jakiś sposób mnie niepokoją.
Właśnie wydaliście swój nowy album
"From Gold to Ash". Czy ten tytuł ma
jakieś ideologiczne znaczenie?
To bardziej poetycki i pragmatyczny, a nawet
pesymistyczny sposób powiedzenia, że
wszelakie rzeczy, które są piękne na początku
i tak na koniec stają się gównem.
Jak możesz porównać ten album z innymi
88
HELION PRIME
Czuję potrzebę pisania o rzeczach,
które w jakiś sposób mnie niepokoją
Apostle Of Solitude to spadkobiercy i kontynuatorzy najlepszych
tradycji klasyków gatunku min takich jak Candlemass, Cathedral czy Pentagram.
Ich muzyka jest dołująca i przygnębiająca. Czy sami członkowie
na co dzień są jednak skrajnymi smutasami. O tym nam opowie gitarzysta
i lider zespołu Chuck Brown.
Waszymi wydawnictwami?
Na tej płycie zdecydowanie podjęliśmy
świadomą decyzję, by użyć więcej harmonii
wokalnych i gitarowych. Nie zamartwialiśmy
się też, czy mamy już "wystarczająco"
materiału na album i skupiliśmy się tylko na
tym, by wszystko zrobić najlepiej.
Dlaczego wydanie tego albumu zajęło
Wam całe cztery lata?
Kiedy mówimy o zespołach naszego kalibru,
to musimy zdać sobie sprawę, że ich członkowie
nie żyją z muzyki. Wszyscy musimy
wykonywać regularne prace, a to oznacza,
że zazwyczaj możemy się spotkać tylko na
próbę raz lub dwa razy w tygodniu. Musimy
podzielić ten czas pomiędzy szlifowaniem
istniejącego materiału, by dobrze wypadł na
żywo oraz tworzyć nowy materiał, cały czas
mając do czynienia z naszym prywatnym
codziennym życiem. Poza tym niektórzy
goście z Apostle Of Solitude mają też inne
zespoły. Trudno jest w ten sposób mieć jakąś
imponująco bogatą dyskografię.
Producentem "From Gold to Ash" jest
Mark Bridavski. Wyprodukował także
Wasze dwa ostatnie albumy. Nie myślisz
o pewnych zmianach w tej materii, które
być może dałyby Wam nieco świeżości.
Mike Bridavsky opracował nasze wszystkie
cztery pełne płyty. Ciekawe byłoby pracować
z innym producentem, ale wszyscy uważamy,
że Mike dobrze sobie radzi z Apostle
Of Solitude. Jest świetnym inżynierem
dźwięku, który zna nasze mocne strony i
wyciąga z nas wszystko, co tylko najlepsze.
Gorąco polecam Mike and Russian Recording.
Pracowaliście również w jego studiu w
Indianie. Czy uważasz, że jest to naprawdę
dobre miejsce do nagrywania muzyki,
jaką grasz?
Tak, to miejsce jest dla nas jak dom. Mieści
się w małym miasteczku uniwersyteckim i
ma pomieszczenia mieszkalne, dzięki czemu
można się całkiem odłączyć i zanurzyć
w procesie nagrywania.
Co sądzisz o swojej współpracy z Cruz
Del Sur Music?
Mimo, że Apostle Of Solitude wyróżnia się
nieco stylistycznie w porównaniu z większością
innych zespołów z Cruz, Enrico i
Cruz Del Sur są dla nas idealne. Robią
wszystko, co w ich mocy, aby płyta osiągnęła
sukces i mamy nadzieję, że we współpracy
z nimi uda nam się zrobić z nimi
więcej płyt.
Czy masz strategię promocji "Od złota do
popiołu"? Czy możesz nam coś o tym
powiedzieć?
Naszą strategią jest granie jak największej
ilości koncertów i tras, a także konsekwentne
tworzenie nowej muzyki. No i oczywiście
idziemy z duchem czasu i promujemy
się na wszystkich platformach udostępniającymi
muzykę.
Co z najbliższymi datami koncertami?
Wszyscy naprawdę nie możemy się doczekać
europejskiej trasy, którą zaczniemy w
listopadzie tego roku. Gramy na Doom
Over Vienna i Hammer Of Doom z dodatkowymi
koncertami w Niemczech, Francji,
Belgii i Holandii. I choć jest jeszcze do tego
kilka miesięcy, nie możemy się już doczekać
zagrania w U-Maryland Doom Fest w
2019 roku.
Wasz gitarzysta Steve Janiak ma polskie
nazwisko. Czy on ma polskie korzenie?
Masz rację, jego ojciec rzeczywiście jest polskiego
pochodzenia. Słuszna uwaga
(śmiech).
Bardzo dziękuję za ten wywiad.
Również dziękuję. Mamy szczerą nadzieję
poznać nowych ludzi na nadchodzącej europejskiej
trasie. To prawdziwy zaszczyt grać
dla ludzi i szczerze doceniamy wsparcie.
Bartłomiej Kuczak
Foto: Apostle Of Solitude
APOSTLE OD SOLITUDE 89
Zawsze wierzyliśmy w siebie i jakoś to działało
Snatch-Back to zespół który zniknął ze sceny NWOB
HM w połowie lat 80-tych, po wydaniu jedynego singla.
Powrócili w 2016r. Wydali EP "Back In The Game". Kilka
tygodni temu wpadły mi w ręce ich znakomite nagrania
z 1982 roku, które zespół niedawno wydał na kasecie
pod nazwą "Amazon Tapes 1982" O tym, o historii, teraźniejszości
i przyszłości zespołu opowiedział niezwykle sympatyczny
gitarzysta zespołu Ste Byatt.
HMP: Jak zaczęła się twoja przygoda z muzyką?
Jakie zespoły wpłynęły na Ciebie w
młodości i czy były inspiracją do założenia zespołu?
Snatch-Back: Wiele zespołów miało na nas
wpływ. Muzyka we wczesnych latach 60. była
głośna i udostępniana we wszystkich grupach
wiekowych, a nie w słuchawkach, tak jak dziś.
W domach i pracy były radia, a w telewizji różnorodne
programy telewizyjne, wszystkie prezentujące
muzykę. Były radia tranzystorowe i
przenośne gramofony "Dancette", które pozwoliły
nam grać wszystko od 78 rpm LP Binga
Crosby'ego do singli Beatlesów. Nikt ze
Snatch-Back nie pochodził z muzycznej rodziny.
Uczyliśmy się gry na naszych instrumentach
ze słuchu, ciągle powtarzając kawałki z
winylu. To doprowadzało naszych rodziców do
szału! Nie było wtedy kursów wideo ani DVD.
Nie wszyscy z nas spotkali się przed latami 70.,
ale każdy chciał dołączyć do zespołów, uciec z
fabryk i podróżować. Programy telewizyjne takie
jak "Ready Steady Go", "New Musical Express
Awards", "Top of the Pops", a później
"The Old Gray Whistle Test" pokazały inny
świat, w którym The Kinks, The Rolling Stones,
a później również Black Sabbath, Led
Zeppelin, Hendrix, a nawet The Monkeys
promowały nie tylko swoje utwory ale też styl
życia. Szaleństwo na Skiffle "zrób to sam"
("skiffle" - rodzaj muzyki folk, z wpływami jazzu
i bluesa wykonywanej przeważnie na różnego
rodzaju zaimprowizowanych instrumentach czy
wręcz przedmiotach codziennego użytku, takich
jak tara, grzebień czy garnek - przp. red.) minęło,
ale fenomen muzyki Beatlesów z Mersey
Beat wciąż głosił, że każdy może spędzać czas
z tanim instrumentem. Do diabła, nawet Lally
Stott, autor popularnego singla "Chirpy Chirpy
Cheep Cheep" mieszkał na ulicy Ste Byatta i
dopiero przeniósł się do Włoch, gdy jego sprzedaż
sięgnęła milionów. Pod koniec lat 60. Ste
Byatt i Steve Platt poszli do tej samej szkoły.
Ste Byatt współpracował już z kilkoma grupami,
a nawet zarabiał grając na żywo muzykę w
stylu country and western. Steve Platt został
zwerbowany za perkusję i zespół zaczął grać
koncerty z coverami Status Quo, Rolling Stones
oraz Faces. Johna (Cowley) również spotkaliśmy
w szkole. Był miejscową legendą grającą
na gitarze na imprezach. Zagrał z nami
koncert, ale nie został na dłużej. Wtedy nie znaliśmy
jeszcze Iana (Wood). Właśnie przeniósł
się do naszej okolicy i założył zespół grający
Beatlesów, Rory Galaghera i Mott the Hoople.
Wszyscy mieliśmy bzika na punkcie uczenia
się i grania na żywo. Snatch-Back narodził się
w nocy, gdy Steve Platt zabrał Ste Byatta do
kina, aby zobaczyć "Hendrix plays Berkley".
Wtedy we dwójkę zaplanowali czteroosobową
Czy poważnie traktowałeś zespół od samego
początku, czy była to po prostu dobra zabawa?
Nie mieliśmy żadnego sprzętu ani utworów,
miejsca na próby ani miejsca gdzie moglibyśmy
grać. Postanowiliśmy stworzyć nasze własne
rockowe utwory. Ian był pod wielkim wpływem
Ian'a Hunter'a z Mott the Hoople oraz Ten
Years After. Steve'a Platta uwielbiał Genesis,
a Ste Byatta inspirował się Black Sabbath i
Hendrix'em. Wspólną płaszczyzną był z pewnością
zespół Free. To sprawiało, że nasze
utwory były nieco inne. Od zagrania pierwszej
nuty, Snatch-Back był ekscytujący i wyprzedził
inne nasze próby. To było bardzo naturalne doświadczenie
płynące z grania i pisania razem.
Zawsze wierzyliśmy w siebie i jakoś to działało.
Zawsze staraliśmy się osiągnąć coś wyjątkowego,
cokolwiek by to było.
Pierwszy okres działalności zespołu to lata
1974-1983. Opowiedz nam trochę o pierwszych
krokach zespołu.
John pożyczył furgonetkę i wynegocjował miejsce
na próby w kanciapie mleczarni, w której
sam pracował. W ciągu kilku tygodni napisaliśmy
pięć kawałków i rozprowadziliśmy bilety na
występ w klubie młodzieżowym z obietnicą dostarczenia
rockowego show, ale nie mieliśmy ani
nagłośnienia, ani nazwy, ani zespołu (z wyjątkiem
kolegów Iana i Johna). Szybki wyjazd do
Liverpooolu sprawił, że pewien sklepikarz zaanonsował
nas: "To jest Snatch-Back P.A.". To
była okazja, spłacone raty i nasza nowa nazwa
zespołu (podobała nam się tajemnicza część
"Snatch"). Zaczynaliśmy od krótkiej, szkolnej
dyskoteki, co było dla nas rozgrzewką, a po tym
byliśmy gotowi na nasz pierwszy biletowany
koncert. Posiadanie kanciapy oznaczało, że poświęciliśmy
wiele czasu na pisanie i próby.
Wkrótce Steve Platt zorganizował nam koncert
w kinie, gdzie graliśmy między filmami z Status
Quo i Rory Gallagher, w których oglądaliśmy
"Hendrix w Birkley"!
Foto: Snatch Back
grupę, która będzie tworzyć oryginalne rockowe
kawałki, choć sami nigdy nie napisaliśmy żadnego
tekstu. John był gotowy z jego długimi
włosami i kurtką a la Ozzy z okresu Black Sabbath
"Vol. 4". Przedstawił on Iana, który przyniósł
wzmacniacz WEM Dominator, gitarę basową
Hofnera, oraz kilka oryginalnych utworów.
Wszyscy widzieliśmy na żywo zespoły takie
jak Ten Years After, Genesis, Quo czy
Sabbath w Liverpool Stadium i chcieliśmy być
częścią tej sceny.
Jaka wyglądała scena metalowa w St Helens
w późnych latach 70-tych?
W naszym mieście było mnóstwo lokalnych
klubów dla piosenkarzy, kabaretów i bingo.
Brak rocka równał się z brakiem rockowych pubów.
Jedynym lokalnym zespołem rockowo-progresywnym
był Gravy Train. Mieli już na koncie
dwa albumy i grali w miejscowym teatrze.
Nasze osobiste kolekcje LP były bardziej eklektyczne
i określane jako "progresywne". Obejmowały
one Hendrixa, Iron Butterfly, Purple,
Genesis, ELP, Free, Sabbath, Humble Pie.
Wszyscy wymienialiśmy się winylami i jeździliśmy
na koncerty na stadion Liverpool Stadium
lub Empire oraz Manchester Free Trade Hall.
Widzieliśmy fantastyczną mieszankę ówczesnych
najlepszych zespołów na żywo. Jedyne
rockowe brzmienia w St Helens można było
usłyszeć przy okazji jakiegoś muzycznego filmu
w kinie lub na rockowym disco we wtorkowe
wieczory. Musieliśmy więc stworzyć własne
miejsca do grania na żywo.
Czy Snatch-Back grał wystarczająco dużo
koncertów? Czy miałeś szansę podzielić się
sceną z większymi zespołami? Jakieś niezapomniane
anegdoty, którymi chciałbyś się
podzielić?
Wypromowaliśmy wiele lokalnych klubów,
gdzie za wstęp na koncert przy wejściu trzeba
było zapłać i rozpoczęliśmy również regularne
rockowe koncerty w pewnym klubie z innym
lokalnym zespołem, stając się główną atrakcją
oraz wsparciem dla innych zespołów. W ten
sposób zbudowaliśmy lojalną lokalną społeczność.
Wkrótce graliśmy dwa biletowane koncerty
tygodniowo w całej północno-zachodniej
Anglii, graliśmy w pubach i klubach głównie
swój oryginalny materiał ale mięliśmy także kilka
coverów. Posiadaliśmy wtedy imponujące nagłośnienie
i bardzo lubiliśmy grać w Liverpool
oraz Wirral. Prawie dostaliśmy kontrakt, gdy
facet z A&R przyszedł na nasz koncert w Empress
w Birkenhead, ale byliśmy dla niego zbyt
ciężcy, a on w zamian podpisał kontrakt z The
Rubettes (nagrali wtedy "Juke Box Jive").
90
SNATCH-BACK
Byliśmy podwójnie zakontraktowani w Tower
Club, Oldham na wspólne występy z Def
Leppard. Wtedy powiedzieli nam, że dostali
swoją ofertę. Nasze najlepsze miejsca w tym
czasie obejmowały The Cherry Tree, Runcorn,
The Lion, Warrington, Stairways i The Empress
w Wirral, Casino oraz Mr Ms w Wigan.
Te lokale rezerwowały świetne zespoły, takie
jak Alex Harvey, Strife, Nutz, Quo Vadis,
Diamond Head, NightWing, Def Leppard i
Judas Priest. W końcu wróciliśmy do St
Helens. Z pomocą świetnych lokalnych zespołów
wyprzedaliśmy sześćset miejsc w Teatrze i
to dwa razy! To tam widzieliśmy Gravy Train
na początku ich kariery. Naprawdę byli dla nas
wielką inspiracją. Dziwne, że wtedy wciąż jeszcze
nie nagraliśmy debiutanckiego LP.
Waszym jedynym oficjalnym wydawnictwem
z pierwszego okresu działalności był singiel
"Eastern Lady / Cryin' to the Night ". Ale
zaledwie kilka dni temu pojawiło się w sprzedaży,
100 ręcznie numerowanych kaset kolekcjonerskich
z sesji w Amazon Studios, Liverpool,
Wielka Brytania 1982. Czy możesz powiedzieć
coś więcej na temat tych wydań
(gdzie, kiedy i z kim zostały nagrane). Czy zespół
ma więcej niepublikowanych nagrań i czy
planuje się ich wydać?
Myśleliśmy, że będziemy świętować popularność
"Eastern Lady" wydając ją na końcu płyty
"Back in the Game". Finalizując sprawę albumu,
pomyśleliśmy, że ożywimy naszych fanów,
wypuszczając nasze nagrania z 1982 roku z
Amazon Studios, Liverpool na kasecie w limitowanej
edycji. Kaseta z pewnością nie jest tanią
opcją w porównaniu do CD, ponieważ pozostało
niewielu producentów. Zostaliśmy nagrodzeni
przez fanów z wielu krajów, którzy je zamówili.
Sesja wypuszczona przez Amazon odbyła
się w studiu analogowym, używanym do
profesjonalnych albumów. Wtedy nie było korekty
cyfrowej. Pokazuje jak na prawdę graliśmy.
Byliśmy wtedy bardzo spięci i nagrywaliśmy
utwory jednego dnia, a drugiego miksowaliśmy.
Na basie grał Ste Kay, jako że Ian przeprowadził
się by rozwijać swoją karierę. Ste
Byatt był pod silnym wpływem oryginalnego
brzmienia Van Halen, więc być może zostawiliśmy
go nieco zbyt otwartego podczas produkcji.
O początku miało to być demo, ale dodaliśmy
jajcarski kawałek "Boogie Shoes", żeby się pośmiać,
a chodzi w nim o prezerwatywy. Nigdy
przedtem nie wydawaliśmy tego materiału. Istnieje
jeszcze wiele dobrych nagrań na żywo z
różnych koncertów oraz "zagubiona" bardzo
wczesna sesja studyjna.
Niestety, przez wiele lat Snatch-Back był bardzo
tajemniczym zespołem. Singiel zostawił
bardzo mało informacji, aby oświecić nas, kim
jesteście, skąd pochodzicie. Myślę, że to nie
była wasza intencja. Singiel również nie dał
zespołowi wielkiego przełomu, jakiego można
było oczekiwać. Czy nie uważasz, że ten brak
informacji mógł przyczynić się do okoliczności,
które to uniemożliwiły?
Potrzebowaliśmy dobrego managementu i marketingu.
Naszą największą - siłą i wrogiem - było
to, że chcieliśmy więcej grać na żywo i ulepszać
materiał. Postrzegaliśmy nagrania jako
sposób na promowanie zespołu, dopóki ktoś
przyzwoicie nie wyprodukuje dobrego nagrania.
Nasze własne wysiłki nigdy nie wydawały nam
się wystarczająco dobre. Zawsze pisaliśmy lepszy
tekst lub słyszeliśmy szybko nagrany kiepski
mix, więc traciliśmy zainteresowanie tym
nagraniem i chcieliśmy ruszyć dalej. Nie wiedzieliśmy,
jak zdobyć zainteresowanie firmy fonograficznej
lub managementu. Przed Internetem
była niewielka wymiana informacji, a wstępne
nagrywanie cyfrowe i winylowe zbyt kosztowne.
Naprawdę powinniśmy produkować i
sprzedawać materiały na koncertach, ale wszystkie
nasze fundusze szły na ulepszanie naszego
sprzętu i transport. Naiwnie myśleliśmy, że najlepszym
sposobem na zostanie zauważonym było
pisanie i granie tak często, jak to tylko możliwe.
Foto: Snatch Back
W 1983r. Snatch-Back rozpada się. Czy po rozwiązaniu
zespołu wszyscy byliście aktywni
muzycznie czy wybraliście inną drogę? Czy
wiesz też, co robili przez te lata byli członkowie
Snatch-Back: Dave Taylor, Ste Kay i
Geoff Banks.
Szczerze mówiąc, był to mroczny czas, kiedy
likwidowano wszystkie małe i średnie lokale lub
zamieniano je w dyskoteki. Przez jakiś czas
współpracowaliśmy z klubem kabaretowym i robiliśmy
to zbyt dobrze. Coś zaczęło się psuć w
zespole i powoli doprowadził do rozpadu. Przed
reunionem Ste Byatt miał kilka przerw, a John
Cowley zrezygnował z grania ze względu na zobowiązania
w pracy. Wszyscy graliśmy w różnych
klubach, w cover-tribute-blues bandach.
Ian dołączył na jakiś czas do zespołu Wayne'a
Fontany, Mind Benders, a następnie nagrał album
z The Bamford Blues Band, a także z zespołem
Ste Byatta Trubshaws, zagrał w klubie
The Cavern (Liverpool). Ste Byatt nagrał album
"Reginald Trowel Experience" i napisał
utwór z Dave'em Taylorem dla programu
BBC, Liverpool Photographic Club. Dave gra
teraz w świetnym cover-bandzie. Ste Kay grywa
z różnymi zespołami, ale nie angażuje się w regularne
pokazy. Ste jest wielkim zwolennikiem
odrodzenia Snatch-Backs. Geoff Banks nadal
uwielbia muzykę i menadżeruje punkowemu zespołowi
swojego syna. (Geoff grał wcześniej w
zespole Bangkok. Obecnie wspiera zespól
Fallingfree https://www.facebook.com/falling
freeuk/?ref=br_rs - przyp. red.)
Jak postrzegasz NWOBHM z perspektywy
wielu lat? Co sądzisz o dzisiejszej scenie metalowej?
Byliśmy zaskoczeni, że trzydzieści lat po naszym
rozstaniu zobaczyliśmy w naszej lokalnej
gazecie list od fana NWOBHM z Izraela, próbującego
nas odnaleźć. Naprawdę uważaliśmy,
że lokalni fani byli jedynymi, którzy nas wspominali.
Zawsze było naszym marzeniem aby
grać lub być rozpoznawalnym w innych krajach.
Jesteśmy bardzo wdzięczni Malc MacMillonowi
z Encyklopedia NWOBHM i administratorom
innych stron NWOBHM za wzmianki o
nas i otwieranie naszych oczu na wsparcie i
szanse, o których nigdy nie wiedzieliśmy, że
były możliwe. Uważamy to za zaszczyt, że ktoś
jest zainteresowany naszym nowym wydawnictwem
i jesteśmy znani zarówno na arenie międzynarodowej,
jak i lokalnej. Organizowaliśmy
kilka koncertów z naszymi ulubionymi kapelami
NWOBHM czyli Troyen i Robespeirre.
Niestety, zainteresowanie NWOBHM wydaje
się być bardzo skupione na Wielkiej Brytanii.
Wiele fajnych zespołów z Europy z tamtego
czasu nie ma wsparcia, na jakie zasługują, więc
nadal trudno je sprzedać. Byliśmy trochę zaniepokojeni
tym, że Snatch-Back może nie pasować
do obecnego wyobrażenia o gatunku, ponieważ
przenieśliśmy nasze zainteresowania z
pop-rocka w stylu Def Leppard na Godflesh
połączonego z Iron Maiden. Teraz ponownie
mamy czaszkę lub dwie ("we have a skull or two
- zabawne określenie. Odnosi się do większości
NWOBHM nowych okładek albumów gotyckich
rysunków śmierci i zniszczenia - przyp.
red.) w naszych filmach, a nasza kolejna płyta
będzie bardziej rockowa.
Jak doszło do ponownego zjednoczenia zespołu
w 2016 roku. Kto był inicjatorem?
Pewnego razu Ste Byatt spotkał lokalnego fana,
który wciąż pamiętał teksty naszych niezarejestrowanych
kawałków. Dobre wyczucie czasu,
ponieważ Byatt rozmyślał nad zmianą, zamiast
ciągłego walczenia z trudnościami w swoim tribute-bandzie
poświęconemu AC/DC. Ste Byatt
i Ian grali razem w różnych zespołach, więc wytropili
bez problemu pozostałych z nas. Wszyscy
się spotkaliśmy, żeby porozmawiać. Zdjęcie
z naszego spotkania w pubie na facebooku natychmiast
przyniosło nam ofertę gry w roli głównego
wykonawcy na lokalnym festiwalu. Szybka
próba poszła dobrze, więc zabraliśmy się za
koncert i obiecaliśmy sobie, że na festiwalu
udostępnimy EPkę. Nienawidzimy terminów,
ale dzięki nim dobrze prosperujemy.
Zespół powrócił do grania wraz z wydaniem
EP-ki pod bardzo znaczącym tytułem: "Back
In The Game". Jaka była reakcja fanów na waszą
muzykę po wielu latach nieobecności?
Festiwal były wyprzedany i mieliśmy fantasty-
SNATCH-BACK 91
czną prasę w lokalnej gazecie. Byliśmy bardzo
poruszeni wsparciem i był to dobry początek
sprzedaży naszej płyt CD. Po tym wydarzeniu
oraz dzięki naszej stronie internetowej i facebookowemu
sklepowi otrzymaliśmy większą ilość
zamówień, również fanów związanych z międzynarodową
siecią NWOBHM. Dzięki europejskiemu
producentowi nawiązaliśmy kontakt z
kilkoma międzynarodowymi dystrybutorami.
Jesteśmy przytłoczeni zamówieniami z tak odległych
miejsc jak USA, Japonia, Skandynawia i
Europa. Z pewnością pobudziło nas to do większego
działania.
Internet otworzył wiele możliwości docierania
do fanów i sprzedawców płyt. Wiele zespołów
umieszcza swoje piosenki w Internecie do pobrania.
Co o tym myślisz? A może planujesz
skorzystać z tych możliwości?
Możliwości technologiczne są teraz niesamowite.
Kiedy zreformowaliśmy zespół, obiecaliśmy
pobić historyczny rekord Snatch-Back dla nas i
naszych fanów. Nie mieliśmy pojęcia o globalnym
zainteresowaniu nami. Słyszy się tak wielu
muzyków, którzy marudzą, że nie sprzedają lub
otrzymują tylko ułamek pensa za pobranie.
Transakcje są wystarczająco przejrzyste i jeśli
nie zainteresujesz fanów, niczego nie sprzedasz.
Czasopisma takie jak twoje i radio internetowe
bardzo nam pomagają. Z pewnością musimy
ułatwić pobieranie naszych plików, ale my je
sprzedajemy i planujemy rozszerzyć ich dostęp.
Traktujemy pliki do pobrania jako wprowadzenie
do okna sklepu, gdzie oczekujemy zapłaty
za tę ofertę. To nie wiele w porównaniu do tego,
gdybyś poprosił kogoś z za granicy aby zapłaciłby
opłatę pocztową za CD lub winyl, których
w dodatku nigdy nie słyszał. Jest to także bezcenna
frajda, gdy widzisz, że ktoś nas znalazł i
słucha w Meksyku, Belgii, Indiach, Japonii lub
gdziekolwiek indziej. Może to również wzbudzi
zainteresowanie, więc może wyjedziemy za
granicę? Kolejną świetną zabawą było zrobienie
kilku filmów z Amy. Nigdy wcześniej nie mieliśmy
filmowej historii naszych "bohaterów", więc
jest to kolejne spełnione marzenie, które pozwala
zobaczyć nas zarówno międzynarodowym,
jak i lokalnym fanom. Otrzymaliśmy również
na tyle dużo głosów, aby zostać finalistami w
otwartym plebiscycie Stonedeaf 2018 Festival,
więc paru osobom musimy się podobać.
Słyszałem, że pracujecie nad nowym albumem.
Czy możesz ujawnić nam kilka szczegółów?
Z sesji "Back in the Game" zostały nam ścieżki
z prowadzeniem nagrań oraz perkusji. Niestety
festiwalowe zobowiązania nie pozwolił na ich
ukończenie. Poza tym, Steve Platt potrzebował
w tym roku operacji barku. Zanim trafił pod
nóż, udało mu się złożyć wystarczająco dużo
perkusji do dodatkowych utworów na nowy albumu.
Ian pracował niestrudzenie łącząc nasze
nowe nagrania, podczas gdy Steve Platt się regenerował.
Naszym celem było wprowadzenie
tego materiału na niestety już odwołany, Mearfest
South, który miał odbyć się w listopadzie
tego roku. Przymierzamy się zarówno do płyt
winylowych, jak i CD, edycję planujemy na koniec
2018 roku lub na początek 2019 roku.
Dążymy do bardziej dynamicznego, klimatycznego
klasycznego rocka. Sądzimy, że ostateczny
miks dzięki dobremu producentowi przyniesie
korzyści, więc poszukujemy ludzi. Album
jest ponownie finansowany z naszych kieszeni,
bez dofinansowania. Częściowo jest to wspierane
przez sprzedaż naszych EPek. Wszelkie porady
dotyczące poszerzenia sprzedaży lub zaangażowania
firmy fonograficznej są jednak zawsze
mile widziane.
Plany na przyszłość?
Wydaje nam się, że odzyskaliśmy nasz oryginalny
entuzjazm, aby dawać wspaniałe koncerty
i stworzyć rock z wyjątkowym sznytem.
Chcemy pisać i nagrywać więcej materiałów i
grać na żywo dla naszych starych i nowych lojalnych
fanów. Byłoby wspaniale współpracować z
innymi zespołami NWOBHM w celu zorganizowania
koncertu, więc z radością przyjmiemy
wszelkie pomysły. Jesteśmy przekonani, że dzięki
możliwości sprzedaży i promocji internetowej
dotrzemy do nowych odbiorców. Byłoby wspaniale,
gdyby nam się to udało. Nigdy nie podpisaliśmy
kontraktu z wytwórniami płytowymi i
managementem. Nie jesteśmy z tego powodu
aroganccy. Szczerze mówiąc, nie mieliśmy biznesowego
zmysłu, ale znaleźliśmy sposób na pokonanie
trudności i kontynuowanie działalności
rockowej. Nie sądzę, żebyś dotarli tak daleko
bez wsparcia naszych fanów i stron o NWOB
HM. Snatch-Back zagra na Mearfest North w
South Shields oraz w St Helens. Dążymy do
tego, aby nasza nowa płyta została wydana.
Dziękuje za wywiad.
Foto: Snatch Back
Z.J.
HMP: Cześć Danny. Po 34 latach istnienia
zespołu wydaliście swój pierwszy album długogrający.
Co żeście wówczas czuli?
Danny Hynes: Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni.
Uważamy, że wszystkie utwory są dobre
dzięki nowoczesnemu brzmieniu.
Czy kiedykolwiek myślałeś, że kiedyś ta
chwila się spełni?
Miałem taką nadzieję!
"Rising From The Ashes" to naprawdę ciekawy
tytuł. Czy oznacza on powrót do życia?
To jest właśnie znaczenie za tym. Zmartwychwstaliśmy!
W 2011 roku wydaliście singiel zatytułowany
"Ready 4 U". Czy możesz powiedzieć coś o tej
płycie? Ta piosenka jest również częścią albumu
"Rising From The Ashes".
Kawałek ten został napisany przez gitarzystę
Jeffa Summersa i wydany na zasadzie "kuj
żelazo póki gorące". Chcieliśmy także sprawdzić
czy nadal mamy fanów i czy jest jakiekolwiek
zainteresowanie zespołem. Na szczęście jest.
Album został wydany jako niezależne wydawnictwo.
Dlaczego wybraliście tą formę?
Znowu "kuliśmy żelazo póki gorące". Płyta
sprzedała się bardzo dobrze i wzbudził zainteresowanie
kilku wytwórni płytowych.
Kilka lat po wydaniu "Rising From The
Ashes" otrzymujemy reedycję tego albumu
wydaną przez Pure Steel Records. Jak rozpoczęła
się Wasza współpraca?
Poznaliśmy na facebooku Boba Mitchella z
American Talent Acquisition Consultant.
Dał nam namiary na Andreasa Lorenza, menedżera
ds. wytwórni w Niemczech, który okazał
się być fanem Weapon!
Jakie różnice występują między stroną graficzną
obu wersji?
Nie ma różnicy, oprócz dodanych tekstów do
"The Rocker".
Wersja Pure Steel Records ma również dwa
bonusowe utwory. Czy są to nowe utwory czy
nagrane podczas sesji "Rising From The
Ashes"?
Pierwszy bonusowy utwór, "Killer Instinct", to
stara piosenka, którą napisałem w latach 80-
tych, ale wykonałem tylko demo, więc nagrywaliśmy
z naszymi "gośćmi specjalnymi", oryginalną
sekcją rytmiczną, Baz Downes (bass) i
Bruce Bisland (perkusja).
Dlaczego zdecydowałeś się umieścić jeden z
bonusowych utworów ("The Rocker") w środku
albumu?
Phil Lynott był przyjacielem i zawsze uwielbiałem
ten utwór, więc zasugerowałem go reszcie
chłopaków i na szczęście okazało się, że jest
świetnie!
Piosenka "Burning Skies" opowiada o 11 września.
Zbliża się rocznica tej tragedii. Co
myślisz o tym po 17 latach?
Nadal uważam ten dzień za niewiarygodny.
Oglądałem wiadomości przez cały dzień, ale to
było jak oglądanie filmu katastroficznego, zupełnie
nierealne! Napisałem do niego tekst w
samolocie w drodze ze Szwecji do Wielkiej Brytanii,
aby nagrać album "Rising From The
Ashes".
Nagraliście także piękną balladę zatytułowaną
"Alamein". Czy możesz powiedzieć coś
92
SNATCH-BACK
Zmartwychwstanie
Ostatnio coraz częściej mamy do czynienia z pewnym zjawiskiem. Otóż
stare zespoły, które 30 lat temu nagrały jakieś dema lu EP, a potem się rozpadały
po wielu latach przerwy wracają z nowymi dobrymi debiutanckimi albumami.
Tak jest też z Weapon UK. Porozmawialiśmy na ten temat z wokalistą grupy
Danny Hynesem.
więcej o tekście tego utworu?
To rzeczywiście piękna ballada i jeden z moich
ulubionych utworów. To znowu napisał Jeff.
"Alamein" jest metaforą przywódcy, który łączy
ludzkość i położy kres chciwości i uciskowi.
Wezwanie do dostrzeżenia tego, co naprawdę
ważne. Dzieci, zwierzęta, nasza planeta itp.
Czy planujecie wydać kolejny dobry album?
Zakończyliśmy prace nad naszym nowym albumem,
zatytułowanym "Ghosts Of War", który
ukaże się na początku 2019 roku
Pomówmy o "Metallicagate". Ponoć James i
spółka ukradli wam intro z utworu "Set The
Stage Alight" i wykorzystali go w swoim "Hit
The Lights".
Na pewno to zrobili. Sprawdź to wideo:
https://youtu.be/ljSUHNfjMWE
Czy w związku z tym nie próbowaliście dochodzić
swoich praw?
Nie odczuwaliśmy takiej potrzeby. To było w
pewnym sensie komplementem! W każdym
razie założenie sprawy w sądzie wiązałoby się z
dużymi kosztami. Każdy wie, że "Set The Stage
Alight" został napisany i nagrany trzy lata przed
"Hit The Lights".
Wasza kariera była pełna przerw i powrotów.
Jakie były tego powody?
Tak naprawdę zawieszenie działalności ogłosiliśmy
tylko raz. A to dlatego, że byliśmy związani
gównianą umową z managementem. Sprawy
zaczęły iść tak źle, że czuliśmy, że nie mamy
innej alternatywy.
Macie nowego basistę Tony'ego Forsythe'a.
Czy dobrze Wam przypasował?
Wręcz idealnie.
Podczas całej Waszej kariery dochodziło do
wielu zmian w składzie. Czy masz wciąż kontakt
ze wszystkimi byłymi członkami?
Mamy regularny kontakt z Bazem i Bruce'em,
wciąż są naszymi bliskimi przyjaciółmi. Powodem,
dla którego nie są częścią obecnego składu,
jest fakt, że Baz jest zbyt chory, by grać na
żywo, a Bruce gra na pełny etat z Glamrockers
Sweet, więc nie mógł się zaangażować w Weapon.
Byłeś wokalistą w zespole o nazwie Paddy
Goes To Holyhead. Ta nazwa jest oczywistym
żartem z pewnej grupy popowej. Czy
możesz powiedzieć coś więcej o tym projekcie?
Powołałem ten zespół wkrótce po rozpadzie
Weapon. Byłem związany z pięcioletnią umową
z managementem i nie mogłem zrobić zbyt
wiele, więc zdecydowałem, że będę się dobrze
bawić grając covery, które mi się podobają... W
skład wchodziło wielu znanych muzyków,
którzy dołączali do grupy, gdy nie koncertowali
ze swoimi regularnymi zespołami. Byli to na
przykład Andy Scott i Mick Tucker (Sweet),
Phil Lanzon (Uriah Heep), Peter Bullick (Paul
Rodger's Free Spirit). Keith Boyce (Heavy
Metal Kids), Mel Galley i Neil Murray
(Whitesnake), Brian Robertson, Eric Bell,
Darren Wharton (Thin Lizzy), Dave Murray
(Iron Maiden), Debbie i Jason Bonham, i
wielu innych. Pełną listę można znaleźć na
stronie http://www.paddygoestoholyhead.com/
themusicians.php
Bartłomiej Kuczak
Foto: Flaming Pint
WEAPON UK 93
HMP: Istniejecie (z dużą przerwą) od wczesnych
lat 80. Świat przez te prawie 40 lat ogromnie
się zmienił i zmienia się coraz szybciej.
Wam zmiany chyba się podobają, bo postanowiliście
powrócić. Jak świat dzisiejszy, technologia,
media społecznościowe, ultra szybki
dostęp do informacji wpłynęły na Wasz powrót?
Andy D'Urso: No cóż, jak wiadomo, internet
istnieje już od dłuższego czasu, więc byliśmy
oczywiście świadomi tego, że żyjemy w świecie,
w którym ekspresowa nagroda jest rodzajem nowego
boga. Będąc tak długo w "branży", i nie
mając potrzeby korzystania z tego "nowego"
świata, bardzo zaskoczyło mnie, że znalazłem
Co zrobić z bagażem NwoBHM?
Choć ten brytyjski zespół powstał w latach 80. i czuje się częścią nurtu
NWoBHM, do niedawna na koncie miał tylko EPkę (z 1985 roku). Debiutancki
album powstał pod wpływem reunionu na festiwalu (wbrew pozorom nie od razu
był to Keep it True), a jego tworzenie obarczone było pytaniem, co z tym dziedzictwem
NWoBHM zrobić. O tym przeczytacie w naszej rozmowie z gitarzystą
Traitors Gate.
Nie sądzę, żeby w rzeczywistości wiele się zmieniło.
Pozostawiając cały dostęp do technologii
medialnej, na jedną stronę przeznaczając maks
minutę, zawsze chodziło o ludzi. Mówię o fanach,
zespołach, ekipach technicznych, kierownikach
sceny, technikach dźwięku i oświetlenia,
promotorach, redaktorach czasopism, menedżerach,
wytwórniach, prezenterach radiowych
itp. Bez szczerej pasji i niekończącej się
energii wszystkich tych ludzi, ruch ten byłby
albo zbyt mały, by go zauważyć, lub nie byłoby
go w ogóle. Sądzę, że prawda dotycząca każdego
klasycznego gatunku jest taka, że dotykało
go wielkie wsparcie. Poza tym wierzę, że metal
zbudowany jest na prawdziwej pasji i miłości do
gatunku. Kiedy graliśmy na na Keep it True w
2017 roku, widzieliśmy to z bliska, zupełnie
jakbyśmy znów mieli po 18 lat.
wiele wspaniałych narzędzi pomocnych zespołom
w upowszechnianiu wieści na ich temat.
Jedynym problemem jest oczywiście to, że teraz
walczy się z tysiącami zespołów, ponieważ
wszyscy jesteśmy obecnie częścią jednego świata!
Zadziwiające, ale ostatecznie wszystko i tak
jest w porządku, a zalety znacznie przewyższają
wady.
Czas i miejsce powstania Traitors Gate sprawił,
że byliście świadkami narodzin heavy metalu.
Spodziewaliście się wtedy, że rozwinie
Foto: Traitors Gate
się do tego stopnia? Czy może na początku
wydawał się ślepym ogniwem lub efemerydą?
Cóż, byliśmy wtedy bardzo młodzi. Byliśmy
świadkami pierwszych wydań takich zespołów
jak Def Leppard i Maiden, a zwłaszcza Wielka
Brytania powoli opuszczała ruch punkowy.
Osobiście zawsze uważałem, że ruch NWoB
HM był naturalną odpowiedzią nie tylko na
ruch punkowy, ale także na progresywne "superbandy"
z lat 70., takich jak Yes, Genesis,
Floyd, Led Zeppelin, Purple. W tych zespołach
nie ma nic złego. Słuchając ich wszyscy
przeszliśmy przez okres dojrzewania. Jeśli jednak
jest jedna rzecz na tym świecie, w której
młodsze pokolenie jest dobre, pojawia się odrodzenie.
Odpowiadając jednak na Twoje pytanie
wprost, nie, nigdy nie myśleliśmy, że to ślepa
uliczka, ponieważ wszyscy żyliśmy chwilą. Pewnego
dnia w miejscowym teatrze, widzieliśmy
Priest, a kolejnego dnia w lokalnym klubie oglądaliśmy
Maiden supportujący Praying Mantis.
I oczywiście w tym wieku myśleliśmy, że wszystko
będzie trwać wiecznie, a jak się okazało,
być może słusznie trzymaliśmy się tego snu!
Jak bardzo różniły się nastroje w metalowym
świecie wtedy i dziś?
Co było pierwsze. Keep it True zainspirowało
Was do reunionu czy Wasz reunion wzbudził
zainteresowanie Keep it True?
Właściwie inspiracją do ponownego spotkania
było zaproszenie do zagrania na Brofest w
Wielkiej Brytanii, ale zanim faktycznie zagraliśmy
na tym festiwalu, zaproponowano nam
miejsce na liście Keep it True. Powiedzmy, że
Brofest uruchomił silnik, ale Keep It True dostarczył
wystarczającą ilość paliwa, abyśmy mogli
odkryć horyzont. I tak zrobimy!
Płytę udało Wam się nagrać dopiero dziś.
Wtedy nie mięliście warunków?
Hmm, dobre pytanie. Prawdopodobnie wyjaśnienie
tego zajęłoby mi kilka stron, ale spróbuję
udzielić krótkiej odpowiedzi. Wytwórnia płytowa,
która wydała EPkę z 1984 roku, po prostu
wzięła wersje demo z trzema utworami,
które nagraliśmy i wydała ją bez dalszej pracy
nad nią. Szczerze mówiąc, w tym czasie większość
wydań zespołów bez kontraktu, brzmiało
tak samo, więc po prostu się z tym zgodziliśmy.
Trzeba też pamiętać, że przemysł był wtedy
zupełnie inny. Główne wytwórnie kontrolowały
wszystko, a ty musiałeś być naprawdę "wyjątkowy",
aby wznieść się ponad wszystkich innych.
Patrząc wstecz, widzę, że byliśmy świadkami
początków wytwórni nie chcących tracić czasu
ani pieniędzy na pracę z zespołami, aby przygotować
ich na potencjalny sukces. Potem zauważyliśmy
pojawienie się niezależnych wytwórni,
takich jak Music for Nations, Mausoleum,
Roadrunner i innych. Te wytwórnie były prowadzone
przez prawdziwych fanów metalu, a
ponieważ mieli dużo więcej "otwartych drzwi" w
porównaniu do głównych wytwórni w tym czasie,
stworzyli prawdziwą szansę dla zespołów
takich jak my. Trzeba jednak pamiętać, że w
Wielkiej Brytanii były setki zespołów, wszystkie
szukające tego samego w erze NWoBHM. Trzeba
było przypadku, żeby być we właściwym
miejscu we właściwym czasie. Niestety, bez
względu na to, jak bardzo się staraliśmy, nigdy
94
TRAITORS GATE
nam się nie udało.
Na krążek trafiły kawałki, które powstawały
od wczesnych lat 80.? Jest to właśnie ten
wymarzony album, o jakim myśleliście już w
latach 80 czy efekt zupełnie innej koncepcji?
Świetne pytanie. Szczerze mówiąc chyba nigdy
nie sądziłem, że kiedykolwiek będziemy mieli
album. Ani wtedy, ani teraz, więc to naprawdę
fajne uczucie. Jeśli chodzi o pisanie, nic na albumie
"Fallen" z 2018 roku nie powstało w latach
80-tych. W "Fallen" próbowałem całkowicie
oczyścić umysł z czegokolwiek z tamtego czasu.
Nie pisałem od lat, więc musiałem spróbować
ponownie znaleźć się w tym miejscu, i szczerze
mówiąc, myślę, że musiałem znowu zakochać
się w grze na gitarze. Poza tym musieliśmy podjąć
decyzję... Czy deklarujemy się jako
prawdziwy zespół z ery NWoBHM i piszemy w
tym konkretnym stylu, czy też oddając cześć
epoce NWoBHM znajdujemy sposób, by dołączyć
do obecnej sceny metalowej? Dla mnie
była to łatwa decyzja. Chciałem zrobić coś nowego
i zacząłem pisać, żeby zobaczyć, czy wyniknie
z tego coś dobrego. Myślę, że czasami
ludzie zapominają, że kiedy era NWoBHM
była w pełni sił, większość zespołów składała się
z nastolatków i nadal uczyła się pisania. Jeśli
słuchasz wielu rzeczy z epoki NWoBHM, na
pewno słyszysz niewinność, co oczywiście jest
częścią jej uroku. Chodzi mi o to, że jeśli porównasz
jeden z wczesnych utworów Maiden,
"Sanctuary", z powiedzeniem "Aces High", zobaczysz
postęp w pisaniu i w koncepcjach. Więc
nie jest to krytyka zespołów z epoki NWoBHM
(takich jak my), ale mam nadzieję, że wyjaśnia
to, dlaczego niektórzy z nas, którzy nie mają w
naszej liście katalogów do wyboru, nie mogą po
prostu cofnąć się w czasie i napisać w taki sam
sposób jak nastolatki. Teraz można tylko pokazać,
kim się jest, i pozwolić wszystkim wpływom,
które inspirowały przez lata, na definiowanie
tego, co tworzysz.
Foto: Traitors Gate
W Waszej muzyce słychać pewne inspiracje
grupą Judas Priest. Do tego posiadacie kilka
kawałków, których tytuły nawiązują do ich
utworów ("Deceiver" do "Deceiver" czy "Solar
Plains" do "Solar Angels"). Rzeczywiście od
początku byli Waszą inspiracją? Jeśli tak, mamy
teraz paradoks, bo na najnowszej płycie
Judas Priest jest kawałek... "Traitors Gate".
Jak się z tym czujecie? (śmiech)
(Śmiech) No, cóż, chciałbym powiedzieć, że to
dlatego, że Priest zawsze był pod wpływem
Traitors Gate, ale wszyscy wiemy, że to jest
kłamstwo (śmiech). Jednak jednym z pierwszych
zespołów, któremu poświęciłem czas na
wysłuchanie, był rzeczywiście Priest. Zawsze
miałem ich w sercu. Naprawdę zapomniałem o
"Deceiver", dopóki o tym nie wspomniałaś!
Priest po prostu musi przechodzić przez moje
żyły! Szybka historia dla ciebie (która prawdopodobnie
wiele tłumaczy)... Nigdy w życiu
nie grałem na gitarze, kiedyś kolega z mojej
szkoły średniej zapytał mnie, czy gram. Kiedy
powiedziałem "nie", zaproponował, że nauczy
mnie podstaw, na co się zgodziłem. Mieliśmy
wtedy 14 lat, ale dwa lata później szybko poszliśmy
do przodu, a on i ja graliśmy jedno z
naszych pierwszych koncertów dla publiczności.
Co było w repertuarze?... "Beyond the Realms of
Death" oraz "Victim of Changes"! Tak więc,
wydaje mi się, że Priest stanowił wtedy dużą
część mojego życia, więc zaakceptowałbym, że
mają wpływ na mój styl pisania oparty na riffach.
A co mogę powiedzieć, jeśli chodzi o utwór
"Traitors Gate"? Ritchie Faulkner ma kopię albumu,
więc Ty decydujesz. I oczywiście nie
mam nic przeciwko!
Postawiliście na prostą produkcję i ascetyczne
brzmienie. Nie stylizujecie też brzmienia na
"retro" (jak czynią to młodsze zespoły). Skąd
taka koncepcja?
Sądzę, że było to raczej kwestią wyobrażenia,
jak nie chcieliśmy brzmieć. Nagranie albumu
przy niewielkim budżecie zdecydowanie ogranicza
możliwości kapeli, ale na nasze szczęście
mieliśmy znajomego, Daniela Angelowa, który
prowadził własne studio i był bardziej niż szczęśliwy,
mogąc się zaangażować. Wiele dźwięków
pochodzi od jego wkładu i nagrywania, a zdecydowanie
pomógł nam fakt, że nieustannie nas
naciskał, byśmy byli tak dobrzy, jak tylko moglibyśmy
być. Uwielbiam prostotę produkcji i
to, jak "czysto" brzmi. Poza tym, jak odtworzyć
dźwięk "retro"?
Gdyby ta płyta powstała 30 lat wcześniej zapewne
brzmiałaby zupełnie inaczej. Myśleliście
zanim powstała płyta, nad tym czy nadać
jej współczesne wykończenie czy pokazać
Wasze korzenie?
No i znowu dobre pytanie… Mieliśmy trochę
komentarzy na temat tego, jak "nowocześnie"
"Fallen" brzmi. Byliśmy również za to krytykowani
(nie można zadowolić wszystkich, jak sądzę).
Nie chcieliśmy, aby album brzmiał "nowocześnie",
po prostu tak wyszedł. Myślę, że z
pewnością usłyszysz nasze korzenie, jeśli będziesz
uważnie słuchać.
Śpiewa z Wami wokalista, który nie był z
Wami od początku. Łatwo było mu się odnaleźć
w Waszym zespole?
Zdecydowanie. Od pierwszego razu, kiedy ćwiczyliśmy
z Sy, był on idealnie dopasowany.
Chociaż jest nieco młodszy od nas wszystkich,
mamy ten sam gust muzyczny. Sy jest prawdziwym
profesjonalistą i czuje prawdziwą miłość
do śpiewania. Z czasem myślę, że ludzie nieuchronnie
będą go porównywać z takimi wokalistami
jak Michael Kiske, Rob Halford, Ralf
Scheepers i Geoff Tate. Sądzę, że fakt, że podziwia
tych wokalistów, znajdzie odzwierciedlenie
w jego stylu. Dołączenie Sy do zespołu zdecydowanie
pozwoliło mi na swobodę pisania
bez ograniczeń.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Natalia Rozwalka,
Paweł Gorgol
Foto: Traitors Gate
TRAITORS GATE 95
takie albumy jak "March Into The Arena" czy
"The Dark Crusade", jednak nie miały one na
mnie wpływu przy pisaniu muzyki dla Elvenstorm.
Sięgać coraz wyżej
- Nie jesteśmy zwolennikami ani głosicielami francuskiego heavy metalu,
robimy tylko to co do nas należy, mając własne inspiracje, na swój sposób - rzecze
gitarzysta ElvenstormMichaël Hellström, odżegnując się też od jakichkolwiek
wpływów francuskich klasyków lat 80. Na "The Conjuring" mamy za to nader
dobitne potwierdzenie, że niemiecka scena ósmej dekady XX wieku nie miała
sobie równych, mając też ogromny wpływ na tych młodych Francuzów:
HMP: Dla wielu zespołów trzeci album jest
tym przełomowym, ale słyszy się też głosy, że
zupełnie niepotrzebnie ów syndrom trzeciej
płyty jest traktowany zbyt przesadnie. Jednak
w waszym przypadku jest chyba coś na rzeczy,
bo nie dość, że "The Conjuring" jest jak dotąd
najlepszą płytą w waszej dyskografii, to jeszcze
wydała ją Massacre Records?
Michaël Hellström: Zgadza się, trzeci album
bywa prawdziwym przełomem, jednak nie
wszystkim zespołom udaje się go osiągnąć. Jak
dla mnie, nasz trzeci krążek nie mógł być lepszy,
"The Conjuring" jest zdecydowanie najlepszym
z albumów w naszej dyskografii jak do
tej pory. Ciężko nad nim pracowaliśmy i jest to
między innymi powód tak długiej przerwy od
Jesteście za to pod sporym wpływem sceny
niemieckiej przełomu lat 80. i 90., ale to chyba
nieuniknione, zważywszy na jej ówczesny
poziom i ilość świetnych zespołów?
To prawda, niemiecka scena muzyczna lat 80. i
90. jest naprawdę wspaniała, riffy gitarowe są
wyjątkowo proste, a jednocześnie bardzo mocne,
co jest charakterystyczne dla takich niemieckich
zespołów jak np. Accept, Tyrant, Grave
Digger, Stormwitch czy Running Wild.
Uwielbiam tę niesamowitą energię, którą dają te
zespoły, nie powinniśmy jednak pominąć grup z
początku nowego tysiąclecia, które także świetnie
się zaprezentowały tj. Stormwarrior, Paragon,
Sacred Steel czy Wizard.
Dość szybko zyskaliście też szansę poznania
swoich idoli z Lonweolf, bo poprzedzaliście ich
na koncertach, co było pewnie dla was wyjątkowym
przeżyciem?
W przeszłości mieliśmy tylko jedną okazję by
otwierać ich koncert. Jesteśmy przyjaciółmi
działającymi w tej samej branży, ale nie graliśmy
razem zbyt często.
To dzięki tej dobrej komitywie odważyliście
się zaprosić Jensa Börnera do zaśpiewania
chórków, a jego brata Félixa do nagrania partii
perkusji na wasz debiutancki album "Of Rage
And War"?
Jak wspomniałem wcześniej, jesteśmy z Jensem
wieloletnimi przyjaciółmi, a Felix był perkusistą
w naszym zespole w latach 2011-2016, dlatego
zaproszenie go do zaśpiewania chórków było
rzeczą całkiem naturalną.
96
naszego poprzedniego albumu. Nowy skład jest
lepszy niż kiedykolwiek, a możliwość współpracy
z Massacre Records to najlepsze, co mogło
nas spotkać.
Lepszego prezentu na 10-lecie zespołu nie mogliście
więc sobie wymarzyć?
Zdecydowanie! Dziesięć lat minęło błyskawicznie!
Jesteśmy wraz z Laurą dumni z tego co
udało nam się osiągnąć w tym czasie, tym bardziej,
że nie zawsze było łatwo i wymagało to
on nas wiele ciężkiej pracy.
ELVENSTORM
Foto: Jean Michel Artus
Francuskie zespoły grające tradycyjny metal
nie są może tak popularne i powszechnie znane
jak grupy anielskie, niemieckie czy amerykańskie,
ale mieliście i nadal macie mnóstwo
wspaniałych grup, by wymienić tylko Nightmare,
H-Bomb, Sortilege, Warning, Blaspheme,
ADX. Kiedy odnosiły one największe
sukcesy nie było was jeszcze na świecie, ale
pewnie czujecie się w jakimś stopniu ich sukcesorami,
kontynuatorami tego, co zapoczątkowały?
Nie myślę o nas jak o następcach takich zespołów,
nie podążamy też ich śladem, jako, że
grają one najczęściej typowo francuski heavy
metal po francusku. Przyznaję, nie przepadam
za tą odmianą metalu, wyłączając może z tego
zespół Sortilege. We Francji nie spotyka się
zbyt często zespołów heavymetalowych ze zgermanizowanymi
riffami i wokalistką. Jednak największym
problemem są stare zespoły, które
wydały jeden album lub singiel w latach 80., ponieważ
zanieczyszczają one środowisko metalowe
żerując na swoich "chwilach sławy" i zdarza
się to coraz częściej, a powoduje, że nowe grupy
mają problemy z wybiciem się w tej chmarze
zespołów. Nie jesteśmy zwolennikami ani głosicielami
francuskiego heavy metalu, robimy tylko
to co do nas należy, mając własne inspiracje,
na swój sposób; nie ma trendu, który aż tak warto
naśladować.
Takim zespołem jest też niewątpliwie Lonewolf,
który po roku 2000 zaczął odnosić coraz
większe sukcesy, stając się sztandarową formacją
francuskiego metalu w klasycznym wydaniu.
Nie pomylę się zakładając, że to dzięki
takim płytom jak "March Into The Arena" i
kilku następnym wkręciliście się w takie granie,
szukając czegoś więcej niż tak oczywiste
grupy jak Iron Maiden?
Tak naprawdę, Lonewolf nigdy nie wpłynęli na
mnie w żaden sposób, ale są grupy, które oddziałują
zarówno na mnie jak i na Lonewolf.
Takie zespoły jak Running Wild, Kai Hansen
i wczesne Helloween, Iron Maiden, Judas
Priest, a także Dissection czy Watain są zespołami,
które z pewnością inspirują mnie, jeśli
chodzi o grę na gitarze. Oczywiście uwielbiam
Wasze związki z Lonewolf nie skończyły się
na tej jednorazowej współpracy, bo Félix dołączył
do was na stałe, a w roku ubiegłym zastąpił
go inny bębniarz tego zespołu, Antoine
Bussiere. Do tego Laura zaśpiewała na "Raised
On Metal", a ty od dwóch lat jesteś też
gitarzystą Lonewolf - tworzycie więc po sąsiedzku
jedną, metalową rodzinę?
Zgadza się, jestem gitarzystą Lonewolf od roku
2016, i jako że miałem duży udział w tworzeniu
"Raised On Metal", bardzo ważne było dla
mnie by Laura dołączyła do nas do tworzenia
chórków, a ze swoim talentem wykonała je naprawdę
dobrze. Z Antionem było trochę inaczej,
jak dla mnie jest on jednym z najlepszych
perkusistów w kraju i zawsze chcieliśmy by z
nami grał, nie mogliśmy wymarzyć sobie lepszego
perkusisty dla Elvenstorm. Jesteśmy bardziej
przyjaciółmi niż rodziną, Elvenstrom nie
potrzebuje Lonewolf by sięgać wyżej. Są to dwa
różne zespoły, które mają dwie różne wizje
świata.
Wspomagałeś ich już wcześniej podczas koncertów,
kiedy drugi gitarzysta Alex mógł mógł
zagrać, aż w końcu zastąpiłeś go na dobre?
Tak, pomagałem im przy Metalfeście w 2012
roku w Dessau (Niemcy) i Mining (Austria), jednak
nie podejrzewałem, że cztery lata później
stanę się ich kolejnym gitarzystą.
Przed czterema laty uderzyliście ponownie za
sprawą "Blood Leads To Glory". Dla polskich
fanów metalu to płyta szczególna, bo zaprosiliście
na nią Martę Gabriel, wokalistkę Crystal
Viper, który też dobrze znacie i cenicie?
Bardzo nas to cieszy, że polscy fani tak bardzo
lubią ten album. Marta Gabriel jest naprawdę
świetnym muzykiem i bardzo przyjazną osobą.
Pisząc "Mistress Of Hell" pomyśleliśmy, że by-
łoby idealnie nagrać ten kawałek jako duet z
Martą i zaproponowaliśmy jej udział w tym
projekcie, na który się zgodziła, ponieważ piosenka
bardzo jej się spodobała, a ostateczny
rezultat tej współpracy już znasz. Jednym z miłych
wspomnień jest to, kiedy graliśmy na festiwalu
w Belgii w dniu wydania "Blood Leads To
Glory", a wtedy Crystal Viper było gwiazdą
wieczoru i Marta zaśpiewała z nami na scenie
tego dnia. Niesamowite, że ten pierwszy raz kiedy
graliśmy "Mistress Of Hell" na żywo to ten
występ stał się od razu tak wyjątkowy.
Myślisz, że ten dodatkowy szum wokół waszego
zespołu mógł zwrócić na was uwagę
Massacre, czy też nie miało to większego
wpływu, a muzyka okazała się tym decydującym
czynnikiem?
Wytwórni Massacre Records bardzo spodobał
się wysłany przez nas album, naprawdę nam zaufali.
Myślę, że kluczową rolę w tej sytuacji odegrała
tylko nasza muzyka.
"The Conjuring" ukazałby się pewnie nieco
szybciej, gdyby nie to, że mieliście problemy ze
składem?
Wiesz, wydanie albumu nigdy nie jest sprawą
prostą, ponieważ musisz zmierzyć się w wieloma
czynnikami, kosztami produkcji, różnymi
terminami… Może udałoby się wydać go wcześniej,
jednak nie chcieliśmy spieszyć się przy
jego produkcji i na spokojnie poświęcić mu tyle
czasu ile trzeba.
Wygląda to tak, jakbyście nie mieli szczęścia
do muzyków sekcji rytmicznej - wasz duet jest
takim rdzeniem Elvenstorm, a z resztą nie jest
już tak dobrze, stąd te zmiany?
Jak łatwo można zauważyć w zeszłym roku
zmieniliśmy połowę składu. Zarówno dla mnie
jak i Laury ambicje, motywacja, szczerość i zaufanie
są bardzo ważne, dlatego nie mogliśmy
kontynuować współpracy z ludźmi, którzy tego
nie szanowali. Oboje z Laurą jesteśmy szczęściarzami
mając teraz w zespole Benoita oraz
Antoine'a, którzy są bardzo utalentowanymi
muzykami i dodają zespołowi świeżości oraz
energii, poza tym wnoszą o wiele więcej do zespołu,
zarówno jako ludzie, jak i muzycy, niż
wszyscy byli jego członkowie razem. To dzięki
nim jest silniejsze niż kiedykolwiek.
Dzięki temu mieliście jednak więcej czasu na
dopracowanie nowych utworów, a nawet
napisania ich więcej niż przy poprzednich
płytach, dzięki czemu było z czego wybierać?
Poświęciliśmy bardzo dużo czasu na pracę nad
tym albumem, szczególnie jeśli chodzi o
wszelkiego rodzaju aranżacje. Daję się wyczuć
specyficzną atmosferę wszystkich zawartych w
nim kompozycji, która odzwierciedla idealnie
motyw przewodni albumu, którym jest zło w
każdej jego postaci, można w tych utworach wyczuć
złość, siłę, surową energię. Wszystkie kawałki
łączy pewnego rodzaju mroczna aura, którą
oddaje linia melodyczna gitary, różne wokale,
i myślę, że to jest właśnie to co uwydatnia różnorodność
"The Conjuring".
Już po raz drugi pracowaliście z Larsem Ramcke
z grupy Stormwarrior. Tym razem nie zagrał
z wami gościnnie, skoncentrował się na
jak najlepszym brzmieniu "The Conjuring"?
Poza tym po raz pierwszy nagrywaliście poza
Francją, w Thunderhall Studio w Hamburgu,
więc było to dla was nowe doświadczenie?
W rzeczywistości nagraliśmy ten album w całości
w naszym własnym studiu tak jak zrobiliśmy
to wcześniej z "Soulreaper". Kompozycje do tego
minialbumu były pisane nawet podczas pracy
nad "The Conjuring". Inaczej niż w przypadku
"Blood Leads to Glory", tym razem mieliśmy
możliwość wypróbowania innych rzeczy,
innych aranżacji oraz mieliśmy czas by stworzyć
wszystkie utwory tak jak chcieliśmy. Dopiero
później, Lars Ramcke pracował nad ich miksem,
co w rezultacie dało bardzo dobre brzmienie.
To wspaniałe móc pracować z muzykami,
którzy nas inspirują, takimi jak Lars czy Piet
Sielck.
Wydaje mi się, że ta zmiana studia mogła
mieć wpływ nie tylko na zmianę brzmienia,
ale też i waszego podejścia, bo nie było w tym
rutyny pracy w miejscu już doskonale znanym?
To naprawdę niesamowite doświadczenie móc
dawać życie kompozycjom, a my uwielbiamy
proces nagrywania, więc myślę, że nie ma w nim
żadnego ustalonego porządku, rutyny.
Foto: Jean Michel Artus
Mastering płyty też oddaliście w sprawdzone
ręce, bo Piet Sielck to jeden z najlepszych fachowców
w tej dziedzinie - zbyt duże nadzieje
pokładacie w "The Conjuring", więc każdy z
aspektów produkcji był dla was równie ważny?
Pracowaliśmy z tą samą ekipą co przy "Blood
Leads to Glory", ponieważ bardzo ważne było
by ta płyta brzmiała naprawdę mocno i w sposób
charakterystyczny dla Elvenstorm.
Płyta zbiera świetne recenzje, lyric video "Ritual
Of Summoning" jest chętnie oglądane,
więc udany start operacji "Trzecia płyta" macie
już za sobą. Teraz przydałoby się jak najwięcej
grać, bo koncerty to zdecydowanie najlepsza
forma promocji dla metalowego zespołu?
Oczywiście, bardzo cieszy nas ten pozytywny
odzew z całego świata na "The Conjuring", jest
to niezwykłe satysfakcjonujące kiedy nowy album
zadowala zarówno starych, jak i nowych
fanów! Na koniec roku pojawi się również specjalna
japońska edycja, tak więc ten album jest
dla nas zwycięzcą pod każdym względem. Masz
jednak rację, czas ruszyć w drogę. Obecnie jesteśmy
w trakcie rezerwowania wielu miejsc na
promocję tego nowego albumu, w tym roku będziemy
we Francji i Włoszech, w roku 2019 będzie
tych miejsc jeszcze więcej.
Teraz pewnie cover Savage Grace "Into The
Fire" czy kilka starszych utworów wyleciały z
waszej setlisty, bo to nowe kompozycje są
podstawą każdego koncertu?
Jedną z wielu pozytywnych rzeczy związanych z
wydaniem nowego albumu jej obserwowanie jak
dane kawałki zostają przyjęte na żywo i jak harmonizują
ze starszym materiałem muzycznym.
Dlatego zamiast skupiać się wyłącznie na nowym
albumie, chcemy zestawić nowe utwory z
niektórymi starszymi przebojami. Nawiasem
mówiąc, dawno nie graliśmy na scenie przeróbki
Savage Grace.
Coraz częściej słyszy się o tym, że metalowe
zespoły, szczególnie na festiwalach, też grają
już koncerty z playbacku - czasem całość, czasem
tylko część ścieżek, np. dodatkowych
gitar, klawiszy czy chórków. Co sądzisz o tym
zjawisku, bo jak dla mnie jest to jakieś wielkie
nieporozumienie?
Playback jest do bani, nigdy go nie stosowaliśmy
i nigdy nie będziemy. Rozumiem, że stosuje
się niektóre sample by stworzyć studyjną atmosferę
(coś jak klawisze czy chórki) albo nagrania
ze wstępem, jednak nie znoszę dodawania
nagrań gitar czy głównych wokali.
Piętnowanie takich zachowań i niewspieranie
ich sprawców wydaje mi się jedyną metodą
walki z nimi, bo jednak playback i metal to
dwa zupełnie przeciwstawne pojęcia, a odkąd
pamiętam to na koncertach muzyka metalowa
zawsze brzmiała ostrzej i mocniej niż z płyt, i
tak powinno zostać?
To musi tak pozostać. Jako, że jestem jedynym
gitarzystą w zespole, brzmienie Elvenstrom na
scenie jest naprawdę mocne i surowe, tak, że
można usłyszeć esencję kompozycji. Tylko dla
niektórych wstępów używamy gotowych nagrań.
Jeśli ludzie chcą usłyszeć czyste i soczyste
brzmienie jak na płycie, to muszą po prostu pozostać
przy płytach CD, jeśli jednak chcą czegoś
żywego, surowego z niesamowitą energią, to
muszą zobaczyć nas na scenie.
Czyli gdy dotrzecie do Polski z koncertem promującym
"The Conjuring" możemy być pewni,
że dacie z siebie wszystko i w stu procentach
na żywo, żeby pokazać jak klasyczny heavy
powinien brzmieć w wydaniu koncertowym?
Miejmy nadzieję, że będziemy mieć możliwość
promocji "The Conjuring" w Polsce. Mogę cię
zapewnić, że jeżeli tak się stanie, to będzie to
piekielne dobry show!
Wojciech Chamryk, Katarzyna Chmielowska,
Paulina Manowska
ELVENSTORM 97
Od toccaty do techno thrashu
Techniczne granie ma w Kanadzie naprawdę długie tradycje, bo praktycznie
każdy fan rocka i metalu słyszał o Rush, Voivod czy wielu innych zespołach
z tego kraju. Od sześciu lat ich śladami podąża trio Droid, grające nieoczywisty,
bardzo zaawansowany technicznie i bezkompromisowy thrash. Przed wami lider
grupy Jacob Montgomery, wokalista, gitarzysta i pracoholik:
HMP: Kiedyś techno thrash był tą najambitniejszą
i najbardziej zakręconą odmianą thrashowego
łojenia, a parające się nim zespoły
były uwielbiane przez maniaków, nawet jeśli
nie robiły jakiejś spektakularnej kariery. A co
skłoniło was do zainteresowania się właśnie
takimi dźwiękami?
Jacob Montgomery: Bardzo wcześnie zainteresowałem
się metalem. Miałem prawdopodobnie
10 lub 11 lat, kiedy po raz pierwszy usłyszałem
i zakochałem się w Motörhead, a mając 13 lub
14 lat zacząłem zagłębiać się w historię gatunku.
Próbowałem stworzyć thrashmetalowy zespół
przez całą szkołę średnią, lecz nic z tego
w tym sensie, że różne połączenia są na początku
dziennym. Pamiętam jednak, że kiedy latach
80. pierwszy raz usłyszałem Voivod, Coroner
czy Mekong Delta byłem w niezłym
szoku, że można tak grać - na was ich muzyka
też zrobiła pewnie piorunujące wrażenie?
Nie wiem, o ile mniej szokująca jest ta muzyka
w dzisiejszych czasach, jeśli mam być szczery...
Myślę, że jest to wciąż tak świeże i przełomowe,
jak było wtedy i zrobiło na mnie ogromne wrażenie.
Pamiętam, że było to jasne jak słońce.
Naprawdę porwał mnie kawałek "Hypnotized"
zagrany przez Metal Church. Całkowicie
chwytliwy metal, który wpędza cię w trans.
przyszła do mnie dużo później. Ich cover
Emerson Lake And Palmer "Toccata" był jedną
z ostatnich rzeczy, które odkryłem. Zmienił
on wszystko, a myślałem, że wiem o tym jak daleko
można posunąć granicę metalu. Wszystkie
te zespoły/utwory całkowicie zmotywowały
mnie do założenia Droid. Nie chodzi o pisanie
muzyki w określonym stylu, ale o nieustanne
dążenie do osiągnięcia założonego wrażenia.
Staram się tworzyć muzykę, która wywołuje te
nienamacalne wrażenia. Nie jestem pewien, czy
kiedykolwiek osiągnę to w pełni.
Nie znaczy to jednak, że zaczynaliście akurat
od tych zespołów, początki interesowania się
metalem mieliście pewnie bardziej standardowe,
bo jednak po te bardziej odlotowe kapele
sięga się już po którymś z etapów wtajemniczenia?
Absolutnie, zacząłem tak jak większość od klasycznego
heavy metalu, który lubi każdy dzieciak.
Motörhead, Judas Priest, Iron Maiden,
Megadeth, Slayer, Anthrax. Ale dopiero gdy
usłyszałem takie zespoły jak Celtic Frost,
Kreator i Napalm Death, stałem się totalnym
fanatykiem i zacząłem kopać coraz głębiej.
nie wyszło. W późniejszych nastoletnich latach
dużo imprezowałem i spotykałem się z ludźmi,
którzy słuchali hair lub tradycyjnego heavy metalu,
więc nieco poszedłem na kompromis (byłem
i wciąż jestem całkowicie oddany tym stylom
muzycznym). Ze względu na fakt, że zaangażowałem
się w zespół, zdecydowałem się grać
w konkretnym stylu muzycznym, który nie do
końca był moim wyborem. Kiedy to się nie udało,
zdałem sobie sprawę, że jeżeli mam się zmagać
z przeciwnościami w zespole, to niech chociaż
odrobinę bardziej zadowala moje gusta muzyczne.
Ale nie potrafiłem pisać kawałków, które
brzmiały tak dobrze, jak Sepultura czy
Kreator, więc jedynym sposobem było napisanie
oryginalnego materiału, którym był nieszablonowy
thrash metal.
Teraz muzyka jest nie tylko postrzegana zupełnie
inaczej, ale i też zdecydowanie bogatsza
Foto: Droid
Chciałem więcej takich zespołów i kawałków,
więc postanowiłem dać Voivodowi kolejną
szansę (nie poczułem ich za pierwszym razem,
ale miałem wtedy 13 lat) i absolutnie zwaliło
mnie to z nóg. Nigdy nie zapomnę, kiedy pierwszy
raz usłyszałem album "Angel Rat", a konkretnie
utwór "Golem", który w tamtym czasie
wywarł na mnie niezapomniane wrażenie i nadal
to robi. Jakiś czas później dostałem na kasecie
mój ulubiony zespół Coroner. Był to album
"R.I.P.", a muzyka, która tam się znalazła bardzo
wciągnęła mnie w tę płytę, a jeszcze bardziej
ich klasyczne podejście do thrash metalu.
Potem, po około roku odtwarzania tej taśmy w
kółko, postanowiłem dać szansę innym albumom.
Zacząłem ich słuchać w kółko. "Mental
Vortex" stało się moim ulubionym. Kompozycja
"Sirens" przypomniała mi to samo uczucie,
którym zahipnotyzowały mnie wspomniane
utwory "Golem" i "Hypnotized". Mekong Delta
Chęć nie tylko słuchania, ale też grania i tworzenia
pojawiła się u was w miarę szybko, czy
też trwało to kilka lat nim uznaliście, że warto
pójść dalej?
Odkąd zacząłem grać na basie i gitarze, zacząłem
komponować muzykę i wiedziałem, że chcę
być w zespole. Nawet bardzo wcześnie kupiłem
zestaw perkusyjny, chociaż nigdy nie miałem
zamiaru tak naprawdę nauczyć się na nim grać,
tylko po to, aby mieć cały sprzęt potrzebny zespołowi
do prób w domu moich rodziców. Zawsze
moim celem było pisanie i nagrywanie muzyki.
Tak naprawdę nigdy nie nauczyłem się
grać żadnych coverów.
Kiedy przychodziliście na świat po potędze nie
tylko thrashu, ale generalnie wszystkich tych
bardziej klasycznych odmian metalu pozostały
już tylko wspomnienia. Pewnie zaczynając
grać jeszcze nie myśleliście o tym, że decydując
się akurat na wykonywanie takiej muzyki
poniekąd przywracacie ją do życia, bo to zupełnie
coś innego, niż granie jej przez weteranów?
Celem Droid nigdy nie było ożywienie i wskrzeszenie
nostalgicznych dni chwały metalu. Poza
tym, zmartwychwstanie tych gatunków nastąpiło
znacznie wcześniej niż nasz zespół, więc
nie nawet mowy o tym, abyśmy to uznawali za
swoją zasługę. Zawsze chcieliśmy popchnąć rzeczy
w innym kierunku, wciąż utrzymując elementy
przeszłości, które sprawiły, że owa muzyka
jest tak wspaniała. Jedynym powodem, dla
którego nigdy nie widziałem Droida w tym świetle,
jest to, że czuję, że nie wskrzeszamy żadnej
konkretnej epoki. Są elementy naszego brzmie-
98
DROID
nia zaczerpnięte z lat 70., 80., a nawet 90.
Istnieją motywy i pomysły, które lubiliśmy ze
wszystkich tych epok, które możemy wykorzystać,
gdy potrzebujemy inspiracji do stworzenia
bardziej interesującego kawałka. Istnieją też nowoczesne
metody produkcji i pisania muzyki,
którymi głęboko gardzę i których nigdy nie
usłyszycie na albumie Droid.
Nie da się jednak nie zauważyć, że aby grać
taką zaawansowaną technicznie muzykę trzeba
mieć nieco większe umiejętności niż znajomość
przysłowiowych trzech akordów, no i też
sporo wyobraźni - z tego co słyszę na "Terrestrial
Mutations" nie macie braków w żadnej z
tych dziedzin?
Osobiście mam niedobór wiedzy i umiejętności
technicznych. Jestem samoukiem i nie mam żadnych
podstaw teoretycznych. Nawet nie znałem
nazw strun przez pierwsze kilka lat grania
na gitarze. Ledwo mogę zmienić własne struny.
Ale czuję, że zespół jest właśnie wynikiem przestrzegania
bardzo niewielu zasad.
Nigdy więc nie ciągnęło was w stronę black
czy death metalu, nie czuliście się dobrze w
takiej stylistyce?
Oba te style naprawdę do mnie przemawiają.
Nasz perkusista Sebastian Alcamo jest wielkim
fanem death metalu. Od czasu powstania zespołu
nie było przerwy, w czasie której Seb nie
przeszedłby w rytm blastów a la Morbid Angel.
Na następnej płycie Droid w większości naszych
kawałków usłyszycie dużo więcej wyrazistszych
elementów death i black metalu.
Po dwóch kasetach demo wydaliście EP "Disconnected".
Przychylne przyjęcie tego materiału
utwierdziło was w przekonaniu, że obraliście
słuszny kierunek i zarazem zdopingowało
do intensyfikacji prac nad debiutanckim albumem?
"Disconnected" nie zostało zauważone tak jak
oczekiwaliśmy, nawet nie spotkało się z krytyką...
tak naprawdę w ogóle nie zostało zauważone
- uważam, że dużo więcej szumu było wokół
naszego pierwszego demo. Myślę, że wszelkie
ulepszenia, które można usłyszeć na naszym albumie,
pochodzą z nauki na błędach popełnionych
na naszej EP-ce i poświęcenia nieco więcej
czasu na skupienie się na podkreślaniu elementów
naszego brzmienia, które uważaliśmy za interesujące.
Jednej rzeczy, której nigdy nie brakowało
zespołowi, to poczucie ukierunkowania,
czasami po prostu brakowało nam środków do
osiągnięcia tych celów.
Dwa lata na stworzenie i nagranie tak długiego
i urozmaiconego materiału to krótko czy
długo? Musieliście narzucić sobie ostre tempo
pracy, czy też po prostu wszystko układało się
jak należy, pomysłów wam nie brakowało i
stąd szybkie wydanie kolejnego, już długogrającego,
krążka?
Naprawdę nie mieliśmy pojęcia, co robimy, więc
w pewnym sensie był to okres, w którym niewiele
się wydarzyło. Mieliśmy sporo przerw w
procesie nagrywania, pojawiło się masę przeszkód
oraz było wiele niepowodzeń. Ale jestem
zadowolony z końcowego efektu. Nigdy nie myślimy
o tym, ile czasu to zajmie. Ważniejsze jest
stworzenie albumu, z którego wszyscy jesteśmy
zadowoleni. Nawet jeśli brakuje nam pieniędzy,
nie spieszymy się z tym. Po prostu koncertujemy
i sprzedajemy nasz merch, i czekamy, aż
będziemy mieli dość pieniędzy, by wznowić pracę.
Powiedziałbym, że zobaczysz szybkie wydanie
drugiego albumu, ale niestety bez oryginalnego
basisty, który rozstał się z zespołem wkrótce
po tym, jak skończyliśmy materiał na drugi
album. Zajęło nam trochę czasu nauczenie naszego
obecnego basisty (Chris Riley) starego
materiału i zarazem nowego.
Nie jesteście więc zwolennikami niezliczonych
nakładek, których później i tak nie da się
zagrać na koncertach?
Myślę, że istnieje szczęśliwy teren pośredni.
Zdecydowanie niektóre części naszego albumu
są całkowicie niemożliwe do odtworzenia na
żywo, ale sztuką jest znaleźć równowagę. Nienawidzę,
kiedy widzę zespół na żywo i nie
brzmi on tak, jak na płycie, więc jestem tego
świadomy, kiedy nagrywamy płytę. Mam też
świadomość, że studio to narzędzie, które może
posłużyć do wzbogacenia twoich kawałków daleko
poza to, co usłyszysz ze sceny.
Pewnie nie spodziewaliście się, że ta płyta
spotka się z aż takim przyjęciem, bo doczekała
się już kilku wydań na wszystkich nośnikach?
Z pewnością byłem zaskoczony ciągłym pozytywnym
opiniami, jakie otrzymywał album. Ale
ma to dla mnie sens. Z każdym jego kolejnym
wydaniem przychodzą przecież inni słuchacze,
Foto: Droid
ponieważ ukazują się one nakładem innej wytwórni
i w innym kraju. Myślę też, że ma to
związek z długością albumu, bo wymaga on trochę
cierpliwości.
Zdaje się, że spośród nich szczególnym sentymentem
darzycie kasety - kiedy pojawiła się
oferta od Shadow Kingdom Records od razu
wiedzieliście, że "Terrestrial Mutations" musicie
wznowić również na taśmie, choćby w minimalnym
nakładzie?
Kasety są świetne. To najlepszy rodzaj towaru,
który możesz dostać. Ogólnie są najtańsze i można
je nosić bez obaw o utratę lub zniszczenie.
Shadow Kingdom tym razem wydaje wersję
winylową. Wersja kasetowa (pierwsze i drugie
nagranie) została wydana przez Temple Of
Mystery.
To zupełnie tak jak jakieś 30 lat temu, kiedy
można było wybierać pomiędzy LP, CD a
MC - fajnie, że te czasy wróciły?
Absolutnie, myślę, że każdy sposób, w jaki
chcesz słuchać i cieszyć się muzyką, jest właściwy.
Podoba mi się, że teraz powrócił czas, w
którym masz wiele opcji. CD do samochodu,
kasety dla tych, którzy mają trochę mniejsze
dochody i winyl dla prawdziwego wściekłego
fana, który chce słuchać go w domu.
Szkoda tylko, że doszło do tego po załamaniu
muzycznego rynku, ale cyfrowa sprzedaż czy
promocja muzyki, zwłaszcza w przypadku
młodszego czy debiutującego zespołu, również
ma plusy?
Nie sądzę. Myślę, że pozwoliło nam to na stworzenie
znacznie ciekawszej muzyki. Pozwala ludziom
na kontakt z innymi fanami tego, co
może być prawdziwym gatunkiem niszowym.
Myślę, że to wspaniałe, że również oddaje ponownie
moc w ręce samych zespołów. Zdecydowanie
uważam, że sprzedaż cyfrowa to plus.
Wtedy twoja muzyka jest naprawdę dostępna
dla wszystkich.
"Terrestrial Mutations" ukazała się praktycznie
półtora roku temu. Teraz pojawiło się
wznowienie tej płyty, tak więc, niejako naturalnie,
nie przestajecie jej promować. Przypuszczam
jednak, że w tak zwanym międzyczasie
pracujecie już nad utworami na drugi
album?
Drugi album został już całkowicie napisany i
przećwiczony przez dłuższy czas. Prawdziwym
problemem jest znalezienie czasu, aby dostać
się do studia, aby go nagrać. Mam nawet skończone
3/4 trzeciego albumu.
To się nazywa tempo pracy! Kiedy możemy się
spodziewać więc premiery dwójki i czy nadal
zamierzacie eksplorować na niej poletko progresywnego
thrashu?
Nie jestem pewien co do ostatecznej daty wydania
tej płyty. Być może pod koniec przyszłego
lub na początku 2020 roku. Na pewno będzie
to wszystko, czego od nas oczekujesz, tematycznie
i muzycznie - wszystko to, co osiągnęliśmy
na pierwszym albumie. Te nowe utwory
są dużo bardziej zwarte, poszerzają też nasze
brzmienie. Usłyszysz więc nas grających delikatniej,
ale również głośniej, niż graliśmy do tej
pory.
Wojciech Chamryk Aleksandra Eliasz
Natalia Skorupa
DROID 99
Sprawa nas wszystkich
Kalifornijski Madrost to jeden z ciekawszych
przedstawicieli młodego pokolenia
zespołów zza oceanu grających dobrze
wyważoną fuzję thrashu oraz death metalu.
Elementy obu stylów łączą się w spójną całość
na ich ostatnim albumie "The Essence Of Time
Matches No Flesh". O jego powstaniu opowiedział
nam lider zespołu i jego jedyny na tą chwilę oryginalny
członek - Tanner Poppitt.
tego wszystkiego. Patrząc wstecz, teksty były
bardzo terapeutyczne. Z pewnością pomogły mi
wzrosnąć zarówno jako muzykowi i jako człowiekowi.
Czy ideologia, którą wyznajesz, jest ważna
przy tworzeniu Twoich tekstów.
Niezupełnie w sensie koncepcji pisania tekstów.
Piszę o tym, co w danej chwili czuję. Wiele tekstów
opiera się wyłącznie na tym, co dzieje się
w moim życiu w czasie tworzenia. Zawsze jest
fajnie wracać i czytać teksty z poprzednich nagrań.
sja). Czy mieli oni jakiś wpływ na ten album?
Tak, obaj mieli ogromny wpływ na album w różnych
aspektach. To, jak napisaliśmy ten album,
było dla nas zupełnie nowym doświadczeniem
jako zespołu. Nick i ja spotykaliśmy się w
każdą sobotę przez kilka miesięcy i napisaliśmy
muzykę. To było prawie 50/50, jeśli chodzi o
aspekt muzyczny. W niektórych utworach takich
jak "Eyes of the Deceit" i "Scorned" ja
włożyłem więcej. Natomiast w "Dimensions" i
"From Sand to Dust", Nick wniósł większy
wkład. Ogólnie rzecz biorąc, utwory od strony
czysto muzycznej były po prostu przepełnione
radością tworzenia. Pierwszy raz zastosowaliśmy
też przedprodukcję. Po tym, jak napisaliśmy,
wziąłem je do domu i dopracowałem. Jedyny
utwór, który powstał inaczej jest "No Future".
To stary kawałek, jednak nigdy wcześniej
nie został on nagrany. Pierwotnie miał się znaleźć
na naszym debiutanckim albumie "Maleficent".
Mark wniósł duży wkład w produkcję,
nagrywanie oraz miksowanie całości. To wszystko
było wysiłkiem zespołowym. Mark i ja
spędziliśmy dosłownie miesiące w jego domu,
pracując nad całym albumem, gdy powstała
muzyka. W tym czasie pamiętam, jak pisałem
teksty w moim domu, aby następnego dnia zabrać
je do studia. Mark jest geniuszem i postarał
się ogólne brzmienie albumu. Moja praca
polegała na tym, żeby wszystko dokładnie dostroić
i upewnić się, że zakończymy wszystko w
zaplanowanym czasie. To był bardzo żmudny
proces, ale efekt końcowy mówi sam za siebie.
Mark nagrał jednak większość płyty i zdecydowanie
zasługuje na uznanie. Jeśli chodzi o
Richarda, pamiętam, jak przez kilka miesięcy
chodziłam do jego domu, żeby nagrać partie basowe
do albumu i ogólnie muszę powiedzieć, że
wyszło niesamowicie.
W przeszłości było wiele zmian w składzie.
Jaki był tego powód?
Życie. Co do reszty, mogę to spekulować. Każdy
miał swoje powody do odejścia. Z większością z
nich mam dobry kontakt i nie można odmówić
im tego, co wnieśli do naszego zespołu. Życie jednak
różnie się układa i wszyscy to rozumiemy.
Najważniejszą rzeczą jest to, że musimy ciągnąć
to dalej i jak najlepiej z tego korzystać.
Czy te zmiany miały jakikolwiek wpływ na
twój styl muzyczny?
W sumie to nie. Jako główny autor muzyki
(wraz z Necro Nickiem) miałem świadomość, że
wszelkie zmiany personalne nie wpłyną na zespół
w jakimś znaczącym stopniu. Jesteśmy
sobą i nie chcemy zmieniać swego stylu.
HMP: Witaj. W zeszłym roku wydaliście swój
trzeci pełnometrażowy album zatytułowany
"The Essence Of Time Matches No Flesh".
Czy jesteś zadowolony z końcowego efektu?
Tanner Poppitt: Witam wszystkich czytelników
magazynu HMP. Tak, to prawda. Nasz
trzeci pełny album "The Essence of Time Matches
No Flesh" ukazał się 27 czerwca zeszłego
roku i prawdę mówiąc, nie mógłbym być bardziej
zadowolony z efektu końcowego. Album
przekroczył wszelkie oczekiwania, jakie kiedykolwiek
mogłem mieć. Dotarliśmy do zupełnie
nowej publiczności, a album nadal pozyskuje
nowych słuchaczy. Jako zespół chcieliśmy mieć
bardziej przemyślany album jako całość i myślę,
że to osiągnęliśmy. Ogromne podziękowanie do
Scotta Clawhammera za całą ciężką pracę, jaką
włożył w promocję.
Kto jest autorem wszystkich tekstów i o czym
one opowiadają?
Świetne pytanie! Napisałem wszystkie teksty do
"Into the Aquatic Sector" i "The Essence of
Time Matches No Flesh". Staram się pisać na
różne tematy. Na przykład w "The Essence of
Time" tekst koncentruje się na ciemniejszej stronie
ludzkości. Szczerze mówiąc, nie przewidziałem
głównego tematu tego albumu, wszystko
zrodziło się naturalnie. Teksty napisały się de
facto same. Jeśli chodzi o konkretne tematy, naprawdę
próbowałem omówić wiele kwestii, które
miały miejsce w moim życiu w ostatnim czasie.
Na przykład utwór "Abstracts" jest hołdem
dla naszego kompana Ryana "Coldvoida"
Mramera, który ze smutkiem śmiertelnym
przedawkował narkotyki w 2015 roku. To naprawdę
pierwszy raz, kiedy musiałem uporać się
ze śmiercią bliskiego przyjaciela i nie wiedziałem,
w jaki sposób uwolnić moje frustracje od
Foto: Madrost
Essence Of Time Matches No Flesh" zostało
nagrane z dwoma nowymi członkami - Necro
Nickiem (gitara) i Markiem Rivasem (perku-
Pierwszym promującym utworem albumu był
"Eyes of the Deceit". Dlaczego wybraliście ten
kawałek?
Cóż, początkowo miałem zamysł, by był to
utwór, który najbardziej podsumowuje całość
albumu. Przedstawiłem ten pomysł reszcie zespołu
i wszyscy się zgodziliśmy. Ma wszystkie
elementy, które znajdziesz w innych utworach z
tej płyty. Mroczny tekst, ciężkie riffy z dużą
dynamiką, czysta gitara, która dodaje muzyce
szybkości, a na końcu refren, który wymaga od
słuchacza, aby usiadł i się skupił.
Album został wydany rok temu. Co się zmieniło
od tego czasu?
Dużo. Najważniejsze, że skład się ustabilizował.
Wszyscy jesteśmy dumni z przyjęcia "The Essence
Of Time Matches No Flesh". Jesteśmy
wdzięczni naszym licznym przyjaciołom na
całym świecie za ich nieocenione wsparcie. Zazwyczaj
zespół przestaje uzyskiwać wsparcie po
kilku miesiącach od wydania albumu, ale nie w
tym przypadku. To jest coś, o czym jako zespół,
możesz tylko marzyć, a w naszym przypadku
stało się to faktem Dziękujemy wszystkim za
wsparcie i kupno naszego albumu..
Wasza muzyka lokuje się gdzieś na pograniczu
death i thrash metalu. Czy macie jakieś
inspiracje muzyczne spoza tych gatunków?
O tak! Słucham wszystkiego. Niektóre z moich
ulubionych zespołów to: Emerson, Lake and
Palmer, Rush, Blue Oyster Cult, Black Sabbath,
Lynyrd Skynyrd, Tony Macalpine,
Greg Howe, Vinnie Moore, Van Halen,
Dream Theater, Planet X, John Denver,
Return to Forever, itp.
Nadal jesteście niezależnym zespołem bez
kontraktu płytowego? Dlaczego wybraliście tą
drogę?
Szczerze, to nie mam pojęcia. Nigdy nie mieliśmy
żadnego zainteresowania ze strony jakiejkolwiek
wytwórni, więc po prostu robimy swoje.
100
MADROST
W tej chwili współpracujemy z Lost Wisdom
Records w Orange County w Kalifornii i wykonują
naprawdę świetną robotę. Wydaliśmy
kolekcjonerską EPkę, którą sprzedaliśmy tylko
podczas naszej ostatniej trasy. Obejmuje to bonusowy
kawałek pochodzący z sesji "The Essence
of Time Matches No Flesh", która nigdy
nie została wydana.. Mamy o wiele więcej rzeczy,
których nie możemy ujawnić w tej chwili,
ale nie martw się, wkrótce się o nich dowiesz.
Macie profil na Bandcamp. Czy jesteś zadowolony
z tej formy dystrybucji?
Jestem bardzo zadowolony z bandcampu. Madrost
dotarł do wielu nowych ludzi i nie mogliśmy
być bardziej podekscytowani. Nasz profil
na bandcamp (madrost.bandcamp.com) radzi
sobie dobrze od czasu wydania "The Essence of
Time Matches No Flesh" i mam nadzieję, że
będzie się poprawiał przez lata.
Gracie całe trasy lub tylko pojedyncze koncerty?
Od tego czasu gramy. 8 września w South Gate
w Kalifornii z naszymi przyjaciółmi Hellbender
z Bay Area i Vile Descent z Los Angeles,
CA. Jest to jedyny nasz koncert w najbliższym
czasie ale wkrótce zarezerwujemy ich więcej. Na
początku roku graliśmy kilka koncertów z zespołem
Silent Scream.
Czy macie w planach kolejny album?
Na razie nie ma planów na nowy album, mamy
napisanych parę utworów, ale wystarczy znaleźć
trochę czasu, zebrać się i wziąć się do roboty.
Ale tak, już mamy utwory napisane na ten temat.
Może bardziej się na tym skupimy wraz z
początkiem 2019 roku.
HMP: Czy bycie anonimowym to szwedzka
specjalność? Jakie są zalety zachowania nazwisk
muzyków w tajemnicy?
Telum Ignotum: Cóż, wszystko zaczęło się
przy naszym pierwszym "Induction" - chcieliśmy
pracować w ciszy i poświęcić pisaniu i nagrywaniu
całą naszą uwagę, co robiliśmy przez
półtora roku. I postanowiliśmy tak to zostawić.
W jakim stopniu nazwa oddaje naturę Waszego
projektu?
Podczas pisania i nagrywania "The Induction" -
procesu, w trakcie którego mogliśmy pracować
w ciszy i stawało się jasne, w jaki sposób chcemy
to robić - rodziła się też nazwa Secret Society.
Zmieniło się to w proces twórczy, o którym
wiedzieli tylko wtajemniczeni, coś jak stowarzyszenie
z tajnymi członkami.
Podajecie tylko nazwiska wokalistów. Nie da
się ukryć, że nie są to nieznane osoby. Rodzą
się dwa pytania. W jaki sposób udało Wam się
nakłonić znanych wokalistów do współpracy?
Albo... czy właśnie może któryś z nich jest pomysłodawcą
grupy?
Już w trakcie pisania i nagrywania demo utworów
wiesz, jak powinny one brzmieć. Niektóre
rzeczy po prostu przychodzą same. Na przykład
w przypadku "Broken Crutch" - dokładnie
wiedzieliśmy, jak ma brzmieć, a Ronnie (Munroe
- przyp. red.) był niesamowity! Zatem przy
każdej kompozycji poddajesz się intuicji, a
potem rozglądasz się za kimś, kto byłby w stanie
zająć się wokalem i pisaniem. Przy "Broken
By Design" to było bardziej niejasne, bo nie
wiedzieliśmy do końca, jaki kierunek powinien
obrać ten kawałek. Paul Sabu wykazał się zarówno
w wykonaniu, jak i pisaniu. Tekst jest
świetny. Powiedziałbym, że to dość rzadki
utwór, jakiego często się dzisiaj nie słyszy. Niewielu
potrafi zrobić to tak porządnie jak Paul.
This too shall pass
W tym tajemniczym projekcie działającym w ciszy i bez rozgłosu wzięło
udział kilku znanych wokalistów takich jak Rick Altzi czy Ronny Munroe. Mimo
to trzon zespołu i jego pomysłodawcy wciąż pozostają anonimowi. O funkcjonowaniu
tego ciekawego tworu rozmawialiśmy... hmm... w sumie sami nie wiemy
dokładnie, kto stał po drugiej stronie.
Więc tak, to zależy od utworu, przy części jest
klarowniejsze, czego chcemy od samego początku,
a przy "Broken By Design" po prostu odpuściliśmy
i daliśmy Paulowi wolna rękę, co wyszło
świetnie. Zresztą część z nas pracowała z Paulem
już od ładnych paru lat, to nasz dobry kolega,
więc to było dość oczywiste, że poprosiliśmy
go o współpracę z nami w ramach "The Induction".
Ricka Altzi też znaliśmy, ma wspaniały
głos i jest świetnym twórcą, więc cieszyliśmy się,
że mogliśmy razem zrobić "Monsters". To samo
tyczy się Joe Basketts z legendarnego zespołu
Shy, który grał na klawiszach na "Monsters" i
"Broken By Design", gdzie pracowaliśmy też ze
znajomymi Joe'go. Zaaranżował wszystko mój
przyjaciel i kilka tygodni później rozpoczęliśmy
nagrania. Odwalił niesamowitą robotę. Inaczej
było z Troyem Norrem. Nie wiedzieliśmy o
nim zbyt wiele, ale posłuchaliśmy albumu
Them, gdzie Troy ma zabójczy głos, a kompozycja
"Waysted" jest niesamowita.
Wspomniałeś o Ronnym Munroe. Jaki sposób
udało Ci się go zaprosić do współpracy? Od
czasu ostatniej solowej płyty i odejścia z Metal
Church nie było słychać na temat jego
wokalnej działalności.
Mieliśmy okazję poznać żonę Ronniego, J, lata
temu, a wszyscy podziwiamy wkład Ronniego
w Metal Church i Trans Siberian Orchestra,
więc porozmawialiśmy z J i tak się to wszystko
dalej potoczyło. Taki był początek. "Broken
Crutch" to pierwszy utworem, jaki wspólnie napisaliśmy
i nagraliśmy, razem z kawałkiem
otwierającym "The Induction". Jednym z
powodów, dla których Ronny oderwał się na
moment od sceny było to, że zajmował się swoją
żoną ze względu na raka. Pracuje wciąż jednak
ze swoim zespołem Munroue´s Thunder i od
niedawna z Peacemaker.
Nie jesteś zawodowym muzykiem. Masz jakieś
pozamuzyczne hobby?
Kręgle to moje główne hobby. Jeżdżę w każdy
poniedziałkowy wieczór z moim kumplem Neilem
dobrze się bawimy do późnych godzin. Zapewnia
mi to bardzo potrzebną odskocznię o
grania muzyki i pracy zawodowej.
Bardzo dziękuję za ten wywiad.
Dziękuję bardzo za umożliwienie mi opowiedzenia
o ostatnim albumie. Dzięki, za to, co
robicie. Dziękuję wszystkim fanom Madrost na
całym świecie i sprawieniu, że "Essence of
Time Matches No Flesh" odniosło pełen sukces.
Wspierajcie tą sceną styl muzyki, ponieważ
to sprawa nas wszystkich, aby utrzymać ją
przy życiu!
Bartłomiej Kuczak
Foto: Ronny Munroe
SECRET SOCIETY
101
Foto: Paul Sabu
Jest wśród Was jakiś muzyk z Firewind? Muzycznie
jest kilka stycznych punktów między
Wami a ekipą Gusa G.
Nie, żaden z muzyków Firewind nie jest zaangażowany
w Secret Society.
Stylistyka kapeli jest miejscami zbliżona do
stylistyki Alice Cooper i Masterplan, stąd
moje przypuszczenie, że sami wokaliści mieli
wpływ na komponowanie utworów. Czy to
prawda?
No tak, jeśli masz na myśli to, że wszyscy wokaliści
mają swój własny styl i sposób pracy, i
komponowania, to tak. Daliśmy im wszystkim
całkowicie wolną rękę w kwestii napisania i wykonania
wokali oraz tekstów.
Anonimowość i obecność kilku wokalistów z
pewnością utrudnia zaplanowanie koncertów.
Macie je w planie?
Nie planujemy na tę chwilę żadnej trasy. Tak
jak mówisz, trudno jest zebrać się na koncert
mając tylu różnych wokalistów. Ale nie zamykamy
drzwi - jeśli pojawi się coś naszym zdaniem
interesującego, to kto wie.
Wydając EP i to z wieloma gośćmi od razu nasuwa
pytanie - w jakim kierunku zamierzacie
pójść? Wydać długogrającą płytę? W podobnym
składzie? A może szukać nowych gościnnych
wokalistów?
W tej chwili pracujemy nad wydaniem CD "The
Induction", które powinno ukazać się w październiku.
Zaczęliśmy też tworzyć materiał na
następne wydawnictwo. W tej fazie jest za
wcześnie, by mówić, czy będzie to EP czy LP,
ale będziemy dalej niestrudzenie dążyć w tym
samym kierunku, co na "The Induction". Będziemy
współpracować z dwójką wokalistów z
"The Induction", ale też z kilkoma nowymi.
Karty odkryjemy później.
Obecnie, w dobie cyfryzacji muzyki długość
wydanego materiału, a nawet sam cykl wydawniczy
nie mają znaczenia. Można w zasadzie
wydawać tyle muzyki, ile jest w stanie
sensownie "wyprodukować" zespół. Dlaczego
zdecydowaliście się właśnie na format EP?
Pracowaliśmy nad około dwunastoma kompozycjami
podczas pisania i nagrywania demo, ale
chcieliśmy, żeby to było krótkie i spójne. Bez
pośpiechu, żeby wydać jak najszybciej pełen album.
Uwielbiamy zagłębianie się w każdy z
utworów i naprawdę przykładamy się, żeby był
doszlifowany. Chodzi o wszystko, od aranżacji,
przez gitary i perkusję, aż do wokali. To dla nas
ważne, że cokolwiek wydajemy, chcemy mieć to
poczucie, że wyciągnęliśmy z tego wszystko. To
też zabiera trochę czasu - praca z różnymi wokalistami
i aranżacją, i dbanie, żeby wszystko
było po naszej myśli.
W Waszych tytułach i tekstach pojawiają się
ciekawe pomysły. Czy "Broken Crutch" nawiązuje
do książki o tym samym tytule?
Ronny Munroe nagrał i napisał teksty do kawałka
"Broken Clutch" ze wsparciem Paula Sabu.
Znaczenie utworu jest takie, żebyśmy nie
używali tych złych rzeczy w życiu jako wideł…
Mimo to, od czasu do czasu potrzebujemy trochę
pomocy, trzeba zapomnieć o negatywnych
rzeczach i żyć pozytywami. To niesamowity kawałek.
Co kryje się pod tajemniczym tytułem "Broken
by Design"?
To nie posępne, a rzeczowe spojrzenie na wszelkie
stworzenie, stąd tytuł "Broken By Design".
Nic nie jest zaprojektowane, by trwać, tak naprawdę
jest dokładnie odwrotnie. Wszelka materia,
ożywiona czy nieożywiona kiedyś zawiedzie.
Słońce zostało stworzone, żeby jasno świeciło
i dawało światło oraz ciepło, ale kiedyś się
wypali. To samo tyczy się żarówki. Została zaprojektowana
tak, że po iluś godzinach się przepali.
To samo sprawdza się przy skończonym
cyklu życia naszych fizycznych ciał. Na przykład
"Dust in the Wind" - ten utwór zajmuje się
bardziej normalnymi walkami toczonymi w życiu,
które zapoczątkowały powiedzenie "to też
przeminie". Jednak mimo tej wiedzy, człowiek i
tak stale stara się osiągnąć świetność.
Katarzyna "Strati" Mikosz,
Tłumaczenie: Karol Gospodarek, Sandra Rozwalka
HMP: Cześć. W zeszłym roku wydaliście
swoją pierwszą EPkę "A Call To Arms".
Teraz otrzymujemy kolejną EPkę "Chapitre
II". Wydajecie nowe rzeczy rok po roku. To
dobre tempo. Czy zamierzasz to utrzymać w
przyszłości?
Tommi: Trudno powiedzieć. Nagrywamy, gdy
mamy na to ochotę i mamy coś do nagrywania,
a robienie tego samemu pozwala nam działać,
kiedy tylko chcemy. Ale teraz przygotowujemy
się do pierwszego pełnowymiarowego albumu,
więc może być dłuższa pauza. Osobiście nie podoba
mi się pomysł wypuszczania rzeczy w stałym
tempie tylko po to, aby zainteresować ludzi.
Jeśli zajmie to trochę więcej czasu, to będzie
warto czekać, prawda?
Czy dostrzegasz jakiś postęp oraz różnice
między tymi dwoma materiałami?
Zdecydowanie "A Call to Arms" było dużo prostsze
niż utwory na "Chapitre II". Podstawowa
wizja muzyki Chevaliera pozostaje taka sama,
ale uczysz się przez działanie i myślę, że "Call
to Arms" było tylko początkiem dla wszystkich
w zespole i teraz jesteśmy gotowi iść naprzód,
zamiast stać w miejscu.
W tym roku ukazał się także Wasz split z
zespołem Legionnaire. Czy to zaprzyjaźniony
z Wami zespół?
Tak, znam ich osobiście od samego początku,
odkąd zamieszkałem w tym samym mieście. W
Finlandii są najbliżsi ideałom i muzyce Chevaliera,
więc naturalnym było zrobienie splitu i
granie z nimi kilku koncertów.
Wasze brzmienie jest bardzo surowe. Czy
takie było zamierzenie?
Zdecydowanie uważam, że surowy i niewygładzony,
głównie nagrany na żywo dźwięk idealnie
pasuje do tego rodzaju muzyki. W ten sposób
zachowujemy dzikie i okrutne podejście,
które jest również obecne na naszych koncertach.
O czym opowiadają Wasze teksty?
102
SECRET SOCIETY
Wydawanie materiału tylko cyfrowo brzmi dla mnie absurdalnie
Powiem szczerze, że muzyka Chevalier mojej skromnej osoby nie zachwyciła.
Jednak jak sprawdzałem w sieci, to zespół zbiera całkiem dobre recenzje.
Cóż, może ja się nie znam i powinienem dać sobie spokój z metalem i zacząć
słuchać Sławomira. Tą opcję rozważę potem, a teraz zapraszam do lektury wywiadu
z gitarzystą Tommim, który opowiedział o muzyce kapeli oraz, jak sugeruje
tytuł o dzisiejszym sposobie dystrybucji nagrań.
Poruszamy różne tematy. Koncentrujemy się
głównie na historiach z minionych stuleci, mieczach
i czarach, ale między wierszami można
znaleźć pewne powiązania i zastosować te historie
i idee do czasów współczesnych.
Kto jest autorem muzyki oraz tekstów?
Głównie ja i wokalistka Emma. Do tej pory napisałem
całą muzykę i większość tekstów. Zacząłem
pisać materiał Chevalier w samotności,
zanim zespół naprawdę zaczął istnieć, ale wyniki
innych są oczywiście również ważne.
Wydaliście swoje materiały również na kasetach.
Czy uważasz, że ten format jest dobry
dla oldschoolowej muzyki metalowej?
Wydaje mi się, że jest to fajny nośnik do wydawania
muzyki w formacie fizycznym, taśmy są
tanie i mieszczą się w kieszeni, a szczególnie
dema, które moim zdaniem powinny wychodzić
tylko na kasetach.
"Chevalier" to "rycerz" po francusku. Pochodzicie
z Finlandii, śpiewacie po angielsku, dlaczego
zatem zdecydowaliście się nadać zespołowi
francuskie imię?
Ze względu na fascynację francuskim heavy /
speed metal. Najpierw pomyślałem o angielskiej
azwie, ale Chevalier brzmi i wygląda znacznie
lepiej, a także składa hołd francuskiej scenie lat
80., której jestem wielkim fanem i która wpłynął
na na naszą muzykę.
Macie wokalistkę przez co zarówno Wy, jak i
podobne zespoły jesteście porównywani do
Acid. Jak myślisz, w jaki sposób ich muzyka
ma dziś wpływ na metalową scenę?
Finlandia to kraj, który z jednej strony kojarzy
mi się z ekstremalnym black metalem, z drugiej
zaś strony z melodyjnym, przyjemnym dla
ucha europejskim power metalem. Czy jest
miejsce dla zespołów takich jak Chevalier?
Ta scena u nas jest raczej mała, ale oddana dla
prawdziwego metalu. Zostaliśmy na niej przywitani
z otwartymi ramionami, mimo że masz
rację co do głównego nurtu metalu w Finlandii.
Otwieraliście koncerty Manilla Road w Finlandii.
Czy traktujesz to jako wspaniałe wydarzenie
w swojej karierze?
Zdecydowanie, to był dla nas zaszczyt, że możemy
dzielić scenę z twórcami epickiego metalu,
a w przyszłym miesiącu gramy w Niemczech z
Omenem, który będzie kolejnym etapem w
naszej krótkiej historii.
Czy miałeś okazję porozmawiać z ŚP Markiem
Sheltonem lub innymi członkami zespołu?
Wszyscy oni są naprawdę przyjaznymi i wspaniałymi
ludźmi. Dają doskonały przykład tego,
czym naprawdę jest metal. Mark Shelton wiele
mnie nauczył z powodu swojej postawy i poświęcenia
dla muzyki, niech spoczywa w pokoju.
"Call To Arms" również został wydany jako
płyta winylowa przez Gates Of Hell Records.
Ta wersja ma inną okładkę. Czy możesz
powiedzieć coś o tej edycji?
Natknęliśmy się na obraz, który idealnie pasował
do tekstów minialbumu i dostaliśmy prawa
do użycia go na płycie CD i winylu, gdzie mój
własny rysunek, który wykorzystaliśmy do taśm,
nie pasowałby tak dobrze.
Dziś w czasach powszechności Internetu i łatwości
w dostępie do muzyki nawet w metalowym
środowisku, które jeszcze w tej kwestii
wydaje się być dość konserwatywne można
spotkać opinie, że wydawanie muzyki na fizycznych
nośnikach nie ma już sensu Obecnie
wiele młodych zespołów publikuje całą swoją
muzykę wyłącznie w formacie cyfrowym. Jak
ty się do tego odnosisz.
W kręgu moich znajomych są wyłącznie ludzie
zainteresowani fizycznymi nośnikami, a wydawanie
materiału tylko cyfrowo brzmi dla mnie
absurdalnie. Kupiłem mp3 tylko raz w życiu,
aby wesprzeć nowy zespół, który ze względów
finansowych nie wydał jeszcze fizycznej wersji
swojego albumu. Ale skoro w dzisiejszych czasach
jest tak duże zapotrzebowanie na cyfrowe
wydania, dlaczego mielibyśmy go nie zaoferować?
Na razie macie na koncie tylko EPki i split.
Wspomniałeś jednak, że planujecie pełne wydawnictwo.
Możesz zdradzić coś więcej?
Pracujemy nad tym. Ale lubię wydawać
mniejsze wydawnictwa. Robienie pełnych albumów
wydaje się teraz zbyt łatwe dzięki nowoczesnej
technologii, a wiele zespołów wypluwa
je w takim tempie, że nie mogę nawet nadążyć.
Foto: Chevalier
O Acid nie mam wiele do powiedzenia, nie
znam ich zbyt dobrze. Myślę, że to dziwne, że
zespołom "female-fronted" tworzy się jakąś osobną
szufladkę. To, tak jakby płeć wokalisty w
jakiś sposób określał brzmienie zespołu.
Zatem jakie inne kapele Was inspirowały?
Poza francuskimi zespołami, takimi jak ADX i
H-Bomb, największy wpływ ma amerykański
epicki heavy metal. Z zesopołów mogę wymienić
Omen, Brocas Helm i Manilla Road, ale
jest dużo więcej inspiracji do pracy nad
kształtowaniem muzyki Chevaliera jako unikalnej
kombinacji zamiast próbować dopasować
się do konkretnej epoki lub stylu.
Macie jakieś inne koncert w planach?
Poza występem w Niemczech, o którym wspomniałem
(Harder Than Steel Festival), gramy w
Rumunii na Old Grave Festival z naszymi kolegami
z wytwórni Vultures Vengeance. Naprawdę
nie mogę się doczekać, aby zobaczyć na
scenie, ponieważ są jednym z najbardziej obiecujących
nowych zespołów, a także z dobrymi
przyjaciółmi Malokarpatan ze Słowacji, którzy
są również jednym z najbardziej oryginalnych
młodych bandów Są też inne plany, ale nic oficjalnego,
zdecydowanie więcej koncertów będzie
miało miejsce w przyszłym roku.
Bartłomiej Kuczak
CHEVALIER 103
HMP: Hitten powstał w roku 2011. Co było
dla Was główną inspiracją, by powołać do życia
klasyczny heavy metalowy zespół?
Dani: To jest to, co zawsze chciałem zrobić i w
końcu mi się udało.
Tego samego roku wydaliście pierwsze demo.
Dość szybko. Czy dziś z perspektywy czasu
uważasz ten materiał za dobry?
Jesteśmy dumni z tego co udało nam się do tej
pory osiągnąć. Oczywiście, słuchając tego dostrzegamy
to, jak młodzi byliśmy i ciężko jest
nie wyobrażać sobie jakby brzmiało, gdybyśmy
nagrali to teraz.
Wracasz czasem do swoich starych nagrań?
Jasne, chętnie słuchamy własnych kawałków i
czasami nawet myślimy o ponownym nagraniu
niektórych z nich! Jest to coś, co chcielibyśmy
Rób to, co sprawia Ci radość
Półwysep Iberyjski wydaje się odgrywać coraz ważniejszą rolę na heavy
metalowej mapie zarówno Europy, jak i świata. I to nie tylko ze względu na popularność
Mogo De Oz i podobnych tworów. Okazuje się, że działa tam całe młode
pokolenie zespołów odwołujących się do najlepszych tradycji heavy metalu. Chłopaki
właśnie wydali trzecią płytę zatytułowaną "Twist Of Fate", o której opowiedział
nam gitarzysta Dani.
Rok później wydaliście drugi album "State Of
Shock". Słychać na nim ogromny postęp w
odniesieniu do debiutu.
Z pewnością. Ten album ma bardziej osobisty
wydźwięk i szukaliśmy różnych rozwiązań jeśli
chodzi o tempo, riffy, melodie i style. W rezultacie
płyta ta jest bliższa speed metalowi, w niektórych
momentach power metal, a nawet metalowi
progresywnemu, co daje album całkowicie
różny od pierwszego, który jest bardziej surowy,
konserwatywny czy tradycyjny.
Jesteście pod wpływem takich kapel Judas
Priest, Iron Maiden, Metal Church, Crimson
Glory etc. A powiedz proszę, czy jakieś zespoły
z Waszej rodzimej Hiszpani były dla Was
inspiracją?
Oczywiście, jest ich bardzo wiele, ale watro
wspomnieć chociażby o świetnym Baron Rojo,
brzmienia i Alex wraz ze swoim głosem idealnie
wpasował się w nasze wyobrażenia. Znaliśmy go
z kilku występów i festiwali, gdzie się spotkaliśmy,
i kiedy zaprosiliśmy go do zespołu, nie zastanawiał
się dwa razy. Było to bardzo ryzykowne,
on we Włoszech, my w Murcji, ale praca
i współpraca rozwinęły się natychmiastowo, co
udowodniło tylko, że podjęliśmy właściwą
decyzję. Wszyscy jesteśmy zachwyceni.
Co było powodem odejścia Waszego poprzedniego
wokalisty Aitora?
Sprawy osobiste.
"Twist Of Fate" to Wasz trzeci album. Dla
wielu grup to właśnie trzecie wydawnictwo
jest tym najwazniejszym. Myślici, że tak też
będzie w Waszym przypadku?
Tak, poniekąd tak właśnie myślimy. W porównaniu
z innymi, ten album jest bardziej naszym
prywatnym wytworem; nasze brzmienie jest
bardziej osobiste i sprecyzowane. Udało nam się
osiągnąć nasz własny styl, choć oczywiście
wciąż sięgamy do różnych wzorców, ale szczerze
myślimy, że zdołaliśmy nadać naszemu
brzmieniu prawdziwy "twist", stąd też tytuł tego
albumu "Twist Of Fate". Charakteryzuje on
bardzo dobrze nasz proces rozwoju.
Na albumie znajdziemy też mnóstwo harmonii
wokalnych.
Tak, dążyliśmy do większej melodyjności i harmonii
wokalnej (bez pominięcia naszego ciężkiego
brzmienia) i Alex świetnie to zrozumiał
oraz przygotował swoje własne wersy, które
były inne, a zarazem o wiele lepsze od tych,
które my mieliśmy w planach. On naprawdę
włożył dużo wysiłku w pracę nad tym albumem,
co zresztą można usłyszeć słuchając tej płyty.
zrobić pewnego dnia. Ale tak, nie zapominamy
o naszych wcześniejszych kompozycjach i korzeniach.
Od 2015 jesteście w High Roller Records. Jak
doszło do tej współpracy?
Współpraca Steffena z zespołem przebiega bardzo
dobrze. Jesteśmy zadowoleni ze sposobu
pracy tej wytwórni oraz z tego jak promuje ona
nasz album na całym świecie.
Foto: Hitten
który jest fundamentem hiszpańskiego heavy
metalu, Muro (bardziej ukierunkowany na
speed metal), czy o takich zespołach jak Tierra
Santa, który od wielu lat zasila hiszpańską scenę
muzyczną utworami łączącymi ciężkie
brzmienie z epicznymi tekstami i motywami.
Macie nowego wokalistę Alexa Panzę. Dlaczego
wybraliście akurat jego?
Szukaliśmy kogoś odmiennego od poprzednich
wokalistów. Chcieliśmy bardziej melodycznego
Moje ulubione kawałki to "In The Heat Of
The Night" z naprawdę dobrym riffem oraz
"On The Run".
Dziękuję! Właściwy wybór! Według mnie,
najlepszą rzeczą w "In The Heat Of The Night"
jest to, że jest to bardzo chwytliwy utwór. Refren
bardzo szybko utrwala się w pamięci, ludzie
dobrze się przy nim bawią i łatwo się go
śpiewa, poza tym, odpowiada także innej publiczności,
np. słuchaczom popu czy rocka. Jeśli
chodzi o "On The Run", jest to pierwsza z piosenek
skomponowana na potrzeby tego albumu,
kiedy jeszcze Aitor był członkiem zespołu.
Oczywiście ciągle był modyfikowany nim udało
się nam osiągnąć taki rezultat jaki można obecnie
usłyszeć: nasz pierwszy singiel z tego albumu.
Które kawałki z "Twist Of Fate" będziemy
mogli usłyszeć na żywo?
Gramy głównie "Take It All" (nasz drugi teledysk),
"Twist Of Fate", "Rocking Out The City",
"In The Heat Of The Night", "On The Run" i
"Flight To Freedom". Chcielibyśmy zagrać także
resztę kompozycji z tego albumu, ale wiadomo,
musimy uwzględnić utwory z poprzednich płyt
w naszym zestawie. Ale oczywiście, przyjdzie
czas zagrać także i te piosenki.
Co zatem z koncertami? Jakieś konkretne plany?
Aż do Nowego Roku jesteśmy skupieni na imprezie
z okazji wydania naszego nowego albumu
w Garage Beat Club, wspaniały lokal w naszym
rodzinnym mieście. Odbędzie się ona ósmego
grudnia. Zagramy z kilkoma innymi świetnymi
zespołami oraz przyjaciółmi, i będzie to
piekielnie dobre przyjęcie. Natomiast na przyszły
rok planujemy kilka tras po Portugalii,
Wielkiej Brytanii i innych krajach Europy.
104
HITTEN
Chcielibyśmy zagrać także w Polsce! I kto wie,
może znów zahaczymy o Japonię!
Brzmienie "Twist Of Fate" jest naprawdę fantastyczne.
Co powiesz o Waszej współpracy z
Javi Felezem i Patrickiem W. Engelem, którzy
za nie odpowiadają?
Jak zawsze wszystko udało się wspaniale. Javi
miksował już nasz wcześniejszy album, więc
bardzo dobrze wie czego chcemy i jakiego
brzmienia szukamy. Jest prawdziwym profesjonalistą,
a Patrick, jak zawsze… mistrz masteringu!
Wasze teksty opowiadają głównie o heavy metalowym
stylu życia. Jaką rolę otoczka towarzysząca
tej muzyce odgrywa w Waszym życiu?
Nie chodzi o to czy jest się metalowcem czy nie,
tylko ogólnie o dobre podejście do życia. W życiu
borykamy się z wieloma problemami i odpowiednie
podejście może nam znacznie pomóc
je pokonać, i jeśli upadniesz… powstań. Rób to
czego pragniesz, nawet jeśli jest to potrząsanie
głową w rytm muzyki przed osiem godzin dziennie,
ciężka praca i zabawa, tak jak w naszym
przypadku, (śmiech). Rób to co sprawia Ci radość
i z czego jesteś dumny, i nigdy nie pozwól
by ktoś dyktował Ci co masz robić. Odpowiednie
nastawienie jest jedną z najważniejszych
rzeczy w życiu.
Wymyślony przez czas i przestrzeń
Runelord to dość specyficzny projekt na metalowym poletku. Zespół powołał
do życia człowiek z zewnątrz - tajemniczy Fredrik (próżno o nim szukać jakichkolwiek
konkretnych informacji), który wynajął muzyków, by nagrali album
zgodny z jego wizjami. Udało nam się porozmawiać z Cedem odpowiedzialnym za
warstwę muzyczną Runelord. Również wspomniany Fredrik dorzucił coś od siebie.
HMP: Runelord to dwudniowy projekt stworzony
przez doświadczonych muzyków. Co
było główną ideą tego?
Ced: Witaj! Myślę, że na początku muszę
wyjaśnić nieco szerzej. Projekt ten nie jest założony
ani przeze mnie ani przez Georgy'ego. Został
on powołany do życia przez gościa o imienuiu
Fredrik, który w na dobrą sprawę wynajął
nas do nagrania dla niego trzech albumów. Ja
mam za zadanie nagranie muzyki, a Georgy jest
zatrudniony tylko do nagrywania wokali. W
związku z tym przekażę niektóre pytania Fredrikowi,
ponieważ nie mam pojęcia na temat
wielu rzeczy, o które pytasz.
Obaj gracie w różnych zespołach. Czy w muzyce
Runelord znajdują się jakieś echa tych
kapel?
Ced: Fredrik chciał, aby Runelord był trochę
oldschoolowym bandem typu Manowar/ Cirith
Ungol/ Warlord, czyli nic, czego słucham na
co dzień (z wyjątkiem Manowara oczywiście!).
Oczywiście dodałem do jego pomysłów coś od
siebie i obaj jesteśmy usatysfakcjonowani. Drugi
album brzmi mniej sterylnie i bardziej jakby był
nagrywany "na żywo", zwłaszcza perkusja.
Prawdopodobnie drugi Runelord będzie pierwszym
albumem, na którym moje bębny nagrałem
bez żadnych wcześniejszych prób.
Jak długo powstawał materiał?
Ced: Kiedy Fredrik poprosił mnie kilka lat temu
o współpracę, nie mieliśmy jeszcze żadnych
materiałów do tego projektu. Dostarczył teksty,
a ja napisałem muzykę.
Które z zespołów, w których obecnie grasz
poza Runelord są dla Ciebie najważniejsze?
Ced: Na dzień dzisiejszy Blazon Stone, ale z
czasem priorytety mogą się zmienić. Myślę o
nowej kapeli speed metalowej z epickimi refrenami.
Coś na kształt Blind Guardian. Jestem
wręcz pewien, że gdyby udało mi się znaleźć odpowiednich
gości (dobry wokalista, dobry perkusista,
dobry basista, gitarzystę już mam -
Emila Westina), ruszylibyśmy z kopyta!
Czyli wolisz grać w pełnym składzie niż w
Dziękuję bardzo za wywiad.
Bardzo dziękujemy za skontaktowanie się z
nami i rozpuszczeniu wici o naszym zespole!
Wielkie dzięki!!! Mamy nadzieję zawitać do
Waszego kraju najszybciej jak to możliwe!!!
Dzięki i Stay Heavy!!!
Bartłomiej Kuczak
Tłumaczenie: Katarzyna Chmielarz
RUNELORD 105
dwuosobowym projekcie?
Ced: Chciałbym mieć pełny skład zespołu. Problem
polega na znalezieniu muzyków, którzy
spełniają moje wymagania, a ponadto prywatnie
są fajnymi ludźmi, z którymi chciałbym spędzić
czas. Nie chciałbym spędzać czasu z dupkiem,
nawet jeśli byłby najlepszym wokalistą na świecie.
Ale pod względem muzycznym, poprzeczka
wciąż musi być wysoka, jeśli chodzi o umiejętności.
Tu nie mogę pójść na żaden kompromis
Runelord ma naprawdę fajnie wyglądające logo.
Kto to wymyślił?
Fredrik: Logo jest Runą wszystkich Run. Zostało
wymyślone przez czas i przestrzeń.
"Message From the Past" to bardzo dobry tytuł.
Czy ma jakąś ideologię?
Fredrik: Tak, idee świata zwanego Runelord.
Co z tekstami?
Fredrik: Autorem jest duch o imieniu Runelord,
który przemawiał do mnie, Fredrika kilka
lat temu. Zapisałem je na papierze.
Możesz coś o kolejnych albumu Runelord?
Czy po tej trylogii będzie kontynuacja?
Ced: Pierwszy album został wydany, drugi album
jest nagrany i gotowy do wydania, a w tym
roku zacznę produkować kolejny album, ale nie
podam na razie konkretnych dat, gdyż jak znam
życie, może to potrwać dłużej niż zakładam.
Czy będą jeszcze potem jakieś albumy Runelord?
Tego nie wie nikt.
Czy Runelord to jedynie projekt studyjny?
Czy może zamierzasz wynająć muzyków sesyjnych
by zgrać na żywo.
Ced: To byłoby niesamowicie zabawne i coś o
tym nawet myślałem. Ale dopiero po wydaniu
trzeciego albumu. Kiedy nadejdzie czas, zobaczę
czy w ogóle znajdę chętnych na coś takiego.
Co się dzieje z Twoim thrash/speed metalowym
projektem o nazwie Mortyr?
Ced: Nic... A przynajmniej niewiele. Od czasu
do czasu robię kilka nowych riffów, ale ciężko
jest mi skomponować cały utwór. Nie mam na
dzień dzisiejszy ku temu inspiracji. Może któregoś
dnia to zrobię, ale czuję, że teraz inne projekty
są ważniejsze.
Jesteś multiinstrumentalistą. Na jakim instrumencie
nauczyłeś się grać jako pierwszym?
Ced: Najpierw nauczyłem się grać na perkusji,
ale z czasem bardziej polubiłem gitarę, ponieważ
pozwala mi to zasadniczo tworzyć muzykę.
Nie tak łatwo napisać kompletne utwory na perkusji,
jak się pewnie zresztą domyślasz
(śmiech).
Bartłomiej Kuczak
HMP: Cześć Robson. Wydaliście swój pierwszy
pełnowartościowy album zatytułowany
"Savagery". Jakie są twoje uczucia?
Robson Alves: To było dla nas naprawdę niesamowite.
Niektórzy ludzie pytają nas "dlaczego
wydajemy nasz pierwszy album po tak długim
czasie?", W końcu 21 lat historii. Nigdy się nie
poddaliśmy, rozwój zespołu i pchanie go do
przodu zawsze było dla nas bardzo konkretnym
celem. Możliwość wydania naszych piosenek na
całym świecie była bardzo kusząca, nasze partnerstwo
z STF Records ułożyło się świetnie,
więc ten czas jest naprawdę wyjątkowy.
Zespół powstał w 1997 roku. Dlaczego wydanie
debiutanckiego albumu zajęło Wam aż 21
lat?
Zaczynaliśmy w 1997, ale naszą pierwszą EPkę
wydaliśmy w 2003 roku. Poza tym, niektórzy
członkowie realizowali pewne osobiste zobowiązania
takie jak uczelnia, praca, rodzina itp. Spotkaliśmy
się ponownie w 2008 roku, aby wznowić
prace na pierwszym pełnym wydawnictwem.
W tym czasie u Júlio Alcindo zdiagnozowano
ciężkiego raka żołądka. To bardzo agresywna
choroba z dość długotrwałym i bolesnym
leczeniem. Niestety przegrał walkę z chorobą i
zmarł w 2012 roku. Przez cały czas jego leczenia
byliśmy nieaktywni jako zespół, a wszystko
to trwało całe cztery lata. Więc dopiero w
2016r. Wróciliśmy do pracy, zdaliśmy sobie
sprawę, że nadszedł dla nas właściwy czas. Nie
ma sensu dłużej odwlekać marzeń, bo w końcu
zastanie nas śmierć.
Foto: Vicente Ferreira
Jak wyglądała działalność zespołu w latach
1997-2017. Czy grałeś dużo koncertów?
Zagraliśmy wiele koncertów w okresie od 1997
do 2005 roku, kiedy to zrobiliśmy przerwę, aby
niektórzy z nas mogli zrealizować kilka osobistych
planów. Niektóre z tych koncertów były
epickie W tym czasie używaliśmy klawiszy, więc
nasza muzyka była, bardziej przystępna, ponieważ
był wtedy wielki boom na tego typu kapele.
Gdy w 2008 roku wróciliśmy do gry, zagraliśmy
wiele koncertów i zaczęliśmy przygotowywać album,
ale przy wszystkich problemach, jakie się
nam przydarzyły, od końca 2010 do 2016 roku
zespół był praktycznie nieaktywny. Od 2016
roku, działamy na pełnych obrotach i intensywnie
koncertujemy, wiele koncertów odbywa się
od tego czasu.
Czy udało Wam się zdobyć lokalną popularność?
Brazylia to bardzo duży kraj, a ciężka muzyka
nie jest tu popularna na masową skalę. Jesteśmy
z północnego wschodu, tutaj mamy naprawdę
mocną pozycję. W południowym regionie kraju
ciężka muzyka ma większą siłę, jak na przykład
ma to miejsce w Sao Paulo. Ciężko pracujemy,
aby tam dotrzeć. Staramy się zorganizować
tourne, aby wszystko skonsolidować. Mówiąc
ogólnie, mamy tu dobrą publiczność.
Wciąż w Waszym składzie jest trzech oryginalnych
członków. Jak Wam się udało wytrzymać
tyle lat razem?
Jesteśmy przyjaciółmi z dzieciństwa, mamy zatem
ze sobą silną więź. Zazwyczaj mówimy, że
nasza trójka jest kręgosłupem i systemem nerwowym
zespołu (śmiech). Dbamy o szacunek
między nami, utrzymujemy kontakty poza zespołem.
Nasze żony i dzieci również się między
sobą zaprzyjaźniły, zatem wszystko zebrane do
kupy ułatwia nam pracę nad naszą muzyką. Pozostali
członkowie to fantastyczni ludzie, którzy
wyznają wartości podobne do naszych. Jesteśmy
świetnym zespołem.
Wasz nowy członek to gitarzysta Tiago. Jak w
ogóle dołączył do zespołu?
Spotkałem Tiago w 2010 roku. Mimo młodego
wieku, był znakomitym gitarzystą. Spotkaliśmy
się na kilku koncertach, wymieniliśmy kontakty
i zaczęliśmy rozmawiać o wspólnym tworzeniu
muzyki. Założył tradycyjny heavy metalowy
projekt o nazwie Evil Blade. Chciał nawet mnie
do niego zaangażować, ale z różnych względów
do tego nie doszło. Kiedy zakończyliśmy nagrywanie
"Savagery", gitarzysta Matheus opuścił
zespół, aby ukończyć studia w college'u. Było to
dla nas całkiem naturalne, gdyż ma on zaledwie
20 lat. Wtedy Tiago był pierwszą osobą, która
przychodziła mi na myśl. Byliśmy na spotkaniu
zespołu, kiedy na moim smartfonie pojawiła się
106
RUNELORD
Jesteśmy przyjaciółmi
Są zespoły, którym udaje się wydać debiutancką płytę już rok czy dwa
po powstaniu, ale średnio trwa to tak ok pięciu lat. Brazylijski Steel Fox jest zespołem,
który swój debiut wydał właśnie w tym roku. I nie byłoby w tym nic niezwykłego,
gdyby nie fakt, że grupa ta istnieje od roku... 1997. O tym dlaczego
trwało to tyle czasu oraz wszelki perypetiach z tym związanych opowiedział nam
Robson Alves, jeden z trzech oryginalnych członków zespołu.
wiadomość od Tiago, spojrzałem na wiadomość
i powiedziałem: to on! To był świetny czas, jest
świetną osobą, leworęcznym gitarzystą, który
gra z odwróconą gitarą... brzmi dziwnie, ale potrafi
świetnie grać.
Istniejecie bardzo długo. Jak długo tworzono
materiał na Wasz debiutancki album?
Ten album jest dla nas wyjątkowy, gdyż podsumowuje
wszystkie lata historii zespołu. Zawiera
on cztery utwory z naszej EPki z 2003 roku,
nagrane na nowo już bez klawiszy. Poza tym
to głównie utwory napisane w latach 2008-
2010, kiedy po raz pierwszy zaplanowaliśmy
wydanie tego albumu. Istnieją również utwory
napisane zupełnie na świeżo. Przy okazji, jesteśmy
w świetnej formie pod względem kompozycyjnym.
Mamy już sporo dobrych rzeczy napisanych
na nowe wydawnictwo. Można powiedzieć,
że "Savagery" to kompilacyjny album będący
zapisem całej historii życia zespołu.
szczególnie wyjątkowa. Dobrze wiedzieć, że ją
lubisz. Maiden ma wielki wpływ na nas we
wszystkich aspektach. Profesjonalny sposób, w
jaki pracują, jest modelem, na którym opiera się
wiele zespołów. Wszyscy jesteśmy wielkimi fanami
Iron Maiden. Myślę, że "Knigths of Freedom",
ma też wiele wspólnego z niemieckim power
metalem.
"Savagery" zostało wydane przez STF Records.
Jak dostaliście się do tej wytwórni?
Kiedy nagrania się skończyły, zaczęliśmy szukać
czegoś większego. Czuliśmy, że album ma
dość siły, ktoś się nim zainteresował. Ale szukaliśmy
czegoś poza Brazylią, więc poszedłem po
opinie i pomoc do niektórymi europejskich
wiele portali medialnych przyjęło nas bardzo
dobrze. W sieciach społecznościowych wiele
osób wchodzi w interakcje, komentuje, angażuje
się. Wiele z nich to osoby z drugiego końca
świata. Nasz album otrzymał dobre recenzje, co
budzi zainteresowanie ludzi. Zatem w ciągu
ostatniego roku wiele się zmieniło.
Co z promocją Waszego debiutu?
Album został promowany przez STF Records
w Europie i przez nas samych tutaj w Brazylii.
Otrzymaliśmy świetne recenzje. Wielu fanów
tutaj w Brazylii, Argentynie, Meksyku przesłało
nam znakomite wiadomości, gdzie deklarowali
swe wsparcie. Zagraliśmy kilka koncertów w
Fortalezie i Teresinie, poza tym planujemy kolejne
koncerty w innych częściach kraju. Do Europy
przyjedziemy w 2019r. Pracujemy bardzo
szybko, istnieje agencja współpracująca z nami
nad organizacją koncertów. Jedną z rzeczy, które
uwielbiamy robić, to wykonywanie naszej
muzyki na scenie, Twarzą w twarz z fanami.
Brazylia, podobnie jak Polska kojarzy się głównie
z ekstremalnym metalem. Jak wygląda
tam sytuacja zespołów grających klasyczne
heavy?
Tak, masz rację. Brazylia ma bardzo silną scenę
ekstremalnych zespołów. Mamy pod tym względem
swój wkład w historię. Zespoły takie jak
Sepultura i Sarcófago rozpoczęły to wszystko
Płyta brzmi naprawdę świetnie. Gdzie został
nagrany i kto jest producentem?
Nagraliśmy perkusję w Burning Torment Studio
w Fortaleza. Wspaniałe studio ze wspaniałymi
funkcjami i mikrofonami. Wszystkie pozostałe
instrumenty i wokale zostały nagrane w
André Noronha Studio, które jest "domem"
naszego producenta, André Noronha, również
w mieście Fortaleza. Wspaniały facet, który był
z nami od samego początku. Jest kimś w rodzaju
magika, ma ogromną wiedzę na temat sprzętu,
ponieważ jest również świetnym gitarzystą.
Tam ma świetne wzmacniacze do gitar, które
traktuje jak swe dzieci (śmiech). Jest również
odpowiedzialny za całe miksowanie i mastering.
Jesteśmy bardzo zadowoleni z jego pracy. Jest
także naszym wieloletnim przyjacielem. Ma wysoki
poziom wymagań w swojej pracy. Ciekawe
jest to, że kiedy pojechaliśmy porozmawiać z
nim o planach dotyczących albumu, zapytał
nas, czy długi brak aktywności nie przeszkadza
nam w przystąpieniu do nagrań. To pytanie
zachęciło nas, by wziąć się do roboty.
Kto jest głównym kompozytorem Waszej muzyki?
W tworzeniu muzyki, ściśle ze sobą współgramy.
Trzech oryginalnych członków podpisuje
wszystkie utwory na "Savagery". Teksty są podpisane
przeze mnie. Często piszemy o wszystkim,
co nas inspiruje, ale zawsze pasuje to do
ciężkiej muzyki. Książki, filmy, fantastyczne tematy
fabularne, bitwy, krytyka moralności religii
... wszystko może stać się tekstem piosenki.
Partie instrumentów zawsze dobrze współgrają
z naszym perkusistą Paulo. Philipe, nasz basista,
jest za to świetnym aranżerem. Tiago dołączył
do nas niedawno i przyniósł nam dobre
rzeczy na nową płytę.
Moją ulubioną kompozycją jest "Knights Of
Freedom". Brzmi jak jakiś zaginiony utwór
Iron Maiden?
"Knights of Freedom" to nasza pierwsza kompozycja
jeszcze z lat 90-tych, więc dla nas jest
Foto: Steel Fox
przyjaciół. Tutaj, w Brazylii, duże wytwórnie
pracowały bardziej nad ekstremalną muzyką,
więc naturalnym było poszukiwanie kogoś, kto
również chciał tego samego, co my. Nasz przyjaciel
przysłał nam kilka opcji wytwórni, które
mogłyby zainteresować się współpracą z nami.
Wymieniliśmy kilka wiadomości, a negocjacje
zaczęły się rozwijać w bardzo obiecujący sposób.
Jesteśmy bardzo zadowoleni z dotychczasowej
współpracy.
Czy coś się zmieniło po "Savagery"? Czy
udzielacie wielu wywiadów?
Tak, oczywiście. Przeprowadziliśmy wiele wywiadów
ze stacjami radiowymi, czasopismami i
zinami internetowymi. Tu, w Brazylii, nie ma
miejsca dla ciężkiej muzyki ogólnie dostępnych
stacjach radiowych, więc pojawialiśmy się głównie
w stacjach wirtualnych. Ale w Europie tak,
tutaj, a dziś jesteśmy bardzo dobrze reprezentowani
na całym świecie przez braci Kolesne i ich
zespół, Krisium. Z drugiej strony mamy wielkich
przedstawicieli heavy metalu, ale z wyjątkiem
Angry, zdecydowana większość to zespoły,
które żyją w podziemiu. Ale mamy tutaj doskonałe
zespoły, jako przykład przytaczam Dominusa
Praelii, który stanowi bardzo interesujący
tradycyjny styl. Jest tu też dość sporo fanów
takiego brzmienia.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Dziękuję za możliwość krótkiego przedstawienia
naszej kapeli. Mam nadzieję, że czytelnicy
to docenią. Wielkie uściski dla metalowców w
Polsce. Stay Metal!
Bartłomiej Kuczak
STEEL FOX
107
Heavy Metal nigdy nie był muzyką dla mas
Lubię od czasu do czasu, posłuchać bardzo melodyjnej muzyki heavy metalowej
z elementami power i progresywnego rocka. Właśnie znalazłem, a właściwie
dane mi było, poznać amerykański Sonic Prophecy. Ich trzeci album studyjny
"Savage Gods" łączy w sobie wyżej wspomniane elementy. Już sama okładka z bitwą
barbarzyńskich bogów, wzbudza zainteresowanie... Bo tam gdzie, jest zadyma,
musi się dziać muzycznie... I mój heavy metalowy nos mnie nie mylił. Rozmowa
wypadła niemal kurtuazyjnie, co świadczy również o dość poważnym traktowaniu
odbiorców i rozmówców, przez zespół. Budowanie wzajemnego szacunku,
nie wiem, jak dla kogo, dla mnie, jest wartością nadrzędną, w heavy metalowym
Świecie. Na moje pytania odpowiadało trzech, z pięciu muzyków Sonicznej Przepowiedni,
Shane Provstgaard (wokal), Darrin Goodman (gitara) i Matt LeFevre
(perkusja).
HMP: Witam. Z góry przepraszam za mój angielski.
Wydaliście właśnie nowy album, więc
jest okazja aby porozmawiać. Ponieważ, to
mój pierwszy kontakt z Waszą twórczością,
chciałbym zapytać, co oznacza nazwa "Sonic
Prophecy"? Skąd wziął się ten pomysł?
Shane Provstgaard: Jakub, najpierw chciałbym
ci podziękować za wywiad i możliwość bycia
wyróżnionym w Heavy Metal Pages! Kiedy dojrzeliśmy
do wyboru nazwy zespołu, wykopaliśmy
kilka pomysłów. Chcieliśmy, aby nazwa od
razu kojarzyła się z zespołem, grającym heavy
metal, a także poprzez stworzenie pewnego wizerunku,
dawała obraz tego, czego ludzie mogą
oczekiwać od naszej muzyki. Przede wszystkim
skojarzenia. To potężne wejście bębnów i gitar...
Na szczęście, pierwsze wrażenie szybko
mija, i zastępuje je epicki nastrój opowieści o
barbarzyńskich bogach.
Shane Provstgaard: Zdecydowanie chcieliśmy,
aby początkowy utwór tytułowy "Savage Gods"
był ciężki i wzbudzał poczucie lęku. To był dla
nas dość nietypowy utwór i na pewno łączy kilka
elementów z dziedziny oldschoolowego
heavy metalu, doom i thrashu. Na tym albumie
przyjęliśmy kilka założeń i skończyliśmy z tym,
co uważamy za dziesięć samodzielnych utworów,
które dobrze ze sobą współgrają jako album,
ale także zabierają słuchacza w różne
miejsca, lirycznie i muzycznie. Od hymnów,
muzyki, rzeczywistość jest taka, że heavy metal,
szczególnie taki, jak nasz, nie jest obecnie szczególnie
popularny. Rap, pop i przyjazna radiu
muzyka country, zdominowały scenę muzyczną
w Stanach. Większa część heavy metalu zeszła
do undergroundu. Co nie jest takie złe, bo
heavy metal nigdy, moim zdaniem, nie był muzyką
dla mas. Fani heavy metalu, w tym ja, wydają
się być bardzo entuzjastycznie nastawieni
do naszej muzyki. Przy czym zdecydowana większość
z nich kocha takie granie przez całe życie.
Pop i Rap tak naprawdę nie mają takich odniesień,
ponieważ jedni artyści się pojawiają, inni
znikają. To wszystko jest tam chwilowe. Jeśli
chodzi o Sonic Prophecy, nie powiedziałbym,
że jesteśmy sławni, ale stale poszerzamy krąg
naszej publiczności. Jesteśmy bardzo dumni z
tego, że mamy słuchaczy na całym Świecie, a
także w Stanach.
A ja naprawdę się cieszę, że są jeszcze zespoły,
które grają taki właśnie heavy metal, w którym
ważna jest melodia i dobry pomysł, na ciekawy
utwór . Czy w Stanach nadal modne są
te pseudo zespoły, uważające, że rytm jest najważniejszy
i wystarczy grać trzy akordy, na
siedmiu strunach? (Śmiech)... Mam na myśli
tzw. new metal? Szczerze, to w Polsce mało
kto tego chyba słucha.
Shane Provstgaard: Nie siedzę w nu metalu
osobiście, ale jako podgatunek wydaje się radzić
sobie całkiem dobrze w Stanach. Byłem
właśnie na festiwalu w Las Vegas, gdzie większość
zespołów to nu metal lub nowoczesne zespoły,
młodej generacji. Na tym festiwalu grali
również Judas Priest i Saxon i byłem bardzo
szczęśliwy, widząc ich dobrze odebranych przez
te same tłumy, które oglądały Five Finger
Death Punch i Hollywood Undead. Wydaje
się, że teraz w Stanach odradza się oldschoolowy
metal, co mnie bardzo cieszy!
Darrin Goodman: Ilość podgatunków metalu,
jest tak ogromna,że trudno je obecnie wszystkie
wymienić. Wygląda na to, że popularność tych
stylów pojawia się i znika, ale wydaje się, że nu
metal jest wciąż dość popularny. Od czasu do
czasu pojawiają się w tym gatunku nowe zespoły.
Lubię niektóre z nich,na przykład Mushroomhead
i Korn.
Matt LeFevre: Jest ich trochę(kapel heavy metalowych).
Jednak myślę, że stają się niestety
bardzo nieliczne. Wydaje mi się, że istnieje kilka
zespołów, które wykonały świetną robotę, łącząc
takie style metalu, które mogą się podobać
różnym fanom. Są tylko trochę trudniejsze do
znalezienia.
jesteśmy zespołem heavy metalowym i używamy
naszej muzyki, aby stworzyć dźwiękowe i
liryczne doznania dla naszych słuchaczy. Słowo
"Sonic" dotyczy tego, w jaki sposób nasze przesłanie
jest przekazywane, czyli za pośrednictwem
muzyki, a słowo "Prophecy", odnosi się
do elementów tematycznych, z którymi mamy
do czynienia w tekstach, a mianowicie wojen,
podbojów, tematów przygodowych i fantazji.
Nazwa Sonic Prophecy obejmuje wszystko,
czym jesteśmy i wszystko co mamy nadzieję jeszcze
stworzyć
Ciekawa muzyka. Choć przy pierwszych
dźwiękach przestraszyłem się, że będziecie
brzmieć, jak Slayer, skrzyżowany z Megadeth.
(Śmiech)... Sam początek płyty nasuwa takie
Foto: Sonic Prophecy
przez powolne ciężkie piosenki, po szybkie
utwory thrash/power. Uważamy, że to nasz najbardziej
eklektyczny i najlepszy album do tej
pory!
Stany Zjednoczone, to ogromny muzyczny tygiel,
od country, przez glam rock, po bardziej
ortodoksyjne gatunki heavy metalu. W Polsce
wielkim szacunkiem darzy się przede wszystkim
amerykańskie legendy thrash i death metalu.
A szkoda, bo wasz zespół mógłby być u
nas dość popularny. Niestety w zalewie nowych
płyt i ogromu muzyki, łatwo przegapić te
ciekawsze. Jak to wygląda w Stanach? Jesteście
u was znani?
Shane Provstgaard: Chociaż masz całkowitą
rację, że w Stanach Zjednoczonych jest dużo
Podoba mi się również, że zespoły, takie jak
wasz, przywiązują dużą uwagę, do dobrego
brzmienia. Bardzo klarowne bębny i blachy(
bardzo lubię dobre wygrywanie rytmu na blachach),
selektywne gitary, bas, i wokal, który
nawet w wysokich partiach, nigdzie nie zanika.
Przy jednoczesnym zachowaniu kontrastów
i ciężaru. Dużo zespołów o to nie dba.
Przez co wiele tracą same kompozycje. Gdzie
nagrywacie swoje albumy? Może trzeba Larsowi
U. Podpowiedzieć to studio? (Śmiech)
Darrin Goodman: Od czasu "Divine Act Of
War", wszystkie wokale są nagrywane w Studio
Nu (Mas Studio). Gitary i bas zostały nagrane
w moim studio, z wyjątkiem kilku podkładów
basowych zrobionych w Studio Nu
(Mas Studio). Bębny zostały nagrane w studiu
Matta (perkusisty). Potem wszystko zostało
zmiksowane przez Matta Hepwortha w Studio
Nu (Mas Studio). Naprawdę lubimy spędzać
sporo czasu, przy nagrywaniu płyty, aby
uzyskać dobry sound, który będzie się nam podobał.
108
SONIC PROPHECY
Shane Provstgaard: Dziękuję za komplement!
Tak jak powiedział Darrin, naprawdę włożyliśmy
wiele wysiłku w miks i produkcję naszej
muzyki. Ten album wymagał mroczniejszego,
cięższego brzmienia, więc usiedliśmy wraz z naszym
producentem Mattem Hepworthem i porozmawialiśmy
o tym, czego szukaliśmy, aby
uzyskać unikalne brzmienie dla tej płyty. Muszę
powiedzieć, że Matt przekroczył nasze
oczekiwania! Piękno pracy z profesjonalistą, takim
jak Matt Hepworth, polega na tym, że jest
nie tylko dobry w tym, co robi, ale także jest
wielkim fanem heavy metalu. Mogłem dać mu
odniesienie do konkretnego dźwięku, do którego
dążyłem i wiedział dokładnie, co mam na
myśli. Mówiąc szczerze, Matt jest szóstym
członkiem zespołu, ponieważ jest nieoceniony
w studiu. Opracował dla nas brzmienie, które
jest wyjątkowe, bo jest nasze.
Co według Was jest równie ważne w zespole,
oprócz samej muzyki? Image, scenografia na
koncertach, czy serce oddane pasji?
Darrin Goodman: Wierzę, że to cały pakiet.
Płyta musi brzmieć świetnie i mieć świetne
utwory. Występ na żywo musi być dobry i dawać
frajdę. To, jak wyglądasz na scenie, jest
równie ważne, a wydaje się być pomijane przez
wiele zespołów.
Matt LeFevre: Ważne jest, aby wyglądać "jak
zespół" i być profesjonalistą. Być autentycznym
publicznie i prywatnie. Jednak, moim zdaniem,
najważniejszymi składnikami są etyka pracy, talent,
pasja, cierpliwość, pokora. Traktowanie
wszystkich dookoła, z godnością oraz szacunkiem.
Shane Provstgaard: Na szczęście wszyscy się z
tym zgadzamy! Uważam, że muzyka jest najważniejsza,
ale występ na żywo powinien być
czymś niesamowitym i powinien przypominać
przedstawienie. Coś więcej niż czterech, czy pięciu
facetów, stojących w ubraniach, które udało
im się wyszperać rano z szuflady. Myślę, że sposób,
w jaki zespół się prezentuje, powinien być
częścią tego, co sprawia, że jest unikatowy. Charakterystyczny
sound zespołu, również powinien
być brany pod uwagę, gdy koncerty są dobrze
przemyślane. Dla mnie najlepsze show zawierają
razem, dźwięk, obraz i moc tego, czym
jest heavy metal.
Czy w USA, grając melodyjny metal, można
jeszcze zarabiać pieniądze, czy jest to tylko
pasja? Pytam, bo nagraliście już trzy duże albumy.
Darrin Goodman: Zarabianie pieniędzy w tym
biznesie staje się bardzo trudne. Wraz ze spadkiem
rekordowej sprzedaży i wzrostem popularności
streamingu, artyści otrzymują obecnie coraz
mniejszy kawałek tortu.
Shane Provstgaard: Tak jak powiedział Darrin,
obecnie bardzo trudno jest zarabiać na muzyce.
Touring jest również bardzo drogi. Trudno
jest czasem dotrzeć do miejsc, w których są
miłośnicy naszej muzyki. Usługi streamingowe,
które zyskują na popularności w dzisiejszych
czasach, umożliwiają płacenie za każdy odsłuch
muzyki, przysłowiowy ułamek grosza. To bardzo
utrudnia chociażby zwrot kosztów produkcji
albumu o wysokiej jakości. Mimo to, zawsze
pracujemy nad naszymi albumami, z prawdziwą
grafiką i produkcją, ale ma to więcej
wspólnego z dumą, jaką czerpiemy z tworzenia
naszej muzyki, niż zarabianiem pieniędzy. Dopóki
tworzymy muzykę, zawsze będziemy podchodzić
do tego z tej perspektywy. Bo czymże
byłaby muzyka, bez pasji?
Czy nowe zespoły mają jakiekolwiek szanse
przebicia się do mainstreamu? Wiem, że w
Ameryce prężnie działa też underground i to
nie tylko metalowy. Ale wiadomo, że każdy
zespół chciałby grać dla jak największej ilości
fanów.
Shane Provstgaard: Wiem, że dni gigantycznych
heavy metalowych zespołów, które wypełniają
stadiony i sprzedają miliony płyt, są już
za nami. Starsze zespoły, takie jak Metallica,
Judas Priest i Iron Maiden wciąż to robią, ale
myślę, że kiedy odejdą, nie będzie nowych, które
osiągną ten poziom. Branża nagraniowa od
bardzo dawna zajmuje się zaledwie utrzymywaniem
na powierzchni. A bez ich pieniędzy, jako
wsparcia zespołów na dużych trasach i bez solidnej
promocji sprzedaży muzyki, po prostu nie
ma możliwości wbicia się do głównego nurtu
rynku. Myślę, że nowsze zespoły, zwłaszcza grające
ten styl muzyczny, powinny się skupić na
pisaniu najlepszej muzyki, jaką tylko potrafią i
Foto: Sonic Prophecy
po prostu robić swoje. I choć chciałbym mieć
milionową publiczność, cieszę się, że jestem częścią
undergroundowej sceny heavy metal.
Jak dużo koncertujecie, czy zdarza się wam
grać koncerty na dużych scenach?
Darrin Goodman: To naprawdę zależy od tego,
co robimy. Kiedy piszemy i nagrywamy, nie
występujemy tak często, więc możemy skupić
się na płycie. Grywaliśmy już w klubach wielkości
małej dziury w ścianie jak i dużych salach
koncertowych, oraz lokalach średnich rozmiarów.
Shane Provstgaard: Mamy nadzieję zagrać
więcej koncertów w ramach trasy promocyjnej
"Savage Gods". Z pewnością ogłosimy wszelkie
nadchodzące daty koncertów, na naszej stronie
internetowej i w mediach społecznościowych,
gdy tylko zostaną ustalone.
Gdzie można was zobaczyć na żywo, bo chyba
do Europy jeszcze nie dotarliście?
Shane Provstgaard: Obecnie planujemy tylko
Stany i być może kilka gigów, w Kanadzie. Mogę
tylko powiedzieć, że bardzo chcielibyśmy odwiedzić
Europę! Któregoś dnia, mamy nadzieję,
że uda się nam tam dotrzeć. Mam nadzieję, że
raczej wcześniej, niż później!
Wasze okładki zdobią grafiki, tworzone w nowoczesnym
stylu, ale jednocześnie nawiązujące
do tego, co przedstawiały obrazy, na albumach
heavy metal, w latach 80 tych, wieku
dwudziestego. Jak powstają te ilustracje?
Czyj był pomysł, na obraz do "Savage Gods"?
Co było inspiracją?
Shane Provstgaard: Dziękujemy za ten komplement!
Nad grafikami do wszystkich trzech
naszych albumów, pracowaliśmy z Aldo Requena
z Hammerblaze Studios. Wyprodukował
on dla nas absolutnie niesamowite efekty wizualne!
Zwykle biorę pomysł, z tekstu utworu,
który piszemy i zaczynamy obmyślać zarys
obrazu, który następnie obszernie omawiamy z
Aldo. Jeśli chodzi o "Savage Gods", miałem ułożony
refren i tekst, do utworu tytułowego, już
po nagraniu naszego poprzedniego albumu,
"Apocalyptic Promenade". Darrin i ja omówiliśmy
to i zdecydowaliśmy, że "Savage Gods"
będzie tytułem naszej następnej płyty. Niedługo
potem skontaktowałem się z Aldo i opisałem
okładkę jako bój, między dawno zapomnianymi
bogami o prawo do rządzenia Ziemią. Spędziliśmy
kilka miesięcy, poznając różne bóstwa i w
efekcie dotarliśmy, do kilku bogów, z różnych
części świata. Wszyscy mieli jakieś ciemne lub
złowrogie cechy, które wykorzystaliśmy do efektu
finalnego dzieła sztuki. Aldo tak naprawdę
wyciągnął wszystkie te przesłanki i scalił w jeden
obraz. Nie moglibyśmy być bardziej zadowoleni
z rezultatów!
Co sądzicie o zespole Savatage? Bo w mojej
opinii, gracie muzykę stylistycznie pokrewną
temu, co robi Savatage. Nie ma tu miejsca na
niepotrzebny hałas, za to wszystko jest dokładnie
przemyślane i zagrane.
Darrin Goodman: Mocno siedziałem w Savatage,
gdy byłem młodszy. Miałem szczęście zobaczyć
ich w oryginalnym składzie w późnych
latach 80-tych.
Shane Provstgaard: Savatage również na
mnie wywarł duży wpływ. Nigdy ich nie zobaczyłem
na żywo, ale ich muzyka była i nadal
jest, ważną częścią, mojego muzycznej podstawy
i codziennej playlisty.
Przez to, że płyta jest tak zróżnicowana kompozycyjnie,
nie można się od niej oderwać. Słuchając
po raz kolejny, za każdym razem odkrywa
się coś nowego. Słuchacie rocka progresywnego?
Darrin Goodman: Ja osobiście nie słucham za
dużo progresji. Od czasu do czasu, zespoły takie
jak Circus Maximus i Symphony X. Słucham
dużo różnorodnej muzyki, innej niż metal, która,
jak sądzę, pomaga mi w pisaniu.
Matt LeFevre: Uwielbiam rock progresywny!
W moich playlistach nieustannie miksuję takie
SONIC PROPHECY
109
zespoły jak Symphony X, Dream Theater,
Circus Maximus, Andromeda, Cynic, Opeth
i Haken. Uwielbiam chłonąć ich muzykalność.
To napędza mnie do pracy i bycia lepszym muzykiem.
Wyzwaniem dla mnie jest pisanie
moich partii perkusyjnych, w taki sposób, abym
mógł oddać hołd tym inspiracjom, jednocześnie
nie wybijać się ponad rdzeń utworu i riffowe
partie, z których jesteśmy znani.
Shane Provstgaard: Tak jak Darrin, nie słucham
za dużo, nowszego progresywnego rocka.
Jednakże słucham całego hard rocka i progresywnego
rocka z lat 70-tych. Zespoły takie jak
Rush, Styx i Kansas często znajdują się na mojej
liście odtwarzania. Od czasu do czasu słucham
też Symphony X i Opeth. Podobnie jak
Darrin, słucham dużo różnej muzyki i myślę,
Foto: Ascendant
że te wpływy odbijają się w naszym stylu tworzenia.
Ja nie jestem entuzjastą wysokich rejestrów w
śpiewaniu, ale Shane świetnie tu pasuje. Gość
robi naprawdę dobrą robotę. W USA jest jeszcze
kilku takich wokalistów, których lubię.
A jak Shane daje sobie radę z trudnymi partiami
na żywo?
Shane Provstgaard: Dziękuję Jakub! Podchodzę
do wokalnych części każdego utworu, jako
kolejnej warstwy ogólnej historii, którą opowiada
muzyka. Staram się ożywić historię tekstów
w sposób, który tworzy przeżycia, dla słuchacza.
Czasami naprawdę muszę się nagimnastykować
i popracować nad dopasowaniem artykulacji
i tekstu, aby je połączyć. Mogę powiedzieć,
że nigdy nie używam "magii studyjnej",
aby uzyskać efekt, którego nie potrafiłbym odtworzyć
na koncercie. Kluczem do mojego występu
na żywo, jest ułożenie setlisty w taki sposób,
aby istniały "spoczynkowe" okresy, przy
mniej wymagających wokalnie utworach, pomiędzy
tymi trudniejszymi . W ten sposób głos
jest wciąż rozgrzany, ale odpowiednio wypoczęty,
gdy trzeba zaśpiewać naprawdę wymagające
utwory, takie jak "Iron Clad Heart" i "Unholy
Blood". Mam też stały odpoczynek, rozgrzewkę
i praktykę rutyny. Utrzymuję mój głos w formie,
także dzięki dość sztywnej diecie i zdrowemu,
ogólnemu stylowi życia.
Kim są tytułowi Bogowie? O co toczy się walka?
Shane Provstgaard: Wybraliśmy kilku dość
nieznanych bogów i takich bardzo znanych, z
różnych kultur, w tym Thora, Sobka, Anatsu,
Mikaboshi, Anubisa, Damballi, Ereshkigala,
Erlika, Jormunganda, Mahakali, Miclantecuhtli,
Minotaura, Mormo, Naraen-Kengo,
Orcus, Petra, Tuchulcha i Yum-Kimil. Walczą
o panowanie nad ziemią i jej mieszkańcami.
To totalna walka na śmierć, z płonącym Światem,
pochłoniętym gorączką bitwy.
Foto: Sonic Prophecy
Czy Wasze teksty mają jakieś szczególne
znaczenie? Czy interpretację pozostawiacie
słuchaczowi?
Shane Provstgaard: W tekstach ukryte są pewne
głębsze znaczenia. Ogólnie lubię pozostawić
słuchaczowi interpretację utworów, w oparciu
o ich własne doświadczenia i spostrzeżenia. Prawdę
powiedziawszy, jedynie tytułowy utwór,
zdecydowanie nawiązuje do zmagań o władzę i
megalomańskich przywódców, którzy obecnie
kierują Światem.
Jednym z moich faworytów na albumie, jest
utwór "Walk Trough the Fire". Wspaniale
wkomponowane w całość pianino, które nadaje
mu jeszcze mocy... Co sądzicie o muzyce poważnej?
Wolf Hoffmann (gitarzysta Accept)
wskazuje na wyraźny związek muzyki klasycznej
i heavy metalu. Tak po prawdzie, dzięki
niemu wiem dziś, kto to jest Beethoven, Vivaldi,
Wagner.
Darrin Goodman: Kiedy byłem dorastającym
dzieckiem, słuchałem muzyki klasycznej, która
była u nas wszechobecna dzięki moim rodzicom.
Klasyka ma na mnie duży wpływ.
Shane Provstgaard: Ten utwór jest też jednym
z moich ulubionych! Słucham muzyki klasycznej
i zawsze uwielbiałem połączenie heavy
metalu z muzyką klasyczną. Dla mnie oba style
są wyjątkowo mocne i zostały stworzone, aby
się uzupełniać. To zabawne, że wymieniłeś
Wolfa Hoffmanna, który jest jednym z moich
ulubionych gitarzystów, jednego z moich ulubionych
zespołów, a jego symfoniczny album
"Headbangers Symphony" jest fantastyczny!
Sonic Prophecy zawsze dążyło do wykorzystania
klasycznych elementów, gdy pasują do danego
utworu. Do "Walk Through the Fire", zdecydowanie
to pasowało!
O każdym utworze z "Savage Gods" mógłbym
w zasadzie coś napisać... ale skupię się na tych
najbardziej mi grających w uszach. "A Prayer
Before Battle" zaczyna się głosem rogu i ciekawym
riffem, w środku zwalnia gitarą akustyczną,
świetnymi bębnami, by potem znowu
przyśpieszyć. Te chórki nadają mu nordycko
bitewny klimat. Odin, Valhalla... Kolejny diament
muzyczny. Nie wiem, czy się zgodzicie...
ale myślę, że Ross the Boss, lub Manowar,
mogą wam pozazdrościć.
Shane Provstgaard: Uwielbiam sposób, w jaki
ta piosenka porusza się pomiędzy ryczącymi gitarami,
wokalem i perkusją, a następnie wpada
w dramatyczną modlitwę w środku, tylko po to,
by wściekle wrócić do solówki. Jest to z pewnością
jedna z moich ulubionych piosenek do zaśpiewania
i uwielbiam to co na gitarze zrobił
Darrin w tym utworze. Kiedy usiedliśmy, aby
napisać "Modlitwę przed Bitwą", chcieliśmy uchwycić
dramaturgię i chwałę wielkich hymnów
metalowych wojowników, z przeszłości, dodać
swój własny styl i nieco unowocześnić brzmienie.
Nasze inspiracje są z dumą tutaj prezentowane,
ponieważ składamy im hołd tym utworem.
Bycie wymienianym jednym tchem z Ross
the Boss i Manowar, jest ogromnym komplementem
i jesteśmy zaszczyceni, że dokonałeś
takiego porównania.
Z kolei "Iron Clad Heart " z mocnym nabiciem
bębnów (ten pogłos werbla), jest chyba najszybszą
kompozycją na albumie, również bardzo
mi się podoba. I znowu uwaga do Manowar
i Rossa... Chłopaki, posłuchajcie Sonic Prophecy!!!
Matt LeFevre: "Iron Clad Heart" jest dla mnie
również wyjątkowy. Dziękuję za komplementy
odnośnie mojego bębnienia i brzmienia! Ta piosenka
jest wyjątkowa, ponieważ zabraliśmy się
do jej napisania z bardzo nietypowym podejściem.
Shane podczas rozmowy o postępach
prac nad pisaniem, powiedział, że potrzebujemy
na album utworu o szybszym tempie. Podjąłem
więc wyzwanie i poszedłem popracować nad zestawem
perkusyjnym i sprzętem do nagrywania
w domu. Właściwie to napisałem całą piosenkę
od początku do końca, w ciągu zaledwie kilku
godzin, sformowaną na album, jako partie perkusji.
Na tym fundamencie zbudowaliśmy tę
piosenkę. Zaczęło się od początkowych rytmów
otwierających, które inspirowane były "Temple
of Shadows" Angry, a reszta się naturalnie z tego
rozwinęła. Kiedy skończyłem, wysłałem ścieżki
bębnów do Darrina. Jeśli pamiętam, później
powiedział mi przez telefon, że słuchanie takich
utworów perkusyjnych, tak jak zostały pierwotnie
nagrane, sprawiło, że riffowe pomysły płynęły
jak szalone ! Unikalna natura, surowa moc,
progresywne elementy, jednoczące hymny i bijące
rytmy sprawiają, że jest to jedna z moich
ulubionych (i najbardziej budzących lęk) piosenek,
do grania na żywo!
Shane Provstgaard: Matt jest absolutnym potworem
w tym utworze! Jedne z moich ulubionych
bębnów na naszych albumach ! Ten utwór
jest taką mocną odsłoną zespołu i jest naszym
ulubionym do grania na żywo. Jest to wyjątkowa
piosenka dla nas i odkrywa taki aspekt zespołu,
którego tak naprawdę nie odkryliśmy do
tej pory, ale mamy nadzieję, że zrobimy jeszcze
coś podobnego w przyszłości!
Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia gdzieś
na trasie.
Shane Provstgaard: Dziękujemy Jakub! To była
przyjemność, doceniamy was, Heavy Metal
Pages i wszystkich waszych czytelników za to,
że jesteśmy częścią waszego wspaniałego magazynu!
Jakub Czarnecki
110
SONIC PROPHECY
HMP: W 2007r. wraz z Jornem Viggo Lofstadem
stworzyłaś hardrockowy duet muzyczny
Northward. Jak doszło do powstania tego projektu?
Floor Jansen: Byłam wówczas od dziesięciu lat
wokalistką After Forever i wiedzieliśmy, że w
2008r. zespół będzie miał rok przerwy. Chciałam
wykorzystać ten czas, aby poeksperymentować
trochę z innymi gatunkami muzycznymi
i pomyślałam, że fajnie byłoby stworzyć album
rockowy. Właśnie taką myśl miałam w głowie,
kiedy spotkałam Jorna Viggo na Progpower
USA Festival. Chociaż głównym tematem imprezy
był prog, w ramach All Star Jam graliśmy
wiele różnych coverów. Mogłam wtedy zobaczyć,
jak wszechstronny jest on jako gitarzysta.
Ponadto na scenie wytworzyła się między nami
dobra chemia. Po koncercie zapytałam go, czy
byłby zainteresowany zrealizowaniem ze mną
albumu. Zgodził się wspólnie do tego przysiąść,
aby zobaczyć, co z tego wyniknie. Kiedy okazało
się, że nam wychodzi, napisaliśmy wspólnie
całą płytę.
Zawędrowałam na północ
Northward to hardrockowy projekt muzyczny stworzony przez wokalistkę
Nightwish Floor Jansen i gitarzystę Pagan's Mind Jorna Viggo Lofstada.
Chociaż Floor i Jorn Viggo nawiązali współpracę w 2007r. i już rok później mieli
napisany cały album, z powodu licznych muzycznych obowiązków mógł on ujrzeć
światło dzienne dopiero po dziesięciu latach. Płyta "Northward", którą promują
single "While Love Died" i "Get What You Give", ukaże się 19 października 2018r.
nakładem wytwórni Nuclear Blast. W specjalnym wywiadzie dla Heavy Metal Pages
Floor Jansen opowiada o kulisach powstawania projektu, swoich muzycznych
inspiracjach, doświadczeniach z polskimi fanami i planach na przyszłość.
ReVamp bardziej ukształtował mnie w tym kierunku
niż Nightwish, chociaż rzeczywiście w
Nightwish mogłam stosować różne style śpiewania.
Mogłam używać dźwięków wypracowanych
w różnych okresach kariery w zależności
od tego, czego dana piosenka potrzebowała. W
pełni się jednak z tobą zgadzam, że wspaniale
było nagrać ten album w 2017r., a nie w 2008r.,
bo czuję, że teraz wykonałam dużo lepszą robotę
niż zrobiłabym to dziesięć lat temu.
Skąd pomysł na nazwę grupy Northward?
Czy ma ona związek z Twoją fascynacją Europą
Północną?
Jak mogłabyś opisać swoje główne wpływy i
źródła inspiracji przy tworzeniu krążka? Możemy
w nim zauważyć nawiązania do stylu
Skunk Anansie czy Foo Fighters.
Oczywiście, ale przy pracy nad płytą słuchaliśmy
rocka z różnych okresów. Niektóre z tych
wpływów są bardziej oczywiste, jak Foo Fighters
i Skunk Anansie, ale czerpałam też inspirację
np. z Alter Brigde. Jorn Viggo zainspirował
się z kolei takimi grupami jak Led
Zeppelin czy Deep Purple. Można wymieniać
dużo grup, niektóre już zapomniałam, bo to
wszystko działo się 10 lat temu. Słuchaliśmy
bardzo wielu utworów, których wpływy objawiały
się na różnych etapach pracy nad albumem.
Dlatego też jest on tak różnorodny stylistycznie.
W "Drifting Islands" możemy usłyszeć Cię w
duecie z Twoją młodszą siostrą Irene. Często
zdarza wam się wspólnie śpiewać, np. w czasie
rodzinnych spotkań?
Nieszczególnie, ale kilka razy miałyśmy okazję
śpiewać razem na żywo. Nigdy jednak nie zrealizowałyśmy
wspólnie żadnego albumu. Wielu
ludzi z całego świata przez lata życzyło sobie
usłyszeć nas wspólnie na płycie. Słyszeli nas razem
na koncertach czy na DVD, ale nigdy na
studyjnym albumie. Kiedy więc zastanawialiśmy
się nad tym, kto byłby najlepszym duetem
do "Drifting Islands", wybraliśmy moją siostrę.
Album był już napisany w 2008r., ale dopiero
po dziesięciu latach udało wam się go nagrać i
wydać. Czy w międzyczasie wprowadziliście
jakieś zmiany do stworzonych utworów?
Właściwie to nie. Przerwa w działalności After
Forever ostatecznie przerodziła się w rozpad
grupy i głównie z tego powodu nie mogliśmy w
tym czasie kontynuować projektu. Mieliśmy już
wówczas napisane wszystkie kawałki, a nawet
nagrane partie perkusji. Kiedy więc w 2016r.
znów nawiązałam kontakt z Jornem Viggo,
wiedząc, że będę miała przerwę z Nightwish w
2017r., przejrzeliśmy po prostu naszą muzykę,
aby zobaczyć, czy nadal jest świeża i dobrze
brzmi. Nie mieliśmy już wystarczająco dużo
czasu na pisanie, tylko na drobne poprawki i
wydanie krążka. Na szczęście ta muzyka nadal
brzmiała dobrze. Oczywiście nanieśliśmy jakieś
drobne zmiany, pewne rzeczy zresztą naturalnie
rodziły się przy nagraniach. Właściwie tylko jeden
utwór zyskał nowy wokal i melodię, a jeden
tekst został napisany na nowo. Resztę mogliśmy
użyć w takiej formie jak była, nawet nagraną już
perkusję.
W ciągu tych dziesięciu lat dołączyłaś do
Nightwish, a na koncertach pokazujesz, że jesteś
naprawdę wszechstronnie uzdolniona wokalnie.
Czujesz dużą ewolucję w swoim głosie
i jego mocy przez ten czas?
Tak. Nie wiem, czy z powodu Nightwish, ale
na pewno też ma to znaczenie. Chciałam zrealizować
rockowy album, ponieważ już wcześniej
zaczęłam eksperymentować z rockiem w After
Forever. Potem, kiedy założyłam ReVamp, zaczęłam
częściej stosować surowy i szorstki wokal,
dochodzący nawet do growlu. Myślę, że to
Foto: Northward
Northward dosłownie znaczy "iść na północ".
To określenie wydało mi się bardzo przyjemne.
Jorn Viggo jest z Norwegii, więc kiedy zaczęłam
z nim pracować, podróżowałam do Norwegii
niemal co miesiąc. Kilka lat później dołączyłam
do fińskiej grupy, a w czasie trasy koncertowej
Nightwish poznałam mojego męża,
który jest Szwedem. Teraz mieszkamy razem w
Szwecji, więc można powiedzieć, że zawędrowałam
na północ. Wspólnie zresztą stwierdziliśmy,
że słowo związane z północą będzie do nas
pasować. Ta nazwa nie ma jednak związku z tematyką
naszych utworów, po prostu ma dla nas
osobiste znaczenie.
Album promują utwory "While Love Died" i
"Get What You Give". Czy uznaliście, że to
właśnie te piosenki są najbardziej reprezentatywne
z płyty?
Z reguły przy doborze singli chciałbyś, aby to
były najbardziej reprezentatywne piosenki.
Kiedy tworzysz zróżnicowany stylistycznie album,
ten wybór może być utrudniony. Pierwszy
utwór na płycie i zarazem pierwszy singiel, czyli
"While Love Died", najbardziej obrazuje nasze
brzmienie, ale oczywiście nie pokazuje wszystkiego.
Dlatego cieszę się, że mogłam też wydać
"Get What You Give" jako swego rodzaju uzupełnienie.
Mamy też w planach trzeci singiel.
Nie ukrywam, że ten dobór wiąże się trochę z
moim osobistym gustem.
Czy Northward jest jedynie projektem
studyjnym, czy macie w planach jakieś koncerty
promujące płytę?
NORTHWARD 111
Nie, na razie pozostanie on tylko projektem
studyjnym. Jestem obecnie w trakcie trasy koncertowej
z Nightwish, w przyszłym roku pracujemy
nad nowym albumem, a potem ruszamy
na kolejne koncerty. Aby stworzyć pełną kapelę
(na razie jest nas dwoje), potrzebujemy więcej
muzyków i ekipy, która wszystko zorganizuje.
Przy koncertach jest naprawdę dużo pracy - po
prostu nie mam na to czasu.
Może chociaż jeden lub dwa koncerty?
Nawet na jeden czy dwa specjalne koncerty potrzebujesz
kapeli, ekipy organizacyjnej i kogoś,
kto te koncerty zabukuje.
Wiem, że pracowałaś jako nauczycielka śpiewu.
Masz jakieś specjalne techniki czy zasady,
które wykorzystujesz przy śpiewaniu?
Tak, oczywiście. Uczyłam się śpiewu przez ponad
sześć lat i sama uczę od 2003 r. Nie podążam
za tylko jedną metodą wokalną, ale jeśli
miałabym wskazać najbardziej skuteczną we
współczesnym śpiewie, to byłaby to metoda
duńskiej nauczycielki Cathrine Sadolin zwana
kompletną techniką wokalną (ang. complete
Foto: Northward
vocal method). Indywidualną kwestią pozostaje
jednak, czy ta technika zadziała, czy nie. Tak
więc cieszę się, że w swoim życiu mogłam uczyć
się różnych metod i technik. Głos jest nie tylko
instrumentem, ale i pracą mięśni, więc generalnie
cały czas muszę być w dobrej formie. Ten
instrument stale mi towarzyszy, więc muszę
uważać na to, co z nim robię. Mimo że mam
bardzo silny głos i nie mam z nim wielu problemów,
nie można wszystkiemu zapobiec. Dobre
jedzenie, dobry sen, wewnętrzne szczęście i
ćwiczenia głosowe - muszę o tym wszystkim pamiętać.
W Nightwish, a teraz w Northward śpiewasz
różnego rodzaju utwory. Czujesz się bardziej
komfortowo w śpiewaniu ballad czy hardrockowych
kawałków?
Nie mam co do tego żadnych szczególnych preferencji.
Czasem ballada może być bardzo trudna,
a czasem rock może iść bardzo łatwo, ale
może być też odwrotnie. Bardzo cieszę się, że
mogę używać mojego głosu w różny sposób i
czuję, że wypracowałam swój własny styl. Mogę
być Floor niezależnie od tego, czym się muzycznie
zajmuję. Żeby mieć taki komfort potrzeba
wieloletniego doświadczenia. Technika nie ma
tu większego znaczenia, ale cieszę się, że ją też
mam wypracowaną.
A jak określiłabyś swoją osobowość - delikatna
jak ballada czy ostra jak rockowe kawałki?
Myślę, że jestem silną kobietą, ale z delikatnym
sercem (śmiech).
W listopadzie 2018 r. wraz z Nightwish zawitacie
do Polski w ramach Decades Tour. Nie
jest to Twój pierwszy występ w naszym kraju.
Masz jakieś szczególne wspomnienia związane
z polskimi fanami?
Polscy fani są bardzo głośni i bardzo cieszą się,
że do nich przyjeżdżasz. W Polsce jest zupełnie
inna energia na koncertach. Czułam ją podczas
trasy z Nightwish i kilkakrotnie towarzysząc
mężowi w czasie polskich koncertów Sabatonu.
To prawdziwe szaleństwo w pozytywnym tego
słowa znaczeniu. Oni naprawdę rozumieją tę
muzykę, cieszą się nią i podchodzą do niej z
pasją. Nie mogę się już doczekać występu w
Polsce i mam nadzieję, że znów pokażemy
wspaniałe show, bo poprzednio mieliśmy tu
wielką frajdę.
A masz jakąś piosenkę Nightwish, której jeszcze
nie zaśpiewałaś z zespołem, a bardzo
byś chciała?
Chyba nie. Szczerze mówiąc, w czasie ostatnich
dwóch tras koncertowych przebrnęliśmy przez
tyle utworów, że moja lista życzeń jest już w zasadzie
spełniona. Żadna piosenka nie przychodzi
mi obecnie do głowy. Wszystko, co najbardziej
chciałam zaśpiewać, już zaśpiewałam.
W 2013r. razem z pierwszą wokalistką grupy
Tarją zaśpiewałaś "Over the Hills and Far
Away", cover Gary'ego Moore'a nagrany
przez Nightwish w 2001r. Jak wspominasz
wspólny występ z jedną z Twoich poprzedniczek
w zespole?
To było bardzo miłe doświadczenie i cieszę się,
że dostałam od niej zaproszenie. Przy okazji był
to ważny komunikat dla fanów z całego świata,
że lubimy się nawzajem i możemy tworzyć
wspólnie piosenki. Historia Tarji z Nightwish
nie ma na tę relację żadnego wpływu. Chociaż
sama jestem teraz wokalistką grupy, nie ma
między nami żadnej rywalizacji. Jesteśmy po
prostu dwiema dziewczynami, które świetnie
bawią się na scenie (śmiech).
Wielu fanów Nightwish marzy, by kiedyś
usłyszeć wspólnie na scenie wszystkie trzy
wokalistki, ale to raczej niemożliwe…
Nie sądzę, by kiedykolwiek to się wydarzyło
(śmiech).
W styczniu 2018r. wystawiłaś swoje sceniczne
buty na aukcję w ramach odbywającej się w
Polsce Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.
Jak dowiedziałaś się o tej inicjatywie i
stałaś się jej częścią?
To odbyło się za pośrednictwem polskiego fanklubu
Sabatonu, być może wspólnie z fanklubem
Nightwish, już nie pamiętam. Mój mąż
Hannes przygotował kilka rzeczy na aukcję i
zapytał mnie, czy mam coś, co chciałabym wystawić.
Tak nawiązała się ta współpraca.
Miałaś szansę podróżować po całym świecie z
After Forever, ReVamp, a teraz z Nightwish.
Udało Ci się znaleźć swój "raj na ziemi", ulubione
miejsce?
Tak - mój dom w Szwecji! (śmiech) Kiedy
gdzieś długo podróżujesz, wspaniale jest potem
wrócić do domu. Tak więc, jeśli miałabym wy-
112
NORTHWARD
brać ulubione miejsce, to zdecydowanie jest to
mój dom z moją rodziną.
Jesteś szczęśliwą żoną i matką, a przy tym
cały czas podróżujesz z Nightwish i do tego
jeszcze pracowałaś nad projektem Northward.
Jak organizujesz swój czas - masz jakieś
szczególne sposoby?
Tak, po prostu robię, co do mnie należy.
Oczywiście wszystko wymaga starannego planowania,
ale jest to wykonalne. Nightwish nie jest
kapelą, która strasznie dużo podróżuje.
Owszem sporo gramy, ale mamy też dużo wolnego
czasu dla siebie. Kiedy podczas przerw w
trasie mogę przez chwilę pobyć w domu, nie
muszę robić w nim zbyt wiele, więc sporo czasu
poświęcam rodzinie i innym projektom. Muszę
jednak przyznać, że album "Northward" miał
zostać całkowicie skończony w zeszłym roku.
To że w 2018r. nadal nad nim pracowałam pokazuje,
że możesz wiele zaplanować, ale nie
jesteś w stanie zaplanować wszystkiego. Niestety
zazębiło się to z trasą koncertową Nightwish,
ale na szczęście udało się to pogodzić.
W takim razie cieszę się, że znalazłaś czas na
wywiady i mam zaszczyt rozmawiać z Tobą
na temat projektu.
(Śmiech), dziękuję! Cieszę się, że mogę rozmawiać
o Northward. Mam dziś akurat przyjemny
domowy dzień. Robię szalone rzeczy z
moją córką i z mężem, odpoczywam i pracuję w
ogródku, a teraz zajmuję się promowaniem projektu.
To dla mnie dobry balans. Pozytywne
reakcje na Northward bardzo mnie cieszą, bo
zupełnie różni się on od muzyki, którą dotychczas
wykonywałam.
Zabawne pytanie: Jaka był najdziwniejszy
sen, jaki kiedykolwiek miałaś?
Ostatnio śniło mi się, że śpiewałam i latałam w
tym samym czasie, jednocześnie rozmawiając z
foką. To było naprawdę dziwne! (śmiech)
Dla chcącego nic trudnego - można się technicznie
załatwić połączenie śpiewania z lataniem
w czasie trasy koncertowej.
Oczywiście! I jeszcze zabrać w trasę fokę, abym
miała z kim pogadać (śmiech).
Na scenie jesteś prawdziwym wulkanem energii.
Czy uprawiasz jakieś sporty?
Tak. Nie wiem, czy znasz coś takiego jak Les
Mills. Uczą tego w większości szkół fitness w
Europie, myślę, że w Polsce też. Ta technika pochodzi
z Nowej Zelandii. Polega na grupowych
lekcjach o nazwach body combat, body attack i
body pump. Przez lata praktykowałam to w
różnych szkołach fitness, ale w pewnym
momencie miałam już dosyć ludzi krzyczących
z podestu ludzi mówiących ci, co masz robić. Po
pewnym czasie odkryłam jednak aplikację tej
grupy, dzięki której mogę uprawiać te ćwiczenia
wszędzie. Jest to bardzo wygodne, ponieważ
często jestem w trasie. Ćwiczę więc w hotelowym
pokoju, na sali koncertowej, a nawet w
busie (śmiech). Używam różnego sprzętu w zależności
od sytuacji i dostępności. Taki trening
dobrze działa na ciało i umysł!
Jesteś posiadaczką dosyć sporej ilości tatuaży.
Mogłabyś powiedzieć nam coś więcej o ich
znaczeniu?
Wszystkie zostały wykonane przez tę samą
artystkę z Włoch, Silvię Pretto. Każdy z nich
ma indywidualne znaczenie, ale mam też jeden
tatuaż związany z Nightwish na stopie i kostce.
Reprezentuje on epokę "Endless Forms Most
Beautiful" w moim życiu - pracę na płytą, trasę
koncertową i związane z tym doświadczenia.
Ma dla mnie naprawdę symboliczne znaczenie.
Jest to specjalna pamiątka po moim pierwszym
albumie nagranym z Nightwish.
Jakie są Twoje plany na najbliższe miesiące i
lata?
W przyszłym roku będziemy nagrywać nową
płytę. Tuomas napisał już większą część albumu,
więc zaraz po zakończeniu trasy (z krótką
przerwą na odpoczynek) przystąpimy do nagrywania
demówek. Tak więc w 2020r. wracamy z
kolejnym krążkiem i nową międzynarodową
trasą koncertową.
Masz jeszcze w planach współpracę z innymi
Foto: Northward
artystami?
Na tę chwilę nie, ale 7 września 2018r. ukazał
się album amerykańskiego projektu Metal
Allegiance Mike'a Portnoya, Marka Menghi,
Davida Ellefsona i Alexa Skolnicka z moim
udziałem. To ich druga płyta zatytułowana
"Power Drunk Majesty". Poprosili mnie o
zaśpiewanie drugiej części tytułowego utworu.
Pierwszą część śpiewa wokalista Death Angel
Mark Osegueda, potem jest solo Joego Sa-triani,
a następnie wchodzę ja i śpiewam część,
którą sama napisałam do istniejącej już linii
melodycznej.
A czy jest jakaś wymarzona współpraca, którą
chcesz wcielić w życie?
Nie mam takiej (śmiech). W tym momencie tak
wiele się dzieje, że nie mam nawet czasu tworzyć
nowych marzeń. Mam jednak nadzieję, że
w końcu coś wymyślę (śmiech).
Marek Teler
NORTHWARD 113
Dać się ponieść muzyce
Aż dziesięć lat trzeba było czekać na następny album Into Eternity, ale
Amerykanie powracają z tarczą, proponując na "The Sirens" mocarny, urozmaicony
death metal w progresywnej odsłonie. W zespole nie śpiewa już Stu Block, chociaż
pojawia się gościnnie w dwóch utworach, zastąpiony przez Amandę Keirnan.
Gitarzysta Tim Roth przybliża wszystkie szczegóły mniejszych i większych zmian
w Into Eternity:
HMP: Poświęciliście na przygotowanie i stworzenie
"The Sirens" mnóstwo czasu, ale wygląda
na to, że czasem trzeba nieco się przyczaić,
odczekać i zebrać siły, by ponownie uderzyć
z pełną mocą, tak jak na tej właśnie płycie?
Tim Roth: Zgadza się. Musieliśmy pokonać
trochę przeszkód, ale zawsze staramy się myśleć
pozytywnie i wiemy, że nasza muzyka koniec
końców mówi sama za siebie. Dlatego też stworzenie
tego albumu zajęło nam tyle ile miało zająć,
jesteśmy więc bardzo podekscytowani tym,
że dzień wypuszczenia go w świat jest już tak
blisko!
Pewnie ukazałby się on znacznie szybciej, już
tak z sześć lat temu, gdyby nie zmiana na
ulubionych zespołów, więc byłem naprawdę
szczęśliwy. Na okładce naszej drugiej płyty miałem
na sobie nawet t-shirt z logo Iced Earth, jestem
ich fanem od długiego czasu. Stu ma talent,
cały czas słucham "Incorruptible" na replayu.
była bezkonkurencyjna?
Spotkaliśmy na swojej drodze dużo potencjalnych
wokalistów z niepowtarzalnym talentem,
ale z różnych powodów po prostu nie wychodziło.
Niektórzy pochodzili z Europy, ale ciężko
by nam było współpracować z kimś z drugiej
strony oceanu. Byłem zaskoczony tym, ilu
uzdolnionych ludzi oferowało nam swoje usługi.
Wokalistka definitywnie zmienia dynamikę zespołu,
ale myślę, że wszystko wyszło tak jak powinno,
a rezultat mówi sam za siebie. Amandzie
poszło świetnie!
To bardzo uniwersalna wokalistka, dzięki czemu
mogliście nieco poeksperymentować, pójść
czasem w mniej oczywistym kierunku?
Amanda ma szeroką gamę wokalną. Oprócz
świetnego vibrato umie też śpiewać anielskim
wręcz głosem, ale cały czas idziemy w tym samym
kierunku i nie spodziewam się żadnych
wielkich zmian w tej kwestii. Mamy partie akustyczne,
klawiszowe, symfoniczne i heavy metal,
wszystko w jednym, więc będziemy kontynuować
to co robimy obecnie.
114
stanowisku wokalisty Into Eternity?
Nie chodziło tylko o wokalistę, bo mieliśmy
więcej możliwości wypuszczenia kolejnego albumu.
Chodziło też o sprawy czysto biznesowe
i problemy osobiste, ale masz rację, dzięki
Amandzie daliśmy z siebie wszystko. Udało się,
i teraz możemy pozwolić naszym fanom posłuchać
tej płyty.
Pamiętasz swoją pierwszą reakcję na słowa
Stu: mam propozycję od Iced Earth, to dla
mnie ogromna szansa?
Tak, pamiętam, byłem bardzo szczęśliwy z tego
powodu. Po pierwsze, Stu to mój brat i świat zasługuje
na to, żeby usłyszeć jego wokal, bo zostanie
jedną z wielkich gwiazd heavy metalu.
Mało brakowało, a wybrałby inny zespół, a na
niedobór propozycji narzekać nie mógł, ale tak
czy siak wiedziałem, że będzie miał okazję śpiewać
z kimś sławnym. Nie spodziewałem się, że
będzie to Iced Earth, ale jest to jeden z moich
INTO ETERNITY
Foto: Into Eternity
Nie jest to jednak w pewnym sensie rozczarowujące,
że ktoś wyrabia sobie markę w twoim
zespole, po czym odchodzi do innej, znacznie
popularniejszej grupy? Jasne, takie sytuacje
mamy w życiu czy w biznesie/sporcie no
stop, ale jednak bywa też, że ktoś odmawia:
choćby John Bush Metallice, bo wolał grać z
dobrymi kumplami w Armored Saint?
Oczywiście, byłoby świetnie, gdyby Stu mógł
zostać, ale w momencie w którym odszedł zakończyliśmy
większość tras koncertowych, więc
to nic złego, że chciał rozwijać swoją karierę,
zwłaszcza w momencie, w którym miał okazję
taką jak dołączenie do Iced Earth. Wciąż jesteśmy
przyjaciółmi, a takiej możliwości nie
mógł odpuścić. Stu wybrał dobrze, a my wspieramy
jego wybór.
Na przestrzeni 2011-14 roku mieliście kilka
zmian składu, co pewnie też opóźniało prace
nad "The Sirens"?
Częściowo tak, ale to nie jedyny powód. Członkowie
zespołu mieli pewne problemy osobiste i
życiowe. Owszem, zmiany w składzie nie pomogły,
ale teraz jest znacznie lepiej, do tego od
2012 roku skład pozostał bez zmian.
Wokalistka za wokalistę - planowy zabieg,
chęć diametralnej zmiany muzycznego oblicza
grupy, czy też po prostu nie zgłosił się żaden
dobrze śpiewający facet, a Amanda Keirnan
"Sandstorm" i "Fukushima" publikowaliście
jako single jeszcze z udziałem Stu, ale były to
zbyt dobre utwory, by z nich rezygnować, stąd
ich nowe wersje na "The Sirens"?
Pierwszym utworem była "Fukushima", i to miał
być nasz pierwszy singiel, dopóki nie napisałem
"Sandstorm". Wtedy zdecydowaliśmy, że krótszy
i bardziej chwytliwy kawałek będzie lepszym
wyborem. Od tego momentu kontynuowaliśmy
pisanie, tworzyliśmy nowe tracki, i zamierzaliśmy
wydać je na jednym albumie. Czas
zaczął nam jednak uciekać, co wyjaśnia opóźnienie
między płytą a poprzedzającymi ją singlami.
Stu wziął jednak udział w nagraniu tej płyty
jako gość, co potwierdza, że rozstaliście się w
zgodzie?
Tak, jak mówiłem wcześniej, Stu jest dla nas jak
brat, jest więc mile widziany jako gość w każdym
kawałku, a to, że mógł gościnnie wystąpić
na aż dwóch na "The Sirens" było wspaniałe.
Pomógł nam też z demem na którym było kilka
jego utworów, napisał też pierwszy wers tekstu
do "Nowhere Near". Cały czas rozmawiamy i
widujemy się, bo mieszka dziesięć minut drogi
ode mnie.
Zaprosiliście też gitarzystę Glena Drovera -
uznałeś, że warto urozmaicić gitarowe partie
jeszcze bardziej, dodać im większego kolorytu?
To był pierwszy raz, gdy zaprosiliśmy kogoś na
gościnny występ. Mieliśmy całą masę szczęścia,
że Glen zgodził się zagrać dwie solówki w "Fingers
Of Psychosis". Myślę, że był to swoisty powiew
świeżości. Na pewno urozmaica to słuchanie
tej płyty. Ogromne dzięki dla Glena i wszystkich,
których gościliśmy na "The Sirens".
W przeszłości miewaliście już na płytach
długie utwory, choćby "Black Sea Of Agony",
ale tym razem na "The Sirens" aż roi się od
takich rozbudowanych kompozycji, bo jest ich
aż sześć - skąd decyzja pójścia w tym bardziej
progresywnym kierunku?
W przypadku tego albumu zdecydowaliśmy się
na nie edytowanie większości kawałków. Chodziło
po prostu o to, żeby te utwory same się
płynnie rozwijały, zamiast zmieniania ich struktury.
Musieliśmy oczywiście tu i ówdzie poprawić
kilka rzeczy, żeby utwory były epickie, ale
dać się ponieść muzyce było ogromną przyjemnością,
więc po prostu dodawaliśmy tyle ile
chcieliśmy. W przeszłości otrzymaliśmy kilka
recenzji dotyczących dwóch pierwszych płyt,
które narzekały na brak długich, epickich utworów,
co poprawiliśmy na naszej trzeciej płycie
"Black Sea Of Agony". Recenzenci rzucili nam
wyzwanie, a my zdołaliśmy mu sprostać. Niemniej
jednak myślę, że miejscami nas poniosło i
przy następnym albumie musimy zastosować
pewną dozę umiaru.
Progresywny death metal - brzmi nieźle, jako
np. hasło na okładkowym stickerze, ale faktycznie
coś w tym jest, że z czasem i ze wzrostem
umiejętności proste naparzanie przestaje
satysfakcjonować, chce się czegoś więcej i
"The Sirens" jest tego efektem?
Melodic/progressive death metal jest dosyć trafnym
opisem stylu Into Eternity. Kategoryzacja
zespołów nigdy nie jest czymś łatwym, a z
nami musi być jeszcze trudniej. Ten album zawiera
też przecież świetną grę na gitarze akustycznej,
fortepianie oraz pełne rozmachu, symfoniczne
partie, więc nie można nas łatwo zaszufladkować,
gdyż nasze brzmienie jest bardzo
różnorodne. "The Sirens" jest, ogółem rzecz
biorąc, bardzo szybkie i agresywne, dużo tam
gry czysto technicznej, ale zwalniamy wtedy,
kiedy tylko możemy.
Z Century Media do M-Theory Audio: dla
wielu to degradacja, ale z drugiej strony nie
dość, że przez tych dziesięć lat sytuacja w muzycznym
biznesie zmieniła się diametralnie, to
do tego w niemieckiej firmie byliście zespołem
Foto: Into Eternity
jednym z wielu, gdy w M-Theory wygląda to
zupełnie inaczej?
Zgadza się, współpracowaliśmy z Century Media
przez lata, współpraca była świetna, dali
nam okazję do rozwoju poprzez rozgłos, który
zapewnił nam przypływ fanów, za co jesteśmy
bardzo wdzięczni. I ponownie masz rację, czasy
się zmieniły, teraz współpracujemy z M-Theory
Audio, dziękujemy im za to, że chcą wydać ten
krążek! Marco, właściciel naszej nowej wytwórni,
był też kierownikiem amerykańskiego oddziału
Century Media, więc znamy się od lat, co
spowodowało, że ten wybór był oczywisty.
W pewnym sensie stoicie teraz przed nie lada
wyzwaniem, bo musicie przypomnieć o sobie
dawnym fanom i pozyskać tych młodszych,
którzy zaczęli słuchać muzyki w tym okresie,
kiedy było o was cicho - to trudne, ale i też
bardzo motywujące do dalszej pracy, dawania
z siebie wszystkiego na koncertach?
Zgadza się, jest to wielkie wyzwanie, ale uważamy,
że nie mamy nic do stracenia. Graliśmy
już na całym świecie, jeździliśmy w trasy z naszymi
ulubionymi zespołami, takimi jak Symphony
X, Megadeth, Nevermore i Dream
Theater. Teraz chcemy wydawać albumy dla fanów
i jeździć w trasy kiedy to możliwe. To będzie
ekscytujący czas!
Będzie ich pewnie w sezonie jesiennym więcej,
a w przyszłym roku promocja "The Sirens"też
będzie pewnie trwać w najlepsze, aż do zakończenia
letnich festiwali?
Racja. Chcemy grać tam, gdzie się da. Festiwale
będą świetną opcją, więc nie możemy się doczekać
tego, co przyniesie przyszłość. Dzięki dla
wszystkich fanów za długotrwałe wsparcie!
Keep it Metal!
Wojciech Chamryk, Jakub Krawczyk,
Natalia Skorupa
Foto: Into Eternity
INTO ETERNITY 115
historii muzyki. Jak dotąd te metody działają
świetnie i nie zamierzamy tego zmieniać.
HMP: Shane, w Necrytis grasz na perkusji i
jednocześnie śpiewasz. Powiedz mi, to jakaś
przemyślana koncepcja czy może więcej w tym
przypadku?
Shane Wacaster: Czysty przypadek. W kilku
zespołach, w których występowałem wcześniej
zdarzało mi się robić chórki. Czasem zdarzało
mi się przejąć rolę głównego wokalisty, ale były
to naprawdę okazjonalne przypadki. Były to
głównie covery Van Halen albo Led Zeppelin.
Kiedy zakładałem zespół Sue's Idol, stanowisko
wokalisty było zarezerwowane dla mnie,
gdyż to ja byłem autorem tekstów oraz wymyśliłem
większość linii melodycznych. Początkowo
chciałem zatrudnić jakiegoś wokalistę a samemu
skupić się na perkusji, ale ostatecznie nic
z tego nie wyszło. Wyrobiłem sobie jednak głos
na tyle, że byłem w stanie zaśpiewać na dwóch
albumach Sue's Idol. Uznałem, że mój wokal
jest na tyle dobry, bym zaczął szukać miejsca,
gdzie mogę zrobić z niego naprawdę dobry użytek.
To było jedną z przyczyn powstania Necrytis.
Pracuję ciągle nad swoim głosem i mam
świadomość, że przede mną naprawdę jeszcze
sporo pracy.
Słyszę muzykę w swojej głowie
Każdy zespół ma swój sposób tworzenia muzyki. U jednych najpierw powstaje
linia melodii, potem do tego pisze się tekst itd. Inni zaczynają zaś od tekstu.
Necrytis jest zespołem, który ma dość oryginalny sposób tworzenia swych
utworów. O tym sposobie pracy oraz nowym albumie "Dread En Ruin" dość dokładnie
opowiedział nam śpiewający perkusista Necrytis - Shane Wacaster.
Wspomniałeś o swoim drugim zespole Sue's
Idol. Mógłbyś coś więcej o tej kapeli opowiedzieć?
Sue's Idol powstał na przełomie lat 2012 i
2013. W czerwcu 2014r. nagraliśmy pierwszy
album ("Hypocrits And Mad Prophets" - przyp.
red.), drugi natomiast na początku roku 2016
("Six Sick Senses" - przyp. red.). Sue's Idol to
nawiązanie do słowa "suicidal". Zauważyłem, że
to słowo bardzo często występuje w moich tekstach,
tytułach piosenek itp. Co ciekawe, debiut
Necrytis ("Countersigns", 2017) miał być trzecim
albumem Sue's Idol wydanym przez
Crushing Notes Records. Kiedy już wszystko
zdawało się być dogadane, nasz gitarzysta zaczął
angażować się w wiele innych muzycznych
projektów. Z czasem niektóre z nich stały się
dla niego dużo bardziej priorytetowe niż Sue's
Idol. Sytuacja ta otworzyła drzwi Toby'emu
Knappowi i postanowiliśmy stworzyć osobny
projekt. Tak w wielkim skrócie powstał Necrytis.
Powiedz mi jak łączysz grę na perkusji i śpiewanie
podczas występów na żywo?
Może ciężko w to uwierzyć, ale nie zagraliśmy
jeszcze ani jednego koncertu. Ale jeżeli do tego
dojdzie, to zajmę się wokalem. Za bębnami siądzie
perkusista sesyjny. Utwory Necrytis są
zbyt skomplikowane, by je grać i śpiewać jednocześnie.
Może "Blood In The Well" albo "Heresiarch
Profane" jeszcze dałbym radę, ale na pewno
odpadłbym przy "Necrytis", "Praetorian X"
czy "Countersigns". Na dzień dzisiejszy raczej
nikt nam nie pozwoliłby zagrać dłużej niż te 30-
40 minut. W tym czasie moglibyśmy zagrać 4-5
utworów. W sumie dobre na początek.
Toby udzielał się w ogromnej liczbie zespołów
grających bardzo różne odmiany metalu. Czy
jego doświadczenie oddziałuje na twórczość
Necrytis?
Toby to profesjonalista, który bez trudu potrafi
się wstrzelić w różne muzyczne style. W naszych
utworach można znaleźć pewne wpływy
stylu grupy Ownward, dawnego zespoły Toby'
ego. Jak się dobrze wsłuchasz w naszą muzykę,
to zauważysz, że pewne riffy brzmią trochę
black metalowo (bo przez takie kapele Toby się
przewinął). Choćby wstęp do utworu "Blood In
The Well". Co ciekawe, Toby tworzy riffy do...
nagranych wcześniej wokali. Jest to całkowicie
niekonwencjonalne podejście do tworzenia
utworów. Szczerze mówiąc nie słyszałem o
żadnej innej kapeli, która pracuje w ten sposób.
Przynoszę mu nagrany wokal oraz perkusję
(gitary słyszę w swojej głowie), a on dorabia do
tego partie gitar. To co robi jest po prostu genialne!
Nie znam drugiego muzyka, który bazując
na samej perkusji i wokalu, potrafiłby
dorobić partie gitar, basu a czasem klawiszy.
Toby za parę lat powinien mieć swoje miejsce w
Znajdujecie czas na te wszystkie projekty?
Który z nich jest dla Was priorytetem?
Sue's Idol w tej chwili ma przerwę w działalności.
Ciężko mi powiedzieć ile ona może trwać. Co
więcej, nie wiem nawet czy w ogóle powrócę
jeszcze do tego projektu. Co do działalności
Toby'ego, to musisz wiedzieć, że to jest maniak,
który żyje muzyką i na to zawsze znajdzie czas
(śmiech). Chociaż niektóre jego zespoły, jak
Affrikor czy Waxen też zaprzestały działalności.
Ale wiele innych ciągle jest aktywnych i
każdym z nich Toby się realizuje. To bardzo
kreatywna osoba. Jeśli chodzi o mnie, to Necrytis
jest zdecydowanie numerem jeden. I uważam,
że gdybyśmy zaczęli grać koncerty, Toby
również zacząłby traktować Necrytis jako swój
priorytet. Ale do tego jeszcze daleka droga. Jak
zapewne zauważyłeś obaj narzucamy bardzo
szybkie tempo swojej pracy. Pierwszy album
Necrytis czyli "Countersigns" ukazał się we
wrześniu 2017r. "Dread En Ruin" natomiast
miał swoją premierę 29 czerwca 2018r. Zatem
dzieli je niecały rok. Niedawno wysłałem
Toby'emu szkice utworów na nasz trzeci album,
który, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z
planem, powinien ukazać się w marcu przyszłego
roku. Zobacz, trzy pełne albumy w ciągu
18 miesięcy. Ale przyznam Ci się, że w naszej
pracy nad muzyką nie oszczędzamy się. Potrafię
dzień w dzień pracować w studio po 16 godzin
i wcale nie sprawia to, że czuję się zmęczony. To
chyba lepsze niż praca przez trzy lata nad "pomysłami",
nieprawdaż?
Porozmawiajmy o Waszym ostatnim albumie
"Dread En Ruin". Co to za postacie, które
spoglądają na nas z okładki?
Kilka dodatkowych postaci zostało tam dodanych
do pierwotnej wersji. Jest to coś w rodzaju
szopki z alternatywnej rzeczywistości. Możemy
tam na przykład zobaczyć kozła koronującego
małego kosmitę na mesjasza. A może to dzieje
się w naszej rzeczywistości, gdzieś w lesie z dala
od ludzkich oczu...
Kto jest autorem tej grafiki?
Autorem jest francuski grafik Jean Paul Fournier.
Naprawdę fajny gość z wypaczonym poglądem
na świat. Dlatego idealnie się dogadujemy
(śmiech)! Wysłał mi oryginalną wersję, którą
wykonał wiele lat temu i powiedziałem mu,
że chcę ten projekt trochę podrasować, gdyż
pierwotnie grafika była czarno-biała i bardzo
ponura. Zgodził się bez większych obiekcji. Zrobił
milion okładek albumów i książek i został
Foto: Necrytis
116
NECRYTIS
wielokrotnie doceniony przez znawców. Poznaliśmy
się w sieci. Okazało się, że podzielamy
zainteresowania zjawiskami nadprzyrodzonymi
oraz spiskowymi teoriami świata.
Słuchając "Dread En Ruin" odnoszę wrażenie,
że czasem brzmicie bardzo surowo, czasem
podchodzicie pod styl NWOBHM, a czasem
uciekacie w bardzo progresywne rejony. Które
oblicze waszej muzyki jest Ci najbliższe?
Muzyka sama w sobie. Wszystko, co wymieniłeś
przecież nią jest. Mogę błędnie cytować
Jimmy'ego Page'a, ale to prawda. Jeśli przyjmiemy
tradycyjną formułę heavy metalu dla
konkretnego utworu, po prostu to robimy. Jeśli
utwór wymaga pójścia w progresywne rejony, to
pójdziemy tą drogą. Tak długo, jak nie stanie się
to powtarzalne i nudne. Martwiłem się, że "Call
Us Insanity" będzie nudne z powodu powtarzalnego
przejścia i wielokrotnie powtarzanego
refrenu na końcu. Zaskoczyło mnie, iż ludzie w
recenzjach i komentarzach na Internecie często
wspominają ten utwór jako najlepszy na płycie.
Natomiast dla mnie osobiście produkcja schodzi
na dalszy plan. Dziś jest wiele zespołów, których
muzyka charakteryzuje się najdoskonalszą
produkcją. Brzmią niesamowicie dzięki temu,
że ogromną ilość czasu i pieniędzy poświęcają
właśnie produkcji, ale... łatwo je zapomnieć.
Nowoczesna produkcja sterylizuje ich brzmienie
i pozbawia je osobowości. Tak wiele studiów
używa oprogramowania do reampingu, korekcji
wokalu i oprogramowania zastępującego bębny,
a oni wybierają te same dwa lub trzy dźwięki na
gitarę, bas i werbel, że wszystko zaczyna
brzmieć tak samo. Słyszałem wiele opowieści o
fanach rozczarowanych koncertem swojej ulubionej
kapeli, ponieważ zespół bez tej sterylnej
produkcji i nie brzmi tak dobrze. Chciałbym
uzyskać coś dokładnie przeciwnego. Świetnym
przykładem jest Motorhead. Jestem pewien, że
Lemmy mógł uzyskać najlepszą możliwą produkcję
na wielu swoich wydawnictwach, ale nigdy
tego nie zrobił. Gdy Motorhead grał na żywo,
fani szli tam z oczekiwaniem odtworzenia tego,
co mogą usłyszeć na albumach, ale niejednokrotnie
zamiast tego byli zaskoczeni, ponieważ
Motorhead na żywo był zawsze lepszy niż na
płycie. Było tak głośno i wyraźnie, że zastanawiałeś
się "dlaczego nie brzmią tak na swoich
albumach?". A potem zdajesz sobie sprawę, że
to wszystko było częścią ich planu. Ozdobniki,
przejścia, chórki muszą być chwytliwe i w zasięgu
fanów, żeby móc śpiewać, co jest dla mnie
idealne, ponieważ większość naszych fanów prawdopodobnie
śpiewa moje utwory lepiej ode
mnie (śmiech). Nasza formuła opiera się na
tym, czego lubimy słuchać. Jestem perkusistą,
ale nie chcę by był to instrument wiodący. Nie
chcę, żeby perkusja przyćmiła gitary, ponieważ
to one tworzą w dużej mierze dany utwór, więc
staram się trzymać przede wszystkim podstawowych
tonów, aby pozwolić piosenkom oddychać.
Kogo widzisz jako grupę docelową swojej
twórczości? Oldschoolowi metalowcy lub raczej
ludzie o otwartych umysłach i szerokich
muzycznych horyzontach słuchający bardziej
progresywnej muzyki.
Z zadowoleniem oświadczam, że jesteśmy
otwarci zarówno na jedną, jak i drugą grupę
odbiorców. Sercem jesteśmy oldschoolowymi
metalowcami. Nie piszemy muzyki progresywnej.
Cała ta progresja wychodzi sama podczas
tworzenia.
Kawałek "Blood In The Well" brzmi trochę jak
Iron Maiden z okresu "Killers".
Wiesz, Iron Maiden jest zespołem, którego słucha
wiele osób nawet nie będących fanami metalu.
Płytę "The Number Of
The Beast" pierwszy
raz usłyszałem,
gdy miałem
13 lat. Natępną
"Piece Of
Mind", gdy miałem
14. Przyznam
Ci się, że słuchając
tego albumu,
zawsze pomijałem
pierwszy utwór
"Where Eagles Dare".
Jak dla mnie
jest on zdecydowanie
za ciężki
(śmiech). Ale zgodzę
się z Tobą, że w naszej
produkcji słychać
zdecydowanie
inspiracje Maidenami
z okresu "Killers" i
debiutu. Cieszę się, że
to dostrzegasz, ponieważ
jak już powiedziałem,
jesteśmy olschoolowcami!
(śmiech).
Chwalicie się również,
że inspirujecie się również takim wykonawcami,
jak Queensryche, Fates Warning, a nawet
Jethro Tull. Co sprawiło, że kształtowanie się
Twojego gustu muzycznego poszło akurat w
tym kierunku?
Wszystko zaczęło się od klasycznego heavy.
Wielu młodych ludzi na początku fascynacji
metalem słucha Ozzy'ego, Judas Priest, Black
Sabbath oraz podobnych grup. Z czasem jednak
to nie wystarcza i apetyt rośnie. Wtedy można
sięgnąć po Helloween, Fates Warning i
podobnych rzeczy. Darzę takim samym szacunkiem
heavy metal, jak i rock/ metal progresywny.
Jako czternastolatek pierwszy raz usłyszałem
zespół Queensryche a konkretnie ich
"Deliverance". Było to coś innego, niż wszystko
czego słuchałem dotychczas. Następnym progresywnym
zespołem, który zrobił na mnie
ogromne wrażenie był Fates Warning. Zacząłem
od albumu "No Exit", następnie było "Pararells"
oraz "Perfect Symmetry". W progresywnym
graniu podoba mi się to, że jest tam wiele
połamanych struktur, przejść, powrotów do motywów,
o których słuchacz już zdążył zapomnieć.
I mimo to często zostawiają pewien niedosyt.
Natomiast struktura typowego kawałka
heavy metalowego to zwrotka/refren/solówka/
refren. Dla muzyków, którzy chcą się rozwijać
to trochę za mało.
Album kończy się trzynastominutową suitą
zatytułowaną "Heresiarch Profane". Skąd pomysł
na utwór tak rozbudowany i tak eksperymentalny
utwór?
Jak już wspomniałem, często słyszę muzykę w
swojej głowie. Nawet jak się kładę spać albo
wstaję rano. Nawet w takich sytuacjach muszę
je szybko nagrać, bo inaczej te pomysły się rozmyją
i nic z nich nie zostanie. Czasami budzę
się mając w głowie gotowy tekst. Bywa, że jest
on w formie często powtarzanej mantry. Dlatego
też zawsze trzymam notes i długopis przy
łóżku. To klawiszowe intro powstało w mojej
głowie na koniec ciężkiego dnia, gdy zasypiałem.
Chińskie cymbały oznaczają nadejście muzy,
która zabiera mnie w podróż przez moje sny
oraz koszmary. Jest to idealne zakończenie albumu,
gdyż odwołuje się do źródła naszej twórczości.
Skąd
bierzesz inspiracje do swoich
tekstów? Z książek, filmów, czy własnych
przemyśleń?
Głównie z własnego doświadczenia a przede
wszystkim ze snów. W drugiej kolejności jest
literatura. Na przykład utwór "Oddyssey Divine"
jest opisem mojego snu. Zobaczyłem tam postać
przypominającą anioła. Objęła mnie swoim
skrzydłem i wyruszyliśmy w kosmiczną podróż
biliony lat świetlnych od nas. Dryfowaliśmy w
przestrzeni i podążaliśmy w stronę słabo widocznego
fioletowego punktu. Postać ze snu powiedziała
mi, że ta fioletowa poświata to początek
czasu. Bardzo ciężko jest mi opisać uczucie,
które towarzyszyło mi, gdy się obudziłem,
ale nigdy wcześniej czegoś tak przyjemnego nie
doświadczyłem. "Call Us Insanity" napisałem
pod wpływem książki Anthony'ego Burgessa
pod tytułem "Rozpustne Nasienie". Pozwoliłem
sobie jednak na potraktowanie przewodniego
tematu trochę w oderwaniu od treści tej powieści.
Chodzi o kontrolę płodności przez rząd,
gdzie posiadanie więcej niż jednego dziecka jest
surowo karane. Grupa posłańców z innego wymiaru
ma jednak plan ocalenia ludzkości i zdradzenia
jej tajnych technologii. Ogólnie uwielbiam
fantasy, horrory, science fiction, okultyzm,
magię i podobne klimaty. Na następnej płycie
znajdzie się utwór inspiroiwany powieścią "Carrion
Comfort" Dana Simmonsa. Genialna
książka! Polecam.
Porównując "Dread En Ruin" z "Countersigns"
dostrzegasz spory postęp?
Zdecydowanie. "Countersigns" to concept album
skupiający się na tematyce życia po śmierci
i kwestii reinkarnacji oraz naszego wpływu na
to, co się dzieje po tym, jak umrzemy. Muzycznie
był to album znacznie prostszy. "Dread
En Ruin" jest bardziej progresywny, a utwory są
dużo bardziej rozbudowane.
Bartłomiej Kuczak
NECRYTIS 117
Miła niespodzianka dla każdego?
- Jest to coś w rodzaju wyzwania połączonego z duża ilością zabawy - tak
o najnowszej płycie Mystic Prophecy mówi gitarzysta Markus Pohl. Ale chociaż
zespół włożył w przygotowanie "Monuments Uncovered" sporo pracy, to jednak w
większości przypadków nowe wersje znanych przebojów w wydaniu Niemców nie
powalają niczym szczególnym, stawiając to wydawnictwo na pozycji wątpliwej
atrakcji dla najbardziej oddanych fanów Mystic Prophecy:
HMP: "Monuments Uncovered" to wasz dziesiąty
album studyjny - to dlatego zdecydowaliście
się na coś innego niż kolejna płyta z premierowym
materiałem?
Markus Pohl: To akurat stało się przypadkowo.
Początkowo myśleliśmy o przygotowaniu
bonusowych utworów na nasz dziesiąty album,
być może specjalnej edycji z wyjątkowymi coverami
niemetalowych utworów. Myśleliśmy, że
będzie to miła niespodzianka dla każdego. Później
dopiero okazało się, jak poważne jest to
pod względem kompozycyjnym przedsięwzięcie.
Do utworów takich jak "You Keep Me Hangin'
On", "Are You Gonna Go My Way" czy "Hot
Stuff" dodaliśmy własne metalowe riffy, by uchwycić
sens każdej z tych piosenek. Myśleliśmy o
każdej partii utworu z osobna, "wywracaliśmy"
piosenkę na lewą stronę i czasem aranżacja była
jedyną rzeczą, której nie zmienialiśmy. Pokazaliśmy
efekty naszej pracy reszcie zespołu i
wspólnie zdecydowaliśmy, że te piosenki zasługują
na więcej niż bycie tylko bonusem, więc
postanowiliśmy stworzyć z nich cały album.
Każdy muzyk ma swych ulubionych artystów
pod wpływem których sam zaczął grać, ukochane
płyty bądź utwory, jednak nie każdy
decyduje się na zebranie ich na płycie. Co
przekonało was do takiego kroku?
Cóż, mogę mówić tylko za siebie, ale Donna
Summer czy Kim Wilde nie mieli na to wpływu,
nawet jeśli podobają mi się ich piosenki.
Słuchaliśmy tych piosenek gdy dorastaliśmy: w
radio, na imprezach, w szkole i innych miejscach.
Przywołują one uczucia, które odczuwaliśmy
słuchając tych piosenek w naszej młodości.
Poza tym chcieliśmy zrobić covery piosenek niemetalowych,
bo jest to dla nas coś zupełnie
nowego. Jest to coś w rodzaju wyzwania połączonego
z duża ilością zabawy.
Ostatnie zmiany składu też pewnie nie ułatwiały
wam pracy nad nowymi utworami, gdy
stworzenie "Monuments Uncovered" nie nastręczało
pewnie aż tylu trudności, nie wymagało
aż tylu prób i okrzepnięcia obecnego składu,
z trojgiem nowych muzyków?
Wcale. Nowe technologie oferują mnóstwo możliwości.
Można wiele doszlifować za pomocą
internetu, Skype czy maili, a koniec końców
każdy i tak musi ćwiczyć w domu. Więc gdy
każdy wie co ma w danym momencie grać, nie
trzeba grać tak dużo prób - parę weekendów i to
tyle. Można ćwiczyć cały czas, ale dopiero koncerty
są w stanie sprawić, że zespół zgra się ze
sobą. To właśnie zrobiliśmy: graliśmy na wielu
scenach i stawaliśmy się lepsi.
Na jakiej zasadzie dobieraliście poszczególne
utwory? Każdy sporządził swoją listę, czy też
to raczej twój wybór, jako lidera grupy?
Zrobiliśmy około dwudziestu piosenek, ale niektóre
z nich nie brzmiały jak Mystic Prophecy.
Nie mogliśmy wymyślić nowych riffów z odpowiednim
uderzeniem, graliśmy te piosenki w
normalny sposób. Na koniec zebraliśmy wszystkie
piosenki i wspólnie decydowaliśmy które z
nich wydamy. Nie miało znaczenia czyj był pomysł
na daną piosenkę. Jeżeli masz ogromne
ego to nie jesteś odpowiednią osobą do bycia w
zespole, dla takich ludzi o wiele lepsze są projekty
solowe. Mystic Prophecy jest jednym zespołem,
bez zbędnego zrzędzenia. Przesłuchaliśmy
więc te wszystkie piosenki i wybraliśmy te
najlepsze.
To raptem dziesięć, a w wersji digi jedenaście
utworów. Stworzenie tej listy wymagało więc
pewnie pewnego wysiłku, żeby płyta nie była
zbyt rozwleczona, a jednocześnie stanowiła
zwartą całość?
Jak już wspomniałem, trik polega na tym aby
znaleźć balans pomiędzy zwyczajnym odtworzeniem
piosenki, a stworzeniem coveru w stylu
Mystic Prophecy. Mieliśmy dwadzieścia piosenek,
spróbowaliśmy, te co nie dały rady, wywaliliśmy.
Te fajne znalazły się na albumie. Tak
samo jest w przypadku pisania albumu - piszę
znacznie więcej utworów, a następnie pozbywam
się przynajmniej połowy z nich, zanim
podzielę się nimi z resztą zespołu. Z drugiej
strony wydaje się, że stworzenie płyty z coverami
wymaga mniej pracy niż stworzenie oryginalnego
albumu. Mogę osobiście zapewnić, że
nie jest to prawdą. Eksperymentowanie zajęło
nam masę czasu.
Sądząc po tytułach są tu utwory towarzyszące
ci od dziecka, jak przeboje z wczesnych lat 70.
"Get It On" T.Rex czy "Proud Mary" Creedence
Clearwater Revival, czy nieco późniejsze
"Hot Stuff" Donny Summer bądź "Because
The Night" Patti Smith?
Szczerze mówiąc "Proud Mary" czy "Get It On"
nie były czymś czego słuchałem w momencie
ich wydania. Byłem wtedy zbyt młody. "Hot
Stuff" albo "Because The Night" były grane w
radio kiedy zacząłem słuchać muzyki. Mogłeś je
usłyszeć gdziekolwiek byś nie poszedł. Te piosenki
odzwierciedlają klimat lat osiemdziesiątych.
Posłuchaj oryginału: nie czujesz sprayu do
włosów lub przyciasnych jeansów na nogach?
Nie widzisz białych tenisówek na swoich stopach
i neonowych świateł w każdej dyskotece?
Tak jest... wspomnienia! I wydaje mi się, że mamy
na tym albumie masę wspomnień z ponad
trzech dekad. Oferujemy możliwość przeniesienia
się do tamtych czasów, lub wypicia piwa i po
prostu bawienia się dobrze. To jest to, co preferuję!
Wygląda na to, że nie chciałeś, aby "Monuments
Uncovered" stała się kolejną metalową
płytą z oklepanymi coverami Purple, Sabbath,
Maiden czy Priest, stąd takie właśnie wybory?
To prawda. Zrobiliśmy parę coverów, głównie
piosenek które naprawdę miały na nas wpływ.
Jest to fajne, lecz chcieliśmy przygotować coś
zupełnie innego. Nawet jeśli nie byliśmy pewni
czy materiału wystarczy na pełnoprawny album,
to cieszyliśmy się każdą chwilą spędzoną
na pracy przy nim.
Foto: Mystic Prophecy
Warto też zauważyć, że w latach 70. i 80. ubiegłego
wieku listy przebojów i playlisty stacji
radiowych nie były tak sformatowane i hermetyczne
jak obecnie, dzięki czemu można było
poznawać bardzo różną muzykę i z niej czerpać?
Tak jest. Ale nie widzę tu różnicy pomiędzy
metalem a popem. W dzisiejszych czasach ludzie
poznając nową muzykę słuchają piosenki
tylko raz. Jeżeli się nie spodoba za pierwszym
118
MYSTIC PROPHECY
razem, to koniec. Jako kompozytor masz tylko
jedną szansę. W latach osiemdziesiątych nie
było aż tyle muzyki. Szedłeś do sklepu z płytami,
kupowałeś album i słuchałeś go w kółko.
Niektóre piosenki zaczynały ci się podobać
dopiero po tygodniu lub dwóch. Takie coś już
nie ma miejsca. Jest tyle muzyki w internecie, że
od razu można przejść do następnej piosenki.
Byłeś fanem Eltona Johna czy Mike'a Oldfielda,
czy też jako nastolatek słuchałeś raczej
cięższych kapel, a zainteresowanie twórczością
w/w artystów przyszło później?
Nigdy nie byłem ich prawdziwym fanem, ale
podobają mi się niektóre z ich piosenek. Jest to
część historii muzyki, coś w stylu wiedzy powszechnej.
Były wszędzie i wciąż są hitami. Kiedy
byłem młody wolałem słuchać metalu, od
Ozzy'ego Osbourne'a do Morbid Angel czy
Carcass. Jeżeli były przesterowane gitary, to ja
tego słuchałem, a im szybciej i ciężej tym lepiej.
Ale byłem jedyną osobą w moim otoczeniu, która
słuchała metalu. Więc... jeżeli chciałem mieć
jakąś dziewczynę to musiałem znosić inną muzykę
(śmiech). Obecnie uwielbiam tych artystów.
Szanuję ich jako kompozytor i zdaję sobie
sprawę z pomysłów, które stoją za tymi hitami.
Tak, nauczyłem się interesować tymi piosenkami
dopiero później.
Sięgnąłeś też po mniej oczywiste utwory, bo o
Tokyo poza Niemcami naprawdę mało kto już
pamięta, a był to przecież świetny zespół, zaś
Billy Squier, był bardzo popularny, szczególnie
w Stanach Zjednoczonych, ale nie trwało to
zbyt długo. Uznałeś, że "Tokyo" i "The Stroke"
to zbyt dobre utwory, żeby pamiętali o nich
tylko najbardziej zagorzali fani tych wykonawców?
Nie wiem teraz nic o ludziach ani o tym co
myślą. Jestem zupełnie inny, a przynajmniej tak
o mnie mówią moi przyjaciele. Ale wydaje mi
się, że to nie muzyka, bo jest tak jak dzisiaj: promocje,
trasy koncertowe, występy, wywiady,
magazyny itp. Wtedy nie było internetu, więc
musiałeś być we właściwym miejscu i we właściwym
czasie. Było to nawet znacznie ważniejsze
niż jest to dzisiaj. Jeżeli DJ'e cię pokochali, to
miałeś swój czas na antenie radia i w dyskotekach.
Co ciekawe przeważają na tej płycie starsze
utwory: z nowszych mamy tylko "Are You
Gonna Go My Way" Lenny'ego Kravitza i
"Space Lord" Monster Magnet - czyżbyś nie
znajdował dla siebie niczego interesującego we
współczesnej muzyce?
W dzisiejszych czasach też jest cała masa fajnej
muzyki. I uwierz mi, byłbym w stanie znaleźć
dla niej jakieś riffy, lecz nie pasowały one do
konceptu, który wybraliśmy. Próbowaliśmy
zmienić aranżacje piosenek, które były hitami w
czasach, gdy dorastaliśmy. Nie wpadliśmy nawet
na pomysł by brać pod uwagę piosenki z
ostatnich dziesięciu lat. Uważam, że jest to dobre,
tak długo, jak mój wokalista nie będzie
musiał śpiewać o parasolach! (śmiech)
Foto: Mystic Prophecy
No tak, Rihanna (śmiech). Ale może próba
stworzenia czegoś na bazie piosenek np.
Britney Spears czy Jennifer Lopez byłaby ciekawym
eksperymentem, dzięki czemu zaczęłyby
się nadawać do słuchania? (śmiech)
Dobra rada! Lecz: nigdy nie mów nigdy!
Children Of Bodoom zrobili cover Britney
Spears i wiem też, że są dobre rockowe czy metalowe
covery muzyki współczesnej. Ich kompozytorzy
zrobili kawał dobrej roboty, aranżacja
i kompozycja są świetne i tak długo jak piosenki
nie opierają się na jednym efekcie specjalnym
lub bicie, to możesz przerobić je w swoim
stylu.
Nie eksperymentowaliście z aranżacjami, nie
kombinowaliście, starając się oddać ducha oryginałów
wybranych utworów, domyślam się
więc, że miał to być również wasz hołd dla ich
autorów?
Prawie masz racje! Ten album jest pierwszą płytą
Mystic Prophecy, na której znajduje się gitara
akustyczna. Ale jednym z głównych powodów
dla których nie chcieliśmy używać akordeonu
lub innych dziwnych instrumentów było
to, że te piosenki powinny odzwierciedlać
nasz własny styl. To jest coś, co nigdy nie ulegnie
zmianie. Wzięliśmy fragmenty utworów, zagraliśmy
je na gitarach, perkusji i basie, czasem
grałem dodatkowe partie na gitarze, i efekt
brzmiał jak my, więc na to się zdecydowaliśmy.
Cover z podobiznami wykonawców oryginałów
zamieszczonych na "Monuments Uncovered"
to wasz pomysł, czy inicjatywa Dušana
Markovica? Fajnie to wygląda, bez dwóch
zdań!
Wydaje mi się, że był to pomysł Lia - jest on niczym
wulkan z pomysłami. Ma wizję, a następnie
wprowadza ją w życie. Nie należy wtedy
próbować go zatrzymać, bo wybuchnie jeszcze
bardziej. Podziwiam jego dar i jego energię. W
taki sposób funkcjonuje Mystic Prophecy. Każdy
z nas daje z siebie jakby ogromny potok
lawy, a on jest wulkanem, który trzyma wszystko
w kupie, by następnie wystrzelić w odpowiednim
kierunku. Podążając tą drogą, każdy
album staje się eksplozją.
Planujecie koncerty promujące ten album, czy
też "Monuments Uncovered" pozostanie tylko
studyjnym wydawnictwem, czymś szczególnym
zarówno dla was, jak i dla fanów?
Zrobiliśmy małą trasę koncertową, a na obecną
chwilę jesteśmy w trakcie małej trasy po festiwalach
w celu promowania tej płyty. Wydaje mi
się, że będziemy grać jedną czy dwie piosenki
od czasu do czasu, jest to fajne i podoba się
ludziom, a na tym zależało nam najbardziej.
Pewnie macie też już pierwsze pomysły na
pełnoprawnego następcę płyty "War Brigade",
bo przecież zawsze byliście jednym z najbardziej
aktywnych zespołów współczesnej
sceny, wydając kolejne albumy co rok-dwa?
Jesteśmy w trakcie komponowania kawałków na
nasz następny album. Wciąż jest przed nami
mnóstwo pracy, ale wydaje mi się, że jakoś pod
koniec roku powinniśmy wejść do studia z tym
materiałem. Nie ma pośpiechu i jeżeli nie uda
nam się rozpocząć nagrywania w tym roku, to
zrobimy to w następnym. Tylko jedna rzecz jest
pewna - będzie to kolejna eksplozja i mamy
nadzieję, że spodoba się naszym wszystkim fanom!
Wojciech Chamryk, Paweł Gorgol,
Paulina Manowska
MYSTIC PROPHECY 119
Mrok i mistycyzm
Przygotowując się do wywiadu z Janem Christianem Halbrodtem
- klawiszowcem i autorem tekstów Mob Rules, przeanalizowałem sobie
liryki z ostatniego albumu Niemców pod znamiennym tytułem "Beast
Reborn". Okazało się, że mamy z Janem kilka wspólnych pozamuzycznych
zainteresowań. Chodzi mianowicie o pewne kwestie z pogranicza oficjalnej
nauki oraz pewnego mistycyzmu i zjawisk paranormalnych. Musiałem
zatem poruszyć ten temat w poniższym wywiadzie. Ci, którzy te teorie
uważają za bzdury, którymi nie warto sobie zaprzątać głowy również
mogą spokojnie czytać, gdyż starałem się by ten wątek nie zdominował
całkowicie rozmowy i wywiad miał czysto muzyczny charakter.
HMP: Witaj. Mob Rules zdaje się być jednym
z czołowych niemieckich zespołów grających
heavy/power metal. Co jest powodem,
że to akurat Niemcy dały nam kilka najlepszych
zespołów w latach 80-tych i to samo
dzieje się teraz?
Jan Christian Halbrodt: Witam, a przede
wszystkim dziękuję za docenienie! Zasadniczo
jest to trudne pytanie, ponieważ coś, co się wydarzyło
w latach 80., wciąż ma wpływ na obecne
zespoły i fanów. Scena metalowa to bardzo
szczególna społeczność, a więź łącząca fanów z
zespołami jest czymś wyjątkowym. Jestem bardzo
dumny z bycia częścią tej sceny.
Mob Rules działa 24 lata. Wasza pierwsza
EP-ka zatytułowana "Savage Land Pt. 1 "została
wydana w 1996 roku. Po tych wszystkich
latach myślisz, że jesteście teraz w miejscu, w
którym chcieliście być?
Jesteśmy bardzo zadowoleni ze wszystkiego, co
osiągnęliśmy, ponieważ nigdy się nie stawialiśmy
sobie jakiegoś konkretnego celu. Byliśmy
spragnieni tego rodzaju muzyki. Nigdy nie myślałem,
że wydamy nasz dziewiąty album po 24
latach. Jesteśmy naprawdę dumni ze wszystkiego,
co osiągnęliśmy dzięki Mob Rules.
Jedynym oryginalnym członkiem zespołu jest
wokalista Klaus Dirks. Jaki był główny powód
wszystkich zmian w składzie? Czy miało to
wpływ na Wasz styl?
Było wiele różnych powodów, ale zawsze dawało
to zespołowi nowe impulsy do działania. I
nawet jeśli z pierwotnego składu został tylko
Klaus, większość z nas jest częścią zespołu
przez ponad 10-15 lat i jesteśmy z nim zżyci.
Porozmawiajmy o Waszym nowym albumie
"Beast Reborn". Twierdzicie, że jest cięższy i
mrocznejszy niż poprzednie albumy. Czy to
była celowa koncepcja?
W pewien sposób tak, nawet jeśli wiele rzeczy
po prostu wychodzi samo podczas tworzenia.
Otrzymaliśmy bardzo dobre recenzje poprzedniej
płyty "Tales From Beyond", a szczególnie
utwory takie jak "Somerled" zostały bardzo dobrze
przyjęte. Chcieliśmy po prostu umieścić
metalowe elementy na pierwszym planie i zrobić
album, który idzie w nieco cięższym kierunku.
Wszystkie kompozycje z tego albumu są bardzo
zróżnicowane. Kto jest autorem muzyki?
Wszystkie utwory zostały napisane przez naszego
gitarzystę Svena Ludke w jego studiu razem
z Klausem. Są świetnym duetem. Ale oczywiście
każdy w zespole ma szansę wprowadzić
swoje pomysły i sugestie i wpłynąć na całość.
Szczególnie nasz perkusista Nikolas Fritz często
ma zaskakujące pomysły.
Okładka albumu jest trochę inna niż te z poprzednich
albumów Mob Rules. Wygląda jak
okładka płyty zespołu grającego progresywnego
rocka. Dlaczego wybraliście akurat to zdjęcie?
Mamy szczęście, że nasz perkusista jest również
niesamowicie kreatywnym projektantem zajmującym
się multimediami. Tworzy on dla nas całą
oprawę graficzną. Chciał poprzeć tytuł "Beast
Reborn" odpowiednim obrazkiem. Pomyśleliśmy,
że to całkiem fajne i jest to również motyw,
który świetnie wygląda na koszulkach.
Jakie jest znaczenie tytułu? Czy chodzi o
apokaliptyczną bestię?
W rzeczywistości tytuł ten ma charakter bardziej
autobiograficzny. Mieliśmy dość intensywny
okres i musieliśmy poradzić sobie z pewnymi
zrządzeniami losu w naszym życiu prywatnym.
Tworzenie utworów było dla nas czymś w
rodzaju terapii. Ponadto tym razem podjęliśmy
wiele różnych rzeczy, wyrzuciliśmy stary balast
za burtę i próbowaliśmy nowych rzeczy. Czuliśmy,
że zaczynamy od zera jako zespół, więc
wybraliśmy ten tytuł, ponieważ jest to najlepsze,
co wyraża powstanie tego albumu.
Ciekawe, że tytułowy utwór to tylko krótkie
jednominutowe intro.
Tak, chcieliśmy rozpocząć album intro, który
odzwierciedlałby nastrój utworów a jednocześnie
budowało napięcie. A ponieważ żaden z
utworów przygotowanych z myślą o albumie nie
miał tytułu "Beast Reborn", uznaliśmy za stosowne
nadanie tego tytułu temu wstępowi.
Teledysk promujący album "Beast Reborn" to
"Children's Cruade". Czy to był Wasz wybór
czy decyzja podjęta przez wytwórnię?
Postanowiliśmy to razem. Mamy pełną swobodę
od naszej wydawcy, ale pomocne jest oparcie
się na ich oraz naszym doświadczeniu. W związku
z tym nie było żadnej dyskusji w kwestii tego
utworu.
Foto: Mob Rules
Słowa tego kawałka opowiadają o ruchu dzieci
od 13 wieku, który odbył podróż do Ziemi
Świętej by ją uwolnić. Czy możesz powiedzieć
nam coś więcej o tej historii?
120
MOB RULES
Uwielbiam pisać o wydarzeniach historycznych,
a ta historia mimo, że jest smutna, jest jednocześnie
fascynująca. W 1212r. pewien chłopiec
twierdził, że objawił mu się anioł i powiedział
mu, że powinien udać się do Ziemi Świętej z
grupą dzieci. Zamiast brutalnych krucjat tylko
grupa niewinnych ludzi mogła uwolnić Jerozolimę.
Obiecano mu, że morze podzieli się dla
niego, i udało mu się zmobilizować ponad 10
000 dzieci i wyruszyć. To były bardzo ciężkie
czasy i wielu postrzegało to jako rozwiązanie
problemów. Trzeciego dnia przekraczania Alp
kiedy morze było już na horyzoncie, wielu z
nich było bardzo wycieńczonych. Nikt nie przybył,
ponieważ statki, które miały ich zabrać zatonęły
lub zostały zaatakowane przez piratów.
To był kres tej wyprawy.
Czy nie sądzisz, że dzieci często są ofiarami
dorosłej głupoty?
Niestety, tak, ale nie tylko dzieci. To smutny
przykład tego, jak ludzie o rzekomo dobrych
intencjach są zaślepieni i doprowadzeni do swojej
zguby. Niestety zdarza się to nawet nierzadko
dzisiaj, dlatego uważam, że utwór ten jest
tak ważny.
Innym ciekawym utworem jest "Traveler In
Time". Opowiada o Johnie Titorze, osobie,
która kilkanaście lat temu na różnych forach
internetowych twierdziła, że przybyła z roku
2030 roku, a potem nagle zniknęła. Czy
wierzysz w jego historię?
Prawdę mówiąc nie uważam, że ta historia jest
prawdziwa, ale podziwiam, jak charyzmatyczna
i przekonująca była ta osoba. Do dziś wielu ludzi
jest przekonanych, że to prawda. Opowiedział
kilka naprawdę ekscytujących teorii na temat
czasu. I właśnie to było fascynujące i mistyczne,
że tak fascynujące, że naprawdę chciałem
użyć tego tematu w którymś z utworów.
Foto: Mob Rules
Dzieli nas zaledwie 12 lat do 2030 roku. Czy
myślisz, że dzisiejszy świat wygląda jak w
opowiadaniach Titora?
Według Johna Titora powinna już trwać kolejna
wojna światowa. Na szczęście tak się nie stało,
ale ekscytująco to przepowiedział z wieloma
drobnymi szczegółami. Opisuje rzeczy, które
mogą się dziać w równoległej rzeczywistości, ponieważ
wszechświat jest w rzeczywistości wieloświatem.
W ten sposób nigdy nie można cofając
się w czasie zabić własnego dziadka lub dokonać
innych paradoksalnych rzeczy. Jeśli przyjąć,
że to prawda, a nie genialna mistyfikacja, to w
jego rzeczywistości, wszystko dzieje się tak, jak
opisuje. Kto wie, może nawet sam jest ważnym
graczem w tej grze.
Czy wierzysz w ogóle w możliwość podróżowania
w czasie. Ostatnio Internet zalały stare
zdjęcia i filmy, na których widać ludzi ubranych
współcześnie albo używających nowoczesnych
gadżetów.
Myślę, że to rzeczywiście możliwe, ale technologia
to umożliwiająca będzie dostępna dopiero w
przyszłości, a jeśli jest dostępna teraz to mogą z
niej skorzystać nieliczni. Patrząc na postęp technologiczny,
jaki miał miejsce w ciągu ostatnich
stu lat, myślę, że wszystko jest możliwe.
"War of Currents" opowiada o rywalizacji pomiędzy
dwoma genialnymi osobami - Nikolą
Teslą i Thomasem Edisonem. Kto według
Ciebie jest ważniejszą osobą dla świata?
Dla mnie Nikola Tesla jest jedną z najbardziej
niedocenianych postaci w historii. W przeciwieństwie
do Edisona nie był biznesmenem i w
ciągu życia na swojej działalności nie zarobił
fortuny. Miał on jednak wielki wpływ na współczesną
ludzkość. Niestety, otrzymał zbyt mało
uznania i ostatecznie zmarł w biedzie i samotności.
Wszystkie inne teksty wydają się mieć swe
źródło w historii, mitologii, fantasy i zjawiskach
paranormalnych. Wydajesz się osobą o
szerokich horyzontach. Jakie są Twoje inne zainteresowania?
Zasadniczo mam wiele zainteresowań, ale jako
informatyk jestem szczególnie zainteresowany
rozwojem technicznym. Ale ważne jest dla
mnie, żeby tekst utworu dawał możliwość odkrycia
czegoś ciekawego, a takie tematy są po
prostu świetne. Zwłaszcza, gdy są trochę mroczne
lub mistyczne, świetnie komponują się z
metalowymi utworami. To znak rozpoznawczy
Mob Rules. Chwytliwe utwory opowiadające
ciekawe historie.
Teraz temat bardziej przyziemny. Co z promocją
albumu? Powiedz nam coś o planowanej
trasie.
Przez trzy dni graliśmy w Niemczech w towarzystwie
Brainstorm. Oprócz dwóch festiwali,
większe plany sięgają przyszłego roku. Zdecydowanie
chcemy kontynuować trasę i grać na żywo.
Wkrótce pojawi się więcej informacji.
Od Waszego trzeciego albumu "Hallowed Be
Thy Name" współpracujecie ze Steamhammer.
Wygląda na to, że jesteście w pełni usatysfakcjonowani
tą współpracą.
Zdecydowanie jesteśmy w dobrych rękach i
otrzymujemy wiele wsparcia.
Bardzo dziękuję za ten wywiad. Czy chcesz
coś powiedzieć dla naszym czytelnikom?
Przede wszystkim wielkie dzięki za wywiad.
Mam jedno przesłanie, które zawsze lubię rozpowszechniać:
Jeśli masz zespół, który coś dla
ciebie znaczy, to idź na jego koncert! Kup koszulkę,
płytę, po koncercie wypij piwo z muzykami
i pomóż utrzymać tę wspaniałą scenę przy
życiu. A jeśli chodzi o nas: posłuchaj "Beast
Reborn", a jeśli Ci się to podoba, to mam nadzieję,
że niedługo zobaczymy cię w trasie!
Rock On!
Bartłomiej Kuczak
Foto: Mob Rules
MOB RULES 121
mi, mimo, że wcześniej nie współpracowaliśmy
nigdy na płaszczyźnie muzycznej. Jestem wielkim
fanem Evergrey. Tom, nim do nas dołączył
był obeznany w twórczości Redemption, więc
nie miał problemu z przyswojeniem repertuaru.
Plusem jest to, że wokal Toma - naprawdę emocjonalny
i potężny - jest dokładne tym, czego
potrzebujemy, aby nasza muzyka nabrała odpowiedniej
dla siebie mocy i charakteru. Tematyka
tekstów Toma jest podobna do tego, o czym
piszemy: nasze teksty dotyczą ludzkiej kondycji,
a nie światów fantasy, procesów chirurgicznych
czy ciemnych mglistych lasów Karpat
(śmiech). Więc w tej kwestii jesteśmy bardzo
bliscy Evergrey. Na tej płycie miał duży wpływ
na aranżacje wokalne - dodawanie harmonii i
podkładów. Jego kreatywność była ogromna nawet
jeśli była dozowana w małych dawkach. Na
następnej płycie, o której właśnie rozmawialiśmy
wczoraj w nocy. Zaczniemy od melodii wokalu,
ponieważ chcemy, aby brzmiało jak Redemption,
a następnie Vikram i Tom dodadzą
swoje w procesie tworzenia i dopracowywania
utworów. Myślę, że następny album w większym
stopniu będzie odzwierciedlał jego twórcze
zaangażowanie.
Życie to walka
Takie wywiady to ja lubię. Nick Van Dyk - gitarzysta oraz lider amerykańskiej
prog metalowej formacji Redemption odpowiada na pytania bardzo wyczerpująco,
a w każdej jego wypowiedzi czuć przeogromną pasję oraz miłość do
muzyki. Jestem pewien, że to dzięki takim ludziom dobra muzyka (nie tylko metalowa)
jest ciągle żywa. W obozie Redemption działo się ostatnio sporo. Najlepiej
o tym opowie sam główny zainteresowany.
HMP: Wasza nowa, siódma w Waszej dyskografii
płyta nosi tytuł "Long Night's Journey
Into Day". Ten tytuł pochodzi ze sztuki Eugene'a
O'Neilla "Long Day's Journey Into Night"
i jest jego parafrazą. Czy twórczość
O'Neilla jest dla Cebie wielką inspiracją?
Nick Van Dyk: Muszę powiedzieć, że tak, bo
dzięki temu stałem się mądrzejszy! (śmiech)
Szczerze to bardziej niż cokolwiek innego zainspirował
mnie sam tytuł niż cała reszta tego
dzieła. Przeczytałem sporo o tej sztuce, i dowiedziałem
się, że jest w niej sporo wątków autobiograficznych.
Mówi o problemach w rodzinie i
niszczącym uzależnieniu matki od morfiny.
jest darem.
Jak przekonałeś Toma by do Was dołączył?
Zacząłem z nim o tym rozmawiać wkrótce po
wydaniu "Art of Loss" i okazało się, że potrzebujemy
nowego wokalisty. Kilka miesięcy później
udałem się na spotkanie z nim w Gothenbergu i
bardzo otwarcie rozmawialiśmy przy trochę
mocniejszych napojach. Zapytał mnie "co by było,
gdyby muzyka była do bani? czy mogę ci o
ty otwarcie powiedzieć?" Roześmiałem się i powiedziałam
mu, że jestem moim przyjacielem, i
byłbym zmartwiony, gdyby mi tego nie powiedział.
Następnie rozmawialiśmy o tym, że Evergrey
musi być jego priorytetem, co oczywiście
nie było dla mnie zaskoczeniem. W końcu to
jego macierzysty zespół. Rozmawialiśmy o harmonogramach
i o tym, co chcieliśmy osiągnąć, a
następnie kilka tygodni później wysłałem mu
dema i powiedział, że jest gotowy. I nie powiedział
mi, że muzyka jest do bani! (śmiech).
Tom nadal mieszka w Szwecji. Czy to nie
stanowi problemu logistycznego dla zespołu?
Tak, jest to czasochłonne i drogie. Ale Tom jest
wyjątkowym talentem wokalnym, a jego zaangażowanie
niesie ze sobą wartość twórczą i
uznanie. Ogólnie uważam, że - szczególnie po
odejściu tak wielkiej postaci jak Ray - musieliśmy
rozejrzeć się za kimś, kto był znany i cieszył
się uznaniem. Chcieliśmy też udowodnić,
że nie jesteśmy tylko pobocznym projektem
Ray'a, który został porzucony, więc należy zakończyć
jego żywot. Stwierdziłem, że musimy
kontynuować z wokalistą na tym samym poziomie
co Ray. Biorąc pod uwagę wszystkie rzeczy,
których oczekujemy od wokalisty, emocje są
prawdopodobnie najważniejszym składnikiem.
Więc Tom był na szczycie listy z co najmniej
kilku powodów. Byłoby łatwiej, gdyby mieszkał
ulicę dalej, ale pracujemy z tym, co mamy - a
Tom jest wart wydatków i wysiłku logistycznego.
Bardzo ponury przekaz, więc mogę zrozumieć
ponury tytuł. Ale podobał mi się pomysł przestawienia
kluczowych słów w tym tytule. Jak się
później dowiedziałem, nie byłem pierwszą osobą,
która to zrobiła - powstał krótki film dokumentalny
o Apartheidzie w Południowej Afryce
o nazwie "Long Night's Journey into Day".
Tak więc poza mną, co najmniej jedna osoba
wpadła na pomysł odwrócenia tytułu, aby zmienić
przekaz na pozytywny.
Twierdzisz, że przesłanie Waszej muzyki to
przedstawienie życia jako walki. Podkreślasz
jednak, że jeśli wyjdziesz z tej walki zwycięsko,
na końcu czeka nagroda. Czy czujesz to w
swoim życiu?
Myślę, że wszyscy tak robimy, szczególnie jeśli
jesteśmy wrażliwymi i empatycznymi osobami.
Każdy z nas przechodzi przez wyzwania, walkę,
ból, smutek, strach, stratę itp. Wszyscy mamy
godność ludzką i zdolność do przezwyciężania
tych rzeczy i odnajdywania piękna w życiu. Nie
zawsze jest to łatwe, a czasami wręcz bardzo
trudne. Ale nie zapominajmy, że każdy dzień
Foto: Redemption
"Long Night's Journey Into Day" to pierwsza
długogrająca płyta od czasu odejścia wokalisty
Ray'a Aldera. Teraz za mikrofonem stoi
Tom Englund znany z grupy Evergrey. Czy
uważasz, że pasuje idealnie do zespołu?
Zmiana wokalisty nigdy nie jest prosta i łatwa,
szczególnie gdy mieliśmy przyjemność nagrywać
i występować z jednym z najbardziej kultowych
wokalistów w historii metalu. Ale Tom
wszedł do zespołu tak gładko, jak tylko się dało.
Oczywiście wypada wspomnieć, że Tom i ja
znamy się od prawie 20 lat i jesteśmy przyjaciół-
Powiedz mi, proszę, dlaczego Ray zdecydował
się opuścić Redmption? Czy masz z nim dobry
kontakt?
Stało się oczywiste, że Ray nie może już być
członkiem zespołu nawet w przypadku ograniczonego
koncertowania. Chociaż nigdy nie powiedział
mi tego bezpośrednio, intuicja podpowiada
mi, że ta decyzja nie była w stu procentach
jego, że od jakiegoś czasu był pod naciskami
i presją z zewnątrz. To już przeszłość, a my
patrzymy w przyszłość. Do Raya mam ogromną
sympatię i tego, co stworzyliśmy razem nikt
nam zabierze. Życzymy mu dalszych sukcesów
z Fates Warning. Ich ostatni album jest spektakularny
i jeden z najlepszych w ich karierze. Jak
zapewne wiecie, zaprosiliśmy Ray'a, by z nami
wystąpił na Progpower w Atlancie, który zostanie
wydany na Blue Ray w przyszłym roku.
Wciąż pozostają więzy przyjaźni i szacunku
między nami wszystkimi. To był pomysł Toma,
żeby Ray dołączył do nas, co moim zdaniem
było z jego strony wielką klasą. Ray był naprawdę
szczęśliwy z tego powodu i wszyscy świetnie
się z tym czuliśmy. To był jeden z tych "magicznych"
momentów.
Jak wyglądało tworzenie ostatniego albumu.
Kto był autorem tekstów i konceptu etc.
Płyta została napisana w ten sposób, jak robiliśmy
to w przeszłości: piszę muzykę, wysyłam ją
do swoich kolegów z zespołu, wprowadzam zasugerowane
i zaakceptowane przeze mnie zmiany,
tworzę linię melodyczną, a potem piszę teksty.
Tom miał wpływ na kilka linii wokalnych,
ale, co ważniejsze, zrobił dużo w kwestii
122
REDEMPTION
aranżacji, dodając tu i ówdzie chórki, tego typu
rzeczy. W przyszłości spodziewam się, że on i
Vikram będą bardziej zaangażowani w tworzenie
utworów. Choć jak znam życie, zacznie się
ode mnie, ponieważ chcemy, żeby brzmiało to
jak Redemption, a nie jak drugie Evergrey. A
ponieważ dzięki głosowi Toma i podobnej tematyce
oraz temu, że gramy ciężką muzykę z dobrymi
melodiami, zawsze będą podobieństwa z
Evergrey. Więc też nie możemy przesadzić z
zaangażowaniem Toma w tworzenie (śmiech).
"Long Night's Journey Into Day" zawiera
dziesięć zróżnicowanych utworów. Jak mógłbyś
je opisać?
Pozwolisz, że o każdym powiem zdanie lub
dwa:
"Eyes You Dare Not Meet in Dreams" - Ciężki
otwieracz, nasz "Neon Knights" ukazujący, że
wraz z nowym wokalistą otrzymaliśmy nową
siłę. Lirycznie, chodzi o wewnętrzne zawirowania,
z którymi borykają się ludzie nieuczciwi,
gdy są pozostawieni sami ze swoimi myślami i
świadomością, że są niehonorowi.
"Someone Else's Problem" - Melodyjna prog-metalowa
piosenka o zakończeniu związku (może
to być miłość, praca, przyjaźń). Pewne rzeczy
jesteśmy w stanie zrozumieć dopiero, gdy nas
dotkną. Wcześniej mamy świadomość, że dotyczą
tylko innych ludzi.
"The Echo Chamber" - Dłuższy prog metalowy
utwór traktujący o tym, że media społecznościowe
nie tylko pozwoliły, ale aktywnie zachęcały
ludzi do angażowania się w konflikty. Powodują
sytuację, ze ludzie trzymają się tylko z tymi z
którymi się zgadzają i demonizują tych, z którymi
się nie zgadzają. Życie nie polega tylko na
wazeliniarstwie, ale na gotowości do podważania
naszych poglądów i uczenia się na podstawie
opinii innych. To okropny trend w społeczeństwie.
"Impermanent" - Energetyczny utwór progresywny
o pewności zmiany życia: możemy się do
niej dostosować lub nie, możemy przyjąć, że jest
nieunikniona lub możemy ją przekląć i wstrząsnąć
pięścią w niebo w gniewie.
"Indulge In Color" - Piękna opowieść, którą można
potraktować jako nawiązanie do utworu
"Black And White World" z naszego albumu
"Snowfall on Judgement Day". Możemy zdecydować
się na wegetację i patrzeć na to, czego
nie mamy, lub możemy zdecydować się spojrzeć
na to, co mamy i wszystkie nasze możliwości
rozwoju, szczęścia i wzrostu oraz korzystać ze
wszystkiego, co życie ma nam do zaoferowania.
Foto: Redemption
Foto: Redemption
"And Yet" - Koniec nieudanego związku oznacza,
że zaczynamy widzieć w drugiej osobie wroga,
kompletnie zapominając o dobrych rzeczach,
które ta relacja wniosła do naszego życia.
"The Last of Me" - Kolejny utwór progresywny
z niesamowitym shredowaniem gitary Simone'a
i Chrisa Polanda, naszych dwóch gościnnych
gitarzystów na tym albumie. Czas jest jedyną
rzeczą, której nigdy nie możemy sobie dodać.
Upływ czasu i śmierć są nieuniknione. W konsekwencji,
w końcu dojdziemy do punktu, w
którym - czy jesteśmy świadomi tego w danym
momencie, czy nie - spotkamy się z przyjacielem
po raz ostatni, odwiedzimy ulubione miejsce
po raz ostatni, wypijemy po raz ostatni specjalną
butelkę wina, itp.
"New Year" - Mamy historię nagrywania coverów
kawałków z lat 70. i 80., które są dalekie
od heavy metalu. To jeden z nich a kiedy Tim i
Simone pokazują swoje talenty, brzmi to fantastycznie.
"Long Night's Journey to Day" - Utwór tytułowy
z ogromną ilością zmian tempa. Od łagodnych
po bardzo agresywne i szalone partie techniczne,
które mogłyby się znaleźć na płycie takiego
Necrophagist. Oczywiście u nas nie uświadczysz
death metalowych wokali i blastów. Kończy
się to "wielkim finiszem", jak to u nas zazwyczaj
w utworach kończących album.
Dziękuję za dokładną analizę poszczególnych
utworów Czy któreś z nich są Ci bliższe niż
reszta albumu?
Myślę, że kiedy ludzie spojrzą wstecz na naszą
pracę, stwierdzą, że "Indulge in Colour" i tytułowy
utwór to jedna z najlepszych kompozycji
w naszym dorobku. Myślę też, że moje solo na
gitarze w "And Yet" jest najlepsze, jakie nagrałem.
A "Someone Else's Problem" to świetny melodyjny
metalowy utwór, którego bardzo przyjemnie
się słucha.
Producentem albumu jest Jacob Hansen, który
współpracował z Primal Fear, Volbeat, Amaranthe
i wieloma innymi. Jak myślisz, dlaczego
on jest odpowiednią osobą, aby zajmować się
albumami Redemption?
Jacob jest niesamowity i chcieliśmy podjąć z
nim współpracę już wcześniej przy "This
Mortal Coil", ale jego harmonogram był naprawdę
zajęty. Tym razem zadziałał Tom, gdyż
bardzo podobała mu się praca Jacoba nad ostatnim
albumem Evergrey. Więc skontaktowaliśmy
się z nim i tym razem udało się ustalić
wspólny termin. Nie jesteśmy łatwym zespołem
do miksowania, i zawsze to zajmowało dużo
czasu. Nowy album ma bardziej nowoczesne
brzmienie, trochę bardziej skompresowane, trochę
bardziej uderzające i cięższe. Mamy zatem
to, czego chcieliśmy, ale musieliśmy zachować
rzeczy, których obecności chcemy w Redemption,
jak ciepło i zdolność słyszenia wszystkich
instrumentów, prawdziwy ból. Jest też samo
oprzyrządowanie, które różni się od tego, z
czym pracuje Jacob. Większość zespołów, w
tym na przykład Evergrey, często używa basu,
aby dodać ciężaru gitarowego riffowania. Używamy
basu sześcioma strunami jako osobnego
instrumentu, często będącego w kontrapunkcie
do linii gitarowych. Następnie są częstotliwości
- z sześcioma strunami na basie, niższe nuty na
niektórych częstotliwościach bębna, wyższy
próg na gitarze. Korzystamy z dużej ilości strojenia
kropelkowego D i kilka siedmiu strun. Dodatkowo
bębny są zajęte. Ponadto klawisze są
używane zarówno do efektów kinowych, jak i
kontrapunktu, a nie tylko do tworzenia nastroju
lub minimalnych świateł, takich jak partie
fortepianu. To po prostu trochę bałaganu i myślę,
że tylko ktoś taki jak Jacob mógł to ogarnąć.
Musiał przemyśleć sposób miksowania. Ostatecznie
osiągnęliśmy świetnie, brzmiącą płytę i
nie doszłoby do tego, gdyby nie Jacob i jego
umiejętności, elastyczność i cierpliwość. Każdy
projekt jest przygodą i nigdy nie wiemy, gdzie
będą miały miejsce zmiany w pierwotnych założeniach.
Bo życie to w dużej mierze niespo-
REDEMPTION 123
dzianki.
Wspomniałeś już o kilku muzykach biorących
gościnny udział w nagraniu "Long Night's
Journey Into Day" . Mianowicie o gitarzystach
Chrisie Polandzie i Simone Moularonim.
Dlaczego zdecydowałeś się ich zaprosić
po raz kolejny?
Pracowaliśmy z obydwoma wspomnianymi gitarzystami
na naszej poprzedniej płycie "The Art
of Loss". Wnieśli kilka świetnych pomysłów do
muzyki i dobrze się z nimi współpracowało, że
chciałem powtórzyć to ponownie. Obaj wznoszą
wirtuozerię do naszej muzyki oraz czynią ją
unikalną. Ich partie dostarczają fantastycznych
momentów słuchaczowi.
Wasz nowy nabytek, o którym też już zresztą
wspomniałeś to klawiszowiec Vikram Shankar.
Jest bardzo on bardzo młodym człowiekiem.
Jak trafił do Waszego zespołu?
Tom widział, jak Vikram przygotował kilka
piosenek Evergrey, które umieścił na YouTube.
Potem razem z Vikramem spotkaliśmy się na
Progpower w 2017 roku i natychmiast żeśmy go
zrekrutowali. Minęło trochę czasu, odkąd mieliśmy
typowego klawiszowca w Redemption.
Ale było oczywiste, że Vikram jest niesamowicie
utalentowanym gościem i kimś, kto na
pewno podniesie poziom naszych występów na
żywo, jak i również wniesie wkład w komponowanie.
Przyjechaliśmy razem do Los Angeles i
razem poszliśmy na koncert Dream Theater, a
potem spędziliśmy razem kilka godzin na długich
rozmowach. Mimo bardzo młodego wieku,
posiada ogromne umiejętności muzyczne. Jak
na swój wiek, to bardzo dojrzały człowiek.
Świetnie łączy energię, talent i osobowość.
Foto: Redemption
A co z Wszym gitarzystą, Berniem Versaillesem?
Jak daleko jest od pełnego wyzdrowienia?
Nie jestem pewien, czy Bernie kiedykolwiek w
pełni dojdzie do siebie. Przez miesiąc był w
śpiączce i zajęło mu dużo czasu, aby móc znowu
zacząć chodzić. Jest w pełni świadomy i znajduje
się pod opieką rodziny. Nie jestem pewien,
czy znowu będzie w stanie grać profesjonalnie
na gitarze. To co stworzył podczas swojej kariery,
jest naprawdę wyjątkowe, a on jest cudowną
osobą i współpracować z nim to ogromny zaszczyt.
Czy odczuwacie jego brak w zespole?
Tęsknimy za nim bardzo, gdyż był wspaniałym
muzykiem, a także wspaniałym, zabawnym, inteligentnym
i życzliwym człowiekiem. Mamy
szczęście pracować z gitarzystami, którzy są niesamowicie
utalentowani, ale zawsze będziemy
tęsknić za Berniem.
Jak już wiemy, Redemption będzie gwiazdą
festiwalu Progpower w Atlancie. Chcecie tam
nagrać album na żywo również jako DVD.
Czemu akurat tam?
Jesteśmy tam stałymi bywalcami i zawsze świetnie
się bawimy. To niecodzienne, że zespół naszej
wielkości gra w małym klubie dla 1200 fanów.
To miejsce ma jednak klimat. Jak wiecie,
jako goście specjalni potowarzyszą nam tam
Ray i Chris Poland.
Wasz ostatni koncertowy album wydany w
2014 roku. Czy uważasz, że to dobry czas na
kolejną płytę koncertową?
Tak. Mamy nowego wokalistę, a wiele materiałów
jest nowych - wydaje mi się, że ponad połowa
tego zestawu nie została oficjalnie nagrana
oraz wydana na żywo. Ponadto dochodziły do
nas głosy, że spora grupa fanów chce koncertu
na płycie Blue Ray. Zatem to dostaną.
Bardzo dziękuję za ten wywiad. Pozdrawiam z
Polski!
Dziękuję za zainteresowanie i wsparcie!!!
Bartłomiej Kuczak
HMP: Tytuł waszego najnowszego albumu
"Up From The Ashes" można traktować w
pewnym sensie symbolicznie, bo ukazuje się
on po czterech latach od premiery poprzedniej
płyty "Bear The Cross", po sporej rewolucji w
składzie SoulHealer?
Teemu Kuosmanen: Tak, naprawdę ma symboliczne
znaczenie. Dwa lata temu byliśmy w
takiej sytuacji , że nie wiedzieliśmy czy zespół
będzie wciąż istniał. Kilku muzyków odeszło z
zespołu i rychło zostali oni zastąpieni przez nowych
i to oni przeważyli szalę. Nagle znaleźliśmy
się w sytuacji, w której wszystko uległo
zmianie i zespół przebudził się na nowo. Zdecydowaliśmy
się więc nagrać przynajmniej jeden
album i postanowiliśmy, że musi to być nasz
najlepszy materiał, jaki stworzyliśmy do tej pory.
Rozstanie z aż trzema muzykami to zwykle
spory problem, ale w waszym przypadku chyba
najbardziej istotne było to, że nadal tworzycie
z Jorim ten trzon formacji, a poza tym
powrócił do was dawny perkusista Timo Immonen?
To zawsze jest trudne. Życie biegnie do przodu
i pewne sprawy ulegają zmianie a my razem z
nimi. Zazwyczaj trochę czasu zajmuje zgranie
się z nowymi członkami zespołu, ale wszystko
przebiegało zaskakująco łatwo i zespół był gotowy
koncertować już po sześciu miesiącach. W
międzyczasie napisałem nowe piosenki i nauczyliśmy
się je grać z całym zespołem. Na "Up
From The Ashes" można usłyszeć zespół, który
czerpie radość z tego, że gra razem i jest to dla
nas najważniejsza rzecz: być na scenie i bawić
się dobrze!
Skład dopełnili JiiPee i Lari. Nie są to jacyś
bardzo znani muzycy, ale z tego co słyszę na
"Up From The Ashes" nie zwerbowałeś ich
tylko dlatego, że mają odpowiedni image?
(śmiech)
Chłopaki wykonali swoją robotę perfekcyjnie i
nie moglibyśmy od nich wymagać więcej. Napisałem
muzykę i dałem im parę instrukcji ale
mieli wolną rękę by zaaranżować swoje partie
tak jak chcieli.
Po takich zmianach pewnie nie brakowało
wam energii i chęci udowodnienia, że nowe
wcielenie zespołu jest nie gorsze od tego
poprzedniego?
Nie mamy potrzeby by cokolwiek udowadniać.
Obecny skład świetnie ze sobą współgra i to jest
najważniejsze. Nie myślimy o niczym innym.
Straciliście też wydawcę, ale okazało się, że
mając w rękawie takiego asa jak "Up From
The Ashes" nie czekaliście zbyt długo i firmuje
go Rockshot Records?
Nasza poprzednia wytwórnia nie chciała odnowić
z nami kontraktu i z tego powodu mieliśmy
przez chwilę obawy, lecz wszystko wyjaśniło się
w przeciągu paru tygodni i podpisaliśmy kontrakt
z Rockshots Records. Mieliśmy inne dobre
opcje, lecz oferta Rockshots była dla nas
najlepsza w obecnym momencie naszej kariery i
dlatego zdecydowaliśmy się właśnie na nią. Nie
mamy powodów by żałować tej decyzji, Rockshots
robią wszystko doskonale.
To chyba optymalna wytwórnia dla takiego
zespołu jak SoulHealer, bo z jednej strony
prężnie działająca, ale bez jakiegoś gigantycznego
katalogu, tak więc nie zginiecie w tłoku,
będąc jednym z ich sztandarowych zespołów?
Nie myślimy w ten sposób. Do chwili obecnej
124
REDEMPTION
Być na scenie i bawić się dobrze!
Wypadli na jakiś czas z obiegu, wydawało się, że to to już koniec zespołu,
ale Teemu Kuosmanen po raz kolejny zebrał nowy skład i SoulHealer wrócili z
kolejną płytą. "Up From The Ashes" na pewno zainteresuje dotychczasowych
fanów grupy, a do tego ma spore szanse przyciągnięcia uwagi nowych słuchaczy:
Rockshots wywiązali się z każdej swojej obietnicy
i nie mamy powodów do narzekań. Czujemy,
że naprawdę zależało im na tym, żebyśmy
dołączyli pod ich banderę i jest to niezwykle dla
nas ważne.
Osiągnęliście sporo, zwłaszcza jak na zespół
metalowy, ale nie masz wrażenia, że mając
stabilniejszy skład i więcej szczęścia mogłoby
być pod tym względem znacznie lepiej?
Takie rozważania są według mnie stratą czasu.
Nic nie dzieje się bez przyczyny, więc patrzymy
przed siebie i staramy się wszystko robić jak najlepiej
się da. Nie potrzebuję rozmyślać o tym co
mogłoby się stać.
sobie, że będzie to najlepszy utwór do "wyjścia
z szafy". Był to ostatni numer, który otrzymaliśmy
po miksie oraz masteringu i brzmiał fenomenalnie.
Nie myśleliśmy, że będzie naszym pierwszym
singlem, lecz tak się złożyło, że wydaliśmy
ją jako pierwszą. Teraz możemy śmiało powiedzieć,
że była to dobra decyzja.
Kiedyś, kiedy można było liczyć na większe
budżety, nawet te mniej znane zespoły miały i
po dwa teledyski do każdej płyty, a często i
więcej. Dziś ma się z tym problem o tyle, że
siadacie, zastanawiacie się do którego numeru
zrobić video i jest zagwozdka, bo trzeba wybrać
jeden spośród kilku mu nie ustępujących,
Chociaż z drugiej strony lepiej mieć taki "problem",
niż zastanawiać się, jak upchnąć jednego
killera pośród iluś wypełniaczy? (śmiech)
Według mnie jest to pierwszy album SoulHealer,
na którym nie ma wypełniaczy. Jest na nim
dziesięć piosenek ale każda z nich brzmi jak
SoulHealer. Nie musimy się zmieniać. To jest
tym, czym jesteśmy i nie chcemy być niczym innym.
W dzisiejszych czasach w wywiadach i recenzjach
można przeczytać "to było odtwarzane
przedtem już tysiąc razy" lub "czemu nie wymyślą
czegoś nowego?". Po co wymyślać coś nowego?
W tym samym czasie starsze zespoły próbują
robić rzeczy inaczej niż 30 lat temu i wtedy
w recenzjach jest napisane "czemu brzmią w ten
sposób? Czemu nie grają tak samo jak 30 lat temu?".
To jest naprawdę dziwne. Tworzymy muzykę
jaką chcemy grać i jesteśmy bardzo zadowoleni.
Bez wypełniaczy, za to pełną zabójczych
kawałków! (śmiech)
Bez Lordi i wielkiego sukcesu ich utworu
"Hard Rock Hallelujah" pewnie nie byłoby to
możliwe - wielu ludzi dostrzegło wtedy, nie
tylko w Finlandii, ale i na całym świecie, że
metal, czy szerzej ciężki rock, to nie tylko łomot
i wrzaski, ale coś znacznie więcej i wbrew
stereotypom można z jego słuchania czerpać
również przyjemność?
To jest bardzo osobista rzecz. Na przykład ja
słucham każdego rodzaju dobrej muzyki. Metalu,
popu, euro-disco, i tak dalej. Najczęściej
słucham metalu, ale gatunki straciły swoje znaczenie.
Dobra muzyka to dobra muzyka, nieważne
kto ją wykonuje.
Dziwi mnie to o tyle, że w latach 70. czy 80.
nikt nie miał z tym problemu - stacje radiowe
aż tak tego nie różnicowały, na składankach
przebojów utwory AC/DC, Deep Purple czy
Black Sabbath sąsiadowały z hitami pop/disco,
a i później w stacjach muzycznych teledyski
kapel metalowych przeplatały się z tymi
lżejszymi. Wygląda na to, że dopiero od połowy
lat 90. czy po roku 2000 zmieniło się to na
niekorzyść, zaczęto wszystko szufladkować,
przez co traciła i muzyka jako taka, i słuchacze?
Nie wydaje mi się. Na przykład tu w Finlandii
metalowcy mają bardzo dobrą opinię na fińskich
letnich festiwalach. Fani metalu lubią wypić,
to prawda, ale nie walczą i nie sprawiają
kłopotów tak bardzo jak inni uczestnicy festiwali.
Tak jak mówią: metal łączy!
Jednak wy macie szansę dotarcia do różnej publiczności,
bo łączycie w swojej muzyce echa
bardziej tradycyjnego metalu lat 80. i współcześniejszego
power metalu, a w dodatku nie
jest to w żadnym razie archaiczne, bo nie zapominacie,
że jest już XXI wiek, więc brzmi to
wszystko nowocześnie?
Mam taką nadzieję, ale nie uważam, żebyśmy
starali się brzmieć tak by kogokolwiek zadowolić.
Gramy i brzmimy tak jak nam się podoba i
to wszystko. Albo nas kochasz albo nie!
(śmiech)
Dobrym potwierdzeniem tego stanu rzeczy
jest utwór "The Final Judgement", do którego
nakręciliście teledysk?
Tak, to na pewno! "The Final Judgement" okazał
się dla nas niespodzianką. Nie wyobrażaliśmy
jak choćby tytułowego, "Fly Away" czy "Pitch
Black"?
Nagraliśmy klip dla "Fly Away". Jest to idealna
piosenka pod teledysk: krótka i chwytliwa. Rozmawialiśmy
o innych teledyskach, ale na obecną
chwilę nie planujemy wydawać żadnego nowego
teledysku. Może w przyszłości, ale teraz jesteśmy
zbyt zajęci koncertami i wszystkim, więc
musimy ustalić, co jest dla nas w danej chwili
najważniejsze.
Jesteście teraz przed kolejnym etapem kariery
SoulHealer: nowa, udana płyta, mocny skład,
kolejne możliwości - czujecie, że to właśnie ten
moment, kiedy możecie osiągnąć coś więcej niż
tylko lokalna sława czy uwielbienie najbardziej
oddanych fanów metalu?
To jest jedna z tych kwestii, na które nie mamy
tak naprawdę wpływu. Oczywiście, że chętnie
stalibyśmy się bardziej rozpoznawalną kapelą i
chcielibyśmy grać na większych scenach w Finlandii
oraz w innych państwach. Ale jedyne co
możemy zrobić, to tworzyć jak najlepszą muzykę
i zobaczyć gdzie nas ona zaprowadzi. Teraz
mamy za sobą dobrą wytwórnię i wraz z nią może
uda nam się coś ugrać, lecz to pokaże czas.
Potrzebujemy odrobinę szczęścia, by być we
właściwym miejscu i właściwym czasie i nikt nie
wie co się może wtedy wydarzyć. Teraz skupiamy
się na tym by grać koncerty promujące wydanie
albumu, a potem planujemy parę miesięcy
przerwy. Zgodziliśmy się zagrać na paru letnich
festiwalach w przyszłym roku i możliwe, że
uda nam się zabukować parę więcej. Byłoby też
wspaniale zagrać parę koncertów w Polsce! Jeżeli
będziecie coś wiedzieć o jakiejś okazji, to proszę
dajcie mi znać (śmiech!). Życzę wam przyjemnej
jesieni i posłuchajcie naszego nowego
albumu "Up From The Ashes"! Dzięki!
Wojciech Chamryk, Grzegorz Gorgol,
Jakub Krawczyk
SOULHEALER 125
Młodzi gitarzyści muszą przede wszystkim nauczyć się dobrze bawić!
Chris Cafferry to świetny gitarzysta znany głównie z występów w kultowym
Savatage. Okazuje się, że poza tym całkiem poważnie rozkręcił swój
solowy projekt, z którym to wydał już ósmy sygnowany swoim nazwiskiem album
"The Jester's Court". Mimo, że Chris najwyraźniej do rozgadanych osób nie należy,
to jednak z wywiadu trochę informacji idzie wyciągnąć. Zarówno o nowej płycie
artysty, jak i o jego przeszłości.
HMP: Chris, często podkreślasz, że Twoja
fascynacja muzyką zaczęła się od The Beatles.
Jak dziś postrzegasz ich muzykę i jaki wciąż
ma na Ciebie wpływ?
Chris Cafferry: Jako dzieciak uwielbiałem ich
albumy. Pisali najlepsze piosenki w historii. Byłem
także wielkim fanem Paula McCartneya i
jego Wings. Uwielbiałem szczególnie ich nagrania
koncertowe.
Jak wyglądała Twoja droga od fascynacji
Beatlesami do grania heavy metalu?
Pierwsza kapela, w której się udzielałem była
zespołem heavy metalowym. Oczywiście nie
Patrząc na całą Twoją karierę, czy są jakieś
decyzje, których naprawdę żałujesz?
Tak. Przede wszystkim żałuję, że opuściłem Savatage,
by rozkręcić swój własny zespół. Nigdy
nie powinienem opuszczać tej kapeli. Jeszcze
bardziej żałowałem, gdy dowiedziałem się o
śmierci Crissa Olivy.
Rozpocząłeś karierę solową 15 lat temu.
Wcześniej grałeś w Savatage i kilku innych
zespołach. Czy myślałeś przed 2003r. o zrobieniu
czegoś na własną rękę?
Zawsze chciałem spróbować zrobić coś samemu.
Nie przypuszczałem jednak, że skończę z
Mam więc w swym repertuarze utwory, które
wydają się bardziej progresywne i bardziej
wymagające muzycznie oraz wokalnie.
O czym opowiadają teksty na "The Jester's
Court"? Czy to concept album?
Właściwie trudno to uznać za concept album.
Teksty odnoszą się do mojej osobowości.
Jeden z utworów nosi tytuł "1989". Czy ta data
ma dla ciebie szczególne znaczenie?
To był bardzo specyficzny okres w moim życiu.
Mam bardzo miłe wspomnienia w związku z
tym rokiem. Savatage był wielkim zespołem i
koncertowaliśmy przez 10 miesięcy w roku.
Trasa koncertowa i wydarzenia z nią związane
były bardzo zabawne. To były piękne czasy.
przestałem wtedy słuchać Beatlesów, ale coraz
bardziej wgłębiałem się w metal jako muzyk i
jako słuchacz.
Wcześnie zaczynałeś naukę gry na instrumencie.
Powiedz proszę jakich porad udzieliłbyś
młodym początkującym gitarzystom?
Młodzi gitarzyści muszą przede wszystkim nauczyć
się dobrze bawić! Powinni grać to, co najbardziej
reprezentuje ich duszę. Jest tak wielu
różnych gitarzystów, którymi można się inspirować.
Obecnie masz 50 lat. Większość swojego życia
spędziłeś jako aktywny muzyk. Czy potrafisz
sobie wyobrazić swoje życie bez muzyki? Co
prawdopodobnie byś zrobił, gdybyś wiele lat
temu wybrał inny sposób na życie?
Naprawdę nie mogę sobie wyobrazić robienia
czegoś innego. Jeśli już, to prawdopodobnie
byłaby to praca przy tworzeniu filmów lub coś
związane z branżą komputerową.
ośmioma solowymi płytami (śmiech).
Foto: Chris Caffery
Twój nowy album nosi tytuł "The Jester's
Court". Jakie jest znaczenie tego tytułu? Jak
powinniśmy go rozumieć?
Cóż, to moje odcięcie się od ludzi, którzy kontrolowali
moje życie. Muzycznie, religijnie i biznesowo.
Nauczyłem się sam kontrolować własną
przyszłość.
Niektóre utwory na twoim nowym albumie
wydają się być bardzo inspirowane przez Judas
Priest.
Uważam, że Judas Priest jest bez wątpienia
najważniejszym i najbardziej inspirującym zespołem
w całej historii muzyki metalowej. Zarówno
pod względem muzycznym, lirycznym,
wokalnym oraz koncertowym.
Druga część albumu wydaje się bardziej progresywna.
Mam wiele różnych muzycznych inspiracji.
Bardzo ciekawym utworem jest "Protect My
Soul" pełen wpływów bluesa a nawet country.
Tworzyłem ten album jako współczesną wersję
mojej pierwszej solowej płyty "Faces". Ta piosenka
to taka odskoczna od typowo heavy metalowych
numerów. Wielu ludzi powiedziało mi,
jak bardzo im się ten kawałek podoba. Sprawiło
mi to ogromną radość.
Jesteś także osobą odpowiedzialną za produkcję
i miksowanie. Czy uważasz, że jest to
lepsze od powierzenia tego komuś innemu?
Cóż, lubię robić takie rzeczy samemu. W ten
sposób łatwiej mi radzić sobie z byciem liderem.
Każdego roku rozwijam swoje umiejętności
związane z miksowaniem i produkcją, więc czerpię
przyjemność z pracy nad utworami i uczę
się, jak być lepszym producentem.
Powiedz mi proszę, co, dzieje się z Savatage.
Czy są jakieś szanse na prawdziwy powrót
przypieczętowany wydaniem pełnego albumu?
Rozmawialiśmy o możliwości zrobienia nowej
płyty i trasy koncertowej, ale wszyscy musimy
na nowo nauczyć się razem grać i występować
na żywo. Chciałbym tego doczekać. Czas pokaże!
Grałeś także na debiutanckim albumie niemieckiego
heavy metalowego zespołu Metalium.
Jak tam trafiłeś?
Zostałem zatrudniony przez ich producenta.
Zaprosił mnie do gry na gitarze, pisania piosenek
oraz produkcji i inżynierii dźwięku. To była
niesamowita płyta i bardzo ważna część mojej
kariery.
Bartłomiej Kuczak
126
CHRIS CAFFERY
Metalowy Cyrk Nilsa Patrika Johanssona
W karierze wielu wokalistów przychodzi taki moment, że pomimo sukcesów
macierzystej formacji oraz zaangażowania w inne projekty, czują oni potrzebę
nagrania czegoś solo pod własnym nazwiskiem. Nie inaczej było w przypadku
Nilsa Patrika Johanssona - osoby, której fanom szeroko ujętego power metalu
przedstawiać nie trzeba. Wokalista opowiedział nam o swej pierwszej solowej płycie
"Evil Deluxe".
HMP: Jesteś aktywnym członkiem trzech projektów.
Co było główną inspiracją do nagrania
solowego albumu?
Nils Patrik Johansson: Od początku miałem
propozycję stworzenia solowego albumu i 7 lat
temu byłem gotowy, ale potem zaangażowałem
się w Civil War wraz z czterema oryginalnymi
członkami Sabaton, więc wykorzystałem tam
cały mój solowy materiał. Po odejściu z Civil
War chciałem skupić się w sto procent na Astral
Doors i Lion's Share, ale nagle natchnienie
powróciło, zatem napisałem i nagrałem solowy
album, który powinienem był zrobić już siedem
lat temu.
"Polo" Bengts z Tuck From Hell, również jest
na albumie, i można usłyszeć go grającego na
basie w dwóch utworach.
Dlaczego ich wybrałeś?
Są światowej klasy muzykami i bardzo, bardzo
fajnymi ludźmi. Chcę, żeby moje zespoły były
jak jedna wielka szczęśliwa rodzina.
Kto jest kompozytorem muzyki na albumie?
heavy / power metal jako "Gasoline".
Jestem fanem prawdziwego heavy metalu, takiego
bez żadnej ściemy. "Gasoline" jest piosenką -
manifestem przeciwko terroryzmowi. Od strony
muzycznej jest jak mieszanka Metalliki i
Helloween. Kawałek trochę dziwny, ale za to
cholernie ciekawy. Jestem oldschoolowym facetem,
ale chciałem, żeby mój album brzmiał nowocześnie.
Dlatego użyłem instrumentów klawiszowych
i technicznego sposobu grania na
perkusji.
Czy możemy się spodziewać kolejnego albumu
podpisanego twoim nazwiskiem, czy "Evil
Deluxe" jest tylko jednorazowym eksperymentem?
Zrobię więcej solowych albumów, to dopiero
początek nowej ery!
Czy zamierzasz zagrać jakieś koncerty promując
tę płytę?
Zagram parę koncertów na wiosnę / lato 2019.
Chciałbym aby byłoby to coś wyjątkowego i
chciałbym zagrać utwory z całej mojej kariery:
solowe oraz zespołów, w których się udzielałem.
Moim pomysłem jest nazwać to Metalowym
Jaki zespół, w którym grasz teraz jest dla ciebie
najważniejszy?
Moja solowa kariera, Astral Doors i Lion's
Share. Działalność Wuthering Heights jest
wstrzymana, ale pozostałe trzy wspomniane
projekty są kontynuowane z pełną siłą.
Do kogo adresujesz "Evil Deluxe"? Do fanów
Twoich byłych i obecnych zespołów? A może
chcesz tą płytą zdobyć nowych słuchaczy?
Chyba w pewnym sensie można "Evil Deluxe"
potraktować jako czwarty album Civil War
Stylistycznie jest bardzo podobny do muzyki,
którą napisałem dla tego zespołu, ale oczywiście
są też elementy Astral Doors i Lion's Share, a
także Dio. Taki melodyjny power metal. Mam
nadzieję, że dzięki temu albumowi zdobędę nowych
fanów, ponieważ jest on bardzo chwytliwy
i zawiera jedne z najlepszych piosenek, jakie
kiedykolwiek napisałem.
Powiedz coś o muzykach biorących udział w
nagrywaniu "Evil Deluxe".
Lars Chriss, moja bratnia dusza z Lion's Share
był producentem albumu. Nagrał też wszystkie
partie gitar. Mój syn, Nils Fredrik Johansson z
Tuck From Hell, gra na perkusji a Andy Loos
z Lion's Share gra na basie w większości piosenek.
Na klawiszach znajdziesz Fredrika Bergha
z Bloodbounds, Kay'a Backlunda z Lion's
Share i Anuviela z Saecred Spirit. Markus
Foto: Nils Patrik Johansson
Napisałem każdą piosenkę od początku do końca,
z wyjątkiem coveru Accept, "Burning".
Kawałki z "Evil Deluxe" zawiera kilka cytatów
muzycznych. Na przykład możemy usłyszeć
w utworze tytułowym fragment żydowskiej
pieśni "Hava Nagila" a "How The
West Was Won" zawiera znany wszystkim
"Johny Rebel". Jaki jest powód tego zamiaru?
(Śmiech) To fajny pomysł. Wstawianie starych
motywów ludowych może naprawdę pasuje do
tej muzyki.
"Evil Deluxe" zawiera utwór zatytułowany
"Estonia". Czy kiedykolwiek odwiedziłeś ten
kraj? Jeśli tak, to co zainspirowało Cię do
napisania tej piosenki?
W utworze "Estonia" nie chodzi o kraj, chodzi o
statek, który zatonął w 1994 roku z 900 pasażerami
i obsługą na pokładzie. To mój hołd dla
ofiar. Na początku utworu usłyszysz sygnał
"may day".
Są też utwory inspirowane niemiecką sceną
Cyrkiem Nilsa Patrika Johanssona.
Co się dzieje z Wuthering Heights? Ostatni
album tego zespołu został wydany w 2010
roku.
Coś się dzieje, ale w tej chwili nie mogę powiedzieć
nic konkretnego.
Powiedz mi proszę, jak odkryłeś swój talent
wokalny?
Miałem dwa lata , kiedy rodzice stwierdzili, że
śpiewam dość czysto. Zatem to jest talent, z
którym się urodziłem, ale oczywiście ćwiczę też
każdego dnia. Jak w sporcie: musisz trenować!
Dziękuję za wywiad.
Dzięki, bracie!
Bartłomiej Kuczak
NILS PATRIK JOHANSSON 127
Wacken Open Air 2018
relacja z festiwalu
Sezon festiwalowy 2018 roku obfitował w
wiele ciekawych imprez, spośród których
Wacken Open Air, jako jeden z najważniejszych
i największych metalowych festiwali
na świecie, tradycyjnie stał się celem naszej
podróży. Kilka ciekawych gwiazd, mnogość
zespołów reprezentujących wszelkie odmiany
metalowej muzy, dobra organizacja i perspektywa
lepszej pogody niż w ostatnich latach
sprawiły ostatecznie, że festiwal się wyprzedał.
Wzorem lat poprzednich wyjechaliśmy
nieco wcześniej, bo we wtorek 31 lipca,
przy czym już około 22 byliśmy rozbici na
prasowym placu. Szybki rekonesans i miły
czas spędzony w gronie znajomych ustąpiły
ostatecznie miejsca zmęczeniu, które dopadło
nas grubo po północy...
Środa - rozgrzewka przed festiwalem
Środa, swoista rozgrzewka przed festiwalowym
natarciem, rządziła się własnymi prawami i jako
taka należała do lajtowych i organizacyjnych.
Wycieczka do centrum Wacken, w tym głównej
kwatery festiwalu, należała do corocznych obowiązków,
przy czym ilość czasu i swobody były
tutaj całkowitą odwrotnością kolejnych koncertowych
dni. Festiwalowe koszulki, wszelkiej maści
muzyczne gadżety, płyty, metalowe wydawnictwa
i coraz większa ilość ludzi zjeżdżających
do miasteczka były tu soistą rzeczywistością.
Na co dzień dwutysięczna miejscowość, na
czas festiwalu "rozrasta się" kilkadziesiąt razy, a
wszyscy jej mieszkańcy dopingują przyjeżdżających
z całego świata, będąc życzliwi i pomocni
w każdej sprawie.
Co ciekawe i czego dawno, bo od 2014 roku nie
widzieliśmy tutaj, pogoda dopisała wręcz "fenomenalnie".
Zamiast tradycyjnego błota i ściany
rzęsistego deszczu 29 edycja W:O:A przywitała
nas upałem i wszechogarniającym słońcem. Z
dwojga złego taka aura okazała się lepsza niż
wspomniane ulewy, lecz wszystkim dała się nieźle
we znaki.
W przed festiwalowym dniu obok corocznego
konkursu dla młodych kapel Wacken Battle
Foto: Dirkschneider
Metal, organizator przygotował kilka koncertów,
odbywających się na terenie Wacken Plaza
(druga część festiwalowego terenu), czy choćby
Kościoła Ewangelickiego, w którym swój
koncert dała Doro! Niestety, ze względu na
odległości i kwestie organizacyjne koncert Dorotki
przeszedł nam koło nosa, natomiast udało
się zobaczyć Fisha (Headbanger Stage) i młodzików
z Evil Invaders (Wasteland Stage).
Fish, jak na poważnego pana z brodą i charakterystycznym
szalikiem na szyi przystało, dał
całkiem dobry koncert, a rockowe granie w jego
wykonaniu mogło się podobać. Obok rockowych
strzałów jakie zaserwował swoim fanom
artysta nie zabrakło tutaj balladowych kawałków,
przemieszanych z utworami "bijącymi" w
polityków i innych "władców" tego świata. "Hotel
Hobbies", "Warm Wet Circles", "State of
Mind", czy kończące występ "Incommunicado",
to tylko część utworów z przeszłości w Marillion
zagranych przez Fisha, a niezła forma wokalna
i całkiem dobre nagłośnienie dopełniły całości
koncertu.
Zaraz potem zameldowaliśmy się pod Wasteland
Stage, żeby sprawdzić kompetencje chłopaków
z Evil Invaders. Speed metalowe granie
młodych Belgów od samego początku przypadło
nam do gustu! Szybkość, wściekłość i masa
melodii wylewająca się z ich trzewi były nie do
przecenienia, a radość z grania widoczna przez
cały występ. Ostre i bezkompromisowe riffy łoiły
po uszach i szkoda tylko, że jakość nagłośnienia
zawodziła, gubiąc gdzieś po drodze selektywność.
Począwszy od "As Life Slowly Fades"
i "Pulses Of Pleasure", poprzez "Tortured By
The Beast", "Oblivion", czy venomowe "Witching
Hour" wszytko tutaj "gadało", genialnie wpisując
się w speedową stylistykę. Headbanging, ruch
sceniczny z szybką zmianą stron i tym podobne
wygibasy pasowały wręcz idealnie, a patrząc po
reakcjach znajdującej się pod sceną publiki, również
i jej Evil Invaders przypadli do gustu. Na
koniec dostaliśmy jeszcze "Raising Hell", po którym
koncert Belgów przeszedł do historii…
W tym samym czasie pod ogromnym namiotem
grali jeszcze weterani z Nazareth, a po nich Sepultura,
która jednak nie była w kręgu naszych
zainteresowań. I tak oto pierwszy, choć nieoficjalny
dzień W:O:A 2018 dobiegł końca rozbudzając
apetyty na koncerty dnia następnego…
Czwartek - pierwszy dzień festiwalu
Czwartek powitał nas bezchmurnym niebem i
słońcem dającym w kość przez cały festiwalowy
dzień. Jeśli ktoś się zastanawiał, jakby to było
na riddickowych Krematoriach, to właśnie
Wacken byłoby tutaj pomocne! Upał sięgający
37 stopni, zero cienia, żeby się schronić i jedynie
woda i inne napoje pomagały przetrwać te
nieco ekstremalne warunki.
Poranek dość wczesny, przysłowiowe śniadanie
i już po 11 wyruszyliśmy na podbój Wacken,
zahaczając o stoiska z płytami i tym podobnym
stuffem. Równo o 13 zameldowaliśmy się przy
bramkach wejściowych na główny plac festiwalowy
i pozostało jedynie poczekać na otwarcie.
5...4...3...2...1 i ruszyliśmy do przodu z pierwszymi
fanami koncertowych wrażeń, a zespołem
jakim zobaczyliśmy już pół godziny później
był tradycyjnie cover band Skyline. Panowie nigdy
nie byli naszymi ulubieńcami, a prawdę mówiąc
przychodziło się na nich ze względu na
udział zapraszanych gości. Tym razem usłyszeliśmy
między innymi "Burn", "We Rock", "Bark
At The Moon", a przy dźwiękach przeciętnie
zagranego "2 Minutes…" Ironów daliśmy sobie
128
WACKEN 2018
spokój, przechodząc pod Louder Stage (trzecia,
choć najmniejsza z dużych scen), gdzie już za
moment miał zagrać Tremonti.
Ok! Facet ma sporo fanów na świecie i jest naprawdę
dobrym gitarzystą, ale prawdę mówiąc
jego koncert nie przypadł nam do gustu. Po
warszawskim, źle nagłośnionym występie, tutaj
jako całość brzmieli dużo lepiej, jednak pomijając
ciekawsze solówki wiało nudą, będąc amerykańskim
pop rockowym graniem. W tak zwanym
między czasie na jednej z dużych scen pogrywali
Dokken, a naszym kolejnym celem był
Dirkschneider, który swój koncert rozpoczął
po godzinie 17 na Faster Stage.
Udo zalicza się do tych weteranów heavy metalowego
grania, którzy są niezniszczalni, a czas i
przeżyte lata nie robią na nim specjalnego wrażenia.
Nieważne w jakich warunkach, nieistotne
o której godzinie i czy jest to klub, hala na 5 tysięcy
osób, czy wielki festiwal z mrowiem ludzi
pod sceną, Dirkschneider zagra bardzo dobry
koncert z minimum pieprzenia o "niczym" (…z
pozdrowieniem dla Derisa i Brodena), wypełniając
treścią każdą minutę występu. Tym razem
było dokładnie tak samo, a dobór kawałków
choć słyszanych przez nas kilkukrotnie
wcześniej podczas ostatnich tras wokalisty, nie
mógł po prostu zawieść. Z masy hitów jakie
przez lata wydał z Accept jest tak duża, że czasami
trudno je pomieścić na jednym koncercie,
a petard z postaci "Midnight Mover", "Living For
Tonite", "Princess Of The Dawn", "Restless and
Wild", "London Leatherboys", czy "Breaker" było
tutaj znacznie więcej. Sam Udo w świetnej formie
dawał radę udowadniając, że wokalnie nic
mu nie brakuje, a jego charakterystyczna maniera
nadal pozostaje jego znakiem rozpoznawczym.
Reszta kapeli ze Smirnovem i ponownie
obecnym Kaufmannem grającym na drugim
wiośle, dorównywała liderowi, choć uczciwie
mówiąc radości z grania, zaangażowania i "tego
czegoś", co posiadają Hoffmann i Baltes nigdy
nie posiądą. Koncert zagrany na wysokim poziomie,
z doskonałym brzmieniem, świetnym
odbiorem przez publiczność. Z wielką przyjemnością
co chwilę dało się słyszeć śpiewane wkoło
refreny i dłuższe części utworów.
Doskonała zabawa i wspomnienia jakie towarzyszyły
nam podczas występu Dirkschneidera
były nieocenione, a gdy przyszło do wykonania
"Metal Heart", z legendarną już gitarową solówką,
a potem doskonałe "Fast As A Shark", każdy
Foto: Behemoth
fan grupy z pewnością był usatysfakcjonowany.
Na koniec nie mogło rzecz jasna zabraknąć "I'm
A Rebel", ze spinającym wszystko w całość
"Balls To The Wall"…
Ponad 90 minut muzyki z latami '80 w tle i
wspomnieniami sięgającymi 35 lat wstecz, były
dobrym przyczynkiem do tego, by utrzymać tę
koncertową radość przez resztę wieczoru, tym
bardziej, że już za moment na sąsiedniej scenie
mieli się pojawić nasi rodacy z Behemoth. Kilka
godzin wcześniej podczas specjalnej konferencji
prasowej panowie opowiadali o szczegółach nowej
płyty, której premiera ma mieć miejsce jesienią
tego roku.
Kwadrans po 19 opadła kotara zasłaniająca scenę
i naszym oczom ukazała się dopracowana
scenografia, z symbolami pochodzącymi między
innymi z nadchodzącego krążka. Ekipa Nergala
nie mogła zawieść, a koncert jaki dali tego wieczoru
należał do najlepszych festiwalowych
sztuk tegorocznego W:O:A. Profesjonalizm, doskonałe
nagłośnienie i pirotechnika, a także dobór
kawałków licowały z bardzo dobrą formą
muzyków, którzy po raz kolejny udowodnili, że
nadal pozostają najlepszym "eksportowym" bandem
pochodzącym z kraju nad Wisłą. Obok
Foto: Behemoth
dość oklepanych kawałków z "The Satanist",
takich jak "Blow Your Trumpest Gabriel", "O
Father O Satan O Sun", czy "Ora Pro Nobis
Lucifer", usłyszeliśmy min. "Demigod", "Ov Fire
And The Void" oraz "Decade Of Therion". Świetny
dobór szczególnie starszych utworów cieszył,
a niespodzianką dla kilkudziesięciotysięcznej
publiczności okazało się wykonanie "Wolves
Of Siberia" i po raz pierwszy zagrane na żywo
"God = Dog", pochodzące z niewydanego jeszcze
albumu. Trzeba przyznać, że moc i gitarowa
ekspresja zionące ze sceny wręcz powalały, a
jeśli cała nowa płyta będzie w stylu wykonanych
tutaj kompozycji, to "I Loved You At Your
Darkest" okaże się wielkim sukcesem.
85 minut jakie Behemoth dostali od organizatorów,
wykorzystali skrupulatnie do samego
końca. I mimo, iż sam koncert oglądało się wyśmienicie
i nikt tutaj od strony artystycznej nie
mógł chyba narzekać, to światło kończącego się
co prawda dnia burzyło atmosferę. Gdyby zagrali
choć dwie godziny później, wszystko
wyglą-dałoby tutaj jeszcze lepiej. Późny wieczór
zarezerwowany był jednak dla głównego headlinera
festiwalu jakim byli Judas Priest...
Na konferencji prasowej Adam Darski zapytany
o to co będzie robił wieczorem odpowiedział, że
oczywiście pójdzie na koncert Judas Priest!
Trudno powiedzieć, jak było na prawdę, choć
zakładamy, że tak właśnie się stało. Wiadomo
jednak, że reszta festiwalowej gawiedzi nie zawiodła
i stawiła się jak jeden mąż pod Harder
Stage. Minęła 22:30, z głośników poleciało sabbathowe
"War Pigs", które płynnie przeszło w
intro do "Fire Power", a zaraz potem na scenie
pojawili się sami Bogowie Metalu. I choć wiedzieliśmy
czego się spodziewać, to radość i dobra
zabawa jaką dostarczyli nam weterani heavy
metalowego grania była doskonała. Od początku
dostaliśmy mieszankę mocnych tytułów, z
których to wspomniany wcześniej "Firepower",
"Sinner", czy "The Reaper" podsycały napięcie i
ochotę na "więcej. Ferie kolorów, mnogość świateł,
pirotechnika i majestatyczność sceny dodawały
kolorytu, ale najważniejsza była muzyka,
która broniła się doskonale. Gitarowe galopady
duetu Faulkner - Sneap świetnie współgrały z
wokalami Roba Halforda, który będąc w niezłej
formie udowadniał, że drzemie w nim moc
i jeszcze nieźle potrafi zaryczeć. Owszem, sama
konstrukcja i zamysł był taki, żeby tam, gdzie
WACKEN 2018 129
jest możliwe śpiewać niżej, ale całościowo wyszło
na prawdę dobrze. Niezaprzeczalnie obok
samego Halforda, to Faulkner był "numerem
jeden" na scenie, gdzie ekspresja i kunszt granych
przez niego solówek oczarowywały zebranych
fanów. Ian Hill i Scott Travis odpowiedzialni
za sekcję rytmiczną także nie odpuszczali,
dzielnie wspomagając kolegów, a to co
rzucało się w uszy, to selektywność brzmienia, z
łatwością wychwycenia każdej niemal nuty.
Sama publika reagując żywiołowo na coraz to
większe hity śpiewała razem z zespołem a atmosferę,
jaka zapanowała pod sceną można było
porównać do wielkiego muzycznego święta.
Koncert Judas Priest był właśnie takim świętem,
gdzie każdy, bez względu na wiek mógł
znaleźć coś dla siebie. Niemal pół wieku na scenie,
dziesiątki płyt na koncie i niezliczone przeboje
robiły tutaj swoje, a nam nie pozostało nic
innego jak dołączyć do kilkudziesięciotysięcznego
chóru wtórującego co rusz kapeli! A było
w czym wybierać, gdyż w dalszej części koncertu
poleciały min. "Blood Stone", "Turbo Lover",
"Tyrant", czy też bardzo wyczekiwane "Hell
Bent For Leather" i majestatyczny "Painkiller".
Działo się na prawdę sporo, Rob zmieniał
wdzianka, interaktywna scenografia dopasowywała
się do granych utworów, nie zabrakło również
Harleya Davidsona, na którym Halford
"wjechał" przy okazji "Freewheel Burning".
Wszystko to składało się na niemal doskonałą
całość, czego dopełnieniem był gościnny występ
Glenna Tiptona, w granych na koniec bisach. I
choć stwierdzenie "gościnne" nie bardzo tutaj
pasuje, to ze względu na stan zdrowia gitarzysty
zagrał on na "Metal Gods", "Breaking The Law"
i kończącym wszystko "Living After Midnight".
Świetna sprawa, że Tipton pokazał się w ogóle
na scenie i należy to docenić!
Tegoroczny, wackeński koncert Judas Priest
dobiegł tym samym do końca, zajmując zasłużone
miejsce w czołówce festiwalowych sztuk...
A nam - oprócz wspomnień - pozostał spacer na
pole prasowe, by odpocząć przed atrakcjami kolejnego
dnia festiwalu.
Piątek - drugi dzień festiwalu
Festiwalowy poranek tradycyjnie rozpoczęliśmy
od przebieżki do centrum, nie licząc oczywiście
śniadania, które pozostawało głównym zastrzykiem
energii. Pod sceną zameldowaliśmy się po
13, bo już za chwilę swój koncert mieli rozpocząć
Amorphis.
Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie żar lejący się
z nieba, a piekielne warunki nie doskwierały tak
bardzo. Przyjemność z oglądania koncertów w
40 stopniowym upale z automatu pikowała ku
dołowi, jednak Finowie robili wszystko, ażeby
tak niekorzystną aurę nam wynagrodzić. Swój
70 minutowy występ rozpoczęli od promowania
swojego najnowszego krążka "Queen Of Time",
a miękkie i bardzo klawiszowe dźwięki nie do
końca nastrajały tu pozytywnie. "The Bee" i "The
Golden Elk", powiedzmy sobie szczerze, nie są
najlepszymi utworami Amorphis w historii, jednak
w miarę upływu czasu sytuacja stawała się
coraz lepsza, gdy ze sceny poleciały starsze
kompozycje. Tomi wraz z ekipą w dobrej jak
Foto: Judas Priest
zwykle formie udowadniali, że znają się na swojej
robocie, przy czym to ten pierwszy ze swoim
wokalem i potężnymi growlami błyszczał na
pierwszym miejscu. Szkoda tylko, że gitary Holopainena
i Koivusaari wypadły tak niemrawo,
"schowane" gdzieś w tyle. Czasami miało się
wrażenie, że jedynie klawisze się tutaj liczą,
choć do dzisiaj pamiętamy koncertowe sztuki w
wykonaniu Amorphis, w których gitarzyści rzeźbili
aż miło. Całościowo koncert Finów obronił
się jednak bezsprzecznie, dając wiele radości
najwierniejszym fanom. "House Of Sleep",
"Against Widows" i "Silver Bridge" chyba najbardziej
przypadły nam do gustu, a stary "The
Castaway", pamiętający czasy "Tales From The
Thousand Lakes" spowodował uśmiech na wielu
twarzach...
Niestety, dające w kość warunki wymusiły na
nas dłuższy odpoczynek, a cień jaki znaleźliśmy
w namiocie prasowym umożliwiał regenerację i
zebranie sił na dalsze koncerty.
Ciąg dalszy fińskich klimatów zapewnili nam
Children Of Bodom, choć niewiadomą pozostawało
z jakimi kawałkami wystrzelą, a dokładnie,
czy będzie to nowy materiał, czy raczej
ten sprzed lat? Na szczęście chłopaki postawili
na "zabytki", a najlepsze przyjęcie miały te
sprzed 10 - 15 laty, w których dominowała melodia
i rozbudowane solówki. Swój wesoły "taniec
z kosą" rozpoczęli od "Are You Dead Yet" i
"In Your Face", przy czym w okolicach czwartego
"Blooddrunk" Alexi i reszta jego czeladki
byli już dobrze rozgrzani, rzeźbiąc charakterystyczne
solówki. Połączenie agresji z melodyjnymi
riffami od zawsze było znakiem rozpoznawczym
Children Of Bodom i choć ich ostatnie
krążki nie dorównują tym z pierwszych lat istnienia
grupy, to rdzeń z pewnością pozostał.
"Angels Don't Kill", "Needled 24/7", "Hate Me",
czy powolny "Everytime I Die" stanowiły mocny
punkt programu, a jeśli dodać do tego klawisze
Warmana z jego "pojedynkami" z Laiho, to
wszystko układało się tutaj jak trzeba. Zawsze
podobały mi się jego partie, a talent i wirtuozeria,
których nigdy mu nie brakowało, wzbogacają
kapelę. Występ Finów należał z pewnością
do udanych, zgromadzona na placu publika wyglądała
na zadowoloną, a finałowym kawałkiem,
którym COB zakończyli koncert był "Towards
Dead End"...
W między czasie na sąsiedniej scenie trwały już
przygotowania do kolejnego koncertu, by za
moment mogła wkroczyć Królowa Metalu - Doro.
Taaa... Dorotka dostała drugą, zaplanowaną
z góry szansę na zaprezentowanie tego, w
czym od lat jest najlepsza, czyli następnego jubileuszu
i scenicznego świętowania. Ileż to już
razy? W naszym przypadku to kolejne takie
show i można się pogubić, czy dzisiaj to jej 35
lat na scenie, 25-lecie Johnny Dee, czy kolejna
dekada Nicka Douglasa w zespole? A może
wszystko naraz? Jakby nie spojrzeć, wspólną cechą
takich koncertów jest masa gości, którzy
przewijają się przez wszystkie utwory, dużo
zabawy i niespodzianek temu towarzyszących.
Tym razem nie mogło być inaczej! Znakomitą
większość kawałków zagranych tego wieczoru
stanowiły kompozycje z czasów, gdy Doro
współtworzyła Warlock, a "Burning The Witches"
i "I Rule The Ruins" były tutaj swoistą rozgrzewką.
Dobra forma samej kapeli, z niezłym
wokalem Dorotki to duży plus, szkoda tylko że
wszystko śpiewane było na jedną modłę, w mocno
ograniczonej skali.
Pierwszymi gośćmi okazali się Andy Scott i
Peter Lincoln ze Sweet i razem z Królową wykonali
ich "The Ballroom Blitz". Panowie pokazali
się z najlepszej strony, a wokale Linkolna
stały na wysokim poziomie. W kolejnych minutach
karuzela z gośćmi się rozkręciła i na scenie
wylądował Tommy Bolan (gitarzysta historycznego
Warlock) grając "East Meets West" i
najpiękniejszą kompozycję koncertu "Fur Immer",
a zaraz potem ujrzeliśmy Johana Hegga,
towarzyszącego wokalnie Doro w "If I Can't
HaveYou - No One Will" oraz amon amarthowym
"A Dream That Cannot Be". Hegg, jak na
uśmiechniętego Wikinga przystało wokalnie
miażdżył wszystko, będąc mocnym punktem
programu.
Koncert trwał w najlepsze, dobrej zabawy zdawało
się nie być końca, a przez scenę przewijali
się kolejni zaproszeni goście. W dalszej części
usłyszeliśmy jeszcze "Hellbound", "All For
Metal", "We Are The Metalheads" będący oficjalnym
hymnem W:O:A oraz kultowe, wspólnie
odśpiewane "All We Are". Wisienką na torcie
było odegranie judasowego "Breaking The Law",
gdzie na gitarze ujrzeliśmy Jeffa Watersa z
Annihilator. Trzeba przyznać, że był to świet-
130
WACKEN 2018
ny motyw i miłe zakończenie koncertu...
Chwila moment, a już za sekundę na bliźniaczej
scenie mieli się pojawić Nightwish. Bezsprzecznie,
drugi dzień festiwalu należał do Finów, a
show jakie mieli dać tego wieczoru okazało się
jednym z najlepszych na Wacken 2018.
Minęła 21:00, interaktywne odliczanie na ledowej
kurtynie i muzyczna machina ruszyła z
przytupem. Nightwish to jeden z najbardziej
doświadczonych koncertowo zespołów, dających
mnóstwo występów na całym świecie i od
samego początku dało się odczuć perfekcję i
genialne zgranie. Wszystko podane idealnie równo,
co do sekundy z dźwiękiem, pirotechniką
i wizualizacjami bombardującymi co chwilę odbiorcę.
Najważniejsze, iż cała rozbudowana otoczka
doskonale współgrała z umiejętnościami
muzycznymi, a sam zespół trzeba przyznać był
w najwyższej formie.
Sympatycznych Finów mieliśmy możliwość
oglądać wielokrotnie na przestrzeni niemal 20
lat, a dzisiejszy koncert swobodnie możemy zaliczyć
do najlepszych! Dobór kawałków był
swoistym wehikułem czasu, a stare kompozycje
w wykonaniu Floor okazały się strzałem w dziesiątkę.
I choć wokalnie nie jest to ta sama klasa
co Tarja Turunen, to trzeba docenić, że świetnie
daje sobie radę z takim "Nemo", "Wish I Had
An Angel", "End Of All Hope", czy "Gethsemane".
Jansen, podobnie jak reszta kapeli, miała dobry
dzień i wszystko tutaj zagrało idealnie.
Muzycznie wręcz doskonale! Tuomas jak w
transie operował na klawiszach, a duet gitarowy
Emppu & Troy dobrze się uzupełniał z basowymi
zagrywkami Marco i perkusyjnym łojeniem
Hahto. Czuć było, że wszyscy tutaj dobrze
się rozumieją, co też docenione zostało
przez licznie zgromadzonych fanów. Nightwish
sięgali do różnych okresów istnienia grupy,
przeplatając nowe, ze starymi kompozycjami.
Był to bardzo zgrabny zabieg pasujący nawet
tym, którzy nie pałają sympatią do ostatnich
dokonań zespołu. I tak oto w kolejnych minutach
usłyszeliśmy między innymi "Elan", "Amaranth",
"I Want My Tears Back" oraz "Slaying
The Dreamer", które poprzedzały molocha w postaci
kilkunastominutowego "The Greatest Show
On Earth". Z kolei nie mogło być lepszego zakończenia,
niż zagranie symfonicznego "Ghost
Love Score", która to kompozycja wprost pokazuje
za co fani kochają "Once". Piękny koncert,
świetne wspomnienia, czegóż chcieć więcej?!
Foto: Nightwish
Foto: Doro
Nightwish zeszli ze sceny, a nam pozostało
przesunąć się nieco na prawo, bo za kwadrans
mieli wystąpić Running Wild - dla wielu najważniejsza
kapela tegorocznej edycji Wacken
Open Air.
Cokolwiek by nie napisać o tym zasłużonym dla
europejskiego heavy metalu zespole, pozycję
wśród metalowców ma kultową. To, że nagrali
kilkanaście płyt w tym "Under Jolly Roger",
"Port Royal" i "Death Or Glory", które zapisały
się złotymi nutami w metalowej historii, to
jedno. Drugie i obecnie najważniejsze, to to, że
Running Wild od wielu lat jest projektem, a
nie regularnym zespołem. I jeśli ktoś łudzi się i
myśli inaczej, to jest w błędzie. Rolf u sterów
"okrętu" dobiera sobie sesyjnych muzyków i raz
na jakiś czas nagra coś lepszego, lub gorszego. Z
koncertami natomiast wygląda tak, iż na palcach
jednej ręki można policzyć te zagrane w
ostatnich 2 latach. Stąd, jeżeli są jeszcze tacy,
którzy swoją ocenę, a szczególnie formę kapeli
przyrównują do festiwalowych machin grających
dziesiątki koncertów rocznie, to nie wiedzą
co czynią!
Na tegoroczny koncert Running Wild należy
spojrzeć z tej właśnie perspektywy, a gdyby nawet
tego nie zrobić, to występ ekipy Rock'n'
Rolfa należał do ciekawych i całkiem udanych.
Na pierwszy rzut oka rzucał się dość ascetyczny
i oldschoolowy wystrój sceny ze ścianą "Marshalli"
i brakiem elektronicznych wizualizacji.
Intro, zlepek starych zagrywek kojarzących się z
najlepszymi czasami zespołu i wystartowali od
"Fistful Of Dynamite". Kasparek i reszta załogi
ubrani w stroje przypominające te z "epoki",
dość statycznie rozlokowani na scenie, kontynuowali
koncertowe granie przechodząc w "Bad
To The Bone" i "Rapid Foray". Po chwilowej zadyszce
Rolf wskoczył na właściwe obroty, całkiem
nieźle dając sobie radę z wokalami, czując
się coraz swobodniej za mikrofonem. Co cieszyło,
to lepsze niż na poprzednich wackeńskich
koncertach chórki w wykonaniu Petera i Ole,
które fajnie współgrały z liniami Kasparka,
urozmaicając wokale. Niepokoiły natomiast
częste przerwy pomiędzy numerami, jakie Rolf
robił by nastroić gitarę. Nie wyglądało to dobrze,
psując odbiór i rujnując dynamikę koncertu.
Szkoda, że nie miał wszystkiego pod nogą,
wtedy nie musiałby się wycofywać w głąb sceny,
a strata czasu nie odbiłaby się finalnie na setliście...
Mocnym akcentem były kolejne utwory, bez
których nie wyobrażaliśmy sobie koncertu Running
Wild. "Uaschitschun", "Riding The Storm"
i "Port Royal" ucieszyły każdego fana kapeli, w
tym piszących te słowa, po czym nastąpiło obniżenie
poziomu w postaci nikomu niepotrzebnego
drum solo. Sorry, to trochę słabe, gdy jest
nieplanowane opóźnienie, a jeszcze bardziej
zwleka się z nadgonieniem kawałków! Na szczęście
po kilku minutach powrócili do grania z lat
'90 zapodając "Metalhead", a następnie dwa mocne
hity w postaci "Blazon Stone" i "Raging Fire".
Uśmiech na twarzy, teksty śpiewane razem
z zespołem i małe rozczarowanie nową i nijaką
w odbiorze kompozycją zatytułowaną "Stargazer".
Pozostało mieć nadzieję, że reszta kawałków z
nadchodzącej płyty będzie dużo lepsza, a tym
czasem ze sceny poleciały "Lonewolf" i "Under
Jolly Roger", przy których publiczność nieco
bardziej się ożywiła. Do końca koncertu pozostało
niewiele czasu, a kawałków z jubileuszowego
"Port Royal" jak na lekarstwo, tym bardziej,
że utworami zagranymi na bis były "Soulless" i
"Stick To Your Guns"! Wszystko to dało do myślenia,
a finału jaki nam zaserwowano nikt się
chyba nie spodziewał, bo zamiast zamykającego
występ przeboju w postaci "Conquistadores",
"Tortuga Bay", czy choćby "Prisoner Of Our
Time" dostaliśmy podziękowanie Kasparka za
WACKEN 2018 131
przybycie i dwuzdaniowe pożegnanie. Chwilę
wcześniej widać było rozmowę Rolfa z siedzącym
za garami Wolpersem, co ewidentnie
świadczyło o tym, że organizator nie zgodził się
przedłużyć im czasu. Wielka szkoda, bo w taki
sposób nie powinno to wyglądać. I mimo, że
koncert całościowo był całkiem dobry, to końcowa
wpadka i brak większej ilości kawałków z
"Port Royal" - przy hucznie zapowiadanym jubileuszu
30-lecia wydania albumu - okazały się
porażką...
Drugi dzień festiwalu dobiegł dla nas końca,
choć chętni bawili się jeszcze na In Flames i
grających w okolicach 2 nad ranem Ghost. My
postanowiliśmy jednak odpocząć przed kolejnym
dniem i nabrać nieco sił na sobotnie koncerty.
Sobota - trzeci dzień festiwalu
Ostatni dzień W:O:A w teorii zapowiadał się
dość luźno, co nie zmienia faktu, że bardzo
ciekawie. Z masy zespołów grających tego dnia
na festiwalowych scenach interesowało nas
kilka kapel, które postanowiliśmy bezwzględnie
zobaczyć. Pogoda wzorem dnia poprzedniego
dopisywała aż nadto, wszędzie słońce i niewiele
chmur dających jakąkolwiek ochłodę, więc tym
bardziej cieszył fakt, że pierwszy koncert mogliśmy
przeżyć w cieniu sceny...
Wintersun, bo o nich tutaj mowa, to kolejny
band z Północy, którego występem nie sposób
było się zawieść, a nazwa grupy będąca idealnym
przeciwieństwem do skwaru lejącego się z
nieba, nie spowodowała ochłody. Chłopaki pod
przewodnictwem Jari Maenpaa dali bardzo dobry
koncert, z szybkimi riffami i wszechogarniającą
melodyką. Połączenie bardziej ekstremalnych
odmian z melancholią, harshami i bardzo
dobrymi wokalami lidera Wintersun stanowiły
o jakości granej przez nich sztuki, a mając na
uwadze ich wcześniejsze koncerty trzeba dodać,
że nadal trzymają wysoki poziom. Do tego świetne
nagłośnienie, wydobywające wszelkie szczegóły
i smaczki, dobra zabawa i radość z grania,
jaką prezentowali muzycy zostały docenione
przez wiernych fanów zespołu. Być może nie
było ich zbyt wiele jak na rozmach imprezy, jednak
dość wczesna pora ewidentnie wpłynęła
na frekwencję. Nam taki obrót rzeczy bardzo
odpowiadał i korzystaliśmy z wygodniejszych
życiowo warunków.
Podczas godzinnego koncertu Finowie wykonali
pięć utworów takich jak "Awaken From The
Dark Slumber (Spring)", "Battle Against Time",
"Sons Of Winter And Stars", "The Forest And
Weeps (Summer)", na koniec pozostawiając długaśne
"Time", będące godnym podsumowaniem
ich sztuki. Gdyby nie środek dnia, byłoby jeszcze
lepiej, a tak koncert Wintersun uplasował
się choć wysoko, to poniżej podium...
Dłuższą przerwę pomiędzy koncertami można
było wykorzystać na wiele sposobów, gdyż
Wacken Open Air obok koncertów oferowało
wiele rozrywek. Nie brakowało chętnych do
wzięcia udziału w metalowej Jodze, pokazach
ekstremalnej jazdy motorowej w "beczce", lub
wskoczenia w klimaty Wikingów, czy innego
Mad Maxa. W myśl zasady "dla każdego coś
dobrego", znalezienie odpowiedniej rozrywki
nie stanowiło najmniejszego problemu. Dobra
organizacja i brak błota ułatwiały szybkie przemieszczanie
się po terenie festiwalu. Wszędzie
Foto: Running Wild
w teorii można było zdążyć i bezstresowo powrócić
pod sceny, na których ciągle coś się działo.
Naszym kolejnym punktem w festiwalowej rozpisce
był koncert Gojira. Zawsze chętnie wracamy
do twórczości Francuzów, a sceniczne występy
z niełatwym, progresywnym stylem były
nam jak najbardziej "po drodze". Koncertowa
mieszanka zagranych w tym dniu utworów
ucieszyła chyba wszystkich fanów grupy, a przybyło
ich na prawdę dużo. Praktycznie cały plac
pod sceną zapełniony, doskonałe nagłośnienie i
różnorodność prezentowanego repertuaru charakteryzowały
tę doskonałą sztukę. Zaczęli od
nowszego, bo pochodzącego z ostatniego krążka
utworu "Only Pain", by już po chwili walić w
twarz "Heaviest Matter Of The Universe" i sięgającym
ich początków "Love". Cóż za różnorodność!
Progresywno - death metalowe zagrywki,
czyste wokale przeplatane harshami i agresją i
bardzo dobra sekcja rytmiczna łojąca ostrymi
jak brzytwa riffami. Tu nie sposób było się nudzić,
a z kawałka na kawałek koncert Gojira
stawał się coraz lepszy. Na szczególną pochwałę,
oprócz reszty chłopaków, zasługiwał tutaj
perkusista, którego technika wręcz powalała.
Ciągłe zmiany rytmu, trików i milion patentów,
były czymś niesamowitym i dość rzadko spotykanym
w takiej dawce. Spośród kilkunastu
utworów jakie zagrali podczas 75 minutowego
występu, to pochodzące z "From Mars To Sirius"
kawałki najbardziej przypadły nam do gustu.
I tak, nie zabrakło tutaj "Backbone", czy
"Flying Whales", a "Shooting Star" stanowił
chwilowe odprężenie przed mocarnym "Explosia".
Na dokładkę dostaliśmy jeszcze "Silvera" i
"Vacuity", które kończyły świetny występ Francuzów...
Chwila odpoczynku i za około półtora godziny
ponownie zameldowaliśmy się pod Faster Stage,
gdzie swoje show kawałkiem "The World Is
Yours" rozpoczynali Arch Enemy. Tu nie było
miejsca nawet na odrobinę fuszerki, czy jakichś
opóźnień, bo Szwedzi (obecnie w barwach międzynarodowych)
jak wiadomo, to doskonała
koncertowa maszyna. Praktycznie od razu
wskoczyli na wysokie obroty, nie potrzebowali
2-3 kawałków, żeby osiągnąć maksimum swoich
możliwość, udowadniając genialne zgranie i profesjonalizm.
"Ravenous", "War Eternal", "My
Apocalypse", których wykonania miażdżyły system,
wprowadziły nas w świetny nastrój, dodając
dreszczyku emocji. Co za gitary! Co za mistrzowskie
brzmienie! To, jak doskonale współpracowali
ze sobą Amott i Loomis trudno
ubrać w słowa. Mało powiedzieć, że ich gra to
wirtuozeria, a obecnie z pewnością pretendują
do miana najlepszego duetu gitarowego. Ostre
riffy, perfekcyjna technika i znak rozpoznawczy
Arch Enemy w postaci klimatycznych zwolnień
i melodii - tego nie mogło tutaj zabraknąć. Człowiek
co rusz łapał się na tym, na kogo lepiej patrzeć,
czy na grę Michaela, czy jednak na Jeffa
robiący cuda ze swoją gitarą?!
Czas mijał szybko, kolejne kawałki wystrzeliwały
z głośników, a "You Will Know My Name",
"Bloodstained Cross", czy "As The Pages Burn"
pokazywały na jak wysokim poziomie operuje
dzisiejsze Arch Enemy. Mieszanka starych numerów
sięgających czasów Angeli Gossow, z
nowszymi, za których wokale odpowiada Alissa
White-Gluz, sprawdzała się wzorowo, a drobniutka
wokalistka udowadniała, że lepszych
growli w świecie kobiet nie uświadczysz. Energią,
jaką dysponuje przy tym wszystkim ta niesamowita
dziewczyna, można by obdzielić kilku
muzyków. Zmiany stron, wyskoki, ciągłe przemieszczanie
się po scenie, przy zachowaniu jakości
wokaliz, były nie do przecenienia.
Pod koniec wiadomo już było, że koncert Arch
Enemy z przytupem wyląduje w czołówce najlepszych
występów na Wacken 2018. Prawdę
powiedziawszy, można to było przewidzieć,
choć wykluczyć niespodziewanego nie było
sposobu. Po "Avalanche", solo gitarowym Loomisa
i kończącym koncert "Nemesis" werdykt
mógł być tylko jeden - Mistrzostwo Świata!!
Jedna, jedyna rzeczy, która raziła w oczy, choć
całkowicie niezależnie od zespołu, to dmuchane
fallusy i sztuczne lale przelatujące co rusz przez
publikę. Niestety, tak to już jest, jak chwilę
wcześniej do sceny dorwą się klauny ze Steel
Panther, z ich inteligentnymi fanami. Wysoki
poziom intelektualny, jaki prezentują wyżej wymienieni,
wprost koresponduje z wnoszonymi
przez nich rekwizytami...
Emocje i wielka frajda po tak dobrym koncercie
nie zdążyły jeszcze opaść, a już kwadrans pó-
132
WACKEN 2018
źniej na scenę wyszli Dyniowaci, by zaprezentować
niesamowite widowisko. Ok! Muzyków
zebranych pod wdzięcznie brzmiącym szyldem
Helloween - Pumpkins United widziało się
wielokrotnie, a koncerty Gamma Ray, Unisonic,
czy samych Helloween to "dzień powszedni"
na powerowym poletku. Tak fajnego, obwoźnego
projektu nie było jak dotąd i cieszyliśmy
się bardzo mogąc ich oglądać na wackeńskiej
ziemi. Hansen, Kiske, Weikath i Grosskopf
grający na jednej scenie robili niesamowite
wrażenie, a dobra zabawa z Derisem i resztą
ekipy stanowiła świetne dopełnienie całości.
Dla fanów wychowanych na starym Helloween
i średnim okresie ich twórczości, było to niewątpliwie
święto. Młodsi również znaleźli coś
dla siebie, gdyż przekrojówka granego materiału
sięgała do najnowszych czasów. Dla nas najważniejszymi
były starsze kompozycje i jak na zamówienie
od razu dostaliśmy długodystansowe
"Halloween", z jajcarskim "Dr. Stein", który poleciał
chwilę potem. Tu nie mogło być lepiej!
Wszystko świetnie zagrane i zaśpiewane, profesjonalizm
i dobra forma muzyków w każdym
calu, a ciekawa oprawa przygotowana z rozmachem
i pomysłem wzbogacały muzyczną sztukę.
Nie bez znaczenia dla odbioru były tu również
wizualizacje przedstawiane na ogromnym ledowym
ekranie, których bohaterami były maskotki
Helloween Seth i Doc. Historyjki i przygody
obu jegomości nawiązywały do granych przez
zespół kawałków, uatrakcyjniając tym samym
show jeszcze bardziej.
Foto: Arch Enemy
Przez dwie i pół godziny usłyszeliśmy ponad 20
utworów, których trzon - obok wcześniej wymienionych
- stanowiły między innymi "I'm
Alive", "Heavy Metal (Is The Law)", "A Tale
That Wasn't Right", "A Little Time", "How Many
Tears", czy "Eagle Fly Free", śpiewane w różnych
konfiguracjach wokalnych. Najlepiej wypadł
tu Kiske, lecz to akurat było do przewidzenia.
Jego głos, charakterystyczna barwa od
lat się nie zmienia, a formą nadal mógłby zawstydzić
większość power metalowych krzykaczy.
Hansen, szczególnie w swoim miedley
"Starlight/Ride The Sky/Judas", przypomniał o
speedowych korzeniach grupy, dając pokaz
nietuzinkowych umiejętności. Co do Derisa i
jego formy, to sprawa nie była tutaj tak oczywista,
jednak przyznać trzeba, że dał radę i szczególnie
w swoich "Are You Metal?", "Perfect
Gentelman", "If I Could Fly" oraz "Power" wypadł
dobrze. Z pewnością to, że każdy z wokalistów
odpowiadał za część śpiewanych partii,
pomagało w maksymalnym wykorzystaniu ich
możliwości. Andi odpoczywał, gdy Michael robił
swoje, choć sam Kiske, przynajmniej częściowo,
brał udział w większości śpiewanych
utworów. Wokaliści doskonale się tutaj wspomagali,
a jeśli dodać do tego chórki i wspólne refreny
w wykonaniu Hansena i gitarzysty Saschy
Gerstnera, to było co podziwiać.
Od strony instrumentalnej mieliśmy tutaj popis
genialnej gitarowej jazdy, a duet Weikath-Hansen,
powiększony czasami o tercet z Gerstnerem
na trzeciej gitarze, rozwalał system. To niesamowite,
ile frajdy sprawiało oglądanie gitarowych
popisów, niekiedy pojedynków, przechodzących
w rozbudowane harmonie. Trzech gitarzystów,
którzy dokładnie wiedzieli po co wyszli
na scenę, dało niesamowity spektakl i popis
swych umiejętności. Sam Hansen miał indywidualne
solo w dalszej części koncertu, poprzedzone
wcześniej już wykonanym solo perkusyjnym,
w którym Dani Loble oddał hołd pierwszemu
perkusiście Helloween Ingo Schwichtenbergowi.
Świetny i honorowy gest spodobał
się licznie zgromadzonej publiczności, a gromkim
brawom nie było końca. Loble wraz z
Grosskopfem stanowili mocną sekcję rytmiczną,
a ich zagrywki i konkretne wymiatanie
zasługiwały na odpowiedni aplauz...
Koncert Helloween powoli dobiegał końca, a
tym czasem wielu wzruszeń dostarczył nam
kolejny przebój w postaci "Keeper Of The Seven
Keys". To niesamowite uczucie, mogąc śpiewać
ten utwór wraz z niemal całym oryginalnym
składem. Ciary na plecach, łezka w oku i radość
na twarzach były tutaj bezcenne. Jeszcze tylko
niesamowite "Future World", z finalnym wykonaniem
"I Want Out" i koncert Pumpkins
United przeszedł do historii W:O:A. Genialne
show, moc wrażeń i pozytywnych emocji. Takich
koncertów chciałoby się więcej...
Występ Helloween był ostatnim, jaki zobaczyliśmy
podczas tegorocznego Wacken Open Air.
Z całą pewnością ów koncert mógłby stanowić
podsumowanie całego festiwalu, który okazał
się nadspodziewanie udanym i pozytywnym
czasem. Od strony artystycznej nie można było
mieć wątpliwości, że będzie to bardzo solidna
edycja, bo nazwy takie jak Judas Priest, Arch
Enemy, Behemoth, Helloween - Pumpkins
United czy Running Wild gwarantowały profesjonalizm,
nostalgiczny powrót do przeszłości
i wspomnienia z lat minionych, kiedy to zaczynało
się słuchać kultowych płyt i artystów. I
faktycznie, świetnych koncertów nie brakowało,
każdy mógł znaleźć coś dla siebie, a ulubieńcy i
tak pozostali najlepsi.
Pogoda była jednak niewiadomą, a pod znakiem
zapytania pozostawało, czy tegoroczne Wacken
w myśl ich dewizy będzie "Rain or Shine"?
Okazało się, że słońce aż nadto dopisało, lecz
był to pozytywny scenariusz, w odróżnieniu od
wielkich ulew i błota, dobrze znanych wackeńskim
bywalcom. Sama organizacja festiwalu
stała na dobrym poziomie i chyba nikt nie mógł
narzekać na nieprzewidziane czy słabe sytuacje,
które wprost wynikały z winy gospodarzy.
Owszem, zawsze mogło być "taniej i lepiej" i
oczywiście znalazłoby się coś do poprawienia,
jednak całościowo włodarzom Wacken trzeba
oddać honor i zapisać na plus. Z dziennikarskiego
obowiązku wypada jeszcze odnotować,
że zwycięzcami Wacken Battle Metal zostali
pochodzący z Chin Die For Sorrow. Obecna
edycja tym samym pozostała za nami, a w następnym
rocku, no cóż... 30-lecie Wacken
Open Air!
Tekst - Thomen & Fronc
Zdjęcia - archiwum Redakcji oraz
udostępnione przez organizatorów W:O:A
Foto: Helloween
WACKEN 2018 133
Żelazna Klasyka
Iron Maiden - Seventh Son
1988 EMI
Kariera jaką Iron Maiden zrobili w latach
'80 była fenomenalna. Stworzyli niezwykle
charakterystyczny styl, każdą kolejną
płytą wspinali się coraz wyżej po
drabinie sukcesu, a z każdą kolejną trasą
koncertową stawali się coraz bardziej widowiskowi
i spektakularni. I choć żelazna
machina nawet na moment nie wytracała
impetu, to na albumach "Powerslave" i
"Somewhere In Time" można było zauważyć
oznaki wyczerpywania się formuły
maidenowego grania. Utwory jak "Losfer
Words", "Back In The Village" czy "Loneliness
Of A Long Distance Runner"
wstydu grupie wprawdzie nie przyniosły,
to zaniżały jednak poziom tych klasycznych
przecież płyt. Uważniejsi słuchacze
mieli prawo obawiać się czy na swym
siódmym albumie zespół nie zacznie ewidentnie
zjadać własnego ogona...
Steve Harris przyznawał że początkowo
nie miał pomysłu na ten album. Natchnienie
przyszło wraz z sukcesem wydanej
w 1987 roku powieści Orsona Carda
zatytułowanej "Siódmy syn", która okazała
się być na tyle inspirująca dla lidera,
że po rozmowach z resztą składu postanowił
poświęcić jej cały album. W taki
oto sposób zrodził się pomysł stworzenia
albumu koncepcyjnego. "Can I Play With
Madness", pierwszy utwór promujący album,
mógł wprawić w osłupienie. Radosny,
przebojowy, wręcz popowo melodyjny,
z gładkimi harmoniami wokalnymi i
miękkim brzmieniem gitar, do dziś jest
jednym z najpopularniejszych hitów grupy.
Jako singiel okazał się być zmyłką, bo
album ma diametralnie inny charakter.
Pierwszym sygnałem jest już intro, w którym
Dickinson snuje wyliczankę na temat
tytułowej cyfry do akustycznego akompaniamentu.
Dopiero po tym krótkim
wprowadzeniu wchodzą syntezantory
podbite potężnymi uderzeniami gitar.
Tak zaczyna się "Moonchild", do dziś jeden
z najbardziej agresywnych numerów
w dorobku zespołu, który jest tu rozpędzony
i drapieżny. Wokalista śpiewa zajadle
i w niesłychanie złowieszczy sposób,
co doskonale współgra z takim też tekstem.
Kolejny utwór, "Infinite Dreams" to
najbardziej zróżnicowany numer na płycie.
Zaintonowany "senną" harmonią gitar,
z minuty na minutę pięknie się rozkręca.
W zwrotkach panowie serwują śliczne,
wysmakowane zagrywki, by po
chwili już metalowo bujać, a w rozwinięciu
mocno poszarżować. Wspomnianemu
"Can I Play With Madness", choć stanowi
odskocznię od bardziej złożonego grania,
na pewno nie sposób odmówić klasy i wyrafinowania.
Utwór dla wielu obniżajacy
wartość tej płyty, jest jej integralną częścią,
podaną trochę na wesoło i stanowiąc
alternatywę dla poważniejszych fragmentów.
To także kolejne potwierdzenie klasy
niezawodnego tandemu Dickinson/
Smith w dziedzinie tworzenia maidenowych
hiciorów. Należy dodać że wokalista,
odsunięty od pracy nad "Somewhere
In Time", odpłaca się z nawiązką - jest
współautorem aż czterech utworów. Za
gwóźdź albumu powszechnie uważany jest
utwór tytułowy, będący jednym z najsłynniejszych
maidenowych kolosów. W
zestawieniu z kultowymi "Hallowed Be
Thy Name" czy "Rime Of The Ancient
Mariner" nie jest aż tak różnorodny, lecz
wciąga tak samo jak wymienione. Po majestatycznym
wstępie mamy marszowe
zwrotki i proste refreny, gdzie Dickinson
po prostu powtarza tytułową frazę. Cuda
dzieją się później, gdy zespół wytraca
obroty a Harris zaczyna szyć basową melodię
na tle lodowato zimnych syntezatorów
i cykania talerzy McBraina. Atmosfera
robi się podniosła, mistyczna - idealna
pod przemowę Dickinsona oznajmiającego
przyjście "siódmego syna" na świat.
Po tym fragmencie Bestia zrywa się z łańcucha
brutalnie wyprowadzajac słuchacza
z transu, a Smith z Murrayem prześcigają
się w ekspresyjnych solach na tle perkusyjnej
nawałnicy... Dave Murray, piszący
średnio jeden utwór na każdy album,
popisał się w "The Prophecy" - zaskakującym
podziałami rytmicznymi i
melodyką. Fajny efekt daje też "przekrzykiwanie
się" Dickinsona, śpiewającego
naprzemiennie w raz diabelski, a raz typowy
dla siebie sposób. Opatrzony harrisowym
wstępem "The Clairvoyant" to kolejna
huśtawka nastrojów. Motyw przewodni
jest niezwykle melodyjny i beztroski,
w dynamicznych zwrotkach robi się
jednak poważnie za sprawą rozważań na
temat życia, śmierci i spotkania ze stwórcą.
Jest tu też jeden z najbardziej porywających
refrenów Dziewicy, przy którym
podskakiwał niejeden stadion. Do bardziej
standardowych numerów należą
rozgalopowane "The Evil That Men Do" i
ostatni na płycie "Only The Good Die
Young". I choć muzycznie nie są aż tak zaskakujące
jak pozostałe, to absolutnie od
reszty nie odstają. Pierwszy z nich na długie
lata stał się koncertowym szlagierem i
faworytem łaknącej wspólnego śpiewania
publiczności, drugi niestety nigdy nie doczekał
się prezentacji na żywo - szkoda,
bo świetnie by się sprawdził w warunkach
koncertowych. Na płycie za to, stanowi
udaną refleksję i podsumowanie przesłania
albumu - "all the evil seem to live forever".
Na koniec utworu zespół wraca do
punktu wyjścia, bo akustyczne outro jest
niczym innym jak powtórzeniem otwarcia
płyty, lecz z pominięciem jednego
wersu... Zabieg ten dodatkowo podkreśla
że album jest spójnym, zamkniętym muzycznie
projektem. I faktycznie - choć na
wyrywki smakuje bardzo dobrze, to najlepiej
słucha się tego w całości. Muzyka
Iron Maiden, często niesłusznie określana
mianem "progresywnej", na tej płycie
właśnie taka jest. Zespół zdecydowanie
wykracza poza muzyczne ramy ustalone
na poprzednich albumach, a przy
tym sypie nieszablonowymi pomysłami.
Świetnym tego przykładem jest akustyczna
koda wyłaniająca się w końcówce
"The Prophecy". Fenomenalna melodia na
bazie której można byłoby stworzyć kolejną
świetną kompozycję, posłużyła tu
tylko jako wyciszenie... Do dziś pewne
kontrowersje wśród części fanów i krytyków
budzi brzmienie albumu. Dla jednych
zbyt gładkie, lekkie, ze zbyt odważnym
użyciem syntezatorów - to oczywiście
prawda. Aczkolwiek należy docenić
że Iron Maiden - w przeciwieństwie do
choćby Judas Priest z płyty "Turbo" - nie
poszli za modą, lecz modne nowinki i efekty
wykorzystali w mądry sposób by osiągnąć
sugestywny klimat. Cechy te nie mają
jednak wpływu na metalowy przecież
charakter większości utworów, co wręcz
sprzyjają kreowaniu unikalnej, chłodnej
atmosfery - adekwatnej do świetnej okładki.
Pomijając bogatsze niż wcześniej instrumentarium,
zespół pozostaje sobą.
Nic nie ujmując sześciu wcześniejszym albumom,
"Seventh Son..." to portret dojrzałego
Iron Maiden w szczytowej formie
kompozytorskiej i wykonawczej.
Piotr Iwaniec
134
ZELAZNA KLASYKA
Reminiscencje NWOBHM
W dzisiejszym odcinku cztery zespoły:
Trial By Fire, Zeb Dragon, Montreaux i
Diamond Dogs. Wybór tych zespołów nie
był przypadkowy. Trzy z nich wkrótce wydadzą
swoje płyty (prawdopodobnie w momencie
kiedy to czytacie płyty są już dostępne
na rynku). Trial By Fire i Zeb Dragon
zostanie wydany przez CultMetal
Classics (wytwórnia ta wyda jeszcze rewelacyjny
Tarot - zespół który opisałem
kilka odcinków wcześniej). Z Obscure
NWOBHM Releases natomiast wyjdzie
płyta zespołu Montreaux, powiązanego
personalnie z czwartym dzisiaj przedstawionym
zespołem Diamond Dogs.
Z.J.
Trial By Fire
Zespół Trial By Fire powstał w Essex w 1978r. Założyło go dwóch szkolnych
kolegów Terry Wilson - vocal i Neil Freeman - bass. Wkrótce dołączyli
do nich dwaj byli muzycy zespołu Scorched Earth: Gary Dawson
- lead guitar i Paul Harris - drums. Zespół rozpoczął próby, poszukując
jednocześnie wokalisty. Po licznych próbach skład został uzupełniony
przez wokalistę i frontmana Nicka Hodgesa, który został rekrutowany
za pośrednictwem ogłoszenia w Melody Maker. Pierwotnie Trial By Fire
było pod wpływem hard rockowych i progresywnych zespołów, ale
zmieniło się to po tym, jak wspierali "NWOBHM stalwarts" Sledgehammer.
Biorąc pod uwagę tylko 30 minut jako support, postanowili
zagrać kilka krótszych piosenek heavymetalowych, aby mieć mocniejsze
uderzenie... Po koncercie zespół, z wyjątkiem Terry'ego Wilsona, zdecydował,
że to kierunek, w którym chcieliby iść. Terry został zastąpiony
przez gitarzystę Jima Reida (później w Airrace). Zespół grał głównie w
rejonie Essex i East London. Kilkakrotnie grali w legendarnym pubie
Ruskin Arms w East Ham. Ostatni koncert miał miejsce w Newbury
Park w nocnym klubie Oscars w 1982 roku. Zespól pozostawił po sobie
dwa wydawnictwa. Pierwsze z 1978 roku. Znalazły się na nim trzy piosenki:
"Requiem", "Night Journey" i "Eastern Sun". Drugie demo nagrane
już w nowym składzie w 1981 w Blackwing Studios w Londynie zawierało
cztery magrania: "Broken Flag", "Eclipse", "Chasing The Dragon" oraz
"Against The Night".
Foto: Trial By Fire
Montreaux
Montreaux (nie mylić z innym zespołem NW
OBHM o tej samej nazwie z Northwich) to zespół
z Wolverhampton, który powstał w 1981
roku. Grupa została stworzona przez klawiszowca
Patricka Hatfielda (ex Mafia), perkusistę
Andy Harpera (ex Mick Hill Band) i basistę
Paula Hodsona (ex Saber i Hideaway). Wkrótce
do Montreaux dołączył wokalista Rob Byrne
(ex Stafford Road). W początkowym okresie
zespołowi pomagał gitarzysta Robin George,
który później zdobył sporą sławę. W międzyczasie
zespól poszukiwał stałego gitarzysty
do zespołu. Wybór padł na Mario Janowski
(ex Tall Story), który został piątym członkiem
Foto: Zeb Dragon
Foto: Diamond Dogs
Zeb Dragon
Montreaux. Grupa była bardzo aktywna, zyskując
znacznny rozgłos dzięki licznym koncertom
w Gifford Arms, The Queens Hotel,
Bushbury Arms i Archie's Night Club. Grał w
wielu innych lokalnych miejscach! Gdy stali się
bardziej popularni, pojawiili się w znanym na
całym świecie Marquee Club wspierającym
Stray oraz Birmingham's Barrel Organ Pub,
a także filmowanym występie w Regal Theatre,
Hitchen, gdzie pojawili się z Tonym Mc
Phee z Groundhogs. Zrobili kilka taśm demo
i nagrali występ na żywo na Politechnice Wolverhampton,
gdzie wspierali progresywny Pallas.
Niestety nie mogąc przebić się do żadnej
wytwórni rozpadli się w 1984 roku
Zeb Dragon to chyba najbardziej znana z grup, które tutaj zostały
opisane. Ich piosenka "Golden Angel" cieszy się dużą popularnością
w internecie. Powstali na początku 1982 roku w Stratford
- Upon-Avon. Założycielami zespołu byli czterej szkolni
przyjaciele: Jeremy "Herbie" Herbert - vocals Jon Mabey - guitar,
Mike Richardson - bass, Anthony "Spiff" Smith - drums,
Nazwa wzięła się od miejscowego pubu Green Dragon. Rozpoczęły
się pierwsze próby, ale wkrótce doszło do zmian w składzie.
Nowym wokalistą został Ben Brierley. Ben oprócz śpiewania
grał na gitarze akustycznej, mandolinie i skrzypcach. Jego
brat Crispin Brierley został w tym samym czasie nowym perkusistą
Zeb Dragon. Grał również na flecie. Taki arsenał instrumentów
pozwolił im stworzyć własną, nieszablonową muzykę.
Była to mieszanka heavy metalu z folk rockiem i rockiem progresywnym.
Grali średnio trzy cztery razy w tygodniu, przemieszczając
się samochodem kempingowym rodziców basisty.
Grupa zrealizowała trzy sesje nagraniowe. Dwie perwsze odbyły
się w Windrush Studios w Gloucestershire (1983 i 1984).
Trzecia odbyła się w lipcu 1985 roku i zawierała ich najbardziej
znany utwór, wspomniany na początku "Golden Angel". W 1986
Ben zachorował. Nie mógł przez jakiś czas grać występów. Pozostała
czwórka postanowiła dalej koncertować bez Bena. Ten
bardzo źle to odebrał i postanowił opuścić zespół. Był to konieć
Zeb Dragon. Reszta członków postanowiła dalej wspólnie grać
pod nazwą Zeb. Przetrwali zaledwie rok, ale zdążyli nagrać jedną
taśmę demo. W 2013 roku Zeb Dragon zreformował się na
jeden koncert poświęcony pamięci Raya Portera, właściciela
klubu Green Dragon, w którym grupa bardzo często występowała.
Wystąpili w składzie: Ben Brierley - vocals, guitar, Jon
Mabey - guitar, Crispin Brierley - drums. Na gitarze basowej
zagrał były członek heavy metalowej grupy HellsBelles - John
Archer (Ben i John wcześniej grali razem w zespole Libra).
Diamond Dogs
Diamond Dogs z Wolverhampton, powstał w czerwcu1984 roku z popiołów
rozwiązanego Montreaux. Tworzyło go trzech byłych muzyków
tamtej grupy: Rob Byrne - vocals, Paul Hodson - bass, Andy Harper -
drums. Gitarzystą zespołu został Geoff Bowden. Podobnie jak Montreaux,
Diamond Dogs szybko stał się aktywnym zespołem w okolicy,
zyskując uznanie i reputację świetnych wykonawców na żywo. Jednak
bardzo szybko w szeregi grupy wdało się rozczarowanie brakiem możliwości
szerszego przebicia się. Diamond Dogs zakończył żywot w lipcu
1985 roku. Pozostało po nich demo nagrane w 1984 roku w Switch
Studios z dwoma świetnymi utworami: "Suicide City" oraz "Daddy Dear".
Pozostały również nagrania live z 1985 roku z The Gifford Arms w Wolverhampton
("I've Been Lost", "Kick It Out Boy", "Looking At Me,
Looking At You)
Foto: Montreaux
REMINISCENCJE NWOBHM 135
2Late kojarzyłem z takim polskim radiowym
rockowym graniem, coś pomiędzy
Wilkami a Oddziałem Zamkniętym.
Po prostu gdzieś na YouTube usłyszałem
fragmencik ich grania i tak zostało.
Dlatego, gdy ta płyta przyszła do
recenzji, oprócz tego, że akurat miałem
wiele ważniejszych spraw do ogarnięcia,
to zbytnio nie przyciągała mnie do siebie.
Aż w końcu nadeszła kolej na odsłuchanie
drugiej EPki kapeli 2Late i
napisanie jej recenzji. Pierwsze takty
rozpoczynającego kawałka "This Is The
Time" tak jakby potwierdzały moje pierwotne
nastawienie do tego bandu, ale
wraz z rozwijaniem się tego utworu, na
wierzch wychodziło prawdziwe oblicze
zespołu. Okazało się bowiem, że muzycy
2Late oprócz klasycznego rocka i
hard rocka w stylu Deep Purple,
AC/DC, są mocno zainspirowani amerykańskimi
formacjami, które swoją popularność
zyskały na początku lat 70.,
takimi jak Lynyrd Skynyrd, Eagles,
czy The Allman Brothers. I taki charakter
ma właśnie "This Is The Time". Klasyczne
rockowe granie w stylu lat 70. we
współczesnym brzmieniu, bowiem muzycy
2Late za wszelką cenę nie starają
się być "retro". Tytułowa kompozycja
"Easy" rozpoczyna się bujającym riffem
podszytym bluesem (takim też się kończy),
aby nagle przejść do dynamicznej i
klimatycznej części hard rockowej (może
nawet heavy metalowej) zagranej
bardzo technicznie. W tym momencie
zespół bardziej przypomina dokonania
Molly Hatchet, Blackfood czy 38 Special.
A zawiłość grania w pewnych chwilach
kojarzy się z Yes, innym razem z
Rush. Jednak to nie koniec tego utworu,
bowiem następuje kolejna gwałtowna
zmiana i muzyka przechodzi w rejony,
które znamy z pierwszego kawałka,
w dostojny rockowo/hard rokowy
motyw z świetną solówką. "It's Just The
Start" to przede wszystkim muzyczny
kolos, który trwa ponad siedem minut.
Jest to snujący się wolno rockowy song z
pewnymi elementami balladowymi. Bardzo
emocjonalny i klimatyczny. Oprócz
typowej muzycznej podstawy dla tego
zespołu w "It's Just The Start" jest też
pewna progresja, która kojarzy się trochę
z niektórymi wpływami dzieł Snowy
White'a, Pink Floyd czy Wishbone
Ash. Kończący EPkę utwór "Watch Out
For Black Cats" to powrót do prostszego
rokowego grania, jednak tym razem
amerykańskie wpływy mieszają się z angielskim
hard rockiem z lat 70. w stylu
Deep Purple, Thin Lizzy czy Fogath.
EPka przygotowana jest starannie. Zawiera
urozmaicony materiał, pokazujący
w pełni możliwości zespołu. Muzyka
jest zaprezentowana, zagrana i wyprodukowana
na dobrym poziomie. Ogólnie
zaskoczenie, bo spodziewałem się
innej muzyki, a "Easy" okazuje się zapowiedzią
całkowicie sensownego rockowego
grania, które jest nawet w moim
kręgu zainteresowania. Co prawda wolałbym
aby 2Late związał się z mocniejszą
frakcją swoich wzorców, ale nie ma
co narzekać. Liczę, że zespół zainteresuje
polskich fanów hard rocka. No i na
koniec dygresja. Nie warto podchodzić
do muzyki po tzw. "łepkach", żeby wydać
opinie jednak trzeba się postarać i
bardziej zagłębić w temat. (4)
\m/\m/
Oldschool Metal Maniac Magazine # 15
Ledwo co światło dzienne ujrzał split "Oldschool Metal Maniac"/"R'Lyeh",
łączący w imponującą całość ich czternaste
numery, Leszek Wojnicz-Sianożęcki przygotował kolejną odsłonę
OMMM.
Tym razem jest to anglojęzyczna wersja tego magazynu, licząca,
bagatela, aż 154 strony plus dodatkowo trzy dwustronne plakaty.
Po części są to materiały znane już ze splitu z "R'Lyeh", ale tym
razem adresowane głównie do czytelników zza granicy. Pro forma
wspomnę jednak, że wywiady z Overkill, Metal Church, Voivod,
Demolition Hammer, Mekong Delta, Xentrix, Angel
Witch, Frankiem Blackfire (Sodom, ale nie tylko) to jazda obowiązkowa
warta takiego powtórzenia, podobnie jak rozmowy z
tuzami sceny brazylijskiej: Attomica, Dorsal Atlantica, Holocausto,
Expulser czy Komado Kaos, czyli samym Wagnerem
Lamounierem. Są też polskie zespoły Warfist, Bloodlust,
Witchmaster i Witch, a do tego wiele innych wywiadów, z których
wyróżniłbym te z belgijskim Taranis czy niemieckim Vulture,
grającym heavy/speed niczym w połowie lat 80. Wiele materiałów
ma jednak w # 15 swoją premierę, a zważywszy na coraz
powszechniejszą w naszym kraju znajomość języka angielskiego,
to pewnie wielu fanów metalu nie odmówi sobie przyjemności
lektury rozmów z Nifelheim (edytor z satysfakcją informuje, że
to ich pierwszy wywiad od 10lat), amerykańskimi legendami
Armored Saint i Exhorder, szwedzkimi mistrzami sceny ekstremalnej
z Morbid, równie kultowym Messiah czy Pestilence.
Cieszy też, że w tej bogatej reprezentacji światowego metalu pierwszej
jakości sporo do powiedzenia mają też reprezentanci naszej
sceny. Danger Drive pojawia się na łamach OMMM przy okazji
zapowiadanej przez Thrashing Madness reedycji materiałów
"Mother Of Hate" i "Darkness Comes...", ale już blackowe
Sacrificulus czy Anaboth oraz black'n'rollowy Gravelord trafiły
na łamy pisma dzięki swym najnowszym wydawnictwom. Recenzje
"Uada Magus" czy "I" widnieją też rzecz jasna wśród licznych
opisów płyt, kaset i demówek z różnymi odmianami metalu, a
zawartość numeru dopełniają jeszcze inne wywiady, jak np. z
francuskim Skelethal czy brytyjskim Necromaniac, koncertowe
relacje z tegorocznych edycji Metalmanii, Black Silesia, Wacken
i Brutal Assault, wzbogacone rzecz jasna pokaźną ilością
zdjęć. Zainteresowani nabyciem tej prasowej perełki mogą kontaktować
się z wydawcą za pośrednictwem adresu oldschool_
metal_ maniac@wp.pl, ale nie warto z tym zwlekać, bo nakład nie
jest duży. (5)
Wojciech Chamryk
2Late - Easy
2018 Self-Released
A Sound Of Thunder - It Was Metal
2018 Self-Released
Aż dziwne, że A Sound Of Thunder
grając US heavy/power metal na takim
poziomie - nazwa kojarząca się z tytułem
klasycznego albumu Helstar nie
jest tu żadnym nadużyciem - nie mogą
znaleźć jakiegoś sensownego wydawcy,
wydając kolejne płyty abo w jakichś niszowych
wytwórniach, albo samodzielnie.
"It Was Metal" jest już siódmym
albumem w ich dyskografii, narzucili
więc sobie niezłe tempo, bo istnieją od
niecałych 10 lat. Od początku zapraszają
też do nagrań znanych wokalistów
i instrumentalistów. Tym razem padło
na Marka Tornillo (Accept), tworzącego
wokalny duet z Niną Osegueda w
siarczystym openerze "Phantom Flight"
oraz klawiszowca Tony'ego Carey'a
(tak, to ten od "Rising" Rainbow i od solowego
hitu "Room With A View"), fenomenalnie
wymiatającego na organach
w blisko 10-minutowym "Obsidian &
Gold (Desdinova Returns)" - najpierw
czaruje w klimatycznej solówce, później
mamy już ostrą jazdę i pojedynki z gitarzystą
Josh'em Schwartzem - klasa! Jednak
utwory bez gości są równie udane,
wokalistka brzmi zwykle niczym ostrzejsza
wersja Doro, a muzycznie mamy
tu całą paletę, od bardziej hardrockowego
"Tomyris" do speedmetalowego
"Lifebringer". Ciekawa jest też historia
powstania tej płyty, tak więc zwolenników
komiksów odsyłam do wywiadu.
(5,5)
Ace Frehley - Spaceman
2018 eOne/SPV
Wojciech Chamryk
Tak się składa, że od "Anomaly" na bieżąco
słucham dokonań tego gitarzysty.
Ogólnie przynoszą one radochy ale bez
większych uniesień. Jednak przy okazji
"Spaceman" głowy mi nie urwało ale z
podłogi szczenę zbierałem. Ace po prostu
postarał się. Nie tylko świetnie brzmią
riffy i partie solowe, ale kawałki są
wyjątkowo udane. No i co bardzo ważne,
mimo materii mocno ogranej, brzmią
świeżo oraz niosą klimat z początków
Kiss. I chyba to ostatnie zrobiło
na mnie największe wrażenie. Co niektórzy
wskazują, że to zasługa Gene
Simmonsa, który współtworzył dwie
kompozycje ("Without You I'm Nothing"
i "Your WishIs My Command")
oraz nagrał kilka partii basu. Niemniej
jestem pewien, że wszelkie walory tego
albumu to zasługa Frehley'a. Swoją drogą
fajnie, że dawni koledzy znowu mają
dobre relacje. Już rozpoczynający, wspomniany,
"Without You I'm Nothing"
136
RECENZJE
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Decibels’ Storm
zapowiada, że nowy album skrywa coś
zdecydowanie lepszego niż wcześniejsze
dokonania Ace'a. Świetny hard rockowy
kawałek, w wyważonym tempie, z nośnym
refrenem i znakomita partią solową
w drugiej części. Jeszcze lepsza jest
kolejne kompozycja, tym razem autorstwa
Frehley'a, "Rockin' With The
Boys", która zawiera chyba największą
dawkę nostalgii Ace'a za pierwszymi latami
spędzonymi w Kiss. W dodatku
wydaje się najbardziej zadziorną z całego
albumu. "Your WishIs My Command"
to kolejny utwór napisany w
współpracy z Simmonsem, jest mocny i
chwytliwy, ze świetnymi partiami gitary.
Pozostałe songi zbudowane są w podobny
sposób, są świetnie napisane
choć oparte na podobnym schemacie,
mają bardzo dobry temat przewodni,
zamknięte są w stylu wyrazistego hard
rocka z dodatkami blueasa czy też
heavy metalu, okraszone wyśmienitymi
gitarami i solami. Nawet cover "I Wanna
Go Back" z repertuaru pop rockowego
artysty Eddie Money'a otrzymał autorki
aranż Ace Frehley'a. W sumie każdy
ma też potencjał przeboju i zupełnie
nie odstaje od pierwszej trójki kawałków.
Troszkę inny wyraz ma kończący
album instrumental "Quantum
Flux". Jest zdecydowanie wolniejszy,
dłuższy, ma sporo gitar akustycznych i
elementów balladowych ale ciągle nie
traci rockowego charakteru. Znowu zachwycają
partie gitary oraz wyśmienity
klimat. Większość kompozycji napisał
Frehley, oprócz wspomnianych powyżej
jeszcze w "Bronx Boy" wspomagał go
Ronnie Mancuso. Oprócz tego Ace
sam śpiewał i zrobił do znakomicie,
oczywiście jak na jego możliwości.
Wspierały go chórki składające się z
muzyków, którzy akurat przebywali w
studio. Praktycznie wszystkie gitary nagrał
też Ace, jedynie dwukrotnie pomagał
mu Ronnie Mancuso i Warren
Huart. Sporo linii basu nagrał też Ace,
ale wspomagali go wspomniani wcześniej
Gene Simmons, Warren Huart i
Alex Salzman. Za to na perkusji grali
Matt Starr, Anton Dig i Scot Coogan.
Nagrania dokonano w domowym studio
Frehley'a, Rancho Santa Fe (California).
Brzmienia uzyskane tam zapewniły
wyśmienitą produkcję albumowi
"Spaceman". Ace Frehley bardzo pozytywnie
zaskoczył. Fanom hard rocka,
Kiss i Frehley'a bardzo polecam ten album.
(5)
Alice in Chains - Rainier Fog
2018 EMG
\m/\m/
Alice in Chains pomimo swojej kariery
trwającej 31 lat nagrało raptem sześć albumów
studyjnych. Szóstym jest najnowsze
wydawnictwo "Rainier Fog" będące
zarazem trzecim w dyskografii grupy
nagranym z wokalistą Williamem Du-
Vallem. Zastąpił on w 2006 roku
zmarłego cztery lata wcześniej, Layne'a
Staley'a. Zespół kazał fanom długo czekać
na nowości, ponieważ "Rainier Fog"
ukazuje się pięć lat po "The Devil Put
Dinosaurs Here". Trwający niespełna
godzinę materiał zawiera utwory, które
z powodzeniem mogłyby się znaleźć na
wydawnictwach z pierwszym frontmanem
i ten longplay można uznać za
przekrój twórczości Alice in Chains. W
"Red Giant", "All I Am", "Drone" słychać
echa takich staroci jak "Rain When I
Die", "Rooster" czy "Rotten Apple". Z kolei
"Fly", "Maybe" przywodzą na myśl
"Heaven Besides You" i "No Excuses".
Najnowsze dzieło Alice in Chains jest
niesamowicie spójne, jednakże ma swoje
wady. Chociaż na "Rainier Fog" nie
brakuje mocnych, przebojowych kompozycji
jak "Never Fade" czy "So Far
Under" (nad którym unosi się duch
"Phantom Limb") większość stanowią
melancholijne kawałki. Część z nich potwierdza
zapowiedź Jerry'ego Cantrella,
że "Rainier Fog" to płyta, jakiej jeszcze
Alice in Chains nie nagrało. I faktycznie
zespół zaskakuje obecnością
"Maybe". Pozornie jest to typowa w dorobku
Alice in Chains akustyczna ballada
z dwugłosami. Jednak tym razem
zaaranżowano je a capella i całość przeplata
oniryczne zwrotki z wesołymi refrenami.
Mimo, że tekst trudno zaliczyć
do pozytywnych z akompaniamentem
brzmi on jak bożonarodzeniowy hit.
Podobne odczucia budzi pierwszy singiel
"The One You Know". Główny riff
został zbudowany na trytonie, z kolei
chorus jest już melodyjny. Dokładając
do tego tekst napisany przez Cantrella
"The One You Know" zaczyna brzmieć
jak pop rockowy kandydat do stacji radiowych.
Jak już wspomniałem najnowszy
krążek Alice in Chains jest bardzo
równy, ale nie brakuje na nim słabszych
momentów. Takim wypełniaczem
z pewnością jest "Deaf Ears Blind
Eyes" otwierający stronę B. Na tle poprzedników
nie wyróżnia się niczym,
tym bardziej że dużo lepszy smolisty riff
ma "Drone". Całość jest flegmatyczna i
aby skrócić numer o połowę spokojnie
można by wyrzucić mostek. Niestety
tak się jednak nie stało i w efekcie blisko
pięć minut przelatuje nam koło ucha.
Jednak dużo gorszym pomysłem było
umieszczenie przydługiego "All I Am"
na ostatnim miejscu. Jest to klimatyczna
kompozycja, jednakże siedem minut
to za dużo na sam koniec. Uważam, że
nic by się nie stało, gdyby nie weszła
ona do setu i szósty longplay zamknąłby
się na energicznym "Never Fade".
"Rainier Fog" został nagrany w Bad
Animals Studio. W tym studiu została
zarejestrowana ostatnia płyta z Layne'm
Staley'em - "Alice in Chains" z
1995 roku. Producentem ponownie został
Nick Raskunelicz współpracujący
z grupą od czasu powrotu z Williamem
DuVallem. Na stworzenie tego albumu
muzycy poświęcili pół roku. Odnoszę
wrażenie, że w tym przypadku to trochę
za mało i materiał powinien jeszcze trochę
poleżeć u Raskunelicza, ponieważ
pod względem brzmienia zaprezentowano
nierówny poziom. W pierwszej
połowie perkusja jest wycofana tak bardzo,
że gitary tworzą nieprzyjemną dla
uszu ścianę dźwięków. Da się to szczególnie
zauważyć w tytułowej kompozycji.
Nie dość, że na głos Williama nałożono
efekty to jeszcze stopa i werbel
brzmią jakby zostały zarejestrowane z
myślą o "St. Anger". Przez to są wyraźnie
słyszalne przesterowania, gdy korzystamy
ze słuchawek. Sytuacja stabilizuje
się dopiero przy piątej pozycji
"Drone". Dopiero od tego momentu
wszystko brzmi jak rasowe Alice in
Chains. Koniec końców "Rainier Fog"
to krążek posiadający utwory, do których
warto wrócić, lecz w pojedynczej
kolejności. Jeżeli do tej pory nie mogliście
pogodzić się ze śmiercią pierwszego
wokalisty Alice in Chains, ten album
Wam w tym pomoże. Pomijając sporą
ilość dobrych numerów to William Du
Vall w kilku z nich brzmi niemal identycznie
do poprzednika, zwłaszcza jeśli
pamiętacie jak brzmiał głos Layne'a na
ostatniej płycie z 1995 roku. Trzeci album
z DuVallem jest zdecydowanie
najlepszym za czasów jego kadencji. (5)
Grzegorz Cyga
Alice In Hell - Creation Of The
World
2018/2014 STF
Oba albumy japońskich thrashers z
Alice In Hell zostały niedawno wznowione
przez niemiecką STF Records.
Nie są to w żadnym razie jakieś arcydzieła
i tak na dobrą sprawę ci naprawdę
maniakalni fani grupy, czy generalnie
thrashu, mogli sobie ściągnąć oryginalne
wydania tych płyt z Japonii, ale
OK, muzyczny biznes musi się kręcić,
nawet w czasach kryzysu. Debiutancki
"Creation Of The World" sprzed czterech
lat to kawał solidnego heavy/
thrashu. Co dziwne w tej - thrashowej
przecież - kapeli nie ma go w sumie aż
tak dużo, częściej słychać tradycyjny
heavy ("Time To Die") albo Motörhead
(utwór tytułowy, instrumentalny
"The Battle Of Ulster"). Typowa łupanka
to "Alice In Hell", "Rage 4GT" czy
spore fragmenty najdłuższego na płycie
"Cry For War", ale cały czas odnoszę
wrażenie, że Daisuke Hamate z kumplami
lepiej czują się w estetyce oldschoolowego
speed metalu, co najlepiej
potwierdza "Blood Fist". (3)
Alice In Hell - The Fall
2018/2017 STF
Wojciech Chamryk
Na "The Fall" jest w sumie podobnie.
Alice In Hell ostrzej thrashują tylko w
pierwszym i ostatnim utworze (tytułowy
i "Judges"), a w pozostałej ósemce
znowu bliżej im do siarczystego speed
metalu z silnie zaznaczoną motöryką
("Sign Of Tyr"), albo już bez żadnego
skrępowania grzeją niczym Lemmy i
spółka ("Broken Healer"). Słychać też
więcej odniesień do Metalliki ("Secret
Thunder"), ale jak by na to nie patrzeć,
to wciąż tylko co najwyżej druga liga
takiego grania, nawet z tendencjami
spadkowymi do trzeciej. (3.5)
Alms - Act One
2018 Shadow Kingdom
Wojciech Chamryk
Heavy/doom trzyma się mocno: wyjadacze
nie zwalniają tempa, młodzież
też próbuje swych sił w tej surowej estetyce.
Alms to Amerykanie z Baltimore
(Maryland), a "Act One" jest, zgodnie z
tytułem, ich długogrającym debiutem.
Długogrający to może zbyt wiele powiedziane,
bo tych sześć utworów trwa niewiele
ponad pół godziny, ale OK, za dawnych
czasów 35-40 minut było standardem
w przypadku winylowych krążków
i pasuje to również do tego bardzo
oldschoolowego materiału, wydanego
też na CD i kasecie. Alms grają tak, jak
czynili to ich poprzednicy na przełomie
lat 60. i 70. ubiegłego wieku, czyli głośno,
surowo i hipnotycznie. W większości
utworów, mimo tego, że w składzie
jest dwóch gitarzystów, na plan pierwszy
wysuwają się organowe partie, a
Jess Kamen udziela się też wokalnie,
tworząc duet z Bobem Sweeney'em.
To ciekawy zabieg, bo te dwugłosowe
harmonie są swoistym znakiem rozpoznawczym
Alms: tylko w rozpędzonym
"Deuces Low" wokalistka ma dla siebie
więcej przestrzeni w refrenie, z kolei wokalista
dziarsko pokrzykuje w zwrotce.
Sporo też w tych utworach okultystycznego,
mrocznego klimatu, specyficznej
atmosfery dawnego heavy rocka,
czegoś na kształt Coven czy początków
The Crazy World Of Arthur Brown,
mocy doom metalu czy nawet hard
rocka nie ma tu zbyt wiele, ale i tak oceniam
całość na (4,5).
Angel Heart - Angel Heart
2018 Mighty Music
Wojciech Chamryk
Angel Heart to norweska grupa grająca
melodic hard rock, w której skład wcho-
RECENZJE 137
dzą dawni członkowie zespołu Highland
Glory. Kapela z Trine Elise
Johansen na wokalu nawiązuje w swoim
brzmieniu do muzyki rockowej i metalowej
z lat 80. Na ich debiutanckim
krążku "Angel Heart" wydanym 18
maja 2018r. znajdziemy dziewięć mocnych
kawałków w tym klimacie. Album
otwiera kawałek "Burning Desire" z mocnymi
gitarowymi riffami i wpadającym
w ucho dynamicznym refrenem. To bardzo
dobry początek, a potem jest już
tylko lepiej. "Run Away With Me" jest
bardziej podniosły, z wyeksponowaną
perkusją i spokojniejszym brzmieniem
gitary, aczkolwiek ze świetną solówką w
końcowej części. "I Don't Need Love"
okazuje się z kolei kawałkiem mocno
folkowym. I dobrze, bo właśnie w takim
anturażu wokal Trine Elise sprawdza
się doskonale - refren (z drugim głosem
w tle) jest po prostu znakomity! Śmiało
można nazwać ten utwór najlepszym z
płyty obok "My Spirit Will Live On".
"Forever Free" swoim stylem - ostre
tempo i gitarowe efekciarstwo - mocno
nawiązuje do power metalu. "She Is
Strong" jest zaś delikatną balladą, w której
swoje zdolności prezentuje na pianinie
Lars André Larsen. Momentami w
tle pojawiają się też skrzypce. Krążek
znów nabiera tempa z kawałkiem "My
Spirit Will Live On", w którym poszczególne
instrumenty (w tym ponownie
skrzypce) potęgują emocje, które wybuchają
z wokalem. Utwór trwa ponad siedem
minut, lecz cały czas trzyma w napięciu.
Następnie mamy serię energetycznych
rockowych kawałków: drapieżny
"Rock Friends", motywujący "Worth the
Wait" i zamykający całość, nieco delikatniejszy
"Sailing Against The Wind".
Bardzo dobra końcówka, w której mamy
wszystko, co najlepsze w Angel
Heart - ostre gitarowe riffy, pełen emocji
wokal i przyjemne dźwięki skrzypiec.
Angel Heart wchodzi na hard rockową
i metalową scenę w wielkim stylu, co
przede wszystkim jest zasługą wieloletniego
doświadczenia w branży jego
członków. Każdy kawałek został dopracowany,
zespół nie boi się eksperymentować
z różnymi metalowymi podgatunkami,
a wokalistka sprawdza się i
w balladach, i w mocniejszym uderzeniu.
Krążek mógłby co prawda być nieco
ambitniejszy lirycznie, ale naprawdę
nie mamy na co narzekać. (5)
Anubi's Servants - Duat
2017 Self-Released
Marek Teler
Anubi's Servants grają thrash, ale już
fakt, że na debiutanckiej EP-ce zamieścili
też cover Darkthrone, wiele wyjaśnia,
bo to thrash podszyty zarówno
blackiem, jak i jakimś punkowym sznytem.
Niestety, mocno też przeciętny,
chociaż zespół sili się na oryginalność
również co do warstwy tekstowej, sięgając
do mitologii starożytnego Egiptu.
W sumie nie ma się tu za bardzo do
czego przyczepić, ale też z drugiej
strony brak powodów do zachwytów -
ot, poprawne łojenie, ryk/skrzek wokalisty,
momenty bardziej tradycyjnych
zwolnień, jakieś etniczne/filmowe wstawki
niczym z soundtracku filmu dokumentalnego
o Egipcie i tyle. Można więc
"Duat" posłuchać w jakieś fragmentarycznej
dawce (polecam "Intro-Sentence"
oraz mroczny "Damned-Intermezzo-
Psycostasia"), ale jeśli się tego nie uczyni
jakiejś zauważalnej straty nie poniesiemy.
(2,5)
Arca Progjet - Arca Progjet
2018 Jolly Roger
Wojciech Chamryk
Arca Progjet, to projekt perkusisty Alexa
Jorio i jego najlepszego przyjaciela
basisty Gregorio Verdun. Do tego duetu
dołączyli wokalista Sergio Toya,
gitarzysta Carlo Maccaferri oraz klawiszowiec
Filippo Dagasso. Ich muzyka
bezpośrednio nawiązuje do tuzów progresywnego
rocka, ale w moim odczuciu
zdecydowanie więcej wzorców zaczerpniętych
jest z późniejszej epoki oraz dokonań
kapel zwanych neoprogresywne.
Można w tym miejscu wymieniać całą
listę zespołów, głównie z Wielkiej Brytanii,
takich jak Pendragon, Jadis,
Shadowland, Arena, Pallas, IQ, itd.
Ale to nie tylko język znany na Wyspach.
W Polsce również wyjątkowo
uwielbiana jest taka muzyka, więc wskazując
kapele takie, jak Satellite, Believe,
Millenium, Collage, Abraxas, Quidam,
łatwiej będzie naszemu słuchaczowi
odnaleźć odniesienia dla swoich wyobrażeń.
Choć muzyczną podstawą
Włochów jest neoprogres, to spotkamy
również inne elementy, chociażby takie,
jak pop-rock, AOR, hard rock, folk, a
nawet jazz. Wszystkie te elementy są
kapitalnie wplatane w podstawowe konstrukcje
kompozycji. Utwory są przede
wszystkim przestrzenne, melodyjne, łagodne,
bardzo plastyczne, ale jak to
bywa w tej muzyce, nie brakuje kontrastów
i fragmentów zdecydowanie bardziej
dynamicznych. Jednak łączenie
rocka progresywnego z hard rockiem
czy heavy metalem to nic nowego. Żadną
nowością jest także popowa oprawa
rocka progresywnego, wystarczy wymienić
Genesis czy Yes. Włosi z lekkością
dodają również partie instrumentów
ciągle nie takich oczywistych w muzyce
rockowej, jak flet, klarnet, organy Hammonda,
melotron, saksofon, skrzypce.
Nie muszę pisać, że przynosi to fascynujące
efekty. Uatrakcyjnia to nie tylko
i tak wyborną muzykę ale przynosi pewną
ekscytację zaproszonymi gośćmi.
Bowiem na takich skrzypcach udziela
się sam Mauro Pagani założyciel PFM.
Są jeszcze chociażby Gigi Venegoni i
Arturo Vitale (Arti & Mestieri). Po
prostu debiut Arca Progjet zawiera
wszystko w czym lubują się fan muzyki
progresywnej czy neoprogresywnej.
Album jest bardzo wyrównany, niemniej
każdy z utworów może stać się faworytem.
Rozpoczynający "Arcas" to
wyborna progresywna kompozycja z doskonałymi
partiami syntezatorów oraz
saksofonu. "Meta' Morfosi" to przykład
doskonałej syntezy rocka progresywnego
z muzyką popową, tak jakby zaczerpnięto
ją z albumu "Duke" Genesis.
W tym samym stylu, ale jeszcze bardziej
melodyjna jest "Delta Randevouz".
"Neanderthal" rozpoczyna sie podniośle
i symfonicznie aby przerodzić się w opisywany
collage rocka progresywnego i
pop-rocka. Zdecydowanie monumentalnie
wybrzmiewa "Pozzanghere Di Cielo"
ale nic nie traci z charakteru muzyki
Arca Progjet. Po prostu trzeba się
wsłuchać i porwać tej kompozycji, która
przypadnie najbardziej do gustu. Rozmawiając
o muzyce, wykonaniu i produkcji
tego włoskiego zespołu z pewnością
przy każdym z tych aspektów zahaczymy
o wysokie standardy ich jakości,
które deprymowane są przez umiejętności,
doświadczenie i zaangażowanych
muzyków. Niektórzy pewnie się już
zorientowali, dla mnie było to zaskoczenie,
które z czasem i kolejnymi przesłuchaniami
przerodziło się w duży atut. A
chodzi o to, że na debiucie Włosi śpiewają
w języku ojczystym. "Arca Progjet"
jest godna polecenia (4,5)
Arcyzygmunt Stefan - Szarpidruty
2018 Self-Released
\m/\m/
Pod nazwą Arcyzygmunt Stefan kryje
się solowy projekt Konrada Wulkiewicza
wokalisty ciągle dobrze zapowiadającego
się zespołu heavy/thrashowego
Detonacja. To, że aktualnie muzyk może
sam nagrać materiał nikogo już nie
dziwi. Z resztą takich pomysłów na rynku
tradycyjnego heavy metalu jest coraz
więcej. Pewne zdziwienie przynosi jedynie
fakt, że Konrad znakomicie daje
sobie radę z instrumentarium i brzmieniem
płyty. Świetne gitary, riffy tną
uszy aż miło, partie solowe spełniają
swoja rolę, choć bas nie jest wyeksponowany,
to mam wrażenie, że go słyszę.
O dziwo perkusja nie brzmi jak coś samplowanego,
ale nie wierzę aby muzyk
zagrał jej partie na zwyczajnym instrumencie.
Nie jest to jakaś wyszukana gra
na bębnach ale bardzo dobrze wpasowuje
się ona w muzyczny świat Arcyzygmunta
Stefana. A należy on do
stylu heavy/ thrash metalu. Odniesień
jest sporo ale najważniejsze z nich to
chyba wczesna Metallica, Pantera i
Annihilator. To ostatnie porównanie
zdaje się nawet najbliższe, bowiem Jeff
Waters również potrafi nagrać sam płytę,
nie omijając śpiewania, świetnie odnajduje
się w stylu heavy/thrashowym
oraz lubi nowoczesne granie i z chęcią
go wykorzystuje w swoich kompozycjach.
Jeśli chodzi o budowę utworów to
Jeff mimo wszystko robi to bardziej
technicznie, ale ostatnio również dba o
dobre, proste i komunikatywne przesłanie,
tak jak właśnie robi Konrad w
swoich utworach. Waters za to zdecydowanie
lepszy jest w partiach solowych,
ale jest on idolem wielu młodych
gitarzystów. Podejrzewam, że sam
Konrad nieraz szlifował - a przynajmniej
próbował - swój warsztat na partiach
Jeffa. Za to Jeff może trochę pozazdrościć
Konradowi umiejętności śpiewania,
choć czasami ze względu na wartości
muzyczno-tekstowe Wulkiewicz
zniża swoje loty do poprawnego artykułowania
głosem. Oddzielną sprawą są
teksty. Ogólnie metalowcy lubią się pośmiać,
nie odpuszczają nawet sobie. Teksty
Arcyzygmunta i Stefana dotyczą
typowych heavy metalowych tematów,
dotykają one polityki, społecznych zachowań
oraz życia muzyka i fana
heavymetalowego, itd. Jednak liryki w
tym wypadku są bardzo satyryczne,
jedne są bardziej frywolne, inne zaś,
mimo zabawowego przekazu, zmuszają
do refleksji. Nie jest to nic nowego, bowiem
swego czasu była Grópa Ymadło,
a teraz wielu śmieje się do utworów
Nocnego Kochanka. Pytanie tylko, czy
było warto? Słowa mnie nie przekonały,
za to muzyka jest całkiem, całkiem i jako
przerywnik między obowiązkami
Detonacji, może być. Tylko szkoda, że
z Detonacją, Konrad Wulkiewicz nie
nagrał jeszcze nic nowego, czas najwyższy.
(3,7)
Armortura - Armortura
2017 Mighty Music
\m/\m/
Mam przed sobą debiut thrashmetalowego
(?) kwintetu z Anglii. Zarówno
logo, jak i sama okładka nasunęła mi
skojarzenia z Armored Saint... i ich albumem
live, z 1988 roku, zatytułowanym
"Saints Will Conquer". Podobny,
zbrojny mocarz, w rogatym hełmie, z
mieczem i tarczą... Tyle, że ten ma ogromną
tarczę, z wielką czachą, w bardziej
ponurej tonacji. Muzycznie, Armotura
kroczy nieco inną ścieżką niż Armored
Saint. Większość utworów, to prawie
thrash metalowe granie... Prawie, bo
sporo tu melodii i heavy metalowych
zagrywek. Może jedynie taki "Shadow
Underworld" jest blisko tego co robił
Armored Saint, ze względu na łagodny
wstęp i podobne harmonie. Chórki w
refrenach. Co ciekawe, to jeden z moich
faworytów na tym krążku. Rozpoczynający
album, "Zodiac" chłosta bez
zbędnych ostrzeżeń. Jest konkret. W
"Insidious" sporo zmian tempa i zwrotów
akcji, ale generalnie jest szybko i
gęsto... sporo przejść perkusyjnych. Brawa
dla bębniarza (Neil Vickers), który
znakomicie spaja poszczególne fragmenty
utworów. Kolo odrobił lekcje z
gry podwójną stopą i na blachach typu
ride. W ogóle bębny brzmią bardzo dobrze,
w porównaniu do wielu nowych
produkcji, znanych marek. Philip Sad
Brown swoim śpiewem, trochę przypomina
mi Gere z Tankard... ale nie
tylko. Kogo jeszcze? Nie wiem. Solówki
w stylu Yngwiego Malmsteena, albo
chłopaków z Maiden (panowie Paul
Trotter i Adam Ironside), w połączeniu
z mocnym riffem i rytmem, dają interesujący
efekt końcowy. Generalnie ta
płyta bardzo mi się podoba, bo jest ciekawie
wymyślona i nietuzinkowo zagrana.
Tylko coś bym zmienił w brzmieniu
całości... może trochę więcej niskich
tonów? Niby jest solidnie i odpowiednio
ciężko, ale momentami jakby nie było
słychać, że grają dwie gitary... bas też
słychać dopiero, gdy wychodzi poza
podkłady. A szkoda, bo, Steve Smart
potrafi więcej, niż podstawowe castingowe
minimum ("Requiem for the Damned")...
Możecie mnie obśmiać, ale "The
Keep" pobrzmiewa dla mnie neoklasycyzmem.
Kozacki numer. Philip pozwala
sobie na łagodniejsze i czyste partie
wokalu. Kurcze, ja zawsze będę twierdził,
że heavy metal, nie wywodzi się z
rock'n'rolla i bluesa, a w prostej linii, z
muzyki klasycznej. A w ostatnim utworze,
"11 Hour" wystąpił gość specjalny.
Jeff Waters z Annihilator... Czasem
mam tak, że płyta, przy pierwszym
138
RECENZJE
odsłuchu nie powali...ale już drugi i
trzeci wciąga niczym nałóg. Tak jest
właśnie z debiutem Armortura... (5)
Artizan - Demon Rider
2018 Pure Steel
Jakub Czarnecki
Najnowsze dzieło Artizan daje nam dokładnie
to, do czego ta kapela przyzwyczaiła
nas już w przeszłości. "Demon
Rider" jest zatem swoistą mieszanką
klasycznego heavy metalu, US power/
speed oraz rocka/metalu progresywnego,
a wszystko to przyprawione sporą dawką
ładnych i jednocześnie nie popadających
w banał melodii. Album rozpoczyna
mroczne, z lekka niepokojące
intro, które gładko przechodzi z ostry
heavy metalowy utwór tytułowy. Kawałek
ten to idealna prezentacja unikalnego
(mimo pewnych wtórności, których
jednak grając taką muzykę nie sposób
uniknąć) stylu Artizan. Podobnie można
ocenić nieco bardziej progowy "The
Hangman". Bardziej energetyczne są za
to "Soldiers Of Light" (najbardziej power
metalowy refren w tym zestawieniu)
oraz "The Endless Oddyssey". Jak to
Panowie z Artizan mają w swym zwyczaju,
najlepszy kąsek zostawili swym
słuchaczom na sam koniec. Mianowicie
jest to ponad dziesięciominutowa bardzo
rozbudowana suita. Ci goście naprawdę
mają głowę do tego typu
utworów. Potrafią skomponować je tak,
by wszystko było na swoim miejscu i nie
powodowało u słuchacza uczucia znudzenia.
Wszystkie wątki pasują tu idealnie
do siebie i nie sprawiają wrażenia
posklejanych na siłę. Jako bonus mamy
tu pewną ciekawostkę. Otóż utwór tytułowy
nagrany z Harrym "The Tyrantem"
Conklinem na wokalu. Jest to
strzał w dziesiątkę, gdyż jego głos idealnie
pasuje do tego utworu i nadaje mu
specyficznego charakteru. Trzeba posłuchać!
(4,5)
Bartłomiej Kuczak
Ashes of Ares - Well of Souls
2018 Rock Of Angels
Moim zdaniem Ashes of Ares to troszkę
zmarnowany potencjał. Mamy w
tej grupie byłego, wspaniałego wokalistę
Iced Earth, Matta Barlowa, mamy byłego
gitarzystę Iced Earth, mamy (na
poprzedniej płycie na stałe, tutaj gościnnie)
perkusistę Nevermore, Vana Williamsa.
Mało tego, mamy solidnie wyprodukowaną
i dobrze brzmiącą płytę
pełną pełną "icedowych" riffów i głębokich
wokali Matta. Niestety nie mamy
błyskotliwych kompozycji. Nowa płyta
Ashes of Ares, podobnie jak poprzedniczka,
snuje się niewyraziście przez kilkadziesiąt
minut i prawie niczym nie
przyciąga ucha słuchacza. Słucham jej
wiele razy i muszę przyznać, że znakomicie
sprawdza się jako tło do jakiejkolwiek
pracy. Kiedy na chwilę przystanę,
żeby się na niej skupić, słyszę wycięty
z całości sensowny fragment kawałka,
który zaraz odpływa wraz z moją
koncentracją przechodząc w inny, nieskładający
się w całość z poprzednim.
Wielka szkoda, bo wykonawczo na tej
płycie wszystko robi wrażenia. Zarówno
precyzyjne "amerykańsko-power metalowe"
riffy jak i czarująca barwa Barlowa
balansująca na granicy ciepłych linii
wokalnych po krzyki (nakładki wokalne
w "Unworthy" - palce lizać). Sympatię
budzą też icedearthowe pomysły jak
choćby "Sun Dragon" (brzmiący jak
numer z "Horror Show"). Bardzo pozytywne
jest to, że w morzu kiepsko brzmiących
zespołów "zrób to sam" (od
Running Wild po Chrica Caffery'ego),
Ashes of Ares daje dobry przykład jeśli
chodzi o warsztat i brzmienie. Jeśli wystarczy
Wam zlepek świetnych wokali i
dobrych riffów płynących jako muzyka
w tle - jak najbardziej sięgnijcie po
"Well of Souls". Jeśli czujecie, że choćby
z takiego Barlowa można wycisnąć
więcej - poczujecie niedosyt.(3,7)
Axegressor - Bannerless
2018 Brutal
Strati
"Bannerless" jest albumem fińskiego
Axegressor, którzy najwyraźniej specjalizują
się w jednoczłonowych tytułach
swoich albumów. Poza tym, jest także
albumem jak dla mnie inspirowanym
muzyką Voivod oraz Celtic Frost z
tym bardziej politycznym przesłaniem.
Dlaczego tak twierdzę? Chociażby ze
względu na motywy znajdujące się na
"Terminal Ignition" oraz "Ever-Bending
Spine" (nawet jest klasyczne niczym
schabowy z ziemniakami - ugh!). Pozwolę
tu się zatrzymać i zejść z tematu:
jeśli ktoś narzeka, że nie ma obecnie
żadnego ciekawego technicznego/kosmicznego
thrashu, to daje tu tylko wyraz
temu, jak bardzo nie umie szukać muzyki
w tym gatunku, gdzie ostatnio na
łamach pism brylowały takie kapele jak
Vektor czy Black Fast, bądź też mniej
popularne, jak Droid, Teleport lub
Vexovoid. Zresztą motyw kończący
"Terminal Ignition" przypomina muzykę
graną przez twórców "Terminal R-
edux". Albo "Human Travesty", który
również może znacznie przypominać
utwory Vektor. Oczywiście ten album
nie stoi samą awangardą w zakresie riffowym,
zdarzają się też utwory mniej
przypominające techniczny thrash, jak
chociażby "Don't Be An Asshole" czy
"Bridges To Cross And Burn". Utwory są
utrzymane w średnich i szybkich tempach,
choć zdarzają się też wolniejsze
motywy. O ile tematyka lekko zahacza
o tematy kosmosu ("In Safe Space No
One Can Hear Your Scream" - najwyraźniej
krótki tytuł albumu musieli zrównoważyć
naprawdę długim tytułem
utworu.), to podobnie jak w Voivod są
również utwory o tematyce społecznej i
politycznej. Choć tutaj utwory tego
typu stanowią tematykę albumu Finowie
tu wymierzają ostrze krytyki w pewne
zachowania za pośrednictwem
utworów takich jak "Igno-rant', "Dont Be
An Asshole" czy "Peace At Last (Armageddon)"
i "Human Travesty". Można by
się pokusić, że motyw "stanu społeczeństwa"
łączy wszystkie utwory na tym
albumie. Brzmienie? Znowu tu muszę
przywołać Vektor i napisać, że jest to
nagrane w ich stylu. Wokalizy? Zachrypnięte,
tak jak część fanów tego gatunku
lubi. Są utrzymane w średnich rejestrach.
Tutaj raczej nie ma mowy o tak wyrazistych
wyższych głosach, tak jak w
wypadku wokalisty DiSanto, jednak też
można ich cień odnaleźć ("Bridges To
Cross And Burn"). Co do wad? Nie do
końca do mnie przemawiają te wokale,
nie są dostatecznie wyraziste. Trochę
też do mnie nie przemawia brzmienie
oraz to, że ogólny wydźwięk może nie
kleić się z tematyką. Chociaż ostatnio
jesteśmy rozpieszczani dobrą muzyką z
gatunku technicznego thrashu, przez co
albumy takie jak "Bannerless" są na
gorszej pozycji. Jest na nim trochę fajnych
motywów, nie przeczę, jednak już
je gdzieś słyszałem i część sekcji jest
dość odtwórcza - chociażby niektóre
ścieżki perkusyjne. Jednak tu warto zauważyć,
że dopełniają one sekcje rytmiczną
i nadają dynamiki utworowi (jak to
zwykle perkusja powinna czynić), na
przykład w "Ever-Bending Spine". Klimat
na tym albumie jest dobrze skonstruowany.
Choć nie pasuje do tematyki.
Dlatego (tylko) ode mnie (4,3).
Axe Steeler - On The Run
2018 Pure Steel
Jacek Woźniak
Zastanawiałem się ostatnio, jaki album
mogę uznać za idealną płytę heavy metalową.
Bez wątpienia takim albumem
jest "Painkiller" Judas Priest. Na pewno
do tej kategorii mógłbym jeszcze
zaliczyć "Piece Of Mind" Iron Maiden,
debiut grupy Running Wild czy "Crystal
Logic" Manilla Road. Mógłbym
jeszcze tu dodać niedoceniony (nawet
przez sam zespół) "Into Glory Ride"
Manowara. Jeszcze parę albumów by
się znalazło, ale do czego zmierzam.
Otóż wszystkie wspomniane płyty ujrzały
światło dzienne w latach 80-tych.
Zastanówmy się zatem, czy dzisiaj wychodzą
płyty, które nawet jeśli nie są
całkowicie idealne, to do tego ideału się
zbliżają. Okazuje się, że tak. I nie koniecznie
nagrywane są przez starych wyjadaczy.
Bywa, że taki album nagra zupełnie
młoda kapela. Przykładem może
być debiut kolumbijskiej grupy Axe
Steeler pod tytułem "On The Run".
Wypełnia go osiem utworów, w których
spotykają się najlepsze wzorce różnych
szkół heavy metalu. O tym, że mamy do
czynienia z płytą idealnie definiującą
gatunek, możemy się przekonać już słuchając
otwierającego album kawałka
"Back To The Stage" (wcześniej był on
wydany jako singiel). Utwór ten to oldschoolowy
heavy z elementami speed
metalu i ciekawą solówką. Stylizowany
jest na występ na żywo (dograne krzyki
publiczności). W podobnym klimacie
utrzymany jest kolejny "Hellrider" ze
skandowanym, a jednocześnie melodyjnym
refrenem. Mniej więcej w środku
albumu, chłopaki fundują nam pełen
zmian tempa oraz nastroju, instrumentalny
utwór "Beyond The Stars" mający
w sobie pewne echa rocka progresywnego.
W dalszej części wracamy jednak
do stuprocentowego, oldschoolowego
heavy. Tytułowy "On The Run"
czy kolejny, najlepszy na płycie "Storm"
to kawałki wykorzystujące najlepsze
patenty NWOBHM. I mimo że owe
patenty są już bardzo ograne, zespół potrafi
wykorzystać je w sposób, który ani
nie nudzi, ani nie powoduje uczucia
deja vu. Produkcja również na wysokim
poziomie. Brzmienie selektywne, wyraźnie
słychać poszczególne instrumenty.
Axe Steeler tym albumem powinien zamknąć
usta wszystkim, którzy twierdzą,
że klasyczny heavy już dawno umarł.
Myślę, że jeszcze o nich usłyszymy.
Obawiam się tylko, czy tym debiutem
nie postawili sobie poprzeczki trochę za
wysoko... (5,5)
Bartłomiej Kuczak
AxMinister - The Crucible of Sin
2018 Self-Released
Ten wstęp przyprawił mnie o zażenowanie.
Rozpoczęcie swojego albumu odgłosami
"udobruchanej" koleżanki nie
jest czymś, co mi się podoba. Nie mam
nic do aktów seksualnych w muzyce,
lubię całą EPkę "Torture Tactics" wraz
z jej utworami takimi jak "Gutterslut"
czy "Dicks of Death", i wiem, że metal to
jeżdżenie po schematach, ale zasadniczo
co miało to wnieść? Wiem, że album
jest zatytułowany "The Crucible
of Sin" i że prokreacja pozamałżeńska
może być uznawana za grzech, ale czemu
na dzień dobry muszę dostawać jękiem?
Dobra, zaczął się "Prey". Brzmi
jak Ram Jam tyle, że z próbującym za
bardzo wokalistą, średnim w najlepszym
wypadku riffem i kiepską produkcją.
Brzmienie przynajmniej u mnie jest
okropne. Jaka jest tematyka tego utworu?
Jeden wyraz: r_u_c_h_a_n_k_o.
Okej, lecimy dalej, "Salvation". Kolejny
sztampowy riff. Kolejna kiepska produkcja.
Teraz utwór jest o szukaniu siebie.
Dalej. "The Trials of Hercules" - nadal
dość sztampowa tematyka, strasznie typowy
riff, choć podoba mi się przyspieszenie
w drugiej części utworu. Kolejny
"The Succubus and The Crucible"?
Podobnie jak "The Trials of Hercules".
Mile zostałem zaskoczony przez "Sanctus
Equitus Mortis" - intro było całkiem
okej. Jednak reszta już trochę mniej.
Jaki ja mam problem z tą EPką? Wokalista
nie do końca czuje motywy, do których
śpiewa, tematyka jest zbyt kliszowa
żeby uratować ten utwór. Podobne
kompozycje już zostały napisane i wykonane
wcześniej przez Judas Priest i
Manowar, o wiele lepiej. Nie oceniam,
nie moje klimaty, polecam zamiast tego
posłuchać czegoś innego. Drogiemu zespołowi
zaś zalecam zmienić podejście
do wokaliz i trochę poświęcić czasu nad
dopracowaniem kompozycji, bo obecnie
są za proste i niespójne zaś solówki nieciekawe.
Chyba że ktoś lubi stadionowe
riffy, to może wziąć to za pozytyw. Jeśli
jednak chcecie posłuchać i ocenić sami,
to zespół udostępnił swój album na
swoim bandcamp. Ale ja tam tego nie
polecam. Poza tym to okładka bardzo
spoko, zawsze lubiłem te odniesienia do
średniowiecznych grafik.
Jacek Woźniak
RECENZJE 139
W zeszłym roku Nuclear Blast
postanowił rozszerzyć swój katalog
o tytuły Blind Guardian, których
jeszcze nie wydawał, czyli tych z
początku kariery. Jeżeli dobrze pamiętam
owe reedycje były zbliżone
do tego, co swego czasu zrobiło
EMI. Tym razem Nuclear zachęca
fanów do porównania wersji ponownie
zmiksowanej z tą podstawową,
oryginalną. To jest główna
atrakcja nowych wznowień, bowiem
tym razem nie ma mowy o
jakiś dodatkowych utworach. Prawdziwych
kolekcjonerów również
nie przyciągnie fakt, że wydania
wypuszczono w digipackach. "Goły",
podstawowy album i to wszystko,
tzn. na jednym dysku wersja
z nowym miksem, na drugim wersja
oryginalna. No chyba, że kolekcjonujecie
winyle to sprawa jest
do przemyślenia. Na początek wytypowano
cztery pierwsze krążki,
"Battalions Of Fear", "Follow
The Blind", "Tales From The
Twilight World" oraz "Somewhere
Far Beyond". Uwielbiam
"Battalions Of Fear" i "Follow
The Blind". Obydwie płyty utrzymane
są w stylu agresywnego
speed metalu z charakterystycznymi
solówkami, druga nawet ma
sporo nawiązań do thrash metalu.
Obydwie zapowiadały już jak będzie
brzmieć ten zespół na następnych
albumach oraz uwypukla
cechy, za które - trochę później -
pokochamy Guardianów. Poza
tym na "Follow the
Blind" zameldowały się hity
"Valhalla" i "Banish From Sanctuary",
bez których trudno wyobrazić
sobie Niemców. Natomiast
"Tales From The Twilight World"
to już ten Bling Guardian,
który pokochałem najbardziej.
Nadal jest to speed metal, ale pojawiają
się zwolnienia, zmiany
tempa, zadziorne fragmenty
zestawione są z oszołamiającymi
melodiami i
rozbudowanymi refrenami,
wspieranymi zapierającymi
dech w piersiach wokalami
i chórami. Pojawia się też
ten swoisty epicki sznyt, który na
następnych krążkach wyrasta
wręcz do znaczącego symbolu muzycznych
dokonań tego zespołu.
Obraz nowego oblicza zamyka
akustyczna "bardowska" ballada,
"The Lord of the Rings", co ostatecznie
definiuje atmosferę kolejnych
płyt Blind Guardian. O takich
płytach jak "Somewhere Far
Beyond" pisze się, że są dla formacji
prawdziwym magnum opus.
Płyta ta zawiera wszystkie idee,
które Niemcy wymyślili na poprzednich
krążkach. Czaruje nimi już
w sposób wyrafinowany i celny.
Jednocześnie osiąga własny oryginalny
styl oraz podstawę do dalszego
rozwoju, którego punktem
kulminacyjnym była "Nightfall in
Middle-Earth". To jednak już
inna historia. Wracając do nowych
wydawnictw, to niestety trudno mi
zachwalać ich walory. Ogólnie takie
płyty trudno jest przesłuchać z
uwagą, a to za sprawą błahego powodu,
zna się je na wylot i nawet
gdy myśli uciekną ci gdzieś w inne
miejsce, to pamięć podpowie ci, że
był to taki, a nie inny fragmencik.
Nie pomaga to przy tak subtelnych
różnicach w brzmieniu płyt. Inna
rzecz, to chyba moje uszy zaczynają
gorzej słyszeć, a i sprzęt na
którym słucham nie jest najwyższej
jakości. W każdym razie trudno
wyłapać mi różnice między
nowymi miksami a tymi z oryginalnych
albumów. Jedynie co, uszy
podpowiadają mi, że oryginalne
wersje maja cieplejsze brzmienie.
Może ta różnica jest bardziej słyszalna
na winylach, no ale nie jest
to nic, co zupełnie zmieniło by
spostrzeganie muzyki Blind
Guardian. Zdaje się, że te nowe
wydania skierowane są do największych
fanów zespołu oraz niepoprawnych
kolekcjonerów, którzy
chcą mieć wszystko.
\m/\m/
Barros - More Humanity Please...
2018 Rockshots
Co bardziej osłuchani z naszych czytelników
powinni kojarzyć Tarantulę, bo
to jeden z wiodących zespołów portugalskiej
sceny metalowej, istniejący od
połowy lat 80. Barros jest solowym projektem
gitarzysty tej formacji Paulo
Barrosa, w którym daje on upust swej
pasji do nieco innej muzyki. Mamy tu
więc 10 utworów utrzymanych w stylistyce
melodyjnego, lekko brzmiącego i
bardzo przebojowego hard'n'heavy/
AOR z ósmej dekady ubiegłego wieku.
W sumie każda z tych piosenek mogłaby
stać się wtedy radiowym przebojem,
w Stanach Zjednoczonych na pewno, bo
chwytliwych melodii i hitowych refrenów
w nich nie brakuje. Wrażenie robi
też gra lidera, gitarzysty kompletnego,
co potwierdza zarówno w wirtuozowskich
solówkach, partiach akustycznych,
jak i grze rytmicznej - trochę tylko szkoda,
że tak rzadko te riffy są tak mocne,
jak choćby w utworze tytułowym, bo jednak
amerykańskie kapele w latach 80.
grały i brzmiały znacznie ciężej. Świetny
jest też wokalista Ray Van D, zarówno
w tych delikatniejszych ("My
Everything"), jak i ostrzejszych ("How
Does It Feel") utworach - fani Dokken,
Gotthard czy zbliżonych zespołów powinni
więc koniecznie zainteresować się
"More Humanity Please...". (4,5)
Wojciech Chamryk
Black Cyclone - Death is King
2018 Gates Of Hell
Znowu Szwedzi... Tak, jak w latach 80.
i późniejszych to niemiecka scena tradmetalowa
dominowała w kontynentalnej
Europie, to po roku 2010 zaczyna
być zauważalna przewaga Skandynawów,
ze szczególnym naciskiem na
Szwecję. I pomyśleć, że Black Cyclone
mogli stać się jednym z wielu, niewiele
znaczących zespołów blackowych...
Przemyśleli jednak sprawę, zaszyli się w
sali prób i na debiutanckim albumie łoją
speed/thrash takiej jakości, że nie ma
zmiłuj. Słucham "Death is King" już po
raz kolejny i za każdym razem nie mogę
wyjść z podziwu, że tych pięciu, stosunkowo
przecież młodych gości (30-stka
to wszak żaden wiek, zwłaszcza w XXI
wieku) tak stylowo i bezkompromisowo
gra w stylu najlepszych płyt wczesnej
Metalliki, Slayer z okresu debiutanckiego
LP, Agent Steel, Razor, Exciter
czy Anvil. Dodają do tego jeszcze sporą
dozę melodii zainspirowanych bardziej
NWOBHM - chociaż większość wymienionych
wyżej zespołów też czerpała z
tego nurtu, tak więc może być to inspiracja
pośrednia, czarują solówkami i
surowością mocarnego brzmienia. Nie
mam pytań, nie mam wątpliwości: (6)
Wojciech Chamryk
Beyond Deth - The Age of Darkness
2018 Self-Released
Miesiąc wydania tego albumu jest
odpowiedni do jego tytułu. Widzę
również tytuł utworu "The Cold", który
rozpoczyna się riffem wyjętym trochę z
Dissection. Aczkolwiek sam zespół nie
brzmi jak ci Szwedzi. Sam Beyond
Deth jest dość nową kapelą, która debiutuje
swoim "The Age of Darkness".
Według osoby, która wrzuciła ich na
Metal-Archives jest to blackened thrash
metal. Nie wiem czy mogę się z tym
zgodzić, bo widzę też trochę elementów
z death metalu. Jeśli chodzi o wokal, to
mi trochę się przypomniał tutaj Dethklok.
Jednostajny, niski, basowy. Trochę
brzmi to jak żart, ale ja mam takie
odczucie. No "Beyond Deth" tak dla
mnie brzmi. Poza tym, jednak jest tu
trochę motywów, które brzmią trochę
jak inspiracje muzyką Dissection, chociażby
na "Memories Of War" oraz "The
Cold". Już pomijając semantykę, jest to
całkiem dobry kawałek muzyki. Trochę
odtwórczy, trochę kliszowy w temacie.
A to powtórzą motywy perkusyjne a to
riffy będzie przeciętny, a to jakiś galopik
sztampowy. Jest dość dobra dynamika,
wokalizy nadają pewien klimat a niektóre
riffy po prostu działają. Dobrze pasuje
tematycznie motyw na "Goddess Isis".
Kompozycja akustyczna rozpoczynająca
"Search The Stars" czy wstęp do albumu
zatytułowany "Enter The End" wydają
się być trochę od czapy. Wydaje mi
się że jest to ukłon w stronę zespołów,
które tworzą preludia do swoich utworów,
ale nie do końca mi to pasuje. Same
w sobie kompozycyjnie są w miarę
dobrze wykonane. Ogólnie album nie
jest zły, choć ja bym proponował przenieść
utwory "Search The Stars", "Instrumental"
oraz "Enter The End" do bonusów
- po tym zabiegu otrzymalibyśmy
całkiem dynamiczną pod względem
prędkości i spójną mieszankę thrash,
death i black metalu. Wydaje się, że jednak
wciąż dość zachowawczo, przy użyciu
standardowych środków przekazu,
jak podwójna stopa, czy powtórzenia
kwintowe. Daję (3,9). Z tego co słyszałem,
to brzmienie na albumie jest o wiele
lepsze od utworów z demówek, które
wrzucił zespół na swój kanał na You
Tube. Skoro o tym mowa, to na ich
kanale YT jest "Memories of War", zaś
na ich bandcampie "The Cold".
Cameltoe - Up Your Alley
2018 Battlegod
Jacek Woźniak
Kiedy zobaczyłem klimatyczną okładkę
"Up Your Alley", z osobnikiem z mieczem,
w kolczudze i w stożkowym hełmie
z nosalem, pomyślałem: ano tak,
ten Camelot gra pewnie power metal,
bo na fotce na blackowców w żadnym
140
RECENZJE
razie nie wyglądają. Tymczasem okazało
się, że to żaden Camelot, tylko Cameltoe
- ach ta czcionka z logo i moja
postępująca ślepota, a ich debiutancki
album to czysty, archetypowy hard 'n'
heavy z przełomu lat 70. i 80. Jak widać
Norwegia nie tylko black metalem stoi,
a tych 10 utworów trzyma poziom od
początku do końca. Riot, Dokken, trochę
NWOBHM, Black Sabbath z czasów
Tony'ego Martina - dla każdego
coś dobrego, w dodatku w świetnym,
energetycznym wykonaniu. Wokalista
Ben Rodgers czuje się w takiej stylistyce
więcej niż pewnie i ma ostry, rasowy
głos, instrumentaliści grają z klasą, co
potwierdza już siarczysty opener "Delusional",
a potem jest już tylko ciekawiej,
z kulminacją w postaci "Tank Commander"
ze stylowymi Hammondami - podkład
i solo, na poły balladowego "I Always
Cared" oraz killera na koniec
"Spread My Wings". Mocny debiut, oby
więcej takich niespodzianek! (5)
Cauldron - New Gods
2018 Dissonance
Wojciech Chamryk
Kanadyjczycy nie spuścili z tonu po
rozstaniu z Earache: w 2016 wydali "In
Ruin", teraz przygotowali jego następcę.
"New Gods" ma totalnie niemetalową
okładkę, ale muzyczna zawartość tej
płyty na pewno nie rozczaruje fanów
Cauldron. Jason Decay z kolegami mają
już od lat swój patent na tradycyjny,
może i trochę staroświecki, ale wciąż żywotny
heavy, grając nie za mocno, ale z
werwą, łącząc konkretne riffy i dynamikę
sekcji z przebojowością godną lat 80.
Bez trudno można sobie wyobrazić sytuację,
że "Letting Go", "Prisoner Of The
Past" czy kilka innych numerów hula w
radiowych stacjach jak USA długie i szerokie,
a MTV (była kiedyś taka muzyczna
stacja telewizyjna, emitująca przede
wszystkim teledyski) ma w ciągłej
rotacji 2-3 klipy grupy. To już się ne
vrati, pewna epoka minęła bezpowrotnie,
ale zawsze można sobie zafundować
"New Gods" - starsi dzięki tej płycie
przypomną sobie dawne, dobre czasy,
młodsi zaś wrócą na 40 minut do
przeszłości, niczym w wehikule czasu.
Tak czy siak, zawsze warto. (4,5)
Wojciech Chamryk
Chris Caffery - The Jester Court
2018 Metalville
Chris Caffery to osoba, której fanom
grupy Savatage nie trzeba przedstawiać.
Gitarzysta ten (potrafiący również
całkiem nieźle śpiewać) od wielu lat
udziela się w tej formacji. Na początku
na pół etatu, potem jako pełnoprawny
członek. Mimo, że ze wspomnianym zespołem
na chwilę obecną nie bardzo
wiadomo co się dzieje, to Chris nie próżnuje
dość śmiało kontynuując karierę
pod swoim nazwiskiem. "The Jester
Court" to już jego piąta solowa płyta.
W nagraniu towarzyszyli mu również
nieprzeciętni muzycy, tacy jak na
przykład perkusista Brian Tichy oraz
klawiszowiec Lonnie Park. Muzycznie
zawartość "The Jester Court" to przede
wszystkim heavy metal w stylu Judas
Priest. Inspiracje te są ewidentnie słyszalne
w takich utworach jak "Upon The
Knee", "Inside My Heart" czy najlepszym
na albumie "Magic Man". Jest to
jednak kilka niespodzianek. Pierwszą z
nich jest utwór "Protect My Soul". Jest to
kawałek w stylu country z elementami
bluesa oraz gospelowskimi chórami,
który na moment z heavy metalowego
koncertu przenosi nas do amerykańskiego
kościoła południowych baptystów.
Inną ciekawostką jest "Luna Major" - instrumentalny
utwór, który zdradza progresywne
ciągoty artysty. Warto tez
zwrócić uwagę na przepiękną balladę
"Baby You And I". Nowa płyta Chrisa
pokazuje, że czasem dobrze wyjść poza
typowo heavy metalową konwencję. (4)
Bartłomiej Kuczak
Christian Tolle Project - Point Blank
2018 Fast Ball
Christian Tolle to dość szanowany gitarzysta
w Niemczech. Doceniany jest
głównie jako muzyk sesyjny. Ci co lubią
melodyjny rock powinni pamiętać jego
udział w takich przedsięwzięciach jak
AOR czy Cooper Inc. Jednak główną
działalnością Christiana jest prowadzenie
przedsięwzięcia Christian Tolle
Project czasami zwanym C.T.P. Co
prawda jest to również studyjny projekt
ale Tolle ma w nim wszystko pod kontrolą,
bowiem pisze cały materiał (wokaliści
tylko wspomagają przy tekstach),
odpowiada za produkcję i miks, a na
dodatek sam nagrywa partie basu, perkusji
i gitary. Na "Point Blank" - czwartym
albumie tego przedsięwzięcia - wokalnie
wspiera go para rockowych śpiewaków.
Pierwszy to wokalista Praying
Mantis, John Cuijpers, z którym
współpracował również przy okazji projektu
Cooper Inc. Drugi to David Reece,
który głównie kojarzy sie nam z Accept,
ale także z Bonfire czy Sainted
Sinners. A drogi Christiana i Davida
zeszły się również wcześniej gdy pan
Tolle nagrywał partie gitary na solowe
albumy David Reece'a. Na klawiszach i
w chórkach pomocy udziela Morris
Adriaens, którego Tolle poznał w
wspominanym już AOR. Na gitarach
jako goście zagrali Doug Aldrich (m.in.
Dio, Whitesnake) oraz Matthias Dieth
(m.in. UDO, Sinner). Sam zestaw muzyków
robi naprawdę duże wrażenie.
Nie jako, jest to też gwarant dobrego
odegrania muzyki oraz świetnej produkcji.
Muzycznie "Point Blank" zdefiniował
cover Rainbow "Since You've Been
Gone". Muzyczny koncept bowiem wywodzi
się ze starej szkoły rockowej ale
przetworzony tak, jak to próbował
przedstawić np. Graham Bonneet w
takim Alcatrazz. Generalnie chodzi o
bardzo solidne amerykańskie hard'n'
heavy z przełomu lat 80. i 90. A charakteryzuje
się to świetnymi riffami, solidnymi
kawałkami, niezłym solem gitarowym
oraz wpadającymi w ucho melodiami
wyśpiewanymi przez nielichy i
mocny głos śpiewaka. Album jest bardzo
rzetelny a zarazem różnorodny,
zwolennicy takiego grania odnajdą na
nim wiele momentów wartych zapamiętania.
Chociażby mocny, melodyjny i
chwytliwy rocker "Borderland", utrzymany
w średnim tempie melodyjny kawałek
"Proceed With Caution", kolejne
mocne i dynamiczne rockery "Too Late"
i "Fight Another Day", mrugniecie oka
do fanów Whitesnake w "Before I Fall",
czy też następny cover, tym razem
Billy'ego Squiera "Lonely Is The Night".
Mnie jednak najbardziej pasuje dynamiczny
i chwytliwy "Black Friday", który
wraz z wspominanym coverem "Since
You've Been Gone" wyróżniają się na tym
krążku. "Point Blank" bardzo fajnie nawiązuje
do minionej epoki. Po drugie,
mimo, że to projekt gitarzysty to w żaden
sposób nie odczujemy tu jego próżności
i ego, a wierzcie mi Christian
Tolle umie grać na gitarze. Po prostu to
dobra pozycja dla fanów hard'n'heavy.
(4)
Circle Story - Uncovered Fears
2018 Another Side
\m/\m/
Circle Story to mało znany rockowo/
metalowy zespół z Rosji. Jakoś nie natrafiłem
na ich oficjalną czy też fecebookową
stronę, więc trudno coś o nich
przytoczyć. Przez wydawcę formacja zaliczana
jest do melodyjnego alternatywnego
metalu/rocka. A kryje się za tym
bardzo zaskakująca ale energetyczna
mieszanka. Pierwszy utwór "Unfanding
Trace" przepełnionym jest post rockiem.
Rozpoczynające riffy w drugim "Daily
Nigtmare" wybrzmiewają niczym w najlepszych
kawałkach Alice In Chains,
zapowiadając niemałą fascynację formacji
grunge. Trzeci z kolei "Forgotten Sunrise"
to już mieszanka wymienionych
wpływów uzupełniona o elementy nowoczesnego
oraz progresywno metalowego
grania. Za to następny "Breakaway"
zachwyca wyśmienitym i melodyjnym
refrenem, który nie tylko łatwo
wpada w ucho ale również zostaje w
głowie. Te cztery kompozycje definiują
pozostałe utwory, które stanowią połączenie
wymienionych przed chwilą składowych.
Oczywiście muzycy dbają o to
aby zachować różnorodność i niejako
próbują choć trochę zaskoczyć słuchacza
swoimi pomysłami. Ale ogólnie muzyka
trzyma się takiego muzycznego
kolażu. Wiem, nie ma tu nic z tradycyjnych
odmian heavy metalu, jedynie jest
trochę nawiązań do progresywnego metalu
i nic ponad to. Mimo wszystko bardzo
dobrze słuchało się "Uncovered
Fears", więc jakiś potencjał jest w tej
muzyce. Niemniej trudno znaleźć odniesienia
do tego co słyszę, oprócz oczywistych
wpływów grunge i Alice In
Chains, ale swego czasu obiło mi się o
uszy parę nagrań niejakiego Mastodon
i właśnie do niego prowadzą mnie moje
porównania. Nie wiem czy jednak faktycznie
jest to uzasadnione. Brzmi to
sensownie, ale na pewno nie jest to w
oldschoolowo heavy metalowym fasonie.
Mnie ten album zainteresował ale
daleko mi do wystawienia oceny. Niech
tym zajmą się ci, co lubią takie nowoczesne
granie. (-)
\m/\m/
Crossing Eternity - The Rising World
2018 Rockshots
Crossing Eternity to idea wymyślona
przez rumuńskiego muzyka Manu Savu,
który oprócz gry na gitarze, basie,
klawiszach napisał, zaaranżował, nagrał
i wyprodukował całą muzykę. Manu
nie jest młodzieniaszkiem ma za sobą
długoletnią karierę na rumuńskiej scenie
rockowo-popowej, więc ma papiery
na powoływanie takich projektów. Teksty
to w zdecydowanej większości również
robota Manu, jedynie w jednym
wierszu dopomogła mu Monica Liche,
a kolejny napisał sama. Na wokalu
wsparł go kolega z rodzimego podwórka
Berti Barbera. Natomiast na perkusji
zagrał Szwed, Uffe Tillman. W sesji
nagraniowej wziął też muzyk sesyjny,
Doru "Boro" Borobeica, który zagrał
niektóre partie basu. Ogólnie świat muzyczny
Crossing Eternity to melodyjny
power metal potraktowany poważnie,
czyli z ambitniejszym zacięciem. Znajdziemy
tam różne naleciałości od symfoniki
po przez neoklasykę, folk, progres,
gotyk aż do heavy metalu. Dzięki
czemu na "The Rising World" znajdziemy
trzynaście urozmaiconych kompozycji,
które oprócz wielobarwności
muzycznej przesycone są różnorodnością
nastrojową i emocjonalną. Treść tekstów
również jest typowa i dotyczy duchowości,
metafizyczności, nierealności
czy tez bajkowości świata, a także złożoności
natury ludzkiej czy też relacji
międzyludzkich. Fanom takiego grania
pozwala to na przesłuchanie albumu z
pewnym zainteresowaniem. Generalnie
muzycy zaangażowani w projekt, mimo
podjęcia się tworzenia w materii mocno
wyeksploatowanej, stworzyli propozycję
na wysokim poziomie, tak że fan zaznajomiony
z taka muzyką nie znudzi się,
choć o pełnej oryginalności nie ma mowy.
Niemniej można tę płytę zestawić z
tymi najlepszymi i dobrymi wydawnictwami
z tego gatunku. Jak ktoś lubi
ambitny melodyjny power metal to przy
"The Rising World" nie straci czasu.
(4)
Cruthu - The Angle Of Eternity
2018 The Church Within
\m/\m/
Amerykanie z Cruthu doczekali się oficjalnego
wznowienia swego debiutanckiego
albumu "The Angle Of Eternity". I
fajnie, bo wydane własnym sumptem
kasety i longplaye trafiły pewnie tylko
do tych najzagorzalszych maniaków
doom metalu, a dzięki The Church Wi-
RECENZJE 141
thin Records mają szansę dotrzeć do
nieco szerszego grona słuchaczy. Co
istotne doom Cruthu nie jest jednowymiarowy,
bo kwartet z Michigan gra
tak naprawdę heavy rocka o nieco tylko
doomowej orientacji, nie unikając przy
tym odniesień do psychodelicznego
rocka przełomu szóstej i siódmej dekady
ubiegłego wieku. Jest więc mocno,
surowo i klimatycznie, tak jak w świetnym
openerze "Bog Of Kildare" czy
"Lady In The Lake", bywa też i znacznie
dynamiczniej, kiedy mocne bębny napędzają
taki "Seance". Zdarzają się przy
tym również utwory całkowicie pozbawione
partii perkusji, jak klimatyczny
instrumental "Separated From The
Herd" - tak pewnie dla równowagi i urozmaicenia
surowych i posępnych długasów
typu "The Angle Of Eternity" czy
heavyrockowych jak "From The Sea".
Generalnie więc "The Angle Of Eternity"
to fajna, dopracowana i urozmaicona
płyta, taka dla fanów kilku odmian
ciężkiego grania. (5)
Wojciech Chamryk
Crystal Viper - At The Edge Of Time
2018 AFM
Ekipa dowodzona przez nieodżałowaną
Martę Gabriel po świetnym, nagranym
po dłuższej przerwie albumie "Queen
Of The Witches" nie pozwala o sobie
zapomnieć fanom. W tym roku uraczyli
fanów EP zatytułowanym "At The Edge
Of Time". Wydawnictwo to zawiera
pięć numerów. Rozpoczyna je bardzo
oldschoolowy utwór tytułowy (pojawia
się on na płycie również w wersji polskiej
jako "Zwiastun Burzy"). Utwór ten
łączy w sobie pewien ciężar charakterystyczny
dla kapel niemieckich oraz
polot typowy dla zespołów NWOBHM.
Mnie bardziej odpowiada polska wersja
językowa. Uważam, że nasz język,
wbrew powszechnym przekonaniom,
idealnie komponuje się z tą muzyką.
Kolejny utwór to nowa wersja utworu
"When The Sun Goes Down" znanego z
ostatniego albumu. Nieco się różni od
oryginału, ale czy jest lepsza, czy gorsza
niech każdy zdecyduje sam. Poza tym
dostajemy chwilę wytchnienia w postaci
lirycznej ballady pod tytułem "When
You Are" oraz cover grupy Quartz zatytułowany
"Tell Me Why". Słuchając "At
The Edge Of Time" słychać, że zespół
jest w formie. Słychać również, że Martę
także opuściły problemy z głosem,
które były przyczyną przerwy w działalności.
Cóż, pozostaje tylko cierpliwie
czekać na następcę "Queen Of The
Witches". (5)
Bartłomiej Kuczak
Darkness - First Class Violence
2018 Massacre
Poprzedni album tego thrashowego
zespołu z Niemiec ukazał się dwa lata
temu i było to wydarzenie nie lada, bo
poprzedniego longplaya wydali jeszcze
w ubiegłym wieku, konkretnie aż 27 lat
wcześniej. Muzycznie "The Gasoline
Solution" już niczym szczególnym nie
porywał, był to jednak solidny, całkiem
niezły album, zaś na "First Class Violence"
jest już tylko lepiej. Kiedy słucham
tego materiału po raz któryś z rzędu
odnoszę bowiem wrażenie, że poprzedni
album by dla niego tylko taką
swoistą przygrywką, a dopiero teraz zespołowa
maszyneria działa na najwyższych
obrotach. Pewnie gdyby ten album
ukazał się po "Death Squad" i
"Defenders Of Justice", zamiast połowicznie
udanego "Conclusion & Revival",
Darkness nie zaznaliby smaku iluś
rozpadów i reaktywacji, będąc grupą
znaną nie tylko gronu najwierniejszych
fanów thrashu. Czasu jednak nie da się
cofnąć, ale i tak ten album jest perełką
w dyskografii Niemców, a do tego potwierdzeniem,
że w żadnym razie nie są
wypalonymi weteranami. Oczywiście łoją
ten swój thrash w składzie odmłodzonym
aż w 3/5, ale kręgosłup zespołu
to wciąż Lacky i Arnd, którzy czuwają
nad tym, aby jego muzyka była taka jak
należy: ostra, bezkompromisowa i
wściekła, tak jak w drugiej połowie lat
80. "Low Velocity Blood Spatter", "Hate
Is My Engine", nieco runningowy "See
You On The Bodyfarm", "Born Dead"
czy "I Betray" perfekcyjnie wskrzeszają
ducha tamtych czasów, a "Zeutan" jest
hołdem dla zmarłego 20 lat temu wokalisty
grupy Olli'ego, nagranym z wokalnym
udziałem Jürgena "Ventora" Reilsa
(Kreator) i Toma Angelrippera (Sodom).
(5, a co!).
Dawnbringer - Nucleus
2018 High Roller
Wojciech Chamryk
"Nucleus" to kolejna płyta Dawnbringer
wznowiona przez High Roller Records,
niemiecką firmę wydającą też inne
grupy Chrisa Blacka, jak choćby
Aktor czy High Spirits. Na ich tle
Dawbringer jawi się jednak jako zespół
znacznie bardziej ekstremalny, chociaż
też czerpiący pełnymi garściami z metalu
lat 70. i 80. Czasem jednak, tak jak
na przykład w "The Devil", na pierwszy
plan wysuwają się siarczyste blackowe
partie, z blastami i typową dla tej estetyki
ścianą gitar, a niekiedy mrok poszczególnych
kompozycji, jak choćby
"Pendulum" też nie byłby tak wyrazisty
bez dokonań sceny ekstemalnej lat 90. i
późniejszych. Cała reszta to już jednak
bezdyskusyjny hołd dla czasów największej
świetności tradycyjnego metalu,
masa odwołań do wczesnego Iron Maiden
z Paulem Di'Anno, Judas Priest z
lat 70., Motörhead, szlachetnej przebojowości
Blue Oyster Cult czy potęgi
Black Sabbath - tu "Old Wizard" bezdyskusyjnie
potwierdza siłę wybrzmiewającego
riffu i ogromny wpływ Sabbs
na metalową scenę, ale "So Much For
Sleep", "Swing Hard" czy "Like An
Earthquake" słucha się również wyśmienicie,
tak więc całość "Nucleus" zasługuje
na: (5)
Wojciech Chamryk
Days Of Jupiter - Panoptical
2018 Metalville
Dlaczego nie włączyła się lampka alarmu
gdy w ulotce czytałem "nowoczesny
amerykański metal"? Czyżby uśpiła
mnie kolejna część tego zdania "z klasycznym
europejskim hard rockiem to
składniki ich mikstury". Gdy odpaliłem
"Panoptical" było już za późno. Nie
wiem jak wy ale ja nie odnalazłem na tej
płycie ani grama klasycznego hard
rocka. Ani amerykańskiego, ani europejskiego,
za to napotkałem pełno współczesnego
hard rocka granym na modę,
tą amerykańską. W dodatku jest to
składnik tylko uzupełniający. Za to na
"Panoptical" rządzi współczesny nowoczesny
amerykański metal, na który
składa się mieszanka groove metalu, numetalu
czy też alternatywnego metalu.
Generalnie nie znalazłem na tym albumie
nic co by mnie zainteresowało.
Gdybym słuchaj takiej muzyki pewnie
byłbym za pan brat z takimi zespołami,
jak Disturbed, Korn, Linkin Park,
Slipknot czy System Of A Down, itd.
A nie jestem. Nie pasuje mi ciężar i brzmienie
instrumentów, ani sposób budowania
melodii. Kompozycje są skondensowane,
grające brzmieniowymi dysonansami.
W tych spokojniejszych momentach
goszczą specyficzne prawie popowe
melodie. Chociaż w wypadku
Days Of Jupiter wokalista w każdym
momencie prowadzi wokale po bardzo
melodyjnych ścieżkach. Być może to
jest wyróżnik tego zespołu. Tradycjonaliści
raczej będą omijać ten zespól i
ich dokonania szerokim łukiem. Zwolennicy
nowoczesnego podejścia do metalu
być może w Szwedach z Days Of
Jupiter znajdą swoich nowych idoli. Ja
raczej powinienem już zapamiętać, żeby
ich kolejny album podrzucił komuś innemu
do recenzji. Tylko komu?
Deathhammer - Chained To Hell
2018 Self-Released
\m/\m/
Co widzisz na wyżej zamieszczonym
obrazku? Okej, sprawdźmy co mamy.
Ogień? Jest. Jakieś złocienie i czerwienie?
Są. Gotycka czcionka? Jest. Płomienie
wyjęte z Hot Wheelsów? Jak
najbardziej. Krzyż św. Piotra w logo
zespołu? Również. Dobra, teraz zgadujemy
jaki rodzaj muzyki grają na tym
albumie. Jeśli odpowiedziałeś black/
thrash to masz rację. Choć bardziej to
thrash (black głównie "tematycznie" i
wokalnie). O czym grają? Kurde, dokładnie
o tym co jest w tytule. W sensie
piekło. No diabeł, liczba szatana, zło i
tak dalej. Zanim przejdziemy dalej, to
pytanko, czy znacie "Show No Mercy"
i "Hell Awaits"? Jak tak, to sobie je połączcie
z debiutami Whiplash i Possessed.
Wyjdzie wam kompozycyjnie ten
album. Proste, chwytliwe riffy, szybkie
prędkości budowane przez sekcję perkusyjną
i wkurwione wokalizy. Większość
utworów na tym albumie jest
utrzymanych w dość prędkich tempach.
Dynamika tutaj opiera się między innymi
na spuszczaniu wpierdolu bębnom.
No i to jest jeden z niewielu rodzajów
tej czynności, które pochwalam. No jest
tutaj standardowe "tuka tuka". Szybsze
"tuka tuka" z blachami. Ogólnie perkusista
lubi pukać w blachy. Nie odczuwam
tutaj zbytnich błędów związanych
z rytmicznością sekcji. Większość utworów
jest utrzymana w dość dużych prędkościach,
jednak zdarzają się powolniejsze
części na utworach takich jak "Evil",
"Chained To Hell" oraz "Into The Burning
Pentagram". Sekcje gitarowe?
Kwinty, puste strony, tremolo, tryle.
Nic nadzwyczajnego. Ale mi się podobało.
Przy ostatnim w pewnym momencie
się zląkłem jak wszedł efekt dźwiękowy.
Wady? No jeśli nie lubicie albumów,
które prostotę kompozycyjną nadrabiają
prędkością, a tematykę opierają
na kanwie satanizmu, to raczej bym odradzał
ten album. Brzmienie jest przeciętne
dla typowego przedstawiciela
black/thrashu, jednak to nie jest (duża?)
wada. Krótka recenzja bo w sumie nie
ma co dużo mówić, poza tym, że jeśli
jesteś w klimaty starego Slayera, to jesteś
w domu. Bez oceny, bo za bardzo
mi się to podoba teraz, bym był rzetelny.
Jacek Woźniak
Deliverance - The Subversive Kind
2018 Roxx
"The Subversive Kind" to album chrześcijańskiego
zespołu. Chrześcijańskiego
zespołu ze Stanów Zjednoczonych. Co
więcej, jest to album thrash-metalowy.
Co więcej, nie jest o krucjatach czy średniowiecznych
metodach walki. Co więcej,
jest dobry. Dobry w byciu thrashmetalowym
albumem. Część artystów /
zespołów już próbowała grać muzykę
metalową przeplataną wychwalaniem
wartości katolickich. Chociażby Fratello
Metallo, którego twórczość możemy
raczej traktować jako ciekawostkę niż
coś wartego szerszej dyskusji. Jednak
twórczości Deliverance nie możemy
zbyć jako ciekawostkę, gdyż namieszała
już trochę w świecie muzyki. Chociażby
warto tu wspomnieć o demówce z utworem
"Greetings of Death". Tutaj proszę
czytelników o poszukanie tego utworu,
przesłuchanie go i wysunięcie wniosków.
Poza tym stworzyli całkiem dobry
drugi album, "Weapons of Our Warfare"
i z kapelami takimi jak Tourniquet
byli szpicą chrześcijańskiego thrashu.
Dobra, wracając już z omawiania
środowiska nie tak prężnego jak scena
metalu nie nastawionego na religię katolicką,
możemy zauważyć jedną rzecz.
Jakość z jaką został nagrany ten album.
Można usłyszeć to, że muzyka została
stworzona przez profesjonalistów, którzy
już mieli wcześniej do czynienia z
muzyką metalową. Do tego dość szybką,
co nie jest zaskoczeniem dla ludzi
którzy mieli okazję usłyszeć twórczość
Deliverance. Drugą rzeczą jest bardziej
modernistyczne podejście do brzmienia.
Trzecią jest trochę odrzucenie na bok
142
RECENZJE
podejścia "nadstaw policzek" - co widać
chociażby na okładce i słychać w pierwszym
utworze, "Bring 'Em Down". No
nie mówcie mi że ta grafika przedstawia
pokojowo nastawionych ludzi, którzy
mają zamiar sobie podać ręce i poczytać
Biblię. Zresztą inne teksty raczej nie
przejawiają tego podejścia, chociażby w
"Center of it All" ma w tekście: "The ditch
is dug, waiting for your fall". Zresztą istnieją
także inne motywy, jak odwołanie się
ukrzyżowania na "Epilogue", choroby
psychicznej, prawdy oraz oporu ("The
Fold"). Teksty są dość w standardowej
jakości i cechują się repetywnością.
Przechodząc od tematyki do kompozycji.
Muzyka na tym albumie brzmi trochę
jak: muzyka od Slayer, kompozycje
z czwartego albumu Anacursis czy
utwory znajdujące się na nowszych (z
Dukes) dokonaniach Exodus. Riffy w
większości spełniają swoją rolę, jednak
jest to tylko (i aż) dobrze odegrany
thrash. Jest ona utrzymana w średnich i
szybkich tempach, zróżnicowana w dynamice.
Album nastawia się raczej na
brzmienie wokalu i perkusji. Wokalista
operuje w średnich rejestrach, ma czysty,
wnerwiony wokal. Brzmienie instrumentów?
Całkiem w porządku. Czasami
trochę skompresowane, ale poza tym
nie mam nic tu w tej kwestii nic do zarzucenia.
Jak napisałem, dobry album,
ode mnie (4.4).
Jacek Wożniak
Diabolos Dust -The Reaper Returns
2018 Massacre
Muzyka Diabolos Dust to heavy/
thrash metal. Aż i tylko. Zrobiony bardziej
na modłę amerykańską, choć czasami
były momenty, w których zauważyłem
inspiracje albumem "Painkiller"
od Judas Priest (na "Dust", "Sanity"
oraz "Roll Your Dice"). Skoro już mówimy
o podobieństwach do riffów, to na
końcówkę ichniego "Blood And Fire" słyszałem
motyw z "No Morals" Num
Skull. Poza tym trochę elementów zapożyczonych
z death/black, co widać
chociażby na "Hold On The Flames".
Wokalizy są średnie i utrzymany w średnich
częstotliwościach, czasami wspomagane
chórki. Ogólnie muzyka na tym
albumie wydaje się całkiem dobra,
utrzymana w dosyć porządnym brzmieniu,
z chwytliwymi riffami i przeciętną,
ale nadającą tempa sekcją rytmiczną.
Tematyka tego albumu odnosi się do
rzeczy takich jak motyw upadku, motywu
osoby, czy życia jako ciągu losowych
zdarzeń. Ten album to jest to taki kocioł
inspiracji, w którym trochę brakuje
motywu przewodniego. Ale dość dobrze
uważony kocioł. Jak dla mnie (3,5)
Jacek Woźniak
Distorted Harmony - A Way Out
2018 Self-Released
Ta recenzja jest przykładem, jak permanentny
brak czasu może spowodować
spore kłopoty. Gdy zaproponowano mi
do opisania nowy album izraelskiego
Distorted Harmony, szybko zerknąłem
w Ecyklopedia Metallum, z czym
mam do czynienia i jeszcze szybciej
przystałem na propozycję. Na stronie
wspomnianej encyklopedii poświęconej
Distorted Harmony, w rubryce "genere"
widnieje "progressive metal/rock", co
oznacza, że niewątpliwie zespół jest w
kręgu moich zainteresowań. Jednak, jak
zwykle okazało się, że diabeł tkwi w
szczegółach. Otóż, owszem w muzyce
tego zespołu znajdziemy rocka, znajdziemy
metal, ale rock czy klasyczny
heavy metal w wypadku albumu "A
Way Out" jest w zdecydowanej mniejszości.
Niepodzielnie rządzi tu nowoczesny
metal, groove, nu-metal, metalcore,
djent, czy inny post-metal. Te nowoczesne
partie są dla mnie w większości
trudne do przyjęcia. Po prostu zupełne
inne mam upodobania i preferencje.
Owszem pewne niewielkie elementy
tych stylów byłyby do zaaprobowania,
jednak jak już wspomniałem proporcje
są kompletnie inne. Pewnym oddechem
są dla mnie częste momenty wyciszenia.
Jak w każdym progresywnym zespole,
również w muzyce Distorted
Harmony, żonglowanie nastrojami i
kontrastami odgrywa bardzo dużą rolę.
Niemniej zdecydowanie najlepiej czuję
się w akustycznych, nastrojowych, prawie
progresywno rockowych "Puppet On
Strings" czy "A Way Out Of Here".
Jednakże pewne wzorce dotyczące progresywnego
metalu preferowanego przeze
mnie obowiązują również w muzyce
Distorted Harmony. Stąd orientuję
się, że izraelscy muzycy prześcigają się
w tworzeniu różnorodnych muzycznych
pomysłów oraz w budowaniu muzycznego
napięcia czy rozmaitości nastrojów.
Dlatego przypuszczam, że zwolennicy
progresywnego nowoczesnego grania
odbiorą Distorted Harmony i ich
"A Way Out" bardzo pozytywnie. Jednak
ja, raczej już nie sięgnę po ten krążek,
a na pewno go nie ocenię. Po prostu
przekracza to moje kompetencje. (-)
\m/\m/
Divine Ascension - The Uncovering
2018 ViciSolum
Divine Ascension to założona w
2007r. grupa z australijskiego Melbourne
grająca metal progresywny. 16 listopada
2018r. ukazała się ich trzecia płyta
"The Uncovering", zawierająca dziesięć
nowych kawałków i promowana singlem
"Evermore". Nie brakuje tu solidnej
porcji dobrego brzmienia i świetnego
wokalu w wykonaniu Jennifer Borg.
Już od otwierającego płytę "Evermore"
wiemy, że Divine Ascension zaserwuje
nam jazdę bez trzymanki. Utwór pełen
jest ciekawych brzmieniowych przejść, a
Jennifer pokazuje w nim pazurki. W
"Prisoner" mamy z kolei bardzo zgrabną
mieszankę klawiszów i ostrych gitarowych
riffów, a przede wszystkim pełen
emocji wokal. To numer jeden na płycie,
chociaż następujące po nim rytmiczne
"The Fallen" z chwytliwym refrenem
podtrzymuje dobre wrażenie i wysoki
poziom. "Pursuit of Desire" oferuje
nam z kolei piękny wokalny dialog między
Jennifer i Tomem S. Englundem
ze szwedzkiego zespołu Evergrey. Ta
para sprawdza się razem znakomicie! W
refrenie "New World" Jennifer Borg
pokazuje ogromną siłę swojego wokalu
(co za niesamowita skala!), który momentami
brzmi wręcz męsko. Przede
wszystkim jednak dziewczyna serwuje
nam solidny kawał emocji i doskonale
wpasowuje się w warstwę instrumentalną
utworu. "Revolution Phase" to popis
umiejętności basisty Jasona Meracisa i
perkusisty Luke'a Wenczela, "Beyond
The Line" zaskakuje efektami dźwiękowymi
i łatwo wpada w ucho, a "One Step
from Here" serwuje nam ciekawe
spiętrzenie emocji z kulminacją w finale.
W chwytliwym "Bittersweet Divide"
na chwilę możemy usłyszeć Jennifer w
nieco delikatniejszym wydaniu, chociaż
i tak w dalszej części utworu tempo mocno
przyspiesza, czego zwieńczeniem
jest wyśmienita gitarowa solówka. Brakuje
na tym albumie jakiejś ballady, w
której wokalistka mogłaby pokazać nieco
inne wokalne oblicze. Zamykający
całość utwór "Vultures" nieco wypełnia
tę pustkę - ma balladowy klimat, lecz
zarazem z lekka demoniczny i podszyty
mrokiem. Zaskakujące zakończenie! Na
płycie "The Uncovering" Divine Ascension
prezentuje nam dziesięć utworów
na bardzo wysokim poziomie pod
względem instrumentów i wokalu. W
niektórych miejscach brakuje jednak
płynności w zmianach brzmienia, przez
co przy jednym kawałku mamy wrażenie,
jakby składał się z dwóch lub trzech
osobnych. Jest to jednak tylko drobny
mankament, bo zespół naprawdę dał do
pieca i wykonał dobrą robotę. (5)
Marek Teler
Doom Side Of The Moon - Doom
Side Of The Moon
2018 Mascot
Wydawca chełpliwie zapowiadał ten
krążek jako odegranie floydowskiego
"Dark Side Of The Moon" w stylu
doom metalowym. Owszem jakieś elementy
doom metalu są w tym przedsięwzięciu
ale najwięcej powiązań z
doomem ma sam pomysłodawca Kyle
Shutt, który jest gitarzystą stoner/doom
metalowego The Sword. Zacznijmy jednak
od początku. Kyle Shutt podjął
się dość karkołomnego zadania, a mianowicie
odegrania albumu Pink Floyd
"Dark Side Of The Moon", który jest
nie tylko kamieniem milowym dla progresywnego
rocka ale ogólnie dla klasycznego
rocka również. Shutt oprawił
muzykę Brytyjczyków głównie w elementy
hard rocka i heavy metalu, w tym
doom i stoner rockowe, dobitnie słyszymy
to w utworze "Money", który w tym
wypadku stał się hymnem w stylu hard'
n'heavy. Pojawiły się również, elementy
alternatywne, industrialne czy inne post
rockowo-metalowe, ale w dość marginalnym
wymiarze. Niemniej Kyle starał się
dość mocno trzymać się pierwowzoru,
nie wprowadzał nadmiernych interpretacji,
a fragmenty subtelne i wyciszone
sprawiały wręcz wrażenie odtworzonych
z pietyzmem. Chociaż w takim "Great
Gig in the Sky" wokalizy Clare Torry
nawet nie próbował powtórzyć i zastąpił
je krótką partią saksofonu. Takie podejście
przyniosły Shuttowi wymierne korzyści,
a najważniejszą z nich jest zbliżona
emocjonalność całego albumu do
oryginału. Oczywiście Kyle Shutt nie
zrealizował całego projektu sam, wspomogła
go cała rzesza muzyków, w tym
basista Bryan Richie, perkusista Santiago
Vela III, wokalista Alex Marrero
(Brownout, Brown Sabbath), saksofonista
Jason Frey (Black Joe Lewis, Hard
Proof), oraz klawiszowiec Joe Cornetti
(Croy & The Boys). Pomysł Doom
Side Of The Moon z pewnością nie
przebił oryginału "Dark Side Of The
Moon". Niemniej nie przynosi Kyle'
owi Shuttowi wstydu, a wręcz stawia
go w szeregu najciekawszych interpretacji
tego wielkiego dzieła. W sumie
warto wracać do tego krążka, tak od
czasu do czasu. (4)
\m/\m/
Doro - Forver Warriors, Forver United
2018 Nuclear Blast
Każdy, kto oczekuje od Doro heavymetalowej
płyty na miarę Warlock, musi
się liczyć z tym, że Doro nigdy takiej
nie nagra. Marka "Doro" to od początku
mieszanka specyficznego dla niej hard
rocka z garścią heavymetalowej estetyki.
Nawet hard rockowa baza zmieniała
wiele razy swoje oblicze. Natknęłam się
jakiś czas temu na komentarz pod zwiastunem
najnowszej płyty Doro na You
Tube, w którym słuchacz zarzucił wokalistce,
że "utknęła w latach 80.". Musiał
przegapić dobrych kilka płyt pani
Pesch. Owszem, najnowszy krążek "Forver
Warriors, Forever United", podobnie
jak ostatnie 3-4 krążki chętnie wraca
do stylistyki sprzed 30 lat, ale przez
wiele lat Doro nagrywała płyty w innej
estetyce, jak choćby industrialnej na
"Machine II Machine" czy nu metalowej
jak na "Love me in Black". Nie warto
oceniać kolejne krążki Doro przez
pryzmat Warlocka (który nomen omen
istniał tylko... 5 lat), ani przez pryzmat
poszukiwań znakomitych riffów. Stylistyka
Doro wydaje się być kierowana
raczej do fanów hard rocka i przede
wszystkim... do fanów Doro. Każdy,
kto ceni nastrój jaki kreuje, jej wokal,
odczuje frajdę ze słuchania jej płyt. Nie
inaczej jest z ostatnim dwupłytowym albumem,
"Forver Warriors, Forever
United". Trafiły na niego te bardziej
"metalowe" kawałki, takie jak energiczny
"Bastardos" czy "Resistance". Trafiły
tradycyjnie klimatyczne ballady, jak
choćby... "Soldier of Metal", trafiły
hymny pretendujące do miana następców
"All we Are" - tu prym wiedzie "All
for Metal". Trafiły wreszcie utwory hard'
n'heavy, a kilka z nich niemalże wehikułem
czasu przenosi nas do czasów
"True at Heart" i "Angels Never Die".
Doskonałym przykładem jest "Backstage
to Heaven", który nie tylko brzmi jak
z "Angels Never Die" ale posiada solo na
saksofonie w stylu "True at Heart". Co
ciekawe, niektóre z tych hardrockowych
kawałków, jak choćby "Heartbroken"
brzmią jak z ery "Calling the Wild" czy
"Fight". Zaś do galerii utworów zespołu
Doro zaśpiewanych w duecie z gościem
płci męskiej dołączył Johan Hegg - kawałek
"If I can't have You" jest niejako
wymianą za gościnny występ Doro na
RECENZJE 143
ostatniej płycie Amon Amarth. Mi, miłośniczce
Doro, nowa płyta w dużej
mierze się podoba. Wiem jednak, że to
kwestia przyzwyczajenia do specyficznej
estetyki jej płyt. Najchętniej poleciłabym
ją po prostu fanom wokalistki.
Sęk w tym, że co jak co, ale ci, na pewno
już ją mają. (4)
Strati
Dr. Living Dead - Cosmic Conqueror
2017 Century Media
Współczesny Świat, nie przestaje mnie
zaskakiwać... również ten muzyczny. A
wydawałoby się, że jestem już w wieku,
że nic mnie zadziwić, nie jest w stanie.
Ostatnio trafiam na skandynawskie
zespoły, które grają muzykę na wskroś
amerykańską. Gdyby nie notki informacyjne,
dałbym sobie obie ręce uciąć, że
słucham Amerykanów. Tak miałem z
duńskim Justify Rebellion... tak mam z
Dr.Living Dead, powstałym w 2007...
w stolicy Szwecji, Sztokholmie. Na
zdjęciach promo, widzimy czterech kolesi,
w maskach czaszkach i niebieskich
bandanach. To kolejno: Dr. Rad (bas),
Dr. Toxic (gitara), Dr. Mania (wokal),
Dr. Slam (perkusja). Panowie oprócz
inspiracji zespołami Slayer, Suicidal
Tendencies, wymieniają Megadeth,
Vio-lence, ale także szwedzki Dismember.
Po mojemu, mogliby dodać do tego
zestawu S.O.D.-M.O.D. i D.R.I. "Cosmic
Conqueror", ich czwarty już album,
to swoisty konglomerat thrash metalu,
hard core i crossover... Co ciekawe,
okładka wcale nas nie naprowadza na
taki trop. Postać Dr. Living Deada, jak
się domyślam (występuje on na okładkach,
od demówek, po wszystkie albumy),
a właściwie jego umysł, jest podłączony
do jakiejś aparatury. Siedzi on w
pomieszczeniu (pojeździe?), w asyście
zamaskowanego oddziału likwidacyjnego...
Widać odpalone laptopy, z obrazami
wojen na Świecie. Jednym słowem,
przerąbane. Już otwierający płytę
"Coffin Crusher" daje pojęcie o masakrze,
która nas czeka. Wyjące slayerowato
gitary, przechodzą w megadethowe
riffy i tempa, znane z płyt D.R.I.
Skandowane refreny. Znakomita praca
gitar i sekcji. Dobrze to wszystko gada...
Potężnie brzmiące bębny i sążniste, ciężkie,
kroczące riffy, przeplatane są galopadami
w slayerowym stylu... W tytułowym
utworze, można się nabrać, że to
nowy numer Slayera... Nawet "śpiew"
Dr. Manii jest klonem stylu Tomka A.
Piękna rzecz... ale to nie Slayer,
(śmiech)... W następnym "Disease To
Exist", zauroczyły mnie basy, ważące
chyba z tonę... Można się oczywiście
przyczepić, że to wszystko jest jakieś
wtórne i już było, bo ta muzyka zatrzymała
się gdzieś czasowo, pomiędzy rokiem
1988 a 1992. Ale z jaką mocą to
jest zagrane. Jak Dr. Mania pięknie
wrzeszczy... "Into the Eye"... Koniec slayerowania,
czas na moment instrumentalnego
wytchnienia, przy spokojnych
gitarkach i delikatnych bębnach. Ale
zaraz powracamy do hałasu, w suicidowatym
"Survival Denied". Podziwiam
wokalną uniwersalność Dr. Manii...
Facet potrafi wypruwać płuca, by np. w
takim "Moment of Clarity" śpiewać bardzo
spokojnie przechodząc znowu do
wrzasku. Ja bardzo lubię muzykę, która
wyrywa mnie z krzesła i zmusza do moshowania.
A to jest właśnie potężny atut
Dr. Living Dead. Przy tej dawce energii,
nie sposób sączyć piwa i stać w kącie.
Ależ to musi być petarda na żywo! I
nie będzie kosztować tyle, co bilety, na
pożegnalnej trasie Zabójcy. (4)
Jakub Czarnecki
Droid - Terrestrial Mutations
2018 Shadow Kingdom
Trzech młodych chłopaków z Kanady
przypomniało mi czasy, kiedy techno
thrash był czymś oczywistym, a płyty
takich zespołów jak Voivod, Coroner,
Mekong Delta, Watchtower, Sieges
Even czy wielu innych elektryzowały fanów
metalu na całym świecie. Teraz jakoś
zeszło to na psy, techno kojarzy się
przede wszystkim z jakimś pseudo tanecznym
łomotem, ale techniczny thrash
nie zaginął, co potwierdza też "Terrestrial
Mutations". Dobrze, że Shadow
Kingdom wznowiło tę ubiegłoroczną,
wydaną przez mniejszą firmę płytę, bo
to ponad godzina porywającej muzyki.
Co istotne mimo technicznego zaawansowania
poszczególnych kompozycji,
połamanych rytmów i urozmaiconych
nad wyraz aranżacji Droid nie zapomina
też o krótszych, bardziej melodyjnych
i - nie bójmy się tego słowa - przystępniejszych
kompozycjach, dzięki czemu
całość jest bardziej urozmaicona. Są
też odniesienia do ostrzejszego thrashu/
speed metalu, czegoś na styku Annihilator
i Razor, dlatego nikt nie zarzuci
zespołowi pójścia tylko w techniczną
stronę, bo konkretnie przyłoić też potrafią.
I pomyśleć, że to dwudziestokilkuletnie
młodziaki, których nie było jeszcze
nawet w planach, gdy ukazywały
się "Killing Technology", "No More
Color" czy "The Music Of Erich
Zann"... (5,5)
Wojciech Chamryk
Dungeon Wolf - Slavery Or Steel
2018 Iron Shield
Prasowa notka informuje, że głównodowodzący
Dungeon Wolf wokalista i gitarzysta
Deryck Heignum jest ogromnym
pasjonatem heavy metalu. Udało
mu się znaleźć dwóch podobnych maniaków,
basistę Stana Martella i perkusistę
Austina Lane'a, a ponieważ pierwszy
z nich jest też właścicielem studia,
szybko nagrali debiutancki album "A
Dark Formation" pod nazwą Stormlurker.
Nie słyszałem go, ale zważywszy
na poziom jego następcy, firmowanego
już nazwą Dungeon Wolf, nawet nie
zamierzam ryzykować. "Slavery Or
Steel" jest bowiem tak przypadkową
zbitką najbardziej wyświechtanych klisz
i oklepanych schematów, że w czasie jej
odsłuchu najzwyczajniej w świecie opadły
mi ręce. Wydawca może sobie zachwalać,
że to "progressive, epic, technical,
power, speed, and old school metal"
w świetnym wydaniu, ale tak naprawdę
"Slavery Or Steel" brzmi jak jakaś wielka
parodia epickiego metalu. Jak już pojawia
się coś ciekawszego, to jest to niestety
zżynka (motyw z "W grocie Króla
Gór" Griega w "Last Alive", Sabbsowy
riff w mocarnym "Lord Of Endless
Night"), karykaturalnie brzmią też wokale,
jakieś dziwne połączenie czystego
głosu, quasi blackowego skrzeku i wysilonych,
bardzo nadużywanych, falsetów.
Jedyne do czego nie można się
przyczepić to gitarowe solówki, ponieważ
słychać, że lider jest prawdziwym
wirtuozem. O całej reszcie ma jednak
niestety blade pojęcie, tak więc jedyne
wyjście jakie przed nim widzę, to dołączenie
do zespołu, w którym zalśni pełnym
blaskiem w znacznie lepszych, napisanych
przez kogoś innego, utworach.
Za "Slavery Or Steel" (1).
Dustin Behm - The Beyond
2017 Rockshots
Wojciech Chamryk
Dustin Behm to kolejny, choć młodszy
wiekiem i stażem od swych bardziej utytułowanych
konkurentów, gitarowy wirtuoz
z USA. Grał tu i ówdzie, parając
się przede wszystkim progresywnym i
tradycyjnym metalem, a "The Beyond"
jest jego solowym debiutem: wydanym
najpierw własnym supmptem, a niedawno
wznowionym przez Rockshots Records.
To zainteresowanie materiałem
shreddera z Portland (Oregon) w żadnym
razie nie powinno dziwić, bowiem
na "The Beyond" zaproponował sporą
porcję muzyki. To 13 instrumentalnych
utworów, trwających prawie 50 minut
potwierdzających, że Behm ma już nie
tylko spore umiejętności, ale też i zaczątki
własnego stylu. Wymiata więc w
iście wirtuozowskim stylu, bardzo swobodnie
i bez zbędnych popisów ("Mechanization",
"Rituals"), śmiało sięga do
surowszych i mocniejszych brzmień
("Interdimensional Traveler"), wykorzystując
przy tym nawet blasty ("Poltergeist")
czy generalnie bardzo dynamiczną
grę sekcji ("Descent Into The Unknown").
Jest to przy tym jego wyłącznie
solowe dzieło, tak więc gra tu również
na basie i klawiszach, odpowiada
też za programowanie automatu perkusyjnego,
którego zakręcone partie fajnie
napędzają "Obelisk". W bardziej klimatycznych
utworach, jak choćby finałowy,
sprawiający wrażenie outro "Towers
Of Glass" jest również bardzo przekonujący.
Pewnie gdyby Behm zadebiutował
na przełomie lat 80. i 90. byłby teraz
wymieniany razem z Vai'em czy Satrianim,
ale jak w obecnych czasach potoczy
się jego kariera trudno wyrokować,
mimo tego, że "The Beyond" to strzał w
przysłowiową dziesiątkę. (5)
Electric Citizen - Helltown
2018 RidingEasy
Wojciech Chamryk
Ameryka to faktycznie dziwny kraj: z
jednej strony muzyczny kicz jest tam na
porządku dziennym, robiąc tzw. przeciętnemu
obywatelowi wodę, z i tak już
niezbyt sprawnie działającego, mózgu.
Jednocześnie nie brakuje też młodych
ludzi nie tylko słuchających rocka, ale
też chcących grać taką prawdziwą muzykę.
Electric Citizen z Cincinnati w
stanie Ohio to jedna z takich grup, a
"Helltown" jest jej trzecim longplayem.
Wcześniejszych albumów nie słyszałem,
tak więc trudno mi osądzić, czy na ich
tle najnowszy jest krokiem w przód, czy
też zespół okopał się na sprawdzonych
pozycjach i tłucze płytę za płytą (trzy
albumy w cztery lata to sporo). Słychać
na pewno, że nie jest to w żadnym razie
granie oryginalne, bo już "Hide It In The
Night" niebezpiecznie blisko do klasyka
"Mississippi Queen", "Cold Blooded Blue"
brzmi niczym wolniejsza wariacja na temat
"Paranoid", a i w kilku innych
utworach słychać liczne echa dokonań
Black Sabbath. Na szczęście grane jest
to wszystko stylowo, Laura Dolan może
i niezbyt często różnicuje swe partie,
ale śpiewa z wyczuciem, tak więc podszyty
psychodelią hard rock Electric Citizen
jest całkiem przyjemny, szczególnie
w tych mniej sztampowych utworach
jak "Father Time", ostrym niczym
brzytwa tytułowego maniaka "Ripper"
czy "Mothers Little Reject" z organową
solówką. (3,5) na zachętę, bo z czasem
powinno być już tylko lepiej.
Elvenstorm - The Conjuring
2018 Massacre
Wojciech Chamryk
Elvenstorm zaczynają nowy rozdział w
historii zespołu: nowa płyta, zreformowany
skład i nowa, znacznie większa
wytwórnia, to jego najważniejsze wyznaczniki.
Co istotne "The Conjuring"
jest płytą prezentującą taki poziom, że
wcześniejsze, chociaż udane, krążki
Elvenstorm nie mają do niej startu. Kto
słyszał "Of Rage And War" czy "Blood
Leads To Glory" wie doskonale, że
Francuzi są ogromnymi orędownikami
tradycyjnego heavy metalu lat 80., idąc
śladami Running Wild, ale też formacji
działających współcześnie, jak Lonewolf,
Crystal Viper czy Stormwarrior.
Skojarzenia z grupą Marty Gabriel są
jednoznaczne, bo Elvenstorm to również
zespół z wokalistką, a Laura
Lombard F. ma kawał głosu i charyzmy,
co potwierdza zarówno w tych
siarczystych numerach jak "Bloodlust",
"Into The Night" czy "Ritual Of Summoning",
ale też mrocznym, rozbudowanym
i patetycznym "Evil's Dawn". Z kolei
od skojarzeń z Lonweolf nie uciekną
gitarzysta Michaël Hellström, od
dwóch lat grający również w tym zespole
oraz dawny jego perkusista Antoine
Bussière'a, który zastąpił zresztą w Elvenstorm
innego muzyka tej formacji,
Félixa Börnera. I chociaż wymieniłem
wyżej akurat cztery tytuły, to pozostała
144
RECENZJE
piątka też reprezentuje wyśrubowany,
bardzo wysoki poziom, bo na "The
Conjuring" wypełniaczy nie uświadczymy,
a ten album to mus dla każdego
fana tradycyjnego heavy. (5,5)
Wojciech Chamryk
Enzo And The Glory Ensemble - In
The Name Of The Son
2017 Rockshots
Enzo And The Glory Ensemble to
projekt wokalisty i gitarzysty Enzo
Donnarumma. Album "In The Name
Of The Son" to już drugi zrealizowany
pomysł Enzo. Jego muzykę najczęściej
określa sie jako symfoniczny metal ale
dla mnie precyzyjniejszym określeniem
jest metal opera. Muzyczna podstawą
jest przede wszystkim melodyjny power
oraz progresywny metal. Dochodzą do
tego element, które dość często spotyka
się przy takiej muzyce, chociażby neoklasycyzm,
orientalizm, folk, stylizacje
operowe i symfoniczne. Te ostatnie są
zrobione z rozmachem i wyobraźnią, a
także w pewien sposób awangardowo.
Bowiem autor tychże aranżacji nie bał
się wkraczać w estetykę dysharmonii. Są
to zabiegi marginalne ale po prostu bywają.
Myślę, że jest to zabieg zbędny,
bo odbiorcy takiej muzyki raczej na takie
atrakcje nie oczekują. Jak wspomniałem
szkieletem muzycznym jest power i
progresywny metal, zdominowany
przez melodię. Sporo w tym pomysłowości
ale też nudnej sztampy. Natomiast
wykonanie jest bardziej atrakcyjne,
zresztą zrealizowali to nie byle jacy
muzycy. Mnogość gości to jednocześnie
jedna z cech metal opery. Enzo zaprosił
nie tylko muzyków ale śpiewaków również.
Wśród nich znaleźli się Marty
Friedman, Ralf Scheepers, Kobi Farhi,
Mark Zonder, Gary Wehrkamp,
Brian Ashland, Nicholas Leptos,
Amulyn, Derek Corzine, Tina Gagliotta,
David Brown, Alessandro Vattini,
Giacomo Manfredi i wreszcie
Weza Moza Gospel Choir. Kompozycje
Enzo zbudowane są w taki sposób,
że swobodnie można było ułożyć główny
wokal oraz wesprzeć go bogatym
chórem. Z równą łatwością można było
ułożyć dialog wokalistów a nawet wielogłosy.
Wielobarwność głosów jest też
jednoznaczna. Śpiewacy śpiewają normalnie,
rockowo, czasami bywa jakiś
growl czy inny skrzek ale także trafia się
partia zaśpiewana stricte w operowy
sposób. Moim zdaniem właśnie budowa
kompozycji oraz prowadzenie wokali
zdeprymowało moje przeświadczenie,
że całe przedsięwzięcie powinno być
określane metal operą. Niestety mimo
zabiegów Enzo aby zwrócić uwagę słuchacza,
oraz pewnych oryginalnych poczynań,
niestety nie przebił się ze swoja
muzyka poza zwyczajność i przeciętność.
Enzo And The Glory Ensemble
może być jakąś tam ciekawostką a królować
i tak będzie albo Avantasia albo
Ayreon. (3)
\m/\m/
Ethernity - The Human Race Extinction
2018 AFM
Ethernity to belgijski zespół grający
progresywny power metal z charyzmatyczną
Julie Colin na wokalu. W
2006r. wydali swój debiutancki album
"The Journey", a w 2015r. drugi "Obscure
Illusions". Teraz przyszedł czas
na kolejny krążek - "The Human Race
Extinction" ukazał się 14 września
2018r. nakładem AFM Records. Album
zawiera 14 świeżych energetycznych
kawałków o apokaliptycznej tematyce,
a promują go utwory "The Prototype"
i "Grey Skies". Już minutowy demoniczny
wstęp "Initialization" sugeruje
nam, że album będzie opisywał koniec
gatunku ludzkiego. Powagę sytuacji
uświadamia nam jednak dopiero ostry
siarczysty wokal Julie w następnym kawałku,
tytułowym "The Human Race
Extinction". Towarzyszą jej partie chóru
w tle oraz mocne gitarowe riffy i dynamiczna
perkusja. Siła tego utworu jest
wprost niesamowita, a solówki mistrzowskie!
"Mechanical Life" pokazuje z kolei,
że Julie w jednej chwili potrafi zmienić
się z balladowej dziewczyny w prawdziwie
metalową bestię. Singlowy
"Grey Skies" to niewątpliwie dobry wybór
utworu promującego płytę - energetyczny
i pełen emocji refren z mocnym
gitarowo-perkusyjnym (znów epicka
solóweczka!) uderzeniem w tle. Julie w
tym utworze błyszczy wokalnie bez
dwóch zdań. W "Beyond Dread" tempo
nieco zwalnia, ale muzyka nie traci przy
tym na jakości. Warto zwrócić tu uwagę
na ciekawe efekty dźwiękowe. "Artificial
Souls", "Redefined" i "Rise of Droids" serwują
nam kolejne porcje ostrej perkusyjnej
nawalanki w wykonaniu Nicolasa
Spreutelsa oraz gitarowych popisów
jego brata François, Thomasa
Henry'ego i Francesco Mattei. Najlepszy
z tej trójki jest emocjonalny "Redefined",
w którym Julie pokazuje pełnię
swojej wokalnej skali, a przede wszystkim
to, że śpiewa nie tylko poprawnie
technicznie, ale i z sercem. "Mark of the
Enemy" okazuje się być niesamowitym
instrumentalnym interludium, które
gwałtownie przechodzi w drapieżne
"The Prototype". To najostrzejszy kawałek
w wykonaniu Julie, lecz wcale nie
najlepszy - mamy wrażenie, że trochę ją
przerósł i nie brzmi w nim wiarygodnie.
Utwory "Not The End" i "Warmth of
Hope" są bardzo interesujące pod względem
linii melodycznej, szczególnie ten
drugi, w którym Julien Spreutels może
wykazać się na pianinie i jako wokal
wspierający. Stanowczo za mało go na
tym krążku, bo tworzy z Julie świetny
duet. "Indestructible" to kawałek motywujący
do działania, w którym wokalistka
pokazuje, że ma kawał niezniszczalnego
głosu. Całość zamyka zaś
"Chaos Architect" i jest to zakończenie z
naprawdę wielką pompą. "The Human
Race Extinction" to album na bardzo
wysokim poziomie, pokazujący jak wiele
doświadczenia dało grupie Ethernity
siedemnaście lat w branży. Nie brakuje
tu emocjonujących gitarowych solówek,
dobrego wokalu i nietuzinkowych muzycznych
efektów. Wczuwamy się też w
historię apokalipsy, którą opowiada
nam w warstwie lirycznej Julie, a w warstwie
melodycznej jej koledzy z zespołu.
Zabrakło mi co prawda trochę lżejszych
kawałków, ale przecież trudno o ballady
w czasach apokalipsy... (5,5)
Marek Teler
Excalion - Dream Alive
2017 Scarlet
Excalion to założony w 2000r. fiński
zespół rodem z Jyväskylä, grający melodic
power metal. 7 lipca 2017r. nakładem
Scarlet Records ukazał się ich
czwarty album "Dream Alive". Krążek
zawiera jedenaście mocnych kawałków i
jest pierwszym, na którym możemy
usłyszeć nowego wokalistę Marcusa
Langa. Wokalista grupy Force Majeure
zastąpił wieloletniego członka grupy
Jarmo Pääkkönena. Album otwiera kawałek
"Divergent Falling" z charakterystycznymi
dla power metalu gitarowymi
riffami (solo jest po prostu wybitne!) i
wyraźnym brzmieniem syntezatorów.
"Centenarian" wpisuje się w narzucony
przez kapelę styl, ale wokal Marcusa
brzmi tu dość średnio w porównaniu z
utworem poprzednim - muzyka jakby
nieco go przytłacza. "Marching Masquerade"
trochę wyłamuje się z tej lekkiej
monotonii. Marcus prezentuje szerszą
skalę wokalu i tempo kawałka jest nieco
mniejsze. W końcu też wśród charakterystycznej
gitarowej sieczki słyszymy
wyraźnie dźwięki perkusji Henriego
Pirkkalainena. To jeden z lepszych kawałków
na płycie. Pozytywne wrażenie
pozostawia też utwór czwarty, czyli
"Amelia". Jego mocne strony to pełen
emocji silny wokal, dynamiczny aranż i
ambitny tekst, niestety momentami
przytłumiony przez warstwę melodyczną.
Szybkie i pełne energii "Release
the Time" i "One Man Kingdom" zabierają
nas w dalszą podróż w power metalowym
stylu, po której dosłownie wpływamy
w nieco balladowe "Deathwater
Bay". Idealny moment na chwilę wytchnienia
- Marcus w delikatniejszym wydaniu
i Jarmo "Jappe" Myllyvirta na
keyboardzie budują cudowny klimat.
Nie psują go nawet wchodzące w dalszej
części utworu gitary i perkusja. Mistrzowski
utwór! "The Firmament" również
zaczyna się partią pianina, po czym następuje
spotęgowanie ładunku emocjonalnego
przez inne instrumenty. "Man
Alive" i "Living Daylights" są pod tym
względem bardziej "oczywiste" - od razu
wita nas mocne uderzenie. Całość zamyka
epicki ponad 11-minutowy utwór
"Portrait on the Wall", najbardziej zróżnicowany
stylistycznie. Mamy w nim
wszystko: ostre gitarowe solówki, piękny
instrumental na pianinie i szeroką
wokalną skalę Marcusa. Piękne zamknięcie
całkiem dobrego krążka. Album
"Dream Alive", chociaż zaczyna się dosyć
nieśmiało i mógł zostać bardziej dopracowany,
pozostawia po sobie bardzo
dobre wrażenie. Całości naprawdę przyjemnie
się słucha, kawałek po kawałku
wszystko zaczyna brzmieć coraz lepiej,
czego zwieńczeniem jest epicka końcówka.
Ekipa wykonała piątkową robotę,
pozostawiając jednak lekki niedosyt i
apetyt na więcej. (5)
Marek Teler
Fantasy Opus - The Last Dream
2018 Pure Steel
Dwie płyty przez prawie 20 lat to nie
jest jakiś oszałamiający efekt, nawet jak
na dzisiejsze czasy, ale można tę, w sumie
marniutką, wydajność Fantasy
Opus wybaczyć z tego względu, że nagrywają
naprawdę dobre płyty. Co ważne
power metal Portugalczyków nie
jest jakimś smętnym graniem bez mocy
- te utwory mają moc, uderzenie i konkretne
brzmienie, zachowano też odpowiedni
balans pomiędzy gitarowymi,
nieodzownymi w tej stylistyce, melodiami
a siłą riffów. Dzięki temu zabiegowi,
o którym niestety zapomina zbyt wiele
zespołów powerowego nurtu, "The Last
Dream" blisko więc do zespołów pokroju
Angry czy Stratovarius, ale też bardziej
tradycyjnego metalu lat 80., surowego
i mocarnego. Słychać to choćby w
"Ritual Of Blood" czy "Heaven Denied",
również nowy wokalista (udzielający się
też w znanym już naszym czytelnikom
Negacy) Leonel Silva śpiewa zwykle
bardzo agresywnie i drapieżnie, co dla
mnie jest znaczącym plusem. Na "The
Last Dream" mamy też wątki symfoniczno/progresywne,
bo sześć utworów
tworzy tytułową, trwającą aż 39 minut,
epicką całość, w której nie brakuje aranżacyjnych
urozmaiceń, wirtuozowskich
partii Marcosa Carvalho oraz rozmachu
w stylu Symphony X czy Kamelot,
tak więc (5) zasłużone, ale z zastrzeżeniem,
że kolejną płytę mogliby wydać
szybciej niż w roku 2027...
Wojciech Chamryk
Fates Warning - Live Over Europe
2018 InsideOut
Sięgając po koncertowy album zespołu
tej klasy co Fates Warning, wiadomo
czego się spodziewać. W końcu mamy
do czynienia z doświadczonymi muzykami,
którzy na scenach spędzili sporą
część swojego życia. Ktoś może się zastanawiać,
czy wydanie tego albumu rok
po ostatniej koncertówce "Awaken The
Guardian Live". Warto jednak zauważyć,
iż jest to pierwszy album live nagrany
w obecnym składzie. (Ray Alder, Jim
Matheos, Joey Vera, Bobby Jarzombek,
Mike Abdow). Nagrań dokonano w czasie
trasy promującej bardzo dobrze
przyjęty album "Theories Of Flight" z
roku 2016. Nie jest to zapis jednego
koncertu, ale fragmenty poszczególnych
występów w różnych krajach Starego
Kontynentu (min. Niemcy, Serbia, Węgry,
Włochy). Jeśli chodzi o stronę wykonawczą,
to mamy do czynienia z profesjonalizmem
na najwyższym poziomie.
Zarówno w przypadku odegrania
utworów, jak i kontaktu z publicznością,
co przecież w przypadku koncertów
jest czymś niezwykle istotnym. Co
można powiedzieć o samym doborze
utworów? A no jak już wspomniałem
nagrania pochodzą z trasy promującej
"Theories Of Flight", zatem logicznym
jest, że znalazło się tu sporo kawałków
pochodzących ze wspomnianego albumu.
Są to "From The Rooftops", "SOS",
"Seven Stars" oraz "The Light And
RECENZJE 145
Shades Of Things". Poza tym mamy
prawdziwy "greatest hits" na żywo z niesamowitymi
"Eye To Eye", "Point Of
View" czy "Still Remains". W wykonaniach
tych nie słychać żadnego rutyniarstwa,
co często się przydarza zespołom z
tak długim stażem. Wręcz przeciwnie,
słychać, że panowie bawią się wciąż tak
dobrze, jak w młodości. Jedyne nad
czym ubolewam, to fakt, że album ten
wyszedł tylko w formie audio, gdyż osobiście
preferuję nagrania koncertowe
razem z obrazem (strona wizualna przy
widowiskach koncertowych również jest
przecież bardzo istotna). Ale nie ma co
narzekać. Polecam nie tylko wielkim fanom
zespołu. (5)
Bartłomiej Kuczak
Final Fortune - Power Of The Lightning
2017 Self-Released
Final Fortune powstało pod koniec
2015 roku w, a w 2017 roku ukazała się
ich debiutancka EPka "Power Of The
Lightning". Zespół klasyfikowany jest
jako grający tradycyjny heavy metal. I
takie są dwa pierwsze utwory "Raised
On Rock" i "Power Of The Lightning",
oba świetne, ze znakomitymi pomysłami,
riffami, solami i chórkami. Ich inspiracje
można osadzić w europejskich
zespołach z lat 80. Wraz z "Hungry For
Love" zespół zwalnia i wkracza w rejony
hard'n'heavy. Wymieniona kompozycja
to wolny kawałek w stylu melodyjnego
heavy metalu. "Dirty Nights" to dynamiczne
acz nie za szybkie hard'n'heavy.
Kończący płytkę "Tonight (I'm Coming
Home)" to heavy metalowa ballada, nie
jakaś tam akustyczna pościelówka, ale
właśnie dynamiczna ballada zestawiona
z melodyjnym heavy metalem. Spodobało
mi się opinia jednego z recenzentów
Final Fortune, który zasugerował
wielkiemu Scorpions, że jak nie ma
oporów korzystania ze songwriterów z
poza swojej ojczyzny, to lepiej niech
zgłoszą się do młodszych kolegów, którzy
napiszą im zdecydowanie lepszy i
stylowy materiał. Final Fortune na debiucie
wypada świetnie, jednak na wyróżnienie
zasługuje wokalista John Wilde,
którego mocny, lekko chropowaty i
ze specyficznym tembrem głos znakomicie
przewodzi tej muzyce. Nie wiem
w jakim kierunku wybiorą się Niemcy
wraz z następnym wydawnictwem.
Oczywiście wolałbym aby to był heavy
metal w stylu utwory "Raised On Rock"
i "Power Of The Lightning". Jednak co
by nie wybrali to z pewnością zaproponują
słuchaczowi wysokiej klasy muzykę.
(4,5)
FM - Atomic Generation
2018 Frontiers
\m/\m/
Fani melodyjnego rocka lat 80. pamiętają
ten angielski zespół. Sam chętnie
sięgam choćby po "Tough It Out" czy
kilka późniejszych krążków, bo to rasowy
hard'n'heavy i wciąż świetnie się
tego słucha. Z najnowszym, już 11 w
dorobku grupy, albumem już tak dobrze
nie będzie, bo obecne wcielenie FM to
coś pośredniego pomiędzy Def Leppard
a Bon Jovi we współczesnych szatkach,
bardziej popowe niż rockowe,
mdłe i wygładzone brzmieniowo, ze
współczesną produkcją. Jeśli więc ktoś
gustuje w takich dźwiękach, to "Atomic
Generation" jest dla niego - innych zainteresują
z tej płyty pojedyncze, niestety
nieliczne, utwory. Co ciekawe jednym
z najlepszych w tym zestawie jest
"Playing Tricks On Me" z partiami dęciaków,
coś w stylu Simply Red, Joe
Cockera czy lżejszego Gary'ego
Moore'a z bluesowego okresu, ładnie
buja też ballada "Do You Love Me Enough".
Z klasycznego rocka można wyróżnić
ostrzejszy "In It For The Money"
(kłania się wczesny Whitesnake), dynamiczny,
kojarzący się z najlepszymi
utworami Foreigner "Follow Your
Heart" (solo syntezatora, partie wiolonczeli)
oraz hardrockowy "Stronger" z
syntezatorowym otwarciem w stylu starego
Rainbow i drapieżnym śpiewem
Steve'a Overlanda, ale to raptem pięć
utworów na jedenaście, tak więc całość
na: (3).
Formis - Chaozium
2017 Defense
Wojciech Chamryk
Na poprzednim albumie "Mental Survival"
sosnowiecka ekipa grała bardziej
technicznie, teraz jej death/thrash nabrał
nie tylko większej mocy, ale i bardziej
blackowego posmaku. Nie ma
rzecz jasna mowy o kompletnej zmianie
stylu, bo choćby w "Haeresis" słychać
wciąż echa dokonań Death ze środkowego
okresu, ale większość utworów z
"Chaozium" jest jednak bardziej intensywna.
Wyobraźcie sobie więc moc
thrashowych riffów, intensywność
blacku i agresję death metalu, w wszystko
to znajdziecie na trzecim albumie
Formis. W dodatku nie jest to jakieś
połączenie "od czapy", bo zespół tworzą
doświadczeni muzycy ze sporym dorobkiem,
więc wszystko perfekcyjnie się tu
zazębia, tworząc jedyną w swoim rodzaju,
całkiem oryginalną całość. Utwory
znowu są dość krótkie, najdłuższy trwa
niewiele ponad cztery minuty, ale wygląda
na to, że lepiej skoncentrować się
na esencji, tak jak w "Epigon" czy
"Haeresis", niż rozwadniać świetne
numery i wydłużać je nie wiadomo po
co, bo każda z kompozycji zawartych na
"Chaozium" jest formą zwartą i skończoną,
niezależnie od czasu trwania.
Świetnie wypada tu też wokalista Marek
Zając, celujący nie tylko w ostrym
wykrzykiwaniu polskojęzycznych tekstów,
ale też niekiedy podający je w
swoistej, deklamowano-cedzonej, postaci.
Jeśli więc ktoś szuka w mocnym graniu
czegoś nieoczywistego i na poziomie,
to powinien sięgnąć po "Chaozium".
(4,5)
Wojciech Chamryk
Graham Bonnet Band - Meanwhile,
Back in The Garage
2018 Frontiers
Już na "The Book" Graham Bonnet
Band nieźle dołożył do pieca, ale na
najnowszym "Meanwhile, Back in The
Garage" jest jeszcze lepiej. Kiedy tak
słucham tej płyty to aż trudno uwierzyć,
że Graham Bonnet, były wokalista
Rainbow, MSG czy własnego Alcatrazz,
skończy niebawem 71 lat. Widocznie
jest coś takiego, że ci wiekowi
rockmani, po uporaniu się z nałogami,
przeżywają tzw. drugą młodość, bo
Glenn Hughes ma coś podobnego i nie
jest to w żadnym razie jedyny przykład
tego typu. Bonnet nie byłby oczywiście
sobą, gdyby nie zmienił częściowo składu,
ale wyszło to jego zespołowi na
zdrowie, bo na gitarze wymiata w nim
teraz sam Joey Tafolla. Ostali się za to
klawiszowiec Jimmy Waldo i basistka
Beth-Ami Heavenstone, doszedł zaś
perkusista Mark Benquechea i ten
skład, wzbogacony grającym gościnnie
w jednym utworze poprzednim gitarzystą
Kurt Jamesem, firmuje
"Meanwhile, Back in The Garage".
Nie spodziewałem się, że wokalista zdoła
nagrać lepszą płytę niż "The Book",
ale to fakt, udało mu się! Na początek
dostajemy dawkę wystrzałowego hard
rocka w postaci utworu tytułowego i
czterech kolejnych, które pędzą przez
głośniki niczym za najlepszych czasów
lat 70. później robi się nieco bardziej
miarowo ("The House") czy balladowo
("Man On The Corner", "The Crying
Chair"), ale sytuacja rychło wraca do -
szybkiej rzecz jasna - normy, gdzie "Past
Lives" jest kolejną perełką naprawdę
ostrej jazdy. Nie przekonuje mnie tylko
cover "We Don't Need Another Hero", bo
jednak oryginalna wersja Tiny Turner
była znacznie bardziej ognista, niepotrzebnie
doklejono też na koniec koncertowy
"Starcarr Lane", skoro jest na
bonusowym dysku DVD z pełnym występem
"Live From Daryl's House"
2018, ale i tak "Meanwhile, Back in
The Garage" zasługuje na: (6)
Wojciech Chamryk
Grave Digger - The Living Dead
2018 Napalm
Nie jestem, ani nigdy byłem wielkim fanem
twórczości ekipy dowodzonej Chrisa
Bolthendala, jednak tak się dziwnie
składa, że od kilkunastu lat nigdy nie
przegapiłem żadnej premiery ich nowego
wydawnictwa. Z tego też powodu nie
odmówiłem, gdy dostałem propozycję
recenzji ostatniego dzieła Grave Digger
zatytułowanego "The Living Dead".
Spoglądając na koncepcyjną stronę albumu,
dostrzegamy, że Chris wszedł w
bardzo modną ostatnio tematykę zombie.
I tu nie ma czego się czepiać, gdyż
cóż bardziej pasuje do Grave Diggera
niż trupy? Nawet te żywe. Od strony
muzycznej chłopaki (już trochę podstarzałe,
przynajmniej niektórzy) prezentują
tradycyjny, niemiecki heavy metal,
jednak zagrany w dość zróżnicowany
sposób. Rozpoczyna się półtytułowym,
promującym album "Fear Of The Living
Dead". Mamy tutaj do czynienia z
Grave Digger w najbardziej klasycznym
wydaniu, podobnie zresztą w następnym
utworze zatytułowanym "Blade
Of The Immortal", którego refren,
mimo lekkiej tandetności na długo zostaje
w głowie. Oczywiście na płycie
"Grabarza" nie mogło zabraknąć hymnu
wychwalającego muzykę heavy metalową.
Dostajemy zatem kawałek o
znamiennym tytule "The Power Of Metal".
Utwór jest wręcz stworzony do grania
na żywo, i mogę się założyć, że będzie
atrakcją nadchodzącej trasy. Totalnym
zaskoczeniem jest za to "Zombie
Dance". Odnoszę wrażenie, jakby Chris
i ekipa wzięli sobie do serca słowa Krzysztofa
Zalewskiego - zwycięscy popularnego
niegdyś talent show, który kiedyś
był metalowcem, dziś za wszelką cenę
stara się odciąć od tej muzyki. Otóż
w jednym wywiadzie Krzysztof stwierdził,
że utwory heavy metalowe to nic
innego, jak polki grane na gitarach. I
właśnie wspomniany "Zombie Dance"
to... polka w najbardziej standardowym
wydaniu. Zespół nagrał ten utwór wraz
z austriacką grupą Russkaja, która specjalizuje
się we wspomnianym gatunku.
"The Living Dead" to płyta bardzo zróżnicowana,
co oczywiście jest ogromnym
plusem. Za minus można zaś
uznać pewną wtórność. Jednak fani
Grave Digger i niemieckiego heavy metalu
nie powinni narzekać. (4)
Bartłomiej Kuczak
Greta Van Fleet - Anthem Of The
Peaceful Army
2018 Republic
Podobno nic nie może wiecznie trwać, a
nic nie zastąpi pustki w sercu po odejściu
ze sceny tych gigantycznych zespołów.
Mimo wszystko teraz panuje moda
na retro granie i oddawanie hołdu
swoim muzycznym ideałom. Przykładem
takiego grania jest amerykańska
Greta von Fleet, która nie dawno wydała
swój debiutancki album "Anthem
Of The Peaceful Army". Od pierwszego
tylko dźwięku widać, którym
gigantycznym blues-rockowym zespołem
z UK się inspirują. Wokal, który
co niektórzy mogliby pomylić z Robertem
Plantem w swojej szczytowej formie,
oraz gitarowe zagrania, których nie
powstydziłby się Page. Tak właśnie prezentuje
się cały ten album. Niektórzy
pewnie wieszają już na nim psy, że nic
więcej jak tylko zżyna z Brytyjczyków,
inni za to go wielbią od pierwszego do
ostatniego dźwięku. Na mnie album
osobiście zrobił bardzo pozytywne wrażenie.
Całość jest strasznie spójna i
utrzymana w jednym klimacie lat 70.
Całość doprawiona jest piękną szatą
graficzną. Płytę przesłuchać powinien i
ocenić, każdy fan blues-rocka spod znaku
lat 70, lecz pamiętajmy, że skoro
sam Robert Plant jest ich wielkim fanem
i im kibicuje, kim w takim razie
jesteśmy my, żeby mieszać ich z gó-
146
RECENZJE
wnem. Jak dla mnie osobiście płyta roku
2018 w swojej kategorii i wracam do
gramofonu odpalić ją po raz setny. (6)
Kacper Hawryluk
Greystone Canyon - While The
Wheels Still Turn
2018 Rockshots
Greystone Canyon to kanadyjsko-australijski
zespół zafascynowany southern
rockiem, klasycznym rockiem i hard
rockiem oraz tradycyjnym heavy metalem.
Stworzyli go Darren Cherry (wokal/gitara),
Richard Vella (gitara), Dave
Poulter (gitara basowa) i Luke Wilson
(perkusja). Wszystkie utwory, które
znalazły się na ich dużym debiucie
"While The Wheels Still Turn", te
instrumentalne i instrumentalno-wokalne
zwierają znakomite i pomysłowe zestawienia
wszystkich wymienionych inspiracji.
Co najważniejsze, mimo mocno
wyświechtanego tematu, muzykom tej
kapeli udaje się uzyskać materiał, który
brzmi bardzo świeżo. Pewną pomocą z
pewnością jest to, że produkcja jest
współczesna, zachowuje ona oldschoolowe
podejście do muzyki ale dźwięki
mają właśnie współczesne brzmienie.
Daje to muzyce nowe i szczególne życie.
Szczerze powiedziawszy bardzo chciałbym
aby współczesny hard rock miał
właśnie takie oblicze. Album zaczyna
się muzyczną miniaturką wspartą bluesowymi
inklinacjami. Przechodzi ona w
bardzo witalne hard'n'heavy ze znakomitym
solem czyli kawałek "Astral Plane".
Następny "In These Shoes" zaczyna
się delikatnymi gitarami, nad którymi
unosi się pogwizdywanie. Sam ten pomysł
zapewnia temu utworowi dużą
atrakcyjność. "Cinco Cuerda Bandito" to
znakomita instrumentalna miniatura,
która zapowiada kolejny utwór. "Take
Us All" byłby zwykłym hard rockowym
kawałkiem gdyby nie kolejne znakomite
partie solowe. "Sombrero Serenade" to
znowu instrumentalna miniatura, która
tym razem przypomina hiszpańskie flamenco.
Otwiera ona przestrzeń balladowemu
i wolnemu oraz mocno emocjonalnemu
"River Of Fire", który w
końcowej fazie przechodzi w dynamiczny
i dziarski rock. "Path We Stray"
rozpoczyna się intrygującym riffem i ta
tajemnicza aura towarzyszy utworowi
do samego gońca. Kończący album "The
Sun Sets" to na poły akustyczna, na poły
dynamiczna kompozycja wpasowana
w southernową estetykę. Przypomina
najlepsze momenty takiego Molly
Hatchet czy też inne zespoły, które również
inspirowały się podobnymi dokonaniami,
a mam na myśli Bon Jovi czy
Pearl Jam. Jak dla mnie "The Sun Sets"
to najlepszy moment "While The
Wheels Still Turn", a sama akustyczna
końcówka to wręcz nokaut. Nie spodziewałem
się usłyszeć tak dobrego
współczesnego hard rocka, a debiut
Greystone Canyon właśnie taki jest.
Jak ktoś lubi takie dźwięki to bardzo polecam
tę płytę. (5)
\m/\m/
Helloween - Starlight: The Noise
Records Collection
2018 Noise/BMG
Odrodzona Noise Records ma pełne
ręce roboty, ale trzeba przyznać, ma
wiele do nadgonienia. Poza tym mają
cały wachlarz możliwości i co ciekawe,
jak coś wymyślą, nie wahają się
z wdrożeniem tego. Tym razem wymyślili
zestaw pierwszych wydawnictw
Helloween z okresu współpracy
z Noise Records i to na winylach.
W boxie "Starlight" znajdziemy
następujące tytuły: EPki "Helloween"
i "Judas", debiutancki album
"Walls Of Jericho", obydwie części
"Keeper The Seven Keys" oraz kompilację
"The Best, The Rest, The
Rare". Wszystkie albumy wydane są
na kolorowych winylach. Z tego co
widzę, to jakieś szaleństwo, te barwne
placki robią duże poruszenie
wśród dzisiejszych kolekcjonerów.
Kiedyś były czarne winyle i było super.
Do tego dochodzi duży dwustronny
plakat ze starym składem i
nakładka na talerz gramofonu. Do
wydań zakupionych po przez stronę
pumpkins-store.com dodawana jest jeszcze
naszywka. Na oddzielną uwagę
zasługuje składanka "The Best, The
Rest, The Rare". Jej zawartość została
rozszerzona o kolejne cztery nagrania
i chyba w ten sposób znalazły
się na niej wszystkie rzadkie wersje
kawałków z ery Noise. Ogólnie rzecz
biorąc wszystkie albumy, które znalazły
się w boxie, to wydawnictwa
kultowe, ciężko wyobrazić sobie bez
nich historię heavy metalu. Pierwsza
EPka "Helloween" i duży album
"Walls Of Jericho" zawierają młodzieńczy,
niepokorny, żywiołowy,
surowy ale pełen polotu heavy metal,
który jedni nazywają speed metalem
inni power metalem. Obie płyty przepełnione
są energią, imponującymi
tematami, wpadającymi w ucho melodiami,
porywającymi solówkami,
kapitalnymi riffami, wyśmienitą, rozpędzoną,
pulsującą i mocną sekcją rytmiczną.
Na dodatek wszystko podane
na szybkości. Fakt można lekko
czepić się do samego brzmienia albo
do nieokrzesanych wokali Kai Hansena
czy też wyraźnej fascynacji Iron
Maiden. Teraz to już nie ma znaczenia,
pewnie jak ktoś chciałby to
naprawić, uzyskałby efekt, jak pewna
wierna z miasteczka Bojra, która ulepszyła
w swoim kościele zabytkowy
fresk "Ecce homo". Wady i zalety
tych płyt to już coś zupełnie niepowtarzalnego
i totalnie oryginalnego.
Utwory, które znalazły się na tych
wydawnictwach, każdy fan zna na
wylot. Owszem niektóre są ciut słabsze
ale pewnie wszyscy czuliby się
nieswojo gdyby teraz usunięto chociaż
jeden z nich. Z podobnych powodów
nie odważę się wytypować
mojego ulubionego utworu z tego
okresu. Bowiem całość to jest zupełna
maestria. Pewnie zacząłbym od
"Starlight" a skończyłbym na "How
Many Tears". Pamiętam jak dziś, jak
polowałem w radio na pojedyncze
nagrania z tych krążków, jak trochę
później, dzięki wielkiemu szczęściu
mogłem nagrać sobie te longplaye na
kasety. Aby w końcu po latach kupić
sobie CD, na którym znalazły się połączone
nagrania z "Helloween" i
"Walls Of Jericho" i kawałek "Judas".
Gdy te pozycje miałem na kasetach
to takie utwory, jak "Muredr", "Warrior",
"Ride The Sky", "Guardians",
"Metal Invaders", "Gorgar" i "Heavy
Metal (Is The Law)" były powtarzane
aż do porzygu. Może trochę spokojniej
było przy eksploatowaniu CD,
ale z początku on też rzadko opuszczał
odtwarzacz. Jeżeli omówione
krążki to kult, to ich następcy czyli
obydwie części "Keeper The Seven
Keys" to już totalne mistrzostwo.
Przede wszystkim zmienił się wokalista,
za mikrofonem staną młodziutki
i boski Michael Kiske, który wtedy
zestawiany był z samy Dickinsonem,
zdecydowanie zmieniło się brzmienie,
oczywiście na lepsze, w podobnym
wymiarze zmieniły się także
kompozycje, choć na debiucie niekiedy
można było natknąć się na zaskakująco
dojrzałe fragmenty. Zdefiniowanie
"helloweenowego" power metalu
zamykają teksty w stylu fantasy.
Nie zmieniło się za to podejście do
melodii i chwytliwości refrenów, co
przy świetnych warunkach Kiske
przyniosło wyśmienite efekty. Duet
Hansen - Weikath zachwyca jeszcze
bardziej, nie tylko młodzieńczą fantazją
ale także techniczną dojrzałością.
Mimo wyraźnego przeskoku
muzycznego oraz wspomnianej dojrzałości
muzycznej, zespół zachował
młodzieńczą świeżość. Każda z kompozycji
to potwierdza - lecąc od początku
- czyli od "I'm Alive", "A
Little Time", "Twilight Of The Gods"
po przez najbardziej przebojową "Future
World" kończąc na enigmatycznym
"Follow The Sign". Jednak
punktem kulminacyjnym tego albumu
jest trzynasto minutowy kolos
"Halloween", który zahacza wręcz o
progresywne elementy. Druga odsłona
"Keeperów" jest naturalną kontynuacją
jej pierwszej części. Z resztą
muzycy planowali wydać obie płyty
jako podwójne wydawnictwo, ale ówcześni
włodarze wytwórni odradzili
zespołowi ten pomysł. Akt drugi zawiera
również ekscytujący materiał,
ale niestety, nie porwał mnie jak
"Keeper The Seven Keys part I".
Do tej pory biję się z myślami dlaczego
tak się stało. Przecież na tym
krążku jest wiele świetnych i
dynamicznych utworów, z
wpadającymi w ucho melodiami.
Zaczynając od
energetycznego otwieracza
"Eagle Fly Free",
po przez bezpośredni
"Rise And
Fall", radosny
"Dr.Stein",
dynamiczny
"March Of Time", kończąc
na "żelaznym"
klasyku "I Want Out".
Także jak na poprzednim winylu jest
także mocno rozbudowana muzyczna
mini suita, tym razem w postaci
tytułowego "Keeper Of The Seven
Keys". Szkoda, że jest bardziej w klimacie
ekscentrycznego i tajemniczego
"Follow The Sign" niż porywającego
"Halloween". Te albumy to
najlepszy czas w karierze tej formacji.
Większość muzyki, którą wtedy napisali
do tej pory stanowi podstawę
ich repertuaru. Później też były dobre
chwile ale większość fanów, pewnie
muzycy też, najchętniej wracają
właśnie do tych czasów. Powracając
do sedna, rok po premierze Polskie
Nagrania wypuszczają pierwszą
część "Keeper The Seven Keys",
więc większość maniaków z Polski
mogła rozkoszować się i docenić muzyczną
zawartość tej płyty. Podobnie
jak autor tego teksu. Niestety w moim
wypadku w momencie wydania
części drugiej miałem ją tylko na kasecie,
ale za to nagranej bezpośrednio
z winyla wyproszonego od któregoś
ze znajomych. Pewną ciekawostką
jest fakt, że wtedy na moim podium
rozsiadła się Metallica, ale płyty
Helloween zawsze mocno obszarpały
garderobę Amerykanów. Helloween
i fani tego zespołu nie mogą
narzekać, bowiem "Starlight: The
Noise Records Collection" to ani
pierwszy, ani jedyny box w historii
tego zespołu. Najwidoczniej miłośnicy
Helloween uwielbiają takie gadżety,
więc podejrzewam, że ten również
znajdzie swoich odbiorców.
Wiem, że kolekcjonerzy mogą wyrazić
swoje niezadowolenie, bo to nie
pierwsze bicia itd., ale za jakiś czas
"Starlight" też będzie pierwszym biciem.
Poza tym, jeżeli się nie mylę, to
te tytuły są po raz pierwszy na kolorowej
masie. Parę innych plusów też
się znajdzie, ale głównie dla młodszych
fanów, którzy nie mieli Helloween
na winylach. Z drugiej strony
starsi, którzy swego czasu wyzbyli się
swoich płyt, znowu w dość łatwy sposób
mogą zostać ich właścicielami.
Pewnie takie dylematy będą Was nękały
przez jakiś najbliższy czas, do
póki nie zdecydujecie się na zakup
tego boxu. Natomiast kierownictwo
Noise Records pewnie myśli nad
kolejnymi atrakcjami. Dopingują ich
wierni fani, podrzucają przeróżne tematy.
Mnie najbardziej spodobał się
pomysł ponownej edycji składanki
"Death Metal" z 1984r. Za jakiś czas
z pewnością przekonamy się, co ta
wytwórnia będzie promowała.
\m/\m/
RECENZJE 147
Haken - L-1VE
2018 InsideOut Music/Century Media/Sony Music
Moja przygoda z Haken rozpoczęła sie
od albumu "Mointain" z 2013 roku. W
sumie jest to jedyny przedstawiciel najmłodszego
pokolenia progowców, którzy
mimo pewnej inności w stosunku do
starszego pokolenia, nadal tworzą nietuzinkowy
i techniczny progresywny metal,
który w dodatku do mnie trafia.
Uwielbiam ich połączenie metalu i rocka
progresywnego, w którym jest miejsce
na bezwzględną metalowa agresję
oraz zajmujące, klimatyczne i melodyjne
kwestie muzyczne. A w dodatku,
wszystko uatrakcyjnione jest wyśmienitymi
partiami solowymi. Obydwie ostatnie
płyty Anglików "Mointain" i "Affinity"
są dla mnie ciągłymi dostarczycielami
emocji i choć z chęcią posłuchałbym
jakiegoś studyjnego następcy tychże
krążków, to z radością przyjąłem informacje
o pojawieniu się pierwszej w
historii bandu, płyty koncertowej zatytułowanej
"L-1VE". Materiał nagrano
13 kwietnia 2017 roku w klubie Melkweg
w Amsterdamie. Ze względu, że był
to czas promowania "Affinity", to większość
materiału pochodzi właśnie z tego
albumu. Niemniej pozostałe krążki również
miały swoją reprezentację. Pierwsze
moje wrażenie po tym występie
było bardzo pozytywne. Koncert ten
świetnie uchwycił naturę muzyki tego
zespołu, a symetria między studyjną
klarownością i metalową mocą jest
wręcz perfekcyjna. Każda z kompozycji
nabrała swojego nowego życia, brzmienia
oraz wyrazistszego przekazu. Największe
wrażenia robią obie ponad dwudziesto
minutowe suity zamykające każdy
z dysków, czyli "Visions" i "Aquamedley"
(będącą kompilacją tematów z
pierwszego albumu). Niemniejsze doznania
niosą osobliwy i szaleńczy "Cockroach
King", rozpędzony "1985", mocarny
"The Endless Knot" czy też subtelniejsze
"Red Giant" i "As Death Embraces".
Ogólnie rzecz biorąc cały koncert
śledziłem z niezmiennym skupieniem.
Po prostu bardzo dobra pozycja i to w
dodatku w wersji "live". Do dwóch dysków
audio dołożone są dwa dyski
DVD. Pierwszy z nich zawiera całość
występu, który został rozbity w wypadku
dysków audio. Występ Hacken to
przede wszystkim muzyka, sami muzycy
nie szaleją na scenie, za to są dość
ciekawe i intensywne światła. Pewnie z
tego powodu zastosowano bardziej nowoczesne
ujęcia, które szybko się zmieniają.
Nie bardzo mi to pasuje, więc zdecydowanie
wolę dyski audio. Natomiast
na drugim dysku DVD główną atrakcję
stanowi rejestracja występu z amerykańskiej
edycji na Prog Power w 2016 roku.
Sceny nie migają tak przed oczami,
więc zdecydowanie lepiej się to ogląda.
Ten dysk uzupełniają jeszcze klipy do
"Initiate", "Earthrise" i "Lapse", w futurystyczno
- kosmicznej konwencji w reżyserii
Milesa Skarina. Fanów Haken
nie muszę namawiać do zainteresowania
się "L-1VE", zaś innych fanów progresywnego
metalu gorąco namawiam
do zapoznania się nie tylko z tą pozycja
Haken, ale również ich wszystkimi albumami
studyjnymi. A ja już ostrzę sobie
ząbki na ich kolejny album "Vektor",
który właśnie zapowiedziano. (5)
\m/\m/
Haken - Vector
2018 InsideOut Music
Pisanie o dokonaniach artystycznych
sekstetu Haken to sama przyjemność.
Dlaczego? Po pierwsze, grupa stara się
zadowolić swoich fanów na całym świecie
wydając regularnie płyty studyjne,
przez osiem lat aktywności fonograficznej
(2010-2018) uzbierało się pięć
pełnowymiarowych albumów z premierowym
materiałem włącznie, a jak do
tego dołożyć rewelacyjne dyski z zapisem
koncertu na CD i DVD pod wspólnym
tytułem "L-1VE" (premiera, początek
2018), to każdy rockowy fan
obiektywnie przyzna, że jak na współczesne
standardy to aktywność wyjątkowa.
A przecież pod żadnym pozorem
nie należy zapominać o występach "na
żywo" na licznych festiwalowych i
klubowych scenach świata, które znakomicie
uzupełniają muzyczną charakterystykę
Haken. Po drugie, zawartość
muzyczna każdego longplaya obfituje w
bogactwo dźwięków, tworzących dosyć
skomplikowane, złożone i rozbudowane
sekwencje, wyróżniające się niezwykłą
spójnością i różnorodnością. Dlatego
przypisywanie twórczości grupy do jednej,
konkretnej "szuflady" stylistycznej
mija się z celem, gdyż muzycy w swoich
kompozycjach wręcz uwielbiają, niekiedy
dwucyfrowe czasowo, wędrówki po
terytoriach muzycznych, gdzie w naturalny
sposób krzyżują się ścieżki rocka,
progresywnego metalu i heavy metalu z
jazzem i rockową progresją. Epickie,
"połamane" strukturalnie utwory to popisowy
element twórczości. Po trzecie,
artyści nie uciekają od rozwiązań wymykających
się jednoznacznej ocenie, bo w
takich kategoriach widzę wykorzystywanie
kwartetów smyczkowych, czy instrumentów
dętych, fletu, puzonu, klarnetu
czy saksofonu i trąbki. Dlatego
warto posłuchać, jak idealnie współbrzmi
potęga gitarowo - perkusyjnego
przekazu z partiami wyżej wymienionych,
autonomicznych składników instrumentarium.
I wreszcie po czwarte,
zgodnie z deklaracjami członków Haken,
oni nie lubią prostej muzyki i w tej
kwestii dotrzymują słowa, gdyż trudno
w ich utworach spotkać dźwiękowe banały,
"wycieczki" w kierunku uproszczeń
brzmienia, czy tendencje zmierzające
wprost do celu, jakim jest wszechobecna
"komercha". Dlatego każdy
słuchacz "odpalając" kolejną płytę z
dyskografii Haken musi być przygotowany
na pozytywne niespodzianki instrumentalno-wokalne,
na dbałość o
piękne i lekko wpadające w ucho melodie,
na nagłe zwroty muzycznej akcji i
koncepcyjne podejście do muzycznej
materii. Tak jest także na najnowszym
albumie grupy zatytułowanym "Vector",
który przynosi ożywczy powiew
różnych rockowych wiatrów z jedną
istotną zmianą kształtującą osobowość
artystyczną premierowego materiału,
mianowicie riffy, którym znacząco podostrzono
pazurki, stąd ich chwilami
wściekłe drapanie naszego poczucia
estetyki. Kumulacja gitarowej spontaniczności
podkręconej na maksa, perkusyjnych
kaskad, basowego pomruku,
klawiszowej intensywności i wokalnej
energii daje wyborny rezultat w siedmiu
kompozycjach, w sumie niespełna
45 muzyki, tworzących program płyty.
Natężenie emitowanych przez szóstkę
rockmanów bodźców dźwiękowych i
emocji potrafi oszołomić każdego słuchacza
swoją niezwykłą intensywnością.
Klarowne brzmienie, selektywność i
połączenie aranżacyjnych smaczków z
rockową surowizną utrzymywane przez
muzyków w stanie równowagi działa
pozytywnie na percepcję słuchaczy, wymagając
od nich koncentracji i emocjonalnego
zaangażowania. Albumu należy
słuchać całościowo, ponieważ to kolejne
dzieło koncepcyjne Haken, dlatego
"wycinanie" dowolnych kawałków z jednolitej
materii mija się z celem, jest
wręcz głupotą, bo te wszystkie dźwiękowe
puzzle zostały zaprojektowane
tak, żeby stworzyć epicką całość. Ulubione
utwory? Sądzę, że każdy je ma, ja
także, więc dlaczego ich nie wskazać.
"Veil" i "Host". Ten pierwszy, dwucyfrowe
monstrum, tętni gitarowym powerem,
przeżywa gwałtowne zwroty,
prezentuje w pełnej krasie biegłość instrumentalną
wykonawców i jest chyba
najbardziej progresywny, rozwojowy,
wnoszący nowe komponenty do dzieł
zespołu. Ten drugi daje czas na oddech,
"zabija" swoim pięknem, a jego magnetyczna
nastrojowość w miarę upływu
sekund otacza "słuchaczowskie" zmysły
potężnymi mackami, z których trudno
się wyzwolić. "Vector" to bez wątpienia
jeden z najlepszych albumów, które
przyniosła nam rockowa scena w roku
2018. (5)
Haunt - Burst Into Flame
2018 Shadow Kingdom
Włodek Kucharek
Dobre przyjęcie MLP "Luminous Eyes"
jak widać rozochociło Trevora Williama
Churcha, bo minął raptem rok z
okładem i Haunt debiutuje longplayem
"Burst Into Flame". O żadnych zaskoczeniach
czy przykrych niespodziankach
nie może być tu mowy, bo ten
wielki pasjonat metalu, syn słynnego
basisty Billa Churcha (legendarny
Montrose, zespół Sammy'ego Hagara i
wiele innych) nade wszystko upodobał
sobie tradycyjny heavy w formie najbardziej
tradycyjnej i oldschoolowej z
możliwych. Słuchając tej płyty można
poczuć się tak, jakby na świecie wciąż
był rok 1983. W sklepach muzycznych
(w normalnym świecie, czyli zachodnim,
bo przecież nie w PRL-u) wciąż
zalegają więc setki/tysiące płyt i kaset z
metalem, radio i telewizja, w tym również
komercyjne stacje prezentują metalowe
zespoły, a wiele z nich podbija
listy przebojów, sprzedając albumy i single
w wielomilionowych nakładach. Mamy
jednak rok 2018, tak więc Haunt
może podbić serca wyłącznie tych najbardziej
zainteresowanych taką muzyką,
wywodzącą się w pierwszej linii
choćby od Angel Witch, Samson czy
wczesnego, dla wielu fanów najlepszego,
Iron Maiden: surową, ostrą i melodyjną
- odpalcie pierwszy z kolei utwór tytułowy
i ręczę, że do ostatniego "Looking
Glass" nie przerwiecie słuchania. (5,5)
Wojciech Chamryk
H.E.A.T. - Into The Great Unknown
2017 earMusic
Lubię melodyjnego rocka, słucham go
praktycznie od swych początków przygody
z muzyką, ale piąty album
H.E.A.T. to jak dla mnie jakieś nieporozumienie.
Owszem, w latach 80. też
było z tym różnie, ale jednak rzadko kto
grał tak sztampowo i bez pomysłu,
szczególnie jeśli należał do czołówki - a
wnoszę z recenzji, które widziałem, że w
przypadku Szwedów tak właśnie jest.
Rocka, szczególnie tego mocniejszego,
mamy bowiem na "Into The Great Unknown"
jak na lekarstwo. Gitary są
zwykle schowane w miksie tak skutecznie,
że praktycznie ich nie słychać, a
jeśli już jakimś cudem wyrwą się na plan
pierwszy, to brzmią tak płasko, że aż żal
ściska. Przeważa tu więc nowomodny,
plastikowy pop, skrojony pod ucho
współczesnych nastolatków i radiowych
playlist, mdły, nijaki i przeraźliwie monotonny.
Kiedy słucham "Time On Our
Side", "We Rule" czy "Do You Want It"
coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu,
że The Rasmus to przy
H.E.A.T. prawdziwi mistrzowie rocka,
a Nickelback grają wręcz ekstremalnie.
Tak, wokalista Erik Grönwall jest niezły,
ale co z tego, jak całej reszty nie da
się po prostu słuchać? Z dziką rozkoszą
postawiłbym temu gniotowi (0), ale jest
tu jeden, świetny utwór - tytułowy "Into
The Great Unknown", zostawiony na
sam koniec płyty: mroczny, surowo brzmiący,
z patetycznym, chóralnym refrenem
i zadziornym śpiewem, z solówkami
klawiszy i gitary - po prostu perełka.
Nie można było popełnić panowie takich
więcej? Byłoby wyżej niż: (1).
Wojciech Chamryk
Helion Prime - Terror Of The Cybernetic
Space Monster
2018 AFM
Kiedy Helion Prime wydawali
wznowienie swego debiutanckiego albumu
nakładem AFM Records Jason
Ashcraft miał już ukończone pięć
utworów na kolejną płytę. Zatytułowano
ją "Terror Of The Cybernetic
Space Monster" i ukazała się pod koniec
lata, prezentując amerykańską grupę
nie tylko w mocno zmienionym składzie,
ale i w świetnej formie. Zmiana
jest zauważalna od razu, bo - pomimo
sporo śpiewającej gościnnie Brittney
Hayes - główny wokal jest tym razem
męski. Sozos Michael radzi sobie wyśmienicie,
aż dziwne, że dotąd nie był
szerzej znany - szczególnie w utworach
ostrzejszych, idących nawet w kierunku
speed/thrash metalu ("Bury The Sun"),
albo archetypowego heavy lat 80.
("Urth") brzmi tak, że czapki z głów.
Nie brakuje też bardziej melodyjnego
power metalu ("Atlas Obscura") czy ballady
z ostrą końcówką ("Silent Skies"),
148
RECENZJE
ale jednak opus magnum tej płyty to
finałowa, trwająca ponad 17 minut
kompozycja tytułowa. To pierwszy tak
długi i tak efektowny utwór w dorobku
Helion Prime, epicki power metal z
porywającymi duetami obojga wokalistów,
świetne zwieńczenie bardzo
udanej płyty. (5)
Wojciech Chamryk
Hellish - The Spectre of Lonely Souls
2018 Unspeakable Axe
Ten album może być przestrogą dla
ludzi ubierających się nieodpowiednio
do jesiennej pogody. Pamiętajcie o
ubieraniu się na cebulkę, piciu tranu i
oddychaniu przez nos. Inaczej wasz głos
będzie brzmiał dokładnie tak jak ten z
albumu, a kolejne sentencje będziecie
musieli przeplatać z "yyyyeee", "ugh"
oraz "ajj". Jak wam się uda jednak znaleźć
jakieś pozytywy w tej chorobie i
spróbujecie swoich sił na rynku muzycznym,
to kto wie, może nawet znajdziecie
grupkę przyjaciół, z którymi będziesz
mógł się podzielić swoimi chorowitymi
wokalizami, a oni stworzą jakieś
motywy gitarowe, trochę kwadratowe
jak część z twórczości Necronomicon,
Sabbat (Japonia) czy Sodom.
Jeśli weźmiecie basik i dogracie do tego
swoje motywy, łącząc siły z perkusistą w
komponowaniu dość dynamicznych i
prędkich temp, to może wam wyjść dokładnie
to co stworzyli Panowie z
Hellish. No jak prędkich? Wyobraźcie
sobie że jedziecie na rowerku. O tak.
Teraz wyobraźcie sobie że jedziecie w
dół na spadzie 45 stopniowym bez hamulców.
Dokładnie tak. Teraz dorzućcie
do tego że jedziecie w ciemną noc,
koło morza w wietrzną pogodę. Oraz że
po skomponowaniu całego obrazu w
kompozycjach opowiadacie grafikowi o
nim, a on dorzuca parę dodatkowych
odcieni do tego i inspiracje węgierskimi
opowiadaniami o pozostałościach po
Władzie Palowniku. Mniej więcej tak
brzmi i wygląda "The Spectre of Lonely
Souls". Jest to kolejny album który
reprezentuje te bardziej black/thrashowe
rewiry metalu z tematyką bardziej
metafizyczną. Do tego grafika albumu
jak najbardziej pasuje do muzyki która
znajduje się na krążku. Sam album trwa
31 minut, włączając do tego fortepianowe
preludium "Rising". Brzmienie jest
bardziej staroszkolne, skupione na gitarach
i perkusji. Sekcja rytmiczna jest
mieszana, motywy perkusyjne często
nadają dynamiki w utworze, jednak czasami
wydają się zbyt proste i odtwórcze,
chociażby wstęp do "The Night". Motywy
gitarowe są klimatyczne, solówki
są idealnie w punkt. Jeśli definiujecie
metal jako prosty, wkurwiony, szybki i
mroczny, który nie jest do końca technicznie
dopracowany, to jest coś dla
was. Co do wad? Odtwórczość, trochę
akcent wokalu, kliszowa tematyka i to
wejście na "The Night". Zalety? Prędkość,
jazda po bandzie i artwork. Ode
mnie (4,4).
Hidden Lapse - Redemtion
2017 Rockshot
Jacek Woźniak
Hidden Lapse to włoski projekt zaliczany
do kapel prog-power metalowych.
Jednak ze względu, że za mikrofonem
stoi niewiasta (Alessia Marchigiani),
oraz licznych melodii, a przede wszystkim
na bezpośredniość muzyki, bardziej
trzeba go zaliczać do przedstawicieli
melodyjnego metalu, takich jak:
Within Temptation, Epica, Edenbridge,
Sirenia, Delain, itd. W muzyce
Włochów jest sporo klawiszy, jednak
zdecydowanie mniej elementów symfonicznych,
jak to w takich wypadkach
bywa. Brzmienie syntezatorów oraz ich
bogactwo kojarzy się z tuzami muzyki
elektronicznej z lat 70. zeszłego wieku,
takich jak J.M. Jarre czy Mike Oldfield.
Sporo w tym także klawiszowej
estetyki progresywnej. Najbardziej widoczne
jest to w miniaturach instrumentalnych,
jak intro ("Prologue: Dead
Woman Walking") i outro ("Epilogue:
Mercy Upon Your Soul"), a także w
"Interlude: The Right to Remain Silent"
oraz "Interlude: The Last Meal". Jednak
podstawowe kompozycje również nie
rezygnują z tej estetyki, często wykorzystując
klawisze do podkreślania mocy
riffów gitarowych czy też klimatycznych
i nastrojowych kontrastów. Pierwszy regularny
utwór "Silent Sacrifice" zaczyna
się mocarnymi nowoczesnymi gitarowymi
riffami. Ta modernistyczna charyzma
słyszana jest przez cały album nie
tylko w brzmieniu czy też riffach gitary,
ale także w partiach instrumentów klawiszowych,
a przede wszystkim w strukturach
kompozycji. Jednak szkieletem
każdego utworu jest melodyjny power
metal, wszystkie inne elementy to ważne
urozmaicające ozdobniki, wpływające
na muzyczne bogactwo propozycji
Hidden Lapse. A znajdziemy również
fragmenty progresywne oraz momenty
doskonałe techniczne, tak jak kompozycji
tytułowej "Redemtion". Praktycznie
za wszystkim stoi gitarzysta Marco Ricco,
bowiem on wymyślił większość muzyki
oraz ją nagrał i zmiksował. Zaprogramował
i zaaranżował też perkusję w
dwóch kawałkach "Redemtion" i "Compassion".
Resztę perkusji zagrał i zaaranżował
Luca Agostinelli. Jeszcze jednym
gościem jest wokalista Valerio Gaoni,
który zaśpiewał swoja partię w utworze
"Drop". Obie panie, tak obie, bo basistką
jest Romina Pantanetti, wspomogły
Marco przy pisaniu dwóch kompozycji
oraz przy wszystkich tekstach. Poza
tym Romina jest autorką wybornej
okładki. Jakość brzmienia płyty jest
znakomita, Marco Ricco znalazł równowagę
między dynamicznymi i subtelnymi
fragmentami, zachowując walory
techniczne muzyki oraz konieczną
klarowność dźwięku. Fani melodyjnego
metalu z żeńskim wokalem oraz z modernistycznymi
i progresywnymi wpływami
powinni zapamiętać Hidden Lapse.
Z pewnością nie jeden album Włochów
jeszcze ich zachwyci. A teraz powinni
zadowolić się całkiem niezłym debiutanckim
krążkiem "Redemtion". (4)
Hitten - Twist Of Fate
2018 High Roller
\m/\m/
Hiszpański Hitten na swej trzeciej płycie
nie zwalnia tempa ani na moment.
Po świetnym wydanym dwa lata temu
albumie zatytułowanym "State Of
Shock", ekipa Daniego M. wydała najlepszą
w swej jak na razie skromnej dyskografii
płytę pod tytułem "Twist Of
Fate". Istotną zmianą w kontekście poprzednich
dokonań grupy jest zmiana
wokalisty. Za mikrofonem w Hitten
stanął Alex Panza. Spiewa on nieco inaczej
od swojego poprzednika - Aitora
Navarro i szczerze mówiąc, nadaje on
grupie nowy kierunek. Być może właśnie
do tego faktu przynajmniej częściowo
nawiązuje tytuł trzeciego wydawnictwa
Hiszpanów. Co by nie mówić, Alex
odnalazł się w swym nowym zespole niczym
ryba w wodzie. Muzycznie "Twist
Of Fate" to wybuchowa mieszanka klasycznego
heavy metalu oraz melodyjnego
hard rocka prosto z amerykańskich
list przebojów z lat 80-tych. Mamy tutaj
zatem takie ciekawe skrzyżowanie Iron
Maiden, czy może nawet bardziej Riot
albo Grim Reaper ze Skid Row czy
Dokken. Słychać to niemalże już na początku
płyty. Otwierający "Take It All"
to przebojowy numer przenoszący nas
co najmniej trzy dekady w tył. Tego typu
kawałków z ostrymi riffami, przebojowymi
refrenami, solówkami, które na
długo zostają w pamięci jest tutaj znacznie
więcej. Chociażby "Flight For Freedom",
"In The Heat Of The Night" czy
"Rocking Out The City". Produkcja może
niektórym, zwłaszcza szczególnie
przeczulonym na tym punkcie wydawać
się zbyt gładka i sterylna, jednak zachowuje
ona jak najbardziej metalowy charakter.
Dla maniaków ciągle noszących
katany z naszywkami i białe adidasy.
(4,5)
Images Of Eden - Soulrise
2018 Pavement Music
Bartłomiej Kuczak
Już jakiś czas temu zauważyłem, że słuchając
czegoś wczesnym rankiem jestem
bardziej skłonny do dostrzegania większej
ilości plusów danej płyty/kapeli.
Niestety nie działa to zupełnie w przypadku
Images Of Eden. Jest więc godzina
6:25, słucham już dziewiątego
utworu z ich najnowszej płyty "Soulrise"
i tak czy siak, jest po prostu mizernie.
Owszem, Amerykanie nawet nieźle
ściągają od Queensryche czy Pagan's
Mind, ale wszystko to jakieś
wysilone, nudne i bez cienia własnej inicjatywy.
Owe mankamenty doskwierają
zaś szczególnie w tych dłuższych, rozwleczonych
ponad miarę utworach,
pseudo progresywnych wlokących się
niczym przysłowiowe flaki z olejem, typu
tytułowy kolos - to prawie 10 minut
grania o siedmiu zbójach, chociaż ze
świetnymi momentami, jak choćby akustyczne
solo z basowym podkładem, dopełnione
wejściem gitary elektrycznej.
Cały czas są to jednak tylko błyskotliwe
momenty, a nie zwarte, dopracowane w
pełni kompozycje. Co gorsza zespół ma
wyraźne problemy z szybszymi tempami,
bo nie ma na tym krążku ostrej, typowo
metalowej jazdy - raptem w
dwóch-trzech utworach pojawiają się
krótkie zrywy, ale przeważa monotonne,
surowe granie w średnich tempach,
przez co utwory zlewają się w jedną
całość. Wyśmienite są za to obie ballady,
"Moonrise" i "All Is Now Forgiven",
dramatyczne i efektownie zaaranżowane,
z pełnym pasji śpiewem Gordona
Tittswortha. Stawiam więc za nie, może
i nieco na wyrost (2), licząc, że na
piątej płycie Images Of Eden już w
pełni pokażą na co ich stać.
Wojciech Chamryk
Infected Syren - Infected Syren
2018 Self-Released
To niby punk, ale nie do końca bo ten
cypryjski kwartet niezgorzej czuje się
też w najostrzejszych odmianach metalu,
czego efektów mamy na "Infected
Syren" co niemiara. Klasycznego, punkowego
grzania tu oczywiście nie brakuje
("Unwanted", "Divide And Rule" czy
"Death After The Melody"), ale to tylko
jedna ze składowych stylu zespołu, czerpiącego
też z psychobilly, hardcore,
death czy black metalu. Momentami
robi się więc naprawdę ciekawie, tak jak
choćby w "The B.B.P.", gdzie alternatywne
granie wieńczy heavy/doomowa
koda, a solówki też zdecydowanie wyrastają
ponad poziom klasycznie pojmowanego
punka, albo w "Boogie Stick",
którego wyrazisty rytm może kojarzyć
się z AC/DC, a cała reszta z metalem,
ale takim z punkowym, niezależnym
sznytem. Fajne jest też mroczne psychobilly
"The Torture Brothers", a już
"UnNormal" albo "Toothless Tigers" to
prawdziwa ekstrema, z blastami i podszytym
growlingiem rykiem Louisa Syrimisa.
Na koniec zespół zapodaje żartobliwy
instrumental "Syrens In The
Opera", numer wywiedziony z "Upiora
w operze", ale z każdą chwilą rozkręcający
się w kierunku dynamicznego
punka. Mogę więc tę płytę polecić zwolennikom
nieoczywistego, łączącego
różne elementy czadu, bo co bardziej
ortodoksyjni fani pewnie nie zainteresują
się Infected Syren. (4)
Into Eternity - The Sirens
2018 M-Theory Audio
Wojciech Chamryk
Progresywny death metal w mocnym,
kanadyjskim wydaniu. "The Sirens" to
już szósty album Into Eternity, ale
pierwszy bez długoletniego wokalisty
Stu Blocka, który wybrał większą firmę
Iced Earth. Pojawia się tu co prawda
gościnnie - być może zespół wykorzystał
RECENZJE 149
zarejestrowane z jego udziałem jakieś
wcześniejsze utwory - ale pierwsze
skrzypce gra nowa frontwoman Amanda
Keirnan. I trzeba przyznać, że ma
dziewczyna kawał głosu, co potwierdziła
już zresztą w The Order Of Chaos.
Tu brzmi jednak znacznie brutalniej,
często wykorzystuje niski, mocarny growling,
chociaż nie odżegnuje się też od
czystszego, momentami wręcz delikatnego
śpiewu, jak choćby w "Fukushima"
czy na poły balladowym "The Scattering
Of Ashes". Fajnie brzmi też w duecie
typu piękna i bestia w "Nowhere Near",
a ponieważ mózg zespołu Tim Roth
stworzył tym razem długie,urozmaicone
i dopracowane aranżacyjnie utwory -
"Devoured By Sarcopenia" to pierwszy z
brzegu, podręcznikowy wręcz przykład -
słucha się "The Sirens" doskonale, bo to
mocna, bardzo intensywna i zarazem faktycznie
progresywna muzyka na najwyższym
poziomie. (5)
Iron Void - Excalibur
2018 Shadow Kingdom
Wojciech Chamryk
Weterani brytyjskiego doom metalu od
pięciu lat z podziwu godną konsekwencją
nadrabiają stracony niegdyś czas.
"Excalibur" jest więc już ich trzecim
albumem od momentu wydania debiutanckiego
"Iron Void", a co istotne każda
z tych płyt trzyma bardzo wysoki
poziom. Nic więc dziwnego, że ta najnowsza
ukazuje się z logo Shadow
Kingdom, bo zespół naprawdę stworzył
kawał świetnej muzyki. Od Black Sabbath
("Enemy Within") do Candlemass
("Forbidden Love"), z obowiązkowymi
akcentami rodzimych Pagan Altar
("Dragon's Breath"), ale i mistrzów
amerykańskiej sceny z Saint Vitus
("The Grail Quest") - zgadza się tu wszystko,
a majestatyczny, posępny i momentami
też melodyjny doom Iron
Void pięknie wybrzmiewa też w "Lancelot
Of The Lake" i "The Death Of Arthur"
z klimatycznymi wstawkami. I chociaż
położyli wokalnie finałową balladę
"Avalon", to jednak za całą resztę "Excalibur"
zasługuje na: (4,5).
Izotop - Sen/Życia smak
2018 Self-Released
Wojciech Chamryk
Poznański Izotop to prawdziwa supergrupa,
grająca rocka i bluesa już od 21
lat. Najbardziej znany z jej muzyków
jest niewątpliwie basista Henryk Tomczak:
jeden z prekursorów hard rocka w
Polsce, założyciel Grupy Stress, Heam,
Turbo czy Non Iron. W dwóch ostatnich
zespołach grał też gitarzysta Andrzej
Łysów, mający też na koncie
współpracę z Ceti Grzegorza Kupczyka,
perkusista Dariusz Nowicki znany
jest choćby z Hot Water, a gitarzysta/
wokalista Przemysław Łukasiewicz
współtworzył Rmi. Obecnie zespół pracuje
na kolejną płytą, a zapowiada ją
kompaktowy singel "Sen"/"Życia
smak". Promowany teledyskiem "Sen"
to rozbudowana, motoryczna kompozycja
na styku białego bluesa/hard rocka, z
z dynamicznym śpiewem, chwytliwym
refrenem i efektownymi solówkami, nieźle
radząca sobie na listach Antyradia
czy Radia Afera. "Życia smak" ukazuje
nieco inne, bardziej refleksyjne oblicze
zespołu, bo więcej w nim brzmień akustycznych,
sekcja rytmiczna jest bardziej
stonowana, ale nie brakuje też w
nim mocniejszego uderzenia, ponownie
melodyjnego refrenu, a Andrzej Łysów
ponownie potwierdza swoją przynależność
do rodzimej czołówki. Wysoka
forma weteranów naszego rocka cieszy i
nieźle rokuje zapowiadanej płycie Izotopu.
Ta, efektownie wydana singlowa
płytka, na pewno będzie też sporą gratką
nie tylko dla fanów grupy, ale też
kolekcjonerów takich rarytasów, coraz
rzadszych w epoce cyfrowych singli i
streamingu. (4,5)
Wojciech Chamryk
Juggernaut - Out Of The Ashes
2017 Art Gates
Znajoma nazwa, tytuł sugerujący powrotną
płytę - fajnie, myślę, reaktywowani
jakiś czas temu Amerykanie z
Juggernaut nagrali w końcu następcę
"Baptism Under Fire" (1986) i "Trouble
Within" (1987). Odpalam więc golutkie
mp3 i... zaskoczenie, bo to jakiś
wściekły thrash/groove metal, a ryk wokalisty
w niczym nie przypomina głosu
ani Harlana Glenna, ani Steve'a Coopera.
Okazało się, że ten Juggernaut
jest z Hiszpanii, debiutuje niniejszą płytą
i preferuje znacznie ostrzejsze brzmienia.
Ostrzejsze, ale też i bardziej
sztampowe, bo to taki Machine Head
dla ubogich i w sumie niewiele więcej.
Od totalnej ekstremy i ryku Javi'ego Perery
w "Eye For An Eye", przez groove
"Beyond Thunderdome" i przebojowość
"Shattered Star" z czystymi wokalami, z
finałem w postaci przeciętnego wykonania
coveru "Jawbreaker" Judas Priest -
słychać, że zespół włożył w stworzenie
tej płyty sporo pracy, ale para poszła w
gwizdek... Efekt tego słuchania jest pozytywny
o tyle, że wyciągnąłem LP's
tego "drugiego" Juggernaut, żeby odświeżyć
je sobie po latach niesłuchania.
(1,5)
Judgement - Judgement
2018 Total Metal
Wojciech Chamryk
Fajnie grają ci młodzi Serbowie (z ukraińskim
wsparciem wokalnym) na swej
debiutanckiej EP-ce. To prawdziwy,
szczery i bezkompromisowy heavy w
stylu lat 80., a do tego całkiem melodyjny.
W sumie trochę bez sensu kombinują
tylko z thrashem, przez co opener
"Slaves Of Technology" jest jakiś taki
bez wyrazu, ni to pie, ni wydra... W
"Behind The Mask" wszystko jest już jak
należy: uderzenie, tempo, miarowa
zwrotka, riffowa jazda gitarowego duetu,
szybki refren, ogniste solo i zadziorny
śpiew Evgena Zoidze-Mishchenko
- o to chodzi panowie, tak to właśnie ma
wyglądać! I faktycznie wygląda, bo w
trzech kolejnych numerach Judgement
już nie eksperymentują, chociaż w "Destroyer
Of Human Souls" podkręcają
czasem thrashowo tempo. Ale już
"Stormrider" i "Metal Warriors" brzmią
tak, jakby powstały maksymalnie w
1983 roku, czyli stylowo i konkretnie -
aż chciałoby się usłyszeć ten materiał z
12" EP-ki, a nie wersji digital... (4,5)
Wojciech Chamryk
Kamelot - The Shadow Theory
2018 Napalm
Dwunasta płyta Kamelot to jednocześnie
czwarta wersja "Ghost Opera". Po
tym, jak zespół odkrył swoje nowe oblicze
na genialnej "Black Halo", próbuje
powielić jej sukces, styl, nastrój i sukcesywnie
czyni to od słabszej następczyni
"Black Halo", czyli "Ghost Opera".
Mała zmiana nastąpiła na albumie "Silverthorn",
który niektórymi kompozycjami
wymykał się tej estetyce, ale poza
tym wyjątkiem, śmiało można powiedzieć,
że Kamelot się zapętlił. Gra po
wielokroć te same kawałki w nowych
wersjach i od sztancy odbija motywy.
Każdy z nas ma naturalną skłonność do
ocenienia, trudno się zatem dziwić, że
rodzi się pytanie, czy owe zapętlenie to
zaleta czy wada. Samo w sobie może
uchodzić za wadę, wszak dobrego artystę
poznaje się po tym, że robi krok naprzód.
Sęk w tym, że mi się ta estetyka
podoba. Płyty "The Shadow Theory"
słucha mi się bardzo dobrze, lepiej nawet
niż poprzedniej, "Haven". Tradycyjnie
Kamelot łączy mroczną atmosferę,
klawiszowe i elektroniczne ozdobniki,
"ciężkie" brzmienie z całym wachlarzem
wpadających w ucho melodii i emocjonalnymi
liniami wokalnymi. Jak zawsze
jest tu przebojowy, teatralny otwieracz
(tu "Phantom Divine"), jest sentymentalna
ballada zaśpiewana z wokalistką
("In Twilight Hours"), jest utrzymany w
średnim tempie "przebój" ("Static"), jest
kawałek z growlami w tle ("MindFall
Remedy"). Co ciekawe, pod koniec płyty
pojawił się też numer niemal w starym
stylu, szybki "Vespertine". Tradycyjnie
też z Kamelotem występuje wokalistka,
(tym razem to Lauren Hart)...
i, na wzór jeżdżącej wcześniej z nimi w
trasę Alissy White-Gluz, dziewczyna
śpiewa zarówno czystym głosem, jak i
niemal blackowym skrzekiem (można ją
usłyszeć m. in. w otwieraczu oraz w
"The Proud and the Broken"). Konia z
rzędem temu, kto odbierze tę płytę Kamelot
jako dzieło świeże i wyjątkowo
twórcze. To zdecydowanie płyta dla
tych, którzy tego rodzaju estetyki domagają
się więcej, i więcej i nigdy im
dość. Mnie słuchanie jej sprawia przyjemność,
choć wciąż mam świadomość
bagażu, jaki za nią stoi. Interesującym
dodatkiem do edycji limitowanej są niektóre
utwory w wersji instrumentalnej
(co ciekawe, np. w "Kevlar Skin" pojawiają
się drobne wokale niczym echo w
tle). (4)
Kanseil - Fulische
2018 Rockshots
Strati
Rzut oka na okładkową fotkę zespołu i
wszystko jest już jasne: w takich kostiumach
z wczesnego średniowiecza muszą
grać folk metal, innej opcji raczej nie
ma. Sporo też ich na tym zdjęciu: aż
siedmiu, znaczy septet, poważny skład.
Żarty jednak na bok, bo Włosi z Kanseil
na swym drugim albumie nie odstawiają
fuszerki, grając folk metal naprawdę
wysokich lotów. Zwykle jak słucham
płyt utrzymanych w tej stylistyce,
to prędzej niż później okazuje się, że są
to twory dość sztuczne, gdzie folk idzie
w swoją, a metal w swoją stronę, nie jest
to więc ani spójne, ani tym bardziej ciekawe.
Na "Fulische" nie ma o tym mowy:
to prawdziwy monolit, gdzie folkowe
partie dud, buzuki i czego tam jeszcze
świetnie przeplatają się z blackowym,
intensywnym łojeniem, tak jak
choćby w "Ah, Canseja!", "Pojat" czy
"Orcolat". Niektórym utworom nie można
nawet odmówić swoistej przebojowości
("Ander de le Mate"), są też takie
w głównej mierze balladowe, bardziej
tradycyjne w formie ("Densiloc"), a celtycki
folk z wokalami Sary Tacchetto
(Vallorch), solowymi i w duecie z Andrei
Facchina, oferuje najlepszy utwór
na tej płycie, nomen omen, "Vallorch".
Gościnnie pojawiają się też inni muzycy,
wzbogacający brzmienie Kanseil
dźwiękami akordeonu albo liry korbowej.
Byłem ostatnio na tradycyjnych
warsztatach śpiewaczych i prowadzący
je Jacek Hałas, wirtuoz tego instrumentu,
opowiadał, że jest on bardzo chętnie
wykorzystywany przez zespoły metalowe
- na "Fulische" słychać, że nie bez
przyczyny. (5)
Khemmis - Desolation
2018 20 Buck Spin/Nuclear Blast
Wojciech Chamryk
Khemmis mają fajne okładki (autor
Sam Turner), ale grać też potrafią. Ich
nieoczywisty doom stał się już na tyle
wyrazisty i dopracowany, że najnowszą,
już trzecią w dyskografii grupy, płytą
"Desolation" zainteresowała się już
firma Nuclear Blast. To na pewno spory
sukces amerykańskiej grupy, a z czasem
może być nawet jeszcze lepiej, bo z
każdym kolejnym krążkiem progres jest
zauważalny. Co prawda jak dla mnie
trochę za dużo jest tu blackowego skrze-
150
RECENZJE
ku, tym bardziej, że Phil Pendergast
ma czysty, mocny głos o sporej skali, ale
OK, tak to sobie aranżacyjnie wymyślili,
ich prawo. Cała reszta jest już jednak
czystej wody doom metalem: nie tylko
mocarnym, patetycznym i majestatycznym,
ale nie unikającym też szybkości
(świetny "Maw Of Time" czy końcówka
"From Ruin"), urzekającym klimatem
i charakterystycznymi melodiami
("Flesh To Nothing") czy unisonami
w niepowtarzalnym stylu Thin Lizzy
("Isolation") - 40 minut z niewielkim hakiem
mija nie wiadomo kiedy. (4,5)
Wojciech Chamryk
Kikis A. Apostolou - Phases Of Time
2018 Self-Releases
Kikis A. Apostolou to cypryjski gitarzysta,
który znany jest z współpracy z
zespołami Arrayan Path, Armagedon
Eev.16:16 i Chainsheart. W tym roku
postanowił wydać swój solowy album.
Odpowiada on praktycznie za wszystkie
gitary, jednak nagrywał też niektóre
partie basu i klawiszy. Jeśli chodzi o te
ostatnie wspomagali go jeszcze Bob
Katsionis i Angelos Doukas. Natomiast
sporą część partii basu nagrał
Christos Agathokleous. Nie znalazłem
informacji na temat kto nagrywał perkusję,
dlatego wnioskuję, że sample perkusji
zaprogramował sam Apostolou.
Mimo, że "Phases Of Time" to solowy
album gitarzysty to nie wszystkie kompozycje
są instrumentalne. Spora część
posiada również śpiewane partie. Przy
tych okazjach wspomagali go m.in.
Andreas Papamichalopoulos, Nicholas
Leptos, Tania Kikidi, Pavlos Gregoras
i Jimmy Mavromatis. Do niedawna
takim projektom zarzucano egoizm
głównych bohaterów i ich nadmierną
ekscytację własnymi umiejętnościami.
Teraz regułą jest, że takie albumy zawierają
"grę zespołową", radość ze
wspólnego grania, gdzie muzyka jest do
słuchania, a nie do słuchania popisów
solowych gitarzysty. Nie inaczej jest z
"Phases Of Time". Kikis bardzo mocna
naciska aby muzyka była dla odbiorcy, a
nie dźwiękowym podręcznikiem dla zafiksowanych
adeptów gitarowego rzemiosła.
Oczywiście nie zapomniał wykorzystać
całego arsenału swojego warsztatu,
jednak wykonane to zostało w
sposób subtelny, bez nadęcia i nadmiernego
wyeksponowania muzycznego ego.
Muzyczna podstawa - jak to w takich
wypadkach bywa - to melodyjny hard'n'
heavy z wieloma wpływami, począwszy
od neoklasyki po przez melodyjny power
metal aż do progresywnego metalu.
Każdy utwór to w zasadzie inna interpretacja
mikstury wspomnianych składowych,
co daje różnorodny melodyjny
heavy metal, która zadowala zwyczajnych,
jak i tych z wysmakowanym gustem
słuchaczy. Wszystko przygotowane
jest i zagrane z dużą kulturą oraz
z dbałością o każdy szczegół muzyczno
- wykonawczy. Jest jednak druga twarz
takiego projektu. Bowiem czego by nie
zrobili muzycy, to od razu wyczuwa się,
że jest to solowa produkcja gitarzysty.
To jest jak znamię, którego nie da się
usunąć, to jak wspólna wyczuwalna a
niewidoczna cecha. A może działają złe
stereotypy i uprzedzenia... Niestety te
cechy powodują, że nie docenia się w
pełni takiego wydawnictwa i rzadko
daje się mu porwać. Także taki album
jak "Phases Of Time" słucha się przez
pewien czas z satysfakcją, ale z czasem
zapomina się o nim, wracając do konkretnych
krążków i zespołów. (3,7)
King Kobra - Sweden Rock Live
2018 Metalville
\m/\m/
Kolejna supergrupa z czasów świetności
amerykańskiego hard'n'heavy jest znowu
aktywna. King Kobra nie żerują
przy tym tylko na przeszłości, bo od
powrotu zdążyli wydać już dwa albumy
z nową muzyką, teraz zaś podsuwają
swym fanom równie łakomy kąsek, pierwszą
oficjalną koncertówkę. Trafił na
nią występ grupy z festiwalu Sweden
Rock przed dwoma laty, łącznie 13
utworów. Fajnie, że to pełny set - festiwalowy,
więc krótszy niż zazwyczaj - ale
przekrojowy, obejmujący numery zarówno
z klasycznych LP's "Ready To
Strike" (1985) i "Thrill Of A Lifetime"
(1986), powrotnych płyt, a do tego z
obowiązkowymi solówkami. Zaczyna
się jednak nienadzwyczajnie, bo Paul
Shortino, wtedy już 63-latek, w dwóch
pierwszych utworach nie brzmi najlepiej,
tak jakby dopiero się rozgrzewał,
przez co tytułowy utwór z debiutu i
"Tear Down The Walls" sporo tracą. Potem
jest już jednak tylko lepiej, szczególnie
w "Knock 'Em Dead", mocarnym
"Hunger" i "Raise Your Hands To Rock".
Są też niespodzianki, bo basista Johnny
Rod po swym solo zaczyna grać "Wild
Child" W.A.S.P., w którym to zespole
też występował, Carmine Appice też
ma swoje pięć minut za bębnami, a dokładnie
2'39. Średnio wypadają za to
covery, bo "Highway Star" Deep Purple
okrojone do dwóch minut to bardziej
wygłup niż konkretne wykonanie tego
klasyka, zaś "Heaven And Hell" Black
Sabbath to właściwie tylko Shortino,
okazjonalna gitara i chór fanów - jako
hołd dla Ronniego Jamesa Dio było to
wtedy na pewno na miejscu, ale słuchany
po raz kolejny nieco nuży, mimo tego,
że trwa niecałe cztery minuty. Całość
jednak na solidne: (4).
Wojciech Chamryk
King Company - Queen Of Hearts
2018 Frontiers
Wytwórnia Frontiers ma szczęśliwą rękę
do różnych projektów w gwiazdorskiej
obsadzie i King Company jest kolejnym
z nich. Ta supergrupa skupia
więc muzyków znanych choćby z Children
Of Bodom, Thunderstone, Kotipelto,
dwa lata temu zadebiutowała albumem
"One For The Road", a teraz
poszerzyła swą dyskografię o świeżutki
"Queen Of Hearts". To ponoć płyta dla
fanów Whitesnake, Magnum, Zeno i
Deep Purple, ale to nie do końca prawda,
bo klasycznego, purpurowego rocka
tu nie uświadczymy, do grupy Davida
Coverdale'a też King Company daleko:
nie tylko w tej pierwszej, bardziej
bluesowej odsłonie, ale i z tego komercyjnego,
naznaczonego wielkimi sukcesami,
okresu. Magnum owszem, jest tu
trochę rozmachu znanego z ich płyty,
sporo klawiszowych aranżacji, a i przebojowość
pierwszej, najlepszej płyty Zeno
Rotha też jest słyszalna. Szkoda tylko,
że "Queen Of Hearts" jest nierówna,
bo obok tak świetnych numerów jak
siarczysty tytułowy opener z wyśmienitym
śpiewem, nowego w składzie, Leonarda
F. Guillana, orientalizujący
"Under The Spell", "Learn To Fly" z dynamicznymi
organami, mroczny "Berlin"
czy patetyczny "Living The Dream"
mamy tu też koszmarki w rodzaju wysilonego
na popową modłę "Stars", a i
wypełniacze ("Never Say Goodbye") też
się niestety trafiają. Gdyby nie one dałbym
pewnie więcej niż: (3,5).
Wojciech Chamryk
Last Pharaoh - The Mantle Of
Spiders
2018 Pure Steel
Last Pharaoh to młoda, bo istniejąca
zaledwie dwa lata formacja pochodząca
ze stanu Nowy Jork. Omawiany album
to ich pierwsze wydawnictwo. Od strony
muzycznej grupa próbuje grać heavy
metal z elementami speed oraz glam
rocka lat 80-tych (wpływy słyszalne np.
w utworze "The Headless Horseman").
Niby wszystko fajnie, ale... No właśnie -
"ale". Pierwsze to produkcja. Album brzmi
sucho, nieco garażowo, co oczywiście
w niektórych przypadkach może być
zaletą, tu jednak owe brzmienie muzyce
uroku nie dodaje. Wręcz przeciwnie.
"The Mantle Of Spiders" momentami
bardziej brzmi jak dobrze wyprodukowane
demo niż pełne wydawnictwo. Kolejna
sprawa to same kompozycje. Odnoszę
wrażenie, że niektóre z nich przypominają
bardzie jakieś szkice niż dopracowane
utwory. Ale żeby nie było, że
tylko się czepiam to muszę stwierdzić,
że album ten niewątpliwie posiada kilka
jasnych punktów. Na pewno są nimi solówki
grane przez Rona Totha. Gitarzysta
ten to postać niezwykle utalentowana.
Istnieje duże prawdopodobieństwo,
że metalowy świat jeszcze o nim
usłyszy. Pochwała należy się też wokaliście
Tommy'emy Kyngowi Santangelo.
Jest on obdarzony bardzo ciekawą
barwą momentami przypominającą
Bruce'a Dickinsona. Mimo wszystko
słuchając "The Mantle Of Spiders"
mam nieodparte wrażenie, iż grupa ta
nieco się pośpieszyła z wydaniem omawianego
debiutu. (3)
Leather - II
2018 Pure Steel
Bartłomiej Kuczak
Dziwna sprawa z tą Leather Leone.
Przez lata w ogóle nie było wiadomo
czym się zajmuje i czy kiedykolwiek
wróci do śpiewania. Tymczasem nie dość,
że niemal z zaskoczenia w 2012 roku
nagrała wokale w Sledge Leather, a rok
później powróciła do Chastain i nagrała
z nim dwie płyty, to jeszcze... postanowiła
wrócić do solowej działalności.
Jak wracać, to z klasą i pełną parą! Niejeden
muzyk mógłby brać z niej przykład.
Warto wspomnieć, że poprzednio
powstanie solowej płyty Leather zbiegło
się z z czasem nagrywania ostatniej
płyty Chastain przed jej odejściem.
Tym razem nagranie solowej płyty to po
prostu chęć ekspresji własnych pomysłów,
dodatkowo podsycona przez Rodrigo
Scelzę i muzyków, którzy zostali
wykonawcami jej projektu. Słuchając
"dwójki" trudno nie mieć wrażenia, że
jest to w pewnej mierze kontynuacja
"Shock Waves". Mam wrażenie, że gdyby
Leather wróciła powiedzmy w roku
2000, jej muzyka brzmiałaby zupełnie
inaczej. To dziś muzyczny rynek sprzyja
powrotom klasycznych zespołów i legendarnym
muzykom przynoszącym
brzmienia rodem ze swoich muzycznych
korzeni. To pewnie częściowo
dlatego solowa Leather brzmi tak bardzo
klasycznie. Sęk w tym, że sama wokalista
odcina się od tych skojarzeń mówiąc,
że pierwsza solowa płyta była w
"innym życiu". Nie sposób jednak nie
zauważyć pewnych podobieństw, takich
jak narracyjne prowadzenie linii wokalnych
czy mnogość riffów w rodzaju
"amerykańskiego power metalu". Sama
Leather nie straciła typowej dla siebie
drapieżności czy agresji wokalnej, co
chętnie pokazuje tworząc eksponujące
to linie wokalne. Płyta jest szybka, surowa
i drapieżna. Jedyna wolniejszy utwór
- "Anabelle" to mocna quasi ballada tak
charakterystyczny dla amerykańskiego
metalu przełomu lat 80. i 90. Mam wrażenie,
że powrót Leather przypomina
nieco powrót Mike'a Howe'a do Metal
Church. Oboje wyszli ze świata metalu
w pewnym momencie, zniknęli... a kiedy
powrócili, okazało się, że to wprost
niemożliwe, że tak długo ich nie było,
Wrócili do tego samego momentu, w
którym wyszli, w tak samo świetnej formie.
Dobrze, że wrócili w takim momencie.
Mam nadzieję, że już w nim zostaną.
(4,5)
Strati
Lizzy Borden - My Midnight Things
2018 Metal Blade
Amerykańscy heavy/glam metalowcy po
jedenastu latach przerwy postanowili
przypomnieć światu o sobie swoim siódmym
krążkiem pt. "My Midnight
Things". Album ten zabiera nas w podróż
czasową oraz geograficzną. Już
pierwsze dźwięki zaczynającego płytę
utworu tytułowego przenoszą nas do
Ameryki lat 80-tych. Mimo, że Lizzy i
jego ekipa nawet w tamtych czasach
jakiejś bardzo oszałamiającej kariery nie
zrobili (być może jednym z powodów
jest fakt, że ich muzyka była dużo
RECENZJE 151
bliższa heavy metalowi niż w przypadku
topowych kapel), to jednak pewną grupę
fanów zdobyli. "My Midnight
Things" jest rzeczą nie pozbawioną mocy
i nawet pewnego gatunkowego ciężaru.
Zawiera także kilka utworów, które
trzy dekady temu z powodzeniem
mogłyby walczyć na listach przebojów.
Pierwszym takowym jest "Long May
They Hunt Us" z melodyjnym i zapadającym
w pamięć refrenem. Myślę, że nawet
dziś przy odpowiednim marketingu
dałoby się to wypromować na przebój i
to nie tylko w "rockowych" radiostacjach.
Kolejny kawałek, o którym warto
wspomnieć to "A Stranger To Love" z
najbardziej glamowymi klawiszami, jakie
w ogóle można sobie wyobrazić. Na
tego typu wydawnictwie nie mogło
oczywiście zabraknąć ballad. Pierwszą z
nich jest "Run Away With Me", będąca
typową rockową balladką stylizowaną
na lata 80-te. Druga to balladowa wersja
utworu tytułowego, robiąca nawet
nieco lepsze wrażenie niż wersja oryginalna.
Cóż można powiedzieć o brzmieniu?
Za miksy odpowiada Greg Fidelman,
który współpracował min. z
Metallicą, Black Sabbath, Adele oraz
U2. Masteringiem natomiast zajął się
Tom Baker w przeszłości współpracujący
min. z ŚP Davidem Bowie. Niech
te nazwiska posłużą za rekomendacje i
będą jasną informacją, że nie może być
tu mowy o żadnych niedociągnięciach i
amatorszczyźnie. "My Midnight
Things" polecam szczególnie tym, co
mają sentyment do tej popularniejszej
(pasowałoby tu słowo "komercyjnej", ale
nienawidzę go używać w kontekście
muzyki) wersji metalu lat 80-tych, tym,
którzy notorycznie oglądają VH1 itp.
Ten album powinien się spodobać, zarówno
tym zasłuchanym w Bon Jovi
czy inną Cinderellę, jak i fanom Twisted
Sister i Quiet Riot. (4,5)
Lord Vigo - Six Must Die
2018 No Remorse
Bartłomiej Kuczak
Ależ to niemieckie trio nabrało rozmachu!
Jeszcze niedawno cieszyli się z regularnego
wydania debiutanckiego demo
"Under Carpathian Sun", po podpisaniu
kontraktu z No Remorse Records
szybko dorzucili do niego kolejną
płytę "Blackborne Souls", a tu proszę,
minęło niecałe półtora roku i jest już
kolejna. I co istotne "Six Must Die"
trzyma poziom poprzednich wydwnictw
grupy, a epicki doom metal Lord Vigo
wydaje się jeszcze ciekawszy. Nie wiem
czy to zasługa okrzepnięcia stylu grupy,
czy też może raczej wzięcia na warsztat
mrocznej historii ze słynnego horroru
"Mgła" Johna Carpentera, ale "Six
Must Die" słucha się wybornie. Poszczególne
utwory są przy tym krótsze
niż na poprzednich wydawnictwach,
poza 13-minutowym utworem tytułowym,
ale i tak dzieje się w nich wiele,
tak jak w singlowym - powstał do niego
teledysk - "Doom Shall Rise", szybszym
"I Am The Prophecy", mroczym "Thal-
Mun-Rar" czy proto-doomowym, surowym
i intensywnym "Evil In Disguise".
Jeśli ktoś zlekceważył wcześniejsze płyty
Lord Vigo, to o podobnym potraktowaniu
"Six Must Die" nie ma już mowy,
bo to jazda obowiązkowa dla fanów
epic/doom metalu. (5,5)
Lordi - Sexorcism
2018 AFM
Wojciech Chamryk
Lordi przestali dla mnie istnieć ładnych
kilka lat temu, kiedy to okazało się, że
"grają" koncerty z playbacku - jak widać
udział w Konkursie Piosenki Eurowizji
w ich przypadku nie poszedł na marne i
niejako naturalnie dołączyli do grona
innych "gwiazd" tej imprezy, będących
zwykle na bakier ze śpiewaniem/graniem
na żywo. Podszedłem więc do najnowszego
albumu Mr. Lordi i jego horrorowej
czeredki na zupełnym luzie, bez
żadnych większych oczekiwań, ale okazało
się, że choć na żywo może i są kaszaniarzami,
to w wydaniu płytowym
mają jeszcze coś do zaoferowania. Brzmią
nawet mocniej i mroczniej niż kiedyś,
a ich przebojowe utwory jeszcze
zyskały na drapieżności, bez uszczerbku
dla zwyczajowego już patosu i bombastycznego
zadęcia. Inna sprawa czy
będą w stanie zagrać na żywo "Sexorcism",
"Romeo Ate Juliet", "Polterchrist",
czy "Rimskin Assassin", ale można posłuchać
tej płyty, tak dla czystej rozrywki.
(3,5)
Wojciech Chamryk
Lords Of Black - Icons Of The New
Days
2018 Frontiers
Ronnie Romero ma swoje przysłowiowe
pięć minut. Zwerbowanie go do
reaktywowanego Rainbow było chyba
jedną z najlepszych decyzji Ritchiego
Blackmore'a w ostatnich latach, a wokalista
nie tylko stał się najjaśniejszym
punktem tego składu, ale też wypromował
swój dawny zespół, bo już kilka
miesięcy po aliansie z legendą gitary
miał w kieszeni kontrakt na drugą płytę
Lords Of Black. Teraz ukazała się kolejna
i "Icons Of The New Days" to kawał
świetnego metalu. O głosie Romero
nie ma się co rozpisywać, bo Chilijczyk
ma w gardle prawdziwy skarb, będąc
wokalistą klasy Dio, Coverdale'a czy
Gillana, ale muzycznie też jest tu naprawdę
zacnie. Surowe, zwykle szybkie
utwory, z riffową nawałnicą i kaskadami
solówek Tony'ego Hernando, solidna
sekcja, sporo chwytliwych refrenów,
momenty bardziej symfoniczne, chociaż
bez jakiejś przesady, z wyczuciem dozowana
nowoczesna elektronika, subtelna
ballada z fortepianem w roli głównej,
epicki kolos "All I Have Left" na finał -
tej płyty nie można przegapić. (5,5) za
wersję podstawową, bo tej poszerzonej o
covery Queen, Anthrax, Bruce'a Dickinsona,
Journey i dwa utwory autorskie
nie słyszałem.
Wojciech Chamryk
Lucifer - Lucifer II
2018 Century Media
Johanna Sadonis to szczęściara i pechowiec
w jednym. Założony z Linnéą
Olsson The Oath nagrał bowiem świetną
płytę i rozpadł się szybko, a swoista
kontynuacja tego projektu Lucifer w
pierwszym składzie z Gary'm Jenningsem
(Cathedral, Acid Reign) też nie
przetrwała długo, również pozostawiając
po sobie tylko jeden, całkiem udany
album. Było jednak tylko kwestią czasu,
że ta świetna wokalistka będzie kontynuować
granie pod tym szyldem, zwłaszcza
gdyż zwerbowała do składu samego
Nicke Andersson, znanego choćby
z Entombed czy The Hellacopters.
Tu ogranicza się co prawda do grania na
perkusji, ale w czasie sesji nagraniowej
"Lucifer II" sięgał też po gitarę, oczywiście
komponował, no i wyprodukował
tę płytę. I tak jak "Lucifer I" był jednak
dość jednowymiarowy, to jego następca
jawi się jako dzieło znacznie bardziej
urozmaicone i dopracowane. Heavy
rock czy wczesny doom metal - owszem,
wciąż są tu słyszalne, ale na dwójce mamy
znacznie więcej smaczków, nieoczywistych
rozwiązań i psychodelicznych
odlotów. Cieszą choćby te nawiązania
do białego bluesa w "Dancing With Mr.
D.", mało oczywistym coverze The
Rolling Stones czy " Aton", "Reaper On
Your Heels" uraduje fanów obskurnego,
garażowego doom metalu, a opener
"California Son" bardziej przebojowego,
oldschoolowego rocka, takiego heavy
rock'n'rolla pełną gębą, tak gdzieś z
1972. "Lucifer II" mieści się więc gdzieś
pomiędzy Coven, Stone The Crows,
Blues Pills a Jex Thoth, brzmiąc atrakcyjnie
i ciekawie w każdej z dziewięciu
odsłon. (4,5)
Lyzzard - Savage
2017 Fighter
Wojciech Chamryk
Lyzzard to młody zespół pochodzący z
Portugalii. Omawiana płyta zatytułowana
"Savage" to ich debiutanckie wydawnictwo.
Muzykę Portugalczyków można
określić jako klasyczny heavy metal
nawiązujący do różnych formuł tego
grania. Jest tu coś z Ameryki (skojarzenia
z Riot przewijają się przez cały album),
sporo odniesień do NWOBHM
(maidenowe solówki), niemieckiego
heavy ("Heavier Than Life" brzmi jakby
żywcem był wyjęty z repertuaru Tyran'
Pace), a także szeroko pojętego hard
rocka (początek "Nightwatcher zdaje się
być bardzo mocno inspirowany AC/DC
i ich "Thunderstruck"). Czyli wydawałoby
się, że wszystko jest pięknie. Jest sporo
melodii energii i żywiołowości. Jednak
wbrew pozorom czegoś tu brakuje
a wady "Savage" są aż nadto słyszalne.
Na pewno jest nią totalna wtórność. Do
wspomnianych wzorców Lyzzard nie
daje nic od siebie. Nie wymagam oczywiście
by ktoś na siłę odkrywał na nowo
przysłowiową Amerykę, ale ta Ameryka
jest duża i zawsze można spenetrować
jej rzadko uczęszczane połacie. A nawet
na te często uczęszczane można spojrzeć
w nieco inny niż dotychczas sposób.
Druga sprawa to wokal. Tiago Azevedo
co prawda dysponuje ciekawą barwą,
jednak zdradza pewne braki techniczne.
Jego głównym grzechem w tej materii,
jest fakt, że często próbuje śpiewać
wyżej niż mu jego warunki na to pozwalają.
Potencjał na pewno ma, ale nad
głosem musi jeszcze trochę popracować.
Żeby nie było, że się za bardzo czepiam,
to muszę przyznać, że "Savage" zawiera
kilka bardziej wyróżniających się utworów.
Na pewno jest to "Yakuza" z dość
ciekawym riffem oraz metalowy hymn
pod tytułem "Metalzone". Swoistą perełką
jest również cover niezbyt delikatnie
mówiąc związanego z heavy metalem
wokalisty Michaela Sombello. Chłopaki
(i jedna dziewczyna) wzięli na warsztat
jego słynny przebój "Maniac" i chwała
im za to, że nawet w takim kawałku
potrafili najpierw znaleźć, a potem wykrzesać
z niego heavy metalowy potencjał.
(3,5)
Mad Max - 35
2018 Steamhammer/SPV
Bartłomiej Kuczak
Już jakiś czas temu zastanawiałem się
jak Mad Max naliczają lata swego muzycznego
stażu, ale OK, "35" nie jest jubileuszowym
wydawnictwem jak
"Thunder, Storm And Passion" z roku
2015, więc nie ma to w sumie większego
znaczenia. Jeśli ktoś kiedykolwiek słyszał
zespół Jürgena Brefortha i Michaela
Vossa, to zawartości "35" nie ma
mu co opisywać, bo bez względu na to,
czy poznał ich jeszcze w latach 80. czy
stosunkowo niedawno, to muzyka tego
niemieckiego zespołu nie ulega zmianom.
Innym wspomnę, że Mad Max to
rasowy hard'n'heavy - kiedyś, kiedy jeszcze
nikomu nawet nie śniły się obecne
muzyczne ekstrema, mówiliśmy na to
po prostu metal. Zawartości "35" wcale
przy tym nie jest daleko do klasycznych
płyt formacji "Rollin`Thunder", "Stormchild"
oraz "Night Of Passion" z lat
1984-87, tak jakby zespół niezbyt zwracał
uwagę na obecne trendy. Mnóstwo
tu więc kapitalnych, chwytliwych, ale i
całkiem mocnych utworów, z których
na szczególne wyróżnienie zasługują
"D.A.M.N." (Voss z upływem lat brzmi
coraz agresywniej, drapieżniej), jak na
Mad Max naprawdę mocarny "Snowdance"
czy równie siarczysty "Goodbye
To You", w którym zespół chyba najpełniej
wraca do korzeni melodyjnego
heavy. Nie brakuje też na "35" numerów
ciut lżejszych, jak singlowy i w dobrym
stylu przebojowy, kojarzący się z Foreigner
"Beat Of The Heart", typowy dla
ósmej dekady XX wieku utwór tytułowy
czy "Paris Is Burning", cover Dokken:,
szybki, ostry i równie drapieżnie zaśpiewany
numer. Są też niestety i słabsze:
typowy wypełniacz "Already Gone" i
rozwleczony ponad miarę knot nad
knoty "False Freedom", dla którego nawet
druga pozycja na stronie B 12" EP-
152
RECENZJE
ki byłaby nadmiernym zaszczytem. Dlatego
tylko (4), ale solidne, bez żadnego
naciągania.
Wojciech Chamryk
Magick Touch - Blades, Chains,
Whips & Fire
2018 Edged Circle
Norweskie trio szybko uwinęło się z
nagraniem następcy świetnego debiutu
"Electrick Sorcery". Album "Blades,
Chains, Whips & Fire" jest równie
udany, a przy tym też klasyczny w każdym
calu - muzycznie śmiało można
by datować te utwory na rok 1978, a nie
2018. Do słyszalnych już wcześniej inspiracji
Thin Lizzy czy Deep Purple
zespół dorzucił kolejne, czerpiąc tym
razem od tuzów sceny amerykańskiej lat
70. Mamy więc sporo szlachetnych melodii
spod znaku Boston czy Styx, wiele
tu też zadziorności Van Halen z czasów
debiutanckiego albumu, a wszystko to
układa się w bardzo interesującą całość.
Utwory są w większości krótkie, zwarte
i nie ma w nich żadnych zbędnych
dźwięków - esencja hard 'n' heavy i tyle.
Chłopaki zaszaleli jednak w kończącym
płytę utworze tytułowym, bo to ponad
sześć minut urozmaiconego, momentami
nawet progresywnego grania o orientalnym
posmaku i dowód rozwoju grupy,
bo czegoś takiego jeszcze nie stworzyła.
Jeśli więc ktoś lubi klasyczne granie,
a The Night Flight Orchestra też
przypadła mu do gustu, to śmiało może
sięgnąć również po płyty Magick
Touch. (5)
Wojciech Chamryk
Manacle - No Fear to Perserve...
2018 No Remorse
Demówkowy debiut Torontończyków
został wydany na kasecie i nosił wiele
mówiący tytuł "Rehearsal Tape". Niby
nic dziwnego, gdyby nie to, że grupa
wydawała go ledwie kilka lat temu. To
tylko części stylizacji na złote czasy kolebki
heavy metalu. Kapela robi sobie
zdjęcia Polaroidem, ubiera się jak na
klasycznych metalowców przystało, a co
najważniejsze - brzmi tak, że dałabym
sobie rękę uciąć, że "No Fear to Perserve..."
powstał 30 lat temu. I, co ciekawe,
nie mówię tutaj o bezrefleksyjnym
brzmieniu spod szafy - długograja
"No Fear to Perserve..." słucha się z
dużą przyjemnością. Samo brzmienie
przywołuje na myśl pierwsze płyty
Running Wild (zwłaszcza brzmienie
werbla), jest surowe, ale jednocześnie
analogowo miękkie i przestrzenne. Po
drugie brzmieniu wtórują kompozycje
kojarzące się z to kawałkami Omen, to
Exciter, to Warlock (tak, płyta jest zróżnicowana).
Po trzecie, za wehikuł
czasu robi sam wokalista Kevin Pereira,
który nie tylko śpiewa jak w stylu
skrzyżowania Geoffa Tate'a z Kiske,
ale też dobiera odpowiednie linie wokalne.
Zwłaszcza wplecione w nie chórkiokrzyki
tworzą oldschoolowy klimat.
Tego rodzaju patent znany choćby właśnie
z Warlock, w świecie heavy metalu
wyszedł z mody sto lat temu i w zasadzie
powraca niemal wyłącznie w takich
"retro metalowych"grupach. Choć
stylistyka Manacle nie jest nowa (czy o
tym już wspomniałam?), płyty słucha
się jak czegoś bardzo świeżego. Bardzo
trudno jest dziś odtworzyć ten niespokojny
klimat jaki towarzyszył zespołom
w chwili formowania się tego, co
dziś znamy jako heavy metal. Manacle
jest na bardzo dobrej drodze. (4,5)
MaYaN - Dhyana
2018 Nuclear Blast
Strati
MaYaN to założony w 2010r. i funkcjonujący
początkowo jako projekt zespół
gitarzysty Epiki Marka Jansena i
byłego klawiszowca After Forever Jacka
Driessena, grający symfoniczny
death metal. Obecnie grupa liczy aż
dziesięciu artystów i każdy z nich złożył
się na sukces nowego krążka kapeli
"Dhyana", który ukazał się 21 września
2018r. nakładem wytwórni Nuclear
Blast. Na płycie możemy usłyszeć jedenaście
utworów, a promują go takie
kawałki jak "The Rhythm of Freedom",
"Saints Don't Die" i "Dhyana". Album
otwiera podniosły utwór "The Rhythm
of Freedom" w swej stylistyce przywodzący
na myśl twórczość Epiki, lecz w
jeszcze ostrzejszym wydaniu. Mamy tu
zatem ostry siarczysty growl, mocne gitary
i solidną perkusyjną nawalankę.
"Tornado of Thoughts (I Don't Think
Therefore I Am)" zaskakuje warstwą
melodyczną, łączącą instrumenty symfoniczne
z gitarowymi riffami i solidną
pracą perkusji. W końcu obok porządnych
męskich ryków możemy też usłyszeć
piękny kobiecy wokal. Fascynujący
jest kawałek "Saints Don't Die" - zaczyna
się magicznie i stopniowo zamienia
w koszmar. Oczywiście pod względem
diabolicznej stylistyki, a nie brzmienia,
które jest wprost znakomite. Mamy tu
przemyślane przemieszanie kobiecego
wokalu z męskim growlem, przywodzące
na myśl znane z Epiki muzyczne dialogi
Simone i Marka. Perełką na płycie
jest "Dhyana", wzruszająca akustyczna
ballada z operowym wokalem w klimacie
Orientu. "Rebirth from Despair" to
jeden z najlepszych kawałków z albumu.
Podniosłe chóry, ostry growl, pełen
emocji sopran w refrenie i instrumenty
będące zasługą Orkiestry Filharmonii
Praskiej… Mamy tu dosłownie wszystko,
co najbardziej podoba się w
MaYaN. W "The Power Process" uwagę
przykuwa monumentalny chór i spektakularne
gitarowe solo, w "The Ilusory
Self" operowa partia wokalna w języku
łacińskim (co za głos!) i nieziemskie
growle, a w nagranym po włosku "Satori"
idealne harmonizowanie orkiestry z
eterycznym wokalem Laury Macri.
"Maya (The Veil of Delusion)" to już
prawie w całości męska robota - mamy
tu wojnę okrzyków i growli między wokalistami,
a kobiece sopranowe brzmienie
jest tu jedynie przyjemnym tłem. W
"The Flaming Rage of God" ciekawostką
są efekty dźwiękowe charakterystyczne
dla power metalu. Znów nie można też
przejść obojętnie wobec zniewalających
wokali. Całość zamyka "Set Me Free",
będące kumulacją gromadzących się
przez poprzednie dziesięć kawałków
emocji i znakomitym zwieńczeniem
dzieła. Mark Jansen i jego ekipa jak
zwykle nie zawiedli - MaYaN serwuje
nam świetny, zróżnicowany stylistycznie
i dopracowany w każdym calu album.
Połączenie orkiestry z ostrym brzmieniem
jest spójne, jedno znakomicie
dopełnia drugie. Wokalistki obdarzone
prześlicznym sopranem zachwycają
ucho, a faceci zaskakują siłą swojego
głosu. Każdy utwór z osobna jest perfekcyjnie
przyrządzonym daniem, a całość
niezapomnianą muzyczną ucztą.
Oby tak dalej! (6)
Marek Teler
Medusa's Gaze - Rise Of The Gorgon
2017 Self-Released
Gorgony w żadnym razie nie są najsympatyczniejszymi
postaciami z greckiej
mitologii, ale dzięki temu zaistniały też
w heavy metalu. Jednak jak Angel
Witch ("Gorgon") poradzili sobie z nimi
po mistrzowsku, to Australijczycy z
Medusa's Gaze na "Rise Of The
Gorgon" polegli na całej linii. Proponują
bowiem na swym debiutanckim albumie
niestrawną dla mnie mieszaninę
metalu progresywnego, metalcore, grunge,
metalu ekstremalnego i licho wie
czego jeszcze. Założenia może i słuszne,
ale co innego wrzucić na płytę bez ładu
i składu ileś patentów, co innego zaś połączyć
je w spójną, interesującą dla słuchacza
całość. Prawie godzina muzyki,
dziewięć utworów i praktycznie w każdym
zonk... Szkoda tym większa, że
pomysły i umiejętności są, ale nie przełożyły
się na jakość poszczególnych
kompozycji, może poza balladą "Veneer
Reality", a już nagminne stosowanie patentu
growl/skrzek plus czysty, typowo
metalcore'owy śpiew tym bardziej rozkładają
na łopatki taki "Taken From
Life" czy utwór tytułowy - tym bardziej,
że operujący nim drugi wokalista do
mistrzów swego fachu nie należy. Słychać
też, że chłopaki musieli terminować
wcześniej w ostrzejszych kapelach,
bo blackowe patenty mają opanowane
całkiem nieźle ("Eternal Rage"), ale jedyne
co pewnie zapamiętam z tej płyty
to kilka niezłych solówek i poczucie, że
para poszła w gwizdek. Może uda się
następnym razem, teraz: (2).
Wojciech Chamryk
Michael Romeo - War Of The
Worlds, Pt.1
2018 Music Theories Recordings/Mascot
Album "Underworld" Symphony X
ukazał się przed trzema laty, więc najwidoczniej
przyszła pora na solowe wydawnictwa
muzyków tej grupy. Jako
pierwszy uaktywnił się więc basista
Mike LePond, firmujący "Pawn And
Prophecy", a wkrótce w jego ślady
ruszył gitarzysta Michael Romeo. Aż
dziwne, że to dopiero druga solowa płyta
w jego dorobku, a jeszcze bardziej
zadziwiający jest fakt, że poprzednia,
"The Dark Chapter", ukazał się w roku
1995! Tym razem jednak Romeo już
deklaruje, że kolejny materiał jest już
praktycznie gotowy, tak więc druga
część "War Of The Worlds", opowieści
zainspirowanej słynną książka H.G.
Wellsa, nie ukaże się za 20 lat, a zdecydowanie
szybciej. To bardzo dobra informacja,
bo ten wybitny, chociaż w
sumie niezbyt doceniany poza metalowym
światkiem, gitarzysta na nowej solowej
płycie nie odchodzi zbyt daleko
od stylu macierzystego zespołu, prezentując
urozmaicony power metal o symfonicznym
rozmachu, ale sporo tuż też
charakterystycznych cech jego indywidualnego,
rozpoznawalnego już i w pełni
wykształconego stylu. Poszczególne
utwory łączą się więc ze sobą w efektowną,
perfekcyjnie zaaranżowaną opowieść,
wirtuozowskie solówki walczą o
palmę pierwszeństwa z partiami rytmicznymi,
a wszystko to oplecione jest
orkiestrową warstwą, uwzględniającą
też zarówno mroczną elektronikę
("Fucking Robots"), jak i subtelne, balladowe
("Believe") czy orientalno/bliskowschodnie
klimaty ("Djinn"). Nie mogę
jednak oprzeć się wrażeniu, że Romeo
najpełniej wyraża się w tych niesamowicie
błyskotliwych, ostrych i bardzo
dynamicznych utworach, jak szaleńczy
opener "Fear The Unknown" czy nieco
tylko wolniejszy "Black". Warto też podkreślić,
że "War Of The Worlds, Pt.1"
ma też drugiego bohatera, to jest wokalistę
Ricka Castellano - aż dziwne, że
ktoś obdarzony takim głosem był dotąd
szerzej nieznany. (5)
Wojciech Chamryk
Midnight Force - Dunsinane
2018 Pure Steel
Midnight Force to kolejny młody brytyjski
zespół heavy metalowy. Pochodzą
ze Szkocji. Cóż, kraina ta kojarzy się
powszechnie z górami, ruinami zamków,
potworem z Loch Ness i facetami
noszącymi spódniczki (których nikt
przez to nie posądza o jakieś dziwne
skłonności). Jeśli zaś chodzi o czysto
metalowe poletko, to ostatnio Szkocja
kojarzy mi głównie się z tworami typu
Alestorm, Rumahoy i podobnymi dziwadłami,
więc do tej płyty podszedłem
z pewną rezerwą. Jak się okazało moje
obawy odnośnie stylistyki okazały się
zupełnie niesłuszne. Zespół prezentuje
muzykę, w której przeplatają się wpływy
heavy metalu (ale takiego bardzo
oldschoolowego, wręcz archaicznego) z
motywami hardrocka. Da się tutaj dostrzec
ewidentne echa Diamond Head.
Pierwsze, co w tej płycie razi to produkcja.
Album brzmi sucho, sprawia wrażenie
niedopracowanego, nagrywanego
w amatorskich warunkach na kiepskim
sprzęcie. Jestem w stanie zrozumieć, że
RECENZJE 153
pewne efekty mogą być zamierzone, ale
chyba nie wszystko wyszło chłopakom
tak, jak to zaplanowali. Gdyby to było
demo, pewnie bym się nie czepiał. Tyle
o brzmieniu. Co do samych kompozycji
to w większości przypadków trzymają
całkiem przyzwoity poziom (wyjątkiem
może być tu jedynie "The Scarlet
Citadel", która przypomina bardziej
jakiś szkic niż gotowy utwór). Moimi
zdecydowanymi faworytami są dynamiczny
"Down With The King" (naprawdę
fantastyczny refren), "Witchfinder" oraz
najdłuższy na płycie rozbudowany
utwór tytułowy, choć w tym wypadku
zdecydowanie bliżej do hard rocka niż
heavy metalu. Mogę powiedzieć, że w
zespole na pewno drzemie pewien potencjał.
Midnight Force to taki nieoszlifowany
diament. Jeśli przy okazji kolejnych
płyt popracują nieco nad brzmieniem,
może być ciekawie. (3,5)
Bartłomiej Kuczak
Millennial Reign - The Great Divide
2018 Ulterium
Millennial Reign to amerykański zespół
założony przez gitarzystę Dave'a
Harvey'a w 2010 roku. Dwa lata później
w 2012r. wydali własnym sumptem
duży debiut "Millennial Reign".
Pierwszym ich oficjalnym wydawnictwem
był krążek "Carry The Fire" z
2015 roku wydany przez Ulterium Records.
Na kolejną płytę czekaliśmy do
tego roku, a jest nią właśnie omawiana
"The Great Divide". Millennial Reign
należy do zespołów grających melodyjny
power metal ale ten ambitniejszy, w
prostej linii wynikający z dokonań ich
rodaków, Kamelot. Słyszalne są też europejskie
wpływy w stylu fińskiego
Stratovarius. Nie brakuje symfonicznych
wtrętów, czy też progresywnych
naleciałości. Zaskakujące jest to, że odnajduję
w tym wypadku inspiracje
Queensryche. Są one nie za częste ale
wyraźne. Kompozycje są dość długie,
klimatyczne, pełne dysonansów, różnorodne,
złożone, wielowątkowe, choć bez
specjalnych zawiłości. Ogólnie instrumentaliści
dbają aby ich muzyka trafiała
do każdego. Związane jest to nie tylko z
budową utworów ale przede wszystkim
z bogactwem melodii oraz całkiem niezłym
z dość emocjonalnym śpiewem
wokalisty. Sposób w jaki podeszli do
tego muzycy Millennial Reign w pewnym
stopniu kojarzy mi się z strukturą
kawałków z albumu "Images And
Words" Dream Theater. Przy pierwszych
odsłuchach miałem wrażenie, że
utwory są bardzo skondensowane, co
dawało przekonanie o ich jednowymiarowości.
Jednak z biegiem czasu oraz
wraz z kolejnymi odsłuchami albumu,
to wrażenie zupełnie zanikło. Niemniej
pod względem muzycznym cała płyta
jest wyrównana, choć tytułowy "The
Great Divide" nie znacznie się wyróżnia
i pewnie chodzi o wyjątkowo łatwo
wpadająca w ucho melodię. Pod względem
wykonawczym jest bardzo dobrze,
jak to w tych wypadkach bywa. Choć
partie gitary są dla mnie lepsze w odróżnieniu
do poprzedniego krążka. Co
do brzmienia też nie ma większych zastrzeżeń.
Czasami słabo dobrana jest
barwa klawiszy, ale to niuanse, które
mogą drażnić pedantów ale na ogól nie
dają powodów do dyskomfortu. Dla
melodyjnego ambitnego power metalu
to nie najlepsze czasy i "The Great Divide"
jawi się jako dobra pozycja, choć
do czołówki gatunku nie ma szans doszlusować.
(4)
Mistheria - Gemini
2018 Rockshots
\m/\m/
Za pseudonimem Mistheria kryje się
niejaki Giuseppe Iampieri. Giuseppe
tuła się po scenie od schyłku zeszłego
wieku i miał okazje współpracować z
kilkoma innymi muzykami przy różnych
projektach. Jednak do tej pory
najważniejszym jest właśnie Mistheria,
z którą nagrał sześć albumów. "Gemini"
jest tym ostatnim. Ogólnie pan Iampieri
jest wirtuozem instrumentów klawiszowych
i w wypadku solowych przedsięwzięć
forsuje właśnie te instrumentarium.
Jego muzyka mieści się w szeroko
pojętym progresywnym metalu, czyli
pełno w nim różnych odniesień, od neoklasyki,
po przez muzykę klasyczną,
symfoniczny metal, melodyjny power
metal, tradycyjny heavy metal aż po
hard rock. Jak już wspomniałem na pierwszym
planie są zabawki Giuseppe, ale
Włoch korzysta z wsparcia żywych instrumentów,
na których grają naprawdę
dobrzy i bardzo dobrzy instrumentaliści.
Przy "Gemini" pracowali gitarzyści,
Roger Staffelbach, Leonardo Porcheddu
i Ivan Mihaljević. Jako goście
pojawili się Chris Caffery oraz Roy Z.
Za bas odpowiadali Steve Di Giorgio
oraz Dino Fiorenza, a na perkusji grał
Jon Macaluso. Także stylistyka muzyczna
nie jest zupełnie na wyrost, bo jednak
żywa sekcja i ostre gitary są. Niestety
nie da sie ukryć, że w tym projekcie
panują klawisze. Atakują z każdej
strony. Giuseppe Iampieri traktuje je
jak wirtuoz z przerośniętym ego, starając
się za każdym razem dać odczuć słuchaczowi,
że z niego jest nielichy kozak.
Nie pomagają mu nawet transkrypcje
znanych dzieł kompozytorów klasycznych
w tym Korsakova, Beethovena,
Chopina czy Albeniza. Ego pana
Iampieri wyziera z każdego zakamarka.
Co gorsza gitarzyści mają na tym albumie
swoje partie solowe, ale Mistheria
tak zaprogramował brzmienie klawiszy
tak, że trzeba mocno wsłuchiwać się, w
których miejscach ukryte są te solówki.
Kompozycje są różnorodne od dynamicznych
po bardzo nastrojowe. Brzmienia
i produkcja są bardzo dobre. Miłośnicy
wirtuozów, wszelkiej maści neoklasyki
będą zachwyceni "Gemini". Inni
nie koniecznie, no chyba, że jakiś nie
poprawny maniak progresywnego metalu.
Natomiast strażnicy heavy metalowej
tradycji wręcz będą zniesmaczeni.
Jednak Giuseppe Iampieri doskonale
zdawał sobie sprawę dla kogo przygotował
i nagrał tę muzykę. (3)
\m/\m/
Miwa - Reach Out And Touch Me
2017 Self-Released
Miwa to pseudonim artystyczny całkiem
niezłej wokalistki. Wspomaga ją
gitarzysta Sean Lee, to on głównie pisze
muzykę. Sean przy nagrywaniu "Reach
Out And Touch Me" miał pomoc w postaci
drugiego gitarzysty Mitcha Perry'
ego oraz sekcji rytmicznej w osobach
Billy Sheehan (bas) i Chris Slade (perkusja).
Nie wiem skąd te koneksje ale
przy debiutanckiej płycie "My Wish Is
Your Command" (2011), gdzie Sean
sam grał na gitarach, wspomagał go już
Chris oraz inny basista Bjorn Englen,
który swego czasu wspierał Yngwie
Malmsteena czy Quiet Riot. Na najnowszej
EPce znalazły się trzy nagrania.
Cover AC/DC "Dirty Deeds", kawałek
doskonale znany i w dodatku bardzo
dobry. Dlatego zespół brzmi w tym wypadku
bardzo przyzwoicie, a śpiewanie
zachrypniętym głosem Miwy sprawdza
się znakomicie. Tytułowy, autorski
"Reach Out And Touch Me" jest na pewno
utworem słabszym od "Dirty
Deeds", ale brzmi całkiem nieźle. Miwa
kontynuuje chrypienie, co wszystkim
wychodzi na zdrowie. "Call Out My
Name" to już typowa rockowa ballada z
ogranymi do bólu patentami, tak zagrana,
aż ledwo wytrzymuje się do końca
tej króciutkiej płyty. Na dodatek Miwa
przechodzi z zachrypłego głosu w skrzeczenie,
co zupełnie nie pasuje do tej ballady.
Jak wspomniałem autorski "Reach
Out And Touch Me" brzmi dobrze, ale
jakby znalazł się wśród dziesięciu podobnych
kawałków wydawałby się pewnie
równie kiepski jak wszystkie inne.
Taki los spotkał kompozycje na debiucie
tego zespołu. Pomysły muzyczne
wykorzystane tam są zajechane do znudzenia,
są banalne, rutynowe, sztampowe
i wtórne. Utwory są naprawdę złe.
Lepiej jest z wykonaniem. Niekiedy nawet
solówka zwróci uwagę. Miwa na
"My Wish Is Your Command" oprócz
chrypy i skrzeku potrafi zakrzyknąć ale
także zaśpiewać spokojnie z pewnym
klimatem. Ta ostatnia forma śpiewu jednak
wychodzi jej najsłabiej, bowiem
brzmi wtedy bardzo zwyczajnie. Czasami
jej śpiew, a raczej używanie angielskiego,
przypomina mi japońskie zespoły
z lat 80. Niemniej Miwa wydaje
się najjaśniejszym punktem tego zespołu,
ma potencjał, tylko potrzebuje odpowiedniego
środowiska. Muzycy, którzy
wspierają ją aktualnie, raczej jej tego
nie zapewnią. Nie sądzę aby "Reach
Out And Touch Me" zawojował rynek.
Obawiam się też, czy zespól jest w stanie
wykrzesać z siebie coś więcej, bo teraz
prezentuje się co najwyżej nieźle, ale
tylko dlatego, że tłem są tylko trzy kompozycje.
(3)
Mob Rules - Beast Reborn
2018 Steamhammer/SPV
\m/\m/
Wielkim fanem niemieckiej ekipy dowodzonej
przez Klausa Dirksa nigdy
nie byłem, aczkolwiek zawsze uważałem,
że płyty sygnowane tą nazwą dobrze
oddają ducha germańskiego power
metalu. Nie inaczej ma się sprawa ze
świeżym wydawnictwem grupy zatytułowanym
"Beast Reborn". Z drugiej
strony pasuje tu parafraza pewnego znanego
powiedzenia "Nie taka bestia straszna
jak ją malują". Otóż pierwsze co
zwróciło moją uwagę podczas słuchania
"Beast Reborn" to dość złagodzone brzmienie,
które w tym wypadku działa
zdecydowanie na niekorzyść. Więcej
mocy i drapieżności zdecydowanie pozytywnie
wpłynęłoby na ogólne postrzeganie
muzyki zawartej na albumie. To
mój główny zarzut, jaki mam względem
dziewiątej studyjnej płyty Mob Rules.
Pomijając już kwestie produkcyjne, sama
muzyka to melodyjny power metal z
licznymi odwołaniami do klasycznego
heavy, a momentami do metalu progresywnego.
Chociaż na pewno nie w takim
stopniu, jak na albumie "Ethnolution
AD". Płyta rozpoczyna się mrocznym
utworem tytułowym stanowiącym
jednocześnie intro do całości. Następujące
kolejno po nim "Ghost Of A
Chance", "Shores Ahead" oraz "Sinister
Light" można nazwać encyklopedycznymi
przykładami niemieckiego power
metalu. Nieco urozmaicenia w postaci
zwolnionego wstępu pojawia się w "Traveller
In Time", potem jednak w promującym
to wydawnictwo "Children's Crusade"
chłopaki wracają do tego, w czym
czują się najlepiej. Progresywne motywy,
o których wspomniałem otrzymujemy
w najdłuższych na "Beast Reborn"
bardzo rozbudowanych i wielowątkowych
kompozycjach, mianowicie "War
Of Currents" oraz "Revenant Of The
Sea". Album kończy nastrojowa ballada
"My Sobriety Mind (For Those Who
Left)". Gdzie Klausa swym kobiecym
wokalem wspomaga Ulli z zespołu
Snow White Blood. (4)
Bartłomiej Kuczak
Monster Truck - True Rockers
2018 Mascot
Złagodnieli Kanadyjczycy na trzeciej
płycie, złagodnieli... Nie znaczy to oczywiście,
że na "True Rockers" zaczęli
grać jak jakiś Nickelback czy inny koszmarek,
ale fakt faktem, jest zdecydowanie
przystępniej, mniej w tym stonerowej
surowości i dźwiękowego brudu.
Dzięki temu, prostemu w sumie, zabiegowi
kompozycje Monster Truck dopiero
teraz zalśniły pełnym blaskiem, bo
jakichś znaczących zmian muzycznych
tu nie ma, a zespół wciąż czerpie z klasycznych
źródeł inspiracji. Lynyrd Skynyrd,
Black Oak Arkansas, The Outlaws,
The Who - nazwy różnych gigantów
rocka można by tu wymieniać naprawdę
długo, ale Jon Harvey z kolegami
w żadnym razie nikogo nie kopiują,
bazując tylko na ich ponadczasowych
dokonaniach. Zwolennicy "Sittin'
Heavy" mogą więc być na początku nieco
zdezorientowani, ale fani konkretnego,
melodyjnego rocka z lat 70. ubiegłego
wieku pokochają "True Rockers"
od razu, dzięki dynamicznemu openerowi
"True Rocker" (gościnnie Dee Snider
z Twisted Sister!), bluesowi z harmonijką
ustną "Devil Don't Care", którą
słychać też zresztą w kilku innych utworach,
czy niesionemu organami i gitarze
154
RECENZJE
"Undone" - a to tylko część niewątpliwych
atutów tej, bardzo udanej, płyty.
Może i więc Monster Truck stracą trochę
swych zagorzałych fanów, ale na pewno
zyskają znacznie więcej kolejnych,
a do tego wyjdą też pewnie z małych
klubów do większych sal, a może nawet
na stadiony. (5)
Monument - Hellhound
2018 Rock Of Angels
Wojciech Chamryk
Kawałek pod tytułem "William Kid",
runningwildowy riff... nie, to nie może
być Monument. Wszak ten zespół zasłynął
z kopiowania Iron Maiden, nie
Rolfa Kasparka. Widać Anglicy pragnęli
nieco urozmaicić swoją muzykę, żeby
nie skończyć na pożeraniu własnego
ogona i wpadnięciu w sidła nudy. Nie,
żeby podobnych "skoków w bok" na poprzednich
krążkach Monument nie było,
nie było ich rzuconych na pierwszy
ogień jako otwieracze. Pierwsze zaskoczenie
szybko się rozmywa, ponieważ
już następne utwory - w większości -
przywracają typową dla Anglików stylistykę
"maiden wannabe", linia wokalna
w refrenie "Death Avenue" to niemal
deja vu z ironowego "Deja vu". Można
chłopakom zarzucić bezmyślne kopiowanie.
Można, ale można też zachwycić
się spostrzegawczością i wyczuciem,
które pozwala wychwycić najbardziej
charakterystyczne motywy Maiden i je
ciekawie wykorzystać. Wielcy malarze
też mieli swoich naśladowców. Muzycy
Monument dorastali wraz z synami
Dickinsona, znali go jako "tatę kumpla".
Kto może lepiej czerpać z tego
dziedzictwa, jak nie oni? Poza tym, w
morzu maidenowania, poza wspominanym
"William Kid" pojawiły się też inne
kawałki, jak choćby bardziej judaspriestowy
"Nightrider". Jeśli przyjrzymy się
uważnie heavymetalowej scenie, okaże
się, że poza Monument takich maidenowych
zespołów jest więcej, jest przecież
Attic Demons czy Thunderbolt.
Może jeśli zaakceptujemy istnienie gałęzi
heavy metalu "iron maiden metal", z
dużo większą przyjemnością będzie
nam się słuchać tego rodzaju zespołów?
Bez dodawania "ale to przecież kopia".
(4)
Strati
National Napalm Syndicate - Time Is
The Fire
2018 Iron Shield
Parę słów wstępu. Pozwolę sobie nie
brać podczas oceniania liryki albumu
dwóch utworów, odpowiednio "Kuolema"
oraz "Ken Tästä Käy", gdyż nie jestem
biegły w języku narodowym zespołu,
czyli Fińskim. Również nie jestem
biegły w obszarach skandynawskiego
thrash metalu i prawdę powiedziawszy,
nie kojarzę tego zespołu, który
według publikacji na stronie Metal-
Archives zaczął już w latach 80. Grafika
albumu jest nawiązaniem do imiennego
debiutu zespołu i muszę przyznać, że
okładka albumu wygląda dobrze. Do tego
łączy się konceptualnie z częścią treści
albumu, negatywnie nastawionej religii.
Ja też jestem negatywnie nastawiony,
ale do organów. Nie ludzkich bądź
kościelnych, ale tych użytych na albumie.
Nie widzę sensu w tej paplaninie,
która odbywa się chociażby na 4 minucie
"Obey The System". Są dwa rodzaje
klawiszy w metalu. Te zajebiste, jako
chociażby na Nocturnus czy Manilla
Road, i te bardziej irytujące, jak chociażby
na Sabaton. No i tu raczej chyba
po sąsiedzku. Dobra, dalej. Brzmienie.
Jest złe. Gitary są płaskie. Instrumenty
są źle wypozycjonowane - co słychać w
utworach takich jak "Obey The System"
czy "Bringer of Pain". Wokalizy? Melodyjne,
chwytliwe i być może jeden z
tych pozytywnych elementów tego albumu.
No dobra, pomijając ten występ
na "In The Dead of The Night" czy
"Unholy Madness". Tematycznie nie ma
tu powiewu świeżości z tej trąby, chociaż
ta liryka zaprzeczająca przesłanie
tytułu "Obey The System" jest całkiem
dobra. Do zalet tego albumu można jeszcze
dodać chociażby silenie się na stylizacje
muzyczne, które na chwilę porzucają
niszę thrash metalu, jak chociażby
na "Fallen Gardens" - co wyszło im
trochę jak muzyka Pink Floyd. Zasadniczo
organy na "Original Sin" też trochę
zalatują ich muzyką. Dobrze Jacek,
ale powiedz mi, zasadniczo czym to
jest? Wiesz co kurde ziomek, nie wiem.
Brzmi jak thrash metal, ma elementy
Pink Floyd i muzykę organową. Tutaj
jeśli chodzi o porównania do innych zespołów
thrash metalowych, to ich kompozycje
bym porównał do Overkill
(którego mają cover), Metallica. Czy
polecam? Nie. Za dużo męczenia buły,
nic przełomowego, a to brzmienie jest
kiepskie (nie żebym coś miał do kiepskiego
brzmienia, ale ściana dźwięku
przy tylu instrumentów jest koszmarem
recenzenckim). Do poprawy: utwory
fińsko-języczne jako bonus; ponownie
nagrać i wypozycjonować instrumenty;
zmniejszyć udział klawiszowca w waszej
muzyce. Ode mnie ten album ma (3)
Jacek Woźniak
Necronomicon - Unleashed Bastards
2018 El Puerto
Bardziej osłuchani, a już na pewno starsi,
fani thrashu powinni kojarzyć tę niemiecką
kapelę. Co prawda Necronomicon
nigdy nie stał się wiodącą siłą
teutońskiego łojenia, nikt nie wymienia
jego nazwy jednym tchem obok Kreator,
Sodom czy Destruction, ale trudno
przejść obojętnie obok pierwszych
płyt tej formacji. Później wiodło się jej
różnie, miała dłuższą przerwę w działalności,
ale od jakiegoś czasu Necronomicon
jest na prostej, co potwierdza też
jego najnowszy, już dziewiąty album.
Poprzedzający go "Pathfinder… Between
Heaven And Hell" był udany,
ale "Unleashed Bastards" jest jeszcze
lepszy. Freddy i spółka łoją bowiem surowo
i bezkompromisowo, ale przy tym
całkiem melodyjnie, często zwracając
się też w stronę speed oraz tradycyjnego
metalu. Jeśli więc "Necronomicon", "Apocalyptic
Nightmare" i "Escalation" zajmują
w waszych kolekcjach poczesne
miejsca, a "Pathfinder… Between Heaven
And Hell" też do nich dołączył, to
nie może wśród nich zabraknąć również
"Unleashed Bastards" (5)
Wojciech Chamryk
Negacy - Escape From Paradise
2018 Massacre
Można by powiedzieć, że temu włoskiemu
zespołowi najzwyczajniej w świecie
dopisuje szczęście, skoro już mają kontrakt
z Massacre Records, ale byłaby
to tylko część prawdy. Najpierw mozolnie
przebijali się jako Red Warlock
(EP-ka i album), sześć lat temu zmienili
zaś nazwę na obecną i postawili wszystko
na jedną kartę, przenosząc się do
Londynu. Początek nowego etapu kariery
nie był może zbyt wystrzałowy, bo
najpierw wypuścili zmienioną wersję
swego debiutanckiego albumu jako "Flames
Of Black Art", ale był to kawał
solidnego heavy metalu w tradycyjnym
wydaniu, oceniony przez mnie na (4).
Jego następca, już w pełni premierowy,
jest jednak znacznie lepszy, i to pod każdym
względem. Kompozycje stały się
mocniejsze i bardziej zwarte ("Dog
Among The Wolves", "Lies Of Empathy"),
kąsają wybornymi riffami ("Scattered
Life") i solówkami ("Land Of Oblivion"),
a do tego praktycznie w każdej
mamy całkiem melodyjny refren, tak jak
w latach 80. "Black Messiah" i "Last
Will" dopełniają też partie skrzypiec i
wiolonczeli; okazjonalnie pojawiają się
też klawiszowe czy fortepianowe brzmienia,
szczególnie w balladowych fragmentach.
Mocnym punktem Negacy
jest też nowy wokalista Leonel Silva,
który bryluje nie tylko na "Escape From
Paradise", ale wydanej również niedawno
płycie swego macierzystego Fantasy
Opus. (5)
Wojciech Chamryk
Nervosa - Downfall Of Mankind
2018 Napalm
O tym pochodzącym z Brazylii dziewczęcym
trio zrobiło się dość głośno już
przy okazji wydania poprzedniej płyty
zatytułowanej "Agony", która ujrzała
światło dzienne w 2016 roku. Dobry
odbiór wspomnianego albumu stworzył
tej grupie szansę na trasy z wielkimi zespołami
pokroju Venom Inc. czy
Suffocation. Teraz nie pozostało dziewczynom
nic innego jak tylko pójście za
ciosem. I z tego zadania wywiązały się
wzorowo, gdyż "Downfall Of Mankind"
to zbiór niezwykle agresywnych
utworów pokazujących, iż panie są w
formie i ani na chwilę nie zamierzają
zwalniać tempa. Trzeci album Nervosa
to pomijając budujące napięcie intro,
dwanaście thrashowych killerów w stylu
Kreator, Sodom, Destruction czy
wczesnego Slayera. Pewne elementy
mogą przywodzić na myśl także ich rodaków
z Sepultury. Mam tu na myśli
przede wszystkim nawiązania do death
metalu, ale również teksty poruszające
zagadnienia dotyczące problemów społecznych.
Dużym plusem "Downfall Of
Mankind" jest spójność. Wszystkie kawałki
zdają się trzymać równy poziom i
nie uświadczymy tu wypełniaczy. Czy
można wyróżnić jakieś utwory? Na pewno
"Bleeding" z nieco bardziej melodyjnym,
zatem łatwiej zapamiętywalnym
refrenem. Nieznaczną odmianę
wprowadza "...And Justice For Whom",
który brzmi jak dla mnie trochę... punkowo.
Ale nie jest chyba dla nikogo zaskoczeniem,
że punk odegrał ogromną
role w rozwoju ekstremalnego metalu.
Wracając jednak do omawianej płyty,
wspominałem już o pewnych elementach
death metalu. Otóż posłuchajcie
sobie wstępu do "Vultures", a będziecie
wiedzieć, co mam na myśli. Warto jeszcze
zwrócić uwagę na bonus dodany
do niektórych edycji albumu. Mam tu
na myśli kawałek "Selfish Battle". Jest to
czysty oldschoolowy heavy metal znacznie
odstający od głównej części albumu.
Co ciekawe, w kawałku tym Fernanda
Lira rezygnuje ze swej agresywnej
skrzeczącej maniery i możemy
usłyszeć jak brzmi jej głos w czystym
wydaniu. "Downfall Of Mankind" pokazuje,
że przyszłość ekstremalnego metalu
być może ma kobiecą twarz. (5)
Bartłomiej Kuczak
Night Demon - Live Darkness
2018 SPV/Steamhammer
Na początku warto zadać sobie pytanie,
czy mając na koncie zaledwie dwa studyjne
pełne albumy. Można znaleźć
wiele kontrargumentów. A to, że jeszcze
mało doświadczenia. A to,że repertuar
jeszcze zbyt skromny. A to, że to tylko
skok na kasę i tak dalej, i tak dalej...
Czasem powyższe tezy są jak najbardziej
uzasadnione. Jednak w niektórych
przypadkach są całkiem chybione i nie
mają one żadnego głębszego sensu. Tak
właśnie jest w przypadku grupy Night
Demon i ich pierwszego wydawnictwa
koncertowego zatytułowanego "Live
Darkness". Bardzo dobrze się stało, iż
grupa ta zdecydowała się na realizacje
tego wydawnictwa. Ten dwupłytowy zestaw
idealnie potwierdza słowa Jarvisa,
że Night Demon jest zespołem stworzonym
po to, by przede wszystkim grać
na żywo. I naprawdę ciężko mieć jakiekolwiek
obiekcje, co do tego stwierdzenia.
Czuć energię charakterystyczną dla
młodych kapel jeszcze nieskalanych rutyną
oraz rockendrollowy luz, którego
dziś wielu brakuje. Obcując z "Live
Darkness" można odnieść wrażenie, że
dla tego tria scena jest środowiskiem naturalnym.
No właśnie, tria. Chłopaki
nie korzystali z pomocy muzyków sesyjnych
i grają tylko z jedną gitarą, choć
momentami słuchając tego dwupłytowego
zestawu, można odnieść wrażenie,
że ktoś jednak wspomaga Armanda
RECENZJE 155
Anthonego. Poza gitarami, brzmienie
innych instrumentów nie pozostaje w
tyle. Bębny brzmią dość potężnie, a i
bas jest wyraźnie słyszalny. Głosy publiczności
zostały nagrane w ten sposób,
że rzeczywiście można poczuć atmosferę
małego klubowego koncertu odbywającego
się w przybytku znanym tylko ludziom
siedzącym w klimacie. Co zaś
można powiedzieć o samym doborze
utworów? Cóż, jak już wspomniałem na
początku mając na koncie jedynie dwa
albumy studyjne zbyt wielkiego pola do
popisu się nie ma. Warto jednak zauważyć,
że zarówno debiutancki "Curse Of
The Damned", jak i wydany w zeszłym
roku "Darkness Remains" są reprezentowane
mniej więcej równomiernie. Z
tego pierwszego możemy usłyszeć niesamowite
koncertowe wykonania między
innymi takich utworów, jak "Full Speed
Ahead", "Dawn Rider", "Satan" czy "Save
Me Now". Album numer dwa reprezentują
takie "hity" jak "Stranger In The
Room", "On Your Own", "Black Widow"
czy instrumentalny "Flight Of The Manticore".
Poza tym wiele innych utworów
i pewna niespodzianka. Mianowicie cover
grupy Midnight pod tytułem "Evil
Like A Knife" z gościnnym udziałem wokalisty
wspomnianej formacji Jamiego
"Athenara" Waltersa. Przyznam się bez
bicia, że nie jestem wielkim miłośnikiem
albumów koncertowych (przynajmniej
w wersji audio, koncertowe DVD to już
zupełnie inna bajka), jednak "Live
Darkness" naprawdę zrobiło na mnie
piorunujące wrażenie. Pozostaje mi tylko
żałować, że nie mogłem się wybrać
na tegoroczny koncert Night Demon w
Gliwicach. (5)
Bartłomiej Kuczak
Nimrod B.C. - God of War and
Chaos
2017 Metalopolis
Dla mnie nadal takie kraje, jak Hiszpania,
czy Chile, stanowią rodzaj ciekawostek
egzotycznych pod względem muzyki
metalowej. Bo niewiele znam zespołów
stamtąd. Nimrod powstał właśnie
w rodzinnym kraju Tomka A., Chile.
Zespół powołano do życia w 1985 roku,
a w 1991 chłopaki z jakichś przyczyn,
zawiesili działalność. Duch mitycznego
Nimroda (postać występująca w mitolo-gii
żydowskiej, islamskiej a także biblii,
legendarny łowca, władca Mezopotamii)
nie dawał im chyba spokoju, bo
po latach, w 2007 roku, wskrzesili martwy
tylko pozornie twór i grają do dziś.
Ich dyskografia jest dość uboga, jak na
tyle lat działalności, ale podobno jakość
się liczy, nie ilość. Dopiero w roku
2008, ukazał się pełnowymiarowy debiut,
"Return to Babylon". Od tej pory
minęło 9 lat... i dopiero w 2017 roku,
nagrano album drugi pt. "God of War
and Chaos". Bardzo dziwny wstęp, z
niezrozumiałymi pomrukami, to "Introduction
to Revolution"... ale już drugi
utwór, "Revolution Evilution", wprowadza
nas w klimat overkilowodestrukcyjny.
Tak na pierwsze wrażenie, oldskulowy
thrash z wokalizami, w stylu
Schmiera, Bobby'ego Blitza, czy Steve'a
Zetro. Gitary przyjemnie sieką po
uszach, tempa, jak należy... Problem
jest tylko jeden. Mogę na ślepo zgadnąć,
jaka nuta zostanie zagrana po
każdym takcie, jakie akcenty, jakie riffy,
jakie przejścia, nawet, jakie sola... W tytułowym
utworze fajnie zgrano na przemian
bardzo niskie wokale, niemal growlujące,
z bardzo wysokimi rejestrami
ocierającymi się o Kima Petersena...
Jeśli to śpiewa ten sam człowiek (Gary
Wayne, samo nazwisko bardzo dobre),
to kłaniam się nisko i wyrazy najwyższego
szacunku składam. Warto zwrócić
uwagę na ten numer. Schematyczna do
bólu solówka, ale pasuje tu świetnie.
Dobra, mocna rzecz. W kolejnych
utworach, robi się exodusowo, zarówno
wokalnie, jak i instrumentalnie, a za mikrofonem,
jakby zmieniał się Steve Zetro
z Chuckiem Billy... We "Frontal
Assault", Gary poleciał bardzo wysoko i
dłuuugo. Spróbujcie to powtórzyć... Miłym
zaskoczeniem, jest cudeńko
"Winds". Na tle delikatnego, klawiszowego
tła, misterne gitary klasyczne. Ładne.
No ale trzeba wracać do hałasu...
Kolejny utwór to przyczajenie, przed
wściekłym atakiem w "Fukushima 666",
w tle syreny alarmowe. Podsumowując,
bardzo dobrze się słucha a ja lubię podróże
wehikułem czasu w muzyczny
wiek XX. Jeśli nie oczekujecie niewiadomo
jakiej oryginalności, to będziecie zadowoleni.
Mi w sumie się podoba, choć
fanatykiem nie zostanę. Co intrygujące,
moim zdaniem, najciekawsze rzeczy
dzieją się na drugiej połowie albumu.
"Metal Masters" rządzi... (4)
Jakub Czarnecki
Nocny Kochanek - Noc z Kochankiem
2018 Sonic Distribution
Karierę Nocnego Kochanka spokojnie
można nazwać fenomenem. Nie licząc
artystów disco-polo dawno nie mieliśmy
takich, którzy kilka lat po powstaniu i
nagraniu zaledwie dwóch płyt studyjnych
byliby znani w całym kraju do tego
stopnia, że prawie każdy koncert mają
wyprzedany po kilku godzinach od rozpoczęcia
dystrybucji biletów. Jest to
zdumiewające, gdy uświadomimy sobie,
że muzycy są aktywni od lat, jednak jako
Night Mistress nie udało im się
przebić do szerszej świadomości. Prawie
rok po wydaniu zapisu koncertu z Przystanku
Woodstock "Zdrajcy Metalu"
28 września na rynek trafi "Noc z Kochankiem"
będąca drugą płytą koncertową
w dorobku zespołu. Z wywiadów
możemy się dowiedzieć, że to wydawnictwo
było planowane jeszcze zanim
Kochanek trafił w ubiegłym roku na
Dużą Scenę słynnego festiwalu Poland
Rock. I efekty tych planów są widoczne
praktycznie w każdym aspekcie. Widać,
że muzykom zależało, aby wydawane
przez nich DVD stało na najwyższym
możliwym poziomie. Tym dziełem Nocny
Kochanek pokazuje, że nie bez powodu
jest jedną z najpopularniejszych
kapel w naszym kraju, a jego koncerty
zasłużenie wyprzedają się w ekspresowym
tempie. "Noc z Kochankiem" to
rasowe metalowe przedstawienie, więc
znajdziemy tam elementy pirotechniczne
czy oświetlenia dostosowane do
klimatu piosenki. Gitarzyści mimo iż
wygrywają takie solówki, że aż pojawiały
się iskry, skakali i biegali i nie wyprowadziło
ich to z równowagi. Z kolei
Krzysiek stojący za głównym mikrofonem
kilkukrotnie zmienił swoje przebranie.
Chociaż tworzy pozory "grzecznego
chłopca", nie boi się przywdziać
najpierw fartuch lekarski, a potem
wskoczyć w skórzaną kamizelkę zdobioną
kolcami. Niestety montażysta przesadził
z wizualnymi dodatkami, ponieważ
oprócz wspomnianej gry świateł dołożono
przede wszystkim nasycenie
barw. Jest ono tak mocne, że chwilami
wygląda nienaturalnie np. kiedy widzimy
wokalistę oblanego fioletowym kolorem
niczym śliwka. Największym plusem
tego wydawnictwa jest brzmienie -
każdy instrument został należycie
nagłośniony, ale w taki sposób, że ściana
dźwięku nie pozbawia nas klarowności
i można nawet wychwycić kilka
nieczystości. W porównaniu z Woodstockiem
brzmienie jest dużo bardziej
przejrzyste, posiada większą głębie i dużo
lepiej słyszalna jest sekcja rytmiczna.
Zarówno bas jak i perkusja otrzymały
spore wzmocnienie od akustyków. Dotychczas
były one tłem dla gitar, a teraz
zostały mocniej wysunięte w miksie,
zwłaszcza bębny. Być może jest to zasługa
Artura Żurka, który dołączył do
zespołu pod koniec zeszłego roku i wybija
rytm z dużo większą siłą niż jego
poprzednik. Dzięki temu to nomen
omen perkusista wyznacza drogę, jaką
podążają instrumentaliści. Nie trudno
jednak zauważyć, że Nocny Kochanek
póki co nie ma bogatej dyskografii i zestaw
zaprezentowanych przebojów jest
zbliżony do tego, co można było usłyszeć
w Kostrzynie nad Odrą. Jedyna różnica
polega na obecności utworów, które
z racji ograniczenia czasowego nie
zmieściły się przy poprzedniej okazji
oraz zapowiedzi nowego albumu, którą
jest "Dr.O.Ngal". Jest to kolejna kompozycja
z potencjałem na stałe miejsce
w setliście. Jednakże ciężko uznać ją za
lekką piosenkę jak "Wakacyjny" czy
"Piątunio", więc nie spodziewajcie się, że
trafi ona do rozgłośni radiowych. Chociaż
tekst został przedstawiony w krzywym
zwierciadle, zawiera charakterystyczny
humor, a nawet nawiązania do popkultury
i literatury przedstawiona historia
nie skłania do śmiechu. To opowieść
o człowieku, który nie dość, że nie
potrafi zapanować nad swoim libido, to
jeszcze podaje się za lekarza, by ułatwić
sobie sprawę. O takich przypadkach niejednokrotnie
już słyszeliśmy w głównych
mediach. Podsumowując "Noc z
Kochankiem" to świetny prezent dla fanów
i przekrój twórczości dla nowicjuszy.
Przez dwie godziny usłyszycie najlepsze
kompozycje stworzone przez
tzw. "Zdrajców Metalu". Z drugiej strony
jest to okazja do sprawdzenia nowego
utworu, który daje do zrozumienia,
że mamy do czynienia z materiałem
przygotowującym wszystkich zainteresowanych
na styczniową premierę trzeciej
płyty Nocnego Kochanka. (5)
Northward - Northward
2018 Nuclear Blast
Grzegorz Cyga
Płyta "Northward" hardrockowego projektu
Northward, która ukazała się 19
października 2018r. nakładem wytwórni
Nuclear Blast, stanowi owoc współpracy
wokalistki Nightwish Floor Jansen
i Jorna Viggo Lofstada z Pagan's
Mind. Całość została napisana już w
2008r., jednak artyści musieli poczekać
aż 10 lat na moment, w którym mogli
wejść do studia i sfinalizować swoje
dzieło. Utwory nie straciły jednak na
aktualności, cały czas cieszą ucho, a głos
Floor przez te lata nabrał jeszcze szlachetności
i kunsztu. Ostre gitarowe
riffy, pełen emocji dojrzały wokal Floor
i chwytliwy refren - te wszystkie elementy
składają się na otwierający płytę kawałek
"While Love Died". Nie bez powodu
został on wybrany na pierwszy
sin-giel, gdyż chyba najlepiej reprezentuje
inspirowane Foo Fighters i Skunk
Anansie brzmienie całości albumu. W
"Get What You Give" Floor płynnie
przechodzi z delikatniejszych rejestrów
w ostre, siarczyste wokale. Ciekawym
zabiegiem jest tu też akustyczny przerywnik
w wykonaniu Jorna Viggo. Po
dwóch mocnych kawałkach delikatniejszy
i bardziej rytmiczny "Storm In The
Glass" jest przyjemnym odpoczynkiem.
Wokalistka Nightwish udowadnia, że
sześć lat w tej kapeli zrobiło swoje - w jej
głosie czuć niesamowitą lekkość i pewność.
Wyjątkowym utworem jest
"Drifting Islands", na którym możemy
usłyszeć Floor z młodszą siostrą Irene.
Artystki miały już okazję śpiewać razem
na jednej scenie, ale nigdy nie słyszeliśmy
ich wspólnie w studyjnym kawałku.
To niesamowite energetyczne połączenie
i w przyszłości liczymy na więcej!
Pięknym akustycznym brzmieniem zaczyna
się utwór "Paragon", w którym w
końcu możemy usłyszeć Floor w wersji
balladowej. Fani Nightwish wiedzą, że i
w tym wydaniu wokalistka sprawdza się
doskonale i nie zawiodą się. W "Let Me
Out" warto docenić znakomite gitarowe
solo i efekt w postaci dość nagłej zmiany
brzmienia w samym środku kawałka, a
w "Big Boy" doskonałą harmonię ostrego
żeńskiego wokalu i dynamicznych
dźwięków gitar. Drugi z utworów zdecydowanie
można zaliczyć do grona najlepszych
na płycie. Jednak dopiero w
"Timebomb" Floor daje pełen popis
swoich wokalnych możliwości i szeroką
skalę głosu. Z delikatnej dziewczyny w
jednej chwili przechodzi w wulkan
energii. Następująca po tym kawałku
ballada "Bridle Passion" to prawdziwy
miód na serce - wokal wzrusza, zachwyca
i inspiruje. W "I Need" popis swoich
umiejętności daje z kolei perkusista, a
zamykający krążek tytułowy "Northward"
stanowi znakomitą syntezę całości.
W ponad 7-minutowym utworze
mamy elementy balladowe, ostrą gitarową
nawalankę, a przede wszystkim siłę
wspaniałego głosu Floor. Po albumie
"Northward" słychać, że jest dziełem
muzyków z wieloletnim doświadczeniem,
którzy znakomicie czują muzykę i
poświęcają się jej całym sercem. Do wokalu
Floor po prostu nie da się mieć zastrzeżeń,
a Jorn Viggo Lofstad wprost
wymiata na gitarze. Fani Nightwish
mogą być jednak lekko zawiedzeni - albumowi
bliżej do brzmienia innego projektu
Floor Jansen, ReVamp. Nie
zmienia to jednak faktu, że każdemu
można ten krążek polecić z czystym sumieniem.
(6)
Noturnall - 9
2017 Rockshots
Marek Teler
Bardzo sobie krzywduję, że ostatnio jest
niewiele produkcji z progresywnym metalem,
w którym gustuję. A tu proszę
trafia się płyta, która choć w pewnym
stopniu rekompensuje moją stratę.
Noturnall to brazylijski zespół złożony
z doświadczonych muzyków (część
156
RECENZJE
współpracowała z Angra i Shaman),
który powstał w 2013 roku. Do tej pory
wydali trzy pełne albumy "Noturnall"
(2014), "Back To Fack Yo Up!" (2015)
i zeszłoroczny "9". Brazylijczycy specjalizują
się w progresywnym metalu, a raczej
power prog-metalu, bowiem w ich
muzyce obok inspiracji Symphony X,
Angra, Shaman sporo jest również odniesień
do grania w stylu Helloween
czy Edguy. Ich muzyka jest pełna ciężaru,
agresywność, ale także, melodii,
klimatu oraz techniki i wszystkie te elementy
są idealnej zrównoważone. Ciężkie,
monumentalne i gęste elementy
współegzystują z tymi delikatnymi, nastrojowymi
i melodyjnymi fragmentami.
Każdy z utworów wypełniony jest takimi
kontrastami. Cieszy mnie tu każdy
dźwięk, nuta, melodia, riff, solo, dosłownie
wszystko. Choć kompozycje są
bardzo różne, to wszystkie dają taką sama
satysfakcję. Obojętnie czy to bardzo
techniczny i progresywny "Hey!", czy to
z nowoczesnymi wpływami "Change",
bardziej bezpośredni i power metalowy
"Mysterious", a nawet brzmiący niczym
kawałek wyjęty z trzeciego albumu Extreme,
"Hearts As One". Całość po prostu
jest niesamowita. Takie same zadowolenie
przynosi wykonanie i produkcja.
Po prostu "9" jest bardzo dobrze nagrane,
a nad grą instrumentalistów trzeba
tylko cmokać. Wokalistę Thiago
Bianchi z pewnością część czytelników
już zna, a tym albumem tylko potwierdza
swoje umiejętności i klasę. No cóż,
pod sztandarem Noturnall zebrali się
utalentowani muzycy i tylko życzyć sobie
aby wspólnie, jak najdłużej raczyli
nas albumami jak ten omawiany. Teraz
bardzo bacznie będę przyglądał sie poczynaniom
Noturnall, a o "9" raczej nie
zapomnę. (5)
\m/\m/
Null'O'Zero - Instructions To Domination
2018 Rock Of Angels
"Instructions To Domination" to
drugi album tego młodego zespołu z
Aten i chłopaki łoją na nim naprawdę
konkretnie. Heavy, speed i thrash metal
są tu podane w idealnie wyważonych
proporcjach, niczym w najlepszej aptece,
a ponieważ jak podkreślają muzycy
utwory powstawały w niespecjalnie
sprzyjających im okolicznościach, to są
też znacznie agresywniejsze niż na debiucie,
pełne pasji, gniewu i wściekłości.
Wyszło to tylko muzyce Null 'O' Zero
na zdrowie, bo granie takiej muzyki bez
kopa i ciężaru nie ma najmniejszego
sensu, a tu mamy ich aż w nadmiarze.
Szybkie numery to klasa sama w sobie:
są niby typowe, mocno zakorzenione w
latach 80., ale mają w sobie to coś, co
sprawia, że chce się do nich wracać,
zwłaszcza do "The Last One" i "Imprisoned
In The Dark". Nie znaczy to oczywiście,
że marszowe rockery są gorsze -
"Face Down The World" również rządzi,
ballada "Until The End Of Life" z gościnnym
udziałem gitarzysty Thimiosa
Krikosa i pianisty George'a Georgiou
też jest niczego sobie. No i George Patsouris
- posłuchajcie choćby "My Last
Disguise" i od razu będziecie wiedzieli
dlaczego zdarza mu się występować
podczas koncertów-hołdów dla Ronniego
Jamesa Dio. (4,5)
Panzer Squad - Ruins
2018 Testimony
Wojciech Chamryk
Było demo, dwa splity, debiutancki album
"Coming To Your Town", a po
dwóch latach od jego premiery Panzer
Squad firmują kolejnego longplaya.
Używam tego określenia nie bez powodu,
bowiem "Ruins" można kupić we
wszystkich możliwych wersjach, od cyfrowej
do winylowej, a nawet na gustownie
wydanej kasecie. Ano, jak stara
szkoła to stara szkoła, bo tych trzech
młodych Niemców gustuje w muzyce z
wczesnych lat 80., kiedy to internet dopiero
raczkował, o streamingu nikt nawet
nie myślał, a płyty kompaktowe -
ówczesna technologiczna nowinka - nie
były czymś na każdą kieszeń nawet na
bogatym Zachodzie. Mamy tu więc 13
utworów wściekle intensywnego thrashu,
punk rocka i D-beatu, podanego z
taką werwą, że nie ma zmiłuj. Czasem
idzie to wręcz w kierunku ekstremalnego
thrash/black metalu ("Escapist"),
perkusista Henni nader często zresztą
wyżywa się w blastach, a wokalista/gitarzysta
Tobi z upodobaniem głównie
skrzeczy, ograniczając inne formy wokalnej
ekspresji do najniezbędniejszego
minimum. Na koniec chłopaki serwują
siarczystą wersję "Warsystem" szwedzkich
pionierów D-beat Skitslickers, potwierdzając
tym samym, że dokładnie
przestudiowali źródła i nie są jakimś pozerami-sezonowcami,
ale naprawdę
wielbią takie dźwięki. (4,5)
Wojciech Chamryk
Perpetrator - Altered the Beast
2018 Caverna Abismal
Płyta zespołu z... Portugalii. Perpetrator
istnieje dekadę i nagrał właśnie swój
drugi po debiutanckim ("Termonuclear
Epiphany" z 2014r.), album. Ja tam bardzo
lubię słuchać takich płyt. Nie szukam
w nich superoryginalności... choć i
jakąś oryginalność słychać w kompozycjach
Portugalczyków. Muzyka zawarta
na "Altered the Beast", to jedenaście
ciosów między oczy i uczy. To, co w
thrash metalu najlepsze, mix niemieckiej
i amerykańskiej szkoły. Slayer,
Destruction, Kreator, Testament w jednym...
I pewnie coś jeszcze. Wszystko
sprawnie zlepione w całość i zagrane. Za
każdym razem, kiedy słucham muzy,
tak naładowanej adrenaliną i energią,
mam ochotę wyskoczyć na środek pokoju
i pomachać resztkami włosów... i od
razu chciałbym zobaczyć kapelę na żywo.
To dobry znak, jeśli coś tak jeszcze
na mnie działa. Całość wyśmienicie i
potężnie brzmi. Pełna selektywność
dźwięku... Ponaddźwiękowe przyśpieszenia,
w każdym utworze, supermocarne
riffy i mnogo gęstych bębnów. Wokal
momentami, może kojarzyć się trochę
z panem Schmierem, ale mi to w
ogóle nie przeszkadza... Bardzo przyjemne
zwolnienie w "Helltrasher" z ciekawą
solówką. Zresztą solówki są kolejnym
atutem całego "Altered the Beast".
Totalne zaskoczenie w końcowym
"Black Sacristy", gdzie pojawia się drugi
wokal w iście dickinsonowych partiach.
Prawie dałbym się nabrać, że Bruce gościnnie
użyczył tu głosu. Do tego komiksowa
okładka w old skulowym stylu.
Trzy długowłose trolle w metalowym
oporządzeniu, pasy z nabojami, ćwieki
wyrastające na przedramionach. Wszystko
się tu zgadza. Kurcze, będę się nieraz
powtarzał... ale co tam. Ludzie, naprawdę
warto czasem posłuchać świeżej
krwi w metalu, zamiast nudnych, wymęczonych
gniotów, naszych dawnych
idoli. (5)
Piledriver - Rockwall
2018 Rockwall
Jakub Czarnecki
Z najsłynniejszego składu Status Quo
pozostał jedynie Francis Rossi. Choć
Francis ciągnie ten wózek dalej, to jednak
dobiega już 70-tki i niewiadomo,
co w najbliższym czasie może się zdarzyć.
Jednak Quo od zawsze miał wiernych
fanów i naśladowców. Jednym z
ich był niemiecki Piledriver, który po
prostu na początku był coverbandem
Brytyjczyków. Jednak od pewnego czasu
działają na własną rękę ale inspiracja
Status Quo jest zawsze na pierwszym
miejscu. Na najnowszym albumie słychać
to głównie w "One For The Rock".
Znakomity czadowy kawałek przepełniony
duchem Quo ale zagrany z
własnym sposób. Żeby było ciekawiej
przewijają się przez niego również klimaty
dokonań takich hard rockowych
tuzów, jak Uriah Heep czy Deep Purple.
Drugim dobrym nawiązaniem do
dokonań Status Quo jest zamykający
płytę "Little Latin Love". Z tej rodziny,
również z końcówki krążka, można
ewentualnie wymienić utwór "Sparks".
Jest też bezpośredni cytat czyli cover
Statusu, "Rockers Rollin'". Przy reszcie
albumu wpływy Brytyjczykami już nie
są tak oczywiste. Dwie pierwsze kompozycje
zaskakują, bowiem Niemcy dryfują
w stronę chwytliwych, aczkolwiek
ciągle rockowych przebojów. "Stopm" i
"Agitators" od razu wpadają w ucho.
Wpada też coś innego, pewne przeświadczenie,
że podobne podejście do
melodii i grania już ktoś wykorzystał.
Najgorsze, że nie mogę sobie przypomnieć
kto... Bryan Adams? Właśnie takie
podejście, gdzie zderzają się pływy
charakterystycznego rockującego boogie
z melodyjnym rockiem czy hard rockiem,
wypełnia większość "Rockwall".
Utwory są różnorodne, dynamiczne
("Draw The Line"), wolne ("Farewell"),
balladowe i akustyczne ("For Freedom
And Friends"), a nawet pop rockowe
("Julia"). Całość jest zagrana i wyprodukowana
bardziej niż solidnie. Jakieś
zdumienie mija, gdy zerknie się na to,
kto odpowiadał za nagrywanie, a był
nim sam Stefan Kaufmann. Na tym albumie
muzycy maja też przesłanie, a
jest nim: "Make peace, make friends,
stop all the hate and the egoism". Ogólnie
fani Status Quo i klasycznego rockowego
grania powinni zainteresować się
nowym albumem Piledriver - "Rockwall".
(4)
Primal Fear - Apocalypse
2018 Frontiers
\m/\m/
Otwierający album "New Rise" zapowiada
rewelacyjną płytę. Kawałek swoją
stylistyką i mocą przywołuje najlepsze,
pierwsze płyty niemieckiej ekipy. Wygląda
na to, że wpadłam w sidła tego kawałka,
bo po takiej petardzie w starym
stylu oczekiwałam jej kontynuacji. O ile
następujący po niej "The Ritual" też jest
świetnym kawałkiem z nośnym, dynamicznym
refrenem (to wbrew pozorom
nie jest takie oczywiste), o tyle trzeci
numer spowalnia tempo i moc krążka -
"King of Madness" jest kawałkiem utrzymanym
w średnim tempach, z miękkim
refrenem oraz intrem, które sprawia
wrażenie inspirowanym... Powerwolf.
Moje - zupełnie bezpodstawne oczekiwania
- legły w gruzach. Dalsza część
płyty jest zbudowana na schemacie jaki
słychać, od drugiego kawałka. Są na niej
wolniejsze kawałki, zarówno gorsze (jak
ballada "Supernova" rodem z "środkowych"
płyt Primal Fear, za którymi nie
przepadam) jak i lepsze (jak podniosły
"Eye of The Storm"). Są na niej mocne
kawałki klasycznie heavymetalowe, typowo
dla Primal Fear mocno dociążone
w zwrotkach, takie jak "Cannonball" czy
"Blood, Sweat and Fear" (z - co ciekawe
- refrenem skopiowanym z kawałka
"Blood, Sweat and Tears" Messiahs's
Kiss). Są też ciężkie kawałki z małą niespodzianką,
takie jak "Hounds of Justice"
z "nowocześnie" skandowanymi zwrotkami
czy "The Beast" z nisko zaśpiewanym
czy może wręcz "wyryczanym" refrenem.
Nie da się ukryć, że płyta jest
urozmaicona i czerpie garściami z całego
dorobku Primal Fear. Całość łączy
świetna produkcja oraz ciężkie, przejrzyste
brzmienie. Osobiście oczekiwałabym
samych klasycznie heavymetalowych
numerów, najlepiej niesiadających
w refrenach jak w przypadku "Hounds of
Justice" czy "King of Madness", ale przecież
nie powinnam oceniać płyty przez
pryzmat moich zachcianek. Jest na tej
płycie kilka naprawdę bardzo dobrych
kawałków, a całość - choć słabsza od
świetnej "Rulebreaker" - wypada dużo
lepiej na tle słabszego okresu dla Primal
Fear jakim moim zdaniem były lata
2009-2014. Na pewno drogą jaką teraz
idzie ekipa Sinnera, Scheepersa i Naumanna
jest dużo lepsza niż ta, którą
ostatnio podąża Gamma Ray, Grave
Digger czy - porównując we właściwej
kategorii stażu - Iron Savior. (4)
Strati
RECENZJE 157
Redemption - Long Night's Journey
into Day
2018 Metal Blade
Na początku warto zaznaczyć, iż siódmy
album Redemption powstał po
tym, jak zespół dotknęły dość poważne
zmiany personalne. Zespół opuścił długoletni
wokalista - znany z Fates Warning
i ceniony w świecie nie tylko progresywnego
metalu Ray Alder. Jego
miejsce zajął nie mniej charyzmatyczny
Tom Englund dotychczas kojarzony
głównie z grupą Evergrey. Drugim nowym
nabytkiem ekipy Nicka Van Dyka
jest młodziutki klawiszowiec Vikram
Shankar. Co trzeba przyznać, to
fakt, że obaj wspomniani muzycy nie
tylko dobrze odnaleźli się w grupie, ale
też wnieśli do niej sporo świeżości.
Zwłaszcza Tom, którego wokal idealnie
wpasował się w estetykę "Long Night's
Journey into Day". Od strony muzycznej
album zawiera to, do czego zespół
przez lata zdążył przyzwyczaić swoich
słuchaczy. Momentami jest dość szybko,
nawet na swój sposób agresywnie,
jak w chociażby otwierającym "Eyes
You Dont't Dare To Meet in Dreams".
Następny utwór "Someone Else's Problem"
to rzezcz już nieco wolniejsza, ale
za to bardziej chwytliwa mogąca przywodzić
na myśl dokonania Dream Theather.
Na "Long Night's Journey into
Day" znalazło się także miejsce dla nieco
dłuższych i bardziej rozbudowanych
kompozycji. Przykładem mogą być "The
Echo Chamber" oraz wieńczący całość
utwór tytułowy. W tym drugim przypadku
odrobinę razić może przesadna
patetyczność. Ciekawostką jest cover
grupy U2 zatytułowany "New Year's
Day". Nick i chłopaki nieco odświeżyli
ten trochę zakurzony utwór. Teksty
skupiają się na problemach codziennego
życia, zakamarkach ludzkiej psychiki,
wyborach, przed którymi na pewnym
etapie życia staje każdy z nas itp. Ogólne
przesłanie mimo mrocznych wątków
jest jednak optymistyczne. "Long
Night's Journey into Day" to jedno z
bardziej godnych uwagi wydawnictw
Redemption. (4,5)
Refuge - Solitary Men
2018 Frontiers
Bartłomiej Kuczak
Nazwa nieznana, ale rzut oka na skład
tego niemieckiego trio wyjaśnia wszystko.
Peter "Peavy" Wagner, Manni
Schmidt i Chris Efthimiadis to przecież
klasyczny i uwielbiany przez wielu
fanów do dziś skład Rage z przełomu
lat 80. i 90., odpowiedzialny za nagranie
tak udanych płyt jak "Secrets In A
Weird World", "Reflections Of A
Shadow" czy "The Missing Link". Jeśli
więc ktoś lubi germański heavy w takim
wydaniu, to debiut Refuge jest dla niego,
bowiem to kawał solidnego, a momentami
("Summer's Winter", singlowy
"The Man In The Ivory Tower", "Mind
Over Matter") nawet porywający, heavy/
power/speed metal. Pięknie łoją też w
"Hell Freeze Over", premierowej kompozycji,
ale opartej na pomysłach ze stareńkiego
"Like A Gun With Twisted
Barrel". Z tego samego okresu pochodzą
też "Waterfalls" i "Another Kind Of
Madness", przez Rage nagrane tylko w
wersjach demo, a teraz wreszcie świecące
pełnym blaskiem konkretnego brzmienia,
ale nie tylko dlatego polecam tę
płytę fanom Rage, inni też się nią nie
rozczarują. (5)
ReinForcer - The Wanderer
2018 Self-Released
Wojciech Chamryk
Niedawno recenzowałem debiut brytyjskiego
Stormrider i nie sądziłem, że tak
szybko trafi mi się coś lepszego. A po
kilku przesłuchaniach tak można napisać
o EPce "The Wanderer" autorstwa
Niemców z ReinForcer. Ten zespół również
jest zafascynowany nurtem NW
OBHM w szczególności dokonaniami
Iron Maiden, ale także europejskim power
metalem (tego z lat 80.), a także
amerykańskim power metalem w stylu
Iced Earth. Pięć kompozycji, które znalazły
się na płytce, jest bardzo dobrze
napisane, wiele się w nich dzieje, ale w
nie taki sposób aby odstraszyć słuchacza.
Utwory przyciągają uwagę dobrymi
riffami, znakomitymi tematami muzycznymi,
świetnymi solami, intrygującym
klimatem, wyborną sekcją rytmiczną
oraz wyjątkowo dobrymi wokalami. Na
szczególną uwagę zasługuje specyficzny
podniosły klimat przesycony epiką,
który odnajdziemy w praktycznie każdej
kompozycji. Wszystkie elementy
są doskonale wywarzone, dokładnie w
tym miejscu, którym powinny być. Płyta
zachwyca mocnym i klarownym brzmieniem,
które łączy w sobie te oldschoolowe
z lat 80. z tym dzisiejszym.
Niemcy nie szukają na siłę starego brzmienia
i ze swobodą korzystają z tego co
daje współczesne studio. "The Wanderer"
prezentuje Niemców w bardzo dobrym
świetle, po prostu ReinForcer wyróżnia
się na tle innych młodych kapel z
nurtu tradycyjnego metalu. Oby był to
początek przyzwoitej kariery muzycznej.
W śród tej piątki utworów mam
swojego faworyta, Jest nim "Snatching
Hands" z wyjątkową i nienazwaną aurą.
Jednak w wypadku tak wyrównanego
albumu, każdy może wskazać na inny z
utworów. Ci co zachwyceni są nowymi
dokonaniami młodzieży zafascynowanej
tradycyjnym heavy metalem z pewnością
podziela moje zdanie. Inni natomiast
nie przestaną z wynajdowaniem
wad. Tym życzę miłej zabawy. Mnie natomiast
nie pozostaje nic innego jak wystawić
ReinForcer wysoka ocenę, z nadzieją,
że odpowiednia wytwórnia wyłowi
ich z zalewu nowych ofert, kierując
Niemców na odpowiednie tory kariery.
Uważam, że na to zasługują. (5)
\m/\m/
Rhino Proof - Rhino Proof
2018 Self-Released
Znowu Finlandia, ale tym razem młody,
hardrockowy zespół i debiutancki album.
Na "Rhino Proof" słychać, że grupę
tworzą doświadczeni muzycy, bo grają
nad wyraz stylowo. Przeważa tu klasyczny
hard rock spod znaku Deep
Purple, bo dużą rolę w aranżacjach odgrywają
organowe i gitarowe partie, również
sekcja rytmiczna gra w charakterystyczny,
nie tylko zresztą dla Purpli,
sposób ("Code Of The Road", "Devils
Playground"). Wrażenie robią też wycieczki
w nieco inne rejony, bo w "Anchorage"
mamy bujający southern rock z
wejściami barowego pianina i jego solówką
w końcówce, są partie grane slide
("Heartland", "Gravity"), a w balladowym
na początku "1000 Years Too
Soon" są też bluesowe akcenty. Bywa też
mocniej, bardziej surowo, szczególnie w
"That's the Way It Goes" i "Worth Of
Nothing", tak więc, mimo typowego wypełniacza
"Lucky Me" (oj, nie wyszedł
im ten potencjalny przebój) i tak zasłużyli
na: (4)
Wojciech Chamryk
Riot Horse - Cold Hearted Woman
2018 Metalville
Przy okazji rozmów o Greta Van Fleet,
nie raz słyszałem, że nie warto zajmować
się tym zespołem, bo kopiuje Led
Zeppelin. Takie stanowisko, to po pierwsze
informacja dla mnie, że ten ktoś
nie zna tej Amerykańskiej grupy, a jedynie
słyszał gdzieś w radio ich jeden lub
dwa kawałki. Po drugie z takim podejściem,
to ogóle powinniśmy słuchać tylko
muzyki plemiennej, bo to ona była
pierwszą inspiracją do każdej innej. A
taki Led Zeppelin nie powinien nagrać
w ogóle, bo przecież zrzynał z amerykańskich
bluesmenów. Po co, więc męczyć
się z jakimiś białasami, jak aktualnie
spokojnie na "jutubach" możemy sobie
wyszukać wszystkich tych, którymi
zasłuchiwali się Jimmy, Robert i obaj
Johnowie. Inna kwestia związana z
Greta Van Fleet. Zespół znalazł się w
odpowiednim miejscu i o odpowiedniej
porze, z tego powodu ich kariera ma
szanse nabrać odpowiedniego tempa.
Dzięki temu kapela zdobędzie bardzo
wielu fanów, a o ich muzyce będzie się
wiele pisało i mówiło. Ja jednak chciałbym
zwrócić uwagę, że w cieniu takich
karier toczy się, życie innych formacji,
które również tworzą tą samą scenę,
mają te same korzenie, a nie tworzą gorszej
muzyki, a wręcz niekiedy nawet lepszą.
Dla mnie takim zespołem jest właśnie
Riot Horse, która na pewno nie
ustępuje Greta Van Fleet. Jest to duńsko-szwedzka
grupa, która inspiruje się
hard rockiem lat siedemdziesiątych,
gdzie takie kapele jak Led Zeppelin,
Free, Moutain, BTO to ich fundament.
Dużo też na "Cold Hearted Woman"
odniesień do bluesa, southern rocka, a
także heavy rocka czyli aż duszno na
niej od atmosfery latami siedemdziesiątymi.
Owszem będzie można zarzucać
muzykom Riot Horse inspiracje wymienionymi
powyżej zespołami, jednak
w wypadku tej formacji oryginalność
podejścia do tematu zdecydowanie
przewyższa odniesienia. Nie jestem
wielkim fanem retro rocka, ale mam
kilka swoich ulubionych zespołów z
tego nurtu. Niemniej ostatnio z dużo
mniejszym zapałem sięgam po takie
granie. Za to "Cold Hearted Woman"
zacząłem słuchać nieustannie z niewielkimi
przerwami na inną muzykę. Słucham
tej płyty z uwaga i duża przyjemnością,
a to za sprawą nie tylko dobrych
kompozycji, odpowiedniego wyczucia
minionej epoki, znakomitego wykonania,
ale także dzięki świetnym aranżacjom
i klimatycznym smaczkom. Całość
muzyki na albumie jest niezwykle wyrównana,
przez co ciężko wybrać jakiś
swój ulubiony kawałek. Może to być
podyktowane brakiem wyraźnego przeboju,
ale drugą stroną jest to, że zespół
podszedł do tego co robi z niezwykła
dbałością, ambicją i talentem. Już harmonijka
na początku openera, a zarazem
utworu tytułowego, zapowiada
nam z jaką muzyką będziemy mieli do
czynienia. Żeby nie było za łatwo, dodam
jeszcze, że "Cold Hearted Woman"
oprócz wymienionych wcześniej
odniesień, niesie ze sobą skojarzenia z
bardziej współczesnym Black Crowes.
Znakomity, dumnie snujący się kawałek.
Za to "My Only Woman" atmosferą
i urodą przypomina mi nieodżałowanego
Gary Moore'a, choć trafiają się wtręty
rodem z Led Zeppelin. Natomiast
taki "Glad You Came" zachwyca drugim
głosem, w dodatku kobiecym, niejakiej
Yvette Eklund. Z przymrużeniem oka,
a może i nie, przypomina to współpracę
Beth Hart z Joe Bonamassa. Jednak i
tu duch Led Zeppelin nie pozwala zapominać
o sobie, tym razem jako bardzo
klimatyczny odlot w środkowej partii.
Natomiast "Shadows Of The Moon"
to już bezpośrednio pełną gębą Led
Zeppelin i to ten bardzo heavy. Dobrze,
że wokalista Andreas Sydow nie
zdradza tutaj cech, które upodobniłyby
jego glos do Roberta Planta, bo wszelkiej
maści nudziarze nie daliby spokoju
tej formacji. Zepellinowe riffy nie dają
zapominać o sobie również w "Down On
Your Knees". Ogólnie cały album cały
czas przemyca klimaty brygady Page'a i
spółki. Natomiast kończący "Feel My
Love" często nawiązuje do feelingu gry
wymienionego już Joe Bonamassa. Pozostałe
nie wymienione kompozycje również
należą do wybornych. Myślę, że
gdyby takie znalazły sie na nowym krążku
Greta Van Fleet, pisałoby sie o
Amerykanach, że okrzepli i dojrzali muzycznie.
Czego im w sumie życzę. Wróćmy
jednak do Riot Horse. "Cold
Hearted Woman" w porównaniu do
debiutanckiego albumu to przeskok o
kolejny level, w dodatku na "This Is
Who We Are" było więcej ducha Jimmi
Hendrixa. Tym razem rządzą inspiracje
Led Zeppelin. Brzmienie "Cold Hearted
Woman" utrzymane jest w stylu
retro oraz przesiąknięte jest atmosferą
lat 70. I nie tylko chodzi o gitary, sekcję
rytmiczną ale także o harmonijkę, organy
Hammonda i inne tego typu smaczki.
Zawdzięczamy to niesamowitemu
wyczuciu tej epoki przez muzyków, którzy
prezentują się lepiej niż przeciętni
grajkowie. Także jak będziecie słuchać
nowego krążka Greta Van Fleet pomyślcie
o , a najlepiej dajcie im szanse i posłuchajcie
ich najnowszego albumu
158
RECENZJE
"Cold Hearted Woman" (4,5)
Road Warrior - Power
2018 Gates Of Hell
\m/\m/
Tasmańskie diabły z Road Warrior
szybko przygotowały i nagrały swój debiutancki
album. Nic też dziwnego, że
bez trudu znalazł się chętny do jego wydania,
bowiem "Power" to świetny przykład
tradycyjnego heavy metalu lat 80.,
ale z powodzeniem granego w drugiej
dekadzie XXI wieku. Chłopaki grają
więc mocno, siarczyście i bardzo dynamicznie,
chętnie czerpiąc zarówno od
tuzów NWOBHM, kapel kontynentalnych,
US powermetalowych, jak i zespołów
japońskich z Loudness na czele,
łącząc to wszystko w jedną, tasmańską
miksturę. Wśród ośmiu utworów składających
się na "Power" nie ma wypełniaczy
- to 35 minut surowego, rasowego
heavy na najwyższych obrotach, z
kulminacją w postaci "On Iron Wing",
"Tease n' Torture" i "The Future Is
Passed". Całość na: (5)
Wojciech Chamryk
Runelord - Message From The Past
2018 Stormspell
Dziwna sprawa z tym Runelord. W
projekt ten zaangażowani są Cedrick
Forsberg znany głównie z grupy
Blazon Stone grający na wszystkich instrumentach
i wokalista Georgy Peichev
z bułgarskiego Mosh-Pit Justice.
Okazuje się jednak, że osoby te zostały
wynajęci przez tajemniczego człowieka
imieniem Fredrik, by pod nazwą Runelord
nagrać trzy albumy z napisanym
przez niego materiałem. Być może określenie
"metalowy boysband" jest tu trochę
nad wyraz oraz może być nieco
obraźliwe, jednak sami przyznacie, że
coś w tym jest na rzeczy. Przyjrzyjmy
się jednak czy ten eksperyment się w
ogóle udał. Szczerze mówiąc moim zdaniem
co najwyżej średnio. Z założenia
"Message From The Past" muzycznie
miało nawiązywać do amerykańskiego
epic metalu, a konkretnie do twórczości
takich kapel jak Manowar, Warlord
czy Cirith Ungol. O ile jakieś tam nawiązania
do dwóch pierwszych wymienionych
grup można w muzyce Runelord
odnaleźć, to nie słyszę żadnych
wspólnych mianowników z tą trzecią.
Album wypełnia dziesięć kompozycji,
którym brakuje nieco polotu, przysłowiowego
ognia i ogólnie mimo pierwotnego
założenia klimatu. Poza tym cały
czas odnoszę wrażenie, że muzycy słabo
się wczuwają w swoje role. Zresztą nie
ma się co dziwić. Ktoś ich zatrudnił, dał
gotowy materiał, kazał odegrać i odśpiewać
swoje a potem zapłacił (nie jest to
informacja potwierdzona, ale jestem w
stanie założyć o dobrą flaszkę, że obaj
Panowie nie wzięli w tym udziału za
darmo). Zresztą sam Cedrick otwarcie
przyznaje, że nie czuje tej muzyki. Co
zatem jest dobrego w tym materiale?
Ano parę rzeczy się znajdzie. Na przykład
nawiązujący do twórczości Grand
Magus "Purified Hatered" czy melodyjny
"Valhalla Within" jednak w skali
całego gatunku te utwory i tak są co najwyżej
średnie. Być może znajdą się chętni
do przesłuchania "Message From The
Past", ale założę się, że szybko o tym
albumie zapomną. Ja sam na następne
płyty sygnowane nazwą Runelord nie
będę czekał z wypiekami na twarzy. (3)
Sadauk - A New Dawn
2017 Pure Legend
Bartłomiej Kuczak
Sadauk? A cóż to za licho, pomyślałem,
próbując przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek
słyszałem o tym szwedzkim zespole.
Wyszło na to, że niekoniecznie,
chociaż powstał w roku 1996, ale skoro
"A New Dawn" jest jego debiutanckim
albumem to wszystko jasne. Aż dziwne,
że Joppe Crambert nie pomyślał wcześniej
o jakimś długogrającym materiale,
bo na tym pierwszym Sadauk gra całkiem
efektowny, symfoniczny metal z
gotyckimi naleciałościami. Co istotne
słowo metal nie jest tu jakimś ozdobnikiem
czy pusto brzmiącym sloganem,
gdyż dwie gitary zapewniają solidne, riffowe
uderzenie, a perkusista Patrik Finnermark
ma za sobą solidny staż w bardziej
ekstremalnych zespołach, więc nie
brakuje tu również mocnego uderzenia,
z blastami na czele. Sporo też symfoniczno-klawiszowych
aranżacji i ładnych
melodii, pojawiają się również wdzięczne,
folkowe brzmienia ("Sailing
Away"), lider zaś zwykle groźnie porykuje
i skrzeczy, czasem tylko śpiewając
czysto, niskim i dźwięcznym głosem
("Tears Of The Sun"). Najjaśniejszym
punktem Sadauk jest jednak wokalistka
Therése Thomsson - podczas sesji
udzielająca się tylko gościnnie, ale teraz
już pełnoprawny członek grupy - śpiewająca
w bardzo naturalny sposób, bez
jakiejś wysilonej, pseudo operowej maniery
("Epitaph-Funeral Among Roses"),
a do tego świetna również w tych bardziej
zadziornych, dynamicznych partiach
("Act 1-Melhinis Death", "Who Is
King In Paradise"). Mamy więc konkret,
wart: (4,5), a dla fanów choćby Nightwish
może i więcej.
Sadhayena - Emergency
2017 Self-Released
Wojciech Chamryk
Sadhayena to współcześni przedstawiciele
świata muzyki zafascynowani latami
80. - i nie tylko - ale tymi trochę lżejszymi,
czyli hard'n'heavy podszytym
glam metalem, typu Guns N'Roses,
Skid Row, Motley Crue czy tez Extreme.
Francuzi są bardzo oldschoolowi
jednak w pełni korzystają z dobrodziejstw
dzisiejszych czasów i techniki nagrywania.
Przez co ich muzyka jest bardzo
soczysta i pikantna. Efekty te można
było osiągnąć dzięki talentowi i
umiejętnością Francuzów, bowiem piszą
oni doskonałe kawałki w starym stylu,
oraz wyśmienicie potrafią je zagrać i nagrać.
Na ich debiucie "Emergency"
przeważają utwory dynamiczne, tak jak
na krążku "Slave To The Grind", Skid
Row, choć u Amerykanów jest więcej
ballad. Słuchając ich po kolei, trudno
zdecydować się, który z nich jest lepszy.
Każdy jest inny ale równie pomysłowy,
ma świetne gitary i charakterystyczne
sola, sekcja ma odpowiednią moc i ciężar,
a wokal prowadzi prze znakomite
melodie. Choć inspiracje są wyraźne, to
Francuzom udało się nadać muzyce własne
piętno. Na dziesięć kawałków wyłamuje
sie jeden. Jest nim ostatni "No
More Chains", który przypomina balladowe
Extreme czy też Skid Row. Ogólnie
bardzo dobra pozycja i to nie tylko
dla wielbicieli glamowego hard'n'heavy
ale także dla fanów współczesnego nurtu
NWOTHM. (4)
Sage - Anno Domini 1573
2018 Rockshots
\m/\m/
"Anno Domini 1573" to debiutancki
album tego chorwackiego, istniejącego
od pięciu lat, zespołu. Sage całkiem
zgranie radzą sobie z konwencją progresywnego
power metalu, proponując
całkiem efektowną wypadkową dokonań
Kamelot, Symphony X czy Rhapsody.
Ta pierwsza nazwa nie pojawia
się tu zresztą przypadkowo, bo za finalny
efekt produkcji "Anno Domini
1573" odpowiada były muzyk tej formacji
Casey Grillo, a miks i mastering
to dzieło samego Jima Morrisa. Brzmi
to więc nader konkretnie, a i pod względem
muzycznym jest równie zacnie,
szczególnie w rozpędzonym openerze
"Rivers Will Be Full Of Blood",
miarowym "Dragon Heart", singlowym
"Treason" z syntezatorową solówką i
bardziej progresywnym, rozbudowanym
"Battle". Trzeba też docenić aranżacyjny
rozmach tego materiału: niekiedy typowo
symfoniczny, gdzie indziej zdecydowanie
metalowy, wykorzystujący też
chóralne partie, kobiecą wokalizę i
skrzypce w "Man Of Sorrow", kolejnej
perełce z tej płyty. "Anno Domini
1573" zaciekawia też tekstami, bo to
koncept album poświęcony antyfeudalnemu
powstaniu chłopskiemu w Chorwacji
w końcu XVI wieku. Sage zadebiutowali
więc z przytupem i oby na kolejnych
płytach nie spuszczali z tonu. (5)
Wojciech Chamryk
Sanhedrin - A Funeral for the World
2018 Cruz Del Sur
Ale przyjemnie zaskoczyła mnie ta płyta!
Po tytule i okładce spodziewałam się
retro doomu. Doom owszem, jest, ale
tylko w tytułowym kawałku (słowo "funeral"
zobowiązuje) i to w śladowych
ilościach. Debiut nowojorczyków to
dawka świetnego heavy metalu inspirowanego
takimi kapelami jak Queensryche,
Hellion i Jacobs Dream. Tak tak,
często z USA docierają do nas banalne
wydawnictwa z łopatologicznym heavy
metalem, którego już mamy od zatrzęsienia.
Tym bardziej Sanhedrin wywołał
zdumienie. Wokalistka (i jednocześnie
basistka), Erica Stoltz przywołuje
swoim śpiewem nie tylko takie znakomite
amerykańskie damy jak Ann Boleyn
z Hellion czy Leather, ale też różnych
wokalistów-mężczyzn z Geoffem
Tate'm, Davidem Taylorem i...
Dickinsonem na czele. Jej wokal jest
wielobarwny, teatralny i drapieżny. Doskonale
pasuje do zróżnicowanej płyty,
która prezentuje zarówno masywne kawałki
utrzymane w średnim tempie jak i
wręcz NWoBHMowe galopady. Perełką
na krążku jest "Collateral Damage" -
trzymający w napięciu, epicki utwór o
dramaturgii kompozycyjnej i wokalnej,
której nie powstydziłby się Jacobs
Dream na swoim debiucie. Choć trzyosobowy
Sanhedrin nie udaje "zespołu
retro", brzmi naturalnie, miękko i jednocześnie
agresywnie. Taki sound doskonale
pasuje do estetyki zespołu, która
poza klasycznym heavy prezentuje nutę
progresywnego metalu lat 80. nie
stroniąc od akustycznych fragmentów,
spokojnych solówek, zwolnień czy hard
rockowych fragmentów. Kawał świetnego,
"inteligentnego" metalu. (5)
Second Sun - Eländes Elände
2018 Gaphals
Strati
To już chyba jakaś epidemia, bo coraz
więcej muzyków z ekstremalnych kapel
zaczyna wracać do korzeni ciężkiego
grania, okazując się wielkimi entuzjastami
hard, progresywnego, symfonicznego,
psychodelicznego czy space rocka.
Znany z Tribulation perkusista Jakob
Ljungberg nie jest tu jakimś wyjątkiem,
bo najpierw grał w Enforcer klasyczny
heavy, a w Second Sun, już jako gitarzysta
i wokalista, poszedł jeszcze dalej.
"Eländes Elände" jest drugim albumem
tej formacji, utrzymanym w stylistyce
space/hard rocka. Mamy tu więc niedługie,
zwykle bardzo klimatyczne i całkiem
melodyjne utwory, którym najbliżej
chyba do dokonań Camel z przełomu
lat 70. i 80., kiedy porzucili już
progresywne suity na rzecz bardziej
zwartych, krótszych utworów. Słuchać
też echa wczesnego UFO czy Judas
Priest, są odniesienia do folkowego
okresu Jethro Tull, ale najefektowniej
wypadają jednak te najbardziej psychodeliczne,
hipnotyczne wręcz utwory z
porywającymi dialogami gitary i organów,
jak choćby "Noll Respekt", "Du Ska
Se Att Det Blir Sämre" czy, wzbogacony
też partiami syntezatorów, "Enda Sunda
RECENZJE 159
Människan" i "Världen". Za "Eländes
Elände" Second Sun dostają więc ode
mnie (5), a teraz muszę rozejrzeć się za
ich debiutem "Hopp/Förtvivlan".
Wojciech Chamryk
Secret Society - The Indcution
2018 Self-Released
Sprawdziłam sobie, czym jest tajemniczo
nazywający się Secret Society i...
dalej nic nie wiedziałam. Wyglądało na
to, że to po prostu tajne stowarzyszenie
i tyle. Dopiero kiedy odpaliłam EP "The
Induction" odkryłam, że w zespole
śpiewa Rick Altzi (kawałek "Monsters"
zresztą od razu skojarzył mi się z Masterplanem).
Zdumiałam się kiedy z głośników
popłynął "Mental Mayhem"
brzmiący jak ciężki Alice Cooper, a
Altziego zastąpił inny - wtedy nierozpoznawalny
dla mnie - wokalista. Koniec
końców okazało się, że owe "taje
stowarzyszenie" to ciekawy projekt, w
którym znane są jedynie nazwiska wokalistów
(poza Altzim na płytce śpiewa
jeszcze Ronny Munroe, Paul Sabu oraz
Joe Basketts), a za instrumenty odpowiada
anonim kryjący się pod pseudonimem
Telum Ignotum. Płytę łączy
ciężkie, masywne i współczesne brzmienie,
a dzieli stylistyka. Niemal każdy z
kawałków reprezentuje inną odnogę
heavy metalu. Słuchać na niej i kawałki
w stylu obecnego Vivious Rumors i
Masterplan i Alice Coopera i Firewind.
Pojawił się nawet majestatyczny,
przywołujący odrobinkę późne Savatage
"Broken by Design". EPki słucha się
bardzo dobrze, od razu rzuca się w uszy,
że nie jest to nagranie amatorskie. Mimo
tego, zwykło się jednak traktować
EPki z pewną podejrzliwością. Traktuje
się je jak preludium do czegoś większego,
mieszankę niedokończonego albumu
z próbką grania zespołu. "The Induction"
jest właśnie taką próbką, krzyczy
do słuchacza "ej, zobacz na co nas stać!".
Nie krzyczy co prawda "ej, będzie tego
więcej!", ale tego właśnie się spodziewam,
Czy z tymi samymi wokalistami?
Czy w postaci projektu czy regularnego
zespołu? Który styl przeważy na płycie?
A może będzie ich jeszcze więcej? Jest w
tym "tajnym zrzeszeniu" coś fajnego.
(4,5)
Sick N' Beautiful - Element of Sex
2018 Rosary Lane
Strati
Jak to cudo trafiło do nas to nie mam
pojęcia. Sick N' Beautiful nie ma nic
wspólnego z tradycyjnym heavy metalem,
jest po prostu na wskroś nowoczesny.
Wyróżnia się estradowym image.
Skojarzenia z GWAR, Zodiac Mindwarp,
Lordi itd. jest zupełnie uzasadnione.
Muzycznie, to nowoczesne granie
rockowo-metalowe, z elementami
industrialu i elektroniki. W tym wypadku,
oprócz już wymienionych zespołów,
skojarzenia nawiązują również do White
Zombie, Marilyn Manson, NiN i...
Lady Gaga. Ciekawostką jest to, że za
"garami" i "sitem" stoją kobiety. I w tym
momencie kończy się moja rzetelność.
Nie słucham na co dzień takiej muzyki
i nie wiem, od której strony do niej
podejść, do czego się odnieść, jak ją
ugryźć. Mija piosenka po piosence, a ja
w ogóle nie reaguję. Nie potrafią mnie
zainteresować ani ciężkie riffy, ani melodie...
są po prostu z nie mojego świata.
Jedynie mogę dopowiedzieć, że wykonanie
i produkcja wyglądają na poprawne.
Z pewnością spełniają standardy
gatunku. Myślę, że tak ja mnie, nikogo
z fanów tradycyjnego metalu Sick N'
Beautiful nie zainteresuje. Wydaje się,
że Włosi celują w konkretną publikę,
bardziej mainstreamową. W Europie takie
granie cieszy się spora popularnością,
w Stanach jeszcze większą, także
zespół tak od razu nie przepadnie. Ja raczej
o tym się nie przekonam, bo zaraz
o Sick N' Beautiful zapomnę. Generalnie
o "Element of Sex" powinni wypowiedzieć
się fani takiego grania oraz
specjalizujący się w tym gatunku dziennikarze.
(-)
Skull Fist - Way of the Road
2018 NoiseArt
\m/\m/
Na album speedmetalowców z Kanady
musieliśmy czekać aż cztery lata - więcej
niż na następcę "No False Metal", czyli
"Head of a Pack" z 2014 roku. Czekaliśmy
naprawdę niecierpliwie, bo kiedy
23 sierpnia na YouTubie zadebiutowało
video do singla "You Belong To Me",
moja Facebookowa tablica została
wręcz zalana postami znajomych cieszących
się z nowego kawałka. Singiel ten
otwiera najnowszą płytkę "Way of the
Road", która swoją premierę miała 26
października 2018 roku. Muszę powiedzieć,
że na samym początku otwieracz
nie za bardzo do mnie przemówił, jednak
po paru przesłuchaniach dochodzę
do wniosku, że jest to jedna z mocniejszych
stron tego albumu, choć nie
mówię, że reszta albumu odstaje od singla.
Jako drugi wjeżdża nam "No More
Running", który bardzo przywodzi mi
na myśl "Solitude to Succumb" kanadyjskich
braci Skull Fistów, czyli Cauldrona.
Kawałek wolniejszy i nieco bardziej
balladowy, miły kontrast do zasuwającego
otwieracza. Jednakże po uspokojeniu,
od razu przechodzimy do
ostrego zasuwu, ponieważ na słuchawki/
głośniki wjeżdża nam "I Am a Slave",
czyli klasyczny speedmetalowy kawałek,
który na pewno przypadnie do gustu
fanom "Head of the Pack" czy "Hour
to Live". Następny numer znów dam
daje trochę odetchnąć i zwie się "Witch
Hunt". Kawałek masywny oraz ciężki i
nie wiem czy przypadkowo nie jest to
puszczenie oczka w stronę fanów kanadyjskiego
Piledriver, którzy w 1984 roku
również nagrali kawałek o tym samym
tytule w podobnym tempie. Tego
nie wiem, wiem natomiast, że utwór jest
naprawdę świetny i jest on jednym z
moich ulubionych na płycie. Po powo
lnym polowaniu na wiedźmy, kontynuujemy
wolne granie w zaczynającym się
basem utworze tytułowym "Way of the
Road". Kawałek bardzo klimatyczny i
na pewno spodoba się tym, którzy lubują
się w nieco bardziej klasycznym
heavy metalowym graniu. Kolejna pozycja,
która naprawdę mocno zapadła mi
w pamięci, podobnie jak następca -
"Heart of Rio". Tu wchodzimy już niemal
w klimaty balladowe, a sam numer
bardzo przywodzi mi na myśl trixterowe
"Heart of Steel" z 1990 roku. Jeśli jesteś
fanem hard rocka lat 80., to ten numer
powstał właśnie z myślą o Tobie. Kolejna
piosenka również nie zapowiada powrotu
do klasycznego speed metalowego
grania, lecz intro do "Better Late than
Never" to tylko pozory. Po kilkunastu
sekundach utwór rozpędza się i dostajemy
soczystą porcję klasycznego Skull
Fistowego grania. Kawałek solidny, a
refren daje soczystego kopa. Następca o
tytule "Don't Cross Me" kontynuuje ten
speed gwarantując prześwietne solówki.
Na sam koniec dostajemy hymnowe
wręcz "Stay True". Kiedy po raz pierwszy
przesłuchiwałem płytkę, myślałem,
że Zack śpiewa tam "stay tuned",
jednak zarówno "true" jak i "tuned" doskonale
wpasowują się w klimat tego
utworu. Świetny zamykacz płyty zapowiadający
kolejną, albo... tę samą gdy
słuchamy albumu w pętli. Na pewno
jeden z moich ulubionych kawałków z
albumu. "Way of the Road" to bez wątpienia
moja ulubiona płyta Skull Fistów.
Każdy kawałek do mnie przemawia
i gdy tylko załączę którykolwiek
utwór z albumu, od razu przesłuchuję
wszystkie inne. Pozycja obowiązkowa
dla fanów fali NWOTHM! (5)
Maciej Uba
SoulHealer - Up From The Ashes
2018 Rockshots
Udała się ta powrotna płyta Finom, nie
ma co. Co prawda gitarzysta Teemu
Kuosmanen i wokalista Jori Kärki od
początku istnienia SoulHealer dbali o
wysoki poziom kolejnych płyt grupy, ale
ostatnie zawirowania personalne - zmiana
3/5 składu - nie rokowały jej zbyt dobrze.
Wrócił jednak dawny perkusista
Timo Immonen, doszli nowy basista i
gitarzysta, a efekt tego jest taki, że Soul
Healer wciąż nie ma sobie równych w
dziedzinie melodyjnego heavy/power
metalu. Zestawienie w takiej właśnie
kolejności nie jest w żadnym razie przypadkowe,
bowiem SoulHealer gra naprawdę
mocno i konkretnie, przywołując
na "Up From The Ashes" ducha tradycyjnego
metalu wczesnych lat 80. Powerowych
melodii i chwytliwych refrenów
też na tej płycie nie brakuje, ale
zespół nie przekracza tu ani razu granicy
pomiędzy stylowością a trywialnością,
bo nawet w tych naprawdę hitowych
momentach perkusista łoi ostro, a
riffy są surowe i pełne mocy. Opatrzony
teledyskiem "The Final Judgement" to
perfekcyjny przykład takiego podejścia,
ale na "Up From The Ashes" nie brakuje
wielu innych, równie udanych utworów.
(5)
Wojciech Chamryk
Source - Source
2018 High Roller
Dobrze, że istnieją takie wytwórnie
High Roller Records. Dzięki nim i reedycjom,
którymi raczą metalowych fanatyków,
wiele świetnych wydawnictw
nie zginie w zapomnieniu, Nie dotyczy
to tylko klasycznych płyt z dawnych lat,
ale również wydawnictw stosunkowo
nowych. Właśnie takim wydawnictwem
jest debiutanckie demo/EP (różne źródła
różnie to wydawnictwo określają)
grupy Source. Zespół ten został założony
przez Richarda Lagengrena, gitarzysty
znanego przede wszystkim z kultowego
Portrait. Po odejściu z macierzystej
formacji postanowił on założyć
własną kapelę, której byłby liderem oraz
jedynym twórcą muzyki. Do swej grupy
Richard dokoptował sobie wokalistę
Oscara Calquista znanego z zespołu
Ram oraz perkusistę Patricka Doglanda.
Sam lider poza gitarą, chwycił także
za bas i w tym składzie pierwotnie w roku
2016 roku wydali omawiane wydawnictwo.
Nowe wydanie "Source" zawiera
trzy autorskie utwory Lagergrena
oraz cover grupy Styx. Może zatem zaczniemy
o niego. Szwedzi przerobili ten
utwór na zupełnie własną modłę nadając
mu heavy metalowego posmaku. Mimo
wszystko charakterystyczny klimat
wersji oryginalnej został zachowany i
sam utwór na tej przeróbce nie stracił.
Co natomiast można powiedzieć o autorskim
repertuarze grypy? Rozpoczyna
prawie dziesięciominutowy "Crossroads
Calling". Na samym wstępie słyszymy
intro w postaci niepokojących symfonicznych
dźwięków mogących stanowić
soundtrack do niejednego horroru. Po
dwóch i pół minuty przechodzą one w
ostry riff i zaczyna się prawdziwa oldschoolowa
heavy metalowa jazda nie
pozbawiona mocy, dynamiki, polotu,
ale również co ważne, pewnego mrocznego
i niepokojącego klimatu (skojarzenia
z Mercyful Fate mile widziane).
W kawałku tym pełno jest zmian tempa,
które na szczęście nie niszczą ogólnego
nastroju. W następny "Let Him In"
mroku jest tak jakby mniej, za to ilość
elementów staroszkolnego metalu pozostaje
na niezmiennym poziomie. Zdecydowanie
więcej tu nawiązań do heavy
metalowej sceny naszych sąsiadów zza
Odry. Może sceny nie do końca współczesnej,
ale tej sprzed trzech dekad na
pewno. Utwór numer trzy to "Wither".
Generalnie utrzymany w klimacie poprzednika.
Tutaj jednak nieco bliżej do
NWOBHM (a konkretnie nieco mroczniejszego
oblicza tego nurtu) niż niemieckiego
metalu. Chociaż wokale Calquista
podobnie ja w poprzednich numerach
mogą budzić skojarzenia z
Kingiem Diamondem. Jeżeli lubicie
mrok i złowieszczy nastrój tworzony
przez wachlarz elementów w żaden sposób
nie wychodzących poza ramy klasycznego
heavy, to ten minialbum jest jak
najbardziej dla Was. (4,5)
Bartłomiej Kuczak
Speed Queen - King Of The Road
2017 Self-Released
Znajomo brzmiąca nazwa i dziewczyna
na okładce mogą wprowadzić co bardziej
zorientowanych w błąd, ale "King
160
RECENZJE
coś z uszami mam nie tak. Pewna
nowością jest trochę hardcora/
punk rocka, najwięcej tych wpływów
odnajdziemy w "Iron Death".
Ogólnie na "Raw & Filthy" znajdziemy
solidne granie, bez rewelacji,
ale znakomite do posłuchania
na luzie. (3,5)
Of The Road" w żadnym razie nie jest
kolejną płytą francuskiego Speed
Queen. To oficjalny debiut belgijskiego
zespołu o takiej samej nazwie, grającego
jednak nie hard rocka, ale siarczysty
speed/tradycyjny heavy metal. EP-ka
"King Of The Road" to sześć świetnych
numerów w starym stylu, typowych
dla połowy lat 80. Konkretna, dynamicznie
i oszczędnie grająca sekcja,
gitarowy duet z ostrym riffowaniem i
sporą liczbą melodyjnych solówek, zadziorny
śpiew wokalisty, niezłego zarówno
w wyższych, jak i niższych, agresywniejszych
rejestrach, chwytliwe melodie,
chóralne, często skandowane refreny
- wszystko jest tu na swoim miejscu.
Najlepiej bronią się "Midnight Murder",
nie przypadkiem umieszczony na
początku płyty, rozpędzony i piekielnie
chwytliwy "Kids Of Rock 'N' Roll" i jeszcze
szybszy "Speed Queen", ale pozostałych
trzech też słucha się wybornie.
Stawiam więc: (5) i czekam na debiutancki
album.
Steel Fox - Savagery
2018 STF
Wojciech Chamryk
Bardzo lubię takie płyty. Płyty, które łączą
w sobie to, co w klasycznym heavy
metalu najlepsze. Mianowicie z jednej
strony deszcz riffów i gąszcz zagrywek,
z drugiej zaś ładne melodie, czyste wokale
i wspaniałe lotne solówki. Taka
właśnie jest "Savagery" - debiutancka
płyta brazylijskiego zespołu o nazwie
Steel Fox. Mimo debiutu nie jest to kapela
młoda, gdyż powstała aż 21 lat temu,
jednak różne okoliczności sprawiły
iż dopiero w 2018 mogą oni (my również)
cieszyć się pierwszym pełnym wydawnictwem.
Z drugiej strony nie można
absolutnie powiedzieć, że ta sytuacja
nie ma swoich plusów. Wręcz przeciwnie.
Brazylijczycy nagrali album dojrzały
zarówno pod względem kompozycyjnym
(mimo, iż utwory pochodzą z
różnych okresów ich działalności, jednak
najwidoczniej mieli czas na ich dopieszczenie),
jak i produkcyjnym. Co
ciekawe, mimo to album jest bardzo
spójny. Jeśli miałbym wskazać najlepsze
utwory to niewątpliwie byłyby to otwierający
"Rescue Of The Black Stone", epicki
"Raise Swords" oraz wieńczący ca-łość
bardzo maidenowy "Knights Of Freedom".
Jako kolejną ciekawostkę warto
zaznaczyć, że jest to pierwsza kompozycja
napisana przez Steel Fox. Za to bardzo
trudno jest mi tu odnaleźć jakieś
słabe punkty. "Savagery" to gratka zarówno
dla miłośników Maiden, jak i
zwolenników power metalu we wydaniu
europejskim. Brawa również dla wytwórni
STF Records, która nie po raz
pierwszy pokazała, że ma talent do wynajdywania
interesujących kapel. (4,5)
Bartłomiej Kuczak
Stormrider - Heavy Metal Machine
2018 Self-Released
Stormrider to młody brytyjski zespół,
który powstał na początku 2017 roku w
Manchesterze. W skład zespołu wchodził
nasz rodak, Przemysław Przytuło
(bas, chórki), Robert Beeton (perkusja)
i Cristiano Lopes (gitary). Składu dopełnił
wokalista Mike Coyle. W lipcu
Brytyjczycy opublikowali swój pierwszy
materiał, EPkę "Heavy Metal Machine".
Na tym wydawnictwie znalazły się
cztery kompozycje, utrzymane w stylistyce
tradycyjnego heavy metalu, z dużymi
wpływami NWOBHM oraz US
metalu typu Iced Earth. Pierwszy tytułowy
"Heavy Metal Machine" to szybki i
zwarty kawałek z fajną melodią i gitarami.
Drugi "In Time" to najdłuższy
utwór, znacznie wolniejszy, z fragmentami
akustycznymi, na dodatek bardzo
klimatyczny. Czuć w nim mieszankę
wpływów Iron Maiden i Iced Earth.
Trzeci w kolei "The Patroller" to żwawa
kompozycja w stylu epickiego Iron
Maiden. Finałem zaś jest równie dziarski
ale bardziej bezpośredni kawałek,
"Made Of Metal". Mieszają się tu różne
wpływy NWOBHM z Iron Maiden i
Judas Priest na czele. Muzycy tworzą
bardzo fajną formację. Świetnie brzmią
gitary, zachwycają riffami, pomysłami
na tematy muzyczne i popisami solowymi.
Sekcja jest mocno osadzona, zwinna
i pełna inwencji. Wszystko jest wywarzone,
zachwyca mocnym i klarownym
brzmieniem. Na osobną uwagę zasługuje
wokalista Mike Coyle. Posiada on
ciekawą barwę oraz mocny glos, w dodatku
ma taki specyficzny dar, że nadaje
całej muzyce Stormrider swoistego
patosu czy epickości. Po prostu dopełnia
ją i firmuje. "Heavy Metal Machine"
to ciekaw zajawka na scenie NWOT
HM, warto obserwować dalsze losy
Stormridera. (4,5)
Stormzone - Lucifer's Factory
2018 Metal Nation
\m/\m/
Kto by pomyślał, że płyta może służyć
jako przewodnik! Taką właśnie funkcję
pełni szósty krążek Irlandczyków z
Stormzone. Trafiły nań legendy i opowieści
z różnych miast, miasteczek i wsi
Północnej Irlandii. Każda przypisana
jest do konkretnego miejsca i każda
mrożąca krew w żyłach. Co ciekawe, do
płyty rzeczywiście miał być wydany
przewodnik, dzięki czemu nie tylko
dźwięki z samochodowego radia mogłyby
prowadzić turystów przez drogi i
bezdroża zielonego kraju. Napalonym
na trasę szlakiem nietypowych legend
póki co, musi pozostać sama wersja foniczna.
I nie ma w tym krzty żalu.
"Lucifer's Factory" to porywający i energiczny
kawałek heavy metalu! W dobie
Steamroller Assault - Steamroller
2002 Self-Released
Steamroller Assault powstało
pod koniec zeszłego wieku, w
1999 roku w Atenach. Grecy postanowili
oddać hołd tradycyjnemu
heavy metalowi i to bez jakiś
szczególnych ceregieli. Ich heavy
metal jest prosty i bezpośredni podany
na surowo w sposób ohydny,
ordynarny i szorstki. Skojarzenia
są różne ale na pierwszy strzał,
brzmi to, jak coś między Motorhead,
Venom, a Metallicą z debiutanckiego
albumu. Do tego tematyka
zamanifestowana w drugim
kawałku "Alcohol, Pussy And
Rock 'N' Roll" dopełnia wyobrażenie
o muzyce Steamroller Assault.
"Steamroller" to trzydzieści
minut muzyki i siedem kompozycji,
zagranych raz szybko, raz wolno,
ogólnie słuchacz nie zdąży się
zanudzić. Nie ma tu niczego odkrywczego,
bo z założenia nie miało
być, za to muzyka znakomicie
nadaje się na zakrapiane imprezy
albo na występy na żywo w małych
klubach. Po prostu, heavy metal z
debiutu Greków z Steamroller Assault
świetnie nadaje się do zabawy.
(3)
Steamroller Assault - Raw &
Filthy
2006 Self-Released
Wydany cztery lata później album
"Raw & Filthy" nie przynosi niczego
nowego. Gdyby się ktoś spodziewał
rewolucji, niczego takiego
na tym krążku nie znajdzie. Ponownie
znajdziemy siedem kawałków,
które tym razem nawet nie
trwają trzydziestu minut. Panowie
trzaskają nas po pyskach surowym
i bezpośrednim heavy metalem aż
miło. Jest też w tym trochę rock-
'n'rolla, speed metalu, a nawet
thrashu ale w dawkach, które nie
przewracają do góry nogami stylu.
Także inspiracje są niezmienne i
wypływają bezpośrednio z dokonań
Motorhead, Venom i Metalliki.
Bardzo ładnie wyeksponowane
są na tym materiale fragmenty
thrashowe, a to za sprawą dużo
lepszej produkcji. Co ciekawe nie
zahaczają one tylko o speed metalową
Metallikę ale także o wczesny
Slayer. Tak dzieje się już na
wstępie w "Breakout". No chyba, że
Steamroller Assault - Dead
Man's Hand
2017 Eat Metal
Nie wiem co piją Grecy z Steamroller
Assault ale dojście do siebie
tym razem zajęło im ponad dekadę.
Chociaż do żywych doszedł jedynie
Witchkillera, zaś reszta
chłopaków to już nowi balangowi
współtowarzysze. Ale czy na pewno
balangowicze, bowiem słuchając
"Dead Man's Hand" odniosłem
wrażenie, że pod względem
muzycznym zrobiło się znacznie
poważniej. Oczywiście nadal to
heavy metal, ciągle bliski Motorhead,
ale przeistoczył się on bardziej
w formy klasyczne i tradycyjne.
Echa speed i thrash metalu
gdzieniegdzie się pojawią, ale są ledwie
wyczuwalne. Jedynie w
"When A Girl Loves A Woman" są
bardziej wyraźne. Pojawiło się też
coś nowego. Grecy bardziej śmiało
sięgnęli po europejski power metal
w stylu Running Wild oraz epicki
metal w stylu Manowar, takie
bliższe i dalsze odniesienia można
znaleźć w ostatnim utworze "Skull
Island". Nie powiem wpadł mi on
w ucho. Do ulubionych kawałków
dołączyłbym jeszcze najmocniejszy
na tej płycie "Kill After Kill".
No cóż, wyrobili się Grecy i dość
często słucham sobie "Dead Man's
Hand". Spróbujcie, może wam też
przypadnie ten krążek do gustu. I
nie martwcie się, nie zajmie wam
wiele czasu, te osiem kawałków
trwa zaledwie trzydzieści trzy minuty.
A produkcję ten krążek też ma
nie najgorszą. Może to wszystko
spowodowało, że Grecy po raz
pierwszy wydali swój materiał pod
sztandarem wytwórni, małej, ale
zawsze. (4)
\m/\m/
RECENZJE 161
powrotu do klasycznego brzmienia i retro
metod nagrywania, krążek Stormzone
brzmi niemal wyjątkowo. Nie ma
tu piachu, brzmienia spod szafy. Jest
klasyczny, ale dzisiejszo-brzmiący
heavy metal. Jest ogrom wpadających w
ucho melodii, swobodny wokal Johna
Harbinsona i nuta hard rockowego rozkołysania.
Choć trafiły się szybkie kawałki
w rodzaju "Dark Hedges" i "The
Heaven you Despite" czy ballada "Time
to go", zdecydowaną większość utworów
na albumie wypełniają dynamiczne, ale
utrzymane w średnich tempach kawałki.
Tajemnica, dlaczego płyty tak dobrze
się słucha, kryje się chyba w udanym balansie
między melodiami, a ciężarem kawałków.
To coś, co swego czasu można
było usłyszeć choćby w Firewind. Płyty
słucha się bardzo dobrze, banał nie goni
banału, a melodie dynamicznie przeplatają
się z żywiołowymi solówkami i
agresywniejszymi momentami niemal w
stylu Vicious Rumors. Polecam. Nie
tylko jako tło do podróży po Irlandii
Północnej. (4,5)
Tantara - Sum Of Forces
2018 Indie Recordings
Strati
Muszę powiedzieć, że "Sum of Forces"
jako utwór sam w sobie, jak i tytułowy
jest świetny. Podoba mi się jego dynamika,
xentrixowe podejście do melodyki,
złość wyrażoną wokalizą mi na
myśl przywodzącą stare dobre Artillery,
kooperacje głosu i riffów, idealne wymieszanie
thrashowych standardów z
melodycznymi, emocjonalnymi motywami.
Jednak by dojść do tego utworu,
trzeba przebrnąć trochę gorsze i stworzone
na bardziej thrashowe kopyto
utwory z średnimi tekstami. To oczywiście
nie znaczy, że utwory takie jak "Punish
The Punisher" czy "Aftermath" są
złe. To znaczy tyle że nie brzmią tak dobrze
jak tytułowa petarda. W każdym
razie wiem dwie rzeczy. Pierwszą jest to
że miejsce najlepszego typowego thrashu
zajmuje jak dla mnie dwójeczka
Artillery. Drugą jest to, że album "Sum
of Forces" ma kilka rzeczy wspólnych z
muzyki Xentrix. Jak bym miał to podsumować,
to jest takie "For Whose
Advantage" połączone z wysokimi wokalizami,
z tematyką polityczną i zapędami
do stworzenia drugiego "The Ultra
Violence" w postaci utworu instrumentalnego
"White Noise". Problem jest taki
- riffy z "White Noise" już słyszałem.
Chyba w muzyce Coronera. Choć tytuł
utwór może w pewien sposób implikować
że szum odnosi się do inspiracji z
ich muzyki. Skoro jesteśmy przy techthrashach,
to wstęp do "Aftermath" skojarzył
mi się z interpretacją "Tańca z
szablami" zespołu Mekong Delta. Technicznie?
Nic nie mam do zarzucenia.
Brzmieniowo? Wydaje mi się, że trochę
za mało niższych brzmień. Ale ma swój
niepowtarzalny urok. Wady? Niektóre
riffy w muzyce Tantara są nazbyt wytarte
przez gatunek. Najgorszy utwór
(nie twierdzę że zły) to "Sleepwalker".
Ode mnie (4,1), choć czuję, że gdyby
parę rzeczy zostało tutaj dopracowanych,
jak teksty i wokal, to spokojnie
ten album mógłby być jednym z albumów
2018 roku. Jako, że Indie Recordings
wrzucił to na swój kanał
YouTube w całości, tak zapraszam do
słuchania i wypracowania własnych
opinii. Poza tym okładka jest świetna.
Odcienie szarości tu idealnie pasują.
Jacek Woźniak
Temperance - Of Jupiter and Moons
2018 Scarlet
Po trzech albumach "Temperance", "Limitless"
i "The Earth Embraces Us
All" oraz nagraniu koncertowym "Maschere
- A Night At The Theater" włoski
zespół melodic metalowy Temperance
postanowił zaskoczyć nas nowym
krążkiem. Wydany 20 kwietnia 2018r.
album "Of Jupiter and Moons" to dziesięć
świeżych energicznych kawałków,
które z pewnością wpadną w ucho fanom
mocnego melodyjnego brzmienia.
Przede wszystkim jednak słyszymy dwa
zupełnie nowe wokale - Michelego Guaitoli
z Overtures i Alessię Scolletti,
która zastąpiła Chiarę Tricarico.
Album otwiera dynamiczny i rytmiczny
utwór "The Last Hope in a World of
Hopes", po którym wiemy, że kolejne
kawałki będą szybką jazdą bez trzymanki.
W "Broken Promises" Michele Guaitoli,
który jest nowym nabytkiem grupy,
pokazuje swój niesamowity wokalny
kunszt, a przy tym dodaje zespołowi power
metalowego sznytu. Przede wszystkim
jednak doskonale współbrzmi z
Alessią Scolletti. Tytułowe "Of Jupiter
and Moons" zaskakuje chwytliwym
refrenem i świetną pracą perkusji, a przy
tym wokaliści pokazują pazur i emocje.
Tempo zwalnia przy nieco balladowym
"Everything That I Am", chociaż stopniowo
narasta - po przyspieszonym refrenie
mamy gitarowe solo, a potem perkusyjne.
"We Are Free" jest chyba najszybszym
kawałkiem z płyty - tempo
tego utworu jest momentami naprawdę
zawrotne, a przy tym sam utwór ma
bardzo pozytywny i motywujący przekaz.
"Alive Again" to popis umiejętności
wokalnych Michelego Guaitoli (w tle
wspiera go gitarzysta Marco Pastorino) -
artysta pokazuje tu swoją szeroką skalę
głosu, a przy tym jest on pełen emocji i
zaangażowania. Mam nadzieję, że zostanie
w Temperance na dłużej. Następny
utwór "The Art of Believing" dla
odmiany należy do Alessii i jest zdecydowanie
jednym z najlepszych z płyty.
Tym kawałkiem udowadnia, że jest doskonałą
zastępczynią Chiary. I do tego
jeszcze ta perkusja w wykonaniu Alfonso
Mocerino… Prawdziwy włoski majstersztyk!
"Way Back Home" i "Empires
and Men" pokazują z kolei, że Alessia i
Michele wspaniale współbrzmią zarówno
w mocniejszych i szybszych, jak i
lżejszych i delikatniejszych kawałkach.
Ten duet znakomicie rokuje na kolejne
płyty. Album "Of Jupiter and Moons"
zamyka "Daruma's Eyes (Part 1)". To
najdłuższy kawałek z płyty, a i tak jest
tylko pierwszą częścią większego cyklu.
Mamy w nim wszystko co najlepsze w
Temperance - wpadający w ucho refren,
świetna praca instrumentalistów, a
przy tym ciągła zmienność. Trochę
Orientu, potem trochę perkusyjnej
nawalanki, a na deser wybuch emocji.
"Of Jupiter and Moons" pokazuje, że
zmiany w zespołach mogą naprawdę
wyjść im na dobre. Alessia i Michele
wnieśli do Temperance niesamowitą
energię, której wcześniej w tej kapeli w
aż takim stopniu nie było. Może przy
niektórych piosenkach dałoby się jeszcze
odrobinę dokręcić śrubę, ale i tak
włoska grupa pokazała na krążku klasę.
(5,5)
The Raz - The Raz
2018 Rockshots
Marek Teler
Raz'n'Roll - fajne hasełko, chwytliwe, a
w dodatku nieźle oddające zawartość
debiutanckiego albumu Amerykanów.
Nic dziwnego, że znani muzycy, na
przykład Rudy Sarzo czy Bumblefoot,
wypowiadają się o The Raz w samych
superlatywach, bo to zaiste perfekcyjne
połączenie klasycznego rocka, bluesa i
hard rocka. Kiedy tak słucham - z niekłamaną
przyjemnością zresztą - tej
płyty, na myśl od razu przychodzą mi
takie zespoły jak choćby Led Zeppelin,
Mountain, Black Sabbath, Steppenwolf,
The Outlaws, Wolfmother,
Rival Sons, nasuwają się też skojarzenia
z tym, co od lat i z ogromnym
powodzeniem robi Joe Bonamassa.
Może i nie jest to to końca oryginalne,
ale wykonane z ogromną pasją i energią.
Klimat retro rocka wczesnych lat 70.,
sporo fajnych melodii, efektowne solówki,
nawet basowa w "No Surprise", bo
przecież lider Dale "Raz" Raszewski
gra właśnie na tym instrumencie, są też
ballady, jak na przykład zeppelinowa
"Since I Lost You" - dla fanów takich
dźwięków "The Raz" to zakup obowiązkowy.
(4,5)
The Unity - Rise
2018 Steamhammer/SPV
Wojciech Chamryk
Podczas gdy Kai Hansen koncertuje z
Helloween, Michael Ehré i Henjo Richter
kują żelazo póki gorące i nagrywają
drugi krążek zespogo zespołu, The
Unity. Jak dało się słyszeć przy okazji
pierwszej płyty, z Gamma Ray ma zespół
tyle wspólnego, że gra bardzo szeroko
rozumiany power metal (choć nie
tylko). Muzycy Gammy postawili na
inną estetykę, dużo bardziej wymieszaną
z hard rockiem niż Gamma Ray,
z dużo lepszym technicznie wokalem
niż Hansen. Muzycznie The Unity bliżej
do Edguy czy Astral Doors niż "rodzimego"
zespołu - z nim może się skojarzyć
nieco riffowanie "Children of The
Light". Poza wspomnianym kawałkiem,
o stricte heavymetalową estetykę zahacza
w zasadzie tylko otwierający "Last
Betrayal" i udekorowany cięższymi fragmentami
"No Hero", Płytę wypełniają
radosne, dynamiczne, wpadające w
ucho utwory będące w zasadzie mocnym
"powermetalującym" hard rockiem
niż heavy metalem. Okrasza je świetny
wokal Jana Manettiego, który nieustannie
kojarzy mi się z genialnym Jiotim
Parcharidisem, a w niektórych momentach
również z Russellem Allenem.
Moim zdaniem potencjał nie jest
do końca wykorzystany, bo facet ma
świetny głos, a muzyków byłoby stać na
bardziej heavymetalowe kawałki (czego
dowodzi świetny otwieracz debiutu,
"Rise nad Fall"). Jak widać, panowie wybrali
taką, a nie inną estetykę. Do mnie
ona nie do końca trafia, zwłaszcza przez
wzgląd na zmiękczające kawałki refreny
i popowe klawisze w niektórych kawałkach
(jak choćby w "All That is Real" i
"Road to Nowhere"). Na pewno miłośnikom
zespołów typu Avantasia czy Unisonic
estetyka The Unity bardziej się
spodoba. Co nie zmienia faktu, że świetnego
brzmienia, realizacji i wokali absolutnie
The Unity nie można odmówić.
(3,5)
Strati
Tomorrow's Outlook - A Voice
Unheard
2018 Battlegod
Norweski Tomorrow's Outlook to zespół
nieco dziwny, gdyż przez kilkanaście
lat istnienia nie dorobił się pełnego
składu i tworzy go zaledwie trzech ludzi:
gitarzysta Oystein Kvile Hanssen,
basista Andreas Stenseth oraz... menadżer
zespołu i zarazem jeden z jego
kompozytorów, Trond Nicolaisen. Panowie
nagrywają jednak płyty, zapraszając
do udziału w nich wielu gości, w
tym znanych wokalistów i instrumentalistów.
Tak było przy debiutanckiej
"34613" i tak jest na tegorocznej "A
Voice Unheard", koncepcie opisującym
świat po atomowej apokalipsie. Stąd
udział aktorów-narratorów, Jamiesona
Price'a i Danny'ego Webba, ale główne
role przypadają tu jednak takim tuzom
jak Scott Oliva (brał już udział w nagraniu
debiutu Tomorrow's Outlook),
Ralf Scheepers i Tony "Thunder"
Johannessen (Thunderbolt). Żadnego z
tych panów fanom metalu nie trzeba
chyba przedstawiać, tak więc pisanie, że
partie wokalne w ich wykonaniu są
absolutnie mistrzowskie to tylko formalność.
Muzycznie jest już jednak
gorzej, bo chociaż niektórym utworom
trudno odmówić atrakcyjności, to jednak
są to przede wszystkim jakieś popłuczyny
po Iron Maiden, wymieszane
ze współczesnym power metalem. Czasem
zalśni on bardziej progresywnym
blaskiem, choćby kiedy Andreas Nergard
gra klawiszowe solo w "Times Of
War", albo Andreas Stenseth pięknie
klanguje w "The Enemy", ale zwykle jest
bardzo, ale to bardzo poprawnie, by nie
rzec przeciętnie - gdyby nie ci świetni
wokaliści, byłoby naprawdę marniutko.
Mamy też dwa covery: nieźle zagrane i
zaśpiewane "Darkside Of Aquarius"
Bruce'a Dickinsona oraz "Slave To The
Evil Force" Arii, ale tu, mimo udziału
Witalija Dubinina i Maksima Udałowa,
wypada on zdecydowanie słabiej
niż oryginalne wykonanie "Slave To The
Evil Force" z LP "Hero of Asphalt". (3)
Wojciech Chamryk
162
RECENZJE
Tornado - Commitment to Excellence
2018 Extreme Metal Music
Czym jest "Commitment To Excellence"?
Thrashem zmierzającym w stronę
crossoveru i groove (m.in na "Supremacy"),
ale nadal będący w rejonach metalu.
Czy warto słuchać? Skłaniałbym się,
że nie, jeśli nie masz ochoty na thrash.
Czy jest to jednoznacznie zły album?
Nie. Bardziej odtwórczy. I już tu nie
wspominam o interpretacji "United Forces"
czy motywu ze Slayera na "Chaos
Among The Ruins", ale o ogólnym koncepcie
na motywy. Są to głównie riffy z
amerykańskiej szkoły thrashu, które w
większości niczym się nie wyróżniają.
Chociaż całkiem fajny jest ten riff z
"Global Pandemic". Między innymi tutaj
inspiracje Slayer, Suicidal Tendencies,
S.O.D czy Exhorder. Brzmienie gitar
jest dość płaskie - aczkolwiek da się je
znieść. Wokalista pasuje do nurtu, aczkolwiek
nie są to wyżyny wokaliz. Z średnich
mówionych kwestii czasami się
zmieniają w charczenie (np. na "Spirit
and Opportunity"). Tematyka? Tutaj
między innymi destrukcja, odkrycia kosmiczne
czy problemy natury społecznej
(plaga szkalunku) i personalnej.
Liryka? Raczej dosadna, czasami przyprawiona
przekleństwami. Co do zalet
albumu, to użycie nagrań dźwiękowych
takich jak na początku "The Flight of
Yuri Gagarin", dość dobra perkusja, dobre
utrzymanie dynamiki i czasami
wprawne wykorzystanie ogranych motywów.
No i ten motyw basowy na początku
"Endless Forms of Torment". Czy
coś do poprawki? Kurde nie wiem, może
bym zaszalał i zrobił crossoverowy album
koncepcyjny, tego jeszcze nie było.
A no i brzmienie gitar elektrycznych i
ten instrumentalny utwór tak średnio
wnosi do całości (ale sam w sobie jest
całkiem dobry). Ode mnie (3.6). Jeśli
chcecie posłuchać jednego z ich utworów,
to szukajcie TornadoSuomi na
Youtube. Bym zapomniał, okładka genialna.
Trauma - As The World Dies
2018 The Orchard
Jacek Woźniak
Trauma... "Scratch And Scream" to
już klasyk amerykańskiego metalu,
powrotny "Rapture And Wrath" był
niczego sobie, ale dopiero na trzecim
albumie "As The World Dies" chłopaki
dołożyli do pieca tak, że nie ma żadnych
wątpliwości: wrócili z tarczą i o
żadnym odcinaniu kuponów nie ma
mowy. Ba, "As The World Dies" wydaje
mi się najlepszą płytą w ich dorobku,
bo najbardziej przemyślaną i dopracowaną
- w czasach debiutu pracowali trochę
na wariata, stąd nierówny poziom
całości, z kolei trzy lata temu wracali po
niemal 20 latach niebytu, co też nie
było ułatwieniem. Teraz zgadza się już
wszystko, a w dodatku skład dopełnili
gitarzysta Joe Fraulob (Danzig) i
basista Greg Christian (Testament),
tak więc Trauma obecnie to coś na kształt
supergrupy. Muzycznie też jest zacnie,
bo speed/heavy/thrash Kalifornijczyków
jest ostry, zadziorny, a z drugiej
strony też bardzo chwytliwy ("From
Here To Hell", "Run For Cover"), skrzy
się od świetnych riffów, ekspresyjnych
solówek ("Gun To Your Head"), sekcja
jest równiutka i zarazem piekielnie intensywna,
a Donny Hillier śpiewa momentami
jak Bruce Dickonson za najlepszych
lat - aż ciekawość bierze jak
potoczyłaby się kariera grupy, gdyby
zaproponowali coś takiego w roku
1986, ale dobrze, że Trauma znowu
działa i nagrywa takie płyty. (5)
Wojciech Chamryk
Traveler/Coronary - Demo 2018 Split
LP
2018 Gates Of Hell
Czasy mamy coraz bardziej cyfrowe, a
tu proszę, tradycja wydawania kaset
demo nie zanikła i młode zespoły wciąż
chętnie wydają swoje pierwsze nagrania
na tym nośniku. Podobnie uczyniły też
fiński Coronary i kanadyjski Traveler,
a ich materiały, oba noszące niewyszukany
tytuł "Demo 2018", trafiły właśnie
na winylowy krążek wytwórni Gates
Of Hell Records. Ten split na pewno
będzie łakomym kąskiem dla fanów
surowego, podziemnego metalu w
starym stylu, a analogowy nośnik jeszcze
bardziej podkreśla oldschoolowy
wymiar muzyki obu zespołów. Strona A
12" krążka należy do Traveler, trio wokalisty
Gatekeeper Jeana-Pierre'a Abbouda.
Trzy utwory w wykonaniu Kanadyjczyków
to archetypowy hard'n'
heavy typowy dla końca lat 70. i początków
80. Jest więc surowo, ale melodyjnie,
nie brakuje odniesień do nurtu
NWOBHM, Matt Ries nagrał w studio
sporo unisonowych, efektownie brzmiących
partii, a najostrzej Traveler brzmi
w rozpędzonym "Behind The Iron",
świetnym przykładzie starego, ale wciąż
jarego grania. Trzy utwory Coronary
utrzymane są w podobnej stylistyce, ale
Finowie (w składzie sami wyjadacze,
grający od lat 80., a i też muzycy znani
z popularnych grup, jak na przykład
Korpiklaani) grają zdecydowanie mocniej.
Czerpią przy tym z dokonań nie
tylko tuzów lokalnej sceny lat 80., jak
OZ czy Torch, ale nader chętnie podążają
też śladami zespołów niemieckich,
zwłaszcza Accept. Efekt to porywający
heavy w stylu tamtych lat: surowy, potężny,
ale też niepozbawiony melodii, zarówno
w refrenach, jak i licznych solówkach,
z zadziornym śpiewem Olli'ego
"The True Herman" Kärki. Całość na:
(5)
U.D.O. - Steelfactory
2018 AFM
Wojciech Chamryk
Udo Dirkschneidera, krępego wokalisty
o charakterystycznym chropowatym
głosie i typowo niemieckiej urodzie
chyba nikomu nie trzeba przedstawiać.
"Steelfactory" to już szesnasty album
jego kapeli zwanej po prostu U.D.O.
Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem,
jeśli napiszę, że długograj ten
zawiera porcję typowego niemieckiego
heavy metalu. Bo czy ktoś od tego człowieka
oczekuje czegoś innego? Chyba
nie. Nad brzmieniem albumu czuwał
nieodżałowany Jacob Hansen - producent
mający ogromne doświadczenie z
rozmaitymi odmianami muzyki metalowej,
zatem o wpadkach nie może być
tu najmniejszej mowy. Przejdźmy zatem
do muzycznej zawartości omawianej
płytki. Muzyka zawarta na "Steelfactory"
to stary klasyczny, czysty gatunkowo
heavy metal zza naszej zachodniej
granicy. Album ten ukazuje większość
zalet takiego grania, ale niestety
także część jego wad. Do tych pierwszych
na pewno należy wliczyć idealny
balans między zadziornością a melodią,
ciekawe solówki, całkiem niezłe umiejętności
wokalne etc. Wady natomiast
to zbytnia przewidywalność i czasem
przesadna pretensjonalność twórczości
Pana Dirkschneidera. Słuchając już
pierwszych dźwięków z omawianej płyty,
można odnieść wrażenie, że Udo
cały czas czuje się jakby dalej śpiewał w
Accept. "Tongue Reaper" czy "Make To
Move" przywodzą (głównie poprzez
riffy) na myśl macierzystą kapelę wokalisty.
Lekkie odświeżenie (mianowicie
orientalne wstawki) stylu przychodzi w
utworze "Keeper of My Soul". Potem już
jednak wracamy do całkowicie tradycyjnego
niemieckiego metalu za sprawą "In
The Heat Of The Night", "Raise The
Game" oraz "Rising High". Potem jednak
w utworach takich jak "Hungr And
Angry" czy "Eraser" niestety zdają się rażąco
popadać w banał. Natomiast najlepszym
kawałkiem ze "Steelfactory"
zdecydowanie jest "Rose In The Desert"
zawierający naprawdę przebojowy refren.
Na koniec niestety dostajemy banalną
balladę "The Way", którą naprawdę
można było sobie darować. Cóż
można napisać na koniec? Po prostu
kolejna płyta U.D.O. (będącego ostatnio
firmą "Dirkschneider i Syn"). I te
słowa oddadzą więcej niż wszystkie wnikliwe
recenzje. (4)
Uganga - Opressor
2017/2014 Defense
Bartłomiej Kuczak
"Opressor" to już ciut starsza, chociaż
wciąż najnowsza płyta tych Brazylijczyków,
ale niedawno została wznowiona
przez Deformeathing/Defense i i jest
to jej pierwsze europejskie wydanie. A
że chłopaki łoją oldschoolowy thrash/
crossover całkiem stylowo, dodając do
tego elementy nowocześniejsze, zaczerpnięte
z nowojorskiego hardcore czy
groove metalu, to warto poświęcić jej
kilka słów i trochę uwagi. Wokalista
Manu Joker znany jest pewnie co niektórym
fanom tamtejszej sceny z
Sarcófago (grał choćby na "Rotting"), a
chociaż pozostali muzycy nie są może
aż tak doświadczeni, od lidera w żadnym
razie nie odstają. "Opressor" to
przede wszystkim bezlitosna młócka na
najwyższych obrotach, krótkie, precyzyjne
strzały prosto w twarz, wywrzaskiwane
przez wokalistę po portugalsku.
Uganga potrafi też jednak kombinować:
a to z etniczymi klimatami w stylu
Sepultury ("Noite", "Guerreiro") czy też
okraszając utwór o obozach koncentracyjnych
"O Campo" sporą dozą przebojowości.
Kompozycje autorskie fajnie
dopełnia bardzo intensywny cover Vulcano
"Who Are The True" z gościnnym
udziałem gitarzysty słynnej w Brazylii
grupy Genocidio Murillo Leite, a
całość tego materiału zasługuje według
mnie na solidną (4).
Unshine - Astrala
2018 Rockshots
Wojciech Chamryk
Unshine powstało na początku tego
wieku w Helsinkach. "Astrala" to ich już
czwarty album, ale jakoś nie kojarzę aby
Finowie odnieśli większy sukces. Ale jak
zespół na dorobku wydaje płyty co pięć
lat, to trudno aby zbudował sobie markę
i popularność. Finowie preferują melodyjny
ghotic metal z wokalistką za
mikrofonem i są mu wierni do tej pory.
Takie granie wtopiło się ogólnie w melodyjny
metal, stając się pewną składową,
podobnie jak inne wpływy, typu
metal symfoniczny, progresywny, folkowy
czy po prostu power metal. Być może
ta wierność zadeklarowanej estetyce
ma również wpływ jeśli chodzi o miejsce
i status grupy na rynku muzycznym.
Nie mniej bliskość tych wszystkich podgatunków
kieruje je do tej samej grupy
odbiorców. Wyrobili sobie oni zdanie o
poszczególnych wpływach i zdaje się, że
obecnie ghotic nie znajduje się na szczycie
tej listy. Ogólnie muzyka Unshine to
niezbyt zagmatwane ale różnorodne
kompozycje, zagrane w średnich i wolnych
tempach, czasami wykorzystujące
przyśpieszenia, z wyeksponowanymi
melodiami, i z nastawieniem na bezpośrednie
dotarcie do odbiorcy. Każdy z
kawałków niesie specyficzny gotycki klimat
"stęchlizny" tajemniczych klasztornych
zakątków. A także pewną szorstkość,
toporność oraz witalność gitarowego
grania. Oczywiście nieuniknione
są wędrówki do innych estetyk, i czasami
ociera się o symfonikę czy progresję.
Właśnie to wszystko w zestawieniu melodii
i wokalu Susanny Vesilahti stanowi
o charakterze muzyki Unshine.
Dla fanów gotyckich klimatów "Astrala"
to z pewnością miód na uszy. Ja mimo,
że nie przepadam za melodyjnym metalem
z kobiecym wokalem w rodzaju
Within Temptation, to jednak wolę
właśnie takie granie od propozycji Finów
z Unshine. (3,5)
Vatika - Act No. 1
2018 STF
\m/\m/
Wstęp do tego albumu zaczyna się dość
niepozornie. Jednostajny, metaliczny
dźwięk gitary na pustej strunie, do
RECENZJE 163
którego dochodzą krótkie, molowo
brzmiące riffy z fazerem. Ten trwający
półtorej minuty wstęp przeistacza się w
"Nightwing". Pierwsza rzecz jaką można
zauważyć to dość średnie wokalizy (o ile
nie kiepskie) w wysokich rejestrach i
bardziej nowoczesne brzmienie gitar,
które okrasza dość ograne riffy. Przy kolejnym
utworze, "The Wolf" możemy
dodać do tego użycie chórków i użycie
urozmaiconych form wokalnych - m.in
monosylaby okraszające refren. Przy
tym, jeśli prześledzimy skład zespołu, to
zauważymy, że nazwa utworu nie jest
tak do końca przypadkowa. Po dość
przeciętnym wstępniaku "The Wolf" wydaje
się całkiem dobrym utworem. Następnie
mamy "Inside this House", co jest
idealnym momentem, by stwierdzić
czym jest gatunkowo ta muzyka. A jest
to heavy z elementami thrashu i groove
metalu - chociaż elementów tego drugiego
jak dla mnie więcej. Następnie
mamy "The Spirit White", które z
początku trochę zalatuje King Diamond
przemieszanym z thrash metalem.
Solówka na tym jest okropnie zmiksowana.
Wokalizy refrenu i niektóre
riffy to jest jakiś żart - chociażby na 4
minucie. Dalej. "Medusas Island" to
chyba ten moment by opowiedzieć o
tym co przypomina mi ten zespół. No
trochę takie rozwodnione thrashem
Mercyful Fate połączone z Panterą.
Znowu monosylabowe chórki. The Gathering.
Czas coś powiedzieć o pozycjonowaniu.
Perkusja zaczyna na tym
utworze mnie wkurwiać. O ile sama technika
jest w miarę, tak powtarzalność
motywu oraz wystawienie jej na sam
przód sprawia. że zaczyna po prostu
drażnić. I nawet mi tu proszę nie pierdolić,
"że to metal ziomek, hehe nie
bądź cipa". Jestem odbiorcą tej muzyki,
chcę się wczuć w muzykę, w sytuację, w
której opowiada mi podmiot liryczny, a
nie w jednostajne, płaskie "tuca tuca"
przy średniej imitacji wokaliz Kima
Bendixa Petersena. Brzmienie poprawia
się na kolejnym utworze "Never
Again", aczkolwiek jest to utwór, który
jest prosty i odtwórczy. Wprowadza jakąś
różnorodność na tym albumie, to
prawda, bo jest utrzymany w wolniejszym
niż wcześniejsze utwory tempie.
"Walk in Hell". Kolejny utwór, thrash w
średnim utworze. Dalej. "Vatika". Typowe
schematy grane w thrashu, amerykańska
szkoła. "She Awakes" - instrumentalne
outro, nic nadzwyczajnego.
Vatika wydała album, który wydaje mi
się, miał być czymś bardziej jak thrashowe
Judas Priest. Wyszedł trash.
Oklepane motywy, średnie wokalizy,
wkurwiające, repetytywne chórki. To
jest jeden z tych albumów, do których
się wręcz zmuszałem. Najlepszy utwór?
"The Wolf". Ode mnie (2,4). Mam prośbę:
dokooptujcie wokalistę z prawdziwego
zdarzenia, przestańcie grać riffy na
pustych strunach i używać oklepanych
rytmik. Do tego zatrudnijcie kogoś, kto
umie w produkcję dźwiękową. I jedna,
taka zajebiście ważna zasada: nadużywanie
jakiegoś środka stylistycznego
sprawia, że on traci moc. Dlatego jedna
siarczysta kurwa wypowiedziana w
środku błyskotliwego monologu ma o
wiele mocniejszą siłę przebicia niż mięsny
dialog ludzi, którzy zapomnieli, do
czego wulgaryzmy służą. A bym zapomniał
o tematyce i lirykach. Z tego co
udało mi się zrozumieć to: koszmary,
emocje, grecka mitologia (interpretacja
mitu o Perseuszu). Drodzy Szwedzi z
Vatika, niech wasze "Never Again" nie
będzie prorocze w stosunku do waszej
zdolności do tworzenia kolejnych albumów.
Vandallus - Bad Disease
2018 Pure Steel
Jacek Woźniak
Ekipa z Cleveland dowodzona przez
braci Vanek prezentuje swoją drugą
płytę. "Bad Disease" wyszło na światło
dzienne dzięki wytwórni Pure Steel Records.
Zespół ten został powołany
przez członków Midnight, jednak wiele
wspólnych mianowników ze wspomnianym
zespołem tutaj nie znajdziemy.
Pierwsze, co widzimy to okładka, która
ma za zadanie przyciągnąć wzrok męskiej
części słuchaczy. Jaka jest, każdy
widzi i trzeba przyznać, że zdradza
rockendrollowe podejście chłopaków do
życia. Brzmienie samo w sobie jest dość
gładkie, ale idealnie pasuje do muzyki
Vandallus. Sama muzyka jest idealnie
zbalansowanym połączenie wpływów
hardrocka lat 70-tych oraz rodzącego się
wówczas heavy metalu z lat 80-tych.
Zresztą członkowie zespołu sami nie
ukrywają tych inspiracji. "Bad Disease"
wypełnia 9 utworów, w których można
wyczuć wpływy takich kapel jak Thin
Lizzy, Diamond Head, Riot, wczesny
Saxon czy Cacumen. Rozpoczyna radosny
rockendroll w postaci "Infected".
Nieco wolniejsze tempo znajdujemy w
kolejnym "Trash Talkn'". Utwór ten
szczególnie zapada w pamięć szczególnie
poprzez harmonie wokalne w refrenie.
Warto jeszcze wyróżnić "Heart
Attacker" i "Shock", które są idealne do
grania na żywo. Jest też typowo hardrockowy
hymn pod tytułem "Shake
Down". Cały album ma w sobie sporo z
ducha przełomu lat 70-tych i 80-tych,
gdy część muzyki hardrockowej przeradzała
się w gatunek zwany heavy metalem.
Nawet ilość utworów nawiązuje do
tamtych czasów. Należy się tylko cieszyć,
że w roku 2018 ktoś jeszcze chce
tak grać. I dobrze mu to wychodzi. (4)
Verni - Barricade
2018 Mighty Music
Bartłomiej Kuczak
Verni, Verni... Brzmi znajomo, ale jakoś
dziwnie... Mam, toż to album basisty
Overkill, ale firmowany samym
nazwiskiem, bez poprzedzającego go
D.D. Muszę przyznać, że nieźle mnie tą
płytą zaskoczył, bo solowy debiut po 40
latach kariery, naznaczonej przecież nie
tylko współtworzeniem jednej z legend
amerykańskiego thrashu, ale też pobocznego
zespołu The Bronx Casket Co,
nie jest czymś częstym. Jak jednak widać
dochodzi czasem do sytuacji zaskakujących,
a Verni oddaje na tej "Barricade"
hołd swym obu muzycznym miłościom,
punkowi i metalowi. Słuchanie
obu tych gatunków w latach 70. nie
było czymś częstym, szczególnie w
USA, ale u niego zawsze układało się to
jakoś bardzo harmonijnie, zaś po etapie
punkowego The Lubricunts przyszła
pora na Overkill, podobnie jak inne
wczesne kapele thrashowe czerpiący też
z punka. Mamy go więc na "Barricade"
sporo, ale to granie bliższe Green Day
niż wczesnym fascynacjom lidera, jak
choćby The Misfits czy The Dead
Boys, bardziej melodyjne i wygładzone.
W sumie bardziej podobają mi się te
mocniej brzmiące, już typowo metalowe
utwory jak "(We Are) The Broken Ones"
czy "Off My Leash", są też ciekawostki.
Co prawda ballada "We Were Young" to
totalna zżynka z "My Oh My" Slade, a
i jakieś nawiązania to "Hey Jude" The
Beatles też tu mamy, ale już "Night Of
The Swamp King" to prawie sześć minut
country, southern i klasycznego rocka,
potwierdzającego wszechstronność Verniego
jako kompozytora. Zaszalał on
też w kwestii obsady instrumentalnej,
bo jak za większość podstawowych partii
wokalnych, basowych i gitarowych
odpowiada sam, a perkusję nagrał Ron
Lipnicki (ex Overkill), to gościnnie na
"Barricade" grają jeszcze: Jeff Loomis
(Arch Enemy), Mike Romeo (Symphony
X), Jeff Waters (Annihilator),
Angus Clark (Trans Siberian Orchestra),
Bruce Franklin (Trouble), Mike
Orlando (Adrenalin Mob), Steve Leonard
(Almost Queen) i Andre Karkos
(Dope), tak więc pewnie ich fani też
zechcą posłuchać tej płyty. (4)
Voivod - The Wake
2018 Century Media
Wojciech Chamryk
"The Wake" jest albumem, który mnie
zbytnio nie zaskoczył. O ile grafika
okładki jest swoista, tak jest to coś,
czego mógłbym się spodziewać po tym
zespole, mając na uwadze także poprzedni
pełny album, "Target Earth" lub ich
EPkę, "Post Society". I wydaje mi się,
choć nie jestem tego pewny, że "The
Wake" jest podobny do wcześniej wymienionych
albumów. Myślę, że jeśli
miałbym krótko go streścić, to bym napisał,
że jest to podsumowanie działalności
Voivod na albumach takich jak
"Dimension Hatröss" czy "The Outer
Limits". I prawdę powiedziawszy, jeśli
jesteś fanem Voivod, to wydaje mi się,
że już zapoznałeś się z najnowszym albumem
i wyrobiłeś swoją opinię. Ja niestety
nie jestem fanem Voivod, jednak
z pewnością mogę docenić "The Wake",
który posiada bardzo wyważone brzmienie,
w którym wszystkie instrumenty
zajmują odpowiednie miejsce, oczywiste
dla Voivod riffy oparte między innymi
na trytonach, melodyjny głos Denisa
Bélangera czy wyrazisty chropowaty
bas. Jeśli ktoś pamięta Voivod tylko z
ich debiutu czy albumu "Rrröööaaarrr",
bądź też nawet "Killing Technology",
to najpewniej się zawiedzie. Jest to bardziej
progresywny metal, niż thrash
metal (nawet w tym bardziej technicznym
podejściu). Sam album bardzo
ładnie łączy kolejne utwory, używając
efektów dźwiękowych, suspensu. Jednakże
start kolejnego utworu jest tu
wyraźnie zaznaczony. Aczkolwiek nie
jest to poziom, który osiągnęła Metallica
na swoim "Ride The Lightning". Instrumentarium
na tym albumie, poza gitarami
i perkusją zawiera również smyczki,
które w unikatowy sposób wieńczą
ten album, na utworze "Sonic Mycelium".
Jednak, w mojej skromnej opinii,
nie jest to kolejna rewolucja, a raczej
ewolucja. Ewolucja udana, szczególnie
jeśli porównać na szybko brzmienie
"Target Earth" z "The Wake". Tematyka
albumu? Samotność, media społecznościowe,
problemy społeczne, miejsce
człowieka w świecie przedstawionym,
dalsza przyszłość świata. Oceny
nie daję, nie czuję się na sile by to robić,
jednak mam o tym albumie pozytywne
zdanie. Jeśli jesteś w prog metal, to jak
najbardziej. Jeśli w techniczny thrash,
to również, chociaż tu nie uświadczysz
prędkości, takiej jaka była na pierwszych
albumach Coroner, czy tego
szaleństwa, z którego znamy Watchtower.
W każdym razie, zapraszam na
kanał Youtube Century Media Records,
tam są wrzucone teledyski do
utworów "Obsolete Beings", "Iconspiracy"
oraz "Always Moving". Tak brzmi ten
album. Zresztą przyznacie, że jest on
specyficzny, tak bardzo jak specyficzny
jest Voivod po "Killing Technology".
Jeśli miałbym do czegoś to porównać, to
chyba bym to porównał do Primusa.
Ale byłoby to porównanie bardzo niedokładne
i odnoszące się do samej specyficzności.
War Dogs - War Dogs
2018 Self-Released
Jacek Woźniak
War Dogs to młody hiszpański zespól,
który oddany jest tradycyjnemu heavy
metalowi. Ich oldschoolowe granie
umieszczone jest gdzieś pomiędzy
heavy metalem a speed metalem. Przynajmniej
tak to wygląda na debiutanckiej
EPce "War Dogs". Te sześć kompozycji,
to sześć różnorodnych spojrzeń
na tę samą tematykę. Hiszpanie dowodzą,
że mają pewną wyobraźnie oraz, że
pomysły na takie granie też mają. Przeważają
kawałki szybkie, zwarte, bezpośrednie,
szczere, szorstkie i dość brudne
w wymowie. Tak przynajmniej jest w
pierwszych czterech utworach, zdaje się,
że w tym wypadku przeważa speed metal,
chociaż taki "Immortal's Lament"
zdaje się bardziej ciążyć ku heavy metalowi.
Pojawiają się jednak pewne odskocznie,
tak jak w bardziej hard rockowym
"Rampage", czy bardziej epickim
"To Live To Fight Another Day". Niestety
na debiucie War Dogs jest sporo braków.
Pierwszym i najbardziej rzucającym
się w uszy to produkcja i brzmienie.
Współcześnie, nawet dema brzmią
bardzo dobrze. Natomiast EPka War
Dogs brzmi jak takie sobie demo z lat
90. zeszłego wieku. Produkcja ujawnia
też braki albo w warsztacie Hiszpanów
albo w niedoróbkach przy pisaniu kawałków.
Jak się przysłuchacie to zorientujecie
się, co jest na rzeczy. Nie wypa-
164
RECENZJE
da najlepiej też wokalista Allberto
Rodriguez, jego głos jest zwyczajny, a
słaba produkcja jeszcze to pogłębia.
Wszystkie te braki są do wyeliminowania,
a przy dopieszczonych utworach,
dobrym brzmieniu i produkcji wszystko
wtedy odpowiednio "zagada". Nawet
wokal Allberto. War Dogs ma potencjał
i warto dać następną szanse Hiszpanom.
(3,5)
\m/\m/
Weapon UK - Rising From The Ashes
2017/2014 Pure Steel
Brytyjska grupa Weapon (która w ostatnich
latach ze względów prawnych
zmuszona jest dopisywać sobie do nazwy
"UK") to prawdziwi weterani działający
na tamtejszej scenie heavy metalowej
od 1980 roku (z kilkoma przerwami).
Mimo, że grupa istnieje spory
kawałek czasu, to liczne zawirowania
sprawiły, że debiutancki długogrający
album Weapon UK zatytułowany "Rising
From The Ashes" ukazał się pierwotnie
w 2014 roku, jako niskonakładowe
wydawnictwo wydane za fundusze
zespołu. W tym roku nakładem Pure
Steel Records ukazała się winylowa
reedycja wzbogacona o dwa dodatkowe,
niepublikowane wcześniej nagrania.
Muzykę wypełniającą "Rising From
The Ashes" można opisać jako swoisty
miks pomiędzy hardrockiem (granym
na modłę amerykańską) a klasycznym
heavy metalem, który czerpie z wczesnych
korzeni grupy. Po krótkim, dość
mrocznym intro zatytułowanym "The
Awakening (Prelude)" następuje melodyjny
"Riding The Maria" trochę przywodzący
na myśl dokonania Dokken.
W następnym w kolejności "Fountains
Of Paradise" znajdziemy za to elementy
bluesa i klasycznego rockendrolla. W
"Ready for you" wracamy znów do klimatów
znanych z amerykańskiego glamu
z lat 80-tych. Utwór niezwykle melodyjny
z wpadającym w ucho refrenem,
który niewątpliwie ma komercyjny potencjał.
"Burning Skies" to zaś utwór
zdecydowanie bardziej heavy metalowy
kojarzący się nieco z melodyjnym obliczem
Judas Priest. Na tego typu wydawnictwie
nie może oczywiście zabraknąć
ballady. "Alamein" to naprawdę nastrojowy,
podniosły i chwytający za serce
utwór z równie podniosłym tekstem.
Potem zmiana nastroju w postaci radosnego
rockendrolla pod tytułem "Wonderland"
oraz "Bloadsoaked Rock" z fajnym
perkusyjnym wstępem i chwytliwym
riffem. Taka muzyka powinna pogodzić
zarówno fanów starego oldschoolowego
heavy metalu, jak i miłośników
amerykańskiego "pudel" grania z
lat osiemdziesiątych. Reedycja wydana
przez Pure Steel Records zawiera dwa
dodatkowe utwory. Pierwszy z nich to
"The Rocker"- kawałek trochę w stylu
Motorhead. Drugi z bonusów, mianowicie
"Killer Instinct" melodią oraz rytmem
nawiązuje zdecydowanie do klasyki
rockendrolla.
Bartłomiej Kuczak
Witchseeker - When The Clock Strikes
2017 Self-Released
Witchseeker to formacja z Singapuru
powołana przez Sheikha Spitfire'a
(wokal, bas) w roku 2012, jako jednoosobowy
projekt. W latach 2013 - 2015
działał jako trio, aby od początku roku
2016 kontynuować karierę jako duet,
który tworzył Spitfire wraz z Brandonem
Brandy (gitara). Muzycy przyznają
się do inspiracji zespołami Riot,
Angel Witch, Razor, Judas Priest,
Agent Steel, Iron Maiden, Accept,
Grim Reaper, Saxon etc. Dla mnie ich
muzyka to przede wszystkim mieszanka
speed metalu w stylu Exciter, Agent
Steel czy Razor z silnymi wpływami
NWOBHM, chociaż elementy US metalu
również wyłapiemy. Przynajmniej
tak jest na omawianym albumie "When
The Clock Strikes". Młodszym bardziej
przemów zestawienie Enforcera,
Skull Fist oraz Cauldron (ale nie tego
z ich ostatniej płyty "New Gods"). Ogólnie
to kolejna kapela grająca oldschoolowy
heavy metal albo jak kto woli kolejny
aktywista nurtu NWOTHM.
Oprócz staromodnego podejścia do muzyki
i heavy metalu, muzycy w podobny
sposób podchodzą do tekstów, które
traktują m.in. o wojnie, polityce, wewnętrznych
rozterkach, heavy metalu i
związanym z tym rozrywkowym stylu
życia. Czyli nic nowego. "When The
Clock Strikes" trwa niecałe czterdzieści
minut, zawiera intro plus dziesięć regularnych
kawałków. Każdy z nich jest
szybki, ma fajną melodie oraz świetne
klasyczne sola. Gitary i sekcja nakręcają
się wzajemnie. W tym momencie należy
nadmienić, że w studio za perkusją zasiadł
muzyk o pseudonimie Aip. Natomiast
wrzaskliwy wokal i świdrujące solówki
wytyczają melodię. Te wszystkie
składowe najlepiej współbrzmią w
utworze tytułowym "When The Clock
Strikes", "Speed A Way", "The Sniper"
czy też w "Sinner". Jednak to zależy od
indywidualnych upodobań, każdy może
wybrać sobie inne kompozycje. Ogólnie
ten album jest na równym dość dobrym
poziomie i stwarza duży problem zwolennikom
NWOTHM, bowiem to kolejna
dobra propozycja w szaleńczo rozrastającym
się nurcie, więc aktualnie bardzo
trudno wybrać te najlepsze płyty i
zespoły. (4)
Witherfall - A Prelude to Sorrow
2018 Century Media
\m/\m/
Witherfall to pochodząca z Los Angeles
grupa metalowa założona w 2013r. z
charyzmatycznym Josephem Michaelem
na wokalu. 2 listopada 2018r.
ukazał się ich drugi album "A Prelude
to Sorrow" z dziesięcioma mocnymi kawałkami.
Krążek jest zarazem muzycznym
hołdem złożonym zmarłemu
dwa lata temu perkusiście grupy Adamowi
Paulowi Saganowi. Smutne i
mroczne intro, tytułowe "A Prelude to
Sorrow", buduje ponury klimat, który
zostaje utrzymany w epickim 11-minutowym
utworze "We Are Nothing". W
czwartej minucie kawałka następuje jednak
swoisty przełom - akustyczne gitary
wprowadzają bardziej pozytywny
nastrój. To bardzo ciekawy zabieg muzyczny,
zresztą sam utwór jest niejako
złożony z trzech zróżnicowanych stylistycznie
części. W następującym po nim
"Moment of Silence" poszczególne instrumenty
porządnie dają do pieca (niesamowita
praca perkusisty!), a Joseph w
końcu może popisać się swoim wokalem
w całej okazałości. "Communion of the
Wicked" zaskakuje nas z kolei niesamowitymi
przejściami w brzmieniu - zespół
funduje nam ostrą nawalankę, ale momentami
także przyjemny akustyczny
przerywnik. Krótki kawałek "Maridian's
Visitation" okazuje się pełną emocji eteryczną
balladą, w której Joseph pokazuje
swoją delikatniejszą stronę. Płynnie
przechodzi on w mocne i energetyczne
"Shadows", w którym uwagę przykuwają
demoniczne szepty tytułowych cieni w
tle. Mamy tu świetną gitarową solówkę
w wykonaniu Jake'a Dreyera i wysokie
tony Josepha. Zdecydowanie numer jeden
na albumie! Przyjemną gitarą akustyczną
w nieco latynoskim klimacie zaczyna
się ballada "Ode to Despair", w
której stopniowo piętrzą się emocje i
tempo przyspiesza. Następnie zespół
oferuje nam mroczny instrumental "The
Call", który przechodzi w drugi już epicki
kawałek "Vintage", dający nam kolejne
11 minut niesamowitych muzycznych
wrażeń. Genialne i zróżnicowane
partie wokalne Josepha Michaela,
rytmiczne uderzenia perkusji, solidny
bas, siarczyste gitarowe riffy - to wszystko
składa się na moc tego wzruszającego
kawałka poświęconego Adamowi
Saganowi. "To nie koniec, wciąż będziesz
przy mnie", "Twoja muzyka nigdy
nie umrze" - słyszymy w tym przejmującym
szczerym wyznaniu kumpli z
kapeli. Całość zamyka melancholijny
"Epilogue" z przepiękną partią gitarową.
"A Prelude to Sorrow" to album bardzo
złożony pod względem kompozycji,
serwujący nam wiele różnych, często
skrajnych emocji - od ostrej złości do
wzruszenia. Obok tej muzyki trudno
przejść obojętnie. Zespół wykonał świetną
pracę i trudno znaleźć w tych kawałkach
jakieś mankamenty. Zdecydowanie
Witherfall to grupa godna polecenia,
znakomicie wróżąca na przyszłość!
(5,5)
Wolfen - Rise Of The Lycans
2018 Pure Steel
Marek Teler
Niemiecka solidność i akuratność znowu
dały znać o sobie, dzięki czemu dyskografia
Wolfen powiększyła się o szósty
album studyjny. Nie przypuszczam,
żeby "Rise Of The Lycans" w jakiś znaczący
sposób odmienił losy zespołu Andreasa
von Lipinskiego, bo to już zdecydowanie
nie te czasy, ale fani power/
thrash metalu w germańskim wydaniu
znajdą na tej płycie sporo dla siebie.
"Xenophobia" uderza ostrym riffem i
konkretną sekcją, dopełnia to drapieżny,
mocny śpiew, tempo jest szybkie,
brzmienie mocne i surowe,a l refren już
całkiem melodyjny. Świetny jest też
utwór tytułowy, z kolei "Succubus" nie
dość, że rozpędza się nad wyraz, to do
tego jest też bardzo mroczny. Warto też
zwrócić uwagę na "Timekeeper", bo to
nie tylko ostry, piekielnie intensywny
numer z najwyższej półki, ale gościnnie
śpiewa w nim sam Chris Boltendahl z
Grave Digger, było nie było dobry
kumpel Wolfen. Całość jednak na: (4),
bo są też momenty bardziej niż przeciętne
("Genetic Sleepers"), doskwiera
też plastikowe, odstające od surowości
gitar, brzmienie bębnów.
Wolfshead - Leaden
2017 Rockshots
Wojciech Chamryk
Wolfshead to Fiński zespół, który powstał
w 2011 roku w Oulu. "Landen" to
ich debiutancki duży album, a muzykę
zawartą tym krążku określają jako
heavy/doom. Po przesłuchaniu całości
debiutu stwierdzam, że odnajdziemy i
heavy, i doom, ale tak na prawdę muzycznym
światem Finów rządzi stoner.
Rozpoczynający "Vukodlak" to właśnie
taki kawałek, rozbujany stonerowym
rockendrollem, przesycony pewnym
psychodelicznym klimatem lub innym
"kadzidełkiem". W pozostałych utworach
jest też sporo stonera ale zmiksowany
jest, a to z heavy metalem ("Purifier",
"Division of the Damned"), a to z
doomem ("Children Shouldn't Play
With"), albo jak w wypadku "Haruspex",
gdzie w miksturą heavy/stonerową dowodzi
majestatyczny hard rock. Niemniej
najbardziej do gustu przypadły
mi stricte doom metalowe kompozycje
"When the Stars are Right" i "The
Hangman", a szczególnie ta pierwsza nasiąknięta
epickim klimatem. Na albumie
znajdziemy jeszcze króciutki instrumentalny
przerywnik, coś w rodzaju
intra dla "The Hangman", ale ogólnie
jakby go nie było, nic by się nie stało. W
obecnej dobie produkcje płytowe są na
bardzo dobrym poziomie, nawet te płyty,
które muzycy nagrywają w domowych
studiach mają swój charakter. Soczystą
i mocną produkcje ma także
"Landen", więc ogólnie płyta jest świetnie
przygotowana dla słuchacza. Jednak
więcej pożytku będzie miał z niej fan
stonera niż doom metalu, czy też tradycyjnego
heavy metalu. (4)
Wrestling - Ride On Freaks
2018 Inverse
\m/\m/
Na okładce grubaska z młotem, za mikrofonem
fiński Meat Loaf w nieco tylko
oszczędniejszym wydaniu, ale niestety
bez głosu pierwowzoru, a na płycie
niesamowicie nudny heavy metal. Gdyby
"Ride On Freaks" miało chociaż 10
% jakości, przywoływanych w materiałach
reklamowych Accept czy Ozzy'
ego Osbourne'a, to już można by mówić
o rewelacji, ale nie ma o tym mowy
- to zwykłe popłuczyny, którym baaaardzo
daleko do "Restless and Wild" czy
RECENZJE 165
"Diary Of A Madman". Oczywiście cieszy,
że pięciu panów w średnim wieku
wciąż chce grać mocnego rocka, a nie
jakąś tamtejszą odmianę disco polo czy
muzyki biesiadnej, ale przy tak obecnie
zatłoczonej metalowej scenie powinni
skończyć co najwyżej na koncertach w
pubach. I nie chodzi o to, że Wrestling
nie potrafią grać, bo nie brakuje na
"Ride On Freaks" niezłych utworów,
ale nieporozumieniem jest Tommi Saha,
brzmiący niczym parodia Ozzy'ego
i nadużywający jakieś parateatralnej
maniery - "Let's Get Born", "Beyond The
Limits" czy swoista parafraza przeboju
Kim Wilde "Kitsch In America" nagrane
z udziałem wokalisty z prawdziwego
zdarzenia zabrzmiałyby na pewno o kilka
klas lepiej. (1,5)
Wojciech Chamryk
Zero Down - Larger Than Death
2018 Minotauro
"Rok 1982. Amerykański zespół Zero Down
wydaje piąty album studyjny. "Larger Than
Death" to 10 nowych kompozycji, blisko 36
minut rasowego metalu na najwyższych obrotach".
I zgadza się tu wszystko za wyjątkiem
daty z pierwszego zdania, bowiem
"Larger Than Death" ukazał się
w sierpniu tego roku, a zespół istnieje
raptem od 16 lat. W niczym im to jednak
nie przeszkadza grać niczym za czasów
świetności gatunku, a czerpią przy
tym zarówno z hard rocka, podbijającego
radiowe play-listy AOR, hard'n'heavy
czy NWOB HM, proponując uroczo
staroświecką, ale wciąż pełną werwy i
życia, mieszankę firmową made by Zero
Down. Mark "Hawk" Hawkinson
wrzeszczy więc niczym młody Udo
Dirkschneider albo wchodzi w najwyższe
rejestry, gitarzyści wycinają siarczyste
riffy i nie szczędzą ognistych
solówek, unisona też stosują nader chętnie,
bas jest akuratny i metalicznie
brzmiący, a bębny surowe i konkretne -
od razu przypominają się dawne czasy,
kiedy takie granie nie było żadnym oldschoolem,
ale czymś nowym i porywającym.
Teraz to już vintage, ale jakże
przyjemne dla ucha, zasługujące na: (4)
Wojciech Chamryk
Destruction - Sentence Of Death
2017/1984 High Roller
"Nie zaufam kapłanom Dziewicy. Nie
pokocham Chrystysa. Mistrzem moim
Diabeł będzie". Tak, w osobliwy
sposób, Schmier oznajmia swoje credo
światu w roku 1984. Ten manifest
nie był dla metalu niczym nowym,
wszak od kilku lat wygłaszali go jadowici
kaznodzieje z Newcastle. "Sentence
of Death" stanowi jednak otwarcie
nowej epoki pod względem
muzycznym. Przed nim, miedzy Renem
a Odrą, nikt nie grał tak brutalnie
i diabelsko. Tu stworzono kanon
niemieckiego speed/thrashu: Szybko,
brudno, atomowo i z pogłosem. O tej
scenie napisano już tomy. Przymiotnik
speed pada tu nieprzypadkowo -
tak się w 1984r. określało zarówno
Sodom jak i Destruction. Tommy
ma trudności z uderzaniem równo w
raid. Prymitywną linię basu, jak przystało
na debiutujący zespół, ledwo
słychać. I co z tego skoro z każdej gitarowej
nuty zieje piekłem? To głos, a
raczej krwawy charkot, stanowi o ówczesnej
niszczycielskiej sile Schmiera.
Tu stworzono matrycę, którą odbijać
będą inni niemieccy krzykacze.
No i Sifringer. Palce tego malca nie
mogą ustać w jednym miejscu, powtarzają
dany takt w różnych konfiguracjach,
wszystko w olbrzymim tempie i
z charakterystyczną już wtedy wibracją.
Widać ten styl zwłaszcza w napisanym
później "Black Mass". Solówki?
To kolejna cecha wielu europejskich
zespołów thrashowych - ich popisy,
choć żywiołowe i spontaniczne,
są generalnie bardziej melodyjne od
riffowej i wokalnej agresji. Melodie,
linie wokalne na "Sentence of Death"
wciąż inspirowane są punkiem - choćby
przebój "Total Desaster". Ale każdy
z nas wie, że nie jest to już żaden
metal/punk czy HC - za dużo tu diabła
i technicznego wyszkolenia. Tu
się strzela ze Schmeisera w.z. 666, a
nie rzuca koktajlem Mołotowa. Kanon.
Podawać razem z "In the sign of
Evil" i "Endless Pain". (5,5)
Destruction - Infernal Overkill
2017/1985 High Roller
Czemu tak mało? Czemu trupia łapa
z okładki sięga tylko po skromne 4?
Zastanawiam się już kilka dekad. Na
pewno nie jest to wina samego Sifringera.
Facet dalej nie może usiedzieć
spokojnie, cały czas atakuje, miażdży,
palce latają szybko nawet przy kawałkach
gdzie ogólne tempo nabijane
przez gary jest dość średnie. Mostki
wzorowane na wczesnym Iron Maiden
i solówki wciąż dystansujące resztę
niemieckiego thrashu - tu w stosunku
do poprzednika mamy do czynienia
z warsztatowym postępem.
Schmier wrzeszczy lepiej, konsekwentniej,
bardziej choro i dorośle. To
o co chodzi? Czynników jest wiele,
każdy z osobna nie stanowi problemu,
ale razem tworzą pewnego rodzaju
hamulec, niepozwalając się temu
albumowi należycie rozpędzić i mordować.
Cofnięcie basu zaczyna drażnić,
zwłaszcza gdy samotny Mike
przed dłuższy czas gra wyżej ("Death
Trap" 3:53 - 4:10). Destruction zwolnili.
Nie gitarowo, ale perkusyjnie -
wyobraźcie sobie "Invincible Force" z
Ventorem. Tommy jest schematyczny,
może celowo kazano mu zrobić
miejsce dla gitarowej ściany Sifringera.
Do tego Schmier swoje teksty zaczyna
wypowiadać, zamiast się drzeć.
Podobnie robił Cronos na "At War
With Satan" dwa lata wcześniej, wyszło
mu jednak lepiej. Oto bariery.
Aby zaś nie być gołosłownym: Dlaczego
taki "Bestial Invasion", z resztą
jeden z szybszych kawałków na dwójce,
w wersji koncertowej brzmi bardziej
żywiołowo? Porównajcie wokal i
dynamikę. "Infernal Overkill" ma
oczywiste atuty - motoryczne riffy,
demoniczny nastrój widoczny zwłaszcza
w "The Antichrist" czy refrenie
"Black Death". Destruction nie boi
się długich, jak na owe czasy, utworów.
Chorowita narracja Schmniera
tworzy tu cuchnącą zgnilizną atmosferę.
"Thrash Attack" porywa harmoniami
i mistrzowskim dopasowaniem
riffow, które pochwaliłby sam feldmarszałek
Hannemann. Dwójki słucha
się przyjemnie, tylko duszno tu
strasznie. (4)
Destruction - Eternal Devastation
2017/1986 High Roller
Nie wiem kim jest facio od miksu.
Nawet za dożywotnie wejście na festiwal
Keep it True nie dam się przekonać,
że gitary na "Eternal Devastation"
brzmią dobrze. To nie jest żaden
podziemny czarci kult, żadna
estetyka brudu, którą wielbi każdy
fan wczesnego thrashu. Za dużo tu
bzyczącego pudła rodem z domu kultury.
Jest to na pewno duży minus
dla zespołu z już ugruntowaną pozycją.
Nie mogłem się do tego brzmienia
przez długie lata przekonać, zwłaszcza,
że słuchałem ze zjechanego "taktowskiego"
pirata, z obowiązkowo
poprzestawianą kolejnością utworów.
To mdłe brzmienie przeszkadza też z
innego powodu: Mike był wówczas
na etapie, który musi przejść każdy gitarzysta
- czyli pokazania światu, że
jest w stanie zagrać dużo trudnych i
szybkich riffów. Takie podejście wymaga
jednak aby brzmienie było potężne
i w miarę klarowne. Aby zweryfikować
moje słowa wystarczy posłuchać
jak kawałki z tej płyty brzmią na
nagraniach koncertowych. Szczęście
w nieszczęściu, spod tej cienkiej gitarki
wydobywa się bas. I od razu robi się
żywiej, potężniej niż na "Infernal
Overkill". Na początku uderza marszowy
rytm do "Curse The Gods". Pogłos
dodany do wrzasków Schmiera
dodaje tej płycie przestrzeni, linie wokalne
też bardziej zróżnicowane, swobodne.
W ogóle więcej tu się dzieje.
Frazy krótsze i bardziej treściwe. Posłuchajcie
tylko kontrastu miedzy
zwrotką a refrenem w "Eternal Ban".
Koniec końców "Eternal Devastation"
jest płytą bardziej przebojową,
jeżeli można w ogóle w niemieckim
thrashu używać tego terminu. "Eternal
Ban", "Curse the Gods" to wizytówki,
których nie może zabraknąć na
żadnym gigu. Ale taki "Confused
Mind", gdzie riff jest dokładnym odbiciem
linii wokalnej, też radzi sobie
dobrze. Uwaga. Koniec z diabłem w
tekstach. Nie wiem czy to na skutek
znudzenia tematem czy wyczuciem
rynku, na którym zianie ogniem przestało
się akurat, na jakieś 5 lat opłacać.
Nie znaczy to oczywiście, że Destruction
zaczyna śpiewać o problemach
młodego człowieka czy rozpadających
się związkach. "Life Without
Sense" opowiada o chorym, sparaliżowanym
facecie, podłączonym do aparatury
medycznej, poniewieranym
przez konowałów. "Eternal Ban" to
hymn na część metalowców i na pohybel
muzyce pop. W "United By
Hatred" germańscy wojownicy biją w
Lesie Teutoburskim legiony Oktawiana
Augusta. (4)
Destruction - Mad Butcher
2017/1987 High Roller
Dziwna sprawa z datą wydania tego
MLP. Oficjalnie podaje się rok 1987,
ale na ebayu, w opisach winyli widnieje
często data 1986. Trzymajmy się
tej pierwszej, częściej spotykanej wersji.
To najlepiej dotąd wyprodukowana
płyta Destruction. Mamy pulsujący
bas, potężne gitary i werbel -
166
RECENZJE
jest to zasługa świeżaków - Harryego
Wilkensa i Ollyego Kaisera. Nie jest
to płyta wypełniona po brzegi
własnym, premierowym materiałem.
Utwór "Mad Butcher", znany był już
od dema. Teraz w zwolnieniu po środku
pozbawiony jest wybuchowych
bębnów, wzbogacony natomiast o gitarowe
pojedynki i temat z "Różowej
Pantery" na końcu. "The Damned" to
przeróbka Plasmatics. Destruction
zabrali się do przerabiania dosyć skutecznie,
bo wiele lat temu myślałem,
że mam do czynienia z kawałkiem
Niemców. "Reject Emotions" rozpoczyna
się, wzorem Metalliki, akustycznym
intro, które za pośrednictwem
sola przechodzi w thrash już nie
szczeniacki ale coraz bardziej techniczny.
Ileż tu napięcia w tych dodatkowych
motywach i pauzach. Sam
refren, częściowo wykrzyczany chórem,
przypomina mi wczesny Infernal
Majesty. Po raz pierwszy pojawia
się w historii kapeli wyraźne amerykańskie
staccato ale Destruction jest
cały czas kapelą grającą po niemiecku.
Tekst nie ucieka w jakieś egzystencjalne
nudy, ale rzetelnie pochyla się
nad ciężkim losem muzyka na trasie i
jego conocnym obowiązkom wobec
fanek. "Last Judgement", porywająca
przeplatanka motywów akustycznych
i malmstenowskich solówek, z mocno
zredukowaną perkusją, jest instrumentalnym
utworem autorstwa Wilkensa.
Dla mnie jeden z najlepszych
elementów dyskografii. Za czasów
kasetowego piractwa "Mad Butcher"
wydawano z "Sentence Of Death",
tworząc "polskiego kasetowego splita".
Co jeszcze umacniało mój bałwochwalczy
stosunek do tych dwóch
MLP. (5,5)
Destruction - Release From Agony
2017/1987 High Roller
Pierwsza płyta Destruction jaką usłyszałem.
To był błąd. Mając bowiem
lat raptem 15 zacząłem od dzieła najmniej
przystępnego. Na nasiadówce u
starszego kumpla wpadła mi w ręce
kaseta, tym razem chyba "Deck". Ci,
w przeciwieństwie do "Taktu" przynajmniej
starali się właściwie pisać tytuły
utworów. Na okładce surrealistycznie
zdeformowana potworna gęba,
kumpel bąknął coś, że kapela z
Niemiec i podobni do Kreator i Sodom,
więc pożyczyłem. Młody organizm
nie był jednak w stanie przyswoić
tego natłoku dźwięków. Z płytą zacząłem
się oswajać dopiero po jakiś 8
latach, już z winyla. Pisałem kiedyś o
"Syndromie Dojrzałego Metalowca".
Jak do niego dochodzi? W pewnym
momencie kapele zaczynają się wstydzić
własnej przeszłości, jednocześnie
pojawia się chęć pokazania umiejętności
instrumentalnych, aranżacyjnych,
czerpania z innych stylów.
Problem w tym, że te pragnienia przesłaniają
muzykom rzecz w thrashu
najważniejszą - pierwotną siłę niszczenia,
dzikość. Uznałem kiedyś
"Release from Agony" za szablonowy
przykład "SDM". Nie podobał mi
się aranżacyjny natłok, wielość taktów.
Odebrałem to jako obniżenie
spontaniczności i rozmachu. Z czasem
jednak "Release from Agony"
zaczął intrygować, wciągać. To co naprawdę
przeszkadzało tej płycie to
zbyt cicho zmiksowana perkusja. I
znów podobnie jak w przypadku
"Eternal Devastation" na ratunek
przyszły koncerty - tam okazuje się ile
potencjału tkwi w utworach z najbardziej
wymagającej płyty grupy.
Kaiser rzeczywiście popchnął Destruction
do przodu, gra jak przystało
na dobrego thrashowego perkusistę,
popisuje się zwłaszcza w "Survive
To Die" choć nie zasługuje na miano
najlepszego w Niemczech. Pijak
Witchhunter tworzył dwa lata później
ciekawsze partie. Nie mówiąc o
Ventorze. Bas Schmiera został w
końcu wyemancypowany. W "Dissatisfied
Existence" walczy na pierwszej
linii razem z gitarami. Sola na tym albumie
to thrashowy majstersztyk.
Płyta rytmicznie zróżnicowana, momentami
progresywna, dopracowana,
która nie boi się nastrojowych melodii
(riff przed refrenem "Sign Of Fear").
"Release From Agony" wychodziła w
różnych krajach w pewnych odstępach
czasu, tak więc sporo opracowań
podaje rok 1988. Pierwsze wydanie
płyty to jednak grudzień 1987. (4,5)
Destruction - Life Without Sense
2017/1989 High Roller
Destruction też chcieli mieć swój
"Mortal Way of Live". Okazja nadarzyła
się w roku 1988 po całej serii
udanych koncertów z Motorhead. Z
trasy wybrano kilka różnych występów
i połączono w jeden. Nie lubię
tego typu zabiegów. Niszczą one nastrój,
który charakterystyczny jest dla
występów live. Na szczęście "Life
Without Sense" podzielono jedynie
miedzy trzy gigi - z Austrii, Hiszpanii
i Portugalii. Koncerty thrashowe nie
dają specjalnych okazji do gadek z publicznością.
To nie jest Judas Priest
gdzie Halford przekrzykuje się z fanami.
Jednak powtarzam do znudzenia:
to publiczność tworzy w połowie
atmosferę gigu. Na "Life Without
Sense" jest gdzieś daleko. Posłuchajcie
tylko opętańczych wyć na "Live
Scars", a poczujecie różnicę. Schmier
zachowuje się na scenie dość gładko.
Porównajcie go do swojaka Angelrippera
z "Mortal Way of Live", szalonego
Milego z "Out of the Dark"
albo do krwawej konferansjerki Arayi
z "Live Undead". Może to z powodu
roli suportu. Może z powodu bariery
językowej. Od thrashowych gigów nie
oczekuję improwizacji czy zbytniego
odbiegania od struktury utworu,
zwłaszcza kiedy ma się do czynienia z
tak agresywnym thrashem jak Destruction.
I tutaj takowych nie ma.
Należy jednak od koncertu thrashowego
oczekiwać agresji płynącej ze
sceny. Na "Life Without Sense" leje
się ona prawdziwym wodospadem.
Ktoś powiedział, że na metalowym
gigu najważniejsze jest nagłośnienia
garów. Tutaj potężny werbel Kaisera
przypomina mi ten z "Arise" Sepy.
Schmier wyśpiewuje swoje kwestie
czytelniej, dynamiczniej, agresywniej,
ale o dziwo kawałki nie są wcale grane
szybciej niż w oryginale. Zabieg daje
dużo gęstym kompozycjom z "Release
From Agony". Nut tyle samo, a
utwory bardziej przejrzyste i porywające.
Najciekawiej robi się w utworach
sprzed dojścia Wilkensa i Kaisera.
"Curse The Gods", "Invicible Force",
czy zwłaszcza początek "Eternal Ban",
wyposażone w klasyczne solówki Wilkensa,
nabierają kolorów i tożsamości.
"Life Without Sense" produkcyjnie
wypada lepiej niż jej konkurentka
sprzed roku - "Mortal Way Of Life",
może równać się też z "Live Scars"
Dark Angel. To dodatkowy plus,
wszak amerykanie z urzędu mieli lepsze
warunki do nagrywania i realizacji.
Szkoda tylko, że Badeńczycy, nie
licząc "Mad Butcher", wyrzucili z setu
kawałki z "Sentence of Death". (5)
Destruction - Cracked Brain
2017/1990 High Roller
Płyta powstawała w autentycznych
bólach. Już bez Schmiera. Z trzema
basistami, z których tylko Engler jest
nim z powołania. Resztą partii podzielili
się Sifringer i Wilkens, nie
dziwne więc, że znów bas jest traktowany
jako wypełniacz i odważnik. To
w założeniu miał być taki "Coma Of
Souls" czy "Black Album". Grupa pokazała
swoje umiejętności na "Release
from Agony", czas więc na lżej
strawne utwory. Dojrzeliśmy. Pod
względem komercyjnym z operacji nic
nie wyszło. Płyta przepadła pośród
konkurentów. W założeniu, poprzez
połączenie dojrzałości z thrashową
agresją "Cracked Brain" miała być
nowatorska i pewnie wielu z fanów
uznaje ją za taką do dzisiaj. Nie wiem
jednak co opętało wokalistę Andre
Griedera, ale jego interpretacja bezlitośnie
zerznięta jest z Testament.
Radzę posłuchać "Rippin you off
Blind", "Frustrated" czy "SED". W
tym ostatnim słowo "Time" śpiewane
jest chórem z identyczną manierą jak
w "Greenhouse Effect". Słucham i mam
przed sobą tupiącą łydkę Chucka
Billyego. Zachłyśnięcie Stanami widoczne
jest też w riffach, pociętych na
modłę Bay Area, jednak nie tak bezlitośnie
jak w Exodus. Niemcy są subtelniejsi
i grają nieco wyżej. Fajnie się
tego słucha, ale niech nikt mi nie
wmawia, że tak wygląda postęp, rozwój.
Demówka "Bestial Invasion of
Hell" ma w sobie więcej nowatorstwa.
Z tego kalifornijskiego wpływu ucieka
rozpędzony w środku "Time Must
End" oraz bardziej ponury i wolny
"When Your Mind Was Free". Nowatorskie
są na "Cracked Brain" z pewnością
sola. Wilkens rozwinął swój
styl, teraz obok neoklasycznego heavy
mamy dźwięki wręcz kosmiczne, zimne
i mechaniczne ("Cracked Brain").
Odejście tego faceta z metalu w latach
90 było dużą stratą, bo warsztatowo
bił na głowę całą thrashową konkurencję
w Niemczech, może poza
Mekong Delta. Byłem wielce zaskoczony
gdy przeczytałem tekst do
"SED" - skrót oznacza Socialist Eternal
Death (Ostateczna Śmierć Socjalizmu)
i oparty jest na wydarzeniach z
masakry na Placu Niebiańskiego Spokoju.
Ma też swoje drugie dno, bo
taki sam skrót nosiła komunistyczna
partia NRD. To bardzo pozytywna
przeciwwaga dla lewackich manifestów,
czasem pojawiających się w
twórczości kapel niemieckich. (4)
Jakub "Ostry" Ostromęcki
RECENZJE
Angel of Mercy - The Avatar
2018 Shadow Kingdom
Przez ostatni czas czuję się jak ktoś w
rodzaju paleontologa. Wykopuję jak
spod ziemi prehistoryczne płyty, jak
kiedyś oni dinozaury. Doprawdy jest to
okres dość ciekawy, bowiem poznaję
rzeczy, o których wcześniej nie miałem
pojęcia. Człowiek uczy się przez całe
życie i w każdej dziedzinie. Wpadła mi
w ręce bardzo intrygująca płyta "The
Avatar" Angel of Mercy. Zważywszy,
że jesteśmy równolatkami, to tym milsze
były odsłuchy. Angel of Mercy to,
odnoszę wrażenie po szybkiej lekturze
w sieci, zapomniany twór. Z tego, co się
dowiedziałem było to trio założone w
1980 roku. Nie ma podanych informacji
na temat tego, co działo się z zespołem
przez siedem lat aż do wydania "The
Avatar". Ukazał się album przez niezależną
wytwórnię, a dopiero w 2018 roku
Shadow Kingdom Records zdecydowali
się wznowić i to od razu w wersji
dwupłytowej. Na drugim dysku znajdują
się zapisy z kilku sesji nagraniowych.
Grupa jest w zawieszeniu od 30
lat, rejestrując pojedyncze utwory w latach
1992 oraz 2015. Znajdziemy w postaci
bonusu również kawałki z roku
1983, więc można przypuszczać, że
Angel of Mercy do wydania debiutu
aktywnie działał. No dobrze, dodatki
dodatkami, zawsze są ciekawe (oczywiście
dla tych, którzy je lubią), ale co z
właściwym materiałem? Dobry, solidny
heavy metal. Klasyczne granie, osadzone
silnie w konwencji z mocną inspiracją
latami 70. Mimo, że Angel of Mercy
to amerykańska kapela, słychać w ich
pomysłach sporo brytyjskiego dźwięku.
No i specyfika trzech - panowie Kaign
Sevenson (gitara, śpiew, bas), Deniz
Derya Gallegos (perkusja, klawisze,
śpiew) i David St. James (gitara, śpiew)
brzmią klarownie i selektywnie. Jeśli
ktoś szuka na "The Avatar" szybkości,
świdrujących solówek gitary, perkusyjnych
kanonad to może się rozczarować.
Bardziej odczuwalny jest klimat i średnie
tempa. Bliżej tej muzyce nawet do
klasyki hard rocka. Jednak pomysłów
nie brakuje, słucha się tej płyty bardzo
dobrze mimo upływającego czasu. Lubię
takie płyty jak "The Avatar". Utrzymane
w klasycznej formie i poukładane.
Troszkę sterylne, ale zawierające w sobie
pierwiastek tajemniczości. Takie,
gdzie słychać żonglowanie motywami,
gdzie muzycy nie boją się melodii i liryczności.
Niby na pierwszy rzut nic odkrywczego
ani wielkiego. Angel of Mercy
nagrali być może rzecz, jakich tysiące.
Jednak sztuką jest stworzyć coś,
co w natłoku innych zatrzyma słuchaczy
przy głośnikach na dłuższą chwilę.
Czas zweryfikował ten album. Ja nie żałuję
spędzonych z nim kilkunastu godzin.
Adam Widełka
Artizan - Curse Of The Artizan
2018/2011 Pure Steel
"Curse Of The Artizan" to debiutancki
album Amerykanów pierwotnie wydany
w 2011 roku. Siedem lat później
dzięki Pure Steel Records trafia ponownie
na rynek. W momencie wydania
album ten spotkał się z bardzo dobrym
przyjęciem zarówno słuchaczy, jak i
krytyków. Warto zatem sobie go odświeżyć.
"Curse Of The Artizan" rozpoczyna
się wspaniałym, będącym wyrafinowanym
połączeniem power metalu
i elementów progresywnych utworem
pod tytułem "Trade The World". Jest to
jeden z ciekawszych momentów tego albumu.
Kolejny taki moment to "The
Man In Black" z lekko thrashującymi
elementami w początkowym riffie, który
potem idzie jednak w stronę klasycznego
heavy metalu z nutkami progresywności.
Te same motywy powtarzają
się na przykład w kawałkach takich jak
"Fire" czy "Fading Story". Mimo to, monotonia
jest ostatnią rzeczą, którą można
tej płycie zarzucić. Wręcz przeciwnie.
Ciekawe melodie sprawiają, że
słucha się jej z niezwykłą przyjemnością,
a po zakończeniu ma się ochotę na
powtórkę. Najlepsze jednak chłopaki
zostawiły na koniec. Utwór tytułowy to
prawie dziesięciominutowa wielowątkowa,
łączące ze sobą różne patenty kompozycja.
Zaczyna się bardzo spokojnie,
balladowo. Potem jednak następuje
przyspieszenie i wchodzi charakterystyczny
wpadający w ucho refren. I ta długa
wymiana riffów i solówek. Miód dla
uszu. Mimo, że mamy do czynienia z reedycją,
o dziwo nie dostajemy tutaj żadnych
bonusów. Może to i lepiej. W
końcu średnio do mnie przemawiają nowe
wydania starych płyt, gdzie czasem
bonusów jest znacznie więcej niż utworów
podstawowych. Mam nadzieję, że
to jednak nikogo nie odchęci od sięgnięcia
po to wydawnictwo.
Black Death - Black Death
2017/1984 Hells Headbangers
Bartłomiej Kuczak
Są na świecie płyty, które można zaliczyć
do tych, nie bójmy się tego słowa,
zapomnianych. Takie krążki, które są
pożywką dla kolekcjonerów i prawdziwych
fanów gatunku. Według mnie, jedną
z takich perełek może być z pewnością
"Black Death" Black Death, wydany
w 1984 roku. Można ten album
pokochać od pierwszego odsłuchu. Na
pewno za sprawą oryginalności jego
twórców, bowiem byli jedną z pionierskich,
afro-amerykańskich grup metalowych.
Powstali w 1977 roku. Po perturbacjach
ze składem w końcu wydany
został, w limicie 2000 kopii, "Black
Death". Sama muzyka również, może
nie jest bardzo odkrywcza, przynosi same
pozytywy. Powiem szczerze, że poznałem
ten krążek niedawno, co też m-
oże tłumaczyć fakt zapomnienia go w
szerszych kręgach. Jednak nie mam siły
wyciągnąć go z odtwarzacza. Owładnęła
mną czarna śmierć, nie puszcza i coraz
szybciej wpuszcza swój jad w moje żyły.
Naprawdę panowie Siki Spacek (gitara,
wokal), Darrell Harris (bas), Greg
Hicks (gitara) i Phil Bullard (perkusja)
zaproponowali umiejętne nasycenie ich
heavy metalu brzmieniem z lat 70.
Słuchając "Black Death" odnoszę czasem
wrażenie, że mogłyby być to jakieś
zapomniane utwory Thin Lizzy czy
wczesnego Judas Priest. Bardzo ciekawe
kompozycje z żarliwymi solówkami,
zmianami tempa i charyzmatycznym
wokalem. Po latach również broni się,
myślę, złowieszcza otoczka, która dodaje
tylko smaczku tym nagraniom. Warto
poszukać "Black Death" nie tylko ze
względu na to, kto tę płytę nagrał. Ten
album to nie jest tylko ciekawostka. To
najprawdziwszy heavy metal, zagrany z
zaangażowaniem i jak najbardziej na serio.
Mam nadzieję, że przez wznowienia
Hells Headbangers z 2017 roku całkowite
zapomnienie Black Death zostanie
zażegnane. Oczywiście sugerując się
okładką można się uśmiechnąć i pomyśleć,
że dziś będzie to karykaturalne
i "kwadratowe". Nic z tych rzeczy. Dla
mnie to jedno z przyjemniejszych odkryć
ostatniego czasu, mimo, że materiał
ukazał się 34 lata temu…
Adam Widełka
Bloodlust - Hideous.../Holocaust
2018/1992/1993 Thrashing Madness
Thrashing Madness Leszka Wojnicza-Sianożęckiego
konsekwentnie
wznawia kolejne perełki polskiego metalu
lat 80. i 90. Tym razem przyszła
pora na Bloodlust z Nowej Rudy, grający
death/thrash metal i istniejący w
latach 1989-1995, a później jeszcze
przez 10 kolejnych lat pod nazwą zmienioną
na Dissenter. I tak jak ten późniejszy
dorobek grupy ukazywał się już
na płytach CD, to jako Bloodlust doczekali
się na początku lat 90. tylko
kilku wydań swej demówki i jedynego
albumu na poczciwych, kiedyś powszechnie
używanych, a do niedawna zapomnianych,
kasetach magnetofonowych.
Dopiero teraz, pół wieku od momentu
premiery, "Holocaust" i "Hideous..."
doczekały się wydania na srebrnym
krążku, w dodatku - tradycyjnie już zresztą
w przypadku Thrashing Madness
- w bardzo atrakcyjnej formie i z
bonusami. Podstawą jest jednak długogrający
"Hideous..." z roku 1993. OK,
może długogrający to za dużo powiedziane,
bo to, mimo siedmiu utworów,
raptem 25 minut muzyki, ale za to jakiej!
Mało kto grał wtedy u nas tak
ostro, bezkompromisowo, a do tego też
nieźle technicznie, łącząc brutalny
death metal z thrashowymi naleciałościami.
Co istotne o rok wcześniejsze
demo "Holocaust" (dziewięć numerów
trwających 34 minuty) jest równie udane.
Więcej tu wpływów Slayera, ale całość
jest bardzo agresywna i wściekła -
to była bez dwóch zdań czołówka naszego
ówczesnego death metalu. Wielka
szkoda, że zespół nie zdołał ukończyć
nagrań kolejnej płyty o roboczym tytule
"You'll See" i rozpadł się po sześciu latach
działalności, bo jednak okres aktywności
pod szyldem Dissenter to było
już jednak coś innego. Pozostały jednak
nagrania i dla każdego fana Vader,
Armagedon czy Betrayer "Hideous.../
Holocaust" to jazda obowiązkowa -
tym bardziej, że płyta zwiera też cztery
utwory koncertowe z Jarocina '94 o całkiem
niezłej jakości. Klasyka, i to rodzima.
Wojciech Chamryk
Chastain - The 7th Of Never
2018/1987 Pure Steel
Na początku przyznam się bez bicia, że
grupa Chastain nie była moją "miłością
od pierwszego wejrzenia". Wręcz przeciwnie,
przy pierwszym kontakcie z ich
twórczością uznałem ich muzykę za kiepską,
jedynie momentami aspirującą do
co najwyżej przeciętności. Przede wszystkim
zrażał mnie wokal Leather Leone.
Coś mnie w nim irytowało, mimo iż
sam nie potrafiłem określić co to było.
Warstwa muzyczna również delikatnie
mówiąc mnie nie porwała. To było kilka
lat temu a opinię tą wyrobiłem sobie
słuchając trzeciej płyty zespołu kierowanego
przez Davida T. Chastaina zatytułowanej
"The 7th Of Never". Z
okazji trzydziestej rocznicy wydania,
Pure Steel Records postanowiła przypomnieć
ten album. Gdy dostałem go
do zrecenzowania, przyznam się szczerze,
że pomny dawnych, niezbyt dobrych
wspomnień zabierałem się do tego
jak pies do jeża. Kiedy w końcu album
odpaliłem, doznałem prawdziwego
szoku. Okazało się, że nie taki ten Chastain
straszny jak go zapamiętałem.
Wręcz przeciwnie. Ale do rzeczy. Muzyka
wypełniająca "The 7th Of Never"
to energiczny heavy metal momentami
zahaczający o speed oraz amerykański
power. Z drugiej zaś strony jest sporo
"postrzępionych" partii gitar (wstęp do
"Paradise" oraz utwór tytułowy). David
jest gitarzystą bardzo wszechstronnym
nie bojącym się czasem zapuścić w rejony
progresywne np. (wstęp do otwiera-
168
RECENZJE
jącego album "We Must Carry On" czy
instrumentalny "827") . Kolejny plus to
nieodżałowana Leather Leone za mikrofonem.
Kiedyś jej głos mnie drażnił,
dziś mam odnośnie niego odmienne odczucie.
Kobieta ta ma większe jaja niż
niejeden heavy metalowy wokalista. Na
wyżyny swych możliwości wznosi się na
przykład we wspomnianym już "Paradise".
Zespół też stara się tu urozmaicić
swoją muzykę. Jako przykład może posłużyć
tu spokojny wstęp do "Too Late
For Yesterday" (który potem przechodzi
w szybki heavy metalowy killer) czy
utrzymany w średnim tempie, również
spokojnie (wręcz balladowo) zaczynający
się "The Wicked Are Restless" z chóralnie
zaśpiewanym refrenem. Reedycja
Pure Steel Records zawiera jako bonusy
instrumentalne wersje "Too Late For
Yesterday" oraz "The 7th Of Never". Jeśli
komuś amerykański metal lat 80-tych
kojarzy się z gośćmi w świecących ciuszkach
z fryzurami na pudla grającymi
słodkie melodyjki, powinien sięgnąć po
Chastain.
Bartłomiej Kuczak
Chastain - The Voice Of The Cult
2018/1988 Pure Steel
Czwarte dzieło Chastain przez samego
lidera grupy uznawany jest za najbardziej
komercyjny album w ich dyskografii.
Osobiście nie lubię tego określenia w
stosunku do muzyki, gdyż wielu zupełnie
niesłusznie nadaje mu pejoratywne
znaczenie. A przecież gwiazdy heavy
metalu pokroju Iron Maiden czy Judas
Priest są na dzień dzisiejszy zespołami
jak najbardziej komercyjnymi. Co oczywiście
w żaden sposób im nie umniejsza.
Wróćmy jednak do Chastain i albumu
"The Voice Of The Cult". Nawiązując
do słów Davida, rzeczywiście
da się tu zauważyć pewne zmiany w stosunku
do poprzednika. Po pierwsze brzmienie.
Jest znacznie łagodniejsze, bardziej
przejrzyste i momentami nieco
wyszlifowane. Nie jest jednak pozbawione
tej heavy metalowej iskry charakterystycznej
dla Chastain. Kolejny
punkt warty odnotowania to wokal Leather.
W wysokich partiach wydaje się
być nieco bardziej stonowany i wokalistka
ewidentnie bardziej nad nim panuje.
Prawdopodobnie przed nagraniem
brała jakieś lekcje śpiewu. Częściej też
rezygnuje ze swej maniery na rzecz czystego
wokalu ("Live Hard", "Chains Of
Love"). Trzecia sprawa to same kompozycje.
Zdecydowanie mają w sobie więcej
melodii i przestrzeni. Zdarzają się
też ewidentnie wpadające w ucho refreny
(utwór tytułowy, "Fortune Teller",
"Take Me Home") oraz pełno melodyjnych
solówek. Nie jest oczywiście tak,
że Chastain zmienił się nie do poznania.
To ciągle ten sam zespół mający w
sobie tego samego ducha, pokazujący jednak
trochę inną twarz. Są tu także
utwory, które spokojnie mogłyby się
znaleźć na innych albumach Davida i
spółki. Takim jest na przykład "Share
Yourself With Me" z lekko thrashowym
riffem. Przyzwoity album godny polecenia.
Bartłomiej Kuczak
Communic - The Nuclear Blast Recordings
2018 Dissonance
Po wydaniu "The Bottom Deep" w
2011 roku Communic zamilkł, jak się
okazało, przyczyną były problemy
rodzinno-finansowe. Po ustabilizowaniu
sytuacji zespół powrócił w zeszłym roku
niezłym albumem "Where Echoes Gather".
A wydała go niemiecka wytwórnia
AFM Records. Niestety włodarze
Nuclear Blast stracili cierpliwość do
Norwegów i nie zaufali im ponownie. A
w sumie muzycy tria wiele im zawdzięczają.
Być może wielu zapomniało o tej
grupie, inni w ogóle nic o niej nie wiedzą,
ale los tym osobom sprzyja i za
sprawą brytyjskiej Disonanse Productions
na rynku pojawia się box Communic
- "The Nuclear Blast Recordings",
który zawiera wszystkie cztery
albumy wydane pod skrzydłem Nuclear
Blast. A są to "Conspiracy In Mind",
"Waves Of Visual Decay", "Payment
Of Existence" i "The Bottom Deep".
Pamiętam jak dziś, gdy ukazał się debiut
Communic. Zagraniczna prasa była
zachwycona "Conspiracy In Mind",
w naszej redakcji płyta również zrobiła
spore wrażenie. A krążek zawiera muzykę
z pogranicza heavy, power i thrash
metalu podaną w progresywnej ornamentyce.
Czasami trafiały się fragmenty,
które muzyczne przypominały trochę
Nevermore, trochę nowoczesnych
brzmień, to samo było czuć w głosie wokalisty
Oddleifa Stenslanda, którego
niektórzy porównywali wręcz do Warrela
Dane'a, co nie jest prawdą, bowiem
Norwegowie od samego początku starali
się nadać muzyce swoje własne piętno.
Co w dużej mierze im się udawało. Na
debiucie kompozycje są długie, ciekawie
skonstruowane, nie za szybkie, z ciekawymi
melodiami oraz w dość specyficznym
melancholijnym klimacie. W
muzyce Communic rządzi gitara, która
wsparta jest gęstą i soczystą sekcją rytmiczną.
Mimo, że wiele jest w niej elementów
progresywnych to nie uświadczymy
w niej klawiszy. Do tego dochodzi
świetna produkcja i brzmienie, i wiemy
dlaczego "Conspiracy In Mind" tak
bardzo podobał się w 2005 roku. Rok
później na rynek trafia drugi krążek
"Waves Of Visual Decay". Jest to bezpośrednia
kontynuacja pomysłów z debiutu
ale wykonana jeszcze lepiej, więc
mamy lepszą produkcję, udane brzmienie,
ciekawsze kompozycje i melodie, jeszcze
bardziej intrygujący klimat oraz
świetne wykonawstwo. Dwie pierwsze
płyty to jak na razie najciekawsze dokonania
tego sympatycznego trio z Norwegi.
W 2008 roku Communic wypuszcza
swój trzeci album studyjny "Payment
Of Existence". Przy okazji tej
płyty można zaobserwować pewne znużenie
fanów muzyką tej formacji. Uważam,
że głownie z tego powodu "Payment
Of Existence" otrzymuje ciut
niższe oceny, niż wspomniane niedawno
albumy. Na tej płycie Norwegowie
okrzepli, dojrzeli, wszystkie składowe
ich muzyki oraz sami muzycy osiągnęły
swój pułap. Dla mnie ten album w ogóle
nie ustępuje dwóm pierwszym. Jedynie
co, to odnoszę wrażenie, że więcej jest
na nim subtelności, harmonii oraz tego,
co chowa się za słowem progresja. A
takie "Payment Of Existence" czy "Raven's
Cry" dołączyły do kolekcji kompozycji,
które uważam za najlepsze w
dorobku tego zespołu. Na kolejny album
czekamy do 2011 roku, wtedy to
ukazuje się "The Bottom Deep". Oczywiście
muzycy kontynuują opisywanie
swojego świata muzycznego, korzystając
z wszystkich dotychczas wykorzystywanych
przez siebie środków. Jednak tym
razem jest on wykreowany ciut prościej
a zarazem bardziej topornie. Generalnie
więcej jest potężnie brzmiącego technicznego
grania, przez co klimat muzyki
Communic staje się jeszcze mroczniejszy.
Niemniej to te pełne nastroju fragmenty
ciągle stanowią podstawę muzycznego
przekazu Norwegów. Czwarty
album Communic jak na razie jest wydawnictwem,
które najmniej spodobało
się fanom. Mają oni swoje racje, nie muszą
i nie powinni bezkrytycznie przyjmować
każde propozycje swoich ulubieńców.
Jednak na "The Bottom
Deep" nie ma jakichś radykalnych
zmian, a główne walory talentu norweskich
muzyków są zachowane. Norwegowie
ciągle pozostają na wysokim artystycznym
poziomie, który zadowoli nawet
wyrafinowany gust fanów uwielbiających
progresywny metal. Jeżeli nie
znasz kapeli, albo znasz i nie masz jeszcze
ich dokonań w swojej kolekcji, to
"The Nuclear Blast Recordings" może
być pewnym wybawieniem. Być może
będzie to też początek do skompletowania
już normalnych wydawnictw Communic,
do czego w sumie namawiam.
\m/\m/
Contract I Blood - A History Of UK
Thrash Metal
2018 HNE/ Cherry Red
Ogólnie rzecz ujmując Ian Glasper napisał
i wydał książkę zatytułowaną
"Contract I Blood - A History Of UK
Thrash Metal". Natomiast ten box jest
uzupełnieniem tego wolumenu. Podkreśla
to nie tylko ten sam tytułu ale
także podobna szata graficzna. Zresztą
obydwoma wydaniami zajęła się ta sam
wytwórnia. Tak w ogóle o tym wydawnictwie
nie można powiedzieć, że to
jakaś tam składanka. W takiej formie to
wręcz dokument. Ian Glasper na pięciu
dyskach zebrał 83 utwory różnych
thrashowych kapel, tych najstarszych
oraz tych najmłodszych, tych znanych
oraz tych, o których pewnie usłyszycie
po raz pierwszy. Poza tym są to zespoły
które aktualnie istnieją, ale także takie,
które zaprzestały swojej działalności.
Ian wprowadził pewien klucz, jest on
związany z podziałem Wielkiej Brytanii
na terytoria, więc każdy dysk odpowiada
właśnie jakiemuś obszarowi. Jakość
nagrań jest również różna, mamy do
czynienia z utworami ze znanych i lubianych
płyt w dodatku świetnie wyprodukowanych.
Z drugiej strony mamy
kawałki z demo, których jakość pozostawia
wiele do życzenia oraz utwory
nigdy niepublikowane (tych znalazło się
aż dziesięć). Oprócz pewnego wprowadzenia
w książeczce, Ian Glasper dokładnie
opisał skąd pochodzi dane nagranie,
oraz krótko scharakteryzował
dany zespół. Jeżeli się nie mylę w książeczce
znalazły się także zdjęcia wszystkich
zespołów wykorzystanych do zobrazowania
wyborów Glasper. Często
słyszy się, że brytyjska scena thrashowa
była/jest słaba, z drugorzędnymi kapelami,
jak ktoś zapozna się z tym wydawnictwem,
z pewnością zmieni zdanie.
Myślę, że wielkością, różnorodnością,
jakością może konkurować nawet z tymi
najsilniejszymi tj. amerykańską, niemiecką
czy brazylijską. Natomiast jeśli chodzi
o popularność to formacje z brytyjskiej
areny są faktycznie daleko za innymi.
Kompilacja zaczyna się symbolicznie
od nagrania Venom. Zespól zaliczany
jest do nurtu NWOBHM, ale inni
twierdzą, że black metal zaczął się i
skończył na nich, a jeszcze inni są zdania,
że zapoczątkowali właśnie thrash
metal. Na "Contract I Blood" znajdziemy
również moje ulubione Sabbat i
znakomity, ciągle działający Onslaught.
Znajdziemy także inne kapele, które
miały znaczenie dla starych maniaków,
chociażby Atomkraft, Slammer,
Toranaga, Seventh Angel, Blood Money,
Re-Animator, Deathwish, Lawnmower
Deth, Warfare, Acid Reign,
oraz Sacrilege. Są również te, które wówczas
nie potrafiły się przebić, a teraz
kolekcjonerzy ślinią się i myślą jak zdobyć
ich albumy, a mam na myśli Inner
Sanctum, Hydra Vein, Metal Messiah,
Holosade, Amnesia, Decimator,
Arbitrater. Trochę łatwiej jest współczesnym
formacjom, bowiem takie
Evile, Savage Messiah, Gama Bomb
czy SSS należą już do tych rozpoznawalnych.
Pewnie są też tacy co znają
Thrashing Regime i Eradikator. Co
ważne przesłuchując ten ogrom muzyki
można wyłapać bandy, które wkrótce
mogą zapisać się również ciekawie na
brytyjskiej scenie thrashowej, chociażby
takie Seregon, Bangover, Morti Viventi,
Cerebal Scar, H.O.D., Besieger.
Ogólnie wróży to dobrze temu nurtowi
na Wyspach. Mimo, że box zawiera
ogrom materiału muzycznego i informacji,
to z pewnością nie jest to wszystko,
co możemy odnaleźć na scenie opisywanej
przez Iana Glaspera. Najbardziej
rzucającym się w oczy brakiem jest dość
ważna kapela tj. Xentrix. Szersze potraktowanie
tematu pewnie wymagałoby
kolejnych dysków, a w dodatku, jak to z
ludźmi bywa, nie ze wszystkimi dałoby
się dogadać chociażby w sprawie praw
autorskich. Do czego Ian również podszedł
pedantycznie. I tak nie łatwo jest
przesłuchać całość zawartości
"Contract I Blood - A History Of UK
Thrash Metal", ale jak ktoś ma również
książkę, będzie to dużo łatwiejsze. Bo
choć te wydawnictwa sprzedawane są
oddzielnie, to dopiero wspólnie tworzą
właściwą całość. Myślę, że fani thrashu
sięgną po oba wydawnictwa, każde
kompendium wiedzy przydaje się wcześniej
czy później.
\m/\m/
Grupa Stress - On Hard Rock Way
1972-1973
2017 Kameleon
Kameleon Records to wytwórnia, która
specjalizuje się w wydawaniu reedycji
polskich zespołów big-bitowych, głównie
na winylach. Ich wydawnictwa są
rewelacyjne. Fani starej epoki i czarnych
placków pewnie są usatysfakcjonowani.
RECENZJE 169
Sztandarowym zespołem tej firmy wydają
się być Skaldowie. Oczywiście są
też wersje CD, a także trafiają się pozycje
inne niż obowiązujący profil, jak
chociażby omawiany u nas album Subterfuge
"Projections From The Past".
Jednak bohaterem niniejszej recenzji nie
będą ani Skaldowie, ani Subterfuge, a
poznańska Grupa Stress. Formacja,
która uważa się za jedną z pierwszych
kapel hard rokowych w Polsce. Powstali
w 1971r. w Poznaniu. Zespół tworzyli:
Mariusz Rybicki - gitara, flet, śpiew;
Henryk Tomczak - gitara basowa i Janusz
Maślak - perkusja. W 1973r. grupa
powiększyła skład o Andrzeja Richtera
- śpiew, skrzypce i Krzysztofa
Jarmużka - gitara, harmonijka ustna,
konga. W 1975r. doszło do zreorganizowania
Stressu, tworzyli go: Mariusz
Rybicki - gitara; Andrzej Lewalski - gitara
basowa; Michał Przybysz - organy,
pianino i Przemysław Phal - perkusja.
W 1978r. doszło do kolejnych zmian i
grupa działała w składzie: Mariusz Rybicki
- gitara, śpiew; Witold Łukaszewski
- gitara; Andrzej Lewalski - gitara
basowa; Mariusz Zakrzewski - instrumenty
klawiszowe i Wiesław Lustyk -
perkusja. Rok później Stress już nie istniał.
Zespól uczestniczył w wielu przeglądach
muzycznych, zdobywał nagrody,
nagrywał swoje w utwory głównie w
sesjach radiowych, miał problemy z ówczesną
władzą. Normalka. Największy
rozgłos przyniósł grupie utwór "Ciężką
drogą", który jesienią 1972r. dotarł do
pierwszego miejsca listy przebojów Rozgłośni
Harcerskiej, a w plebiscycie popularności
periodyku Non Stop za
1972r. zajął piąte miejsce. Jak to muzycy
podkreślają zabrakło im poważnego
menadżera i jeszcze większego przeboju.
Najważniejsze, że niczego nie żałują,
a nawet są dumni, że teraz uważa się ich
za legendy polskiego rocka. Po rozpadzie
muzycy nadal działali na estradach.
W lipcu 1975r. Henryk Tomczak wraz
z Markiem Bilińskim - instrumenty
klawiszowe, zorganizował zespół
Heam. W 1979r. powstała grupa Krater,
którą tworzyli: Marek Biliński - instrumenty
klawiszowe; Wojciech Hoffmann
- gitara; Przemysław Phal - perkusja
i Henryk Tomczak - gitara basowa.
Przemysław Phal znalazł się później
w grupie Spectrum, a w latach 80.
w Lombardzie; Henryk Tomczak w
Turbo i Non Iron, a Marek Biliński w
grupie Bank. Ten ostatni rozpoczął następnie
karierę solową. Najdłużej przygodę
ze sceną jako muzyk - z pośród
osób związanych z Sterssem - prowadzi
Henryk Tomczak, który aktualnie
działa w grupie Izotop. Na "On Hard
Rock Way 1972-1973" znalazło się jedenaście
nagrań z czterech pierwszych
sesji dokonanych w Polskim Radio.
Dwa utwory powtarzają się ale są w trochę
innej wersji. Znalazły się chyba najważniejsze
w tej fazie kariery kompozycje
"Ciężka droga", "Fatamargana",
"Wśród krzyży z ramionami", "Granica
życia" i "Hazard". Muzycznie to mroczny
hard rock z mocnym bluesowym
sznytem, z pewnymi niewielkimi naleciałościami
folku, jazzu, progresji i psychodelii
w dość mocnym hipisowskim
klimacie. Tę aurę czuć również w tekstach,
a może nawet głównie tam.
Stress poczynał sobie niczym rasowe
power trio i to na dobrym ówczesnym
europejskim poziomie. Ich ciężkie riffy
łatwo wpadają w ucho, błyskotliwe gitarowe
solówki porywają do dziś, a mocarna
sekcja rytmiczna z dynamiczną perkusją
i monumentalnym basem ciągle
hipnotyzuje i przetacza się niczym walec.
Muzycy nie bali się eksperymentów,
stąd te niektóre naleciałości i wykorzystanie
np. fletu, wibrafonu, czy skrzypiec.
Tę płytę powinien mieć każdy szanujący
sie fan hard rocka ale nie tylko.
Kameleon Records ponownie przygotowała
te nagrania do wydania, dokonała
masteringu i trzeba przyznać zrobiła
to bardzo dobrze. W 2008 roku
Polskie Radio wydało podwójne CD
Grupa Stress - "Z archiwum Polskiego
Radia Vol. 8". Pierwszy dysk jest
podobny do tego, co właśnie omówiłem.
Drugi natomiast zawiera nagrania z sesji,
które kapela poczyniła po 1973 roku.
Niestety nakład dawno się wyczerpał,
a teraz jak ta płyta pojawia się na
jakiejś licytacji, to kosztuje konkretne
pieniądze. Niestety zgapiłem się i nie
mam tego wydania, więc nieśmiało podsuwam
szefom Kameleon Records pomysł
aby postarali się i nagrania z drugiego
dysku archiwów Polskiego Radia
również wydali własnym sposobem. Ku
uciesze ogółu.
\m/\m/
Guns N' Roses - Appetite For
Destruction (Deluxe Edition)
2018 Universal Music Polska
Debiutancki album Guns N' Roses
ukazał się w lipcu 1987 roku, ale nie
wzbudził wówczas większego zainteresowania.
Pamiętam, że premierę tej płyty
odnotowano co prawda w muzycznej
rubryce "Na przełaj" czy w "Magazynie
Muzycznym", ale na tym się skończyło.
Po wakacjach 1988 wyglądało to już
zupełnie inaczej: zespół był już gwiazdą,
w naszych pismach zaczęły pojawiać
się pierwsze, entuzjastyczne recenzje,
a kolega pochwalił się, że ma nowiutką,
przysłaną z USA przez ojca, kasetę...
Błyskawicznie ją przegrałem i
"Appetite For Destruction" na długo
zagościła w kieszeni mojego magnetofonu,
bo wtedy nikt poza Gunsami nie
grał tak siarczyście i z polotem - bez
dwóch zdań jest to jeden z kamieni milowych
ciężkiego rocka. Nic więc dziwnego,
że "Appetite..." doczekała się
niedawno okolicznościowego wznowienia
w kilku postaciach, m. in. wersji
dwupłytowej. Pierwszy dysk to zremasterowany
ze studyjnych taśm, oryginalny
album, najeżony killerami i przebojami
jak: "Sweet Child O' Mine", "Welcome
To The Jungle", "Nightrain", "Rocket
Queen" czy "Paradise City", archetyp
rockowej płyty, kanon i prawdziwe
arcydzieło. Płyta numer dwa zawiera
wybór rarytasów i odrzutów, dotąd oficjalnie
niepublikowanych, łącznie 18
utworów. Są wśród nich energetyczne,
chociaż nie do końca koncertowe, numery
z debiutanckiej EP-ki "Live?!*@
Like A Suicide", strony B singli, jak
choćby "You're Crazy" w wersji akustycznej,
nagrane jeszcze w 1987, razem z
wielkim hitem "Patience". Ciekawostką
jest też odrzut z sesji "Appetite...", dynamiczny
"Shadow Of Your Love",
utwór jeszcze z czasów Hollywoood
Rose, zamieszczony w wersji live (też
podrasowanej w studio) i już w pełni
studyjnej, promujący zresztą to wznowienie.
Nie brakuje też prawdziwych
wykonań "live" i dobrze, bo Gunsi nie
brali wówczas na koncertach jeńców, co
potwierdzają "It's So Easy", "Knockin'
On Heaven's Door" Dylana i "Whole
Lotta Rosie" AC/DC. Największe wrażenie
robią tu jednak utwory zarejestrowane
w czerwcu 1986 roku w studio
Sound City 5, podczas pierwszych
przymiarek do rejestracji debiutanckiego
LP. "Welcome To The Jungle",
"Nightrain", "Out Ta Get Me", "Paradise
City" i "My Michelle" powstały pod
okiem Manny'ego Charltona, gitarzysty
zespołu Nazareth, z którym to bardzo
chciał pracować Axl Rose, ale w sumie
dobrze się stało, że zrezygnowano z
tego pomysłu, bo Guns N' Roses
brzmią w nich dziwnie staroświecko i
bez ikry - dopiero Mike Clink wydobył
z nich, i z pozostałej siódemki umieszczonej
na płycie rok później, prawdziwy
blask. Warto też jednak posłuchać i
tych starszych wersji, bo np. "My
Michelle" zagrali ciężej, a Axl już wtedy
był w rewelacyjnej formie - fani zespołu
muszą mieć tę nową wersję choćby dla
tych utworów, bo na bootlegach nie brzmią
tak dobrze.
Wojciech Chamryk
Hirax - Born In The Streets 1983/1984
2018 F.O.A.D.
Każdy weteran był kiedyś nieopierzonym
młokosem, nawet Katon Le
Pena. Takie właśnie czasy przypomina
najnowsza kompilacja Hirax, kiedy to
20-letniemu wokaliście nawet nie śniło
się, że będzie zdzierać struny głosowe w
kapeli grającej thrash/crossover. Początkowo
jego zespół, najpierw jeszcze jako
L.A. Kaos, grał tradycyjny, niezbyt mocny
metal. Potwierdza to "Demo '83",
wypełniające drugą stronę "Born In
The Streets 1983/1984" - pięć niezbyt
mocnych utworów, czerpiących zarówno
od Thin Lizzy, jak i klasycznego
rock and rolla, co słychać zwłaszcza w
"My Baby". Demo z roku następnego,
nagrane już pod nazwą Hirax, jest zdecydowanie
mocniejsze, ale to wciąż
tradycyjny metal z przełomu lat 70. i
80. ostry, surowy i melodyjny, z wysokimi
partiami Katona - co ciekawe, chyba
nagrany na tzw. setkę, wnosząc z brzmienia
i początkowych zapowiedzi.
Oryginalnie na kasetę w roku 1984 trafiły
tylko cztery numery, ale tu mamy
ich siedem, bo zawartość "Born In
The..." dopełniają trzy dalsze: surowiej
brzmiące (nagranie z próby?), zdecydowanie
gorszej jakości, ale muzycznie nie
gorsze od tych pozostałych. Dla fanów
amerykańskiego heavy wczesnych lat
80. i Hirax jest to więc zakup obowiązkowy,
co chyba nie ulega wątpliwości.
Wojciech Chamryk
Hobbs Angel of Death - Hobbs'
Satan's Crusade
2018/2003 High Roller
Gdy ktoś nazywa swoją muzykę "virgin
metal" dając do zrozumienia, że gra najczystszą
formę metalu, a do tego pochodzi
z dalekiej Australii i jest tam protoplastą
sceny thrash metalu, to wiedz, że
coś się dzieje! Tak właśnie Peter
Hobbs, założyciel Hobbs Angel of
Death, wypowiadał się o tym, co tworzy.
Chwilę powojował z grupą Tyrus,
dorabiając się zaledwie dema i promocyjnego
live. Potem powołał do życia
projekt, który czerpał garściami z dokonań
Slayer czy niemieckiego trio - Destruction,
Sodom i Kreator. Można
zarzucić Peterowi, że był tylko mocny
w gębie, że jego nagrania niczym się nie
wyróżniają. Myślę, że wcale by się mocno
nie obraził, bo muzyka, jaką proponuje
naprawdę nie jest odkrywcza. Tylko
nie o wybitną jakość tutaj chodzi. I,
co ważne, ideologia, nie przyćmiewa tego,
co wyrażane jest za pomocą instrumentów.
Na pierwszym miejscu jest klimat.
No i mamy wszystko to, co powinno
charakteryzować dobry, thrashowy
zespół - wściekłość, drapieżność, szorstkość,
wulgarność i szybkość w miotaniu
riffów. Widać, że Hobbs Angel of
Death to projekt realizowany z pełnym
zaangażowaniem. Żeby było ciekawiej
powiem, że "Hobbs' Satan's Crusade"
to zbiór dwóch demówek. Tak, tak, można
pokręcić głową, że jednak coś w tym
jest. Utwory od 1-5 to "Virgin Metal
Invasion From Down Under", natomiast
kolejne to już demo "Angel of
Death". Obie zostały zrealizowane w
australijskim studio Doug Saunders
mieszczącym się w Melbourne, a światło
dzienne ujrzały w 1987 roku. Po remasteringu
w 2017 roku brzmią nieźle. Nie
mam oczywiście punktu odniesienia do
oryginalnych wersji, ale sądzę, że takowe
są w posiadaniu największych maniaków
gatunku. Bo Hobbs Angel of
Death to grupa, która w sumie nie zdobyła
nigdy panteonu sławy, ale też odnoszę
wrażenie, nie to było celem
Petera Hobbsa. Chciał on po prostu
rozlewać swój "najczystszy metal" gdzie
się da i z charyzmą śpiewać bluźniercze
teksty. Trzeba przyznać, że wychodziło
mu to nieźle - zwłaszcza, że osiem z jedenastu
utworów z tych demówek znalazło
się na regularnej płycie. Dzięki
wznowieniu przez High Roller Records
ze stycznia 2018 roku, grono
szczęśliwców (nakład limitowany, a
jakże!, do 666 sztuk) może postawić
"Hobbs' Satan's Crusade" na półce
obok innych, trochę zapomnianych nagrań
z lat 80. Mimo, że te demówki to,
z ręką na sercu, nic absolutnie wyjątkowego,
warto sięgnąć i przekonać się samemu
o sile rażenia Hobbs Angel of
Death w jego pierwotnym stadium.
Mnie na kolana nie rzuciło, ale piekielny
ogień przysmażył plecy. I o to w tym
wszystkim chodzi.
Adam Widełka
John Coghlan's Disel - Flexible
Friends
2018 HNE/ Cherry Red
John Coghlan w latach 1962 - 1981
był perkusistą Status Quo. Współ stanowił
oryginalny i najlepszy skład tego
zespołu. Po odejściu z Quo, Coghlan
postanowił reaktywować swój zespół
Diesel, który założył jeszcze w roku
1977 w jakiejś przerwie w obowiązkach
w Status Quo. Okazuje się, że przez ten
zespół, przez całą jego karierę, przewinął
się cały tabun muzyków. Najwa-
170
RECENZJE
żniejsi z nich to Rick Parfitt, Alan
Lancaster, Andy Bown i Bob Young
wszyscy z Status Quo, Micky Moody,
Bernie Marsden i Neil Murray z Whitesnake,
Phil May z Pretty Things, a
także Ray Minhinnett, Jackie Lynton,
Lemmy, John Gustafson i Chrissie
Stewart. Ogólnie wynikało to z charakteru
zespołu, który wchłaniał muzyków,
którzy aktualnie mogli dołączyć aby
wspólnie grać. W 1981 roku powstały
nagrania, które miały stanowić pierwszy
album kapeli, ale oprócz utworów "River
Of Tears" i "No Moon Shines", które
stanowiły wydany wtedy singiel, nie ujrzały
one światła dziennego. Zespołowi
nie udało się podpisać kontraktu. Był to
typowy angielski rock nasiąknięty rock-
'n'rollem i białym bluesem i oprócz
kompozycji oryginalnych zawierał covery
Frankie Millera "Ain't Got No
Money" i Jimmy Reeda "Baby What
You Want Me To Do" oraz utwory z
repertuaru Quo "Living On An Island"
oraz "Mean Girl". Jednak Disel nie
tylko pisał i nagrywał muzykę, ale także
koncertował, więc powyższe wydawnictwo
uzupełniają dwa dyski z nagraniami
koncertowymi z występu w klubie Marquee
w lipcu 1985 roku. Ciekawostką
tego występu są cudze kawałki takie jak
Larry'ego Williamsa "Bad Boy", Young
& Moody "Make No Excuses" czy Chucka
Berry'ego "Let It Rock". A zupełnie
przedziwną historią jest pojawienie się
Alana Lancastera i Ricka Partfitt'ego,
z którymi wykonano niesamowity finał
grając miks "Johnny B Goode" Chucka
Berry'ego oraz "Whole Lotta Shakin"
Jerry Lee Lewisa, ponownie kawałek
Chucka Berry'ego "Bye Bye Johnny",
cover The Doors "Roadhouse Blues" i
w końcu utwory Quo "Caroline" i "A
Mess Of Blues". Finał ten stanowi już
trzeci dysk. Nad masteringiem wszystkich
materiałów czuwali Bob Young i
John Coghlan, pracując na oryginalnych
taśmach. Szkoda, że nie mogli wyciągnąć
więcej z nagrań koncertowych,
są niezłe ale mają bootlegowy posmak.
Wydawnictwo to skierowane jest do
najzagorzalszych fanów Status Quo, a
także dla zwolenników angielskiego
rocka. Ci na pewno nie zawiodą się
"Flexible Friends". Dodam jeszcze, że w
późnych latach 90. Coghlan założył
grupę John Coghlan's Quo, w której
grał przeboje Status Quo z lat, w których
bębnił tam na perkusji. Natomiast
na początku roku 2012 wraz z Alanem
Lancasterem dołączył do Ricka Partfitt'ego
oraz Francisa Rossi, aby wziąć
udział w kręceniu dokumentalnego filmu
"Hello Quo!", a w roku 2013 zagrali
serię koncertów w oryginalnym składzie.
Rossi mimo śmierci Partfitt'ego
nadal ciągnie wózek Quo, John Coghlan
również grywa koncerty ze swoim
Quo. Są to artyści, którzy do końca będą
stali na scenie. Oby jak najdłużej.
\m/\m/
Manilla Road - Out of the Abyss -
30th Anniversary Edition
2018 Golden Core
Ciężko w to uwierzyć, ale 27 lipca 2018
roku Manilla Road zagrała swój ostatni
koncert. Po świetnym występie na
Headbangers Open Air w Niemczech,
zmarł Mark "The Shark" Shelton.
Współzałożyciel grupy, jej główny kompozytor,
gitarzysta oraz, przede wszystkim,
ciekawy człowiek. Żmudnie, przez
lata, wypracował markę Manilla Road.
Najpierw w trio z Rickiem Fisherem
(perkusja) oraz Scottem Parkiem
(bas), a po trzeciej płycie w najsłynniejszym
składzie, gdzie Fishera zastąpił
Randy Foxe. Potem bywało różnie, mimo
rozpoznawalności nigdy nie posmakował
sukcesu komercyjnego. W ostatnich
latach, czas jakby się dla zespołu
zatrzymał. Kapitalne płyty i energiczne
koncerty przerwał jednak cios. Przykro,
że rocznicowe wznowienie "Out of The
Abyss" ukazuje się w cieniu tragedii.
Dziwnym zrządzeniem losu akurat w
momencie śmierci Sheltona zamiast jednej
z bardziej rozpoznawalnych płyt
grupy, w nasze ręce trafia reedycja albumu
dość mało popularnego. Tak jakby
los chciał pokazać pewną prawidłowość
- że Manilla Road mimo wszystko nie
może zasłużyć na przełożenie popularności
na sukces kasowy. Zostawmy jednak
te dywagacje i przyjrzyjmy się z
czym mamy do czynienia. Wydawnictwo
zostało pomyślane jako dwupłytowe.
Na pierwszym dysku otrzymujemy
"Out of the Abyss" w wersji remaster
2017 Black Dragon, na drugim zaś niepublikowany
wcześniej, pierwszy miks
płyty nazwany "The Unreleased Miller
Tapes". Dodatkowo sporo ciekawych
bonusów, a całość otrzymała podtytuł
"30th Anniversary Edition". Album
"Out of the Abyss" jest przedostatnim z
klasycznego okresu działalności Manilla
Road. Nie jest on może najbardziej
rozpoznawalny w dyskografii grupy, ale
też nie można zapominać, że po "The
Deluge" (1986) zespół zaczął szukać inspiracji
w popularnym wtedy thrash metalu.
Chociaż - inaczej - oni ten thrash
metal zaadaptowali po swojemu. Wpisali
go jakby do stylu Manilla Road.
Więc "Out of the Abyss" trzeba oceniać
pod tym względem. Razem z "Mystification"
tworzyły drugi okres twórczości
Manilla Road. Może wydawać się
trochę niedostępny, mniej przyswajalny
od poprzedniej. Mniej tutaj może melodii,
ale słychać charakterystyczną liryczność,
rękę Marka Sheltona. Na rok
1988 można powiedzieć, że był to
szczyt możliwości kompozytorskich.
Idealnie zespolone współczesne, wtedy,
inspiracje, z cechami klasycznego okresu
działalności. Ciężko znaleźć w albumach
tej zasłużonej formacji jakieś minusy.
Szczerze - nawet ich nie szukam.
Ta muzyka po prostu brnie do przodu,
atakując niczym starożytni wojownicy.
Mimo 30 lat od wydania "Out of the
Abyss" nadal chwyta za gardło. Nieważne
nawet, czy to pierwszy czy odczyszczony
miks. Wykonawczo i kompozytorsko
niesamowicie się broni. Bardzo
bezpośrednio, bez zbędnych ogródek,
jesteśmy położeni na podłogę aż do
ostatniego dźwięku. To było bardzo piękne
zderzenie z niekwestionowaną klasyką.
Ci, którzy nie znają lub unikali
późniejszych płyt klasycznego składu
Manilla Road - warto zaopatrzyć się w
to nowe, dwupłytowe wydanie rocznicowe.
Oprócz właściwego materiału mamy
chociażby możliwość posłuchania kilku
nagrań koncertowych z epoki. Jeszcze
mocniejsze ciarki na plecach.
Adam Widełka
Megadeth - Killing Is My Buisness
And Buisness Is Good: The Final Kill
2018/1985 Century Media/Legacy Recordings
Dziwny to czas na wydanie tego, bądź
co bądź, obszernego wydania debiutu
Megadeth. Zwykło się dawać fanom takie
prezenty przeważnie na okrągłe jubileusze.
W przypadku "Killing Is My
Buisness And Buisness Is Good: The
Final Kill" ktoś albo spóźnił się trzy
lata, albo pospieszył o dwa. A może to ja
źle odczytałem to wydawnictwo - może
to po prostu kolejny remaster? Jeśli wierzyć
tytułowi - na pewno ostatni. Każdy
szanujący się fan thrashu zna Megadeth.
Nie sposób nie kojarzyć rudego
Dave Mustaine'a, który na pewno jest
jedną z barwniejszych postaci ogólnie
pojętego metalu. Od momentu głośnego
wyrzucenia z Metalliki w 1983 roku
przez całą swoją karierę niestety nie
uporał się z jej kompleksem. Zawsze
czegoś brakowało. Nagrywał dobre, bardzo
dobre, a nawet wybitne krążki. Jednak
ciągle był o ten krok za Jamesem
Hetfieldem i Larsem Ulrichem. Start
miał wyborny - to właśnie w 1985 roku
wyszedł na rynek pierwszy album jego
świeżo powołanej formacji. Płyta "Killing
Is My Buisness… And Buisness Is
Good!" miała w sobie całą złość w
związku z przykrymi dla Dave'a wydarzeniami.
Jakby na gorąco postanowił
pokazać byłym kolegom, że też może
odnieść sukces. Prawdę mówiąc to debiut
Megadeth, słuchając po latach,
miał wtedy wszystkie cechy, żeby
Megadeth mogło wypłynąć na szersze
wody. Przede wszystkim to bardzo, odnoszę
wrażenie, szczera płyta. Pisana w
oparach alkoholu i narkotyków. Tak jak
wspomniałem wcześniej, słychać tutaj,
że Dave przemielił wszystkie swoje pretensje,
całą złość do Metalliki, w kapitalne
riffy. Powstał krótki, bo raptem 31
minutowy materiał. Co z tego jednak,
jeśli "Killing Is My Buisness…" z
każdą minutą powoduje gęsią skórkę.
Od początku do końca albumu ciężko
jest wysiedzieć. Bije z tej muzyki niesamowita
energia. Płyta daje też pewność,
że Dave był i jest kimś, kogo nie
interesowało tylko bycie sobą. Dlatego
też wcale nie silił się na powtórzenie patentów
z konkurencyjnej (dla siebie najbardziej)
"Kill'em All" Metalliki. Był
już na tyle świadomym kompozytorem,
że z prawdziwą łatwością przyszło mu
napisanie ośmiu świetnych numerów (z
czego jeden był z czasów pobytu w Metallice).
Oczywiście, thrash to dość hermetyczny
gatunek, chociaż wtedy, w
połowie lat 80. wiele furtek było jeszcze
zamkniętych lub też lekko uchylonych.
Grupy dużo korzystały z punka, trochę
przemycały speed metalu, czasem klasyki
heavy. Nie można jednak odmówić
twórcom tych najsłynniejszych własnej
tożsamości. Megadeth bez wahania załączam
do tego grona. Zespół oprócz
właściwego albumu przygotował garść
(albo i dwie) dodatków. Otrzymujemy
kilkanaście nagrań live z epoki oraz trzy
utwory w wersji demo. Co ciekawe, właściwa
część i tym razem nie doczekała
się poprawnej tracklisty. Przypomnę, że
wszystkie wersje "Killing Is My Buisness…"
wychodzące już od lat 90. nie
zawierały oryginalnie zamieszczonego
jako czwarty coveru Nancy Sinatry -
(kwestia odmowy artystki). W wydaniu
"Final Kill" dostajemy ten utwór, ale
jako ostatni, po "The Mechanix", co,
nie ukrywam, niszczy trochę odbiór materiału.
Jeśli już mogli go użyć, czemu
nie zrobili tego według pierwowzoru?
Okładka za to jest oparta na szkicach
Dave'a z 1985 roku. Ta, do której każdy
jest przyzwyczajony (głowa Vic
Rattlehead'a na czarnym tle) nie była w
zamierzeniu tą właściwą. Całości dopełniają
wściekłe wersje na żywo kilkunastu
utworów. Można posłuchać, bez
szczególnego remasteringu, jak Megadeth
brzmiał i wypadał na koncertach
w latach 1986-1990. Szczerze - wolałbym,
żeby pokuszono się o odświeżenie
(wzorem nieszczęsnej dla Dave'a Metalliki)
jakichś koncertów z epoki i zamieszczenie
najlepszego z nich w pełnej
wersji. Na pewno słuchałoby się tego
spójniej. Dla fana Megadeth zakup
obowiązkowy. Dla fanów thrashu będzie
zacną ciekawostką, bo wielu z nich
zdążyło się przez tyle lat zaopatrzyć w
starsze wydania, a te kilkanaście bonusów
nie musi na wszystkich robić wielkiego
wrażenia. Podsumowując - prezent
dla maniaków lub zaczynających
przygodę z twórczością Dave Mustaine'a
i thrash metalem.
Adam Widełka
Murderer's Row - Murderer 's Row
2018 HNE/ Cherry Red
Dość niedawno zajmowałem się jednym
z wydawnictw zespołu Skull. Na gitarze
grał tam Bob Kulick. Kolejnym bandem,
z którym Bob próbował się wybić
był Blackthrone, w nim to współpracował
z Grahamem Bonnetem. W tej
formacji poznał również klawiszowca
Jimmy'ego Waldo i basistę Chucka
Wrighta. Z tą dwójką w 1996 roku
zakłada właśnie Murderer 's Row. Zespół
uzupełnia perkusista Jay Schellenbaum,
który wcześniej współpracował z
Asia, Circa oraz Hurricane. Natomiast
wokalistą został David Glen Eisley,
który wcześniej śpiewał w Sorcery,
Giuffria czy Dirty White Boy. Debiutancki
album Murderer 's Row zawiera
dziesięć kompozycji w ulubionym stylu
Kulicka czyli hard'n'heavy. Owszem w
tym wypadku jest również sporo schematów
ale ogólnie to najciekawsza propozycja
Boba i jego kolegów. A to dlatego,
że w muzyce tego zespołu oprócz
naturalnych brzmień i pomysłów wpleciono
elementy, które stanowią mieszankę
inspirowaną Led Zeppelin,
wczesnym Aerosmith i W.A.S.P., co o
dziwo, dało to temu zespołowi sznyt
oryginalności. Wystarczy posłuchać
openera "Blood On Fire", który buja nas
wybornym riffem, następnie wyśmienitego,
soczystego i klimatycznego "Skeletons
In The Closet", ogólnie jednego z
najlepszych utworów na tym albumie,
czy też rozpędzonego i zadziornego
"Bad Side Of Love". Jednak najlepsze to
utwory numer dwa i trzy, czyli "Suicide
Saloon" oraz "India". W obydwu pomysł
zderzenia wspomnianych odniesień Led
Zeppelin, Aerosmith i W.A.S.P zagadał
rewelacyjnie, z tym, że do tego
drugiego dołączono jeszcze orientalne
motywy. Pozostałe kompozycje są bardzo
solidne, a nawet trochę więcej niż
solidne, co w sumie daje udany album.
Oprócz dobrej muzyki, instrumentaliści
zagwarantowali perfekcyjne wykonanie.
A David Glen Eisley znowu stał się
moim bohaterem i zaczynam sie dziwić,
że nie odniósł on jakiegoś większego
sukcesu. Maniaków hard'n'heavy zachęcam
do zapoznania się z debiutem tego
RECENZJE 171
zespołu. Warto. jednak to nie koniec
przygody z muzyką Murderer 's Row.
Wydawnictwo to ma bowiem jeszcze
jeden dysk. Znalazły sie na nim wersje
demo, z innym miksem nagrania nie
wykorzystane później na albumie
(Hangman's Moon), "Red Rain Fallin'").
Słowem, pełen wachlarz usług, no, ale
takie jest właśnie HNE Recordings.
Onslaught - Killing Peace
2018/2007 Dissonance
\m/\m/
Po prawie ośmiu latach, słynny Onslaugh
niczym feniks z popiołów powstał
w prawie niezmienionym składzie.
Choć większość postawiła na nim krzyżyk,
bo narazili się starym fanom za
poprzednią kontrowersyjną (choć mnie
się podoba najbardziej) płytę "In
Search Of Sanity" (z piejcem na wokalu)
o płaskim brzmieniu jak i przez
zmianę wokalisty jak i logo. Ale Anglicy
padli wtedy ofiarą nowej wytwórni i
obietnic wielkiej kariery po tego typu
zmianach "na lepsze". Ale poprzedni wokalista
Sy Keeler wrócił jeszcze z większą
chrypą i mocą w głosie, niczym
drugi Souza z Exodus! Reszta muzyków
przygotowała nam ucztę jak za dawnych
czasów. Tylko o lepszym brzmieniu,
dynamice i szybszymi nawalającymi
tu... stopami perkusisty. Ale do
rzeczy. Album na przywitanie rozpoczyna
się szybkimi "Burn" (kapitalna wizytówka
płyty), i tytułowym "Killing
Peace". Sy Keeler daje tu ostro po gardle
a gitary duetu Jordan/Rocket nawalają
bezustannie kawalkadę szybkich
ciężkich riffów. Przypomina mi to trochę
Destruction po powrocie Schmiera.
Potem jest tylko ciężej i tak samo
szybko jak np. wolno rozwijający się
"Prayer For The Dead" czy jak dla mnie
w najlepszym "Planting Seeds Of Hate"
z typowo exodus'owskim graniem.
"Shock'n' Awe" pędzi jak samolot na
Hiroshimę, a perkusista ma tu chyba
stalowe nogi! Nie ma tu słabych punktów
a zespół godnie wrócił na scenę z
mnóstwem agresji i złości, jak i świetną
okładką! Jest tu całkiem inne granie niż
na poprzednich stereotypowych albumach
z lat 80-tych. Krótko i na temat
bez zbędnego przeciągania. Od pierwszej
sekundy aż do ostatniej jest to
ostra jazda bez trzymanki, bez przynudzania.
Mus dla każdego fana thrashu
jak i Onslaught!
Mariusz "Zarek" Kozar
Primal Fear - The Nuclear Blast
Recordings
2018 Dissonace
Najwyraźniej brytyjska wytwórnia
Dissonace Productions zwąchała się z
niemieckim Nuclear Blast. W najbliższym
czasie, rezultatem tej współpracy
mają być różnej maści boxy. Poniekąd
przypomina mi to sytuację z
przed kilku lat z naszym rodzimym
Metal Mindem, który też ma na koncie
kilka wznowień z tej niemieckiej wytwórni.
Ma to pewnie sens, bowiem
Dissonance ma szansę trafić do większej
ilości Brytyjczyków, niż swego czasu
mogła na to liczyć Nuclear Blast.
Tak przynajmniej się domyślam. Na
pierwszy rzut wziąłem sześciopłytowy
box Primal Fear. Jednak wróćmy na
moment do naszego Metal Mind, które
stosunkowo niedawno też wydało reedycje
Primal Fear. Wszystko opublikowane
było w digipackach (mocno
znienawidzonych przez kolekcjonerów),
w ograniczonym nakładzie oraz z dość
bogatą kolekcją bonusów. Natomiast
brytyjska wytwórnia zdobyła zgodę na
wydanie boxu z następującymi tytułami,
"Jaws of Death" (1999), "Nuclear
Fire" (2001), "Black Sun" (2002), "Devil's
Ground" (2004) i "Seven Seals"
(2005). Jeżeli dobrze zauważyłem, każda
z płyt jest bez bonusów, za to na
dodatkowym, szóstym dysku, znalazło
się kilka skumulowanych bonusów/coverów.
To chyba takie autorskie przedsięwzięcie
Dissonace Productions. Jeżeli
moje domysły są słuszne to młody
Brytyjczyk, dopiero co zaczynający swą
przygodę adept heavy metalu, w swoje
ręce otrzyma box-bombę, w której znajdą
się najlepsze płyty z pierwszego etapu
kariery Niemców. Wiem, są tacy co
"Devil's Ground" oceniają niżej, ale założę
się, że w sporym gronie fanów każdy
wskaże na inną, tę trochę słabszą
płytę. Mnie niestety trzyma zawsze nadmierny
optymizm i do "Seven Seals"
włącznie, uważam, że Niemcy nie nagrali
słabego albumu. Za to trochę słabiej
bym ocenił następne albumy "New
Religion" (2007) czy też "16.6 (Before
the Devil Knows You're Dead)"
(2009). Nie są one jednak przedmiotem
rozmowy. Wracając do sedna sprawy.
Każdy album zawiera świetne kawałki,
zaś większość z nich jest z wybornymi
riffami, utrzymane są w różnych tempach,
zawierają pompatyczne refreny,
niesamowite solówki oraz melodyjne, a
na dodatek wszystko zagrane jest z niebywałym
rozmachem. No i ten niesamowity
głos Scheepersa. To charakterystyczne
cechy tych wszystkich albumów
jak i całej twórczości Primal Fear.
Olbrzymia pigułka do przyswojenia ale
za to smakowita, w porywach bardzo
dobra. Box ten skierowany jest do wspomnianych
aplikantów klasycznego
heavy metalu, a także do największych
fanów i kolekcjonerów, którzy koniecznie
muszą mieć kolejne wydania swoich
ulubionych płyt.
\m/\m/
Shelton/Chastain - The Edge Of
Sanity - 88 Demo Tapes
2018 Pure Steel
Niedawno Mark Shelton, lider legendarnej
grupy Manilla Road opuścił
ziemski padół. Jak to zazwyczaj w takich
przypadkach ma miejsce, kwestią
czasu było pojawienie się różnych zaginionych
materiałów z udziałem zmarłego
artysty. Tym razem odbyło to bardzo
szybko. Istnienie omawianego nagrania
wyszło na światło dzienne zupełnym
przypadkiem. Otóż basista Manilla
Road Phill Ross przeszukiwał dom
Marka w celu znalezienia jakichś niepublikowanych
nagrań, które planował
zamieścić jako bonusy na nowych wydaniach
płyt swojej kapeli. Natknął się na
taśmę podpisaną "Shelton/Chastain
88", która zawierała omawiany materiał
będący efektem współpracy Sheltona z
innym utalentowanym amerykańskim
gitarzystą i kompozytorem - Davidem
Chastainem. W pierwszej chwili uznałem
ten materiał za zwykłą próbę wyciągnięcia
kasy od fanów. Mark jeszcze
nie ostygł, a zainteresowanie Manilla
Road wśród metalowej braci wskazuje
tendencję wzrostową. Wymarzona sytuacja,
by wydać jakieś zaginione demo
niskiej wartości muzycznej w celach
czysto zarobkowych. Pierwsze przesłuchanie
albumu udowodniło mi w jak
wielkim błędzie byłem i po raz kolejny
dostałem nauczkę, by nie oceniać niektórych
rzeczy po pozorach. "The Edge
Of Sanity - 88 Demo Tapes" wydany
nakładem Pure Steel Records zawiera
trzy utwory (właściwie to cztery, gdyż
jeden jest w dwóch różnych wersjach,
ale o tym za chwilę). Album otwiera
utwór tytułowy. Jest to porcja fachowego
heavy z domieszką thrashu. Ostry
riff sprawia, że ciężko wytrzymać słuchanie
tego kawałka bez spontanicznego
headbangingu. Kawałek ten spokojnie
mógłby się znaleźć na "Out Of The
Abyss" Manilla Road, wydanym w tym
samym roku, w którym zostało nagrane
wspomniane demo. W bardzo podobnym
klimacie utrzymany jest "Fields Of
Sorrow", chociaż tutaj mamy zdecydowanie
więcej zmian nastroju. Widocznie
Panowie postanowili nieco urozmaicić
już wtedy mocno wyeksploatowaną
heavy metalową formułę. To jednak jest
nic przy głównym punkcie tego wydawnictwa.
Przed nami utwór "Orpheus
Descending". Sama historia powstania
tej kompozycji jest dość ciekawa. David
Chastain stworzył główny motyw, natomiast
Mark Shelton rozszerzał ten
kawałek dodając do niego kolejne elementy,
aż w końcu wyszła dwunastominutowa
suita pełna ciekawych gitarowych
pasaży, zmian klimatu, ogólnie
mająca w sobie coś z ducha muzyki klasycznej.
Ale to jeszcze nic. Najwidoczniej
Mark uznał, że 12 minut nie wyczerpuje
w pełni potencjału drzemiącego
w tej kompozycji. Postanowił rozbudować
ją jeszcze bardziej dodając coraz
więcej motywów, riffów i niesamowitych
solówek. Utwór rozrósł się do... 21
minut i oczywiście znajdziemy tą wersje
go na tym albumie (podobno istnieje jeszcze
niepublikowana wersja "Orpheusa"
mająca 16 minut). Słuchając tego
wydawnictwa nie mogę uwierzyć, że
porcja tak wspaniałej muzyki przeleżała
w szufladzie 30 lat i została odkryta zupełnym
przypadkiem. Dziwię się również,
że Mark i David nie zdecydowali
się zebrać pełnego składu i wydać ten
materiał jako pełne profesjonalne wydawnictwo.
Nawet jeśli miałby to być tylko
jednorazowy projekt. Materiał warty
polecenia nie tylko fanom Chastain i
Manilla Road. Swoją drogą jestem bardzo
ciekaw jakie jeszcze znaleziska
archeologiczne zalegają w domu Marka.
Bartłomiej Kuczak
Sinner - The Nuclear Blast Recordings
2018 Dissonace
Mat Sinner znakomicie daje sobie radę
w Primal Fear, udziela się także w wielu
innych projektach. Jednak jego pierwszym
zespołem był Sinner, z którym
zaczynał na początku lat 80. Jest to zespół,
który jest przedstawicielem solidnego
niemieckiego heavy metalowego
grania. Ta formacja nadal leży na sercu
Mata i co jakiś czas wraca do niego, starając
się stworzyć przynajmniej kolejny
porządny album. Przeważnie podjęty
zamysł w pełni udaje się mu, ale od czasu
do czasu zalicza wpadki. W zasadzie
to charakteryzuje całość kariery tego zespołu.
Być może z tych powodów Sinner
nie mógł wypłynąć na szersze wody.
Mam wrażenie, że Mat najbardziej naciskał
na kapelę właśnie w momencie
gdy był związany z Nuclear Blast Records.
Stąd też uważam, że albumy
"Judgement Day" (1996), "The Nature
of Evil" (1998), "The End of Sanctuary"
(2000) i "There Will Be Execution"
(2003) należą do jednych z ciekawszych
osiągnięć tego niemieckiego zespołu.
Pierwszy z wymienionych, "Judgement
Day", na początku został wydany
przez No Bull Records. W 2000 roku
Nuclear Blast zdecydowało się na
ponowne wydanie go z lekko zmienionym
repertuarem oraz z zupełnie inną
obwolutą. Przynajmniej tak to kojarzę.
Trochę odstaje od następnych pozycji
ale ciągle jest to solidne niemieckie
heavy metalowe granie, gdzie rządzą
charakterystyczne ostre i mocne gitary
oraz swoisty śpiew Mata. Obok melodyjnych
i chwytliwych utworów egzystują
znacznie cięższe kompozycje,
ewentualnie wplatane są kawałki, które
stanowią połączenie obu nurtów. Odniesienia
czy też inspiracje są bardzo
szerokie, ale celowałbym w hard rocka i
heavy metal. Czasami przemykają mi
fragmenty, które pasują nawet do Thin
Lizzy, Rainbow, Molly Hatchet czy
Savatage. Myślę, że są tacy co mają jeszcze
inne skojarzenia. Co by to nie było,
z pewnością są to obecnie ikony klasycznego
rocka i heavy metalu, choć bywają
też koneksje z niemieckim power
metalem. Mimo jasnych oldschoolowych
inspiracji, Mat dbał zawsze aby
brzmienie i produkcja była jak najlepsza
i zawsze korzystał z tego, co ówczesne
studia mu oferowały. Jeżeli "Judgement
Day" jest solidny to następne albumy są
znacznie lepsze. Zbudowane są na podobnej
zasadzie ale niektóre utwory,
melodie, ogólnie pomysły zdecydowanie
mocniej zwracały na siebie uwagę. Kiedyś
najbardziej z pozostałej trójki podobał
się mi "There Will Be Execution",
ale teraz gdy ponownie przesłuchiwałem
te krążki, to trudno mi zdecydować
się, który jest lepszy. Co by nie pisać
młodzi adepci klasycznego ciężkiego
grania z Wielkiej Brytani będą mieli do
czynienia z bardzo dobrym niemieckim
heavy metalem.
Skull - II: Now More Than Ever
2018 HNE/ Cherry Red
\m/\m/
Kariera muzyczna Boba Kulicka jest na
prawdę przebogata i może służyć do
bardzo długiej opowieści. Jednym z
przystanków w tej drodze artystycznej
jest grupa Skull. Powstała ona z inicjatywy
samego Boba w 1991 roku i oficjalnie
wydali studyjny album "No Bones
About It". Niestety nie znam w
ogóle tego wydawnictwa. Niemniej mogę
domyślać się co ono zawierało.
172
RECENZJE
Prawdopodobnie było to amerykańskie
melodyjne hard'n'heavy w stylu schyłkowych
lat osiemdziesiątych. Bardzo
wtedy popularne i bardzo mocno eksploatowane
przez duże wytwórnie. Co
niestety okrutnie spłyciło ten styl muzyczny.
W owych latach wielu znanych
muzyków zawiązywało zespoły, przygotowywało
materiał na płytę, wydawali ją
i przepadali. Taki schemat prawdopodobnie
związany był z tęsknotą za minionymi
latami, gdzie swego czasu jak
coś chwyciło, to każda ze stron mogła
"rozbić bank". Tak jakby nikt nie zauważył,
że zainteresowania fanów zmieniają
się, każda taka nowa propozycja
muzyczna stawała się coraz bardziej
miałka oraz naszpicowana schematami,
ogólnie brakowało zdrowego spojrzenia
na takie granie, a zarazem większej oryginalności
i kreatywności muzycznej, w
dodatku sam biznes również ulegał korozji.
O dziwo ten system, można nadziać
się jeszcze teraz, a co najgorsze
biorą w nim jeszcze muzycy owej minionej
epoki, tak jakby niczego się nie nauczyli
albo nie potrafili być krytyczni
wobec tego co robią, zachwycając się jedynie
nad swoją zajebistością. Niestety
w taki schemat wpadł wtedy również zespół
Boba Kulicka. Chociaż na "II:
Now More Than Ever" znalazło się
kilka kompozycji we wczesnych stadiach
przygotowawczych (po prostu jakaś
wersja demo), które już w stanie
ostatecznym stanowiły zawartość "No
Bones About It". I trzeba przyznać, że
takie "Living On The Edge", "King Of
The Night", "Head Over Heels" a nawet
"Little Black Book" mają potencjał i niosą
znamiona pewnej swoistej indywidualności,
wyróżniającej się w ówczesnym
zalewie hard'n'heavy. Także jak ktoś
szaleje za takim graniem to namawiam
aby zainteresował się ich albumem "No
Bones About It". Te wszystkie wersje
demo kawałków znanych z debiutu wypełniają
sporą część drugiego dysku "II:
Now More Than Ever". Jednak zdecydowana
większość utworów tego wydawnictwa
(37 kompozycji) stanowią songi,
które były pisane z myślą o drugiej
płycie długogrającej. Nie można więc
zarzucić Bobowi i jego zespołowi, że
nie byli zaangażowani w projekt, że obijali
się. Choć większości z tych kompozycji
można przypisać sztampę i stereotypowość,
to z pewnością nie można odmówić
im dużej dozy solidności, kultury
muzycznej i utrzymania dobrego poziomu.
Niemniej to za mało nawet na
dzisiejsze czasy gdzie takiego grania jest
dużo mniej niż wtedy, w końcu lat 80. i
na początku lat 90. Na moje ucho, na
plus troszeczkę odstaje melodyjny i
przebojowy "Three Words Away". Reszta
stanowi przyzwoity blok hard'n'
heavy i nic poza tym. Oczywiście jak to
w wypadku tych zespołów muzycy wyróżniają
się świetnym warsztatem i nie
tylko chodzi o Boba Kulicka. Skull i
muzyka stworzona pod tym szyldem, to
teraz ciekawostka, a także bogactwo dla
najbardziej fanatycznych zwolenników
hard'n'heavy i to dla nich właśnie jest
"II: Now More Than Ever". Tym bardziej,
że HNE Recordings płytę przygotowali
bardzo solidnie, tak, jak to mają
w swoim zwyczaju. Bo to nie tylko
ogromna porcja muzyki audio ale także
ciekawie przytoczona historia, tym
razem przez Malcolma Dome. Poza
tym wytwórnia ta przypomniała inne
zespoły, z którymi Bob Kulick chciał
przebić się w latach 90. czyli wydała również
płyty kapel Murderer's Row i
Blackthorne. Ale wiadomo, oprócz problemów
opisanych powyżej, w tych latach
panowało niepodzielnie grunge,
więc nie tylko Bob Kulick nie miał w
ogóle szansy.
Strana Officina - The Faith
2018/2007 Jolly Roger
\m/\m/
"The Faith" to pierwszy studyjny album
wydany w 2007 roku przez My Graveyard
po reaktywacji tej ikony włoskiego
heavy metalu. My Graveyard Productions
to swego czasu solidna wytwórnia,
która ciekawie rozbudowywała swój
katalog. Miała też minusy. Jednak niezależna
firma fonograficzna ze względu
na swój status ma zawsze pełno ograniczeń.
Jednym z nich jest fakt, że czasami
nie trafia do wszystkich, do których
powinna trafić. W czasie wydania
"The Faith" nie trafiła do naszej redakcji,
a z czasem w ogóle przepadła. Podejrzewam,
że do wielu z was ten krążek
też nie trafił. Ze względu, że My Graveyard
dawno zakończyło swoja egzystencje,
nie było szansy aby w łatwy
sposób dotrzeć do tego albumu. Z pomocą
przyszła inna włoska wytwórnia
Jolly Roger, której po ponad dekadzie
udało się wydać ponownie ten krążek.
Trochę popracowano nad dźwiękiem,
prościej, przeprowadzono remaster i
wydano go ponownie. Ogólnie powrót
Strana Officina nie powala, jednak nie
można powiedzieć, że to jakaś wpadka,
nieporozumienie itd. Nie, to nie tak.
Włosi przygotowali bardzo solidny album,
który jest mocno osadzony w e-
uropejskim heavy metalu lat 80. W muzyce
Włochów odnajdziemy wpływy
takich zespołów jak Judas Priest, Saxon,
Motorhead, Accept itd. Produkcja
choć zachowuje cechy lat minionych
to nagrana jest jak najbardziej
współcześnie. Dla mnie jest to duży
plus. Album zawiera 15 różnorodnych
kompozycji, większość z nich jest bardzo
przyzwoita i bezpośrednia, tak jak
rozpoczynający "King Troll", inne zahaczą
o pewną przebojowość i niech za
przykład posłuży "Falling Star". Większość
utworów jest w średnich tempach
z lekkimi przyśpieszeniami. Jednak
Włosi potrafią zagrać również
wolno i bardziej stonowanie, np. w takim
"Black Moon", który dodatkowo zawiera
świetny mroczny klimat. Natomiast
taki "Unknown Soldier" zaczyna
się balladowo, poczym troszkę przyspiesza
aby znów lekko zwolnić i z taką niezbyt
rażącą huśtawką nastrojów trwa do
końca utworu. Czasami w tym kawałku
trafiają się fragmenty zagrane z pewnym
pazurem aby zaraz trochę to przytemperować.
Bardziej wyraziste dysonanse
zaobserwujemy w "Burning Wings",
gdzie szybki utwór gwałtownie jest przerwany
zdecydowanym zwolnieniem
aby w kolejnej części znowu mknąć na
szybkości do przodu. Ja jednak najbardziej
lubię te jeszcze szybsze utwory,
których w sumie jest sporo, chociażby
"Metal Brigade", "Gamblin' Man" i "The
Kiss Of Death". Szybkie, konkretne, to
ich natura. Mam jednak świadomość, że
te kompozycje nie zabrzmiały tak dobrze,
gdyby nie miały tak dobrego tła.
Na ogólny odbiór płyty niebagatelny
wpływ mają duże umiejętności włoskich
muzyków. Ich warsztat z pewnością ułatwia
przyswajanie tego materiału przez
fanów. Na wyróżnienie zasługują partie
solowe gitarzysty Dario "Kappa" Cappanera
oraz znakomity wokal Daniele
"Bud" Ancillotti. Świetna jest także
produkcja, która dopina dobre wrażenie
całości "The Faith". Jakby długo nie
opisywać tego krążka, wniosek jest jeden,
warto znać Strana Officina i mięć
ich albumy.
\m/\m/
Strana Officina - Non Finira' Mai
(1995-2017)
2018 Jolly Roger
Po wydaniu w 2007r. "The Faith", w
2010r. ukazuje się kolejna studyjna płyta,
"Rising To The Call". Od tego momentu
włoscy weterani skupiają się na
ponownym wydaniu wczesnych krążków
oraz kompilacji z rarytasami. Dopiero
w tym roku mamy do czynienia z
czymś co może stanowić namiastkę czegoś
nowego, a w zasadzie jedno i drugie.
Bowiem na "Non Finira' Mai" znalazły
się utwory, które zostały skomponowane
i nagrane w 1995 roku oraz bardziej
współczesne ich wersje, nagrane w
zeszłym roku. Rok 1995 był dla Strana
Officina trudnym rokiem. Zakończyła
się dwuletnia trasa poświęcona pamięci
współzałożycielom, braciom Cappanera,
Fabio i Roberto, których zastąpili
młodziutcy wtedy, syn Roberto - Rolando,
oraz bratanek Fabio - Dario. Z
tą dwójką chłopaków Enzo Mascolo i
Daniele "Bud" Ancillotti, przystąpili
do tworzenia materiału. Rezultatem
były cztery utwory "Non Finira' Mai",
"Bimbo", "Amore E Fuoco" i "Vittima".
Stanowią one drugą część omawianej
płyty. Pierwsza część to te same kawałki
ale nagrane na nowo, we współczesnym
studio. W ten sposób dowiedzieliśmy
się jak rodziło się obecne oblicze Strany
oraz, że już wtedy muzycy byli wstanie
przygotować dobry i interesujący materiał.
Lubię muzykę tej włoskiej kapeli,
nawiązuje ona bezpośrednio do minionych
epok. Ma ona także własne atrybuty
i specyfikę, są to głównie świetne
riffy, tak jak w dwóch utworach "Non
Finira' Mai" i "Bimbo". Należą do nich
znakomite melodie, co praktycznie dotyczy
się każdej kompozycji, choć brakuje
przynajmniej jednej na tyle chwytliwej
aby, któraś z nich stała się hitem
na miarę całej sceny heavy metalowej.
No i znakomity głos "Buda" Ancillotti.
Wtedy w 1995 roku muzycy jednak postanowili
nie kontynuować kariery. Teraz
jednak czas aby odświeżyć to co
wtedy zaczęli. Włosi w zasadzie niczego
nie zmienili, tylko skorzystali ze swoich
aktualnych umiejętności oraz możliwości
dzisiejszego studia. Z tego powodu
dwie sesje zbytnio się nie różnią. Ta
pierwsza jest może bardziej surowa. Ta
z zeszłego roku bliska jest współczesnemu
obliczu Strana Officina. Pierwsze
trzy to dynamiczne heavy metalowe kawałki,
z wyróżniającymi się "Non Finira'
Mai" i "Bimbo". Natomiast czwarty
utwór to heavy metalowa ballada "Vittima",
a raczej wolny melodyjny song z
akustycznymi wstawkami ale z pazurem
i świetnymi partiami solowymi. Charakterystyczne
zaś jest to, że akurat te
utwory śpiewane są po włosku. Na tle
innych dokonań tego zespołu - przedstawia
się solidnie. Tym bardziej warto
mieć tę płytę w swojej kolekcji. Oczywiście
pod warunkiem, że ceni się pozostałe
dokonania tej formacji.
Venom - The Singles
2018 Dissonance
\m/\m/
Dzięki angielskiej Dissonance Productions,
która ma w swoim katalogu
mnóstwo ciekawych wznowień, mamy
tu kolejną reedycję, tym razem albumu
Venom i to w formie boxu 5 CD klasycznych
singli jakby nie było kultowej
kapeli z tamtego okresu. Na każdym
CD są po dwa kawałki, które odzwierciedlają
muzykę jaką wtedy pionierzy
black metalu tworzyli. Choć powinno
być tych singli 7, jak siedem bram piekła
ale o tym później. Co tu dużo pisać
- Venom wtedy był (jak to sam Lemmy
mówił) szybszą wersją Motorhead! Tyle,
że bardziej ordynarną i niechlujną, i
w tym tkwił ich urok! Co do zawartości
mamy tu dynamiczne "Bloodlust" czy
najlepszy dla mnie "Live Like An Angel".
Wpadający w ucho "Die Hard", prosty
hymniczny "In League with Satan", czy
"Manitou" ze specyficznie śpiewanym
chóralnym refrenem, podobnym do
chóralnych refrenów tych z... "Hammerhearth"
Bathory'ego. Tak, tak,
wystarczy się tylko wsłuchać! Kolejne to
diabelsko ciężki "Warhead" z tymi charakterystycznymi
pauzami po zwrotkach
czy szybkie "Acid Queen", "Lady
Lust" i klasyczny "In Nomine Satanas"
to już wybitne (aczkolwiek proste) numery
jak na tamte czasy. Album kończy
także dynamiczny bardzo heavy metalowy
"Woman". I cóż, pozostaje... duży
niedosyt! No właśnie, na "The Singles
1980-1986" wersji Raw Power Records
z 1986 roku wydanej na jednym
CD, były jeszcze dwa numery - szybki
"Dead Of The Night" ze zwariowaną
końcówką, oraz potężny z groźnym intro
"Seven Gates Of Hell". Widocznie
zabrakło miejsca, lub praw autorskich.
A jak mam się już dogłębnie czepiać, to
tak ogólnie, od lat brakowało mi jeszcze
kolejnego singlowego utworu "Nightmare"
- wtedy miałbym już komplet tych
singielków z owego sławnego okresu
Anglików. A tak to na pół gwizdka to
wydawnictwo, bo żeby mieć całość tych
małych płytek, to trzeba kupić kolejny
album Venom, o nazwie "Assault" i
wtedy mamy cały pakiet, jak komplet
noży kuchennych! Jak komuś brakuje
do kolekcji czegoś wyjątkowego to proponuje
kupić wzbogacone wydawnictwo
"The Singles - The Seven Gates Of
Hell", zawierający EPki. Co do omawianej
skromnej wersji to trochę za mało by
ją kupić ale wystarczy na zapoznanie się
np. młokosowi z twórczością Cronosa i
spółki, by ewentualnie kupił ich wszystkie
płyty z tego właśnie okresu. Bo później
bywało różnie, ale Venom to Venom!
Tak czy siak, polecam...
Mariusz "Zarek" Kozar
RECENZJE 173
Virgin Steele - Virgin Steele
2018/1982 No Remorse Records
No Remorse Records uraczyło metalowych
maniaków i rozmaitych kolekcjonerów
płytowych reedycjami dwóch pierwszych
albumów Virgin Steele. Albumy
te dostępne są zarówno na CD, jak i
na winylu. Oczywiście, jak to zazwyczaj
w takich przypadkach bywa, płyty są
ładnie wydane oraz wypełnione bonusami.
Weźmy na tapetę debiut ekipy Davida
DeFeisa, który pierwotnie ukazał
się w roku 1982. Co ciekawe do 2002
roku nie był on dostępny na CD. Wiecie
jak to często bywa z debiutami. Czasem
zespół nie ma jeszcze wypracowanego
stylu, poszukuje swej estetyki,
umiejętności też należy jeszcze podszlifować
itp. Nie inaczej jest w przypadku
debiutu Virgin Steele. Muzycznie płyta
ta prezentuje się co najwyżej przeciętnie.
Już w intro zatytułowanym "Minuet
in D Minor" mamy do czynienia ze
zwykłą przewagą formy nad treścią.
Nawiązania do muzyki klasycznej są tu
nad wyraz otwarcie widoczne. Ale nie
wiem jak to się ma do prostego rockendrolla
w postaci takich utworów jak
"Danger Zone" czy "American Girl". Co
trzeba dodać, rockendrolla w niezbyt
wyrafinowanej formie i co nawet ważniejsze,
na niezbyt wysokim poziomie.
Taki jest cały album. Wszystkie utwory
są tu do siebie podobne i ciężko wyróżnić
jakikolwiek. Plusem tej płyty na pewno
nie jest także dość kiczowata okładka
oraz kulejąca produkcja. Nie powinno
to jednak w nikim budzić zdziwienia,
gdyż pierwotnie album ten ujrzał
światło dzienne jako produkcja niezależna.
Nie jest oczywiście tak, że "Virgin
Steele" nie ma żadnych dobrych
stron. Na pewno jedną z nich jest wokal
Davida, który pokazuje, że posiada on
niezwykły potencjał. Potencjał podobnego
kalibru można również wyczuć w
gitarowych zagrywka Jacka Starra.
Wszystko to jednak wymagało odpowiedniego
doszlifowania. Jako bonusy
do-stajemy kilka oryginalnych miksów
utworów pochodzących z tego albumu
oraz koncertową wersję "A Token Of My
Hatered". Debiut Virgin Steele nie robi
ogólnie dobrego wrażenia. Nawet przez
wielkich fanów grupy, płyta ta jest uważana
za stosunkowo słabą.
Bartłomiej Kuczak
Virgin Steele - Guardians Of The
Flame
2018/1983 No Remorse Records
Druga płyta Virgin Steele w porównaniu
z debiutem pokazuje ogromny postęp,
jakiego ekipa dowodzona przez
Davida DeFeisa dokonała w ciągu zaledwie
pół roku, gdyż tyle dzieliło jego
pierwotne wydanie od debiutu. Poprawa
jest zarówno widoczna, jak i słyszalna
pod niemal każdym względem. Od okładki,
przez produkcję a kończąc na samych
kompozycjach. Można z czystym
sumieniem stwierdzić, że "Guardians
Of The Flame" jest pierwszym klasycznym
dziełem legendy heavy metalu z
Long Island. Weźmy pierwszy z brzegu
utwór "Don't Say Goodbye (Tonight)".
Doskonałe połączenie heavy metalowej
ostrości, US metalowej galopady, rockendrollowego
feelingu i naprawdę przebojowego
potencjału. Ten z jednej
strony feeling, luz, a z drugiej zaś strony
pewnego rodzaju muzyczna dojrzałość
pojawia się także w takich utworach jak
"Burn The Sun", "Life Of Crime". Momentami
robi się naprawdę epicko. Takim
utworem jest na przykład "The
Redeemer", który jest nie tylko najlepszym
utworem na tym albumie, ale jednym
z najlepszych w całym dorobku
grupy. Zaczyna się dość wolno, potem
jednak cały czas się rozwija i staje się
coraz szybszy, nie tracąc przy tym nic
ze swej podniosłości. Zawiera również
sporo elementów symfonicznych, które
będą się przewijać w twórczości zespołu
przez całą jego karierę. Podobna podniosłość
jest także obecna w zamykającym
całość utworze "Cry In The Night"
ozdobionym przepiękną solówką Jacka
Starra. Jak w przypadku większości reedycji,
także tutaj otrzymujemy sporą
liczbę bonusów. Tym razem otrzymujemy
kilka wersji demo utworów z płyty
oraz trzy utwory pierwotnie wydane na
EP "Wait For The Night" z 1983 roku.
Warto dodać, że podobnie, jak w przypadku
reedycji debiutu bonusy są dodane
tylko do wersji kompaktowej. Winyl
jest wierną kopią oryginału. "Guardians
Of The Flame" to niewątpliwie
prawdziwy początek drogi Davida De-
Feisa ku podbojowi metalowego świata.
Bartłomiej Kuczak
Wardance - Heaven Is For Sale
1990/2018 Dying Victims
W natłoku rozlicznych reedycji niezauważony
przechodził fakt, że debiutancki
i jedyny album niemieckiego Wardance
jakoś nie doczekał się jeszcze
wznowienia. Owo poważne niedopatrzenie
naprawiła w końcu Dying Victims
Productions, dzięki czemu
"Heaven Is For Sale" jest ponownie
dostępny na LP i CD. Wersja kompaktowa
wzbogacona jest o siedem bonusów:
dwa zamieszczone już na pierwszej
edycji w momencie premiery oraz utwory
wydane oryginalnie na MLP "Crucifixion"
w roku 1988 oraz pochodzące z
powrotnego demo "Dance To The Beat
Of Life With The Spirit Of Youth"
(1994). Są one udane, szczególnie te z
lat 1988-90 i w dodatku też nie zawsze
oczywiste ("Blues" to faktycznie miarowy,
surowy blues), ale swoje robi tu
przede wszystkim podstawowa 10.
utworów z winylowej edycji. Jak na tamte
lata power/speed metal Wardance
nie robił może jakiegoś szczególnego
wrażenia, ale z perspektywy czasu zdecydowanie
zyskuje, gdyż jest to ostre,
siarczyste granie z drapieżnym śpiewem
Sandry Schumacher. Czasem brzmi to
niczym brutalniejsza wersja Warlock
("Neverending Nightmare"), gdzie indziej
robi się ciut bardziej klimatycznie
("Don't Play With Fire"), ale dominują
szybkie, zwarte utwory, niekiedy o
wręcz thrashowym charakterze ("Paris
In Fear"). Fajnie brzmi też "House Of
The Rising Sun", zagrany niby podobnie
do wersji The Animals, ale też ostro
podrasowany, nie tylko wokalnie, ale i w
warstwie instrumentalnej. Jeśli więc
ktoś lubi Rage czy wczesny Helloween,
to "Heaven Is For Sale" w żadnym razie
go nie rozczaruje.
Wojciech Chamryk
Wicked Step - The Harder The Better
1976-1979
2014 TMU
Amerykańska wytwórnia TMU nie
ogranicza się wyłącznie do metalowych
zespołów ze stanu Teksas, dlatego przypomniała
też nagrania hardrockowego
Wicked Step. LP "The Harder The
Better 1976-1979" zawiera osiem
utworów, powstałych w zawartych w
tytule latach, czyli jeszcze przed debiutanckim
i zarazem jedynym singlem formacji,
"Enticing Woman" z roku 1980.
W ósmej dekadzie XX wieku takie granie
było już nie na czasie, ale gdyby zespół
zdołał zainteresować wydawców
swą muzyką kilka lat wcześniej, miałby
szanse na sukces - nawet po tym, kiedy
triumfy zaczęło święcić disco, bo w tym
samym czasie grające podobnie Boston,
Bad Company czy UFO wciąż podbijały
listy przebojów. Coś jednak widocznie
nie wypaliło, albo i sami muzycy
nie myśleli o karierze, grając bardziej
hobbystycznie - trochę szkoda, bo "The
Harder The Better 1976-1979" to kawał
interesującej muzyki. Najstarsze
utwory są jeszcze nieco lżejsze, chociaż
w żadnym razie nie można odmówić ich
hardrockowej mocy, tak jak choćby
czerpiącemu z Black Sabbath "Lady
On The Hill", ale jednak więcej w nich
odniesień do rocka lat 60., z Hendrixem
na czele ("On The Road", "Master
Of The Darkness"). Im jednak dalej,
tym agresywniej, Mike Better śpiewa z
większym zadziorem, a już rozpędzone
"Rock N' Roller Masses" i "She's A Rocker"
to zapowiedź klasycznego metalu
przełomu lat 70. i 80. Jakość nagrań jest
typowo demówkowa, czasem nawet zanika
dźwięk, ale muzycznie to prawdziwa
perełka, szczególnie dla fanów wspomnianych
zespołów czy Moxy, wczesnego
Y&T oraz Starz.
Wretch - Reborn
2018/2006 Pure Steel
Wojciech Chamryk
Wretch jest kapelą nie młodą, gdyż ich
początków należy szukać jeszcze w latach
osiemdziesiątych. Mimo to album
"Reborn" pierwotnie wydany w roku
2006 przez Auburn Records. Dwanaście
lat później o tym albumie przypomina
nam nieodżałowane Pure Steel Records
w ramach reedycji bardziej lub
mniej klasycznych pozycji. Co można
powiedzieć o muzyce zawartej na debiucie
Amerykanów? Sam lider grupy Nick
Giannakos opisuje swoją twórczość
jako power metal zainspirowany przede
wszystkim dokonaniami Helloween.
Cóż, słuchając "Reborn" trudno znaleźć
mi jakiekolwiek wspólne mianowniki z
twórczością grupy Kaia Hansena. Jeśli
miałbym już doszukiwać podobieństw,
to na pewno byłaby to Metallica z
okolic "...And Justice For All" czy
nawet "Czarnego Albumu", Xentrix
oraz Pantera. Czyli zdecydowanie tu
bliżej do thrashu czy groove metalu niż
klimatów heavy/power (te oczywiście
także tu znajdziemy, ale o tym w następnych
linijkach). Taki właśnie jest między
innymi otwierający płytę "Mental
Wars", którego wspomniana Metallica
mogłaby im co najwyżej pozazdrościć.
Trochę wolniejsze tempo utrzymuje się
za to w następnym "Cry For The Young".
Ten utwór jest za to trochę bardziej
"panterowy". Wokale Colina Watsona
przypominają nawet momentami samego
Philla Anselmo. Bardziej heavy metalowo
robi się w kawalku numer trzy
czyli "Life". Tutaj natomiast Colin momentami
próbuje piać niczym Halford.
W utworze tytułowym oraz następującym
po nim "Eyes Of Fate" mamy zdecydowanie
najwięcej melodii oraz najwięcej
nawiązań do klasycznego heavy
na całym albumie. O ile kawałek "Reborn"
nie jest pozbawiony elementów
thrashu i takowego ciężaru, to drugi ze
wspomnianych utworów po lekkim
przearanżowaniu pasowałby do repertuaru
np. Grave Digger. No i oczywiście
maidenowe "łoooooooo" na końcu.
Chłopaki dla wytchnienia wstawili tu
także nastrojową, chociaż jak najbardziej
metalową balladę pod tytułem
"The Winners". Pod koniec ta balladka
zmienia się w ostry thrashowy killer. Potem
Nick i ekipa daje nam groove'owy
"Skin to Skin" ze skandowanym refrenem
oraz dynamiczny "I am Storm". Po
nich następuje chyba najbardziej interesujący
utwór z tego zestawienia, czyli
"Nothing". Jest to kawałek nastrojowy,
któremu towarzyszą liczne zmiany tempa
oraz mroczna, lekko niepokojąca
atmosfera. Przypomina on niece bardziej
rozbudowane dzieła Iced Earth.
Zresztą to samo można by napisać o zamykającym
album "Till Death Do You
Part". Płyta ta jest niezwykle spójna.
Poza tym mimo nowoczesnej produkcji
debiut Wretch absolutnie nie traci oldschoolowego
ducha.
Bartłomiej Kuczak
174
RECENZJE