26.04.2023 Views

HMP 58

New Issue (No. 58) of Heavy Metal Pages online magazine. 57 interviews and more than 180 reviews. 140 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Satan's Host, Sanctuary, Turbo, Anvil, Satan, Riot V, Warrant, Kat & Roman Kostrzewski, Hellion, Astral Doors, CETI, Threshold, Pain Of Salvation, Isole, Exlibris, Lonewolf, Starblind, Wild, Crosswind, Cromlech and many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 58) of Heavy Metal Pages online magazine. 57 interviews and more than 180 reviews. 140 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Satan's Host, Sanctuary, Turbo, Anvil, Satan, Riot V, Warrant, Kat & Roman Kostrzewski, Hellion, Astral Doors, CETI, Threshold, Pain Of Salvation, Isole, Exlibris, Lonewolf, Starblind, Wild, Crosswind, Cromlech and many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.

Japonii, skąd pozytywne opinie o zawartości

krążka "rozeszły" się po całym

kontynencie azjatyckim. Także druga

publikacja "One Hour By The

Concrete Lake" ukazała się w kraju

Kwitnącej Wiśni, dopiero później poprzez

InsideOut Music z ofertą Pain

Of Salvation zaznajomili się słuchacze

w Europie. Od tego czasu Szwedzi porzucili

swoją anonimowość, a prawdziwym

przełomem stało się stworzenie

"The Perfect Element, Part I", płyty

uznawanej przez wielu do współczesności

za największe osiągnięcie artystyczne

szwedzkiego kwintetu. Potem ekipa

Daniela Gildenlöw wydawała kolejne

longplaye, z których każdy stawał się

wydarzeniem, budząc emocje wśród

słuchaczy. I tak doszliśmy do czasów

współczesnych. Przed kilkoma dniami

InsideOut Music opublikował światu

następną nowość Szwedów zatytułowaną

"Falling Home". Album zapowiadany

jako akustyczny nie jest zupełnie

"bez prądu", o czym umieściłem wzmiankę

już na wstępie. Program obejmuje

jedenaście utworów, z których osiem to

zupełnie na nowo zaaranżowane kompozycje

z albumów studyjnych grupy,

od "Stress" z debiutu fonograficznego

"Entropia" po reprezentantów dyptyku

"Road Salt". W repertuarze uwzględniono

także dwa covery, "Holy Diver"

Ronnie Jamesa Dio oraz "Perfect Day"

Lou Reeda, obu nieżyjących legendarnych

twórców rockowych. Listę zamyka

piosenka tytułowa, pachnąca jeszcze

kompozytorską świeżością. Wyłączywszy

punkt ostatni wszystkie pozostałe

utwory uzyskały zupełnie nowy wymiar

artystyczny, praktycznie można powiedzieć,

że są to absolutne nowości, tak

wielkiej transormacji uległy ich struktury.

To powoduje, że nikt nie powinien

marudzić, że naciągnięto go "na kasę"

klonując znane kawałki repertuaru Pain

Of Salvation. W każdej sekundzie słychać,

że Daniel z kolegami włożył niesamowicie

dużo pracy w premierowe

skonfigurowanie tych songów. Są na tej

płycie takie miejsca, że nawet eksperci

od twórczości zespołu mogą mieć trudności,

przynajmniej na wstępie, z prawidłową

identyfikacją albumowych składników.

Oczywiście nowy nie znaczy lepszy,

dlatego w dalszej części recenzji postaram

się zwrócić uwagę na najważniejsze

efekty dokonanych przeróbek. Dla

większego porządku zamieszczę w nawiasie

informację z tytułem albumu, dotyczącą

pochodzenia danego utworu.

"Stress" ("Entropia") - sądzę, że ta pół -

akustyczna interpretacja wywołać może

zupełnie rozbieżne reakcje słuchaczy,

jednym spodoba się takie swobodne

ukształtowanie jej struktury, innych

zrazi istny tygiel gatunkowy, a może się

tak stać z kilku powodów. Oryginał sam

w sobie posiada nieźle zakręcony charakter,

łamańców rytmicznych tam bez

liku, wspieranych skutecznie przez rozwiązania

atonalne, dlatego powstaje

wrażenie, że w strukturze kompozycji

panuje niezły bałagan, a zalążków jakiegoś

tam skrawka melodycznego to

nawet jak ze świecą szukać, to rezultat

będzie marny. W aktualnej wersji przygotowanej

na potrzeby dysku "Falling

Home" połączono fragmenty ocierające

się o jazz, szczególnie wokale, które budzą

we mnie wspomnienia sztuki muzycznej

uprawianej przez genialny, ceniony

na świecie polski kwintet wokalny

(czerty głosy męskie plus Ona czyli Ewa

Wanat) Novi Singers. Kiedyś, tzn. we

wczesnych latach 70-tych młodzież

(hihi... ale staromodne określenie. Ja

także w tych prehistorycznych czasach

zaliczałem się jako licealista, a później

student do tej grupy) ówczesne młode

pokolenie zainteresowane kulturą muzyczną

eksplorowało także dziedziny

nierockowe, wśród nich najróżniejsze

odłamy jazzu, zachęceni lekturą magazynu

"Jazz Forum", ukazującego się po

dziś dzień. Nie wypadało nie znać tego

kwintetu wokalnego, tym bardziej, że

czasami nawet, wtedy jeszcze czarnobiała

telewizja, prezentowała ich, nie

wiem jak to nazwać, ale niech będzie,

teledyski, a o ich sukcesach w promowaniu

zdobyczy socjalistycznej Ojczyzny

mówiono nawet w Dzienniku Telewizyjnym!

Nie robię sobie żadnych jaj,

takie kiedyś były czas i już. Ale wracając

do Pain Of Salvation. Daniel Gildenlöw

śpiewając próbuje - do końca nie

wiem, czy moja identyfikacja jest prawidłowa

- tak jak wspomniani Novi Singers

wykorzystywać głos w roli instrumentu

muzycznego. W połowie lat

sześćdziesiątych była to jedna z tendencji

jazzu nowoczesnego, a technika

ta nosi nazwę śpiewu instrumentalnego.

Prekursorami w Polsce był właśnie w/w

kwintet wokalny (na starcie kariery, później

kwartet). Daniel wykonuje swoją

partię z własnym akompaniamentem

gitary akustycznej, do niej "doszlusowują"

po jakimś czasie perkusja oraz

piano Fendera. Ta jazzowa maniera wykonawcza

staje się jeszcze bardziej wyrazista

po pierwszej minucie, a cały spektakl

trwa jeszcze sześćdziesiąt sekund.

Chwilę potem następuje szleńcze przejście

do strefy wpływów elektrycznego

bluesa, a sygnał do zmiany daje gitara

elektryczna. Zwroty muzycznej akcji

notujemy co kilkadziesiąt sekund. Po

trzeciej minucie popisową partię prowadzi

na fortepianie elektrycznym Daniel

Karlsson, a fragment ten przywołuje

znowu najlepsze tradycje z historii jazzu

i takich instrumentalistów jak Herbie

Hancock czy Chick Corea. Bonusem w

dalszej części jest obecność Hammondziaków,

krótka ale słyszalna i złożone

kombinacje wokalne, z głosem Daniela

Gildenlöw na pierwszym planie i wielogłosami

w tle. Rozpisałem się na temat

pierwszej kompozycji tak obszernie

jakby trwała przynajmiej z 20 minut, a

to przecież tylko dokładnie 5:32, ale

trzeba przyznać, że zmienność jej

dźwiękowych sekwencji, rytmu, wymienność

akcentów brzmienia elektrycznego

w mniejszości, z intensywnością

tonów akustycznych w przewadze, jest

imponująca. Sam pomysł na taką parafrazę

zahacza o szaleństwo, ale jego realizacja

nie należy na pewno do zadań

łatwych, ponieważ wymaga niezwykłej

elastyczności w podejściu do konfiguracji

podziałów rytmicznych. "Linoleum"

(Road Salt One)" - kolejny przykład

udanego przeistoczenia nagrania oryginalnego,

w pierwszej części agresywnego,

dosyć surowego wokalnie i instrumentalnie,

"poprzecinanego" wściekłym

riffem i kaskadą perkusyjnych bitów w

zupełnie innych byt muzyczny. Dominują

w nim ascetyczna instrumentalizacja

i wynikające z niej bardzo oszczędne,

żeby nie powiedzieć minimalistyczne

brzmienie, na które obok wokalu

składają się także dźwięki generowane

przez miotełki perkusyjne "szeleszczące"

po talerzach, skąpa akustyka gitary, śladowe,

prawie niesłyszalne klawisze.

Dopiero w dalszym fragmencie (2:35)

utwór na moment podbija dynamikę za

sprawą gęstych organów, podniesionego

głosu i ożywionych bębnów, ale to kilkunastosekundowy

incydent. Chwilę

później wszystko wraca do ustalonej na

wstępie normy. W wyniku tych zabiegów

stała się rzeczy dziwna, mianowicie

na urodzie zyskała wyeksponowana melodia,

która w elektrycznym otoczeniu

wydaje się być schowana za nawałnicą

dźwięków. Zaryzykowałbym nawet

twierdzenie, że przedstawiona wersja z

ograniczonym dostępem do prądu

zerwała ze swoim oryginalnym wizerunkiem

ze ścieżek "Road Salt", stając się

samodzielnym bytem, wcale nie gorszym.

Mnie ta interpretacja intryguje i

stanowi dowód kreatywnej siły wykonawców.

"To The Shoreline" ("Road Salt

Two") - we wnętrzu tej urokliwej, melodyjnej

piosenki autorzy przeróbki nie

musieli za dużo majstrować, odjęto trochę

decybeli, wyciszono nieznacznie kaoalicję

instrumentów, ale te zabiegi modernizacyjne

nie wpłynęły na usposobienie

tej kompozycji. Dalej jest diabelnie

melodyjnie, zachowano prawie nie naruszone

brzmienie fraz wokalnych,

skrupulatnie odtworzono wielogłosowe

tło, stanowiące mocny punkt programu,

sekcja precyzyjnie punktuje rytmicznie,

a delikatnie wycofane klawisze snują się

tu i ówdzie w przestrzeni utworu. "Holy

Diver" (Ronnie James Dio album "Holy

Diver") - oj zdziwiłby się śp. Ronnie James

Dio wykonaniem coveru "Holy

Diver" z debiutanckiego albumu grupy

Dio. Oj zdziwiłby się bardzo, ze szczęką

"wyciągniętą" do samej ziemi. Tutaj prawie

żaden element oryginalnego wykonania

nie oparł się reformatorskiemu

działaniu Daniela Gildenlöw i jego

kolegów. Na pewno nie jest to hard

rockowy killer, zmieniło się totalnie oblicze

tej dostojnej pulsującej Hammondami

kompozycji. Owszem brzmienie

organów to obok konturów melodii jedyny

znak rozpoznawczy "przemycony"

z wykonania Dio, chociaż w wersji Pain

Of Salvation partie organowe są zdecydowanie

mnie intensywne, bardziej

skromne. Zniknęła aura tajemniczości

budowana w oryginale od samego

początku dźwiękowymi efektami specjalnymi,

z odgłosami burzy itd. itp. Od

pierwszej sekundy w wersji z albumu

"Falling Home" słyszymy raczej sekwencje

jazzowe, z elektryczną gitarą w

manierze - i znowu te skojarzenia - Patha

Metheny. Wokalnie chórki nawiązują

do wokalnych patentów amerykańskiej,

wokalnej grupy jazzowej The

Manhattan Transfer (dwie damy i

dwóch gentlemenów), dalekiej od rocka,

co szczególnie "wypływa" po upływie

pierwszej minuty. Dokładnie w punkcie

1:48 członkowie Pain Of Salvation serwują

nam kolejną niespodziankę, mianowicie

radykalne przejście z konwencji

jazzowej do reggae (!!!), tak jakby duch

Boba Marleya ponownie zawitał na naszą

planetę. Posłuchajcie tej gitarki,

tego kołyszącego rytmu, wyobraźnia

tworzy obraz plaży na Jamajce z tańczącym

z drinkami w ręku rozbawionym

towarzystwem. A po 2:30 powrót

do tematu początkowego ze świetnymi

partiami solowymi rewelacyjnej gitary

rywalizującej z Hammondami. Opis

brzmi niewiarygodnie, ale jest prawdziwy.

Według mojej opinii nowy "Holy

Diver" to wielki utwór, dowód niesamowitej

wszechstronności artystów, którzy

w konwencji oddalonej o lata świetlne

od rocka czują się jak przysłowiowe

"ryby w wodzie". Luzik, swoboda, skłonność

do jamowania. Świetna rzecz!

"1979" ("Road Salt Two") - kto zna pierwowzór

z dysku sprzed trzech lat, ten

wie, że jest to śliczna, delikatna ballada,

kwintensencja tego, co można opatrzyć

nazwą "acoustic song". Dlatego autorzy

nie musieli zbytnio mieszać w strukturze

piosenki, pozostawiając ją w stanie

prawie niezmienionym, co nie podważa

faktu zasadności jej wyboru do programu

"Falling Home". Pomimo tego, że

stanowi w pewnym sensie "powtórkę z

rozrywki" doskonale wpasowuje się w

klimat nowego wydawnictwa. "Chain

Sling" ("Remedy Lane") - publikacjia

"Remedy Lane" to był drugi punkt dyskografii,

od którego zaczęła się moja

znajomość z twórczością Szwedów i do

dzisiaj uznaję ten album za jeden z ich

najlepszych. Napiszę więcej, to prawdziwa

fantazja dla uszu fana muzyki rockowej,

rzecz, która nie zawiera praktycznie

żadnych słabych punktów. Wymieniona

z tytułu kompozycja to kapitalny,

emocjonalny i żywiołowy przykład

interpretacji hiszpańskiego flamenco,

z iście diabelsko zakręconą partią

perkusji, która wyraża istotę złożoności

utworu. Wprawdzie nie ma tutaj kastanietów,

brak tancerzy, ale od czego

człowiek posiada wyobraźnię. Kumulacja

dźwięków dosłownie rozsadza jak

dynamit ten spontanicznie wykonany

song. Zalety tej mimo swojej akustyczności

potężnej i podniosłej pieśni

zachowała nowa wersja, która nie

wykazuje rażących różnic w konforntacji

ze swoim wzorcem, a stanowi dowód,

że wielkie utwory muzyczne z pojedynku

z upływającym czasem zawsze

wychodzą zwycięsko. Szacun! "Perfect

Day" (Lou Reed "Transformer") - to kultowa

ballada genialnego barda i rockowego

rewolucjonisty śp. Lou Reeda z

1972 roku. Ale historia pokazuje, że ta

wspaniała piosenka ani na moment nie

"wylądowała" w zakurzonym archiwum,

lecz stanowiła jako, cover wyzwanie dla

innych artystów. W październiku 1997

jej nowa wersja wydana na singlu BBC

"zebrała" ponad dwa miliony funtów ze

sprzedaży w ramach akcji charytatywnej

Children In Need, a w wykonaniu

wzięli udział tacy artyści jak David Bowie,

Bono, Elton John, Tom Jones czy

Suzanne Vega. Rok wcześniej piosenkę

wykorzystano na ścieżce dźwiękowej

filmu "Trainspotting". Te fakty wskazują

dobitnie, że Daniel Gildenlöw postanowił

zmierzyć się z legendą. Jak to

mu wyszło? Nieco inaczej, ale równie

pięknie. Zachowano niepowtarzalny klimat

tej ballady, podobnie jak Lou

Reed, także w głosie Daniela dominuje

nostalgia i smutek. Przepiękna melodia

zostaje w umyśle na długo. W porównaniu

do oryginału zrezygnowano z aranżacji

smyczkowej, wprowadząjąc fortepian.

Ponad 40 lat, które minęły od premiery

nie wywarło piętna na tym songu,

pozostającym świadectwem wielkości

artysty, jakim niewątpliwie był Lou

Reed. Pain Of Salvation po przeprowadzeniu

delikatnego liftingu przywołał

to dzieło w pamięci wielu słuchaczy.

Trzy następne pozycje w programie

stanowią pakiet utworów pochodzących

z albumu "Scarsick": "Mrs. Modern

Mother Mary" - oryginalnie to prawdziwie

nieokiełznane dzikie zwierzę, szarpiące

przestrzeń gitarowymi pazurami,

eskalacją dynamiki, brzmieniową agresją.

Tutaj ingerencja autorów zmieniła

wszystko. Wyrwano pazury, usunięto

surowość i wokalny gniew wprowadzając

klimat balladowy, bazując wyłącznie

na akustyce instrumentarium, bardziej

eksponując linię melodyczną i nadając

subtelne brzmienie. Plamki dźwiękowe

elektrycznego fortepianu, oczywiście

gitara bez prądu i wyciszona perkusja

oraz odrobinę aktorski wokal stanowią

obecnie atrybuty tego songu. Mnie ta

wersja nie porwała, no ale każdy może

mieć własny pogląd, stanowiący przeciwwagę

do mojego. "Flame To The

Moth"- "zdjęto" z tego kawałka cały metalowy

ciężar brzmienia, jako substytut

wprowadzono akustykę gitary, penetrującej

rejony latynoskie i trzeba

przyznać, że jego nastrojowość, ekspresja

wokalna uzupełniona plamkami

dźwiękowymi klawiszy oraz motoryczną

perkusją stworzyła zupełnie nowe

warunki interpretacji. Nowa rzeczywistość

instrumentalna oznacza korektę

profilu brzmieniowego, także główny

motyw melodyczny stał się bardziej wy-

124

RECENZJE

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!