27.01.2015 Views

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny ...

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny ...

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny ...

SHOW MORE
SHOW LESS

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.

<strong>Aby</strong> <strong>rozpocząć</strong> <strong>lekturę</strong>,<br />

<strong>kliknij</strong> <strong>na</strong> <strong>taki</strong> <strong>przy<strong>ci</strong>sk</strong> ,<br />

<strong>który</strong> <strong>da</strong> <strong>ci</strong> <strong>pełny</strong> dostęp do spisu treś<strong>ci</strong> książki.<br />

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wy<strong>da</strong>wniczym<br />

LITERATURA.NET.PL<br />

<strong>kliknij</strong> <strong>na</strong> logo poniżej.


Stefan Żeromski<br />

PRZEDWIOŚNIE


2<br />

Panu Konradowi Czarnockiemu<br />

w przyjaznym upominku ofiarowuje ten utwór<br />

autor


RODOWÓD<br />

3


Nie chodzi tutaj – u kaduka! – o herb ani o szeregi przodków podgolonych, z sarmackimi wąsami i przy karabelach<br />

– ani wydekoltowane prababki w fiokach. Oj<strong>ci</strong>ec i matka – otóż i cały rodowód, jak to jest u <strong>na</strong>s, w dziejach<br />

nowoczesnych ludzi bez wczoraj. Z koniecznoś<strong>ci</strong> wzmianka o jednym dziadku, z musu notka o jednym jedynym<br />

pradziadku. Chcemy uszanować <strong>na</strong>syconą do peł<strong>na</strong> duchem i upodobaniem semickim awersję ludzi nowoczesnych do<br />

ob<strong>ci</strong>ążania sobie pamię<strong>ci</strong> wiadomoś<strong>ci</strong>ami, w <strong>który</strong>m koś<strong>ci</strong>ele czy <strong>na</strong> jakim cmentarzu <strong>da</strong>ny dziadek spoczywa.<br />

Otóż – oj<strong>ci</strong>ec nosił <strong>na</strong>zwisko Baryka, imię Seweryn, które <strong>na</strong> rozłogach rosyjskich zbytnio nie raziło. „Siewierian<br />

Grigoriewicz Baryka” – uchodziło wtedy, prześlizgiwało się niepostrzeżenie. Matka była niewidocz<strong>na</strong>, samoswoja,<br />

<strong>na</strong>jzwyczajniejsza Jadwiga Dąbrowska, rodem z Siedlec. Całe prawie ży<strong>ci</strong>e spędzając w Rosji, w <strong>na</strong>jrozmaitszych jej<br />

guberniach i powiatach, nie <strong>na</strong>uczyła się dobrze mówić po rosyjsku, a duchem przemieszkiwała nie gdzieś tam <strong>na</strong> Uralu<br />

czy w Baku, w Symbirsku czy zgoła w Tule, lecz w<strong>ci</strong>ąż w Siedlcach. Tylko w Siedlcach – choć to jedynie z listów i<br />

gazet wiedziała – działy się dla niej rzeczy ważne, interesujące, godne wzruszenia, pamię<strong>ci</strong> i tęsknoty. Wszystko inne,<br />

poza mężem i synem, była to przygod<strong>na</strong>, doczes<strong>na</strong>, przelot<strong>na</strong> suma rzeczy i z<strong>da</strong>rzeń, wzbudzająca coraz większą<br />

tęsknotę właśnie za Siedlcami. W <strong>na</strong>jpiękniejszej miejscowoś<strong>ci</strong> – oazie <strong>na</strong>ftowej pustyni, Baku – kędyś <strong>na</strong> tak zwanym<br />

Zychu, w zatoce Półwyspu Apszerońskiego, woniejącego od kwiatów i roślinnoś<strong>ci</strong> Południa, gdzie przejrzyste morze<br />

szmerem <strong>na</strong>pełniało <strong>ci</strong>enie <strong>na</strong>dbrzeżnych gajów, pani Barykowa nie miała zawsze nic pilniejszego do <strong>na</strong>dmienienia jak<br />

stwierdzenie, że <strong>na</strong> Sekule był „także” bardzo piękny staw, w Rakowcu były <strong>na</strong>dto łąki – gdzie! piękniejsze niż<br />

jakiekolwiek <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e, a kiedy księżyc świe<strong>ci</strong>ł <strong>na</strong>d Muchawką i odbijał się w stawie około mły<strong>na</strong>... Następowało<br />

nieuniknione ślimaczenie się wpośród długotrwałego wypomi<strong>na</strong>nia pięknoś<strong>ci</strong> jakichś tam mokrych łąk pod Iganiami,<br />

lasku pod Stoczkiem, a <strong>na</strong>wet szosy ku Mordom, która – żal się Boże! – także była we wspomnieniach peł<strong>na</strong> nie tylko<br />

błota, kurzu i stałych wybojów, lecz i uroku.<br />

Już po raz pierwszy, wnet po ślubie, jadąc przez Moskwę pani Barykowa (Jadwiga z Dąbrowskich) wsławiła się<br />

była pośród polonii rosyjskiej rozmową z j a m s z c z y k i e m. Gdy bowiem powóz, w <strong>który</strong>m siedziała, trząsł<br />

niemiłosiernie <strong>na</strong> wybojach m o s t o w e j, strofowała k u c z e r a siedzącego <strong>na</strong> koźle, obrzędowo i poniekąd<br />

urzędowo wypchanego sowi<strong>ci</strong>e we wszystkich kierunkach: „Co to tutaj u was <strong>taki</strong>e płoche bruki!”. Powtarzała tę<br />

wymówkę raz, drugi i trze<strong>ci</strong>, w miarę znie<strong>ci</strong>erpliwienia, aż do chwili katastrofy. Woźnica oglą<strong>da</strong>ł się <strong>na</strong> nią kilkakroć z<br />

oburzeniem, a gdy jeszcze raz powtórzyła okrzyk uskarżający się <strong>na</strong> „płoche bruki”, zatrzymał swego siwka i wrzasnął:<br />

– Da czto wy, barynia, w samom diele k moim briukam pristali! Płochije briuki, <strong>da</strong> płochije briuki! Isz babu!<br />

Płochije briuki, tak płochije, a tiebie, baba, czto za dieło!<br />

Kiedy indziej, już jako małżonka dobrze sytuowanego urzędnika, pragnąc przyczynić się w miarę możnoś<strong>ci</strong> do<br />

powodzenia i awansów męża, zaszkodziła mu z<strong>na</strong>miennie swą niedostateczną z<strong>na</strong>jomoś<strong>ci</strong>ą arkanów mowy rosyjskiej.<br />

Było to <strong>na</strong> balu publicznym w mieś<strong>ci</strong>e gubernialnym pod Uralem. Bal ów zaszczy<strong>ci</strong>ł swą obecnoś<strong>ci</strong>ą miejscowy<br />

guber<strong>na</strong>tor oraz jego dorastająca córka. Pani Barykowa po przetańczeniu walca miała szczęś<strong>ci</strong>e z<strong>na</strong>leźć przypadkiem<br />

miejsce obok córki guber<strong>na</strong>tora, zapragnęła zawiązać miłą rozmowę z dziedziczką poduralskiej potęgi. Zapragnęła<br />

skorzystać z chwili i coś zrobić dla męża przez pozyskanie przychylnoś<strong>ci</strong> córki guber<strong>na</strong>tora. Nie wiedziała, od czego<br />

zacząć rozmowę, wahała się i gubiła w niepokoju, co by tu powiedzieć... Wresz<strong>ci</strong>e z<strong>na</strong>lazła! Widząc śliczną różę<br />

przypiętą do stanika uroczej guber<strong>na</strong>torówny, pani Barykowa z zachwytem, rozpływając się w uniesieniu, tonąc w<br />

uśmiechach uwielbienia, wyrzekła:<br />

– Ach, kakaja u was kras<strong>na</strong>ja roża!<br />

Jakież było jej zdumienie, ba! przerażenie, gdy dziewczę guber<strong>na</strong>torskie omdlewająco–bolesnym dyszkantem<br />

poczęło wołać w kierunku ojca:<br />

– Papieńka! Papieńka! Mienia zdieś obiżajut!<br />

Skądże pani Jadwiga (z Dąbrowskich) mogła wiedzieć, że polska róża to nie roża, tak, z<strong>da</strong>wało się, z brzmienia<br />

podob<strong>na</strong>!<br />

Samo wyjś<strong>ci</strong>e za mąż za Sewery<strong>na</strong> Barykę odbyło się w sposób niezwykły.<br />

Siedząc już <strong>na</strong> dobrej posadzie, zdrowy, w sile wieku, przystojny „młody człowiek” postanowił ożenić się,<br />

oczywiś<strong>ci</strong>e w kraju. Wziął tedy urlop jednomiesięczny i w czasie, <strong>który</strong>m dowolnie rozporządzał, po odtrąceniu okresu<br />

podróży, wszystko załatwił: wyszukał sobie dozgonną towarzyszkę ży<strong>ci</strong>a, wyko<strong>na</strong>ł prawidłowe „konkury”, zjed<strong>na</strong>ł<br />

sobie przychylność rodziców, „doz<strong>na</strong>ł wzajemnoś<strong>ci</strong>” – (choć pan<strong>na</strong> za czymś tam czy za kimś srodze spazmowała) –<br />

wziął ślub, odbył podróż powrotną i nie spóźnił się ani o godzinę <strong>na</strong> swe stanowisko, kędyś u podnóża środkowego<br />

Uralu.<br />

Seweryn Baryka nie otrzymał w młodoś<strong>ci</strong> specjalnego wykształcenia i nie miał określonego zawodu. Gdy był czas<br />

po temu, nie bardzo mu się ch<strong>ci</strong>ało zaprzątać sobie głowy <strong>na</strong>uką, a później okolicznoś<strong>ci</strong> tak się ułożyły, że za późno już<br />

było przedsiębrać zdecydowane studia. Był tedy przez czas dość długi pospolitym typem człowieka poszukującego<br />

jakiejkolwiek posady. Gdy zaś z<strong>na</strong>lazł niezbyt odpowiednią, szukał <strong>ci</strong>chaczem innej, zyskowniejszej, w jakiejkolwiek<br />

bądź dziedzinie. Chodziło tylko o wysokość pensji, mieszkanie, opał, światło, tantiemy i tym podobne do<strong>da</strong>tki, a co się<br />

za te tantiemy wykonywuje, to było <strong>na</strong>jzupełniej obojętne. Trzeba <strong>na</strong>dmienić, iż Seweryn Baryka był człowiekiem z<br />

gruntu i do d<strong>na</strong> ucz<strong>ci</strong>wym, toteż za <strong>na</strong>jwyższą pensję i za <strong>na</strong>jobszerniejsze mieszkanie nie robiłby nic podłego. W<br />

4


granicy jed<strong>na</strong>k <strong>na</strong>kreślonej przez mieszczański rzut oka pomiędzy dobro i złe tego świata gotów był robić wszystko, co<br />

każą „starsi”.<br />

Rosja przedwojen<strong>na</strong> była wymarzoną areną dorobku dla ludzi tego typu, zwłaszcza pochodzących z „Królestwa”.<br />

Wiadomoś<strong>ci</strong> zaczerpnięte w „klasach” gim<strong>na</strong>zjalnych, wrodzo<strong>na</strong> inteligencja, która wraz ze zdrowiem towarzyszyła<br />

poszukiwaczowi posady i <strong>na</strong> zawołanie zjawiała się nie sia<strong>na</strong> i nie pielęgnowa<strong>na</strong> – wytrzymałość, odwaga, wesołość i<br />

pew<strong>na</strong> odrobi<strong>na</strong> drwiny z „Moskala”, u którego się służy, lecz <strong>na</strong>d <strong>który</strong>m jed<strong>na</strong>k panuje się mimo wszystko – torowały<br />

drogę od niższej do wyższej pozycji. Trzeba przyz<strong>na</strong>ć, że nie ostatnią rolę grała w tej operze protekcja, <strong>ci</strong>cha, pokor<strong>na</strong>,<br />

dobra wróżka, prowadząca za rękę od niskiego do coraz wyższego ro<strong>da</strong>ka, tu i tam zaczepionego nogą lub łok<strong>ci</strong>em <strong>na</strong><br />

tej rosyjskiej drabinie.<br />

Niewiele upłynęło czasu od chwili ślubu w Siedlcach, aliś<strong>ci</strong> Seweryn Baryka był nie tylko ojcem urodziwego synka<br />

– któremu <strong>na</strong><strong>da</strong>no imię Cezary Grzegorz – lecz i zasobnym w pewne oszczędnoś<strong>ci</strong> arywistą. Sprawiedliwość <strong>na</strong>kazuje<br />

wyz<strong>na</strong>ć, że nie hulał, <strong>na</strong> byle co nie puszczał pieniędzy. Ciułał, jeżeli nie <strong>na</strong>gi i żywy grosz w zło<strong>ci</strong>e, to przedmioty:<br />

meble, dywany, biżuterię, <strong>na</strong>wet obrazy, <strong>na</strong>wet książki – niekoniecznie dla ślęczenia <strong>na</strong>d nimi, lecz raczej jako<br />

drogocenne precjoza. Gdy jed<strong>na</strong>k zaszła potrzeba zetknię<strong>ci</strong>a się ze światem ogładzonym i oczytanym, zjawiła się też<br />

nieuniknio<strong>na</strong> konieczność czytania owych polskich, drogocennych bibliotecznych „białych kruków” w bogatych<br />

oprawach. Z tego zaś częstotliwego czytania snuł się w ży<strong>ci</strong>e duch pewien, jakoby zapach nikły, subtelny, niejasny.<br />

Wśród tomów, pooprawianych bardzo wspaniale w skórę złoconą, wy<strong>ci</strong>skaną i pokrytą tytułami, leżał pewien tomik<br />

niepokaźny, specjalnie pielęgnowany niczym w skarbcu klejnot <strong>na</strong>jdroższy. Był to pamiętniczek z wojny 1831 roku,<br />

<strong>na</strong>pisany i wy<strong>da</strong>ny <strong>na</strong> emigracji przez autora bezimiennego o wyprawie generała Józefa Dwernickiego <strong>na</strong> Beresteczko i<br />

Radziwiłłów. Wśród mnóstwa perypetii, opisanych szczegółowo i w sposób wysoce zagmatwany, była tam <strong>na</strong> stronicy<br />

trzydziestej siódmej po<strong>da</strong><strong>na</strong> wiadomość, iż do liczby pięt<strong>na</strong>stu obywateli <strong>na</strong> Rusi, którzy do powstania przystąpili i<br />

całym swym majątkiem je poparli, <strong>na</strong>leżał Kalikst Grzegorz Baryka, dziedzic Sołowijówki z przyległoś<strong>ci</strong>ami. Był to w<br />

prostej linii dziad Sewery<strong>na</strong> Baryki. Dziad Kalikst swym przystąpieniem do powstania wpadł, jak to mówią,<br />

<strong>na</strong>jfatalniej. Skoro bowiem generał Dwernicki po bitwie pod Boremlem <strong>na</strong>d Styrem, <strong>na</strong><strong>ci</strong>śnięty przez przeważające siły<br />

generała rosyjskiego Rüdigera, musiał pod Lulińcami przejść suchą granicą do Galicji – rząd rosyjski rzu<strong>ci</strong>ł się z całą<br />

za<strong>ci</strong>ekłoś<strong>ci</strong>ą <strong>na</strong> tych wszystkich, którzy ów ruch poparli. Sołowijówka została skonfiskowa<strong>na</strong>, dom rodzinny <strong>na</strong>jprzód<br />

zrabowany doszczętnie, a później spalony, a ów dziad Kalikst <strong>na</strong> ostatnim koniu z przeobfitej niegdyś stajni musiał<br />

ruszyć w świat, to z<strong>na</strong>czy w szarą i <strong>ci</strong>emną głębinę popowstaniowej biedy – stał się z pa<strong>na</strong> ubogim człowiekiem, trudem<br />

rąk <strong>na</strong> kawałek chleba zarabiającym w obczyźnie.<br />

Tekst wiadomoś<strong>ci</strong> o tym fak<strong>ci</strong>e, po<strong>da</strong>ny sucho, bez tkliwoś<strong>ci</strong>, lecz szczegółowo, był z obu stron kartki zakreślony<br />

przez sy<strong>na</strong> owego dzia<strong>da</strong> Kaliksta a ojca Sewery<strong>na</strong>. Dwaj ostatni z powołanej wyżej Sołowijówki z przyległoś<strong>ci</strong>ami<br />

posia<strong>da</strong>li już tylko wersję przytoczoną w broszurze oraz ustnie po<strong>da</strong>waną legendę. Sołowijówka stała się mitem<br />

rodzinnym, klechdą, po<strong>da</strong>waną w coraz to innej posta<strong>ci</strong>, o czymś <strong>da</strong>lekim, sławnym, dostojnym, przeogromnym.<br />

Sama ta legen<strong>da</strong>, jak to zwykle bywa z legen<strong>da</strong>mi, powiększyła dziadowskie bogactwa, rozszerzyła posiadłoś<strong>ci</strong>, a<br />

samemu jego czynowi <strong>na</strong><strong>da</strong>ła piętno <strong>na</strong>dludzkiego niemal dzieła. Sucha notatka w rzadkiej broszurce bezimiennego<br />

autora stała się niejako wrze<strong>ci</strong>onem, <strong>na</strong> które się <strong>na</strong>wijała peł<strong>na</strong> tajemnicy <strong>ci</strong>enka i drogocen<strong>na</strong> nić wiary ubogich<br />

potomków. Wierzyli w jakąś swą wyższość, która ich w dumę wzbijała. Oj<strong>ci</strong>ec Sewery<strong>na</strong> pod tytułem broszury wypisał<br />

wielkimi literami, nie wiadomo do kogo rozkaz stosując, do swego jedy<strong>na</strong>ka czy do całego szeregu potomnych:<br />

„Pilnować jak oka w głowie!”.<br />

W isto<strong>ci</strong>e, Seweryn Baryka pilnował owej książeczki jak oka w głowie. Wędrowała z nim po szerokiej Rosji, leżąc<br />

<strong>ci</strong>cho <strong>na</strong> dnie kuferka, między brudnymi kołnierzykami i znoszoną bielizną, w sąsiedztwie niepowabnych skarpetek i<br />

brulionów po<strong>da</strong>ń o posady do rozmaitych dygnitarzy, gdy potomek lekkomyślnego a wspaniałego dzia<strong>da</strong> był ubogi jak<br />

mysz koś<strong>ci</strong>el<strong>na</strong>. Później spoczywała w szufladzie stolika, między <strong>na</strong>jważniejszymi papierami. Trafiła do teki wyższego<br />

aferzysty, do skrytki drogocennego biura dygnitarza, wresz<strong>ci</strong>e do szafy oszklonej, <strong>na</strong>bijanej brązami, pełnej cennych<br />

zabytków, rarytasów druku i oprawy.<br />

Nie moż<strong>na</strong> powiedzieć, żeby treść historycznego raptularzyka miała jakiś szczególnie głęboki związek z ży<strong>ci</strong>em<br />

duchowym Sewery<strong>na</strong> Baryki. Była o<strong>na</strong> jed<strong>na</strong>k w tym ży<strong>ci</strong>u czymś <strong>da</strong>lekim, sennym, nęcącym. Było w tej książeczce<br />

zawarte jak gdyby coś z religii, której się <strong>na</strong>wet nie wyz<strong>na</strong>je i nie praktykuje, lecz którą się z uszanowaniem toleruje.<br />

Było w niej coś z zapachu kwiatu <strong>na</strong> wiosnę, którego człowiek silny, praktyczny i zajęty interesami nie spostrzega,<br />

choćby <strong>na</strong>ń patrzał, lecz <strong>który</strong> z niskiej ziemi i z <strong>ci</strong>enia patrzy <strong>na</strong>ń wiernie mimo wszystko i mimo wszystko woń swą ku<br />

niemu wylewa. Nadto do skromnego tomiku przyrosła pycha domowa i skryta ambicja: nie wypadło się – do diabła! –<br />

sroce spod ogo<strong>na</strong>, jak pierwszy lepszy z tych, <strong>który</strong>ch się <strong>na</strong> drodze kariery spotyka i <strong>który</strong>m w pas kłaniać się trzeba.<br />

Od niższej do wyższej idąc posady, rozmaite z kolei zamieszkując miasta Seweryn Baryka z<strong>na</strong>lazł się wresz<strong>ci</strong>e w<br />

Baku, <strong>na</strong> tamecznych <strong>na</strong>ftowych „przemysłach”, już jako urzędnik wyższy, mający pod sobą całe biuro. Skromne<br />

<strong>da</strong>wniej mieszkanie zamieniło się <strong>na</strong> apartament, którego posadzki zalegały perskie dywany. Na dywa<strong>na</strong>ch stanęły<br />

meble, nie jakieś tam artystyczne, lecz po prostu drogie, kryte bezcennymi kaukaskimi atłasami. Ciężkie serwety<br />

<strong>na</strong>kryły stoły, a <strong>na</strong> ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>ch zawisły „ręcznie malowane”, prawdziwie olejne obrazy mistrzów, równie wysoko w<br />

skła<strong>da</strong>ch mebli cenionych jak same meble. Wiele <strong>na</strong>czyń ze srebra i złota przechowywały dębowe i orzechowe szafy,<br />

masywne jak forteczne bastiony.<br />

5


W<strong>ci</strong>ąż jed<strong>na</strong>kowo umiarkowane prowadząc ży<strong>ci</strong>e Seweryn Baryka po latach miał w banku złożonych oszczędnoś<strong>ci</strong><br />

<strong>na</strong> czarną godzinę kilkaset tysięcy rubli. Był wysoko cenionym osobnikiem, solidną jednostką, <strong>ci</strong>eszącą się<br />

powszechnym uszanowaniem w świe<strong>ci</strong>e, gdzie go los rzu<strong>ci</strong>ł. Wyrastał <strong>na</strong> widoczną figurę w światku polskim. Cicha<br />

żo<strong>na</strong>, pochlipująca stale i wiecznie a coraz <strong>na</strong>tarczywiej za miastem rodzinnym, wywarła już <strong>na</strong> męża wpływ <strong>taki</strong>, że<br />

czasem... nieraz... pachniała mu myśl powrotu do kraju, przeniesienia <strong>na</strong>d Wisłę domowego ogniska, podję<strong>ci</strong>a jakiejś<br />

tam szerszej pracy. Ale z<strong>na</strong>komita w Baku posa<strong>da</strong>, grosz <strong>na</strong>pływający do kiesy istną strugą – dobrobyt, spokój –<br />

wresz<strong>ci</strong>e kraj ów, mlekiem i miodem płynący – powstrzymywały <strong>na</strong> miejscu. Zjawiło się <strong>na</strong>wet pewne przyzwyczajenie<br />

do tamecznego właśnie dobrobytu. Ciepły klimat, z<strong>na</strong>komite i <strong>na</strong>dzwyczajnie tanie południowe owoce, łatwość<br />

otrzymania za nijaki grosz przepysznych jedwabiów, taniość pracy ludzkiej, możność spędzania pory upałów <strong>na</strong> Zychu,<br />

wygo<strong>da</strong> i dostatniość urządzenia domowego – nie wypuszczały z tego kraju. Nieświadomie czy podświadomie trzymało<br />

jeszcze przywiązanie do całego układu stosunków, do przepotęgi carsko–rosyjskiej, <strong>na</strong> której siedziało się jak mucha <strong>na</strong><br />

uprzęży ś<strong>ci</strong>skającej łeb i boki dzikiego, obcego rumaka.<br />

Tak to z roku <strong>na</strong> rok marząc o powro<strong>ci</strong>e do kraju, a jednocześnie porastając w złote i srebrne pióra Seweryn Baryka<br />

całą duszę wkła<strong>da</strong>ł w synka, w zdrowego i zażywnego Czarusia. Chłopiec ten miał od <strong>na</strong>jwcześniejszych lat <strong>na</strong>jdroższe<br />

<strong>na</strong>uczy<strong>ci</strong>elki francuskiego, angielskiego, niemieckiego i polskiego języka, <strong>na</strong>jlepszych, drogo płatnych korepetytorów,<br />

gdy poszedł do gim<strong>na</strong>zjum. Uczył się wcale nieźle, a raczej uczyłby się był z<strong>na</strong>komi<strong>ci</strong>e, gdyby rozkochani w nim<br />

rodzice nie przeszkadzali swymi trwogami i pieszczotami, czy aby się nie przepracowuje i nie wysila za<strong>na</strong>dto. W<br />

za<strong>ci</strong>sznym gabine<strong>ci</strong>e, wysłanym puszystym dywanem, tak puszystym, że w nim stopa ginęła, oj<strong>ci</strong>ec i syn spędzali jak<br />

<strong>na</strong>jczęś<strong>ci</strong>ej rozkoszne sam <strong>na</strong> sam. Chłopiec pierwszoklasista, leżąc <strong>na</strong> piersiach ojca, z głową przy jego głowie, i<br />

oj<strong>ci</strong>ec, kołyszący się <strong>na</strong> bujającym fotelu, wcałowywali sobie z ust w usta tabliczkę mnożenia, bajkę francuską, którą<br />

srogi <strong>na</strong>uczy<strong>ci</strong>el francuskiego za<strong>da</strong>ł <strong>na</strong> jutro, albo powtarzali do upadłego jakiś mały wierszyczek polski, żeby zaś nie<br />

zapomnieć dobrego wymawiania tej trudnej mowy. Szkoła robiła swoje. Czaruś stokroć lepiej mówił po rosyjsku niż po<br />

polsku. Nie pomagało przestrzeganie w domu mowy polskiej ani to, że służące były Polki. Pani domu, jak wiadomo, nie<br />

mogła wpłynąć <strong>na</strong> zruszczenie sy<strong>na</strong>. Nie mógł również przyczynić się do zruszczenia Czarusia oj<strong>ci</strong>ec – dosko<strong>na</strong>le<br />

zresztą rozumiejący konieczność z<strong>na</strong>jomoś<strong>ci</strong> języka państwowego i kładący <strong>na</strong> tę konieczność <strong>na</strong><strong>ci</strong>sk wielki – gdyż w<br />

tym okresie czasu już mu samemu pachniało to coś delikatne, miękkie, pańskie, co z <strong>da</strong>lekiego kraju się niosło. Lecz<br />

ży<strong>ci</strong>e samo, przepojone duchem rosyjskim, robiło swoje.<br />

Tak to dni Czarusia upływały w ramio<strong>na</strong>ch ojca i matki, <strong>na</strong> ich kola<strong>na</strong>ch, pod ich rozkochanymi oczyma.<br />

6


CZĘŚĆ PIERWSZA<br />

SZKLANE DOMY<br />

7


Czaruś dostał był właśnie promocję z klasy czwartej do piątej i skończył czter<strong>na</strong>sty rok ży<strong>ci</strong>a, gdy Sewery<strong>na</strong> Barykę<br />

jako oficera zapasowego powołano do wojska. – Woj<strong>na</strong> wybuchła. – Szybko, w <strong>ci</strong>ągu paru dni, idylla rodzin<strong>na</strong> została<br />

zdruzgota<strong>na</strong>. Cezary z<strong>na</strong>lazł się sam z matką w osiero<strong>ci</strong>ałym mieszkaniu. Gdy odprowadzał ojca <strong>na</strong> statek wojenny<br />

odchodzący do Astrachania, nie czuł żadnego zgoła żalu. Nowość! Zajmowały go tysiące szczegółów, drobiazgów, <strong>da</strong>t,<br />

<strong>na</strong>zwisk, cyfr, związanych z przebraniem się ojca w mundur oficerski. Pakował walizkę, świetną walizkę ojcowską z<br />

grubej, żółtej skóry, z metalowym oku<strong>ci</strong>em, z wy<strong>ci</strong>śniętym inicjałem i mnóstwem wewnątrz tajemniczych przegródek.<br />

Nie podzielał i nie rozumiał zupełnie płaczu i spazmów matki, desperującej od świtu do nocy. Dopiero gdy oj<strong>ci</strong>ec w<br />

gronie innych oficerów został <strong>na</strong> pokładzie, a on sam z matką <strong>na</strong> brzegu, i kładkę z hałasem odepchnięto, Cezarek<br />

dostał <strong>na</strong>padu przerażenia, jakiego jeszcze nigdy w ży<strong>ci</strong>u nie doświadczył. Pod <strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem tego uczu<strong>ci</strong>a wy<strong>ci</strong>ągnął ręce i<br />

począł krzyczeć jak istny dzie<strong>ci</strong>ak. Lecz z<strong>na</strong>ki uspakajające, które kreśliły w powietrzu białe ręce ojcowskie, u<strong>ci</strong>szyły<br />

go tak <strong>na</strong>gle, jak <strong>na</strong>gle przyszła ta ślepa boleść dzie<strong>ci</strong>ęca. Prze<strong>ci</strong>e to <strong>na</strong> krótko! Istne manewry! Woj<strong>na</strong> nie będzie trwała<br />

długo. Jakieś tam parę tygodni. Może miesiąc. Najwyżej dwa. Wał rosyjski przesunie się po polach wrogów, zmiażdży<br />

przeszkody jak marchew czy kukurydzę i wszystko wró<strong>ci</strong> do normy. Tak mówili wszyscy i taką też opinię w spadku po<br />

ojcu odjeżdżającym otrzymał Cezary.<br />

Gdy z portu wracał do domu z matką, zaiste, jak grób milczącą, był już wesoły. Po<strong>ci</strong>eszyło go to i owo, a <strong>na</strong>de<br />

wszystko perspektywa swobody. Oj<strong>ci</strong>ec, <strong>który</strong> go nigdy a nigdy nie karał, nigdy <strong>na</strong>wet nie łajał, a strofował półżartem,<br />

z lekką drwinką, dow<strong>ci</strong>pkując, posia<strong>da</strong>ł <strong>na</strong>d synem władzę żelazną, niezłomną. Wbrew łagodnemu uśmiechowi ojca,<br />

wbrew jego grzecznym zaleceniom i pokornym radom, dobrotliwym prośbom, rzuconym wśród umizgów i zabawy –<br />

nic nie moż<strong>na</strong> było poradzić. Były to kanony i paragrafy woli, <strong>na</strong>rzucone z uśmiechem i w gronie pieszczotek. Był to<br />

rząd samowładny i dyktatura tak niezłom<strong>na</strong>, iż nic, literalnie nic nie mogło jej przełamać. Teraz ta żelaz<strong>na</strong> obręcz<br />

rozluźniła się i samochcąc opadła. Przestrach paniczny w oczach matki: „Co <strong>na</strong> to oj<strong>ci</strong>ec powie” – znikł. Oj<strong>ci</strong>ec usunął<br />

się z mieszkania i ze świata, a jego nieobecność powiedziała: „Rób, co chcesz!”.<br />

Swobo<strong>da</strong> uszczęśliwiła Cezarka. Przerażeniem <strong>na</strong>pełniła jego matkę.<br />

– Co teraz będzie – szeptała załamując ręce.<br />

Cezary nie za<strong>da</strong>wał sobie <strong>taki</strong>ch pytań. Przyrzekał matce, że będzie posłuszny, zupełnie tak samo, jak gdyby oj<strong>ci</strong>ec<br />

był obecny w gabine<strong>ci</strong>e. Posta<strong>na</strong>wiał być posłusznym i uspakajał matkę milionem <strong>na</strong>jczulszych pieszczot. Lecz w<br />

grun<strong>ci</strong>e rzeczy duszą i <strong>ci</strong>ałem wyrywał gdzie pieprz rośnie. Czego nie mógł u matki dopiąć samowolnymi kaprysami, to<br />

wypraszał umizgami lub awanturą. On to teraz stawiał <strong>na</strong> swoim. Robił, co ch<strong>ci</strong>ał. Nie dostrzegając granic tych<br />

obszarów, <strong>który</strong>ch mu <strong>da</strong>wniej nie wolno było przekraczać, rzucał się <strong>na</strong> prawo i <strong>na</strong> lewo, w tym i <strong>na</strong>przód – żeby<br />

wszystko <strong>da</strong>wniej zakazane dokładnie obejrzeć. Całe teraz dnie spędzał poza domem <strong>na</strong> łobuzerii z kolegami, <strong>na</strong> grach,<br />

zabawach, eskapa<strong>da</strong>ch i wagusach. Gdy się skończyły wakacje, „uczęszczał” do gim<strong>na</strong>zjum i pobierał w domu jak<br />

<strong>da</strong>wniej lekcje francuskiego i niemieckiego, angielskiego i polskiego języka, ale był to już raczej szereg awantur, a<br />

nieraz i bójek. Z każdym teraz b e l f r e m zadzierał, wszczy<strong>na</strong>ł kłótnie i toczył nieskończone procesy, doz<strong>na</strong>wał<br />

bowiem stale „niesprawiedliwoś<strong>ci</strong>” i „krzywd”, za które znowu, jako człowiek honoru, musiał się mś<strong>ci</strong>ć w sposób<br />

właś<strong>ci</strong>wy i za właś<strong>ci</strong>wy uz<strong>na</strong>ny w sferach miaro<strong>da</strong>jnych, wśród „starych” kolegów piątej klasy. Zabawy – zresztą<br />

niewinne – łazęgostwo i urwisostwo, pochłonęły go jak jakiś żywioł. W gronie kilku starych kolegów d r a ł o w a ł z<br />

lekcyj i bujał po okolicy, a <strong>na</strong>wet nocą ganiał po ulicach, po jamach i wertepach, po zwaliskach gwebryjskich świątyń i<br />

rui<strong>na</strong>ch starych meczetów.<br />

Wyrwawszy się z ojcowskiej uździenicy nie mógł już znieść żadnego arkanu. Nieszczęs<strong>na</strong> matka tra<strong>ci</strong>ła głowę,<br />

rozpływała się we łzach i gasła z niepokoju. Na widok tych łez gorzkich i nudzących go aż do śmier<strong>ci</strong> Cezary poprawiał<br />

się <strong>na</strong> dzień, z trudem – <strong>na</strong> dwa. Na trze<strong>ci</strong> już znowu gdzieś coś płatał. Wybijał szyby Tatarom, wdzierał się <strong>na</strong> płaskie<br />

<strong>da</strong>chy domów i, niewidzialny, strzelał z procy do domowników. Tam wywier<strong>ci</strong>ł dziurę w ś<strong>ci</strong>anie domu, tyłem<br />

odwróconego do ulicy, ażeby przez otwór przypatrywać się „żonom” milionera muzułmani<strong>na</strong>, chodzącym po<br />

bezdrzewnym ogródku bez czarczafów, czyli jedwabnych zasłon <strong>na</strong> twarzach – tu zorganizował nieznośnemu b<br />

e l f r o w i ko<strong>ci</strong>ą muzykę. Nocą, bez celu i sensu wałęsał się po nieskończonym bulwarze nowego miasta albo po<br />

prostu jak bezpański pies ganiał po zaułkach, po wąskich i stromych uliczkach starego, uwijał się w por<strong>ci</strong>e, w bru<strong>da</strong>ch i<br />

cza<strong>da</strong>ch „czarnego miasta” lub między wulka<strong>na</strong>mi, <strong>który</strong>ch kratery wyrzucają słone błoto. Ta konieczność włóczenia<br />

się, bezcelowego cwałem wyrywania z miejsca <strong>na</strong> miejsce stała się <strong>na</strong>łogiem i pasją. Nie mógł usiedzieć. Nadto – gry.<br />

Gry w piłkę, w pasek, w jakieś kamyki, „kiczki”, w wyświechtane gruzińskie kostki.<br />

Próżniacze dnie Cezarego <strong>na</strong>pełnione były jed<strong>na</strong>k nie byle jakimi pracami. Uczył się roli do teatru koleżeńskiego o<br />

treś<strong>ci</strong> rozbójniczej, <strong>który</strong> miał być odegrany sekretnie w zburzyszczach starych bakińskich fortalicji. Budował wraz z<br />

innymi skrytki w skalnych pieczarach i w labiryn<strong>ci</strong>e starych murów, w celu przechowywania zakazanych książek,<br />

nieprzyzwoitych wierszy Puszki<strong>na</strong> i innych pornografów. Tamże leżał w ukry<strong>ci</strong>u pewien wiekowy rewolwer bez <strong>na</strong>boi i<br />

przechowywany był ozdobny gruziński kinżał, którego <strong>ci</strong>osy jeszcze „<strong>na</strong> razie” dla nikogo nie były przez<strong>na</strong>czone.<br />

Zarówno rewolwer, jak kinżał, owinięte w kolorowe bibułki i częstotliwie przewijane, czekały <strong>ci</strong>erpliwie <strong>na</strong> swoje losy.<br />

Tymczasem urządzano <strong>na</strong>paś<strong>ci</strong> <strong>na</strong> burżujów, zarówno tatarskiego, jak ormiańskiego gatunku, mniej militarnymi<br />

<strong>na</strong>rzędziami. Wystarczały do bi<strong>ci</strong>a szyb zwyczajne kamienie.<br />

8


Matka nie była w stanie utrzymać sy<strong>na</strong> w domu, <strong>na</strong>kazać mu zmiany wyuz<strong>da</strong>nych obyczajów, dopilnować go i<br />

wyśledzić miejsca jego kryjówek. Bez przerwy niemal czekała <strong>na</strong> jego powrót. Gdy chwytał czapkę i pędem wylatywał<br />

z domu, coś podsuwało się do jej gardzieli i zapierało oddech. Nie miała już siły prosić urwisa, żeby nie chodził. Z<br />

początku u<strong>da</strong>wał posłuszeństwo: czaił się, przymilał, wypraszał pozwolenie <strong>na</strong> bomblerkę. Później <strong>na</strong>brał zuchwałego<br />

rezonu. Z czasem stał się impertynencki, drwiący, uszczypliwy, kłótliwy i <strong>na</strong>pastliwy. A wresz<strong>ci</strong>e nic sobie z matki nie<br />

robił. Za<strong>ci</strong>snęła zęby i milczała przeżywając nieskończone godziny trwogi o jedy<strong>na</strong>ka.<br />

To obce miasto stało się dla niej jeszcze bardziej obce, cudze, niepojęte, groźne, złowieszcze. Po wyjeździe męża<br />

wszystkiego się tutaj bała. Dopóki mąż był w domu, on był osobą – o<strong>na</strong> <strong>ci</strong>chym i pokornym <strong>ci</strong>eniem osoby. Teraz ów<br />

<strong>ci</strong>eń musiał stać się figurą czynną. Cień musiał <strong>na</strong>brać woli, władzy, decyzji. Jakże ten mus był nieznośny, jak<br />

u<strong>ci</strong>ążliwy! Musiała wiedzieć o wszystkim, przewidywać, zapobiegać, rozkazywać. Gubiła się w plątaninie swych<br />

obowiązków. Nie wiedziała, od czego zacząć, gdzie jest droga i jak nią iść. Wstydziła się i trwożyła. Przeżywała jedną<br />

z <strong>na</strong>jsroższych tortur, torturę czynu <strong>na</strong>rzuconą niedołężnej biernoś<strong>ci</strong>. Cierpiała nie mogąc <strong>da</strong>ć sobie rady. Trwoga o<br />

sy<strong>na</strong>, <strong>który</strong> się jak <strong>na</strong> złość zlisił, dobijała ją. Jedyną ulgę z<strong>na</strong>jdywała w <strong>ci</strong>ągu nocy, kiedy chłopak twardo spał. Słyszała<br />

wtedy jego oddech, wiedziała, że jest obok niej i że mu nic nie zagraża. Ale sama wtedy nie spała. Popadła w<br />

bezsenność. Wolała jed<strong>na</strong>k bezsenność białej nocy niż trwogę białego dnia. Och, jakże dobrze jej było przyczaić się <strong>na</strong><br />

legowisku, zasunąć się w kąt i patrzeć <strong>na</strong> śliczną głowę chłopca, owianą gęstwiną falistej czupryny i – patrząc tak <strong>na</strong><br />

niego – o nim marzyć!... Jakiż śliczny, jakiż ukochany ten łobuz, ten urwis, ten włóczykij i zawalidroga!<br />

Co mu się też śni – co tam przepływa pod czarującą płaszczyzną spadzistego czoła Co też to wi<strong>da</strong>ć w tych oczach<br />

głucho zamkniętych, pod <strong>ci</strong>enistymi powiekami Jakiś <strong>na</strong>miętny krzyk dobywa się z pulsującego gardła! Jakieś<br />

gwałtowne, dzikie, srogie widowisko jawi się przed nim, bo prosty nos <strong>na</strong><strong>ci</strong>ąga się jak <strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>wa łuku, nozdrza drgają, a<br />

wargi niezrów<strong>na</strong>nych ust odsłoniły grozę i groźbę prześlicznych białych zębów! Jaki to wilk! Cóż za pasja niestrzyma<strong>na</strong><br />

w tym sennym dziecka uśmiechu! A patrząc tak <strong>na</strong> główkę jedy<strong>na</strong>ka, głęboko rozważała: „Któż to jest, <strong>na</strong> Boga! ten<br />

chłopiec Oto tajemnica niezba<strong>da</strong><strong>na</strong> poczęła go w niej. Oto był maleńki i niedołężny – kruszy<strong>na</strong> <strong>ci</strong>eles<strong>na</strong>, byt zależny<br />

jedynie od niej – cząstka jej całoś<strong>ci</strong>, jak gdyby nowy organ jej <strong>ci</strong>ała, ręka lub noga... Wykarmiła go, wypielęgnowała,<br />

wyhodowała. Z roku <strong>na</strong> rok rósł w jej rękach, w jej oczach, w jej obję<strong>ci</strong>u. Każdy dzień jego zależał od niej, z niej się<br />

poczy<strong>na</strong>ł, <strong>na</strong> niej się kończył. Siły swe przelała, ży<strong>ci</strong>e swe przesączyła kropla po kropli w jego siły. Nastawiła i<br />

wyprostowała drogi jego krwi. Na<strong>da</strong>ła mu głos, krzyk, śpiew. A oto teraz obcy się staje i złowieszczy. Obraca się<br />

prze<strong>ci</strong>wko niej. Z niego płynie <strong>na</strong> nią jakieś złe. Bezgranicz<strong>na</strong> miłość ku niemu przekształca się i przeradza <strong>na</strong> krzywdę<br />

słabego jej <strong>ci</strong>ała i ducha omdlałego. Gdyby go tak bezgranicznie nie kochała, cóż by jej było, choćby się psuł i, gdzie<br />

chce, hasał Ale on bije w miłość, targa tą siłą, którą go ob<strong>da</strong>rzył jej słaby ostatek mocy”.<br />

Dniało nieraz, zanim znużo<strong>na</strong> popa<strong>da</strong>ła w słaby półsen, w krótkie zapomnienie się, w półczuwanie. Budził ją każdy<br />

ruch chłopca, jego chrapanie albo mowa przez sen. W tych sta<strong>na</strong>ch półświadomoś<strong>ci</strong> zawsze u<strong>ci</strong>ekała z tych miejsc<br />

obcych „do domu”, to z<strong>na</strong>czy do Siedlec. Słyszała w głębi swej głowy stuk kół po<strong>ci</strong>ągu i widziała niezmierzone<br />

obszary pól, lasów, pustek i pastwisk tej ziemi przeogromnej – Rosji – która była jej więzieniem. Skryte, radosne, iś<strong>ci</strong>e<br />

złodziejskie marzenie podpowia<strong>da</strong>ło jej perypetie czynu: zabrać Czarusia, zawiązać w węzeł trochę rzeczy i czmychnąć.<br />

U<strong>ci</strong>ec z tego wyg<strong>na</strong>nia! Zwiać! Wiedziała w każdym ocknieniu, że to jest niemożliwe, że tego być nie może, że<br />

Seweryn nigdy by <strong>na</strong> to nie przystał. Czyż nie miałby prawa powiedzieć, że u<strong>ci</strong>ekła dlatego, że w Siedlcach jest Szymon<br />

Gajowiec<br />

To imię i to <strong>na</strong>zwisko miało moc czarodziejską. Ono tu odsłaniało <strong>da</strong>wne, wiosenne poranki i letnie dni, <strong>który</strong>ch już<br />

nie ma <strong>na</strong> ziemi. Miała znowu siedem<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e lat i tę radość w sercu, której już nie ma <strong>na</strong> ziemi. Wiedząc o tym<br />

dosko<strong>na</strong>le, że to jest gruby i śmieszny nonsens, była znowu sobą, <strong>da</strong>wną, młodą dziewczyną. Kochała znowu Szymo<strong>na</strong><br />

Gajowca sekretnie, skry<strong>ci</strong>e, <strong>na</strong> śmierć – jak wtedy. Była znowu <strong>na</strong> śmierć kocha<strong>na</strong> przez tego wysmukłego, pięknego<br />

młodzieńca – jak wtedy. Przeżywała swój niemy romans. Czeka znowu <strong>na</strong> jego wyz<strong>na</strong>nie – długo, tęsknie. Ale on nie<br />

powiedział jej nigdy ani słowa! Ani jednego westchnienia, ani jednego półsłóweczka! Tylko w tych <strong>ci</strong>emnych,<br />

głębokich oczach jego płonie miłość. Och, nie romans, nie miłostka, nie radosny flirt, lecz posęp<strong>na</strong> miłość. Jakże mógł<br />

ośmielić się <strong>na</strong> wyz<strong>na</strong>nie miłosne jej, pannie z „domu” siedleckiego, on, biedny kancelista z „Pałaty”, a <strong>na</strong>dto<br />

pochodzący z chłopów podlaskich czy tam z jakiejś drobnej zagonowej szlachty Toteż milczał, aż się domilczał!<br />

Przyjechał Seweryn i wy<strong>da</strong>no ją bez ga<strong>da</strong>nia. Wspomi<strong>na</strong>ła znowu odjazd swój z mężem do Rosji. Stoi oto w oknie<br />

wagonu, uśmiechnięta, szczęśliwa, mło<strong>da</strong> mężatka. Mnóstwo ludzi, wszyscy z<strong>na</strong>jomi, całe miasto. Gwar, kwiaty,<br />

uś<strong>ci</strong>ski, pozdrowienia, życzenia. A w głębi peronu, z <strong>da</strong>la, sam jeden, oparty o framugę ok<strong>na</strong> – tamten. Jęk przerzy<strong>na</strong>ł<br />

duszę <strong>na</strong> nowo. Widziała jego oczy i uśmiech, pełen śmiertelnej boleś<strong>ci</strong>.<br />

Wspomi<strong>na</strong>ła dnie <strong>da</strong>wne, urocze chwile, kiedy przechadzali się <strong>na</strong>d wodą stawu w Sekule, <strong>na</strong>d wodą<br />

niezapomnianą, pokrytą wodnymi liliami. Pamiętała każde jego słowo owoczesne, <strong>ci</strong>chą rozmowę o unii podlaskiej, o<br />

męczeństwie, katowaniach, przymusach. W duszy jego unia podlaska i cała owa krai<strong>na</strong> smut<strong>na</strong> a peł<strong>na</strong> tajemnicy miała<br />

jak gdyby kaplicę swoją. On to jeden wiedział o wszystkim, wszystko z<strong>na</strong>ł z aktów, z papierów urzędowych, z<br />

tajemnych raportów. On jeden stał <strong>na</strong>d drogami tego kraju jak samotny krzyż. Jej tylko jednej powierzał sekrety. I tak<br />

go oto zdradziła... Wspomi<strong>na</strong>ła wy<strong>ci</strong>eczkę jedną do Drohiczy<strong>na</strong>, drabiniastymi wozami, w licznym towarzystwie<br />

młodzieży. Jakże było wesoło, jaka wios<strong>na</strong> była w duszach!<br />

9


Po drodze zatrzymano się obok starej unickiej kapliczki, zabitej gwoździami i skazanej <strong>na</strong> zagładę. Wspomniała<br />

sobie oczy Gajowca, oczy wzniesione <strong>na</strong> zeszłowieczny w głębi obraz. O Boże, tego człowieka odrzu<strong>ci</strong>ła, podeptała,<br />

zabiła <strong>na</strong> duszy!... Wspomi<strong>na</strong>ła po raz tysięczny ów list jego okrutny, gdy się rozeszła wieść, że wychodzi za Sewery<strong>na</strong><br />

– list <strong>na</strong> sześ<strong>ci</strong>u stronicach, błagalny, żebrzący, zamazany strugami łez, obłąkany list Gajowca. Po<strong>da</strong>rła go wówczas,<br />

lecz słowa tego pisma żyły w jej duszy. Czytała je w pamię<strong>ci</strong> swej, jak wtedy <strong>na</strong> strychu, gdy targała włosy i omdlewała<br />

z rozpaczy. Na wspomnienie imienia tego człowieka, któremu nigdy nie uś<strong>ci</strong>snęła ręki, do którego nie wyrzekła jednego<br />

czulszego wyrazu, wios<strong>na</strong> ojczysta pachniała w jej duszy. On to był jej <strong>na</strong>uczy<strong>ci</strong>elem, przewodnikiem, <strong>ci</strong>chym mistrzem<br />

– ach, i wybranym ze wszystkich ludzi <strong>na</strong> ziemi! Wszystko przeszło, <strong>na</strong>stało straszne od<strong>da</strong>lenie w czasie, w przestrzeni<br />

– <strong>na</strong>rodził się Czaruś – a prze<strong>ci</strong>e tamten człowiek nie umarł w duszy. Gdyby <strong>na</strong>wet nie było go już <strong>na</strong> ziemi,<br />

błogosławiła jego pamięć...<br />

Od męża <strong>na</strong>dchodziły listy dość często. Był <strong>na</strong> linii bojowej, gdzieś w Prusach Wschodnich, po<strong>na</strong>d Mazurskimi<br />

Jeziorami. Listy jego były jednostajne, niemal urzędowe, suche i zawierające zawsze te same zwroty. Oczywiś<strong>ci</strong>e nie<br />

skarżyła się mężowi <strong>na</strong> sy<strong>na</strong> – prze<strong>ci</strong>wnie, w sposób kłamliwy chwaliła go za cnoty, <strong>który</strong>ch ani <strong>ci</strong>enia nie ujawniał.<br />

Oj<strong>ci</strong>ec dziękował w listach swych Cezaremu za tak chwalebne prowadzenie się i postępy w <strong>na</strong>ukach. Matka<br />

odczytywała te ustępy zatwardziałemu recydywiś<strong>ci</strong>e i osiągała <strong>na</strong> chwilę coś w rodzaju skruchy i żalu za grzechy. Ale<br />

niechże <strong>który</strong> z kolegów, jakiś tam Misza czy Kola, gwiźnie pod oknem, już było po skrusze i mocnym postanowieniu<br />

poprawy!<br />

Raz tylko przystąpiło coś do Cezarka. Był zwyczaj, iż w miejscowej kaplicy katolickiej śpiewano w niedzielę <strong>na</strong><br />

chórku. Cezary miał bardzo ładny głos i kilka już razy śpiewał solo przy akompaniamen<strong>ci</strong>e fisharmonii. Ksiądz, Gruzin,<br />

wychowany w głębi Rosji i nieprzychylnie usposobiony dla Polaków, niechętnie zgadzał się <strong>na</strong> te śpiewy, jed<strong>na</strong>k<br />

tolerował je ze względu <strong>na</strong> liczną polską kolonię. Pewnego jesiennego poranka Cezary śpiewał <strong>na</strong> chórku starą,<br />

pospolitą pieśń:<br />

O Panie, co losy ludzkoś<strong>ci</strong><br />

dzierżysz w dłoni Swej,<br />

Stojących <strong>na</strong> progu wiecznoś<strong>ci</strong><br />

do ło<strong>na</strong> przytulić ch<strong>ci</strong>ej...<br />

Gdy się zaniósł od samotnego śpiewu, chwy<strong>ci</strong>ło go coś za serce. Niepojęta, głucha tęsknota za ojcem sięgnęła do<br />

ostatecznej głębi w jego duszy. Czuł, że la<strong>da</strong> chwila zaniesie się od płaczu. Śpiew jego stał się przejmujący i<br />

piękniejszy po<strong>na</strong>d wszelką pochwałę. Stary, sterany, zapity urzędnik, <strong>który</strong> już słabo język polski pamiętał, ledwie mógł<br />

sobie <strong>da</strong>ć radę z akompaniamentem – drżącymi palcami chwytał współtony, ażeby nic nie uronić, ażeby – uchowaj<br />

Boże! – nic nie zepsuć w tej pieśni, co się stała wieszczeniem po<strong>na</strong>dludzkim, zaiste modlitwą przed Panem. Z<strong>da</strong>wało się<br />

słuchaczom, że to anioł niebiański zstąpił z koś<strong>ci</strong>elnego obrazu, stanął przy klawikordzie i zaśpiewał za grzesznych<br />

ludzi pieśń błagalną.<br />

Ten koś<strong>ci</strong>elny <strong>na</strong>strój odszedł jed<strong>na</strong>k również szybko, jak przyszedł. Za murami kaplicy Czaruś był sobą, a raczej<br />

był we władzy wspólnego szału, <strong>który</strong> go wraz z kolegami opętał. Uczu<strong>ci</strong>e tęsknoty za ojcem, nieodparte i głębokie,<br />

<strong>na</strong>potkało <strong>na</strong> swej drodze obawę wobec możliwoś<strong>ci</strong> powrotu rodzica. Olbrzymia bania swobody stłukłaby się<br />

<strong>na</strong>tychmiast. Trzeba by znowu przyczaić się, u<strong>da</strong>wać świętoszka, grzeczniusia, pracowniczka, <strong>który</strong> o niczym nie myśli,<br />

tylko o szkolnej i pozaszkolnej <strong>na</strong>uce. Ani mru–mru już wtedy o własnej woli, o bujaniu samopas, dokąd oczy poniosą,<br />

i o tym nie<strong>na</strong>syconym upajaniu się wolnym powietrzem, jakie <strong>da</strong>je młodo<strong>ci</strong>ane rozpasanie.<br />

Częstokroć zresztą owo rozpasanie przybierało formy dziwnie pospolite. Koledzy schodzili się u jednego ze<br />

współpróżniaków i, niby to w wielkiej tajemnicy, śpiewali <strong>na</strong>jbardziej z<strong>na</strong>ne i <strong>na</strong>jbardziej oklepane pieśni rosyjskie. Po<br />

śpiewach <strong>na</strong>stępowały karty. Ten i ów kochał się. Cezary jeszcze się w nikim nie kochał, ale wiedział, że taka pozycja<br />

istnieje i jest w modzie.<br />

Seweryn Baryka nie poko<strong>na</strong>ł Niemców <strong>na</strong>d Mazurskimi Jeziorami. Prze<strong>ci</strong>wnie – wiał <strong>na</strong> wschód z resztą armii.<br />

Długo nie było od niego wieś<strong>ci</strong>, a gdy wresz<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>deszła, to już zupełnie skądinąd. Był w Karpatach. Parł <strong>na</strong> Węgry.<br />

Przysyłał stamtąd wiadomoś<strong>ci</strong>, tak samo suche i jednobrzmiące. Każdy list zaczy<strong>na</strong>ł się od pytań o Cezarego i kończył<br />

nieskończonymi dla niego pozdrowieniami. Ani jednego słowa, ani wzmianki o powro<strong>ci</strong>e! Bitwy, oblężenia, pochody,<br />

śniegi, doliny i góry, góry, <strong>który</strong>ch Cezary <strong>na</strong><strong>da</strong>remnie szukał <strong>na</strong> mapie.<br />

10


Położenie żony i sy<strong>na</strong> było zabezpieczone. Już sama pensja oficerska, wypłaca<strong>na</strong> punktualnie, wystarczyłaby<br />

<strong>na</strong>jzupełniej. Nadto Seweryn Baryka przed pójś<strong>ci</strong>em <strong>na</strong> front wyjął z safesu bankowego z<strong>na</strong>czną część swych<br />

oszczędnoś<strong>ci</strong>, zamienił <strong>na</strong> złoto i „<strong>na</strong> wszelki wypadek” zakopał w piwnicy wraz z biżuterią i co cenniejszymi<br />

przedmiotami ze srebra i złota. Samych pieniędzy było kilkaset tysięcy. Przy ceremonii zakopywania, doko<strong>na</strong>nej w<br />

nocy z całą ostrożnoś<strong>ci</strong>ą i premedytacją, była obec<strong>na</strong> pani Barykowa i Cezary. Część kapitału pozostawio<strong>na</strong> w banku,<br />

znowu „<strong>na</strong> wszelki wypadek”, służyła do doraźnego użytku i dowolnego rozporządzenia. Z tego matka i syn mogli<br />

czerpać, ile ch<strong>ci</strong>eli, <strong>na</strong> swe potrzeby, <strong>na</strong> opłatę lekcji języków, muzyki, śpiewu, tańca, konnej jazdy, łyżw, wrotek,<br />

motocyklu, roweru, łodzi motorowej, aeroplanu, samochodu oraz wszelkiej innej manii czy fa<strong>na</strong>berii jedy<strong>na</strong>ka, o jakiej<br />

tylko dusza jego zamarzyć mogła.<br />

Cezarek dbał o to, żeby „rachunek bieżący” nie spleśniał w banku. Próbował wszystkiego, co mu strzeliło do głowy.<br />

Matka zgadzała się <strong>na</strong> wszystko, a raczej musiała <strong>na</strong> wszystko przystawać, co podyktował. Jeździł tedy po lądzie i po<br />

morzu, a <strong>na</strong>wet latał po powietrzu. Nie moż<strong>na</strong> powiedzieć, żeby się wcale nie uczył albo <strong>na</strong>wet źle uczył. Lubił <strong>na</strong><br />

przykład muzykę i grał dużo, w czasie lekcji i poza lekcjami. Czytał mnóstwo wszelakich książek. Przechodził z klasy<br />

do klasy, tak i owak łatając braki systematycznych i porządnych studiów, jak to bywało za czasów ojcowskich, kiedy<br />

trzeba było przysiadywać fałdów dzień dnia i wszystko pilnie odrabiać do ostatniego u<strong>da</strong>rieńja.<br />

Po roku, dwu, trzech latach, o ojcu <strong>da</strong>lekim – w isto<strong>ci</strong>e – jak gdyby słuch zaginął. Baryka był w<strong>ci</strong>ąż w armii. Czynił<br />

ofensywy i doz<strong>na</strong>wał defensyw, lecz nie przyjeżdżał. Raz doniósł, że był ranny, że leżał w szpitalu, kędyś <strong>da</strong>leko, <strong>na</strong><br />

granicy rdzennej Polski. Długo potem nie pisał. Gdy potem list <strong>na</strong>dszedł, był to skrypt nieoficjalny, <strong>da</strong>towany z innego<br />

miejsca pobytu.<br />

W tym czasie Cezarek wyrastał <strong>na</strong> samodzielnego, a raczej samowładnego młokosa. O ojcu – jakoś zapomniał. Myśl<br />

o ojcu było to widmo przestarzałych zakazów, padół jakiś <strong>ci</strong>emny, z którego zionęło uczu<strong>ci</strong>e dziwnie bolesne,<br />

ś<strong>ci</strong>skające, a <strong>na</strong>de wszystko smutne, tęskne, lecz zarazem w niepojęty sposób własne i rodzone. Cezary nie lubił myśleć<br />

o ojcu. Czasami jed<strong>na</strong>k chwytało go w pół drogi, ni to w obję<strong>ci</strong>a, błędne widmo – zatrzymywały pośrodku zabawy<br />

niewidzialne ręce. Coś go czasami <strong>ci</strong>ągnęło w odmęt smutku i żalu, <strong>który</strong> się <strong>na</strong>gle pod nogami otwierał. Trzeba było<br />

potem zabijać to uczu<strong>ci</strong>e, które nosiło wśród kolegów <strong>na</strong>zwę c h a n d r a, wysiłkami <strong>na</strong> łódce, <strong>na</strong> rowerze, <strong>na</strong><br />

motocyklu albo <strong>na</strong> dzikim kozackim koniu. W <strong>ci</strong>ągu tych długich wojennych lat matka stała się dla Cezarego czymś tak<br />

po<strong>da</strong>tnym, powolnym, użytecznym, własnym, posłusznym względem każdego zachcenia i odruchu, że, zaiste, był to już<br />

jego organ, jak ręka lub noga. Nie z<strong>na</strong>czy to wcale, żeby Cezarek był złym synem, a jego matka niedołężną <strong>ci</strong>apą. Lecz<br />

tak <strong>da</strong>lece zrosły się te dwa organizmy, a jeden tak do drugiego <strong>na</strong>leżał, iż stanowiły jedno duchowe <strong>ci</strong>ało. Zwol<strong>na</strong> i<br />

konsekwentnie Cezarek zajmował miejsce Sewery<strong>na</strong> jako źródło decyzji, rady, planu i rzutu oka <strong>na</strong> metę <strong>da</strong>leką oraz<br />

jako rozkazo<strong>da</strong>wca. Nie zajmował się domem i jego sprawami, lecz od niego wszystko zależało. Wiedzieli wszyscy, iż<br />

pani Barykowa odbiera i wręcza pieniądze tudzież wykonywuje polecenia, ale rządzi piękny Cezarek.<br />

W dostatnio urządzonym mieszkaniu wszystko zostało <strong>na</strong> miejscu, jak było w chwili odjazdu Sewery<strong>na</strong> Baryki. Ani<br />

jeden <strong>ci</strong>ężki mebel nie został i<strong>na</strong>czej przestawiony w salonie – ani jed<strong>na</strong> książka i<strong>na</strong>czej położo<strong>na</strong> <strong>na</strong> biurku w<br />

gabine<strong>ci</strong>e pa<strong>na</strong> domu. Tak samo wszystko tkwiło <strong>na</strong> miejscu, jak gdyby tegoż dnia rano wyszedł do swego urzędu „<strong>na</strong><br />

przemysłach”. Oto gazeta, którą czytał w przeddzień wyjazdu, oto drogocenny nóż do roz<strong>ci</strong><strong>na</strong>nia kartek, jeszcze, z<strong>da</strong><br />

się, <strong>ci</strong>epły od uję<strong>ci</strong>a przez jego dłoń, tkwi w środku rozłożonego tomu. Mieszkanie to, moż<strong>na</strong> by rzec, było obrazem<br />

potężnego państwa, w którego obrębie się przytuliło. Jak tam, tak i tu wszystko stało potężnymi pracami ustanowione i<br />

z <strong>da</strong>w<strong>na</strong> ujęte w kluby.<br />

Gospo<strong>da</strong>rz nie wracał. W trze<strong>ci</strong>m roku wojny nie było od niego żadnej wieś<strong>ci</strong> tak długo, iż żo<strong>na</strong>, a <strong>na</strong>wet<br />

lekkomyślny syn popadli w rozpacz. Informacje w urzę<strong>da</strong>ch wojskowych były jakieś mętne i niepewne. Raz<br />

powiedziano, że major „Siewierian Grigoriewicz Baryka” – zaginął. Kiedy indziej wyjaśniono, że dostał się<br />

„prawdopodobnie” do niemieckiej czy austriackiej niewoli. Wresz<strong>ci</strong>e odpalono <strong>na</strong>tarczywe pytania zimnym <strong>ci</strong>osem, z<br />

pewnym ironicznym zmrużeniem urzędniczego oka, iż przepadł w otchłaniach wojny, wieść o nim zaginęła tak <strong>da</strong>lece,<br />

iż o tym człowieku nic zgoła nie wiadomo. Rozpacz nieszczęsnej kobiety przechodziła wszelkie granice.<br />

11


Nie tu jed<strong>na</strong>k były granice, a <strong>na</strong>wet nie tutaj jeszcze było państwo rozpaczy. Nasunęło się to państwo wielkie i<br />

dzikie, niewiarygodne i niepojęte jakoby zagon tabunów tatarskich, z przestworów Rosji i z czasu. Jednego dnia<br />

rozeszła się w mieś<strong>ci</strong>e Baku lotem błyskawicy wieść: rewolucja! Co z<strong>na</strong>czyło w praktyce owo słowo, nikt objaśnić nie<br />

umiał, a gdy było <strong>na</strong>jmądrzejszego poprosić o wyjaśnienie, <strong>na</strong> pewno orzekł coś innego niż poprzedni z<strong>na</strong>wca i co<br />

innego niż jego <strong>na</strong>stępca. Jeżeli kto wiedział cokolwiek realnego o isto<strong>ci</strong>e rewolucji, to chyba tylko sam Cezary Baryka,<br />

gdyż on to ją właśnie z miejsca wszczy<strong>na</strong>ł. Przede wszystkim z <strong>da</strong>w<strong>na</strong> już słysząc, że jest gdzieś jakaś rewolucja,<br />

przestał „uczęszczać” do swej ósmej klasy. Wraz z nim co gorliwsi wyz<strong>na</strong>wcy jego sposobu myślenia i postępowania.<br />

Nadto – przebrał się po cywilnemu. Niezupełnie zresztą: czapka uczniowska bez palmy, mary<strong>na</strong>rka cywil<strong>na</strong>. Gdy zaś<br />

dyrektor gim<strong>na</strong>zjum, spotkawszy go <strong>na</strong> mieś<strong>ci</strong>e, w <strong>na</strong>jniewinniejszej myśli zapytał, czemu to paraduje po cywilnemu, w<br />

czapce <strong>na</strong> bakier i ze szpicrutą – trostoczkoj – w ręku, Cezarek tąż szpicrutą – trostoczkoj – wymierzył dyrektorowi w<br />

sensie odpowiedzi dwa z <strong>da</strong>w<strong>na</strong> zbiorowo wyśnione indywidualne <strong>ci</strong>osy: jeden w prawe ucho, a <strong>na</strong>stępnie drugi w lewe.<br />

Zbiegowisko uliczne nie stanęło po stronie pokrzywdzonego dyrektora, lecz właśnie po stronie <strong>na</strong>pastnika Baryki.<br />

Cezary odszedł spokojnie do domu, otoczony aureolą, niosąc w ręku sławną odtąd t r o s t o c z k ę. Skoro zaś<br />

dyrektor gim<strong>na</strong>zjum zwoławszy radę pe<strong>da</strong>gogiczną wy<strong>da</strong>lił Cezarego Barykę ze szkoły, ze wszystkich innych<br />

gim<strong>na</strong>zjów bakińskich i ze wszystkich szkół w państwie, gdyż zale<strong>ci</strong>ł go do tak zwanego „wilczego biletu” – to był to<br />

akt <strong>na</strong>jzupełniej nieszkodliwy, gdyż Cezary Baryka nie kwapił się już do żadnej szkoły w tym państwie. Inne mu już<br />

wiatry świstały koło uszu.<br />

Ani podsądny, ani członkowie karzącego <strong>ci</strong>ała niewiele przywiązywali wagi do wyroku. Obity zwierzchnik<br />

zaskarżył wychowańca do sądu. Lecz nim <strong>na</strong>dszedł termin powołania <strong>na</strong>pastnika przed kratki, jakieś tajemnicze siły<br />

tłukły co noc szyby w mieszkaniu dyrektora gim<strong>na</strong>zjum nie pozostawiając ani jednej, mazały dzieg<strong>ci</strong>em i innymi źle<br />

woniejącymi merkapta<strong>na</strong>mi drzwi, schody i ś<strong>ci</strong>any jego willi, wrzucały mu do gabinetu przez dziury w ok<strong>na</strong>ch zdechłe<br />

szczury, urządzały pode drzwiami ko<strong>ci</strong>e muzyki i wszelkie inne żakowskie psikusy. Policja Policja stała się w tej dobie<br />

czynnikiem przedziwnie ospałym. Nie mogła żadną miarą pochwy<strong>ci</strong>ć i ukarać złoczyńców. Moż<strong>na</strong> by powiedzieć, iż<br />

sromotnie przed nimi tchórzyła, jak zresztą wszyscy w mieś<strong>ci</strong>e. Któż mógł wiedzieć, czy to w ten sposób nie objawia<br />

swej potęgi rewolucja, tak groź<strong>na</strong> i wszechwład<strong>na</strong> <strong>na</strong> północy państwa Tej zaś nowej sile <strong>na</strong>czelnej policja nie ch<strong>ci</strong>ała<br />

się <strong>na</strong>rażać.<br />

Przez czas dość długi w mieś<strong>ci</strong>e Baku było głucho, martwo i nudno. Wszystko jeszcze po <strong>da</strong>wnemu ruszało się i<br />

łaziło, ale niesłychanie ospale, niemrawo, z rezerwą, a <strong>na</strong>wet jawną perfidią. Nie mogło być i<strong>na</strong>czej, skoro z dnia <strong>na</strong><br />

dzień wszystko się odmieniało. Dwa żywioły miasta – Tatarzy i Ormianie – czatowali <strong>na</strong> się wzajemnie z<br />

wyszczerzonymi zębami i wyostrzonym w za<strong>na</strong>drzu kinżałem. Władze, regulujące ten stary zatarg <strong>na</strong> rzecz panowania<br />

rosyjskiego, przywarowały, albowiem w samym źródle ich potęgi coś się urwało i wywró<strong>ci</strong>ło do góry nogami. Wresz<strong>ci</strong>e<br />

wszystko pierzchło <strong>na</strong> wszystkie strony. Zjawił się komisarz rewolucyjny – o dziwo! – Polak z pochodzenia. Ten<br />

piorunem ustanowił nową władzę i zaprowadził nowe porządki. Tatarzy i Ormianie <strong>da</strong>li pokój walce, a jedni i drudzy <strong>na</strong><br />

swój sposób wyzyskiwali sytuację. Przede wszystkim – znikły wszelkie towary. Pozamykano sklepy. Zabrakło<br />

żywnoś<strong>ci</strong>. Banki nie wy<strong>da</strong>wały złożonych kapitałów i nie wypłacały procentów. Nikt nie dostawał pensji. Rugowano z<br />

mieszkań. Zapanowała ulica, robotnicy <strong>na</strong>ftowi i fabryczni, czeladź sklepowa i domowa, mary<strong>na</strong>rze. Było tam jed<strong>na</strong>k<br />

stosunkowo spokojnie. Miasto stało właśnie brakiem rządu, a siłę swą czerpało z walki skłóconych plemion. Ludność<br />

niezamoż<strong>na</strong> upajała się mityngami, mowami i wywracaniem wszystkiego <strong>na</strong> nice.<br />

Cezary Baryka był oczywiś<strong>ci</strong>e bywalcem zgromadzeń ludowych. Na jednym z <strong>taki</strong>ch zbiegowisk wieszano in<br />

effigie burżuazyjnych cesarzów, wielkorządców, prezydentów, generałów, wodzów – między innymi lalkę ubraną za<br />

Józefa Piłsudskiego. Tłum klaskał radośnie, a Cezarek <strong>na</strong>jgłośniej, choć nic jeszcze, co praw<strong>da</strong>, o Józefie Piłsudskim<br />

nie wiedział. Wszystko, co wykrzykiwali mówcy wiecowi, trafiało mu do przeko<strong>na</strong>nia, było jakby wyjęte z jego<br />

wnętrza, wyrwane z jego głowy. To była właśnie esencja rzeczy. Gdy wracał do domu, powtarzał matce wszystko od a<br />

do z, wyjaśniał arka<strong>na</strong> co zawilsze. Mówił z radoś<strong>ci</strong>ą, z furią odkrywcy, <strong>który</strong> <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e trafił <strong>na</strong> swoją drogę.<br />

Matka nie chodziła <strong>na</strong> mityngi. Patrzyła teraz ponuro w ziemię i nie odzywała się z niczym do nikogo. Gdy była z<br />

Cezarym sam <strong>na</strong> sam, próbowała oponować. Lecz wtedy popa<strong>da</strong>ł w gniew, gromił ją, iż niczego nie może zrozumieć z<br />

rzeczy tak jasnych, prostych i sprawiedliwych. Ga<strong>da</strong>ła zaś niestworzone klituś–bajtuś. Twierdziła, że kto by ch<strong>ci</strong>ał<br />

tworzyć ustrój komunistyczny, to powinien by podzielić <strong>na</strong> równe działy pustą ziemię, jakiś step czy jakieś góry, i tam<br />

wspólnymi siłami orać, siać, budować – żąć i zbierać. Zaczy<strong>na</strong>ć wszystko sprawiedliwie, z Boga i ze siebie. Cóż to za<br />

komunizm, gdy się wedrzeć do cudzych domów, pałaców, koś<strong>ci</strong>ołów, które dla innych celów zostały przez<strong>na</strong>czone i po<br />

równo podzielić się nie <strong>da</strong>dzą. – Jest to – mówiła – pospolita grabież. Niewielka to sztuka z pałacu zrobić muzeum.<br />

Byłoby sztuką godną nowych ludzi – wytworzyć samym przedmioty muzealne i umieś<strong>ci</strong>ć je w gmachu zbudowanym<br />

komunistycznymi siłami w muzealnym celu. Drażniła tak sy<strong>na</strong> swymi banialukami, argumentami spod <strong>ci</strong>emnej gwiazdy,<br />

a raczej z <strong>na</strong>jobskurniejszej „siedleckiej” ulicy, aż tutaj <strong>na</strong> światło rewolucji przytaszczonymi, iż świerzbiła go ręka,<br />

żeby ją za <strong>taki</strong>e antyrewolucyjne bzdury po prostu zdzielić potężnie i raz <strong>na</strong> zawsze oduczyć reakcji. Nie szczędził jej<br />

uwag w słowie i odpowiednich epitetów. Znie<strong>ci</strong>erpliwienie ponosiło go nieraz tak <strong>da</strong>leko, iż później żałował pewnych<br />

12


dobitnych aforyzmów. Gdy się już bardzo gniewał, za<strong>ci</strong>chała, a <strong>na</strong>wet robiła miny i grymasy przytakujące albo wprost<br />

u<strong>da</strong>wała rewolucyjny entuzjazm.<br />

Nie <strong>na</strong> samych wiecach i zebraniach bywał młody Baryka. W tłumie, w podnieconym, wzburzonym, rozjuszonym<br />

<strong>na</strong>tłoku ludzi, pędził nieraz do więzień, gdy wywłóczono z lochów różnych białogwardzistów, reakcyjnych generałów<br />

wsławionych okru<strong>ci</strong>eństwami, i gdy ich mordowano. Patrzał, jak się w tej robo<strong>ci</strong>e odz<strong>na</strong>czali mary<strong>na</strong>rze oraz rozmaite<br />

osoby urzędowe. Czekał nieraz długo <strong>na</strong> samowolne egzekucje i przypatrywał się nieopisanym szaleństwom ludzkim,<br />

gdy zabijano powolnie, wśród błagań skazańców o rychlejszą śmierć. Gdy wracał z tych widowisk i opowia<strong>da</strong>ł matce<br />

szczegółowo, co tam było i jak się odbywało, gdy miał oczy rozszerzone, nozdrza rozedrgane, gdy był zziajany,<br />

wzruszony, uśmiechnięty diabelskim półuśmiechem, o<strong>na</strong> cofała się przed nim, wlepiała weń przerażone oczy i<br />

mamrotała swe modlitwy.<br />

Pewnej nocy, gdy twardo spał, zeszła do piwnicy ze ślepą latarką i wykopała z<strong>na</strong>czną część skarbu złożonego przez<br />

męża. Tę większą i cenniejszą część wyniosła za miasto i ukryła w murach starych zwalisk, w pewnej wnęce, którą<br />

<strong>na</strong>jprzód z premedytacją zba<strong>da</strong>ła. Ta jej przezorność – wynikająca z głuchego rozumienia prostackiego, z instynktu,<br />

jakim się w woj<strong>na</strong>ch i rewolucjach rządzą i kierują ludzie przyziemni, tak zwani <strong>ci</strong>emni, chłopi, kupczyki, mali<br />

przemysłowcy, podmiejscy rzemieślnicy i drobni zarobnicy – wnet wzięła swój skutek. Wy<strong>da</strong>ny został dekret<br />

komisarski, ażeby każdy, ktokolwiek ma skarb zakopany w ziemi, wskazał go władzy pod karą główną. Cezary<br />

przyszedł do domu z wiadomoś<strong>ci</strong>ą o dekre<strong>ci</strong>e i oświadczeniem, iż on niezwłocznie wskaże miejsce skarbu rodzinnego<br />

w piwnicy. Nie z tchórzostwa, lecz dla idei! Dość tego ży<strong>ci</strong>a <strong>na</strong> koszt ludu! Nie chce mieć krwi <strong>na</strong> swych rękach! Pali<br />

go złoto ojcowskie!<br />

Matka kiwała głową. Zgadzała się, skoro tak chce on, głowa domu. Nie było już mowy ani wzmianki o ojcu.<br />

Cezarek wyko<strong>na</strong>ł swe postanowienie. Przyszli wnet ludzie świadomi, majsterki w przeszukiwaniu piwnic, cwaniaki w<br />

tej materii, którzy by i bez jego „idei” z<strong>na</strong>leźli skarb ojcowski, zwąchali i spenetrowali złotko, choćby było <strong>na</strong> sto łok<strong>ci</strong><br />

w ziemię czy w mur wpuszczone. Cezary patrzał z dumą, gdy wynoszono oszczędnoś<strong>ci</strong> Sewery<strong>na</strong> Baryki. Gdy jed<strong>na</strong>k<br />

zjawił się <strong>na</strong> obiad zhasany i zgłodniały, żą<strong>da</strong>ł jedzenia i gniewał się, gdy było mało. A było coraz mniej i coraz<br />

jednostajniejsze: co dzień – ryby i kawior. Ani już śladu chleba, mięsa, jarzyn, owoców! Dowóz ustał i sklepy były <strong>na</strong><br />

głucho zamknięte. Cezary nie pytał, skąd matka bierze pieniądze <strong>na</strong> ryby i kawior. Tęsknił za chlebem i owocami, ale<br />

po<strong>ci</strong>eszał się pewnikiem, iż rewolucja przeżywa te braki chwilowo. Tymczasem ryby i kawior, powtarzające się trzy<br />

razy dziennie i bez odmiany, poczęły szkodzić <strong>na</strong> zdrowiu wszystkim.<br />

Cóż dopiero mówić o matce Baryki! Nie jadła, chudła z dnia <strong>na</strong> dzień, a nie sypiała wcale. Gdy młody adept<br />

rewolucji cały teraz dzień spędzał poza domem <strong>na</strong> obserwowaniu zjawisk społecznego przewrotu, a właś<strong>ci</strong>wie <strong>na</strong><br />

gromadzeniu facecji, zabawnych nieskończenie, skoro jedni szli z salonów do piwnic, a inni z piwnic do salonów –<br />

matka jego gromadziła zapasy. Wymykała się z miasta <strong>na</strong> <strong>da</strong>leką prowincję. Czyniła wyprawy w step urodzajny,<br />

biegnący ku wybrzeżom rzeki Kury, do zagród tatarskich i gruzińskich albo folwarczków niemieckich. Zrazu jechała<br />

koleją, a później z jakiejś podrzędnej stacyjki puszczała się piechotą. Niosła ze sobą złote i srebrne przedmioty, złote<br />

imperiały i srebrne ruble, a w zamian za nie wypraszała jakieś parę garncy ziar<strong>na</strong> pszenicy, żyta, wresz<strong>ci</strong>e jęczmienia, a<br />

<strong>na</strong>wet prosa. Kilkakroć u<strong>da</strong>ło jej się wydębić, po prostu wyżebrać, za olbrzymią cenę nieco mąki. Niosła ją z powrotem,<br />

upa<strong>da</strong>jąc pod <strong>ci</strong>ężarem, wiorstami do stacji kolejowej, a w samym po<strong>ci</strong>ągu przemycała, krótko mówiąc, pod spódnicą.<br />

Chodziły bowiem wzdłuż wagonów patrole i konfiskowały tego rodzaju indywidualistyczną i burżuazyjną kontrabandę.<br />

Przytaszczywszy ziarno do miasta Barykowa niosła je po nocy do Tatarów, z <strong>który</strong>mi miała za<strong>da</strong>wnione konszachty.<br />

Mełła ziarno, znowu za bajeczną opłatą w zło<strong>ci</strong>e i srebrze. Po nocy również piekła chleby i podpłomyki, <strong>na</strong>jczęś<strong>ci</strong>ej<br />

niewyrośnięte placki z jęczmienia, ażeby jej jedy<strong>na</strong>k mógł zakosztować świętego, mącznego chleba. Cezary mało co<br />

wiedział o tych matczynych wy<strong>ci</strong>eczkach. Nie informowała go prze<strong>ci</strong>e, skąd i jakim sposobem posia<strong>da</strong> cenne rzeczy <strong>na</strong><br />

wymianę za zboże i mąkę. Wiedziała, że w świętej głupo<strong>ci</strong>e swojej wy<strong>da</strong>łby w te pędy i tamten skarb z groty. Prawiła<br />

mu tedy, iż ten Tatar albo tamten Ormiaszka <strong>da</strong>je jej po starej z<strong>na</strong>jomoś<strong>ci</strong> parę garś<strong>ci</strong> żytniej mąki.<br />

Lecz siły tej kobiety malały. Nogi jej zaplatały się i gięły. W oczach latał jakby rój skrzydeł czarnych nietoperzów, a<br />

dusza peł<strong>na</strong> była mroku i strachu. Bała się teraz śmier<strong>ci</strong>. Straszliwie, ach, straszliwie! Cóż się stanie z tym chłopcem<br />

nieszczęsnym! Będzie jakimś katem, zbójem, mordercą! Dusza jego runie w przepaść! Umrze tutaj z głodu wśród ludzi,<br />

którzy się tęgo <strong>na</strong>śmieją z jego chłopczyńskiej łatwowiernoś<strong>ci</strong>.<br />

Mieszkanie Sewery<strong>na</strong> Baryki zarekwirowano. Do salonu, gabinetu, sypialni, ja<strong>da</strong>lni wprowadzili się nowi ludzie.<br />

Rozsiedli się <strong>na</strong> meblach i zagarnęli wszystko, co było w mieszkaniu. Cezary z matką mieś<strong>ci</strong>ł się teraz w <strong>na</strong>jmniejszym<br />

pokoiku, a sypiał w niszy, gdzie <strong>da</strong>wniej było legowisko pokojówki.<br />

Gdy zabierano gabinet ojca, Cezary przypomniał sobie zalecenie: „Pilnować jak oka w głowie!” – wypisane w małej<br />

książeczce oprawionej ozdobnie, którą mu nieraz pokazywano. Ch<strong>ci</strong>ał odszukać ową książeczkę, pokazać ją, komu<br />

<strong>na</strong>leży, jako niewinną pamiątkę, i zachować ją dla ojca, gdyby przypadkiem żył i gdyby kiedyś powró<strong>ci</strong>ł. Przeszukał<br />

całą szafę, przerzu<strong>ci</strong>ł wszystkie książki, lecz broszurki o wyprawie generała Dwernickiego <strong>na</strong> Ruś nie z<strong>na</strong>lazł. Przyszedł<br />

tedy do wniosku, że oj<strong>ci</strong>ec musiał ją zabrać ze sobą.<br />

Prywacje, <strong>na</strong> które Cezary Baryka został <strong>na</strong>rażony, wyrzeczenie się półdobrowolne i szczerze ofiarne wszystkiego –<br />

rozkosznych zabaw, sportów, mieszkania, jedzenia, ubrania, pieniędzy – podziałało jed<strong>na</strong>k <strong>na</strong> niego w pewnej mierze<br />

otrzeźwiająco. Jakoś spoważniał, zesmutniał. Począł spostrzegać rzeczy i zjawiska, które <strong>da</strong>wniej nie wpa<strong>da</strong>ły mu w<br />

13


oczy. Przede wszystkim z <strong>na</strong>gła i z dziwaczną oczywistoś<strong>ci</strong>ą ujrzał – matkę. Uderzyła go niespodziewanie jej twarz, jej<br />

małomówność, jej spoglą<strong>da</strong>nie spode łba, jej sposób zachowania się, postępowania, milczenia. Przypatrzył się jej<br />

pewnego razu pilnie, spod oka – i wzdrygnął się jak od sparzenia białym żelazem. Począł obserwować jej wybiegi,<br />

śledzić jej kroki, ba<strong>da</strong>ć jej uczynki – i wzdrygnął się jeszcze bardziej. Nie była prze<strong>ci</strong>e jeszcze stara, miała zaledwie<br />

czterdzieś<strong>ci</strong> lat, a wyglą<strong>da</strong>ła <strong>na</strong> sześćdziesiąt. Zgarbiła się, skuliła, zmalała. Była siwa, pomarszczo<strong>na</strong>, żółta, odzia<strong>na</strong> w<br />

<strong>da</strong>wną, wyświechtaną sukienczynę. Gdy biegała za jego sprawami, wynosiła jego brudy, prała jego bieliznę,<br />

obsługiwała go jak pokojówka i kucharka – często chwytała się rękami za serce albo za głowę. Widział, jak się<br />

podpiera sękatym kijem wchodząc <strong>na</strong> schody – maca rękami sprzęty i ś<strong>ci</strong>any w biały dzień, jakby <strong>na</strong>gle oślepła.<br />

Smagający wstyd wziął go w obroty <strong>na</strong> wspomnienie usług tej steranej i bezsilnej kobiety, gdy go pielęgnowała,<br />

zdrowego byczka, <strong>który</strong> się wysypiał, obżerał, wypoczywał i trawił wobec niej, goniącej ostatkiem tchu i wyczerpanymi<br />

nerwami.<br />

Nie mógł jed<strong>na</strong>kże zmienić od razu postępowania – niby to dlatego, że matka spostrzegłaby się od razu – a<br />

właś<strong>ci</strong>wie z jakiegoś szczególnego wstydu czy z jakiejś pychy. Począł niepostrzeżenie, chyłkiem, niby to od niechcenia<br />

pomagać w pracy: nosić <strong>ci</strong>ężkie rzeczy, usuwać brudy, myć podłogę i <strong>na</strong>czynia, <strong>na</strong>wet prać, prasować, rąbać drwa,<br />

dźwigać wodę i pitrasić jadło. Tłumaczył matce z <strong>da</strong>wną opryskliwoś<strong>ci</strong>ą, iż <strong>na</strong>deszły czasy inne, komunistyczne, i oto<br />

wszyscy muszą pracować. Kto nie pracuje, ten niech nie je. Grabit' <strong>na</strong>grablennoje – o tyle tylko jest słuszne, o ile się<br />

pracuje. Precz z białymi rączkami! – i tym podobne.<br />

Wyśledził wresz<strong>ci</strong>e sekret matczyny, <strong>na</strong>jstaranniej chowany: wyprawy za miasto po zboże. Wtedy ogarnął go żal<br />

stusieczny. Cezary płakał głucho, myśląc o tym, jak biegła obcymi polami, <strong>ci</strong>ągnąć i niosąc dla niego zboże, jak się od<br />

rowu do rowu słaniała <strong>na</strong> zwątlałych nogach, jak chwytała powietrze, którego płuca coraz więcej potrzebowały. Począł<br />

w nocy czatować <strong>na</strong> jej bezsenność.Wstawał, okrywał ją, małą i chudą pod kołdrą, jakby jej wcale nie było – utulał,<br />

uspakajał, u<strong>ci</strong>szał. Z<strong>da</strong>rzało się, iż zasypiała, słodko uśmiechnięta, z radosnym w sercu weselem od jego łaskawych<br />

słów i niez<strong>na</strong>cznych pogłaskań.<br />

W tym czasie oboje jakoś przytulili się do siebie moralnie i wsparli ramio<strong>na</strong>mi ducha. Cezary spostrzegł, iż matka,<br />

która „nic nie mogła skapować, <strong>na</strong>jprostszych rzeczy nie rozumiała”, nie była prze<strong>ci</strong>eż tak ograniczo<strong>na</strong>, jak mu się z<br />

pierwszego wy<strong>da</strong>wało. Pewne wyniki przewidywała nieomylnie jasno, niektóre zjawiska oceniła z matematyczną<br />

dokładnoś<strong>ci</strong>ą. Tu brzmią <strong>taki</strong>e oto hasła, wdraża się w ży<strong>ci</strong>e <strong>taki</strong>e oto żelazne dyrektywy, <strong>taki</strong>e pa<strong>da</strong>ją wzniosłe i<br />

wspaniałe <strong>na</strong>kazy – a o<strong>na</strong> widzi w skutku coś bezwzględnie odwrotnego, coś śmiesznego i diametralnie prze<strong>ci</strong>wnego. I<br />

oto, wbrew logice rzeczy, wbrew sile i kierunkowi impulsu – według jej mrukliwej, półgębkiem wyrażonej wątpliwoś<strong>ci</strong><br />

sprawy poszły. Zasta<strong>na</strong>wiała Cezarego ta przypadkowa zbieżność, lecz nie zdołała go zepchnąć z drogi obranej.<br />

Gdy od strony Astrachania przychodził statek pasażerski, o czym matka zawsze z góry wiedziała, obydwoje chodzili<br />

do portu i wyczekiwali – nie wiedzieć <strong>na</strong> co. Właś<strong>ci</strong>wie <strong>na</strong>wet wiedzieli <strong>na</strong> co, lecz nigdy o tym nie mówili. Nie ch<strong>ci</strong>eli<br />

przyz<strong>na</strong>ć się przed sobą i bali się, żeby nie spłoszyć szczęś<strong>ci</strong>a. Czekali <strong>na</strong> ojca. Teraz już Cezary nie lękał się jego<br />

powrotu, gdy było za późno. Stra<strong>ci</strong>ł już wszelką <strong>na</strong>dzieję, odkąd mu powiedziano w urzędzie, że oj<strong>ci</strong>ec zginął <strong>na</strong><br />

wojnie. Nie wyjawiał tego matce, gdyż nie był w stanie wymierzyć jej tego <strong>ci</strong>osu w strudzone serce. Zresztą – wątpił.<br />

Ileż to razy powracali <strong>ci</strong>, <strong>który</strong>ch za zabitych ogłoszono!<br />

Stali tedy zawsze w por<strong>ci</strong>e i czekali, gdy w zadymionej od mgły, szarobłękitnej otchłani morza miał się ukazać<br />

punk<strong>ci</strong>k niejasny. Twarz matki kostniała wtedy, oczy mętniały, wargi stawały się drżące, dłonie mięły chustkę, mokrą<br />

od łez. Tajne, bezsłowne modlitwy przepływały poprzez jej <strong>ci</strong>ało wyniszczone – modlitwy tameczne, podlaskie, wśród<br />

religijnych prześladowań wyhodowane, a <strong>na</strong> tak <strong>da</strong>leki brzeg wyniesione i <strong>na</strong> tak odmienne koleje wy<strong>da</strong>rzeń... Zżymała<br />

się wewnętrznie, wiła się w udręczeniu powątpiewania i w żywej torturze <strong>na</strong>dziei, upa<strong>da</strong>ła pod krzyżem swym, leżąc u<br />

drzwi Boga w błaganiu, ażeby <strong>na</strong> tym statku, co za Apszerońskim Półwyspem w mrocznej rósł <strong>da</strong>lekoś<strong>ci</strong> – był Seweryn.<br />

Z morza i z tego lądu ruskiego, stokroć obszerniejszego niż morze, z dziejów straszliwych wojny i rewolucji, z<br />

pożarów i szaleństwa gromad ludzkich – mógłże <strong>na</strong>dpłynąć człowiek wyśniony, on, jeden jedyny, <strong>który</strong> ją <strong>na</strong> ten brzeg<br />

wywiódł i samą rzu<strong>ci</strong>ł Patrzyła poprzez zasłony łez w statek ów, jakoby w widzenie anioła bożego, <strong>który</strong> między<br />

lądem i morzem przebiega niosąc szczęś<strong>ci</strong>e albo nieszczęś<strong>ci</strong>e. Serce łomotało w jej piersi jak dzwon w wieży pustej,<br />

gdy statek <strong>na</strong>dpływał, wchodził do przystani, przybijał... Rzucała się oczyma <strong>na</strong> każdą twarz i <strong>na</strong> każdą postać, gdy<br />

publiczność zaczęła wychodzić. Mierzyła wzrokiem każdego człowieka i każdego odtrącała – ze spłoszonym i zalękłym<br />

swoim przekleństwem.<br />

– Nie ma! – gdy wychodzili tłumem.<br />

– Nie ma! – gdy się <strong>ci</strong>snęli <strong>na</strong> mostku.<br />

– Nie ma! – gdy się rozsypywali <strong>na</strong> kamiennym wybrzeżu.<br />

A gdy wyszedł <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e ostatni z ostatnich i sami jeno mary<strong>na</strong>rze zostawali <strong>na</strong> pokładzie, musiała sama siebie<br />

przemocą chwytać za ramio<strong>na</strong>, ażeby nie runąć <strong>na</strong> głazy portu, nie wyć i nie rwać włosów. Lecz prze<strong>ci</strong>e dorosły syn stał<br />

przy niej. On także patrzał w przybyszów. On także przewiercał tłuszczę oczyma i zatapiał wzrok w <strong>ci</strong>żbę <strong>na</strong> mostku,<br />

skoro tylko wywalać się zaczęła z wnętrza okrętu. I on czekał. Nieraz okropne moskiewskie wyzwisko z warg jego<br />

zlatywało. Zaczy<strong>na</strong>ł drwić z tych przybyszów. Wskazywał ich matce z nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>ą, z tą nową, nowomodną nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>ą,<br />

jakiej nigdy przedtem w jego sercu nie było. Mówił, że to jest kał Rosji. Mówił, że czeluść otwarta tego statku to jest<br />

jak gdyby otwór kiszki odchodowej wielkiego carstwa. U<strong>ci</strong>ekinierzy! Uchodźcy! Burżuje! Dają oto drapaka z ojczyzny.<br />

14


Zmiatają – urzędnicy, dygnitarze, panowie, wielcy mag<strong>na</strong><strong>ci</strong> i podmag<strong>na</strong>tki, kupcy, przemysłowcy, chłopi, popi i<br />

oficerowie. Władcy nie<strong>da</strong>wni, czinodrały, stupajki, wszelkie <strong>ci</strong>emne indywidua w <strong>na</strong>jdziwaczniejszych ubraniach i<br />

resztkach mundurów. Ten i ów ma jeszcze gwiazdę, „kokardę” <strong>na</strong> czapie. Panowie w a r m i a k a c h, mag<strong>na</strong><strong>ci</strong> w<br />

chłopskich r u b a s z k a c h, a mamroczą z <strong>ci</strong>cha pomiędzy sobą po francusku. Worki niosą <strong>na</strong> plecach, toboły plączą<br />

się dookoła ich nóg, ręce nie mogą udźwignąć gratów i sprzętów. Dają nura z ojczyzny swej do Azji Mniejszej, do<br />

Konstantynopola i „w ogóle”, byleby tylko w świat <strong>da</strong>leki. Gotowi byli podbijać, przywłaszczać sobie, pochłonąć świat<br />

cały, a teraz świat ich pochłonie. Wychodzą <strong>na</strong> podbój świata w panice, w trwodze, w bojaźni wielkiej, która ich batem<br />

wypędza z dziedzin ich władzy. Przefasowała ich i przemacerowała dosko<strong>na</strong>le rewolucja w zębach i trybach swych<br />

katowni–czrezwyczajek. Wieją teraz gdzie pieprz rośnie. Wolą być w łachma<strong>na</strong>ch i iść o kiju, byleby <strong>da</strong>lej a <strong>da</strong>lej od<br />

tych miejsc nieogarnionych, <strong>na</strong>d <strong>który</strong>mi rozpoś<strong>ci</strong>erało się prawo ich paragrafu i ich kozackiego batoga.<br />

Pewnego dnia, gdy tak oboje czekali jak zwykle i gdy już cały statek opustoszał aż do ostatniego człowieka – a<br />

czekali po swojemu, <strong>na</strong> próżno – zauważyli pewną grupę nędzarek, które wyszedłszy ze statku usiadły w kuczki tuż <strong>na</strong><br />

kamieniach, zebrawszy koło siebie węzełki i tobołki. Była to rodzi<strong>na</strong> złożo<strong>na</strong> z czterech dziewcząt i matki, kobiety<br />

starszej. Dziewczęta były suche, wyniszczone, ob<strong>da</strong>rte tak <strong>da</strong>lece, że obuwie ich skła<strong>da</strong>ło się z deszczułek<br />

poprzywiązywanych do stóp sznurkami, łachmany zwisały z nich w strzępach, a przez dziury wi<strong>da</strong>ć było <strong>na</strong>gie <strong>ci</strong>ało.<br />

Osoby te nie były jed<strong>na</strong>k nędzarkami z urodzenia. Twarze ich były regularne i subtelne, a twarz matki zdradzała,<br />

pomimo łachmanów odzienia, jakąś wytworność i delikatność. Samo <strong>ci</strong>erpienie było w tej twarzy odmienne, jak gdyby<br />

dobrze wychowane i arystokratyczne. Matka Cezarego, przez wrodzone jej usposobienie litoś<strong>ci</strong>woś<strong>ci</strong>, podsunęła się do<br />

tych kobiet i zaczęła z nimi rozmawiać. Cezary, <strong>który</strong> <strong>taki</strong>ch tkliwizn nie znosił, ruszył w swoją stronę. Wtedy jego<br />

matka śmiało już zawiązała z<strong>na</strong>jomość z przybyłymi. Okazało się, że jest to księż<strong>na</strong> i księżniczki Szczerbatow–<br />

Mamajew, u<strong>ci</strong>ekające z kraju. Majątki ich, obejmujące wielkie obszary ziemi, lasy, fabryki, pałace, wille – zostały<br />

skonfiskowane, a one same, przewleczone przez <strong>na</strong>jrozmaitsze krymi<strong>na</strong>ły, zjedzone przez choroby, krosty, brud, wszy i<br />

nędzę ostateczną, wyrwały się wresz<strong>ci</strong>e i u<strong>ci</strong>ekają, dokąd oczy poniosą.<br />

Pani Barykowa tknięta współczu<strong>ci</strong>em zaprosiła je do swego pokoju i położyła spać, jak mogła i zdołała w<br />

niewielkim lokalu. Gdy młode usnęły <strong>na</strong> wspólnym legowisku, rozpostartym <strong>na</strong> ziemi w poprzek izby, księż<strong>na</strong><br />

Szczerbatow–Mamajew w kuchni zwierzyła się w cztery oczy goś<strong>ci</strong>nnej i litoś<strong>ci</strong>wej Polce. Oto <strong>na</strong> obudwu wychudłych<br />

łydkach, od kola<strong>na</strong> do stopy, miała pozapi<strong>na</strong>ne bransolety bezcennej wartoś<strong>ci</strong>, nie tylko co do waloru drogich kamieni,<br />

lecz i co do ich wagi historycznej, pamiątkowej. Te złote kaj<strong>da</strong>ny nękały ją straszliwie, gdyż, <strong>na</strong> pół pootwierane,<br />

wgryzły się w <strong>ci</strong>ało swymi paszczami i powyżerały krwawe wklęśnię<strong>ci</strong>a. Obiedwie odjęły z bolesnych nóg księżnej owe<br />

bransolety, <strong>który</strong>ch w po<strong>ci</strong>ągach–t i e p ł u s z k a c h a potem <strong>na</strong> statku nie zdejmowała od tygodni w obawie rewizji i<br />

konfiskaty. Ułożyły je <strong>na</strong> piecu i księż<strong>na</strong> od tylu czasów pierwszy raz zasnęła.<br />

Nieszczęś<strong>ci</strong>e ch<strong>ci</strong>ało, że tejże nocy zwaliła się do mieszkania rewizja. Precjoza z<strong>na</strong>leziono i zabrano, a karę za<br />

ukrywanie złota i drogich kamieni w <strong>taki</strong>ej iloś<strong>ci</strong> poniósł Cezary i jego matka. Obydwoje dostali się <strong>na</strong> czarną listę.<br />

Tylko dobra opinia, jaką u władz bolszewickich <strong>ci</strong>eszył się „towarzysz Baryka”, wpłynęła <strong>na</strong> zmniejszenie kary.<br />

Emigrantki, które, oczywista, śledzono, dostały się znowu do srogiej turmy.<br />

15


Goś<strong>ci</strong><strong>na</strong> udzielo<strong>na</strong> księżnej Szczerbatow–Mamajew nie wyszła matce Cezarego <strong>na</strong> zdrowie. Od tej chwili była,<br />

wi<strong>da</strong>ć, ś<strong>ci</strong>śle tropio<strong>na</strong>, gdyż przytrzymano ją właśnie, gdy zamierzała wydobyć coś ze skarbu ukrytego w górze za<br />

miastem – w celu wyprawienia się znowu <strong>na</strong> wieś po zboże. Bita potężnie „po mordzie”, przyz<strong>na</strong>ła się do posia<strong>da</strong>nia<br />

skarbu i pokazała kryjówkę, gdzie się mieś<strong>ci</strong>ł. To jej jed<strong>na</strong>k nie uratowało. Skierowano ją do robót publicznych w<br />

por<strong>ci</strong>e. Niedługo tam jed<strong>na</strong>k pracowała. Roboty owe były dosko<strong>na</strong>łą kuracją prowadzącą z tego świata <strong>na</strong> tamten.<br />

Cezary wyjed<strong>na</strong>ł to swymi prośbami, iż <strong>na</strong> jakiś czas umieszczono mu matkę w szpitalu powszechnym. Lecz gdy<br />

odpoczęła, trzeba było znowu iść do <strong>ci</strong>ężkich robót. Słaby i zniszczony organizm nie wytrzymał: pchnięta przez<br />

dozorcę, padła <strong>na</strong> drodze i skończyła ży<strong>ci</strong>e. Miano zwłoki chować we wspólnym rowie kontrrewolucjonistów, lecz i tu<br />

syn wyżebrał ustępstwo. Pochowano „burżujkę” oddzielnie, <strong>na</strong> katolickim cmentarzu. Ksiądz Gruzin odprawił <strong>na</strong>d nią<br />

przepisane modły, wypowiedział stare ła<strong>ci</strong>ńskie wyrazy, do <strong>który</strong>ch była przytroczo<strong>na</strong> jej dzie<strong>ci</strong>ęca wiara, radość<br />

młodoś<strong>ci</strong> i wielkie smutki ży<strong>ci</strong>a.<br />

Nim jed<strong>na</strong>k spuszczono prostą trumnę w głąb dołu, Cezary zapragnął raz jeszcze spojrzeć <strong>na</strong> matkę. Oderwał deskę<br />

<strong>na</strong>krywającą świerkowe pudło i po raz ostatni przypatrzył się obliczu zgasłej. Splatając jej zesztywniałe palce do snu<br />

wiecznego zobaczył również, że złota obrączka, którą przez tyle lat przywykł całować i wyczuwać, iż była niejako<br />

częś<strong>ci</strong>ą ręki, czymś niby kość czy sustaw, wrośnięta w skórę chudej ręki – że ta złota obrączka z<strong>da</strong>rta została z palca<br />

wraz z nieżywą skórą, gdyż, wi<strong>da</strong>ć, nie ch<strong>ci</strong>ała pod<strong>da</strong>ć się rozłączeniu dobrowolnemu. Sczerniała, zapiekła ra<strong>na</strong><br />

widniała <strong>na</strong> tym miejscu, gdzie niegdyś była obrączka. Cezary zapamiętał sobie ten widok. Nikt nie umiał mu<br />

powiedzieć, kto zabrał ślubny pierś<strong>ci</strong>eń matki. Na zapytanie, czy tu <strong>na</strong>stąpiła konfiskata, wzruszano urzędowymi<br />

ramio<strong>na</strong>mi, odpowia<strong>da</strong>no skrzywieniem ust w uśmiech pobłażliwy, ironiczny–nieironiczny, wyrozumiały. Teraz dopiero<br />

czu<strong>ci</strong>em dotarł do wiadomoś<strong>ci</strong>, dla kogo to w dzie<strong>ci</strong>ństwie i zaraniu wczesnych młodzieńczych lat przechowywał kinżał<br />

w skalnej kaukaskiej pieczarze.<br />

16


Tak to Cezary Baryka sam jeden został <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e. Nie miał już matki, nie miał ojca i nie miał nic z <strong>da</strong>wnego<br />

dostatku. Nawet pokój w <strong>da</strong>wnym mieszkaniu odebrano mu i przez<strong>na</strong>czono inny, <strong>da</strong>leko od tego miejsca, w czarnym<br />

mieś<strong>ci</strong>e, wśród „przemysłów”. Po śmier<strong>ci</strong> matki o ojcu przestał już myśleć. Władze bolszewickie, gdy jeszcze raz<br />

usiłował powziąć wiadomość, udzieliły mu fatalnej. Według tej ostatniej informacji Seweryn Baryka, major armii<br />

carskiej, przeszedł <strong>da</strong>wno – <strong>da</strong>wno <strong>na</strong> stronę wrogów, przystał do polskich legionów, zdradził swój sztan<strong>da</strong>r. Lecz –<br />

do<strong>da</strong>wano – i tam, w tych legio<strong>na</strong>ch, nie ma go według <strong>da</strong>nych, jakie biura wywiadowcze posia<strong>da</strong>ją. I tam przepadł bez<br />

wieś<strong>ci</strong>. Pogib! – wykrztuszono wresz<strong>ci</strong>e z ukrytą radoś<strong>ci</strong>ą.<br />

Była to już formuła ostatnia, nieodwołal<strong>na</strong>.<br />

Cezary schwytany został przez arkan samotnoś<strong>ci</strong>. Za ży<strong>ci</strong>a matki nie z<strong>na</strong>ł tego stanu. Tak duży kawaler,<br />

wyprawiając rozmaite fochy czysto osobiste, szedł prze<strong>ci</strong>eż prowadzony za rękę. Teraz dopiero zdrętwiał nie z<strong>na</strong>jdując<br />

już w próżni ręki małej, chudej, słabej. Stawiał się hardo samemu sobie, tłumacząc swym uczu<strong>ci</strong>om, że prze<strong>ci</strong>eż to jest<br />

<strong>na</strong>j<strong>na</strong>turalniejsze zjawisko, iż stara, schorowa<strong>na</strong>, zdenerwowa<strong>na</strong> kobie<strong>ci</strong><strong>na</strong> zmarła. Zwłaszcza w warunkach tak dla jej<br />

zdrowia nieodpowiednich. Ale nie pod<strong>da</strong>wał się rozumieniu, nie ch<strong>ci</strong>ał mu ulec – żal – stan podobny do wszechwładnej<br />

gorączki, która poraża organizm zdrowy. Same nogi niosły <strong>na</strong> cmentarz, do tej świeżej kupy gliny przesyconej<br />

ziemnymi gazami, gdzie leżało zakopane jestestwo czujące matki. Siedział tam i patrzał w ziemię.<br />

Teraz dopiero wyraźnie widział, jak ta słaba kobieta była samą sobą, jak <strong>da</strong>lece świadomie szła do swego celu, jak<br />

nieomylnie widziała wszystko, co było <strong>na</strong> drodze, po której szła do swego celu. O<strong>na</strong> jed<strong>na</strong> nie była zaskoczo<strong>na</strong> przez<br />

wypadki. Chwytała <strong>na</strong>dchodzące w swe dłonie <strong>na</strong>tychmiast, dosko<strong>na</strong>le i świadomie, co w każdej minu<strong>ci</strong>e jej, matce,<br />

czynić <strong>na</strong>leży. Przypatrując się teraz poprzez kupę czerwonej bakińskiej gliny ży<strong>ci</strong>u swej matki, Cezary widział, że o<strong>na</strong><br />

nie była słaba, lecz właśnie sil<strong>na</strong>. Gnębiły ją, <strong>na</strong>pastowały, biły choroby wydzierające wszelką siłę – bezsenność,<br />

anemia, wresz<strong>ci</strong>e bie<strong>da</strong> i głodowanie, a wszystkie wyszczerbiły się <strong>na</strong> niej. Prze<strong>ci</strong>e ani <strong>na</strong> jednę minutę nie pod<strong>da</strong>ła się<br />

niczemu, nie ustała, nie cofnęła się, nie u<strong>ci</strong>chła. Dopiero podła, sobacza ludzka przemoc i fizycz<strong>na</strong>, niezwalczo<strong>na</strong><br />

śmierć przetrą<strong>ci</strong>ła jej żelazną wolę. Teraz dopiero wysunęły się <strong>na</strong> światło przewinienia względem niej,<br />

nieposłuszeństwa, grubiaństwa, chamskie opory, nędzne posługiwanie się tym bezcennym <strong>na</strong>czyniem ducha. Ale łzy<br />

niemęskie, które skrucha wy<strong>ci</strong>skała, stanowiły krynicę oczyszczenia. Na nowo się od<strong>na</strong>jdywali – matka i syn. Ręka w<br />

rękę szli w lasy <strong>da</strong>lekie <strong>na</strong> stokach południowych podgórza albo w gaje <strong>na</strong>dbrzeżne Zychu, które wietrzyk wiosenny<br />

pogłaskaniem osrebrzał. Cezary był sam i nie sam. Patrzył <strong>na</strong> wdzięczne drzewko brzoskwiniowe, co <strong>na</strong> tle kamiennego<br />

ogrodzenia pracowitego Tatara jasnym się różem wyróżniało w tym strasznym bezdrzewnym kraju, i mówił z <strong>ci</strong>cha do<br />

matki: – Patrz, samotne drzewko brzoskwiniowe! – Zrywał <strong>na</strong>jwcześniejsze wiosenne anemony i kielichy ich bezwonne,<br />

otwarte w stronę nieba, od<strong>da</strong>wał nie istniejącej dłoni. Kładł kwiaty te w zimnym powietrzu, a gdy upadły <strong>na</strong> ziemię,<br />

śnił, iż ręce wiecznie skłonne do objęć <strong>przy<strong>ci</strong>sk</strong>ają je do uśmiechniętych ust, czuł <strong>na</strong> sobie powrósła nie do<br />

przestąpienia, z tą samą siłą obejmujące.<br />

Długie godziny przepędzał <strong>na</strong> wpatrywaniu się w morze, wiecznie jed<strong>na</strong>kie i wiecznie odmienne, ku któremu uskoki<br />

<strong>na</strong>gich gór zniżają się <strong>na</strong>głym upadkiem – <strong>na</strong>d <strong>który</strong>m wiszą zwały strzępiastych sosen Południa. Gdy trawy otulające<br />

urwiste ogrody pięknej zatoki półwyspu zazieleniły się bujną i lśniącą barwą, a wśród nich stokroć, fiołki i sasanki<br />

otwarły swe oczy żywe i ukazały twarzyczki, przypomi<strong>na</strong>ł sobie pisma poetów, <strong>który</strong>ch mu się w różnych językach<br />

uczyć kazano i <strong>który</strong>mi <strong>da</strong>wniej pogardzał. Gdy wylewały woń swą, wieczne rodzącą wzruszenie, przychodził do<br />

przeświadczenia, iż dwie są tylko <strong>na</strong> ziemi sprawy nieśmiertelne i nie podlegające zepsu<strong>ci</strong>u śmier<strong>ci</strong>: wiekuisty powrót<br />

kwiatów <strong>na</strong> wiosnę i odtworzenie ich powrotu <strong>na</strong> ziemię w wierszach poetów. Wypowia<strong>da</strong>ł teraz matce umarłej te<br />

<strong>ci</strong>che, woniejące jak fiołki słowa, <strong>na</strong> nic nikomu nieprzy<strong>da</strong>tne, swojskie i obce, <strong>który</strong>ch <strong>da</strong>wniej nie rozumiał i nie cenił.<br />

Posyłał jej do zimnej głębi grobu wiadomość tamtymi słowy, iż wios<strong>na</strong> przyszła znowu – iż ptaszek złotopióry, wiwilga<br />

boża–wola, którego tak lubili pokazywać sobie za dni szczęśliwych, upłynionych, którego śpiewu słuchać lubili w<br />

poranki wiosny, zjawił się skądsiś znowu i wśród gałęzi samotnego cedru niezrozumiałą mową swą ogłasza niebiosom,<br />

morzu i ziemi szczęś<strong>ci</strong>e powrotu przedwiośnia.<br />

Cezary – poniewczasie! – był teraz uległy matce. Wsuwał się pod jej rękę, jak wtedy, gdy był maleńki i bezsilny.<br />

Usiłował posiąść wszystkie jej myśli, zrozumieć ją, pojąć ją aż do ostatka. I z<strong>na</strong>cz<strong>na</strong> była ulga w jego <strong>ci</strong>erpieniu, gdy ją<br />

tak w siebie wchłaniał. Wszystkę! Z całym zasobem jej myśli, uczuwań, ze wszystkimi odnogami, odgałęzieniami i<br />

zazębieniami jej <strong>na</strong>tury. Ze wszystkimi błę<strong>da</strong>mi! Rozumiał teraz ilość i jakość błędów. Przebaczał im i puszczał je <strong>na</strong><br />

wolność. Oto tak o sprawach tego świata błędnie sądziła. Widział jak <strong>na</strong> dłoni drogę jej rozumowania. Nawet tam,<br />

gdzie była w isto<strong>ci</strong>e przemądrzała, nieomyl<strong>na</strong>, dosko<strong>na</strong>le przewidująca, dostrzegał błąd i odpuszczał go z serca. Nie<br />

mogąc przeko<strong>na</strong>ć żywej, przekonywał ducha. Wyjawiał <strong>na</strong>wzajem duchowi samego siebie. Uczył go tajemnicy swego<br />

duchowego wnętrza. Kędyś <strong>da</strong>leko <strong>na</strong> górze jałowej, którą krzywe, koślawe krzaki zaś<strong>ci</strong>ełały, wiódł z matką długie<br />

rozmowy. Wyjaśniał jej tajemnicę, iż prze<strong>ci</strong>e on sam – Cezary – nie był nią, matką. Był czymś innym, odmiennym,<br />

osobnym, nowym, twardym, szorstkim, ruchliwym i po<strong>da</strong>tnym <strong>na</strong> burze i gwałty – czymś młodym, a nie starym jako<br />

o<strong>na</strong>. W jego sercu męskim i młodym inny się palił płomień niż w jej sercu kobiecym, starym i matczynym. Wyjaśniał<br />

jej z miłoś<strong>ci</strong>ą i cz<strong>ci</strong>ą, iż o<strong>na</strong> nie mogła, gdyż nie była w stanie za winą swej pł<strong>ci</strong> i swej miłoś<strong>ci</strong>, defektu miłoś<strong>ci</strong> – pojąć<br />

ogromu burzy zawartego w rewolucji. On wchłaniał ten ogrom burzy, jak gąbka wodę oceanu, a o<strong>na</strong>, matka, nie była w<br />

17


stanie nic z tego wyssać dla siebie, gdyż zbyt mocno, jako matka, trwożyła się i miłowała. A teraz, gdy już od niej<br />

odeszło nikczemne, ziemskie, słabe, kobiece drżenie serca i niemoc, i trwoga o sy<strong>na</strong> – gdy już nie wła<strong>da</strong> jej <strong>ci</strong>ałem<br />

bezsenne czuwanie – gdy jest samym tylko wolnym i czystym duchem – niechajże wejrzy w jego serce, niech wstąpi w<br />

jego serce męskie i młode. Przenikała niegdyś wszystkie potrzeby jego organizmu niemowlęcego, wdzierała się w samo<br />

sedno jego istoty. Tak samo teraz!<br />

„Rewolucja – <strong>na</strong>uczał ducha matki – jest to konieczność, wyższa po<strong>na</strong>d wszystko. Jest to prawo moralne. Poprzez<br />

dziesiątki setek lat ludzie nieszczęśliwi byli przez uprzywilejowanych deptani, <strong>ci</strong>emiężeni, wyzuwani ze wszelkiego<br />

prawa. Iluż to wskutek tego bestialskiego prawa panowania uprzywilejowanych <strong>na</strong>d wyzutymi ze wszelkiego prawa<br />

poniosło śmierć z chorób, z nędzy, z katuszy przymusowego ubóstwa, w udręczeniach, w jarzmie służby! Nawet w<br />

widzeniu i za pomocą lotnej wyobraźni nie podob<strong>na</strong> zliczyć ogromu istnień zamordowanych, bogactw ducha<br />

zniweczonych, pięk<strong>na</strong> <strong>na</strong> zawsze unicestwionego. Jest to jakowyś kontynent pogrzebionych za ży<strong>ci</strong>a, cmentarzysko bez<br />

końca, gdzie każ<strong>da</strong> grudka ziemi wzywa o pomstę <strong>na</strong>d Kainem. Gdyby te grudki martwej ziemi mogły przemawiać albo<br />

z<strong>na</strong>lazły możność <strong>da</strong>wania zrozumiałych z<strong>na</strong>ków, to każdy kamień cerkwi i koś<strong>ci</strong>ołów wy<strong>da</strong>wałby jęk, każ<strong>da</strong> cegła<br />

pałaców, każ<strong>da</strong> kolum<strong>na</strong> sal o<strong>ci</strong>ekałaby krwią, a bruk ulic zroszony by był łzami. Albowiem wszędzie pod przemocą<br />

straszliwą, w jarzmie, pod batem i w u<strong>ci</strong>sku człowiek musiał pracować nie dla siebie, lecz dla drugiego człowieka.<br />

Nasze pieniądze, <strong>na</strong>sze cenne i wygodne sprzęty, <strong>na</strong>sze drogie <strong>na</strong>czynia i smaczne w nich potrawy zaprawione są i<br />

przesycone do c<strong>na</strong> krzywdą człowieczą. O matko! Nie chcę już pić drogiego wi<strong>na</strong>, bo ono zmięszane jest z potem<br />

męczenników. Nie chcę stąpać po puszystych dywa<strong>na</strong>ch, bo stopy moje chodziłyby po charczących piersiach<br />

suchotników. Nie chcę nosić pięknego odzienia, bo ono paliłoby mię jak tunika zaprawio<strong>na</strong> krwią ze śmiertelnej rany<br />

centaura Nessosa. Należał oraz prze<strong>ci</strong>e wyko<strong>na</strong>ć ten skok lwi, ażeby przemoc zepchnąć przemocą ramienia z tronu<br />

potęgi. Jakże szczęśliwi jesteśmy, że stało się to za <strong>na</strong>szych czasów, że doko<strong>na</strong>ło się w <strong>na</strong>szych oczach! Patrzyliśmy <strong>na</strong><br />

poród brzemienia czasów. Precz <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e z krzywdą! Precz z przemocą człowieka <strong>na</strong>d człowiekiem! Twój syn nie<br />

może stać w szeregu <strong>ci</strong>emięży<strong>ci</strong>eli. Nie chcę! Nie będę! Nie będę! Nie będę!”<br />

Chwiały się łagodnie gałęzie, w słońcu przygrzane. Wśród małych listków szemrało jakby westchnienie. W wietrze<br />

z południa polatał niejako szept, z<strong>na</strong>ny z dzie<strong>ci</strong>ństwa, do którego ucho przywykło:<br />

„Tak, tak, mój synku! Skoro ty mówisz, że tak, to tak...”<br />

18


Inną koleją potoczyło się ży<strong>ci</strong>e mieszkańców miasta Baku, półwyspu i całego kaukaskiego podgórza, gdy w marcu<br />

1918 roku jed<strong>na</strong> część mieszkańców – to z<strong>na</strong>czy Ormianie pod wodzą Szaumianca – zawezwała cztery pułki<br />

ormiańsko–gruzińskie, poduszczone do cofnię<strong>ci</strong>a się z frontu azjatyckiego przez rozkazy z rewolucyjnego rządu<br />

rosyjskiego, a <strong>na</strong>dto, gdy zdołała przeko<strong>na</strong>ć dowódcę wojsk angielskich, ażeby swą artylerią, piechotą i kawalerią w<br />

łącznej sumie dwu tysięcy ludzi obsadził centrum roz<strong>ci</strong>ągniętej osady bakińskiej. Druga część mieszkańców – to z<strong>na</strong>czy<br />

Tatarzy – <strong>na</strong> skutek <strong>taki</strong>ego obrotu rzeczy przypadła w przerażeniu do ziemi, mając w pamię<strong>ci</strong> swe przewiny, straszliwą<br />

rzeź z roku 1905, której ofiarą padło wówczas ormiańskie pogłowie.<br />

Obawy i przewidywania nie zawiodły Tatarów. Ormianie spalili meczety wraz z tatarskimi kobietami i dziećmi,<br />

które się tam schroniły, i od marca do września byli pa<strong>na</strong>mi ży<strong>ci</strong>a i śmier<strong>ci</strong>, a raczej dyspozytorami samej śmier<strong>ci</strong><br />

Tatarów. Tej drugiej częś<strong>ci</strong> mieszkańców miasta Baku i jego okolic nie pozostało do zrobienia nic innego, jak szukać<br />

pomocy <strong>na</strong> zewnątrz. Nie mogła zaś jej z<strong>na</strong>leźć gdzie indziej, tylko <strong>na</strong>d Bosforem, u stóp kalifa, zastępcy proroka i<br />

<strong>na</strong>turalnego mś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>ela znieważonych i spalonych meczetów. Kalif <strong>na</strong>kłonił ucha do prośby i dziejów krzywdy<br />

jedynowierców tatarskich i turkmeńskich. Z<strong>na</strong>cz<strong>na</strong> armia turecka pod wodzą Nuri–Paszy w sile pono trzech dywizji<br />

ruszyła do zdoby<strong>ci</strong>a pogórza, przekroczyła Kurę tnąc w pień mieszkańców wiosek ormiańskich, a przez górskie potoki<br />

ś<strong>ci</strong>eląc pod koła armat pomosty z trupów.<br />

Miasto Baku z<strong>na</strong>lazło się w położeniu fatalnym. Bronione przez artylerię angielską, która silnie i umiejętnie<br />

ufortyfikowała się <strong>na</strong> wzgórzach, i przez pułki ormiańskie, które teraz nic nie miały do stracenia, skoro jeszcze Gruzini<br />

po<strong>ci</strong>ągnęli do domu, z<strong>na</strong>lazło się pod ogniem artylerii tureckiej. Na mocy układu zawartego przez dowódcę Szaumianca<br />

z Anglikami miasto Baku miało wystawić coś w rodzaju wojska czy pospolitego ruszenia w sile co <strong>na</strong>jmniej<br />

sześćdziesię<strong>ci</strong>u tysięcy ludzi. Poczęto tedy pędzić do okopów cokolwiek w mieś<strong>ci</strong>e i okolicy nosiło spodnie, od<br />

niedorosłych młokosów do starców zgrzybiałych. Mimo to nie zdołano wystawić więcej po<strong>na</strong>d trzydzieś<strong>ci</strong> –<br />

czterdzieś<strong>ci</strong> tysięcy ludzi, nie przygotowanych i nieprzy<strong>da</strong>tnych do wojny. Nadto nie zdołano wykarmić tej ormiańskiej<br />

armii, złożonej z <strong>na</strong>jrozmaitszych żywiołów krzątających się około <strong>na</strong>fty bakińskiej. Waliły się od tureckich po<strong>ci</strong>sków<br />

nie tylko domy Ormian, bogaczów, przemysłowców, kapitalistów, lecz i kruche domostwa tatarskie. Ulice były<br />

zarzucone rumowiskiem. Nikt z mieszkańców nie przebywał <strong>na</strong>d poziomem, lecz chronił głowę w piwnicy. Czarne<br />

miasto <strong>na</strong>ftowe stało się podwójnie czarnym: od dymu i kurzawy wojennej.<br />

Ży<strong>ci</strong>e Cezarego Baryki upływało podczas bombardowania Baku w warunkach opłakanych. Po upadku<br />

pierwiastkowej rewolucji wypędzony został z izby, którą mu <strong>na</strong> mieszkanie przez<strong>na</strong>czono. Dom, w <strong>który</strong>m niegdyś<br />

mieszkali rodzice, runął właśnie pod po<strong>ci</strong>skami tureckimi. Jed<strong>na</strong>k w piwnicy, która niegdyś zawierała skarb<br />

rodzi<strong>ci</strong>elski, Cezary z<strong>na</strong>lazł kryjówkę dla siebie i kilku współtowarzyszów. Przeżywał czasy głodu. Chadzał pół<strong>na</strong>gi,<br />

brudny, obrośnięty kłakami, nie wiedząc dnia ani godziny, kiedy go niewiadomy po<strong>ci</strong>sk porazi. Od świtu do nocy<br />

tudzież w nocy czyhał <strong>na</strong> sposobność zdoby<strong>ci</strong>a jakiego <strong>taki</strong>ego pożywienia, sposobem niewiele mającym wspólnego z<br />

prawem normalnego kup<strong>na</strong> albo uspołecznioną wymianą jakichkolwiek walorów.<br />

Patrzył <strong>na</strong> rzeczy fenome<strong>na</strong>lne, gdyż Tatarzy i Ormianie nie próżnowali w tym czasie, zagryzając się wzajem <strong>na</strong><br />

śmierć i mordując, gdzie się tylko z<strong>da</strong>rzyło. Okazało się <strong>na</strong>ocznie, że nie tylko rewolucjoniś<strong>ci</strong>, lecz i wszyscy inni mają<br />

w sobie żyłkę do rzezi. Cezary nie wiedział, kim właś<strong>ci</strong>wie jest i gdzie jest jego miejsce w tych zatargach. Nie mógł stać<br />

po stronie Ormian ani Tatarów, ani Turków, ani Anglików, ani Rosjan, którzy tu niegdyś wła<strong>da</strong>li, a później obalili swą<br />

władzę przynosząc hasła rewolucji. Rewolucja jed<strong>na</strong>k upadła i nie było o niej mowy w ogniu dwu frontów<br />

rozjuszonych. Jedyną rzeczywistoś<strong>ci</strong>ą realną i niezmienną został znowu, jak przed nieprzeliczonymi wiekami, gaz,<br />

pałający węglowodór, którego pochwycenie odpokutował ongi Prometeusz przybi<strong>ci</strong>em rąk do skał Kaukazu. Nie z taką<br />

już pogardą, jak niegdyś, Cezary Baryka myślał teraz o świątyni ognia między kopalniami <strong>na</strong>fty Barachan i Surachan,<br />

gdzie niegdyś wyz<strong>na</strong>wcy Zoroastra cz<strong>ci</strong>li tę wieczystą moc niszczy<strong>ci</strong>ela. Nic innego prze<strong>ci</strong>e, tylko tajemne<br />

<strong>na</strong>gromadzenie skalnego oleju we wnętrzu ziemi zeg<strong>na</strong>ło w to miejsce tyle <strong>na</strong>cji wszelakich i rozmaitych, a tak je<br />

między sobą skłó<strong>ci</strong>ło. Komuż było od<strong>da</strong>ć pierwszeństwo a choćby słuszność w wyś<strong>ci</strong>gu do <strong>na</strong>jobfitszego, samorodnego<br />

źródła Zaiste – nie było komu.<br />

Toteż Baryka czuł się szczególnie samotnym, samotnym aż do śmier<strong>ci</strong>. Śmierć stała się dlań obojętną i niemal<br />

pożą<strong>da</strong>ną. Ohydny wiatr Nord lecący z gór Kaukazu, po<strong>ci</strong>ski armatnie bijące z południa, dym płonących źródeł<br />

<strong>na</strong>ftowych, zaduch trupi wszędzie, głód, pragnienie, wszy, brud i nędza legowiska, <strong>który</strong>m by niegdyś psa<br />

podwórzowego nie poczęstował, nie były tak dokuczliwe jak owa pustka wewnętrz<strong>na</strong> i niemożność uczepienia się za<br />

cokolwiek. Ży<strong>ci</strong>e z dnia <strong>na</strong> dzień, ży<strong>ci</strong>e <strong>na</strong> poły złodziejskie, którego jedynym celem było zdobywanie za wszelką cenę<br />

<strong>na</strong>jnędzniejszego pod słońcem pożywienia, przyjadło się i obmierzło. Toteż Baryka wałęsał się niejednokrotnie w<br />

miejscach <strong>na</strong>jbardziej niebezpiecznych, pustych, pogardzając grozą śmier<strong>ci</strong>. Nu<strong>da</strong> leżała wszędzie w tym<br />

bezdrzewnym, bezkwietnym, gazami <strong>na</strong>pełnionym mrowisku, które teraz druzgotały wielkie po<strong>ci</strong>ski armatnie. Gdy się<br />

zaczy<strong>na</strong>ł dzień witany przez ludzi łoskotem strzałów, które wnet zamieniały się w dialog armatni, wiadomo było, że w<br />

<strong>ci</strong>ągu tego dnia nic się nie z<strong>da</strong>rzy oprócz próżniactwa, roz<strong>ci</strong>ągniętego <strong>na</strong> długi szereg godzin. Gdy zapa<strong>da</strong>ła noc, głód<br />

nieustanny podjudzał do zbrodni. Wzory zbrodni były wokoło, <strong>ci</strong>ągle i <strong>na</strong> każdym kroku. Wzory poczwarne i tak<br />

wymyślne, iż nic już widza nie mogło zadziwić. Mordowanie kobiet i dzie<strong>ci</strong> w biały dzień i pośród spokojnych<br />

19


obserwatorów, rozstrzeliwanie bestialskie, znęcanie się <strong>na</strong>d niedobitymi, tortury przebiegle skomponowane, ażeby się<br />

<strong>na</strong>sy<strong>ci</strong>ć i ubawić do syta widokiem <strong>ci</strong>erpienia – wszystko to było już Cezaremu z<strong>na</strong>ne. Nieraz w zdrętwieniu swym i<br />

półzwierzęcym zobojętnieniu, kiedy do niczego nie był już zdolny okrom niskiego szyderstwa, wyśmiewania się z<br />

bezsiły i komizmu ofiar, do szczegółowej obserwacji, do pilnego śledzenia fenomenów katuszy – chwytało z <strong>na</strong>gła<br />

poczu<strong>ci</strong>e sieroctwa ducha. Zawijał się w swój łachman i prędkimi kroki strwożonego wypędka pomykał <strong>na</strong> grób matki.<br />

Przykucał tam, drzemiąc duchem, kuląc się w sobie i <strong>na</strong>słuchując strzałów.<br />

A prze<strong>ci</strong>e prawdziwie groźne zjawiska miały dopiero <strong>na</strong>dejść. Dostrzeżono wałęsającego się młokosa, po<strong>ci</strong>ągnięto<br />

go do wojska i pchnięto do okopów. Coś tam wdziano <strong>na</strong> jego przy<strong>na</strong>gi grzbiet, <strong>da</strong>no mu w rękę karabinisko sprzed lat<br />

wielu, pamiętające zapewne Jeńca Kaukazu Puszki<strong>na</strong>, i kazano strzelać w przestrzeń. Strzelał uporczywie. Trwało to aż<br />

do września 1918 roku. Wówczas huk armat wzmógł się i rozpętał do swego zenitu. W różnojęzycznym i niezbyt<br />

wojowniczo usposobionym tłumie obrońców pozycji wszczął się harmider, modny podówczas <strong>na</strong> tere<strong>na</strong>ch rosyjskich. –<br />

Radzono. – Rozbrzmiało miłe hasło: do domu! „Armia ormiańska” wycofała się z okopów, pomknęła ku okrętom<br />

stojącym w por<strong>ci</strong>e i co <strong>na</strong>jmniej w połowie swej liczebnoś<strong>ci</strong> odpłynęła za morze, <strong>na</strong> drugi brzeg Morza Kaspijskiego,<br />

do kraju Sartów.<br />

Ponieważ Cezary nie miał „domu”, do którego z frontu mógłby wycofać swe męstwo, za morze się nie kwapił, ży<strong>ci</strong>a<br />

zbytnio nie cenił, więc po prostu wró<strong>ci</strong>ł do domowej i poniekąd rodzinnej piwnicy. Muzealny karabin zostawił w rowie,<br />

bagnet w sposób modny wbiwszy w ziemię, a jakiś z<strong>na</strong>czek przyczepiony swego czasu do jego prawego ramienia<br />

odpruł starannie. Wojska tureckie bez wszelkiego trudu „zdobyły” pozycje <strong>na</strong> wzgórzach bakińskich i wkroczyły do<br />

miasta. Lwy albańskie i piechota <strong>da</strong>r<strong>da</strong>nelska, która <strong>na</strong> polach <strong>da</strong>wnej Troi <strong>da</strong>ła się Anglikom dobrze we z<strong>na</strong>ki, nie<br />

miała po prawdzie wielkiego pola do popisu. Anglicy, broniący śródmieś<strong>ci</strong>a z męstwem stałym a bez<strong>na</strong>dziejnym, zostali<br />

osaczeni przeważającą siłą. Ośmiuset zdołało odpłynąć, ośmiuset zostało. Nie pomogło złożenie broni i wy<strong>ci</strong>ąganie<br />

bezbronnych rąk: te osiem setek żołnierzy zostały wykłute do nogi. Po czym <strong>na</strong>stało zaprawdę piekło <strong>na</strong> tym dymiącym<br />

padole. W <strong>ci</strong>ągu czterech dni Tatarzy wzięli odwet mordując siedemdziesiąt kilka tysięcy Ormian, Rosjan i wszelkich<br />

innych, jacy się <strong>na</strong> placu z<strong>na</strong>leźli, a byli podejrzani o sprzyjanie Ormianom.<br />

Cezary Baryka ocalał dzięki legitymacji, którą był przypadkiem otrzymał od konsula jakiegoś „Państwa Polskiego”,<br />

a do której nie przywiązywał sam żadnej wagi. Pokazał tę legitymację <strong>na</strong> chybił trafił, gdy żołnierze tureccy <strong>na</strong> czele<br />

tatarskiego tłumu wtargnęli do piwnicy. I – o dziwo! – kartka głosząca, że jest obywatelem jakiegoś „Lechistanu”,<br />

Polski in spe, mitu, śmiesznej idei, śmiesznej dla samego Baryki – ocaliła mu ży<strong>ci</strong>e. Poklepano go po ramieniu, lecz nie<br />

puszczono samopas. Musiał iść z askerami tureckimi. Chętnie poszedł.<br />

Niewesoły widok przedstawiały z<strong>na</strong>ne ulice. Bez żadnej przesady i bez przenośni mówiąc, krew płynęła nie rowami,<br />

lecz lała się po powierzchniach jako rzeka wieloramien<strong>na</strong>. Ś<strong>ci</strong>ekała do morza i zafarbowała czyste fale. Trupy<br />

wyrżniętych Ormian wrzucano w morze, podwożąc je <strong>na</strong> brzeg samocho<strong>da</strong>mi <strong>ci</strong>ężarowymi i wozami. Ryby z <strong>da</strong>lekich<br />

okręgów kaspijskich <strong>na</strong>dpłynęły ławicą szeroką, zwiedziawszy się o nieprzebranej wyżerce. Lecz nie mogły<br />

wszystkiego pochłonąć i strawić. A może nie ch<strong>ci</strong>ało przyjąć i przechowywać ofiary ludzkiej. Odrzucało ją suszy<br />

skrwawionej pracą nieustanną swej czystej fali. Zaszła tedy potrzeba zakopywania trupów tej suszy dla uniknię<strong>ci</strong>a<br />

zarazy, wobec szybkoś<strong>ci</strong> rozkładu przy południowym gorącu. Cezary Baryka został zapędzony wraz z innymi<br />

przybłę<strong>da</strong>mi, którzy się od śmier<strong>ci</strong> wykpić zdołali, do zakopywania licznych zwłok w ziemi.<br />

20


Ogrom<strong>na</strong> arba, wóz dwukołowy do przewożenia <strong>ci</strong>ężarów, pozbawiony <strong>na</strong> teraz płó<strong>ci</strong>ennego <strong>na</strong>kry<strong>ci</strong>a, <strong>ci</strong>ągniony<br />

przez dwa woły, wolno – wolno, w ślad za setką co <strong>na</strong>jmniej innych posuwał się w górę, <strong>da</strong>leko poza przedmieś<strong>ci</strong>a<br />

bakińskie. Droga szła w zakosy, stromo rowami ob<strong>ci</strong>ęta, <strong>który</strong>ch boki i dno przywalone były zwałami kurzawy. Wiatr<br />

północny, lecący od strony gór, ostro za<strong>ci</strong><strong>na</strong>ł miecąc ostry pył w oczy wołów i żywych ludzi. Arby były <strong>na</strong>pełnione po<br />

same górne gzemsy skrzyń zwłokami pobitych. Z każdej z tych skrzyń, wolno posuwających się ku <strong>na</strong>dmorskim<br />

pagórkom, <strong>ci</strong>ekła ru<strong>da</strong> posoka powlekając wyschniętą drogę barwistym pośrodku szlakiem. Obok zaprzęgów posuwał<br />

się zwol<strong>na</strong> tam i sam żołnierz turecki z bronią <strong>na</strong> ramieniu, przestrzegając porządku w tym niezmierzonym pogrzebie<br />

kilkudziesię<strong>ci</strong>u tysięcy ludzi.<br />

Cezary Baryka szedł obok swego wozu i rzemiennym batem poganiał o<strong>ci</strong>ężałe woły. Od wielu już dni spełniał pod<br />

przymusem obowiązek karawaniarza i grabarza. Przywykł do tego zaję<strong>ci</strong>a, przyzwyczaił się <strong>na</strong>wet do wstrętnej woni<br />

rozłożonych trupów. Nastawiał nozdrza pod wiatr lecący z wolnych górskich pustyń i obojętnie spełniał swe obowiązki,<br />

myśląc o rzeczach i sprawach weselszych od widoku, <strong>który</strong> w<strong>ci</strong>ąż miał przed oczyma. Weselszą była przede wszystkim<br />

myśl o jadle, którego skąpo, lecz w porcjach niezawodnych i stałych oraz w wiadomych termi<strong>na</strong>ch udzielali zwy<strong>ci</strong>ęzcy.<br />

Ostatnimi czasy, wśród głodówek oblężenia i „<strong>na</strong> wojnie”, Cezary Baryka bardzo wyszczuplał i stra<strong>ci</strong>ł <strong>na</strong> sile. Z<strong>da</strong>rzały<br />

mu się minuty zamroczeń i „podpierania się nosem”, toteż teraz jadł przyz<strong>na</strong>ną mu i przez<strong>na</strong>czoną dlań mamałygę z<br />

nieopisaną rozkoszą. W miarę zaś stałego spożywania owej papy i same myśli obrotniej nieco przesuwały się poprzez<br />

głowę, a oczy większy niż przedtem zakres rzeczy widziały. Trupy, które jego arba zbierała w ulicach i <strong>na</strong> placach<br />

miasta, a które amatorowie ży<strong>ci</strong>a podpędzeni do tej pracy wrzucali do wysokiego wnętrza wozu żelaznymi widłami, jak<br />

siano zmulone lub <strong>na</strong>wóz przepalony – leżały niejako poza linią jego wzroku. Któż by tam z żywych mógł, a zwłaszcza<br />

ch<strong>ci</strong>ał patrzeć <strong>na</strong> obmierzłe, po<strong>da</strong>rte, krwawe kadłuby, <strong>na</strong> porozbijane głowy<br />

A jed<strong>na</strong>k tego dnia, o <strong>który</strong>m mowa, młody poganiacz wołów patrzał <strong>na</strong> jeden egzemplarz. Z głębi wozu, jakby z<br />

uś<strong>ci</strong>sku nieposkromionego <strong>ci</strong>ał męskich, wysuwał się ca<strong>da</strong>ver młodej kobiety. Rzucony <strong>na</strong> wz<strong>na</strong>k zwisał z wysokoś<strong>ci</strong><br />

wozu <strong>na</strong> lewe koło. Z<strong>da</strong>wało się, że po dziewczęcemu, jak za ży<strong>ci</strong>a, z bliskoś<strong>ci</strong> obcych <strong>ci</strong>ał i z objęć <strong>ci</strong>elesnych się<br />

wydziera. Czarne włosy dosięgały ziemi i wlokły się po skrwawionej kurzawie drogi. Prawa ręka opadła <strong>na</strong> lewe koło i,<br />

bezwład<strong>na</strong> w swym stężeniu, dostała się między sprychy. Oczom młodego woźnicy <strong>na</strong>rzucało się raz wraz, długo, z<br />

<strong>na</strong>tręctwem, aż go dosięgło wresz<strong>ci</strong>e i poraziło wewnętrznie <strong>na</strong>dzwyczajne piękno twarzy umarłej. Jej <strong>ci</strong>ało, policzki,<br />

podbródek, usta i uszy były cudem harmonii. Oczy czarne, zawleczone jeszcze <strong>ci</strong>emniejszą niż one nocą nieprzejrzaną,<br />

były otwarte i ślepymi, wywróconymi <strong>na</strong> wz<strong>na</strong>k źrenicami patrzyły nieustępliwie w poganiacza wołów. Maleńkie usta<br />

były otwarte, a leżący w nich język znieruchomiały stał się zastygłym obrazem przeraźliwego krzyku, <strong>który</strong> z nich<br />

w<strong>ci</strong>ąż jeszcze le<strong>ci</strong>ał, choć go już słychać nie było. Mały, wyrzeźbiony, z ormiańska <strong>na</strong>gięty nosek wyprężył się teraz jak<br />

stru<strong>na</strong> wy<strong>ci</strong>ągnięta po<strong>na</strong>d wszelką miarę. Naga szyja i małe, dziewicze, ob<strong>na</strong>żone piersi trzymały w sobie zaklęty ten<br />

sam krzyk, <strong>który</strong> przenikał stokroć ostrzej niż łoskot gromu pa<strong>da</strong>jący wraz z błyskawicą. Cezary zapatrzył się w tę<br />

postać odchodzącą w światy umarłych i usłyszał wewnątrz siebie krzyk, <strong>który</strong> o<strong>na</strong> wy<strong>da</strong>wała. Biała ręka o śniadym<br />

od<strong>ci</strong>eniu, harmonijnie i dosko<strong>na</strong>le stworzony arcytwór pięknoś<strong>ci</strong>, <strong>który</strong>, z<strong>da</strong>wało się, dla dosko<strong>na</strong>łych form swych w<br />

ramieniu, dla zaokrągleń i zagłębień w okolicy łok<strong>ci</strong>a i zwężeń swego kształtu ku dłoni, nie może nigdy zginąć i winien<br />

trwać <strong>na</strong> wieki – prosiła się o pomstę. Zsiniałe palce, popychane przez sprychy koła, sunęły paznok<strong>ci</strong>ami, łagodnie i<br />

opornie się zgi<strong>na</strong>jąc. Z<strong>da</strong>wało się, że umarła przebiera palcami <strong>na</strong> tych sprychach, <strong>na</strong> stru<strong>na</strong>ch niepojętych jakiegoś<br />

instrumentu. Cezary posłyszał w sobie wewnętrzną muzykę wydobytą z obrotów koła śmier<strong>ci</strong> przez tę rękę bezwładną.<br />

Pojął tę muzykę za pomocą władzy wyjątkowej, szczególnej, którą tylko wczes<strong>na</strong> młodzieńczość w piersi ludzkiej<br />

hoduje.<br />

„Co widziały oczy twoje, męczennico, gdy usta twe krzyk śmier<strong>ci</strong> wy<strong>da</strong>ć były przymuszone” – pytał umarłej.<br />

„Dokąd mię odprowadzasz, woźnico – pytały <strong>na</strong>wzajem igrające palce dziewicze. – Czy mnie nie żałujesz,<br />

bezduszny żoł<strong>da</strong>ku Czy mnie nie pomś<strong>ci</strong>sz, bezwstydny sługo Nędzny tchórzu! Mężczyzno, <strong>który</strong> się boisz<br />

silniejszego od siebie mężczyzny! Serce twoje drży jak serce psa, <strong>który</strong> się przeląkł <strong>na</strong> widok gniewu pa<strong>na</strong>! Przypatrz<br />

się, <strong>na</strong>jemniku, nieszczęś<strong>ci</strong>u memu i spełniaj <strong>da</strong>lej pilnie rzemiosło swoje!”<br />

Cezary Baryka zatopił oczy w oczach umarłej i usłyszał jej wołanie. Patrząc się <strong>na</strong> prześliczne jej <strong>ci</strong>ało, <strong>na</strong> jej brwi<br />

rozstrzelone uroczo, <strong>na</strong> groźne jej usta, słuchał wyz<strong>na</strong>nia, wyraźniejszego, niżby być mogło, gdyby się ozwała ludzkimi<br />

słowy:<br />

„Rosłam <strong>na</strong> łonie ukochania, u matki mej, jak kwiat róży <strong>na</strong> swej łodydze. Wszystko we mnie było pięknoś<strong>ci</strong>ą i<br />

zapachem. Wszystko, z czym się zetknęłam, było szczęś<strong>ci</strong>em. Ze szczęś<strong>ci</strong>a i z pięknoś<strong>ci</strong> były utkane dni moje.<br />

Wewnątrz mnie wszystko było zdrowiem i siłą. Zdrowa byłam, peł<strong>na</strong> zapachu i szczęś<strong>ci</strong>a dla wszystkich wokoło, jak<br />

kwiat wiosenny róży. Wszystko me zdrowie czekało <strong>na</strong> szczęś<strong>ci</strong>e wewnętrzne, któregom jeszcze nie zaz<strong>na</strong>ła. Za coś<strong>ci</strong>e<br />

mię zamordowali, podli mężczyźni”<br />

„Nie wiem – jęknął woźnica. – Uczono mię imion tyranów przeszłoś<strong>ci</strong>, którzy jakoby zbańbili <strong>na</strong>turę ludzką<br />

czy<strong>na</strong>mi swymi – po <strong>który</strong>ch przejś<strong>ci</strong>u trawa nie rosła. Byłoż kiedy pokolenie podlejsze niż moje i twoje, męczennico<br />

Wytraconoż kiedykolwiek siedemdziesiąt tysięcy ludu w <strong>ci</strong>ągu dni czterech Widzianoż kiedy <strong>na</strong> ziemi <strong>taki</strong>e jako te<br />

stosy pobitych”<br />

„Nie zapomnij krzywdy mojej, woźnico młody! Przypatrz się dobrze zbrodni ludzkiej! Strzeż się! Pamiętaj!”<br />

21


Szańce obronne niegdyś wojska angielskiego i pułków ormiańskich a później wojsk tureckich mieś<strong>ci</strong>ły się <strong>na</strong><br />

wyniosłoś<strong>ci</strong>ach podgórza, wysunięte <strong>da</strong>lej niż cmentarzysko Ormian wymordowanych. Chodziło o to, ażeby wiatr –<br />

Nord – nie niósł do stanowisk wojennych fetoru tak wielkiej iloś<strong>ci</strong> trupów. Gdy wszystkie zwłoki zostały wywiezione z<br />

obrębu miasta i złożone pokotem w głęboko kopanej, długiej wyrwie, pracowi<strong>ci</strong>e je zasypywano ziemią, tworząc <strong>na</strong>syp<br />

wydłużony, <strong>ci</strong>ągnący się w półokrąg, zależnie od kształtu wzgórza. Praca spychania ziemi <strong>na</strong> zwłoki wymagała wielu<br />

rąk ludzkich. Skoro zaś win<strong>na</strong> była być wyko<strong>na</strong><strong>na</strong> jak <strong>na</strong>jszyb<strong>ci</strong>ej, prowadzono ją surowo, <strong>na</strong> sposób bardzo wschodni.<br />

Sami żołnierze mieś<strong>ci</strong>li się w schro<strong>na</strong>ch utworzonych poza wałem ziemnym <strong>na</strong> sposób casemate, choć wyko<strong>na</strong>nych<br />

pospiesznie i niedbale. Drugi <strong>na</strong>syp, wewnętrzny, czyli cmentarzysko, był niższy od fortalicji zewnętrznej. Pracownicy,<br />

we dnie i w nocy zaję<strong>ci</strong> dźwiganiem ziemi i sypaniem jej w fosę trupią, mieszkali tymczasowo w częś<strong>ci</strong> umocnień<br />

wojennych, wybudowanych jeszcze przez Ormian z desek i zrzynów, przytaszczonych tutaj z czarnego miasta.<br />

Wśród innych pracowników miał tam legowisko i Cezary Baryka. Sypiał <strong>na</strong> pryczy obok innych leżących pokotem.<br />

Tak tedy: jedni z tego sta<strong>da</strong> ludzkiego spali pokotem w ziemi – drugi szereg, żywy, spał nieco wyżej <strong>na</strong>d tamtymi,<br />

po<strong>na</strong>d poziomem – a trze<strong>ci</strong> szereg jeszcze wyżej, śpiący również <strong>na</strong>d tamtymi i również pokotem, pilnował dobrze, czy<br />

tamte dwa szeregi dobrze się sprawują. Wikt w robotniczych koszarach <strong>da</strong>wano coraz gorszy, w miarę jak praca <strong>na</strong>d<br />

zasypywaniem nieboszczyków postępowała i miała się ku końcowi. Im pokrywani grubą warstwą ziemi stawali się<br />

mniej niebezpiecznymi dla zwy<strong>ci</strong>ęzców, tym mniej jadła dostawali żywi pracownicy. Cezary wśród <strong>ci</strong>ężkiej pracy<br />

fizycznej, do której nie był przyzwyczajony, <strong>na</strong> nowo wychudł, wybladł i osłabł. Pracował bardziej nerwami niż<br />

mięśniami. Trudno mu było zasnąć po <strong>ci</strong>ężkim i długim dniu roboczym. Par<strong>na</strong> i dusz<strong>na</strong> noc miała się częstokroć ku<br />

końcowi, gdy on dopiero zasypiał. A ledwie świt ubielił <strong>da</strong>lekie smugi morza, już <strong>ci</strong> wrzeszczano <strong>na</strong> wstawanie i<br />

kopano rozespanych. W <strong>taki</strong>ch warunkach gagatek wypieszczony przez mamusię nie mógł sobie nic dobrego wróżyć.<br />

Prawie <strong>na</strong>gi, bez koszuli, obgryziony dobrze przez robactwo, obrośnięty i brudny, bosy i bez <strong>na</strong>kry<strong>ci</strong>a głowy –<br />

zapomniał zwol<strong>na</strong> o <strong>da</strong>wniejszym ży<strong>ci</strong>u. Wrastał <strong>ci</strong>ałem i duszą w czerwoną glinę bakińską, którą kopał od świtu do<br />

nocy. Smutek wewnętrzny zamieniał się zwol<strong>na</strong> <strong>na</strong> jałowy cynizm i podłą gnuśność. Nie zawsze prze<strong>ci</strong>e zagrzebywał w<br />

ziemię piękne Ormianki. Przeważnie od<strong>da</strong>wał matce ziemi <strong>na</strong> długie przechowanie opasłych i sprośnych<br />

dorobkiewiczów, kupców i buchalterów, więc mu <strong>na</strong> dobre obmierzli widokiem swym i zapachem.<br />

Nieraz w nocy wysuwał się z szopy, śmierdzącej żywymi kandy<strong>da</strong>tami <strong>na</strong> trupów nie gorzej od umerlaków – i<br />

bezmyślnie zapatrzywszy się w <strong>da</strong>l, przepędzał czas. Szukał swej duszy. Zbierał jej rozszarpane szczątki. Dopiero<br />

fizyczne przerażenie <strong>na</strong> myśl, jak to on jutrzejszy dzień przetrzyma bez sennego dziś wypoczynku, pędziła go z<br />

powrotem <strong>na</strong> pryczę, między chrapiących i cuchnących współkopaczów. Na ogół nie wiedziano o nim, co jest za jeden.<br />

Ponieważ pracownicy skła<strong>da</strong>li się z Rosjan, Gruzinów, Niemców i Żydów, a on był nieco odmienny od wszystkich<br />

tamtych, wyosobniono go z grup mówiących pomiędzy sobą przeważnie po rosyjsku – pomijano, a <strong>na</strong>wet umieszczono<br />

jakby <strong>na</strong> złej liś<strong>ci</strong>e. Nazwisko Baryka i wzgardliwie określa<strong>na</strong> <strong>na</strong>rodowość P o l a c z y s z k a zrosły się w<br />

przezwisko: B a r y n c z y s z k a, którego brzmienie nie z<strong>na</strong>mionowało afektów przyjaznych. Samej tej <strong>na</strong>zwy dość<br />

było, żeby Cezary odstrychnął się od kolegów po fachu.<br />

Oprócz pracowników, zajętych potężną robotą od świtu do nocy <strong>na</strong> górze trupiej, plątał się tam i wałęsał trze<strong>ci</strong><br />

jeszcze gatunek istot żywych: żebraki, głodomory, chorowite kaleki, baby i starcy – słowem, nędza miejska i portowa,<br />

<strong>ci</strong>ągnąca za wyżerką przy wojsku. Żołnierze tureccy rzucali tej tłuszczy nie dogryzione koś<strong>ci</strong>, <strong>na</strong>dmiar chleba, jarzyn,<br />

owoców. W mieś<strong>ci</strong>e Baku było to podówczas jedyne miejsce, gdzie moż<strong>na</strong> było jaki <strong>taki</strong> kąsek do zgryzienia i<br />

strawienia pochwy<strong>ci</strong>ć zgrabiałymi albo drżącymi palcami. Zarobki wszelkie ustały, pracą nikt się nie hańbił, sklepy były<br />

pozamykane, ży<strong>ci</strong>e samo przygasło i głód potworny królował w pustych i niemych ulicach. Ta to gawiedź zgłodniałych<br />

i spragnionych stękając jęcząc zalegała drogi i rowy, czatowała <strong>na</strong> ochłapy tureckie i oblizywała się, skoro dym unosić<br />

się zaczął z kominów kuchni żołnierskich. Łazęgi i niedołęgi usiłowały wyżebrać albo i podkraść cokolwiek <strong>na</strong>wet od<br />

pracowników trupiarni, tak skąpo żywionych. Pchało się to pod łopaty, przysia<strong>da</strong>ło jak <strong>na</strong>jbliżej, czaiło się i plątało<br />

wszędzie, gdzie go nie posiano. Nie brakowało wśród tej zbieraniny notorycznych wariatów, półwariatów, j u r o d i w y<br />

c h, histeryków i pomylonych dopiero co, którzy jeszcze nie otrzeźwieli ze strasznych mąk <strong>ci</strong>ała i ducha podczas<br />

oblężenia, bombardowania i rzezi. Któż by zaś wyśledzić zdołał łotrów, h a p e n c u c y k ó w i hyclów, którzy i tu<br />

myszkowali, żeby coś zwędzić, pomimo niewątpliwej kuli w łeb, karcącej chętki złodziejskie.<br />

Cezary Baryka w <strong>ci</strong>ągu szeregu dni dostrzegał w tłumie nędzarzy i nędzników pewnego człeczynę, <strong>który</strong> stale<br />

trzymał się w jego pobliżu. Był to chłop rosyjski, bro<strong>da</strong>ty i kudłaty, w nieopisanie brudnej r u b a s z e, w<br />

a<br />

r m i a k u po<strong>da</strong>rtym do ostatniej nitki, czapie z <strong>da</strong>szkiem, z łap<strong>ci</strong>ami <strong>na</strong> nogach u kończyn zgrzebnych portasów.<br />

Człowiek ten zjawiał się od <strong>na</strong>jwcześniejszego poranku i drzemał <strong>na</strong> kupie kamieni wyrzuconych przy kopaniu wielkiej<br />

mogiły. Zawsze miał głowę opuszczoną, ukrytą w dłoniach, oczy przymknięte i schowane w <strong>ci</strong>eniu <strong>da</strong>szka czapy<br />

<strong>na</strong>suniętej nisko <strong>na</strong> czoło, plecy zgarbione. Nikt z ruchliwej i krzątającej się <strong>ci</strong>żby głodomorów nie zwracał <strong>na</strong> niego<br />

uwagi. Sam tylko Cezary miał się w stosunku do tej figury <strong>na</strong> bacznoś<strong>ci</strong>. Zrazu myślał o jakimś prawdopodobnym<br />

zamachu czy podstępie. Później zmienił z<strong>da</strong>nie, gdy obserwacja wykazała, że tajemniczy sąsiad <strong>na</strong>leży do gatunku j u r<br />

o d i w y c h, lekkich wariatów. Fiksat ten nie zabiegał, jak wszyscy inni, o jadło i <strong>na</strong>pitek, a siedząc <strong>na</strong> swych<br />

22


kamieniach w<strong>ci</strong>ąż coś pośpiewywał samemu sobie. Jak wszyscy ludzie nienormalni budzą <strong>ci</strong>ekawość w ludziach<br />

zdrowych <strong>na</strong> umyśle, tak samo ten za<strong>ci</strong>ekawił Cezarego.<br />

Cóż to za jeden Czemu sterczy właśnie tutaj, a nie gdzie indziej Cóż to tam śpiewa pod nosem sobie – nie komu<br />

Młody kopacz ziemi w chwilach wytchnienia począł <strong>na</strong>dsłuchiwać. Wyłowił uchem jakiś dźwięk monotonny,<br />

jednostajny, w<strong>ci</strong>ąż ten sam, drżący, rzewny, ekstatyczny. Wsłuchał się w ten dźwięk o jednej porze dnia, o drugiej i o<br />

trze<strong>ci</strong>ej. Śpiew zawsze był ten sam. Skła<strong>da</strong>ł się właś<strong>ci</strong>wie z jednego dźwięku, a z dwu sylab, roz<strong>ci</strong>ągniętych i<br />

powtarzających się niezmiennie. Było w tym coś dziwnego, nie<strong>na</strong>turalnego, drażniącego. Gdy gwar kopaczów i dźwięk<br />

ich pracy zbiorowej <strong>na</strong><strong>ci</strong>chał, Cezary słyszał ów śpiew obłąkanego, w <strong>który</strong>m dźwięczało coś jakby imię jego własne<br />

spieszczone:<br />

– Czaruś – Czaruś – Czaruś...<br />

Nie mogąc z<strong>da</strong>ć sobie sprawy z tak dziwacznego podobieństwa śpiewu niez<strong>na</strong>jomej osoby do brzmienia swego<br />

niegdyś zawołania, Cezary zbliżył się wresz<strong>ci</strong>e do palisady, której słupy powywracane przez po<strong>ci</strong>ski tureckie jeszcze się<br />

tu i ówdzie chyliły ku ziemi. Oparł się piersiami o jeden z tych kołów i patrzał uważnie <strong>na</strong> dzia<strong>da</strong>. Tamten przestał<br />

śpiewać i podniósł zwieszoną głowę. Wtedy, jak to mówią, wszystka krew zbiegła do serca Cezarego. Zobaczył<br />

wyblakłe niebieskie oczy wpatrzone w swe oczy, oczy – radosne niebiosa. Zdumienie, wątpliwość, niepewność, trwoga,<br />

radość, szczęś<strong>ci</strong>e, obłęd z rozkoszy – wszystko zamknęło się w jednym szep<strong>ci</strong>e:<br />

– Oj<strong>ci</strong>ec.<br />

Bie<strong>da</strong>k siedzący <strong>na</strong> kupie kamieni zaprzeczył ruchem głowy, jakby się nie zgadzał <strong>na</strong> sformułowanie i stwierdzenie<br />

szczęś<strong>ci</strong>a tej prawdy. Znowu opuś<strong>ci</strong>ł głowę <strong>na</strong> piersi i ukrył w <strong>ci</strong>eniu <strong>da</strong>szka swe niebieskie oczy. Cezary stał <strong>na</strong><br />

miejscu, kurczowo trzymając się słupa. Ś<strong>ci</strong>skał to drzewo, ażeby się umocnić w przeświadczeniu, że nie śpi, że <strong>na</strong> jawie<br />

widzi tamtego człowieka. Nogi mu drżały. Ch<strong>ci</strong>ał skoczyć. Zdusił krzyk w piersiach. Zawahał się. Przeląkł. Czyż to<br />

tylko podobieństwo oczu Lecz nie! Nie! Skądżeby ten człowiek mógł śpiewać od tak <strong>da</strong>w<strong>na</strong> jego imię Śpiewał je<br />

prze<strong>ci</strong>e znowu:<br />

– Czaruś – Czaruś – Czaruś...<br />

Uśmiech niebiański, uśmiech, zaprawdę, wniebowzię<strong>ci</strong>a leżał <strong>na</strong> jego ustach, nie okrytych <strong>ci</strong>eniem i oświetlonych<br />

przez słońce. Były to usta ojca. Była to postać ojca w łachma<strong>na</strong>ch tego przybłędy. Jeszcze Cezary stał <strong>na</strong> swym miejscu<br />

jak wkopany w ziemię, gdy tamten podźwignął się ze swych kamieni i o<strong>ci</strong>ężale, nucąc swoje, powlókł w kierunku<br />

miejsca <strong>na</strong>jmniej efektownego, do kloaki z tar<strong>ci</strong>c stojącej między rowem umarłych i koszarami żołnierzy.<br />

Było to wspólne miejsce ustępowe, zarówno dla żołnierzy, jak dla pracowników zasypujących trupy. Kloaka owa<br />

przed dołami <strong>pełny</strong>mi nie zasypanego kału miała parkan, <strong>który</strong> nie<strong>ci</strong>ekawe sprawy oddzielał od oczu ludzkich.<br />

Brodiaga, w <strong>który</strong>m Cezary rozpoz<strong>na</strong>ł ojca, znikł za owym parkanem. Nim jed<strong>na</strong>k znikł, obejrzał się <strong>na</strong> Cezarego i<br />

niepostrzeżonym ruchem głowy przywołał go w to właśnie miejsce. Cezary wró<strong>ci</strong>ł <strong>na</strong> swe stanowisko robocze, przez<br />

chwilę jeszcze zawzię<strong>ci</strong>e pracował, a potem rzu<strong>ci</strong>ł łopatę i szybko ruszył w kierunku kloaki. Gdy tylko skrę<strong>ci</strong>ł za<br />

parkan, chwy<strong>ci</strong>ły go ręce ojcowskie.<br />

Teraz już nie było wątpliwoś<strong>ci</strong>! To były ręce, oczy, usta, piersi ojcowskie! Głowa młodzieńca z westchnieniem<br />

niewysłowionego szczęś<strong>ci</strong>a, z jękiem upojenia spoczęła <strong>na</strong> piersiach ojca. Ręce tamtego objęły chłopca w ramio<strong>na</strong>. W<br />

cuchnącej woni kloacznej, która dech zapierała, wśród innej woni – fetoru zgniłych trupów, którą tu wiatr wirujący<br />

przynosił – przeżyli świętą chwilę z<strong>na</strong>lezienia się, przytulenia, pierwszy moment spotkania obudwu <strong>na</strong> tej ziemi.<br />

Bezsłowny głos szczęś<strong>ci</strong>a wydzierał się z ich piersi. Drżało w nich jedno jedyne serce i jed<strong>na</strong> krew płynęła w ich<br />

żyłach. Kiedy <strong>da</strong>ły się słyszeć kroki <strong>na</strong>dchodzącego człowieka, oj<strong>ci</strong>ec i syn odskoczyli w prze<strong>ci</strong>wległe końce ustępu i<br />

pod pozorem korzystania z odległych od siebie dołów czynili <strong>na</strong> przechodniu wrażenie ludzi, którzy o sobie nic zgoła<br />

nie wiedzą. Skoro zaś ów trze<strong>ci</strong> odszedł do roboty, wró<strong>ci</strong>li <strong>na</strong> swe miejsce.<br />

– Dlaczego nie możemy być razem jawnie – spytał Cezary.<br />

– Boję się! Tatarzy z<strong>na</strong>li mię tutaj. Wszyscy mię z<strong>na</strong>li. Mógłby mię <strong>który</strong> przez jaką zemstę wy<strong>da</strong>ć. Zabiliby mię. A<br />

teraz nie chcę umierać!<br />

– Za co by <strong>ci</strong>ę mieli zabijać<br />

– Czy to wiadomo, za co teraz ludzie ludzi zabijają!<br />

– Mama nie żyje! – wyz<strong>na</strong>ł Cezary.<br />

– Wiem.<br />

– Byłeś <strong>na</strong> jej grobie<br />

– Byłem.<br />

– Skąd wiesz, gdzie leży<br />

– Od Gruzi<strong>na</strong>, od księdza.<br />

– Jakżeś trafił do mnie<br />

– Trafiłem... – rzekł z <strong>ci</strong>chym uśmiechem Seweryn Baryka.<br />

Oczy jego zaszły <strong>ci</strong>ężkimi łzami, które pewnie w tej chwili od szeregu lat po raz pierwszy przerwały tamy męczarni<br />

jego duszy. Zaszlochał, głucho załkał <strong>na</strong> piersiach sy<strong>na</strong>. Młody utulił go w ramio<strong>na</strong>ch. Podparł go i ugłaskał drżącymi<br />

rękoma.<br />

– Gdzie się spotkamy – spytał szybko Cezary.<br />

23


– W nocy tu przyjdę. Będę czekał <strong>na</strong> tej pryzmie kamieni, gdzie zawsze.<br />

– Warty w nocy chodzą dookoła koszar.<br />

– Z<strong>na</strong>m ja miejsce, gdzie warty nie chodzą. Nie jednę tu już noc przeczekałem myśląc, że przypadkiem wyjdziesz.<br />

– Po północy wyjdę.<br />

– Pójdziemy do mamy. Tędy polem pójdziemy.<br />

– A skąd ty przychodzisz<br />

Seweryn Baryka zakreślił ręką półkole ogarniające północny horyzont.<br />

– Ale skąd – pytał syn.<br />

– Ze świata.<br />

– Ale skąd<br />

– Z Rosji.<br />

– Powiedzieli mi, żeś zginął.<br />

Po chwili Cezary zawył z radoś<strong>ci</strong>, zawył jak pies:<br />

– Nie zginąłeś! Nie zginąłeś! O, cóż za szczęś<strong>ci</strong>e!<br />

– I ty nie zginąłeś!<br />

– A gdzieś ty był tak długo Gdzieś był, tata<br />

– W legio<strong>na</strong>ch – <strong>da</strong>leko, <strong>da</strong>leko – w Polsce.<br />

– Mama czekała... – wyszeptał syn.<br />

Seweryn nie mogąc mówić wyko<strong>na</strong>ł znowu swój gest szeroki, pół horyzontu obejmujący. Coś wyjąkał<br />

niezrozumiałego, co ledwie moż<strong>na</strong> było pojąć:<br />

– Teraz już... Teraz już – w nogi! W nogi! Chcesz<br />

– Och, chcę! Ale razem z tobą!<br />

– To, to! Razem ze mną!<br />

– No!<br />

Objęli się jeszcze raz, jeszcze raz ramio<strong>na</strong>mi żelaznymi. Ktoś znowu szedł, więc Cezary o<strong>ci</strong>ężale powró<strong>ci</strong>ł do swej<br />

łopaty.<br />

24


Panowanie tureckie w mieś<strong>ci</strong>e Baku, po ukróceniu barbarzyńskiej rzezi i rabunków, <strong>na</strong>cechowane w ogóle rozumem<br />

i dobrą wolą, nie trwało długo. Traktat wersalski zmusił Turków do ustąpienia z Baku i okolicy, umożliwiając<br />

wybrzeżom kaspijskim osiągnię<strong>ci</strong>e pewnej formy niezależnoś<strong>ci</strong> pod <strong>na</strong>zwą Azerbejdżanu. Lecz ta forma, a raczej<br />

foremka, nie trwała również zbyt długo. Zniweczyło ją <strong>na</strong>jś<strong>ci</strong>e wojsk bolszewickich, niosących wraz z hasłami<br />

rewolucji nowe rzezie, kary, egzekucje, gwałty, nie mniej okrutne i olbrzymie jak wszystkie poprzednie.<br />

W tym czasie, późną jesienią, zanim rozpoczęły się ruchy wojsk sowieckich <strong>na</strong> południe, Seweryn i Cezary<br />

Barykowie gotowali się do opuszczenia Baku.<br />

Po odejś<strong>ci</strong>u Turków mieszkali razem, a raczej biedowali wspólnie, przygotowując się do odjazdu. Żeg<strong>na</strong>li się z żoną<br />

jednego a matką drugiego, śpiącą w ziemi. Gromadzili fundusze, zarabiając czym się tylko <strong>da</strong>ło i jak tylko było moż<strong>na</strong>.<br />

Ale Cezary nie umiał jeszcze zarabiać, a Seweryn nie mógł z powodu braku siły. Był zbiedzony <strong>na</strong> wojnie, zrujnowany<br />

fizycznie, Miał <strong>na</strong> <strong>ci</strong>ele dużo ran, a <strong>na</strong>dto czaszkę <strong>na</strong>dwyrężoną w szczy<strong>ci</strong>e głowy. Ostatnia ra<strong>na</strong> dokuczała mu <strong>na</strong>de<br />

wszystko i przeszkadzała w pracy zarówno fizycznej, jak umysłowej.<br />

Z trudem oporządzili się jako tako. Nosili już jed<strong>na</strong>k buty, spodnie, kurtki i czapki, ale brakowało im jeszcze<br />

wszystkiego, co dla człowieka, <strong>który</strong> był wyszedł ze stanu barbarzyństwa, niezbędne jest jak koszula i buty. Nie mieli<br />

<strong>na</strong> kupno niezbędnych lekarstw dla starszego, gdyż gromadzili grosz nieodzowny <strong>na</strong> bilety. Seweryn dążył do walizki i<br />

opowia<strong>da</strong>ł o niej synowi istne cu<strong>da</strong>. Sław<strong>na</strong> walizka, z którą był wyruszył <strong>na</strong> wojnę: przepysz<strong>na</strong> skóra „przedwojen<strong>na</strong>”,<br />

wspaniałe oku<strong>ci</strong>a, monogram, pasy spi<strong>na</strong>jące, imadła z kręconego rzemienia, przegródki i skrytki wewnętrzne!<br />

Towarzyszka tylu wypraw wojennych została w Moskwie, u pewnego ro<strong>da</strong>ka, przyja<strong>ci</strong>ela, emisariusza politycznego z<br />

Polski, Bogusława Jastru<strong>na</strong>. Czeka tam <strong>na</strong> przyby<strong>ci</strong>e obydwu. Skarby są wewnątrz tej walizki: wypra<strong>na</strong> i wyprasowa<strong>na</strong><br />

bieliz<strong>na</strong>, <strong>ci</strong>enka, grubsza i wełnia<strong>na</strong>, chustki do nosa, skarpetki. Kołnierze, mankiety, krawaty! Jest tam flanela, wata –<br />

przyja<strong>ci</strong>el wojenny, termos, jest aspiry<strong>na</strong>, antypiry<strong>na</strong>, jody<strong>na</strong>, terpenty<strong>na</strong>. Jest pewien dosko<strong>na</strong>ły, niezawodny środek <strong>na</strong><br />

<strong>ci</strong>ężkie męki serca. Gdzież to nie wędrowała ta płaska ręcz<strong>na</strong> walizeczka! W jakichże to opresjach wspomagała po setki<br />

razy! Na samym jej spodzie leży ów tomik pamiętnika o dziadku Kalikś<strong>ci</strong>e–Grzegorzu i jego wiekopomnej awanturze –<br />

tej, co to – „pilnować jak oka w głowie”...<br />

Seweryn Baryka niewiele synowi mówił o swych przygo<strong>da</strong>ch <strong>na</strong> woj<strong>na</strong>ch, gdyż te rzeczy były mało zrozumiałe i<br />

niezbyt sympatyczne dla młodego. Więcej za<strong>ci</strong>ekawiały Czarusia powrotne przejś<strong>ci</strong>a ojca, gdy się z legionów polskich<br />

przekra<strong>da</strong>ł, przemycał i prześlizgiwał poprzez całą Rosję, ażeby dotrzeć do rodziny zostawionej w <strong>da</strong>lekim Baku.<br />

Czegóż to bowiem nie przedsięwziął, gdzie nie był, jakich nie zażył podstępów, u<strong>da</strong>wań, przeszpiegów, sztuk i<br />

kawałów – jakie zniósł udręczenia, prywacje,<br />

prześladowania, niedole i męki, zanim w przebraniu za chłopa dotarł do miejsca! Dokład<strong>na</strong> z<strong>na</strong>jomość Rosji, jej mowy,<br />

gwar, obyczajów, <strong>na</strong>łogów ułatwiała mu drogę i możność przedzierzgania się w różne posta<strong>ci</strong>.<br />

Lecz rewolucja spiętrzyła <strong>na</strong> tej drodze trudnoś<strong>ci</strong> tak nieprzebyte, iż tylko sama jed<strong>na</strong> bezgranicz<strong>na</strong> miłość poko<strong>na</strong>ć<br />

je potrafiła. O<strong>na</strong> to pchała go i wiodła w bezmierną rosyjską <strong>da</strong>l, gdy człowiek fizyczny w wago<strong>na</strong>ch– t i e p ł u s<br />

z k a c h tra<strong>ci</strong>ł duch ostatni, o<strong>na</strong> mu do<strong>da</strong>wała siły, gdy trzeba było czekać i czekać, <strong>na</strong> ludzi, <strong>na</strong> wagony, <strong>na</strong><br />

pozwolenia, przepustki, paszporty, bilety, przeróżne świadectwa, kartki, z<strong>na</strong>czki. O<strong>na</strong> uczyła <strong>ci</strong>erpliwoś<strong>ci</strong> wobec<br />

przemocy, kaprysów, złej woli, nikczemnej rozkoszy szkodzenia dla szkodzenia, wobec samowładzy komisarzy, panów,<br />

władców, despotów, imperatorów w posta<strong>ci</strong> zwyczajnych niby funkcjo<strong>na</strong>riuszów. O<strong>na</strong> to do<strong>da</strong>wała mu ducha<br />

wytrwania, gdy siedział w więzieniu, jechał w kupieckich obozach albo szedł piechotą w tłumie wędrujących <strong>na</strong><br />

południe. O<strong>na</strong> go uczyła z<strong>na</strong>komi<strong>ci</strong>e kłamać, wymyślać niebywałe ambaje przygód niebyłych, grać role, błaznować,<br />

śmieszyć, schlebiać, podlizywać się, służyć, a w<strong>ci</strong>ąż trwać i trwać w przedsięwzię<strong>ci</strong>u.<br />

Dążyli tedy, obydwaj teraz, <strong>na</strong> razie w marzeniu, do walizki w Moskwie. Ale nie mogli ukryć przed sobą <strong>na</strong>wzajem<br />

wątpliwoś<strong>ci</strong> i obaw, czy o<strong>na</strong> aby dotrwa. Wielkie bowiem potęgi – reakcja i rewolucja, wszechwładny carat i<br />

wszechpotężny proletariat – <strong>na</strong> śmierć walcząc ze sobą, sprzysięgły się <strong>na</strong> tę małą skórzaną skrzynkę. Czyhały <strong>na</strong> nią<br />

prawa osiągnięte wprost z łaski bożej i prawa materialistycznego pojmowania dziejów człowieczeństwa, prawa<br />

indywidualnej grabieży i prawa komunistycznego podziału dóbr tego świata – jako <strong>na</strong> własność zasługującą w każdym<br />

wypadku <strong>na</strong> doraźną konfiskatę. Zawierał się w niej prze<strong>ci</strong>eż pewien ułamek cywilizacji świata skazanego <strong>na</strong> zagładę, a<br />

jed<strong>na</strong>k budzącego skryte pożą<strong>da</strong>nia. Nie ulegało wątpliwoś<strong>ci</strong>, że świat stary może z łaski bożej złupić, a świat nowy<br />

przypuś<strong>ci</strong> szturm do tej ostatniej twierdzy reakcji. Cezary był <strong>na</strong> rozdrożu. Z odrazą myślał o popar<strong>ci</strong>u, jakiego <strong>na</strong>wet w<br />

imagi<strong>na</strong>cji udzielał staremu porządkowi rzeczy, zatajając miejsce ukry<strong>ci</strong>a i sam fakt posia<strong>da</strong>nia zakonspirowanej<br />

walizki, a jed<strong>na</strong>k nie mógł się oprzeć marzeniu o skarpetkach, chustkach do nosa, ba! – o krawa<strong>ci</strong>e. Co ważniejsza, nie<br />

mógł prze<strong>ci</strong>e odmówić ojcu prawa tęsknoty za aspiryną i antypiryną, które mu tak często były potrzebne.<br />

Ileż to razy stary pan wzdychał:<br />

– Ach, gdybym to miał tafelkę aspiryny Bayera! Zaraz bym wyzdrowiał...<br />

Bez tej tafelki gorączkował, chorzał, drżał z dreszczów i <strong>ci</strong>erpiał z powodu bólu głowy.<br />

25


Wyruszyli w zimie <strong>na</strong> statku zdążającym do Carycy<strong>na</strong> jako dwaj robotnicy, którzy pracowali w kopalniach <strong>na</strong>fty, a<br />

teraz wskutek przewrotów i zawieszenia robót wracają do siebie, do Moskwy. Mieli fałszywe paszporty, wy<strong>da</strong>ne im<br />

przez pewne czynniki sprzyjające sprawie ich powrotu. Odziani w typową odzież robotniczą, mówiący pomiędzy sobą<br />

dosko<strong>na</strong>łą ruszczyzną, której arka<strong>na</strong> posia<strong>da</strong>li w stopniu niezrów<strong>na</strong>nym, ostrzyżeni w sposób obrzędowy, byli<br />

dosko<strong>na</strong>łymi „towarzyszami” nowego porządku rzeczy <strong>na</strong> rozłogach sowieckich. Toteż szczęśliwie przebyli morską<br />

część drogi i wyruszyli z Carycy<strong>na</strong> koleją <strong>na</strong> północ. Ta druga część była <strong>ci</strong>ęższa niż pierwsza. Podróżowali oczywiś<strong>ci</strong>e<br />

w wagonie towarowym. Ciepło szerzyło się w tym pudle dla czterdziestu ludzi z <strong>ci</strong>ał współtowarzyszów podróży i z<br />

ognia, <strong>który</strong> rozniecano pośrodku, gdy było bardzo zimno. Spali obok siebie pokotem, zawinię<strong>ci</strong> w t u ł u p y<br />

baranie. Wóz w<strong>ci</strong>ąż stawał i stał nieskończenie długo, nieraz dniami i nocami, <strong>na</strong> la<strong>da</strong> podrzędnej stacyjce. Z<br />

niewiadomej przyczyny zatrzymywał się i, nie wiedzieć kiedy, z <strong>na</strong>gła ruszał z miejsca nie bacząc wcale <strong>na</strong> to, czy tam<br />

<strong>który</strong> z pasażerów nie zostaje. Te postoje <strong>na</strong>pawały rozpaczą młodego Barykę, <strong>który</strong> pierwszy raz w świat wyruszył i<br />

ch<strong>ci</strong>ał coś prze<strong>ci</strong>eż <strong>na</strong> nim zobaczyć. Tymczasem trzeba było pilnować legowiska, aby s<strong>na</strong>dź nie zostać w bezludnym<br />

stepie. Leżeli tedy obadwaj z ojcem, <strong>który</strong> cherlał i dusił się w niemiłosiernym zaduchu wozu – wysypiali się i<br />

prowadzili rozmowy. Z<strong>da</strong>rzyło się tak szczęśliwie, że <strong>na</strong>jbliżsi trzej sąsiedzi, leżący obok, były to dzikusy zakaspijskie,<br />

Sartowie skośnoślepi, nie rozumiejący rosyjskiego języka. Następny za nimi pasażer był śpiochem, <strong>który</strong> tylko czasem<br />

budził się, żeby się przeraźliwie wyziewać – i znowu zasypiał. Inni mieszkańcy tego ruchomego więzienia gotowali<br />

strawę, baby niańczyły chore i płaczące dzie<strong>ci</strong>, chłopi staczali pomiędzy sobą zażarte kłótnie, grali w karty, śpiewali.<br />

Upewniwszy się co do obojętnoś<strong>ci</strong> albo nieszkodliwoś<strong>ci</strong> sąsiadów oj<strong>ci</strong>ec i syn zaczęli mówić po polsku.<br />

Polszczyz<strong>na</strong> Cezarego była nieco zawia<strong>na</strong> rosyjskim <strong>na</strong>lotem, lecz mimo to dobra i gładka. Mówił tym językiem<br />

chętnie, żeby ojcu sprawić przyjemność. Niejednokrotnie w <strong>ci</strong>ągu długich rozmów Cezary zapytywał ojca, co z nimi<br />

będzie potem.<br />

Rozumiał, że jadą teraz do walizki, ale potem Rozumiał, że zobaczą rewolucję w jej samym sednie, u źródła, w<br />

gnieździe władzy – ale co potem – Co będzie z <strong>na</strong>mi Dokąd się u<strong>da</strong>my<br />

– Do Polski – odpowia<strong>da</strong>ł Seweryn.<br />

– Po co<br />

Stary długo odkła<strong>da</strong>ł odpowiedź obiecując <strong>da</strong>ć ją później.<br />

Wresz<strong>ci</strong>e <strong>na</strong> jednym z postojów, <strong>ci</strong>ągnących się tak długo, iż tra<strong>ci</strong>li <strong>na</strong>dzieję, czy kiedy odjazd <strong>na</strong>stąpi, leżąc<br />

przytuleni do siebie dla <strong>ci</strong>epła, jakby byli jednym <strong>ci</strong>ałem, oj<strong>ci</strong>ec Baryka zaczął <strong>da</strong>wać odpowiedź, dlaczego mają do<br />

Polski podążać. W wagonie było powietrze tak zepsute i <strong>ci</strong>ężkie, iż Seweryn był niby owa wieszczka grecka, której<br />

trójnóg z<strong>na</strong>jdował się <strong>na</strong>d szczeliną wydzielającą gazy odurzające. Mówił z przymkniętymi oczyma, w odurzeniu od<br />

trującego zaduchu wędrowców przemierzających równiny Rosji niezmierzonej.<br />

26


Dlatego do Polski – mówił – że tam się zaczęła nowa cywilizacja.<br />

– Jakaż to<br />

– Ano posłuchaj, jaka...<br />

– Słucham.<br />

– Narodził się był w Polsce człowiek jeden, a <strong>na</strong>zywa się tak samo jak my obaj – Baryka – człowiek genialny.<br />

– Co znowu! nic mi nigdy o tym nie mówiłeś. Cóż to za jeden Krewny<br />

– A właśnie że tak. Tak się <strong>na</strong>zywa – Baryka. Ja <strong>ci</strong> wielu rzeczy o sobie nie mówiłem, bom ja się teraz bardzo<br />

zmienił i nie ch<strong>ci</strong>ałbym <strong>ci</strong>ę sobą drażnić. <strong>da</strong>wniej byłem zupełnie inny, a teraz jestem zupełnie inny. Innego z<strong>na</strong>łeś ojca<br />

w dzie<strong>ci</strong>ństwie, a innego widzisz teraz. Taki to los. Za pobytu w kraju, <strong>na</strong> wojnie i w legio<strong>na</strong>ch do gruntu się zmieniłem.<br />

Jakby kto moją duszę <strong>na</strong> nice wywró<strong>ci</strong>ł. Ale nie o tym teraz mowa.<br />

– Cóż ten Baryka<br />

– Człowiek ten już za pobytu w szkołach zdradzał zdolnoś<strong>ci</strong> niesłychane. Zwłaszcza w dziedzinie matematyki. Ale<br />

gdy skończył szkołę średnią, gim<strong>na</strong>zjum, poszedł <strong>na</strong> medycynę.<br />

– To i mnie tatko zawsze podsuwał medycynę, gdym jeszcze był sztubakiem w trze<strong>ci</strong>ej klasie...<br />

– Tak. Pragnąłem, żebyś został lekarzem. Ale nie u<strong>da</strong>ło się. Woj<strong>na</strong>, rozruch rewolucyjny...<br />

– „Rozruch rewolucyjny...” – rozjątrzył się Cezary.<br />

– No, niech tam będzie, jak chcesz. Nazywajmy to <strong>na</strong>jbardziej głośnymi tytułami. Tamten człowiek ukończył<br />

medycynę i zaczął <strong>na</strong>wet praktykę. A miał <strong>ci</strong> jakieś niesłychane, własne środki lecznicze... Ale o tym potem...<br />

– Wszystko trzeba po kolei powiedzieć...<br />

– Najprzód, co <strong>na</strong>jważniejsze. Otóż ten Baryka rzu<strong>ci</strong>ł, wyobraź sobie, medycynę i wszelkie wy<strong>na</strong>lazki swoje w tej<br />

dziedzinie. Wyjechał z Warszawy...<br />

– A to w tej jakiejś Warszawie... – z rozczarowaniem szepnął młokos.<br />

– W Warszawie. Ów Baryka u<strong>da</strong>ł się <strong>na</strong>d Morze Bałtyckie i tam długo chodził po wybrzeżach oglą<strong>da</strong>jąc piaszczyste<br />

góry <strong>na</strong>dmorskie, diuny, zaspy lotne, co <strong>na</strong>jbardziej sypkie i zwiewne.<br />

– Po cóż mu to było potrzebne<br />

– Zaraz! Począł skupować od właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>eli prywatnych <strong>taki</strong>e diuny, <strong>na</strong>jbardziej nieużyteczne, nie porośnięte <strong>na</strong>wet<br />

trawą <strong>na</strong>dmorską, gdzie <strong>na</strong>wet wro<strong>na</strong> nie przysiądzie i mewa nie ma z czego gniaz<strong>da</strong> ukrę<strong>ci</strong>ć. Ludzie pozbywali się tych<br />

nieużytków i pustek, uszczęśliwieni, że z<strong>na</strong>lazł się głuptasek, <strong>który</strong> za nie pła<strong>ci</strong> gotowym pieniądzem – zwłaszcza że to<br />

było w czasie, kiedy Niemcy, <strong>na</strong> skutek pogłosek o przyłączeniu częś<strong>ci</strong> wybrzeża do Polski, <strong>na</strong> gwałt wyzbywali się<br />

wszelkiej własnoś<strong>ci</strong> w tamtych okolicach. Naszemu doktorowi u<strong>da</strong>ło się skupić w jednym miejscu wielki kawał<br />

wybrzeża, zasypanego piaskiem litym <strong>na</strong> kilometry w głąb kraju i <strong>na</strong> ogromnej przestrzeni. Zapomniałem tylko, jak się<br />

to miejsce u licha <strong>na</strong>zywa...<br />

– I cóż <strong>da</strong>lej<br />

– Miał tam istne łańcuchy tych diun, idące jedne za drugimi, wzdłuż, wszerz i w głąb. A morze w<strong>ci</strong>ąż mu jeszcze<br />

podrzucało <strong>na</strong>jczystszego piasku <strong>na</strong> to Barykowe wybrzeże.<br />

– Morze zawsze ma przyzwyczajenie wyrzucać piasek <strong>na</strong> wybrzeże.<br />

– Słusznieś to zauważył, choć niezbyt grzecznie.<br />

– Nie dostrzegam w tym, com powiedział, nic niegrzecznego.<br />

– Skoro to, coś powiedział, nie jest niegrzecznoś<strong>ci</strong>ą, więc eo ipso jest grzeczną uwagą. Uczymy się, mój mały, do<br />

staroś<strong>ci</strong>. Ja <strong>na</strong> przykład dowiaduję się oto w tej chwili, jak wyglą<strong>da</strong> grzeczność młodych rewolucjonistów. Ale<br />

wracajmy do tamtego doktora Baryki. Okazało się, że miejscowość, którą on <strong>na</strong>był od niemieckiego posia<strong>da</strong>cza,<br />

położo<strong>na</strong> <strong>na</strong> cyplu wchodzącym w morze, była niegdyś tam, w praprawiekach, dnem jakiejś przedhistorycznej rzeki,<br />

gdyż poza wybrzeżnymi wydmami <strong>ci</strong>ągnął się tam wąski pas torfowisk. Torf tam leżał dziewię<strong>ci</strong>ometrowym pokładem.<br />

Pod torfem zaś był szczery, czysty, złoty piasek, <strong>taki</strong> sam jak w diu<strong>na</strong>ch przymorskich, tylko oczywiś<strong>ci</strong>e starszy od tych<br />

wydm o kilkadziesiąt czy kilkaset stule<strong>ci</strong>. Kto go tam wie!...<br />

– I cóż ten doktór<br />

– Ten doktór Baryka sprowadził sobie morzem z Ameryki przez G<strong>da</strong>ńsk jakąś ogromną i cu<strong>da</strong>czną maszynę, która<br />

za jednym zamachem wybiera i odkła<strong>da</strong> <strong>na</strong> boki torf dziewię<strong>ci</strong>ometrowy w <strong>ci</strong>ągu godziny w <strong>taki</strong>ej iloś<strong>ci</strong>, jakiej nie<br />

wykopałoby stu ludzi w <strong>ci</strong>ągu tygodnia.<br />

– A to dopiero morowa maszy<strong>na</strong>!<br />

– Nie wierzysz A patrzże, co się nie dzieje. Nasz kuzyn Baryka torf wysuszony w specjalnych suszarniach sprze<strong>da</strong>ł<br />

<strong>na</strong> opał, a w ogromnym torfowisku wybierał w<strong>ci</strong>ąż ka<strong>na</strong>ł idący w półokrąg <strong>na</strong> dziewięć metrów głęboki i kilka<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e<br />

szeroki a zawracający wylotem swoim znowu do morza. Utworzył coś w rodzaju ogromnej litery U, brzuścem dolnym<br />

zwrócone do lądu, a górnymi, szeroko rozstawionymi szczytami łączące się z morzem. Te dwa szczyty połączył z<br />

morzem, gdy ka<strong>na</strong>ł został obustronnie drzewem ocembrowany.<br />

– Ciekawy ka<strong>na</strong>ł! I cóż <strong>da</strong>lej...<br />

27


– Cały ów ka<strong>na</strong>ł leży niżej od poziomu morza, niżej <strong>na</strong>wet od jego d<strong>na</strong> przy brzegach, gdzie się od wyrzucanych<br />

w<strong>ci</strong>ąż piasków poziom dźwignął w górę. Cała ta kombi<strong>na</strong>cja zależała od studium morza w tej jego częś<strong>ci</strong>. Nasz<br />

imiennik przeprowadził pilne ba<strong>da</strong>nie morza, gdy tam początkowo defilował po wybrzeżu – a zwłaszcza ba<strong>da</strong>nie<br />

pewnego silnego prądu przybrzeżnego, <strong>który</strong> z oceanu poprzez Zund, Kategat i Skagerrak idzie ku wschodowi. Lewe<br />

ramię ka<strong>na</strong>łowej litery U <strong>na</strong>sz Baryka podstawił niejako pod ów prąd zachodni i wpuś<strong>ci</strong>ł olbrzymią siłę wodną do<br />

wnętrza. Wpuszczał ów prąd zachodni jednym ramieniem ka<strong>na</strong>łu, a drugim go wylewał. Olbrzymia siła wod<strong>na</strong> <strong>na</strong>głym<br />

pędem przebiegała przez jego ka<strong>na</strong>ł. Wzdłuż owego ka<strong>na</strong>łu pobudował fabryki, poruszane przez turbiny, ustawione tu i<br />

tam <strong>na</strong> całej długoś<strong>ci</strong>. Była to po prawdzie jed<strong>na</strong> wielka fabryka: olbrzymia huta szkla<strong>na</strong>.<br />

– Ty byłeś tam, tata<br />

Seweryn Baryka odpowiedział po <strong>na</strong>myśle:<br />

– Oczywiś<strong>ci</strong>e! Byłem. Szkliłbym <strong>ci</strong> to tak w żywe oczy, gdybym nie był<br />

– Ale co to ma wspólnego z „nową cywilizacją”<br />

– Jakże! Od tego się ta cywilizacja zaczęła.<br />

– Od jednej szklanej huty<br />

– Tak!<br />

– Jakaś – mam wrażenie – krucha i łatwo tłukąca się cywilizacja.<br />

– Prze<strong>ci</strong>wnie! Najmocniejsza <strong>na</strong> tym padole z żelaza i betonu.<br />

– Szkło się łatwo tłucze.<br />

– Nie <strong>taki</strong>e szkło! Baryka – <strong>na</strong>sz imiennik – produkuje szkło belkowe. Za pomocą olbrzymiej siły, którą ma <strong>da</strong>rmo<br />

od prądu zachodniego, zwłaszcza wobec wiatrów zachodnich, które tam trwają niemal stale, otrzymuje niezmierną masę<br />

popędu elektrycznego, z którego pomocą topi piasek <strong>na</strong>dmorski...<br />

– To, oczywiś<strong>ci</strong>e, jego sekret<br />

– Sekret. Z olbrzymiej masy płynnej wy<strong>ci</strong>ąga gotowe belki, tafle, kliny, zworniki, odlane, a raczej ulane według<br />

<strong>da</strong>nego architektonicznego planu. Cały szklany parterowy dom, ze ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>mi ś<strong>ci</strong>śle dopasowanymi z belek, które się<br />

skła<strong>da</strong> <strong>na</strong> wieniec, a spaja w <strong>ci</strong>ągu godziny, z podłogą, sufitem i <strong>da</strong>chem z tafel – od<strong>da</strong>je <strong>na</strong>bywcy gotowe. W domach<br />

tego typu wiejskich, czyli, jak się <strong>da</strong>wniej mówiło, chłopskich, nie ma pieców. Gorąca wo<strong>da</strong> w zimie idzie dokoła ś<strong>ci</strong>an,<br />

wewnątrz belek, obiegając każdy pokój. Pod sufitem pracują szklane wentylatory normujące pożą<strong>da</strong>ne <strong>ci</strong>epło i<br />

wprowadzające do wnętrza zawsze świeże powietrze.<br />

– W le<strong>ci</strong>e musi być w <strong>taki</strong>m domeczku niczym w Baku <strong>na</strong> rynku podczas kanikuły.<br />

– Mylisz się, niewierny! Tymi samymi wewnętrznymi rurami idzie w le<strong>ci</strong>e wo<strong>da</strong> zim<strong>na</strong> obiegająca każdy pokój.<br />

Wo<strong>da</strong> ochładza ś<strong>ci</strong>any, wskutek czego jest w <strong>taki</strong>m domku podczas <strong>na</strong>jwiększego upału jak w bakińskiej <strong>na</strong>szej<br />

piwnicy, tylko bez jej zgnilizny i odoru. Tąż wodą zmywa się stale szklane podłogi, ś<strong>ci</strong>any i sufity, szerząc chłód i<br />

czystość. Nawet nie wymaga <strong>ci</strong> to żadnej pracy specjalnej, gdyż rury odprowadzające zużytą wodę i wszelką<br />

nieczystość uchodzą do szklanych kloak, wkopanych opo<strong>da</strong>l w ziemię.<br />

– Jakieś gablotki, do licha, nie ludzkie mieszkania!<br />

– Istne gablotki. Chłop polski, niezbyt, powiedzmy, przepa<strong>da</strong>jący za czystoś<strong>ci</strong>ą, jak to jest wszędzie <strong>na</strong> wsi, przy<br />

pracy około krów, koni, kóz i owiec – choćby nie ch<strong>ci</strong>ał, musi sobie w izbie zaprowadzić, zapuś<strong>ci</strong>ć – uważasz –<br />

czystość, żeby mu s<strong>na</strong>dź w izbie szklanej nie było gorąco. W<strong>ci</strong>ąż mu baba zmywa izbę, ś<strong>ci</strong>any, podłogę, a wilgo<strong>ci</strong> ani<br />

krzty, bo nie ma co gnić ani pleśnieć, ani śmierdzieć widzialnym czy niewidzialnym brudem, jako że <strong>na</strong>czynia<br />

wszystkie, sprzęty, graty, meble – szklane.<br />

– Oszaleć!<br />

– Oszaleć, ale z zachwytu. Bo te domy komponują artyś<strong>ci</strong>. Wielcy artyś<strong>ci</strong>. Dzisiaj są ich tam już setki. I powiem <strong>ci</strong>,<br />

nie są to nudziarze, snoby, żebraki, produkujące bzdury i głupstwa, śmieszne cu<strong>da</strong>ctwa i małpiarstwa dla znudzonych<br />

sobą i nimi bogaczów, lecz ludzie mądrzy, pożyteczni, twórcy świadomi i <strong>na</strong>tchnieni, wypracowujący przedmioty<br />

ozdobne, piękne a użyteczne, liczne, wielorakie, genialne a godne jak <strong>na</strong>jszerszego rozmnożenia – dla pracowników,<br />

bra<strong>ci</strong> swych, dla ludu. Domy są kolorowe, zależnie od <strong>na</strong>tury okolicy, od <strong>na</strong>tchnienia artysty, ale i od upodobania<br />

mieszkańców. Są <strong>na</strong> tle okolic leśnych domy śnieżnie białe, w równi<strong>na</strong>ch – różowe, w pagórkach – jasnozielone z<br />

od<strong>ci</strong>eniem fioletu albo koloru <strong>na</strong>sturcji. Domy te są <strong>na</strong>jwymyślniej, <strong>na</strong>jfantastyczniej, <strong>na</strong>jboga<strong>ci</strong>ej zdobione, według<br />

wskazań artystów i upodobań <strong>na</strong>bywców, bo belkę ś<strong>ci</strong>any i taflę <strong>da</strong>chu moż<strong>na</strong> w stanie jej płynnym zabarwić, jak się<br />

żywnie podoba. Co tylko bezgranicz<strong>na</strong> fantazja kolorysty może począć i ujrzeć w boskiej tajemnicy organu oka, w<br />

<strong>da</strong>rze niebios, we wzroku, jaka tylko barwa jawi się w przepychu kwiatów <strong>na</strong> łące pod koniec czerwca, to wszystko, to<br />

wszystko ujęte w <strong>na</strong>tchnieniu, sformułowane przez twórczą świadomość, artystyczną mądrość i akty pracowitej woli,<br />

zobaczysz w zewnętrznych i wewnętrznych kompozycjach kolorowych chat nowoczesnych polskich chłopów. Są to<br />

istne marzenia futurystyczne, u<strong>ci</strong>eleśnione w po<strong>da</strong>tnym i posłusznym szklanym materiale.<br />

– I tyś to widział tam Takie wsie Tata!<br />

– Jakże! Całe okolice, powiaty, województwa! Bo to <strong>ci</strong> poszło jak morowa zaraza, skoro się ludzie zwiedzieli. Któż<br />

by ch<strong>ci</strong>ał mieszkać w próchniejącym, gnijącym i zjedzonym przez grzyby drewnianym chlewie albo w <strong>ci</strong>upie szerzącej<br />

reumatyzmy, gruźlice i szkarlatyny, w murowanym więzieniu cuchnącym wilgo<strong>ci</strong>ą i myszami, wśród ś<strong>ci</strong>an, w które<br />

wrosły wszelakie choroby Szklane domy kosztują niezmiernie tanio, gdyż prze<strong>ci</strong>e przy ich budowie nie ma mularzów,<br />

28


<strong>ci</strong>eślów, stolarzy i gon<strong>ci</strong>arzy. Sam materiał jeno, transport <strong>na</strong> miejsce i dwu, trzech monterów. Sam dom – bez robót<br />

ziemnych – buduje się w <strong>ci</strong>ągu trzech, czterech dni. Jest to bowiem tylko skła<strong>da</strong>nie częś<strong>ci</strong> dopasowanych w fabryce.<br />

Materiał, <strong>na</strong>wet z wy<strong>na</strong>grodzeniem artystów, nie kosztuje <strong>na</strong>d morzem drożej niż <strong>na</strong> miejscu drzewo budulcowe. Nie<br />

mówię już o cegle, wapnie i płacy robotnika, strajkującego w<strong>ci</strong>ąż z racji rosnącej drożyzny.<br />

– A w fabryce tego <strong>na</strong>szego kuzynka już nie strajkują<br />

– Nie. Fabryka jest kooperatywną własnoś<strong>ci</strong>ą pracowników, techników i artystów. Sam ów Baryka zakła<strong>da</strong> w<strong>ci</strong>ąż<br />

nowe turbiny, buduje huty i idzie <strong>da</strong>lej. Taka jest wola jego geniuszu.<br />

– Dokądże on tak idzie <strong>da</strong>lej<br />

– Do swoich odległych celów. Teraz wieś polska jeszcze nie jest dobrze zabudowa<strong>na</strong>. Każdy domek szklany jeszcze<br />

się w zimie ogrzewa, a w le<strong>ci</strong>e oziębia przy pomocy swego własnego, indywidualnego kotła i własnej kuchni, przypartej<br />

do budynku. Już teraz bardzo mała ilość paliwa ogrzewa ko<strong>ci</strong>oł, rozprowadza rurami <strong>ci</strong>epło i tworzy z małego domu<br />

wiejskiego pewien rodzaju termosu, <strong>który</strong> trzyma własne <strong>ci</strong>epło. Ale to nie jest ideał. Każ<strong>da</strong> wieś powin<strong>na</strong> mieć<br />

wspólną ogrzewalnię i wspólną chłodnię. Do tego jed<strong>na</strong>k potrzeb<strong>na</strong> jest powszech<strong>na</strong> elektryfikacja kraju. To samo<br />

stosuje się do pompowania wody. Dziś zużytkowuje się domowe studzienki, nieraz zabrudzone i źle urządzone. Jed<strong>na</strong>k<br />

wzrost spoży<strong>ci</strong>a i uży<strong>ci</strong>a w domach wody przegotowanej już dziś wpłynął <strong>na</strong> zmniejszenie chorób zaraźliwych.<br />

– Czy już koniec<br />

– Jeszcze nie, mój synku. Skoro rzeka Wisła w całej swojej długoś<strong>ci</strong> i ze wszystkimi dopływami toczyć się poczęła<br />

poprzez państwo <strong>na</strong>rodowe polskie, Baryka zużył bieg jej wód tak samo jak słony prąd morski, z zachodu zdążający ku<br />

wschodowi. Począł ujmować wielką rzekę w szklane łożysko. W jednej z hut <strong>na</strong>d morzem wytwarza materiał specjalny.<br />

Kolosalne tafle klinowate, wielkiej gruboś<strong>ci</strong>, ostro zakończone, wspierające się jed<strong>na</strong> w drugą fugami <strong>na</strong> moc wieczną i<br />

niezwalczoną dla żadnej siły, zmocowane hakami i kli<strong>na</strong>mi szklanymi, wsparte o tylne podpory, zapuszcza w<br />

piaszczyste lub poszarpane wybrzeża. Ś<strong>ci</strong>eśnia rozległą i rozlewną rzekę w dwakroć węższy strumień wodny.<br />

Mechanizm tworzenia ś<strong>ci</strong>any szklanej jest prosty, prawie pierwotny i niemal <strong>ci</strong>esielski. Robota wbijania w dno <strong>na</strong><br />

ogromną głębokość tafli klinowych, u dołu ostrych jak brzytwa a grubiejących aż do bryłowatoś<strong>ci</strong> fortecznego muru –<br />

jest szybka <strong>na</strong>d wszelkie słowo. Na przestrzeni, która z obu brzegów już ujęta została w śliskie łożysko, zniweczone<br />

zostały wylewy i zatory, gdyż szybkość pędzącej tam wody unosi krę, a specjalny mechanizm niszczy jej wszechwładne<br />

zamarzanie.<br />

– Rzeka ta nie zamarza<br />

– Owszem, zamarza, lecz inżynier Baryka <strong>na</strong>d jej zamarzaniem i odmarzaniem w łożysku szklanym zupełnie panuje.<br />

Wody, ujęte w <strong>ci</strong>asne łożysko, zimą i latem pracują. Obracają szeregi turbin, a będą wkrótce obracać tysiąc tysięcy.<br />

Niezmierzo<strong>na</strong> siła elektrycz<strong>na</strong> zastąpiła siłę koni i wołów. W całym dorzeczu już opanowanym pracują pługi i<br />

wszelakie <strong>na</strong>rzędzia rolne, popędzane elektrycznie. Już dziś <strong>na</strong> tych obszarach drzewo staje się rzeczą nietykalną,<br />

świętą, a szlachetnemu zwierzę<strong>ci</strong>u zwraca się jego godność – Apisa i czarnego rumaka Swarożyca.<br />

– Godność wołu idącego do szlachtuza w celu przemienienia się <strong>na</strong> godne bifsztyki.<br />

– Niekoniecznie. W nowej cywilizacji niekoniecznie będzie się pożerało mięso starszych <strong>na</strong>szych bra<strong>ci</strong> w Darwinie.<br />

Chłopom polskim nie przyjdzie to z trudnoś<strong>ci</strong>ą, nie będą oni ponosili żadnego wyrzeczenia się, gdyż dziś prawie wcale<br />

mięsa nie ja<strong>da</strong>ją. Rzadko kiedy, jedynie bo<strong>da</strong>j <strong>na</strong> tak zwane godne święta. Jeżeli się odejmie od nich dzisiejsze<br />

zaraźliwe choroby, brud i złe powietrze chlewów mieszkalnych, to będą oni rasą <strong>na</strong>jzdrowszą <strong>na</strong> ziemi. Przy<br />

zmniejszeniu okropnej ich pracy <strong>na</strong> roli – tym mniej będą potrzebowali jeść mięsa.<br />

– Marzenia! Marzenia!<br />

– Marzenia, o młody rewolucjonisto Mówmy o nowych wsiach szklanych. Już się one nie palą, a i piorun w nie nie<br />

bije. Chaty w nie<strong>który</strong>ch osiedlach połączone już są szklanymi chodnikami. Obszerne gromadzkie szklane obory i<br />

gromadzkie chlewy <strong>da</strong>ją możność rozwinię<strong>ci</strong>a nowych przemysłów mlecznych, kooperatywnej hodowli świń. Znika<br />

cuchnąca obórka dla każdej chorej <strong>na</strong> gruźlicę krowiny i znika dwakroć bardziej cuchnący chlewik dla brudnej świnki,<br />

mającej <strong>na</strong> sobie i w sobie miliony zarazków chorobotwórczych. Odpadkami mlecznymi karmią tam świnie i<br />

wyhodowują je, a w masarniach wiejskich przerabiają <strong>na</strong> z<strong>na</strong>komite szynki i kiełbasy.<br />

– Ci sami wegetarianie czy jacyś inni, mięsożerni<br />

– Inni, specjaliś<strong>ci</strong>, majstrowie w tej świńskiej idei i idylli.<br />

– Moż<strong>na</strong> by więc tę nową lechicką cywilizację <strong>na</strong>zywać nie tyle szklaną, ile świńską.<br />

– Dlaczego, synku Nie jest o<strong>na</strong> ufundowa<strong>na</strong> jedynie <strong>na</strong> pocz<strong>ci</strong>wych świnkach. Szkło tam gra główną rolę. Reforma<br />

rol<strong>na</strong>, którą właśnie tam przedsiębiorą i rozważają, cho<strong>ci</strong>ażby jak <strong>na</strong>jbiedniej wypadła, nie będzie papierową,<br />

teoretyczną, nieziszczalną, lecz rzeczywistą i skuteczną. Roz<strong>ci</strong>ągnie o<strong>na</strong> nowe szklane domy, rozrzu<strong>ci</strong> je po szerokich<br />

pustkach, ugorach, polach, lasach <strong>da</strong>wnych latyfundiów. Trudniej będzie o światło i siłę elektryczną. Ale tego światła i<br />

tej siły będzie z miesiąca <strong>na</strong> miesiąc przybywać w miarę obwałowania szklanym murem rzeki Wisły. Siły i światła<br />

będzie <strong>taki</strong> ogrom, iż ono wszędzie dosięgnie. Zobaczymy wnet <strong>na</strong>rzędzia do orki, siewu, żniwa i omłotu, poruszane<br />

przez tę moc błogosławioną.<br />

– Ano – zobaczymy.<br />

– A cóż powiesz o szkołach szklanych! O koś<strong>ci</strong>ołach zakwitających <strong>na</strong> wzgórzach, według marzenia i skinienia<br />

artystów, w formach tak pięknych, iż wobec nich zagaśnie i zblednie wszystko, co dotąd było.<br />

29


– Jakoś ta cała cywilizacja idzie u <strong>ci</strong>ebie, ojcze, sposobem cokolwieczek fajerwerkowym.<br />

– Wielkie wy<strong>na</strong>lazki, a raczej niespodziane odkry<strong>ci</strong>a, uchylenie tego, co dotąd było obok <strong>na</strong>s, lecz było zakryte –<br />

stwarzają to, że po ich zastosowaniu i spożytkowaniu wszystko idzie sposobem fajerwerkowym. Któż by pięćdziesiąt lat<br />

temu uwierzył, że moż<strong>na</strong> konia wyś<strong>ci</strong>gowego wsadzić <strong>na</strong> aeroplan i przewieźć go pod obłokami, a <strong>na</strong>wet <strong>na</strong>d obłokami<br />

z Paryża do Antwerpii Tak to owoc fantazji poety Ariosta, koń hipogryf, lata w rzeczywistoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong>d obłokami. Toteż<br />

stare miasta, te straszne zmory starej cywilizacji, będą zanikać, będą stawały się zabytkami muzealnymi, siedliskiem<br />

banków, sklepów, składów, magazy<strong>na</strong>mi krajów, skła<strong>da</strong>mi towarów – a powstaną nowe miasta–ogrody, miasta–<br />

siedziby, wśród pól, lasów, wzgórz roz<strong>ci</strong>ągnięte, rozwleczone po okolicach, wzdłuż linii elektrycznych kolei i<br />

tramwajów.<br />

– Tak, tak...<br />

– Mój synku! Domy robotnicze pod Warszawą, które Baryka planuje – a miałem szczęś<strong>ci</strong>e widzieć te plany – są<br />

wygodniejsze, zdrowsze, czyś<strong>ci</strong>ejsze, piękniejsze od <strong>na</strong>jwyszukańszych pałaców arystokracji, od will bogaczów<br />

amerykańskich, a lepsze od siedlisk królów. Dwa pokoje, lecz pokoje <strong>na</strong>jczystsze, <strong>na</strong>jzdrowsze, <strong>na</strong>jładniejsze, czyż to<br />

nie szczyt marzeń dla samotnego człowieka<br />

– Wy<strong>da</strong>je mi się, że cokolwieczek za dużo tam ma być czystoś<strong>ci</strong>. Przy<strong>da</strong>łoby się cokolwiek brudnej zakwaski. Co<br />

zaś do wyż wzmiankowanych burżujów tudzież <strong>ci</strong>–devant królów, to wolą oni, jak sądzę, mieszkać po staremu. Wolą<br />

<strong>taki</strong>, <strong>da</strong>jmy <strong>na</strong> to, apartamen<strong>ci</strong>k, jaki my niegdyś zajmowaliśmy w Baku – co, tatku – jak my ongi w Baku – pięć, sześć<br />

pokojów, choćby tam już – niech będzie! – kamiennych, niż te szklanki <strong>ci</strong>ągle opłukiwane w wodzie.<br />

– Nigdy! Przenigdy! Okazuje się prze<strong>ci</strong>e, właśnie wskutek i wobec wy<strong>na</strong>lazku <strong>na</strong>szego Baryki, że wyrazem<br />

bogactwa nie jest pieniądz ani <strong>na</strong>gromadzenie wartoś<strong>ci</strong> realnych, drogocennych przedmiotów i rzadkich fatałachów,<br />

tylko – zdrowie. Najbogatszy bankier, jaśnie wielmożny mag<strong>na</strong>t, przejadłszy apetyt, przepiwszy możność pragnienia,<br />

zrujnowawszy zdrowie nerwów <strong>na</strong>duży<strong>ci</strong>ami, słyszy od lekarza radę: trzeba, żeby jaśnie wielmożny pan zamieszkał <strong>na</strong><br />

wsi, chodził w zgrzebnej bieliźnie, bez kapelusza i butów, żeby dostojny smakosz jadł chleb razowy, kaszę, rzepę,<br />

rzodkiew, pogryzał czosnek – wystrzegał się jak ognia wi<strong>na</strong>, alkoholów, kawy, herbaty, frykasów – żeby rozkazo<strong>da</strong>wca<br />

robotników pracował w ogródku – <strong>na</strong> słońcu – motyką, rydlem, widłami, cepami – żeby noktambulista, z dnia czyniący<br />

noc, wstawał wraz z ptactwem i szedł spać z kurami... Cóż to oz<strong>na</strong>cza Oto zdrowie – apetyt i pragnienie, twardy sen po<br />

<strong>ci</strong>ężkiej pracy fizycznej – stało się jedynym bogactwem bogacza. A zdrowie zupełne <strong>da</strong>, zabezpieczy i podtrzyma<br />

właśnie dom szklany. Higie<strong>na</strong>, wygo<strong>da</strong>, absolut<strong>na</strong> czystość. Praca, spokój, zadowolenie wewnętrzne, wesołość. Do<br />

<strong>taki</strong>ego schronienia przed srogoś<strong>ci</strong>ą <strong>na</strong>tury i jej strasznymi ja<strong>da</strong>mi, dla uzyskania i zabezpieczenia zdrowia fizycznego i<br />

duchowego – będą dążyć właśnie burżuje. Boję się, że oni to rozwiną tak wielkie zapotrzebowanie szklanych domów, iż<br />

dla bie<strong>da</strong>ków nie starczy. Na szczęś<strong>ci</strong>e...<br />

– Nie ma strachu! Zba<strong>da</strong>ją oni tę rzecz dobrze, bo prze<strong>ci</strong>e burżuje są <strong>na</strong>jsprytniejsi, pomimo iż jako klasa są już do<br />

niczego. Jeżeli tam zwąchają swój interes, zafundują sobie u <strong>na</strong>szego kuzynka Baryki wille i pałace, jakich rzeczywiś<strong>ci</strong>e<br />

oko nie widziało.<br />

– Na szczęś<strong>ci</strong>e on nie chce stawiać nic innego w miastach i <strong>na</strong> wsiach, oprócz domów robotniczych, szpitali,<br />

muzeów, domów dla pracującej inteligencji, dla prze<strong>ci</strong>ętnych, szarych ludzi, dla zmęczonych dzisiejszą walką.<br />

– Filantrop to jakiś. Dobrodziej. Dopóki łotrostwo kradzieży <strong>da</strong>wnych bogactw nie jest wygubione <strong>na</strong> całym<br />

świe<strong>ci</strong>e, zamęczy on się, bie<strong>da</strong>czysko. Łotra w ludzkoś<strong>ci</strong> trzeba <strong>na</strong>jprzód wygubić, a dopiero później budować<br />

normalne ży<strong>ci</strong>e.<br />

– Któż to wie, kto wśród <strong>na</strong>s jest łotr, a kto sprawiedliwy.<br />

– To wiadomo aż <strong>na</strong>dto dobrze. Łotra w człowieku trzeba siłą wydusić, a gdy się nie pod<strong>da</strong>je – zabić!<br />

– Nie zabijaj! Syneczku! Nie zabijaj!<br />

– Złe <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e trzeba zabijać. Zabijamy pa<strong>da</strong>lce, żmije, wilki, wszy.<br />

– Najprzód nie bardzo dobrze wiemy, co jest złe, a co <strong>na</strong> pewno dobre. Potem – jedyne, co z zabijania wynika, to<br />

zbrodnia zabójstwa. Zabijanie jest zgoła niepotrzebne. Szko<strong>da</strong> <strong>na</strong> to czasu i zdrowia duszy ludzkiej. Wystarcza<br />

<strong>na</strong>jzupełniej budowanie ży<strong>ci</strong>a nowego. Budować od nowa, od samego początku, od gliny ziemnej i głęboko płynącej,<br />

ziemnej, czystej wody.<br />

– Już mi to i mama po siedlecku klarowała. Nic, starzy, nie rozumie<strong>ci</strong>e.<br />

– Rozumiemy, tylko nie ograniczamy się do tego jednego rozumienia. Oto tamten wziął garść piasku, <strong>który</strong>m<br />

wszyscy pogardzali, tchnął weń myśl swoją i <strong>na</strong> wzór Boga rzekł: „uczynię z tej garś<strong>ci</strong> piasku świat nowych zjawisk.<br />

Rewolucją istotną i jedyną jest wy<strong>na</strong>lazek. Rewolucją fałszywą jest wydzieranie przemocą rzeczy przez innych<br />

zrobionych”<br />

– Ależ posia<strong>da</strong>nych, nie zrobionych! Posia<strong>da</strong>nych bezprawnie.<br />

– A czyż <strong>ci</strong>, co z pałacu wypędzają mag<strong>na</strong>ta i zabierają ten pałac w swoje wła<strong>da</strong>nie, zrobili ten pałac<br />

– Zabierają ten pałac we wspólne, powszechne wła<strong>da</strong>nie.<br />

– „Powszechne wła<strong>da</strong>nie”, a w zrabowanych pałacach mieszkają nowi panowie, komisarze, dyploma<strong>ci</strong>, <strong>na</strong>czelnicy i<br />

w ogóle nowi władcy, nowi uzurpatorowie. Lud po staremu mieszka w chałupach, po staremu cuchnących, w norach<br />

miejskich i jamach nędzarskich.<br />

– Jeszcze nie jest przeprowadzo<strong>na</strong> likwi<strong>da</strong>cja starego łotrostwa. Jeszcze toczy się walka.<br />

30


– Ta walka będzie się toczyć bardzo długo. Zbawi<strong>ci</strong>el świata w kazaniu <strong>na</strong> górze <strong>na</strong>uczył świat, że <strong>na</strong>wet złemu<br />

oczywistemu nie <strong>na</strong>leży prze<strong>ci</strong>wić się siłą.<br />

– O, to – to! Stare ga<strong>da</strong>niny. Jeżeli spostrzegę, że ktoś wobec mnie dziecko sprze<strong>da</strong>je do rozpusty albo je uczy<br />

rozpusty – jeżeli widzę, że drugi rabuje dobro przez tysiące ludzi wypracowane – to ja mam się temu nie sprze<strong>ci</strong>wiać<br />

– Sprze<strong>ci</strong>w, zakaz, kara! Nie jest to celowe, nie jest skuteczne, a za<strong>ci</strong>eśnione do jednego zjawiska. Tworzeniem<br />

nowych wartoś<strong>ci</strong> i rozm<strong>na</strong>żaniem nowego dobra trzeba wyniszczać w ludziach samą zawiść i samą nie<strong>na</strong>wiść. Moż<strong>na</strong><br />

wypracować <strong>taki</strong>e warunki pracy i mieszkania, iż nie będzie o co się nie<strong>na</strong>widzić i mordować. Doprawdy – śmieszny to<br />

jest przewrót, <strong>który</strong> mag<strong>na</strong>tów strąca z pałaców do piwnic, a mieszkańców piwnic wprowadza do pałaców. Jest to<br />

prawdziwie robota i dom szalonych. Takie jest może przeświadczenie.<br />

– Moje jest inne. Zupełnie inne!<br />

– Toteż nie mówmy już o tym. Po cóż mamy mówić próżne słowa zapewnień i zaprzeczeń. Ja nie będę <strong>ci</strong> już<br />

przeczył. A tym w zamian bądź łaskaw zboga<strong>ci</strong>ć zapas swych wiadomoś<strong>ci</strong> o jeden szczegół. Widziałem szkołę wiejską<br />

zbudowaną według nowych planów. Były tam sale tak piękne, że każde dziecko biegło do nich z <strong>na</strong>jżywszą u<strong>ci</strong>echą.<br />

Były tam zimne i <strong>ci</strong>epłe kąpiele, kuchnia, jadło<strong>da</strong>jnia, izba koncertowa i kinematografia...<br />

– Nowoczesne termy...<br />

– Już dziś matki – <strong>na</strong> wspomnienie imienia tego swego mo<strong>na</strong>rchy, <strong>który</strong> skinieniami geniuszu przebudowuje świat<br />

<strong>na</strong> siedlisko dobra, a im, matkom, zdejmuje z ramion i piersi <strong>ci</strong>ężar, sam go biorąc w swe ramio<strong>na</strong> – mówią w pokorze:<br />

„Błogosławiony żywot, <strong>który</strong> <strong>ci</strong>ę nosi, i piersi, któreś ssał...”.<br />

31


Nadzwyczajnie długo trwała podróż do Moskwy. Ale <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e i ta podróż skończyła się. Po<strong>ci</strong>ąg dowlókł się do<br />

przedmieść historycznego miasta. Nie ono jed<strong>na</strong>k było celem wyprawy, więc trzeba było zmienić role i odzież. Trudno<br />

było u<strong>da</strong>wać rosyjskich robotników wybierając się w drogę do Polski. Toteż Barykowie, oj<strong>ci</strong>ec i syn, przedzierzgnęli<br />

się w Moskwie <strong>na</strong> zwykłych „inteligentów” obcokrajowców, polskich „optantów”.<br />

Z<strong>na</strong>komi<strong>ci</strong>e w tym przeobrażeniu się pomogła im walizka, która <strong>ci</strong>erpliwie <strong>na</strong> właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>eli czekała w mieszkaniu<br />

Bogumiła Jastru<strong>na</strong>. Ów Jastrun niemało miał z nią kłopotu: przenosząc się z miejsca <strong>na</strong> miejsce, musiał dźwigać i<br />

pielęgnować cudze rzeczy. Jed<strong>na</strong>k dochował depozyt w całoś<strong>ci</strong>. Oj<strong>ci</strong>ec i syn z<strong>na</strong>leźli w walizce nie tylko bieliznę i<br />

ubranie dla siebie, ale i dla cnotliwego Jastru<strong>na</strong> <strong>na</strong><strong>da</strong>ło się nieco bielizny. Cóż zaś mówić o mydle, przyborach i lekach,<br />

które wy<strong>da</strong>wały się być zesłanymi z nieba! Na dnie spoczywała książeczka opraw<strong>na</strong> w skórę, z misternie wy<strong>ci</strong>skanymi<br />

<strong>na</strong>rożnikami, świadcząca zawsze jed<strong>na</strong>ko o dziadku Kalikś<strong>ci</strong>e.<br />

Cezary, tak spragniony widoku Moskwy niez<strong>na</strong>nej i jej bolszewickich porządków, był wzruszony i przejęty, gdy<br />

wdziewał bieliznę, od tyla czasów nie widzianą przezeń, i odzież pasującą do człowieka jak jego włas<strong>na</strong> skóra.<br />

Obadwaj z ojcem byli rozradowani i dumni ze siebie, jakby każdy z nich pawia z rozłożonym ogonem połknął i nosił w<br />

sobie po ulicach i placach. Przechadzali się po mieś<strong>ci</strong>e i przyglą<strong>da</strong>li różnych jego dziwom.<br />

Pan Jastrun nie radził jed<strong>na</strong>k po próżnicy łazić i w ogóle siedzieć w tej „białokamiennej” stolicy różnych carów.<br />

Jeść nie było co, a w kuchniach publicznych wymagano legitymacji dokładnych z wyko<strong>na</strong>nej pracy. Czekali też w<br />

Moskwie tylko do chwili uzyskania przydziału do e s z e l o n u, czyli po<strong>ci</strong>ągu wiozącego różnych rozbitków do granic<br />

polskich. Uzyskawszy niezbędne papiery wtłoczeni zostali do po<strong>ci</strong>ągu, <strong>który</strong> był <strong>na</strong>bity do ostatniego miejsca, gdyż<br />

idąc z <strong>da</strong>la zabierał po drodze Polaków Bóg wie skąd, z gór, z<strong>na</strong>d mórz i ze stepów. Dla dwu ludzi z<strong>na</strong>lazło się jeszcze<br />

miejsce. Walizkę z wielkim już trudem wtaszczyli za sobą. Po<strong>ci</strong>ąg ów dążył do Charkowa. Tam była jego meta.<br />

Wszyscy podróżni mieli w Charkowie czekać <strong>na</strong> inny po<strong>ci</strong>ąg, <strong>który</strong> miał tam dopiero <strong>na</strong>dejść po pewnym czasie.<br />

Pojechali.<br />

O ile podróż od wybrzeży Kaspijskiego Morza była długa i <strong>ci</strong>ężka, to ta z Moskwy do Charkowa była już istną<br />

torturą. Wozy były <strong>na</strong>ładowane ludźmi, którzy wieźli ze sobą i <strong>na</strong> sobie całkowity nieraz dorobek długiego ży<strong>ci</strong>a.<br />

Wiedział o tym maszynista prowadzący ów po<strong>ci</strong>ąg. Toteż tu albo tam, w mieś<strong>ci</strong>e lub u jego przedmieść, a nieraz w<br />

<strong>na</strong>jszczerszym polu po<strong>ci</strong>ąg stawał i stał niewzruszenie. Stał godzinę, dwie, pięć, dziesięć, pięt<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e, dwadzieś<strong>ci</strong>a.<br />

Pasażerowie błagali maszynistę, żeby jechał – przewodnik, <strong>który</strong> był poniekąd władzą <strong>na</strong>d reemigrantami, wchodził z<br />

nim w pertraktacje. Maszynista oświadczał sucho, że musi w swej lokomotywie zrobić pewien remontik. Robił zaś ów<br />

remontik dopóty, dopóki przewodnik lub ktoś inny z podróżnych nie obszedł po<strong>ci</strong>ągu i nie zebrał składki <strong>na</strong> szybszą<br />

reparację maszyny. Kto miał walory mające jakieś z<strong>na</strong>czenie, <strong>da</strong>wał walory. Kto nie posia<strong>da</strong>ł walorów, mógł <strong>da</strong>wać<br />

przedmioty wartoś<strong>ci</strong>owe, pierś<strong>ci</strong>onki, obrączki, dewizki, <strong>na</strong>wet zegarki, <strong>na</strong>wet buty i surduty. Pod tym względem<br />

wszechwładza kolejowa rządziła się wielką wyrozumiałoś<strong>ci</strong>ą i nie robiła żadnych szykan: buty – dobrze, surdut – niech<br />

będzie i surdut! Skoro zebrała się suma przedmiotów czy pieniędzy zaspakajająca ambicje maszynisty, nieobraźliwa dla<br />

jego godnoś<strong>ci</strong> osobistej, remontik dobiegał do końca. Po<strong>ci</strong>ąg gwiz<strong>da</strong>ł, sapał, ruszał z miejsca, turkotał raz prędzej, drugi<br />

raz wolniej, posuwał się po szy<strong>na</strong>ch aż do <strong>na</strong>stępnego tajemniczego punktu w polu lub w mieś<strong>ci</strong>nie. Zapytywano, czy to<br />

znowu remontik, i jeżeli <strong>da</strong>wała się słyszeć odpowiedź potwierdzająca, zabierano się do gromadzenia nowej składki w<br />

walorach i przedmiotach. Im bliżej było upragnionego Charkowa, tym lokomotywa więcej i częś<strong>ci</strong>ej wymagała<br />

niezbędnych poprawek i dłużej trwały postoje. Zapasy wyczerpywały się i psuły, zimno dokuczało, jęczeli chorzy,<br />

płakały dzie<strong>ci</strong>, ludzie popa<strong>da</strong>li w tępe odrętwienie lub w nerwowy niepokój, a pocz<strong>ci</strong>wy maszynista ćmił swego<br />

papierosika siedząc <strong>na</strong> stopniach maszyny, patrzał w przestwór i zaunywno pośpiewywał jedną z pięknych piosenek<br />

ludowych.<br />

Ostatni postój wypadł z woli maszynisty o dziesięć wiorst przed Charkowem. Z jakichś względów w tym właśnie<br />

punk<strong>ci</strong>e kończyła się droga po<strong>ci</strong>ągu–e s z e l o n u. Część podróżnych – zwłaszcza kobiet i dzie<strong>ci</strong> – postanowiła czekać<br />

– a nuż jeszcze pojedzie Część druga, nie<strong>ci</strong>erpliwsza i mocniejsza w nogach, ruszyła do miasta piechotą.<br />

Do tej drugiej częś<strong>ci</strong> <strong>na</strong>leżeli dwaj Barykowie. Ponieśli <strong>na</strong> przemiany <strong>na</strong> plecach swoją walizkę i trafili do miasta.<br />

Dotarli do dworca kolejowego i tu od<strong>da</strong>li <strong>na</strong> przechowanie kufereczek zawierający cały ich majątek, wszelkie papiery i<br />

ubogie skarby w lekarstwach, watach i flanelach. Po opłaceniu <strong>na</strong>leżnoś<strong>ci</strong> za przechowanie wy<strong>da</strong>no im z charkowskiego<br />

deposito kwit z pieczę<strong>ci</strong>ą czerwoną, wielkoś<strong>ci</strong> ucz<strong>ci</strong>wego spodka. Schowawszy pieczołowi<strong>ci</strong>e ów dokument <strong>na</strong><br />

posia<strong>da</strong>nie ręcznej własnoś<strong>ci</strong>, w skok pomknęli do polskiego biura, ażeby powziąć wiadomość o po<strong>ci</strong>ągu do granicy.<br />

Ale przed drzwiami biura zastali długi szereg ludzi nieszczęsnych, wyczekujących swej kolei. Trzeba było stanąć w<br />

„ogonku” i poczekać. Zmieniali się w tym wartowaniu. Jeden „czekał”, a drugi mięsił błoto odwilży charkowskiej<br />

poszukując jakowegoś noclegowiska, gdyż było rzeczą więcej niż prawdopodobną, że trzeba będzie w tymże<br />

Charkowie nieco dłużej popasać. Seweryn Baryka, <strong>który</strong> w tym mieś<strong>ci</strong>e już bywał, a odz<strong>na</strong>czał się <strong>na</strong> ogół większą od<br />

sy<strong>na</strong> przemyślnoś<strong>ci</strong>ą, z<strong>na</strong>lazł tegoż jeszcze dnia pomieszczenie w izbie pewnego krawca, mówiącego jeszcze coś niecoś<br />

po polski, gdyż onego czasu był „rodem z Warszawy”. Ten to półro<strong>da</strong>k, ob<strong>da</strong>rłszy ucz<strong>ci</strong>wie wędrowców, zgodził się <strong>na</strong><br />

przenocowanie ich w swej izbie, mocno niepachnącej. Seweryn Baryka <strong>da</strong>ł krawcowi za<strong>da</strong>tek w starych rublach, które<br />

jeszcze wygrzebał zza podszewki, i powró<strong>ci</strong>ł do ogonka przed biurem.<br />

32


Okazało się z oświadczeń ludzi wychodzących z biura, a wresz<strong>ci</strong>e, po długim wyczekiwaniu, z samej rozmowy z<br />

urzędnikiem, iż o po<strong>ci</strong>ągu w dniach <strong>na</strong>jbliższych nie ma <strong>na</strong>wet mowy. Jest obietnica, że <strong>taki</strong> po<strong>ci</strong>ąg, dążący z <strong>da</strong>leka,<br />

spod Uralu, ma <strong>na</strong>dejść, ale jeszcze wcale nie wiadomo, kiedy to <strong>na</strong>stąpi. Urzędnicy do<strong>da</strong>wali <strong>na</strong>dto niewesołe<br />

wyjaśnienie, iż ów po<strong>ci</strong>ąg, o ile <strong>na</strong>wet przyjdzie, będzie bardzo przeładowany.<br />

Nie pozostało tedy nic innego, tylko – do krawca. Przedtem jed<strong>na</strong>k ruszyli <strong>na</strong> stację kolejową po walizkę, gdyż bez<br />

niej trudno było pomyśleć o jakim <strong>taki</strong>m urządzeniu się w tej goś<strong>ci</strong>nie. Na szczęś<strong>ci</strong>e biuro składu przyjmującego <strong>na</strong><br />

przechowanie ręczne pakunki było otwarte i tenże parień, <strong>który</strong> walizkę przyjął, siedział przy otwartym oknie.<br />

Barykowie okazali mu kwit z czerwoną pieczę<strong>ci</strong>ą oraz numerem obiektu i poprosili o wy<strong>da</strong>nie im pakunku.<br />

Funkcjo<strong>na</strong>riusz wziął z ich rąk ową kartkę i poszedł z nią po walizkę. Długo jed<strong>na</strong>k nie wracał. Czekali nie<strong>ci</strong>erpliwie,<br />

gdyż noc już zaszła, a ch<strong>ci</strong>eli prze<strong>ci</strong>e nocleg swój urządzić. Wresz<strong>ci</strong>e ów parień <strong>na</strong>dszedł, ale bez walizki. Oświadczył<br />

z miną pełną współczu<strong>ci</strong>a, że <strong>taki</strong>ej walizki w składzie nie ma.<br />

– Jakże może nie być, towarzyszu – tłumaczył mu Cezary. – Prze<strong>ci</strong>e tu stoi numer, <strong>który</strong> sam wypisałeś. Sam <strong>na</strong> c<br />

z e m o d a n i e przylepiłeś tenże numer. Wziąłeś czemo<strong>da</strong>n z moich rąk. Sam go do składu poniosłeś. Praw<strong>da</strong><br />

– Być może, iż poniosłem. Dużo pakunków noszę do składu. Być może, iż <strong>na</strong>pisałem i przylepiłem numer. Dużo<br />

numerów piszę i przylepiam. Takie moje zaję<strong>ci</strong>e. Ech, towarzyszu, <strong>taki</strong>e moje zaję<strong>ci</strong>e... – do<strong>da</strong>ł z westchnieniem,<br />

przewracając oczy do góry.<br />

– No, to idźże jeszcze raz i dobrze poszukaj!<br />

– Szukałem – rzekł kolejarz niechętnie. – Wszystkie kąty przeszukałem. Nie ma! Prawdę wam mówię, towarzyszu:<br />

nie ma!<br />

– Jakże może nie być! – zaperzył się stary Baryka. – Kwit jest, pieniądze za przechowanie zapłacone, wszystko w<br />

porządku, to i pakunek być musi!<br />

– Zrobię to dla was, jeszcze raz pójdę. Poszukam... – westchnął pocz<strong>ci</strong>wiec.<br />

Poszedł. Znowu długo szukał. Wró<strong>ci</strong>ł jed<strong>na</strong>k ze smutnym westchnieniem:<br />

– Nie ma waszej walizki...<br />

– Gdzież się podziała – pytali w pasji, jeden przez drugiego.<br />

– Czy ja wiem, gdzie się podziała! Nie ma jej.<br />

– Ale pomyślże, towarzyszu – perswadował Cezary. – Kwit...<br />

– Cóż ty mi z twoim kwitem w oczy leziesz!... – odparł tamten nie bez gniewu. – Kwit twój widzę, a czemo<strong>da</strong>nczika<br />

twojego nie widzę. Zrozumiałeś<br />

– Gdzieś go podział – zaperzył się Cezary.<br />

– Czy ja wiem, gdzie on się mógł podziać Nie ma go!<br />

– Ukradli mi tę walizkę – krzyknął Seweryn w uniesieniu.<br />

– Złodzieje! – potwierdził Cezary.<br />

– Od<strong>da</strong>waj mi moją własność! – krzyknął starszy chwytając za rękaw opieku<strong>na</strong> rzeczy złożonych <strong>na</strong> przechowanie.<br />

Tamten flegmatycznie usunął mocną prawicą rękę Baryki i niemniej flegmatycznie oświadczył:<br />

– Słysz, towariszcz! Ty nie szumi. Bolsze pomałcziwaj. A co będzie, jeśli z powodu głupiej walizki do czrezwyczajki<br />

zajedziesz zamiast do twojej tam Polski...<br />

Seweryn Baryka pokiwał posępnie głową. Zamyślił się głęboko. Westchnął. Odeszli w milczeniu. Już za drzwiami<br />

gmachu kolejowego Cezary mruknął:<br />

– Nie będziesz miał antypiryny <strong>na</strong> twoje bóle głowy. Bo<strong>da</strong>j to! Nie będziesz miał aspiryny. Nie mamy tej walizki!<br />

– Przeczekam i to. Ale powiedz, powiedz, Czaruś... „Pilnowałem jak oka w głowie” tamtej broszury. Była ze mną w<br />

kilku setkach przygód, gdzie śmierć w oczy zaglą<strong>da</strong>ła. A tu w <strong>taki</strong> głupi, w <strong>taki</strong> strasznie głupi sposób nie<br />

dopilnowałem. Jakże moż<strong>na</strong> było zawierzyć! Cóż też za stary osioł ze mnie! Nie zostawię <strong>ci</strong> tej książeczki...<br />

– Dzie<strong>ci</strong>ństwo, tatuś...<br />

Cezary ch<strong>ci</strong>ał jeszcze do<strong>da</strong>ć, że prze<strong>ci</strong>e wie, co jest w tamtej broszurze, lecz zamilkł spojrzawszy <strong>na</strong> twarz ojca.<br />

Brnęli poprzez kałuże i świeże śniegi dążąc do swego noclegu.<br />

Oczekiwanie <strong>na</strong> nowy repatriacyjny po<strong>ci</strong>ąg do Polski potrwało, niestety, tygodnie. Długie i <strong>ci</strong>ężkie tygodnie.<br />

Ukarani za pychę posia<strong>da</strong>nia czystych koszul <strong>na</strong> zmianę, chodzili teraz w brudnych i nie wywijali bliźnim przed nosem<br />

chustkami do nosa. Pokosztowanie rozkoszy burżuazyjnych wymysłów przyprawiło ich o żal dokuczliwy, gdy tych<br />

wymysłów zabrakło. Nie mieli już nic a nic do spieniężenia, gdy wyczerpały się pieniądze, które zachowali byli przy<br />

sobie. Gospo<strong>da</strong>rz, krawiec „rodem z Warszawy”, ani myślał trzymać ich w swej izbie, gdy się dowiedział, że im<br />

czemo<strong>da</strong>n zasekwestrowano. Imali się <strong>na</strong>jordy<strong>na</strong>rniejszej pracy, ażeby przetrwać czas tak trudny.<br />

Wystawali <strong>na</strong> zmianę przed urzędem polskim oczekując <strong>na</strong> wiadomość o po<strong>ci</strong>ągu, istotnie jak żebracy. A nie moż<strong>na</strong><br />

było nic przedsięwziąć – chyba iść piechotą o kiju <strong>na</strong> zachód. Na to starszy sił nie miał. W do<strong>da</strong>tku w<strong>ci</strong>ąż zapa<strong>da</strong>ł <strong>na</strong><br />

swe niemoce. Trzeba było podczas gorączkowania ukła<strong>da</strong>ć go w pewnej dziurze pod scho<strong>da</strong>mi, gdzie za dnia<br />

pozwalano choremu spoczywać. Setki ludzi przebiegały po tych scho<strong>da</strong>ch tuż <strong>na</strong>d głową Sewery<strong>na</strong>, a młody musiał się<br />

temu przysłuchiwać z za<strong>ci</strong>śniętymi zębami i pięś<strong>ci</strong>ami. Gdy się stawiał w urzę<strong>da</strong>ch bolszewickich i próbował domagać<br />

się pomieszczenia, traktowano go opryskliwie, choć się przechwalał i rekomendował swymi poglą<strong>da</strong>mi, a <strong>na</strong>wet<br />

33


czy<strong>na</strong>mi rewolucyjnymi w Baku. Był jed<strong>na</strong>k polskim repatriantem. Z<strong>na</strong>no się <strong>na</strong> <strong>taki</strong>ch farbowanych lisach. Nic nie<br />

mógł wskórać. Ro<strong>da</strong>cy zaś nie kwapili się z pomocą, skoro o nią sam nie zabiegał.<br />

34


W tym czasie zbliżył się duchowo do ojca, jak swego czasu do matki. Głęboka żałość i dojmujące ssanie<br />

wewnętrzne bolesnej litoś<strong>ci</strong> łączyło się i przeplatało z żądzą ży<strong>ci</strong>a. Cezary patrzał teraz <strong>na</strong> rozmach rewolucji w jej<br />

pierwszym rozkwi<strong>ci</strong>e. Uczył się organizacji rozmaitych: rtuczeka i gubczeka, gubispołkom, <strong>na</strong>robraz, <strong>na</strong>rkompros,<br />

sow<strong>na</strong>rkom. Z<strong>da</strong>rzało mu się widywać mary<strong>na</strong>rzy o kwadratowych lub kulistych facjatach, spalonych i rudych jak<br />

rondle, pędzących automobilami poprzez miasto Charków – dokądś, w jakimś kierunku. Biła od nich potęga ludzka,<br />

męska, niezłom<strong>na</strong>. Śpiewali swoje rewolucyjne pieśni, wyhodowane w poświstach wichrów <strong>na</strong> zrewoltowanych<br />

pancernikach, kiedy to oficerom, którzy ich ongi łomotali po tychże kwadratowych i kulistych k u f a c h,<br />

przywiązywano wielkie, stożkowate armatnie kule do nóg i puszczano <strong>na</strong> głębinę, ażeby tam, <strong>na</strong> dnie Czarnego Morza,<br />

„potańcowali maleńko”. Odwiedzał sale mityngów, <strong>na</strong>bite nie przez Tatarów i Ormian zjuszonych <strong>na</strong> siebie, jak to<br />

miało miejsce w Baku, lecz przez lud pracujący ruski, małoruski, rumuński, żydowski, polski, jaki kto chce, lecz jeden,<br />

niepodzielny, robotniczy. Słuchał tutaj mówców pierwszorzędnych, wszystko jedno jakiej proweniencji, lecz<br />

wysuwających i rozwijających rzecz rewolucji w sposób nieubłaganie logiczny, jasny, niezwalczony. Zachwycał się<br />

szczególniej mówcami pochodzenia żydowskiego. Ci z fenome<strong>na</strong>lnym jasnowidzeniem ujawniali geniusz swej rasy,<br />

zdolność do<strong>ci</strong>erania do <strong>na</strong>jgłębszej, <strong>na</strong>jostatniejszej iś<strong>ci</strong>zny, do samego sed<strong>na</strong> spraw ludzkich – odsłaniali słabość i<br />

miejsca chore, zgniłe, obumarłe ko<strong>na</strong>jącego świata burżuazji i ofiarowywali pracującemu ludowi swe <strong>na</strong>jtrafniejsze pod<br />

słońcem rozumowanie o isto<strong>ci</strong>e i potędze przewrotu, <strong>który</strong> się właśnie dokonywał.<br />

Gdy się z<strong>na</strong>jdował w tłumie słuchaczów, w <strong>ci</strong>żbie robotniczej, która za każdym zbawczym sylogizmem mówcy<br />

<strong>ci</strong>ężko a zarazem radośnie wzdychała, gdyż te spokojne wywody zdejmowały, z<strong>da</strong>wało się, z ramion przeogromnego<br />

pogłowia skrzywdzonych <strong>ci</strong>ężar niedoli, przymus, przekleństwo i sam nieszczęsny los bytowania w jarzmie – Cezary<br />

wzdychał równie <strong>ci</strong>ężko jak oni. Jakże w <strong>taki</strong>ch moment<strong>na</strong>ch pragnął rozstać się z ojcem, wyprawić go w ów świat<br />

niez<strong>na</strong>ny, w krainę mitycznej Polski, a zostać tam, wśród rozumnych i silnych! Jakże pragnął dołożyć ramienia do pracy<br />

<strong>na</strong>d realizacją dzieła, <strong>na</strong>d skruszeniem aż do podwalin świata starego łotrostwa! Podziwiał i uwielbiał niezrów<strong>na</strong>ne<br />

zjawisko przewrotu, ukazujące się oczom ludzkim w czynie <strong>na</strong>jpotężniejszym od zarania świata a wysnutym z<br />

logicznych przesłanek genialnego geometry, <strong>który</strong> i<strong>na</strong>czej niż wszyscy dotychczas, niż <strong>na</strong>jpotężniejsi z tyranów,<br />

podzielił i pomierzył okrąg ziemski swym systemem triangulacji <strong>na</strong> niewidziane.<br />

Ale gdy młody entuzjasta wracał do dziury pod scho<strong>da</strong>mi, czuł, że nie <strong>da</strong> rady. Ten oj<strong>ci</strong>ec, przychodzień mało<br />

z<strong>na</strong>ny, to nie było jestestwo bierne i czujące jedynie, jak matka. To był prze<strong>ci</strong>wnik czynny. To był rycerz. Z jego ran,<br />

<strong>który</strong>ch <strong>na</strong> <strong>ci</strong>ele miał pełno, sączyła się nie tylko krew, lecz jakoweś światło uderzające w oczy. On nie tylko wierzył w<br />

coś innego, lecz śmiał i<strong>na</strong>czej świat kształtować. To, co mówił, było mgliste, wymyślone z rozbitej głowy, <strong>na</strong>wet<br />

śmieszne, ale z tym trzeba było potykać się, zaiste, <strong>na</strong> szpady. Czyż ten oj<strong>ci</strong>ec był burżujem, stronnikiem bogaczów i<br />

pochlebców bogaczów – Nie. Czy był stronnikiem starego porządku rzeczy – Nie. Jakże tedy – dlaczego nie ch<strong>ci</strong>ał<br />

współpracować w sprawie przewrotu Z<strong>na</strong>ł prze<strong>ci</strong>e tę potęgę, która wyzwalała robotników świata z pęt u<strong>ci</strong>sku<br />

przemysłowców i zdzierców. Bywał <strong>na</strong> wszelakich wiecach w Moskwie i słuchał <strong>na</strong>j<strong>ci</strong>ekawszych referentów. Nie tylko<br />

tyle; w drodze swej do Baku przewędrował całą Rosję, przewier<strong>ci</strong>ł ją jak ów małż niepozorny, skałotocz–palczak, <strong>który</strong><br />

w <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong> swej przeszywa potężne skały. Z<strong>na</strong>ł nie tylko zewnętrzne agitacyjne mityngi i półzewnętrzne urzędy, <strong>na</strong><br />

starych oparte śmie<strong>ci</strong>ach, lecz i tajne kancelarie nowych despotów, szpiegowskie zakamarki i obmierzłe więzienia,<br />

gdzie wskutek podejrzeń i <strong>na</strong> zasadzie szpiegowskich doniesień siadywał ramię w ramię z tymi, <strong>który</strong>ch po to<br />

wyprowadzano <strong>na</strong> światło, ażeby ich zgładzić. Z<strong>na</strong>ł piwnice zalane i zachlastane krwią i cuchnące od trupów. Powia<strong>da</strong>ł,<br />

iż ten to trupi zaduch przeszkadza, ażeby moskiewskie powietrze moż<strong>na</strong> było w<strong>ci</strong>ągnąć wolnymi i szczęśliwymi<br />

płucami. W tym zaduchu po masowych i sekretnych morderstwa, pośród krwawych orgii nie moż<strong>na</strong> się modlić wielkim<br />

tłumem: „Ojcze <strong>na</strong>sz, <strong>który</strong>ś jest w niebie...”. „W Moskwie – mówił – cuchnie zbrodnią. Tam wszystko poczęte jest ze<br />

zbrodni, a skończy się <strong>na</strong> wielkich i świetnych karierach nowych panów Rosji, którzy zamieszkają w pałacach carskich i<br />

jusupowskich, odzieją się w miękkie szaty i stworzą nową, czynowniczą i komisarską arystokrację, nową <strong>na</strong>wet<br />

plutokrację, lubującą się w zbytku i zepsu<strong>ci</strong>u starej. Plebs będzie mieszkał po norach i smrodliwych izbach. Tam nie<br />

zaczęło się od budowania, od przetwarzania rzeczy lichych <strong>na</strong> lepsze, lecz od niszczenia, nie z miłoś<strong>ci</strong>, lecz z pychy i<br />

zemsty. Na<strong>da</strong>remnie z<strong>na</strong>komi<strong>ci</strong> komisarze będą odwaniać zapach morderstwa perfumami postępu”<br />

Gdy syn stawał w otworze schronienia pod scho<strong>da</strong>mi, Seweryn Baryka wy<strong>ci</strong>ągał do niego trzęsące się ręce i rzucał<br />

pytanie zawsze jed<strong>na</strong>kie: czy nie ma po<strong>ci</strong>ągu – To nie było marzenie, <strong>na</strong>wet nie żądza powrotu do kraju<br />

ma<strong>ci</strong>erzystego, lecz jakiś szał duszy. Jechać! – to był jedyny okrzyk, <strong>który</strong> się od tego człowieka słyszało. Z<strong>da</strong>wało się,<br />

że gdyby mu pozwolono wsiąść do po<strong>ci</strong>ągu i jechać do kraju, <strong>na</strong>tychmiast spadłaby gorączka, od której się trząsł albo<br />

gorzał, i ozdrowiałby bez wątpienia. Jakże syn mógł go opuś<strong>ci</strong>ć Jakże miał wyprawić samego <strong>na</strong> wiekuiste rozstanie<br />

Obejmował go ramio<strong>na</strong>mi i razem tęsknił do chwili odjazdu. I oto wytworzył się w jego organizmie jakby nowotwór<br />

uczuć, pulsujący od pasji sprzecznych w sobie. Cezary był tu i tam, w Rosji i w Polsce, był z ojcem i prze<strong>ci</strong>wko niemu.<br />

Szarpał się i mocował ze sobą samym, nie mogąc <strong>da</strong>ć sobie rady.<br />

Nie tylko wszakże odmienność zapatrywań <strong>na</strong> sprawy publiczne i społeczne dzieliła (a zarazem w szczególniejszy<br />

sposób łączyła) ojca i sy<strong>na</strong>. Cezary w<strong>ci</strong>ąż przezwy<strong>ci</strong>ężał w swym duchu tego starego człowieka, wyzbywał się jego<br />

władzy moralnej <strong>na</strong>d sobą, wyrastał z niego i oddzielał się bujnoś<strong>ci</strong>ą swej siły od zmurszałoś<strong>ci</strong> tego pnia. Nękały go<br />

35


więzy, w<strong>ci</strong>ąż jeszcze, jak w dzie<strong>ci</strong>ństwie, krępujące jego wolę. Musiał po tysiąc razy ulegać, ponieważ był synem – a<br />

stary oj<strong>ci</strong>ec może rozkazywać, zakazywać, wresz<strong>ci</strong>e pospoli<strong>ci</strong>e kaprysić z tej prostej racji, iż jest ojcem i ma niepisaną<br />

władzę zakazywania spraw i uczuć <strong>na</strong>jsłuszniejszych. Cezary nie czynił nic <strong>taki</strong>ego, co by było moralnym<br />

ojcobójstwem, lecz szarpał się w więzach. Nieraz ponosiła go wewnętrz<strong>na</strong> wś<strong>ci</strong>ekłość i gryzł w ustach twarde wyrazy.<br />

Ale samo to przegryzanie twardych wyrazów było męczarnią, albowiem sączył się z niego żal nikły, mętny, a ostry i<br />

nieustępliwy. Nieraz w głębi siebie Cezary żałował, iż go ten tajemniczy człowiek, g<strong>na</strong>ny niewygasłą miłoś<strong>ci</strong>ą swoją,<br />

odszukał w Baku, dosięgnął, chwy<strong>ci</strong>ł w swe sie<strong>ci</strong> uczuć i zabrał stamtąd. Byłby tam został B a r y n c z y s z k ą,<br />

samym sobą. Rozkazywałby samemu sobie i szedł obraną drogą. Byłby skończył roboty grabarskie, rzu<strong>ci</strong>ł łopatę i<br />

stanął między ludźmi tworzącymi. Teraz szedł <strong>na</strong> postronku swojej dla ojca miłoś<strong>ci</strong> w stronę Polski, której ani z<strong>na</strong>ł, ani<br />

pragnął. Oj<strong>ci</strong>ec <strong>na</strong>rzu<strong>ci</strong>ł mu ideał obcy duszy i niezrozumiały, niepożą<strong>da</strong>ny i trudny, ckliwy i bezbarwny. Nie sam<br />

zresztą ten ideał, lecz przymus tolerowania, piastowania i uległej tolerancji względem niego był nie do zniesienia. A<br />

tymczasem egoizm Sewery<strong>na</strong> Baryki w sprawie <strong>na</strong>rzucania tego ideału nie zmniejszał się, lecz powiększał. Oj<strong>ci</strong>ec nie<br />

<strong>na</strong>rzucał synowi swej tęsknoty i żądzy powrotu, lecz sam trząsł się i jęczał jak niegdyś matka. Moż<strong>na</strong>ż było nie<br />

pomagać mu w sprawie powrotu<br />

36


Toteż Cezary wystawał codziennie przed biurem, ba<strong>da</strong>ł urzędników i zbierał wiadomoś<strong>ci</strong> w mieś<strong>ci</strong>e. Wresz<strong>ci</strong>e<br />

pochwy<strong>ci</strong>ł wieść upragnioną. Po<strong>ci</strong>ąg miał <strong>na</strong>dejść! Był to ogromny e s z e l o n wiozący mnóstwo Polaków do kraju.<br />

Niestety, syg<strong>na</strong>lizowano już z <strong>da</strong>la, że miejsca nie ma i że nikogo z Charkowa zabrać nie mogą. Cezary poruszył<br />

wszelkie sprężyny, żeby zabezpieczyć sobie w tym po<strong>ci</strong>ągu dwa miejsca, i czekał dniami – nocami. Nie wiadomo było<br />

oczywiś<strong>ci</strong>e, kiedy <strong>na</strong>dejdzie. Przewidziano, iż zatrzyma się w Charkowie <strong>na</strong> bardzo krótko, może <strong>na</strong> parę minut,<br />

właśnie w celu uniemożliwienia oczekującym wpakowania się do tego po<strong>ci</strong>ągu. Przewodnik wiozący reemigrantów,<br />

<strong>który</strong> przed władzami sowieckimi odpowia<strong>da</strong>ł surowo za przekroczenie instrukcji, <strong>da</strong>wał z<strong>na</strong>ć <strong>na</strong>przód, z <strong>da</strong>la, iż<br />

nikogo nie zabierze. Cezary nie tra<strong>ci</strong>ł <strong>na</strong>dziei i wartował osobiś<strong>ci</strong>e albo za pomocą łańcucha życzliwych, którzy litowali<br />

się w tym morzu bezlitoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong>d jego ojcem.<br />

I oto pewnej nocy <strong>da</strong>no z<strong>na</strong>ć: po<strong>ci</strong>ąg! Seweryn i Cezary rzu<strong>ci</strong>li się do stacji. Tutaj o po<strong>ci</strong>ągu niby to nic słychać nie<br />

było, lecz wieść sekret<strong>na</strong> <strong>da</strong>wała z<strong>na</strong>ki i ostrzegała <strong>na</strong> migi: <strong>na</strong>dchodzi!<br />

Obadwaj Barykowie <strong>na</strong>słuchiwali. Starszy był tak zdenerwowany, rozstrojony i słaby, że ledwie mógł utrzymać się<br />

<strong>na</strong> nogach. Z<strong>da</strong>wało się, że przypadnie do ziemi i będzie <strong>na</strong>słuchiwał. I oto w <strong>ci</strong>szy nocnej <strong>da</strong>leko – <strong>da</strong>leko rozległo się<br />

dudnienie głuche, zwiastun upragniony. Stali obadwaj <strong>na</strong>słuchując <strong>na</strong> stacji słabo oświetlonej, ponurej i pustej.<br />

Dudnienie zbliżało się, wzmagało, rosło. Zamigotały <strong>da</strong>leko ruchome światła latarni. Wresz<strong>ci</strong>e po<strong>ci</strong>ąg, ogrom<br />

<strong>ci</strong>emnoszary, wtoczył się <strong>na</strong> stację i stanął. Był to szereg wagonów z obmarzniętymi ok<strong>na</strong>mi i drzwiami. Sędziwe sople<br />

wisiały, jak kudły i kłaki, z tego pasa ruchomych domków <strong>na</strong> głucho zabitych, zatarasowanych, zamkniętych. Gdy<br />

Cezary poskoczył i probował otworzyć jedne, drugie, trze<strong>ci</strong>e, czwarte i dziesiąte drzwi, <strong>da</strong>remnie wyłamywał sobie<br />

palce i wykręcał dłonie. Wszystkie drzwi były niezdobyte.<br />

Z ostatnich wagonów wysunął się jakiś człowiek i szybko zdążał do dworca w poszukiwaniu władzy. Dwaj<br />

wędrowcy rzu<strong>ci</strong>li się do niego i nie pytając, kim jest, zasypali go prośbami o wpuszczenie do po<strong>ci</strong>ągu. Okazało się, iż<br />

jest to właśnie przewodnik, inżynier Białynia. Seweryn z<strong>na</strong>ł tego człowieka przed laty za swoich urzędniczych czasów.<br />

Począł mu się przypomi<strong>na</strong>ć i błagać o łaskę, o pomoc, o litość, o zabranie. Tamten przypomniał sobie Barykę – jakże –<br />

kochany pan Seweryn – Symbirsk – <strong>da</strong>wne dobre czasy! – lecz nic uczynić nie mógł. Nie mógł! Głową, wyraźnie głową<br />

odpowia<strong>da</strong> za przyję<strong>ci</strong>e nowego pasażera do po<strong>ci</strong>ągu! Po<strong>ci</strong>ąg jest już przeładowany, <strong>na</strong>bity. Na każdym niemal<br />

przystanku rewizja przeglą<strong>da</strong> papiery uprawnionych do jazdy z tym e s z e l o n e m. Za przemycanie choćby jednego<br />

człowieka zagraża kara głów<strong>na</strong>. Kara głów<strong>na</strong>!<br />

– Nie mogę! Z żalem, z <strong>na</strong>jserdeczniejszym żalem, kochany panie Sewerynie... Nie mogę! Zwłaszcza dwu ludzi! Nie<br />

mogę! – jęczał przewodnik.<br />

Radził poczekać <strong>na</strong> <strong>na</strong>stępny e s z e l o n, <strong>który</strong> wtedy a wtedy, pod <strong>taki</strong>m a <strong>taki</strong>m przewodnikiem ma <strong>na</strong>dejść.<br />

Tamten może będzie miał mniej ludzi, może będzie mógł przyjąć. Seweryn Baryka poniżył się do próśb <strong>na</strong>jniższych.<br />

Błagał. Skamlał. Zakli<strong>na</strong>ł. Rzu<strong>ci</strong>ł się do rąk inżyniera Białyni. Zapłakał okropnym starczym głosem... Nic to nie<br />

pomogło. Nie mogło pomóc. Daremne były prośby i certacje. Białynia tłumaczył szeptem, <strong>na</strong> ucho, że prze<strong>ci</strong>e łatwiej<br />

jest im zaczekać, nieco zaczekać <strong>na</strong> <strong>na</strong>stępny po<strong>ci</strong>ąg, niż skazywać jego, Białynię, ro<strong>da</strong>ka, dobrego z<strong>na</strong>jomego, ba!<br />

przyja<strong>ci</strong>ela, <strong>na</strong> utratę ży<strong>ci</strong>a. A ży<strong>ci</strong>em – ży<strong>ci</strong>em! – swym odpowia<strong>da</strong> – itd. Cezary nie słuchał perswazji. W sposób ostry<br />

i gruby oświadczył, że oj<strong>ci</strong>ec jego dłużej czekać nie może – że żyją tu od tygodni jak troglody<strong>ci</strong>, czekając właśnie <strong>na</strong><br />

możność wyjazdu – a gdy ta możność <strong>na</strong>dchodzi, każą im czekać! Jakże tu czekać! I <strong>na</strong> co Czy <strong>na</strong> nową odmowną<br />

odpowiedź Czemuż to inni mogą jechać, a oni żadną miarą nie mogą Białynia znowu począł tłumaczyć, że nie tylko<br />

oni dwaj, lecz i inni z Charkowa. Zgłaszały się setki i setki petentów, a odmówił, gdyż...<br />

Do certujących się podszedł z tyłu jakiś człowiek, również podróżny, jadący tym samym po<strong>ci</strong>ągiem. Przysłuchiwał<br />

się rozmowie w milczeniu. Gdy Białynia jeszcze bardziej stanowczo, kategorycznie, właśnie wskutek grubych<br />

argumentów młodego Baryki, odmawiał – tamten po<strong>ci</strong>ągnął Sewery<strong>na</strong> za kurtkę i popchnął go ku końcowi po<strong>ci</strong>ągu.<br />

Sam przemówił do inżyniera Białyni:<br />

– Śmierć Śmierć za zabranie tych dwu<br />

– Śmierć! – krzyknął inżynier.<br />

– Śmierć – możliwe – wszystko możliwe. Ale ich zabrać musimy.<br />

– Ja ich nie biorę! – wołał głośno Białynia. – Nie biorę! Nie biorę!<br />

– Toteż nie ty ich bierzesz, tylko ja. Zwalisz winę <strong>na</strong> mnie. Jeżeli się wykryje, zwalisz winę <strong>na</strong> mnie. Ty o niczym<br />

nie wiesz, pierwszy raz słyszysz – z<strong>na</strong>t' nie z<strong>na</strong>ju, wie<strong>da</strong>t' nie wie<strong>da</strong>ju – ja ich pod sekretem, w tajemnicy przed tobą<br />

zabrałem. Ja za nich łbem odpowia<strong>da</strong>m: kwita.<br />

Białynia zakotłował się <strong>na</strong> miejscu, zatupał nogami, zapiszczał od niezbitych argumentów, ale tamten drugi – chudy,<br />

wysoki, przygarbiony – popędził przed sobą Baryków. Kazał im przeleźć pod wago<strong>na</strong>mi <strong>na</strong> drugą stronę i sam przelazł<br />

<strong>na</strong> czworakach. Potem biegli we trzech, chyłkiem, co tchu aż <strong>na</strong> sam koniec ogromnego szeregu milczących wozów.<br />

Przy ostatnim wagonie ów czarny wgramolił się <strong>na</strong> stopień wiszący kędyś wysoko <strong>na</strong>d ziemią, z trudem niemałym<br />

odryglował zamek i od<strong>ci</strong>ągnął drzwi zasunięte, skrzypiące zjadliwie <strong>na</strong> mrozie. Wezwał obydwu nie<strong>ci</strong>erpliwym<br />

rozkazem:<br />

– Pchaj<strong>ci</strong>e się <strong>na</strong> sam spód. Pod tułupy! Leż<strong>ci</strong>e <strong>ci</strong>cho i żeby waszego ducha nie było słychać! Dalej!<br />

37


Oj<strong>ci</strong>ec i syn wwindowali się wzajem między jakieś cuchnące kożuchy i przypadli <strong>na</strong> nich. Czarny zasunął drzwi,<br />

zaryglował i zeskoczył. Wkrótce potem po<strong>ci</strong>ąg szarpnął się gwałtownie. Bufory poczęły obijać się o siebie, a koła,<br />

skrzypiąc, obracać <strong>na</strong> szy<strong>na</strong>ch. Seweryn Baryka przy<strong>ci</strong>snął do serca rękę sy<strong>na</strong>:<br />

– Jedziemy! – wyszeptał.<br />

– Jedziemy...<br />

38


Wysoki, czarny jegomość nie zapomniał o dwu ludziach z jego łaski zamkniętych w towarowym wozie z<br />

kożuchami. Zaraz podczas pierwszego postoju, gdy zatrzymano się <strong>na</strong> czas pewien, przyniósł im czajnik z gorącą wodą,<br />

nieco cukru zawiniętego w strzęp gazety, kawał chleba, a <strong>na</strong>dto po<strong>da</strong>ł garnczek z rozgotowaną kaszą. Posilali się w<br />

milczeniu, a starszy Baryka wpadł w rozczulenie. Prawił mistycznie o jakiejś ręce, która popycha ku ich pomocy tego<br />

wysokiego i chudego ro<strong>da</strong>ka. W isto<strong>ci</strong>e – jakkolwiekby tam było – czarny zjawiał się co czas pewien z czajnikiem i<br />

garnkiem, w <strong>który</strong>m było zawsze coś posilnego. Zalecał szeptem, żeby się dobrze ukrywać, gdyż rewizja może się<br />

zjawić niespodzianie. Czasem w szczerym polu między zaspami po<strong>ci</strong>ąg staje i zaczy<strong>na</strong> się taniec rewizyjny. Przeglą<strong>da</strong>ją<br />

papiery i rzeczy, a wszelkie zło<strong>ci</strong>dła, pierś<strong>ci</strong>onki, ślubne obrączki, nie mówiąc już o zegarkach, ulegają gruntownej<br />

konfiska<strong>ci</strong>e. Źle również widziany jest ryż, a <strong>na</strong>wet kasza jęczmien<strong>na</strong>.<br />

Oj<strong>ci</strong>ec i syn zakopywali się w kożuchy, zwłaszcza że tęgie zimno trzymało. Cezary odsypiał swe charkowskie<br />

czuwania. Sewerynowi nie służył zapach baranich tułupów. Chory nie mógł powstrzymać piekielnego kaszlu, <strong>który</strong> nota<br />

bene mógł ich zgubić. Toteż <strong>na</strong> stacjach i podczas przypadkowych postojów, w momentach przewidywanych rewizji,<br />

w<strong>ci</strong>skał głowę w futra i formalnie dusił się, żeby tylko nie kaszlać. Wyjechał z Charkowa w gorączce, toteż w<br />

zamkniętym wozie bez powietrza a w nieznośnym fetorze skór źle wyprawionych zapa<strong>da</strong>ł coraz bardziej. Jak <strong>na</strong> złość<br />

po<strong>ci</strong>ąg w<strong>ci</strong>ąż stawał i tkwił <strong>na</strong> miejscu dla doko<strong>na</strong>nia przez maszynistę wiadomych poprawek w lokomotywie. Cezary<br />

był w rozpaczy, gdyż <strong>na</strong> ten stan rzeczy nic nie mógł poradzić. Ilekroć zjawiał się pilny a tajemniczy samarytanin z<br />

garnczkiem i czajnikiem, ilekroć było prosić o radę i pomoc, kładł palec <strong>na</strong> ustach, trwożnie <strong>na</strong>dsłuchiwał i zalecał<br />

<strong>ci</strong>szę, <strong>ci</strong>erpliwość i ostrożność.<br />

Pewnego dnia przyszedł z drugim, starszym człowiekiem. Wdrapali się obadwaj do wnętrza wozu. Ów stary<br />

przysiadł się, a raczej przyłożył do Sewery<strong>na</strong>, rozpiął <strong>na</strong> im przyodziewek i przez słuchawkę począł ba<strong>da</strong>ć płuca. Wnet<br />

jed<strong>na</strong>k przerwał ba<strong>da</strong>nie i schował do kieszeni swoją słuchawkę. Oczy obydwu samarytan były smutne. Serce Cezarego<br />

zatrzęsło się od przerażenia i strasznej, bezsilnej boleś<strong>ci</strong>. Co miał począć Co poradzić Jak ratować Miałże wysiąść z<br />

tego wozu i iść niosąc <strong>na</strong> ramio<strong>na</strong>ch ukochanego Pytał się tamtych dwu, dobrych współbra<strong>ci</strong>, lecz nic mu nie mogli<br />

odpowiedzieć. Czarny przybiegł jeszcze po odejś<strong>ci</strong>u lekarza i przyniósł jakiś <strong>ci</strong>erpki i gorzki <strong>na</strong>pój w szklaneczce.<br />

Ś<strong>ci</strong>skał w ramio<strong>na</strong>ch młodzieńca, bezsilnego w swej męczarni. Gdy się drzwi za nim zamknęły i zostali znowu sami,<br />

Cezary objął ojca ramio<strong>na</strong>mi, przyłożył się, przytulił i marzył, że tak oto przeleje weń swe zdrowie, przesączy w ten<br />

sposób krew swoją pulsującą w jego żyły zeschnięte i wypędzi zeń tajemniczą niemoc. Seweryn był rozpalony. Głowa<br />

jego miotała się po kudłach baranich. Szeptał z jękiem:<br />

– Nie zostawajmy tutaj! Jedźmy! Nie wywłócz mię <strong>na</strong> ziemię! Dojedziemy! Już niedługo! Już bliżej niż <strong>da</strong>lej!<br />

Zasypiał i <strong>na</strong>gle budził się z jakimś krzykiem, <strong>który</strong> syn pocałunkami u<strong>ci</strong>szał. Mówił mu w rozżarzone usta tysiące<br />

po<strong>ci</strong>ech i zaklęć <strong>na</strong>dziei. W pewnej chwili Seweryn Baryka podźwignął się <strong>na</strong> legowisku, jakby mu sił <strong>na</strong>gle przybyło.<br />

Objął Cezarego za szyję i mówił mu tak samo w usta:<br />

– Pamiętasz Takeśmy się wierszy francuskich uczyli. Pamiętasz, Czaruś... Gdybym nie dojechał... Gdybym musiał<br />

tutaj zostać... Ty tu nie zostawaj! Nie zostawaj! Jedź tam! Sam zobaczysz... Przeko<strong>na</strong>sz się... Ja tak nic nie wiedziałem,<br />

nie rozumiałem. Dopiero jakem z legio<strong>na</strong>mi przeszedł poprzez tę ziemię, dopiero jakem wszystko zrozumiał... Takem<br />

nic nie rozumiał, jak ty teraz. I patrz, co się ze mną dzieje. Taki straszny los...<br />

Za<strong>ci</strong>chł <strong>na</strong> długą chwilę i znowu mówił:<br />

– W Warszawie idź do jednego człowieka, <strong>który</strong> się <strong>na</strong>zywa Szymon Gajowiec. Człowiek tam z<strong>na</strong>ny. Dopytasz się.<br />

Powiesz mu o <strong>na</strong>s. Był w przyjaźni z mamą i ze mną. On się tobą zajmie, on <strong>ci</strong> wszystko powie. Nazywa się – Szymon<br />

Gajowiec...<br />

Obalił się <strong>na</strong> posłanie i zasnął. Lecz sen jego był niespokojny, pełen jęku i szlochów. Cezary, <strong>który</strong> siedział <strong>na</strong>d<br />

ojcem pogrążonym w agonii, a nic mu poradzić nie mógł, przeżywał jakby śmierć własną. Po<strong>ci</strong>ąg w przestrzeni<br />

pomykał niby w krainę śmier<strong>ci</strong>. Nieszczęśliwy podsunął ręce pod głowę śpiącego ojca, ażeby mu ulżyć w <strong>ci</strong>erpieniu.<br />

Zmorzony męką duszy, zapomniał się od krótkiego snu. Z<strong>da</strong>wało mu się, że nie zamykał oczu. Lecz dosyć długo trwał<br />

ten jego sen. Po ocknieniu Cezary nie słyszał już charczeń, świstów i jęków w piersi ojcowskiej. Gdy ucho jego<br />

przypadło do rzężącej przed chwilą piersi, nie usłyszało już bi<strong>ci</strong>a serca ani oddechu. Długo leżała bezsil<strong>na</strong> głowa <strong>na</strong>d<br />

pustynią straszliwą, która się przed nią rozchyliła. Długo trwało przeraźliwe zdumienie, iż usta, przemawiające przed<br />

chwilą, stały się kamieniem obojętnym już <strong>na</strong> wszystko, cokolwiek by się z<strong>da</strong>rzyło, obojętnym aż do skończenia świata.<br />

Cezary nie wiedział wcale, jak długo jechał przez pola śniegami okryte i przez wody lo<strong>da</strong>mi okute, wskróś lasów i<br />

ugorów, pustych i niemych jako piersi jego ojca. Nie mógł wy<strong>ci</strong>ągnąć rąk spod nieruchomej głowy, jakby ją lody okuły<br />

i zamroziły mrozy swą mocą. Zapragnął usnąć tak samo, ażeby się nie rozstawać z tym pątnikiem, <strong>który</strong> ze swoim<br />

celem <strong>da</strong>lekim rozstać się musiał. Nie mógł ani płakać, ani jęczeć, ani wyć, ani krzyczeć wniebogłosy, choć krzyk, jęk i<br />

głuche wy<strong>ci</strong>e miał w sobie.<br />

Kiedyś, po krótkim czy długim skostnieniu w boleś<strong>ci</strong>, usłyszał, że drzwi odsuwają się ze zgrzytem i że bardzo zimne<br />

powietrze do wnętrza wionęło. To czarny przyszedł znowu ze strawą. Nachylił się <strong>na</strong>d Sewerynem Baryką i trzymał<br />

przez czas pewien rękę <strong>na</strong> jego sercu. Podźwignął Cezarego i zakrzyknął <strong>na</strong>ń grubo, żeby z tej nory wychodził. Młody<br />

wyszedł pospiesznie. Zimno go owionęło. Tamten <strong>na</strong>rzu<strong>ci</strong>ł <strong>na</strong> jego ramio<strong>na</strong> kożuch pierwszy z brzegu, drzwi zasunął i<br />

39


kazał iść za sobą. Weszli do przedziału tak przeładowanego ludźmi, pełnego mężczyzn, kobiet i dzie<strong>ci</strong>, iż powietrze<br />

było tam równie zepsute jak w wagonie z kożuchami. Bezimienny przyja<strong>ci</strong>el poszeptał coś z ludźmi gwałtownie i<br />

<strong>na</strong>miętnie. Rozsunęli się nieco, ustąpili i Cezary z<strong>na</strong>lazł wolne miejsce <strong>na</strong> ławce. Z zamarzniętego ok<strong>na</strong> sączyła się<br />

struga wody. Wiatr przewiewał. Mnóstwo oczu patrzyło z <strong>ci</strong>ekawoś<strong>ci</strong>ą <strong>na</strong> młodego przybysza. On poczuł się w tym<br />

tłumie zbiedzonych, udręczonych od niespania i głodowych niewywczasów, wśród rozczochranych kobiet, brudnych<br />

dzie<strong>ci</strong> i ponuro spoglą<strong>da</strong>jących mężczyzn stokroć gorzej niż w samotnoś<strong>ci</strong>. Ch<strong>ci</strong>ał wyjść. Prosił „czarnego” oczyma,<br />

żeby go puś<strong>ci</strong>ł do ojca. Lecz tamten, uwijający się w<strong>ci</strong>ąż w tłumie, nie pozwolił. Kazał czekać. Więc Cezary czekał.<br />

Po<strong>ci</strong>ąg trząsł się, z łoskotem bił swymi kołami w końce szyn, przechylał się i podrywał do szybszego biegu.<br />

Nad wieczorem tegoż dnia stanął <strong>na</strong> dłużej. Przechodziła wskróś wagonów nowa rewizja. Żołnierze szarpali<br />

ma<strong>na</strong>tki, przeglą<strong>da</strong>li garnki i miski z żywnoś<strong>ci</strong>ą. Z trwogą po<strong>da</strong>wano sobie wiadomość o stopniu ich gwałtownoś<strong>ci</strong>. Gdy<br />

mieli wejść do przedziału, gdzie był Baryka, wyprowadzono go do sąsiedniego, a stamtąd po schodkach do budki<br />

brekowego, <strong>który</strong> go wepchnął poza siebie i zakrył swym olbrzymim kożuchem. Po upływie pewnego czasu, <strong>na</strong><br />

skinienie towarzyszów przedziału, Cezary musiał znowu wyjść i zająć swe miejsce.<br />

Gdy po<strong>ci</strong>ąg nie odchodził z tego postoju – zaniosło się bowiem <strong>na</strong> długi remontik – bezimienny przyja<strong>ci</strong>el wywołał<br />

Cezarego <strong>na</strong> dwór. Dwaj ludzie obcy stali <strong>na</strong> końcu po<strong>ci</strong>ągu. Sierota podszedł do nich i zobaczył, że wy<strong>ci</strong>ągają z wozu<br />

zwłoki jego ojca. Zawinęli je w płachtę. A nim zawinęli. pozwolili mu jeszcze za<strong>ci</strong>snąć powieki <strong>na</strong>d zagasłymi oczyma,<br />

do zimnych rąk i do zimnych ust przywrzeć ustami. Potem złożyli <strong>ci</strong>ało <strong>na</strong> marach i mieli je dokądś odnosić. Cezary<br />

podniósł oczy błagalne <strong>na</strong> czarnego przyja<strong>ci</strong>ela, żeby mu pozwolił iść za ojcem. Zobaczył wtedy, że tamten pod<br />

rozpiętą kapotą ma białą koszulę <strong>na</strong> sobie. Usłyszał jak przez sen ła<strong>ci</strong>ńskie wyrazy: Dies illa, dies irae...<br />

Z rozczarowaniem, z odrazą pomyślał, że „czarny” to ksiądz. Tamten przeżeg<strong>na</strong>ł zwłoki i przez chwilę modlił się<br />

<strong>na</strong>d nimi pochylony. Potem <strong>da</strong>ł tragarzom z<strong>na</strong>k. Do Cezarego zwró<strong>ci</strong>ł się z szorstkim zapytaniem:<br />

– Zostajesz tutaj<br />

– Dokąd niosą mego ojca<br />

Ksiądz wskazał ręką miasteczko, widne jeszcze w mroku, i <strong>da</strong>leką w jego głębi śpiczastą wieżę koś<strong>ci</strong>elną. Rzekł<br />

<strong>ci</strong>cho:<br />

– Przy tym koś<strong>ci</strong>ele będzie sobie leżał. Lepiej mu prze<strong>ci</strong>e będzie tam niż tutaj w rowie.<br />

– Pójdę za nimi!<br />

– A więc zostajesz tutaj<br />

Cezary załamał ręce. Nie wiedział, czy tu zostaje.<br />

– Po<strong>ci</strong>ąg zaraz odejdzie. Zostajesz tutaj<br />

– Pójdę za nimi!<br />

Lecz tamten objął go twardym ramieniem i potaszczył do po<strong>ci</strong>ągu. Coś mu tam mówił. Cezary nie rozumiał,<br />

ogarnięty przez rozpacz. Obejrzał się jeszcze raz i w <strong>na</strong>d<strong>ci</strong>ągającej <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong> dojrzał dwu ludzi dźwigających <strong>na</strong><br />

nosach kształt człowieczy. Za chwilę jechał znowu.<br />

40


Długo wlókł się po<strong>ci</strong>ąg <strong>na</strong>ładowany ludźmi do c<strong>na</strong>, choć z niego raz wraz ktoś przyzostawał <strong>na</strong> przydrożnych<br />

cmentarzach miasteczek. Im bliżej było do kresów polskich, tym rewizje były <strong>ci</strong>ęższe i sroższe. Naresz<strong>ci</strong>e rozeszła się<br />

wśród podróżnych wieść rados<strong>na</strong>: granica! Zanim jed<strong>na</strong>k ludzie wymizerowani i storturowani w wago<strong>na</strong>ch od tylu<br />

tygodni ujrzeli upragnione budynki kresowe, niemało ich jeszcze <strong>na</strong>dręczono. Po<strong>ci</strong>ąg stał w polu. Drzwi od wagonów<br />

były zamknięte. Czekano w tym ruchomym więzieniu <strong>na</strong> zmiłowanie się nieubłaganych władców.<br />

Cezary obserwował <strong>ci</strong>ekawe zjawisko, iż <strong>ci</strong> wszyscy ludzie, jego sąsiedzi z <strong>na</strong>jbliższych ławek, by<strong>na</strong>jmniej nie<br />

fabrykan<strong>ci</strong>, nie bankierzy ani mag<strong>na</strong><strong>ci</strong>, lecz <strong>na</strong>jzwyczajniejsi i dobroduszni zja<strong>da</strong>cze chleba tudzież kaszy jaglanej, <strong>na</strong><br />

którą zarobili własnymi rękami – drobni dorobkiewicze i mizerni karierowicze, urzędnicy i pracownicy prywatni – byli<br />

jakby wyję<strong>ci</strong> spod wszelkiego prawa właśnie tam, w kraju, gdzie tyle się <strong>na</strong>słuchał o prawach człowieka u<strong>ci</strong>śnionego i<br />

wyjętego spod prawa. Do dzikiej furii doprowadziła go tyrania <strong>na</strong>jzwyklejszych pospolitaków i żoł<strong>da</strong>ków, którzy, nie<br />

wiadomo za co i w jakim celu, gnębili uchodźców do Polski z satysfakcją, z nie<strong>na</strong>syconą przyjemnoś<strong>ci</strong>ą, z jawnym<br />

wylewem zwyczajnej <strong>na</strong>cjo<strong>na</strong>listycznej zemsty. Moż<strong>na</strong> było zrozumieć gniew <strong>na</strong> burżujów, ro<strong>da</strong>ków u<strong>ci</strong>ekających z<br />

Rosji przez Baku w świat szeroki, lecz ta gruba i okrut<strong>na</strong> przemoc okazywa<strong>na</strong> goś<strong>ci</strong>om, przychodniom, wędrowcom,<br />

którzy właśnie wynosili się do siebie – dziwiła i <strong>na</strong>pełniała gniewem. Patrzał <strong>na</strong> twarze oficerków komenderujących, <strong>na</strong><br />

rewidentów i s o ł d a f o n ó w trzymających straż przy drzwiach i pierwszy raz w ży<strong>ci</strong>u zobaczył nie tylko oczyma,<br />

lecz duszą czującą – tyranię, o której mu oj<strong>ci</strong>ec mówił tyle razy.<br />

Ale po wszystkich udręczeniach i po <strong>na</strong>jobrzydliwszych trwogach, zwłaszcza kobiecych – iż nie wypuszczą, iż każą<br />

cofnąć się, iż zamkną wagony, zawrócą po<strong>ci</strong>ąg z ludźmi i odwiozą wszystkich z powrotem do Charkowa – po licznych<br />

plotkach i istnych klech<strong>da</strong>ch, które strach płodził, a do niebywałych rozmiarów wydymała głupota – oto roztworzono<br />

drzwi wagonów. Ludzie zgarnęli, co tam jeszcze taszczyli ze sobą, ponieśli <strong>na</strong> ręku dzie<strong>ci</strong>, powlekli starych i chorych.<br />

Pędzili z wrzaskiem i szlochaniem, popychając się, wyprzedzając jedni drugich – jakimś rozmokłym goś<strong>ci</strong>ńcem, ku<br />

domom widniejącym tuż obok. Biegnąc coraz szyb<strong>ci</strong>ej, jakby ich kto gonił, modląc się, płacząc i śmiejąc się razem,<br />

doskoczyli do sztachet, za <strong>który</strong>mi stało kilku żołnierzy w szarych, podniszczonych rogatych czapkach. Kobiety stare i<br />

słabe chwytały się dygocącymi palcami za balasy owych sztachet, mężczyźni zmordowani drogą całowali słupy w tym<br />

pło<strong>ci</strong>e. Wszyscy popychali się i bili, torując sobie i swoim przejś<strong>ci</strong>e w tłumie, kotłującym się jak zbiorowisko topielców<br />

dosięgających wybrzeża. Brama była otwarta i tam za koleją przepuszczano.<br />

Przyszła wresz<strong>ci</strong>e kolej i <strong>na</strong> Cezarego. Nie miał <strong>ci</strong> żadnych papierów, gdyż wszelkie dokumenty zostały w<br />

skradzionej walizce. Szedł <strong>na</strong> oślep. On może jeden w tym tłumie nikogo nie witał, a wszystko żeg<strong>na</strong>ł i zostawiał za<br />

sobą. W ostatniej chwili, gdy już miał bramę przekroczyć, inżynier Białynia wetknął mu w rękę jakiś papier, czyjąś<br />

legitymację. Oficer polski przyjął papier od Baryki, obejrzał i tuż <strong>na</strong> stoliku przybił pieczęć. Przychodzień minął bramę.<br />

Wszedł do Polski, kraju swoich rodziców.<br />

Tłum ludzki mijał budynki stacyjne i kierował się w stronę miasteczka, którego murowane i drewniane domki wi<strong>da</strong>ć<br />

było niezbyt <strong>da</strong>leko. Cezary szedł również do tego miasta. Po udręce, zgnieceniu i braku powietrza w przedziałach<br />

po<strong>ci</strong>ągu, oddychał teraz powietrzem szerokim, olbrzymim. Wy<strong>ci</strong>ągał ręce do tego szerokiego powietrza, do ziemi<br />

niez<strong>na</strong>nej, jakby wolność swoją obejmował w posia<strong>da</strong>nie. Mijał ohydne budynki, stawiane, jak to mówią, psim swędem,<br />

z <strong>na</strong>jtańszego materiału, kryte papą, którą wiatr poobdzierał, a zimowe pluty podziurawiły doszczętnie. Chcąc całe to<br />

oppidum objąć jednym spojrzeniem, wyszedł za ostatnie domostwo.<br />

Przepływała tam rzeczka, w stromych brzegach wijąca się wśród niziny. Śniegi już stajały i pierwsza trawka, szczyk<br />

rzadki, bladozielony, rozpoś<strong>ci</strong>erać się poczy<strong>na</strong>ła <strong>na</strong>d bystrą wodą. Po tej to ledwie widocznej runi tańczyli <strong>na</strong> bosaka<br />

chłopcy–nędzarze przygrywając sobie <strong>na</strong> ustnej harmonijce. Bose ich stopy migały <strong>na</strong>d błotem, które już zdołały ubić<br />

<strong>na</strong> dogodne do tańca klepisko. Przedwiośnie zdmuchnęło już z <strong>da</strong>chów bud <strong>na</strong>jbliższych lód i śnieg – ogrzało już<br />

<strong>na</strong>turalnym powiewem południa wnętrza, które długa i <strong>ci</strong>ężka zima, wróg bie<strong>da</strong>ków, przejmowała śmier<strong>ci</strong>onośnym<br />

tchnieniem. Pourywane rynny, dziurawe <strong>da</strong>chy, spleśniałe ś<strong>ci</strong>any kryła już ta nieśmiertel<strong>na</strong> artystka, wiosenka<br />

<strong>na</strong>dchodząca, pozłotą i posrebrzeniem, zielenią i spłowiałoś<strong>ci</strong>ą, barwami swymi, które rozpoś<strong>ci</strong>erała <strong>na</strong>d światem.<br />

Usiłowała osłonić nikłymi swymi kolory to wstrętne widowisko, które <strong>na</strong> jej tle <strong>pełny</strong>m wieczyś<strong>ci</strong>e nieśmiertelnego<br />

pięk<strong>na</strong> ludzie rozpostarli: miasteczko polsko–żydowskie. Cezary patrzał posępnymi oczyma <strong>na</strong> grząskie uliczki, pełne<br />

niezgruntowanego bajora, <strong>na</strong> domy rozmaitej wysokoś<strong>ci</strong>, formy, maś<strong>ci</strong> i stopnia zapaprania zewnętrznego, <strong>na</strong> chlewy i<br />

kałuże, <strong>na</strong> zabudowania i spalone rumowiska. Wró<strong>ci</strong>ł <strong>na</strong> rynek, obstawiony żydowskimi kramami o drzwiach i ok<strong>na</strong>ch<br />

zabryzganych błotem przed miesiącami, a i przedtem nie myte od kwartałów.<br />

„Gdzież są twoje szklane domy – rozmyślał brnąc <strong>da</strong>lej. – Gdzież są twoje szklane domy...”<br />

41


CZĘŚĆ DRUGA<br />

NAWŁOĆ<br />

42


Dotarłszy do <strong>na</strong>jrdzenniejszej Polski, bo do stolicy – Warszawy – ani po drodze, ani w tym mieś<strong>ci</strong>e Cezary Baryka<br />

nie z<strong>na</strong>lazł szklanych domów. Nie śmiał o nie <strong>na</strong>wet nikogo zapytać. Zrozumiał, że zmarły oj<strong>ci</strong>ec boleśnie zeń przede<br />

śmier<strong>ci</strong>ą zażartował sobie. Jed<strong>na</strong>k – być może pod wpływem tej tak <strong>na</strong>iwnej legendy, a być może pod wpływem<br />

głównego jej bohatera, „kuzy<strong>na</strong> Baryki”, Cezary postanowił wstąpić <strong>na</strong> medycynę w Warszawie. Nie miał swych<br />

bakińskich papierów, lecz po egzaminie dość pobieżnym został przyjęty i począł chodzić <strong>na</strong> wykłady. Z zapałem krajał<br />

truposze, uczył się osteologii, chemii, botaniki itp. Zawarł nowe z<strong>na</strong>jomoś<strong>ci</strong> z „Polakami” i dość sobie w tych nowych<br />

ludziach podobał, choć go nieraz swą „nieszczeroś<strong>ci</strong>ą” ranili.<br />

Pod względem materialnym wielce mu pomógł z<strong>na</strong>jomy ojca nieboszczyka, pan Szymon Gajowiec, bardzo wysoki<br />

urzędnik w nowokreowanym Ministerstwie Skarbu, <strong>da</strong>ł mu bowiem nieetatową posadę w swym biurze i <strong>na</strong>stręczył<br />

bardzo korzystne lekcje języka rosyjskiego w sferach wyższej oficerii, pochodzącej z „Galicji”. Ów pan Gajowiec<br />

szczególnie rozpytywał się o matkę Cezarego, którą z<strong>na</strong>ł był bardzo <strong>da</strong>wno w mieś<strong>ci</strong>e Siedlcach. Po wielokroć kazał<br />

sobie powtarzać o niej wszelkie szczegóły, wszystkie perypetie jej niedoli i śmier<strong>ci</strong>.<br />

Cezary z <strong>na</strong>dzwyczajną dokładnoś<strong>ci</strong>ą wszystko to opowia<strong>da</strong>ł temu niez<strong>na</strong>jomemu człowiekowi, a tamten z wytężoną<br />

uwagą wszystkiego słuchał – ba! – słuchał ze łzami w oczach, a raz <strong>na</strong>wet, w trak<strong>ci</strong>e opowieś<strong>ci</strong> o ostatnich dniach<br />

męczeńskich, gorzko zapłakał. Cezary nie mógł się domyśleć, czemu to tak jest, czemu ten jegomość, <strong>który</strong> jego matki<br />

nie widział od lat tylu, odkąd kraj porzu<strong>ci</strong>ła, tak się jej losem przejmuje i wzrusza. Ale pan Gajowiec, sztywny i<br />

wytworny biurokrata, stary kawaler, pe<strong>da</strong>nt i zimny służbista, sam mu to wytłumaczył, gdy tak pewnego razu sam <strong>na</strong><br />

sam rozmawiali. Przyz<strong>na</strong>ł się w sposób spokojny i zimny, jakby mówił o fi<strong>na</strong>nsowej sprawie, bez <strong>ci</strong>enia afektacji,<br />

wstydu fałszywego i fałszywej czułoś<strong>ci</strong>, iż za <strong>da</strong>wnych swych lat kochał matkę Cezarego. Ją jednę kochał w swym<br />

ży<strong>ci</strong>u. Był wówczas biednym urzędnikiem w siedleckiej „Pała<strong>ci</strong>e”, toteż nie mógł się rów<strong>na</strong>ć z ojcem Cezarego, <strong>który</strong><br />

<strong>na</strong>gle z Rosji przyjechał, otoczony nimbem powodzenia. Wy<strong>da</strong>no ją za lepszego konkurenta – nic dziwnego... Któż by,<br />

jacy rodzice mogli byli odrzu<strong>ci</strong>ć podobną partię Pojechała jako mło<strong>da</strong> panienka, a oto teraz imię tylko z niej zostało.<br />

Pan Gajowiec sucho zapewnił Cezarego, iż nigdy nie uś<strong>ci</strong>snął ręki jego matki, iż jego słowami nigdy swych uczuć nie<br />

wyz<strong>na</strong>ł. Raz... pewien list... ale to nie <strong>na</strong>leży do rzeczy i nie wpłynęło <strong>na</strong> sprawę jej postanowienia.<br />

Toteż nie ma w tym nic złego, iż synowi o tym mówi, bo prze<strong>ci</strong>e i jej samej już nie ma. Nie ma już – żal się Boże! –<br />

<strong>na</strong>wet rywala. Został tylko on, Cezary, <strong>ci</strong>eń i podobiz<strong>na</strong> „panny Jadwigi”, a ma oczy kubek w kubek do matki podobne.<br />

Pan Gajowiec chętnie z Cezarym rozmawiał. Zamykali się częstokroć sam <strong>na</strong> sam i godzi<strong>na</strong>mi wspomi<strong>na</strong>li o umarłej.<br />

Nie było szczegółu, wzmianki, wersji, anegdoty, która by nie interesowała starszego pa<strong>na</strong>, skoro dotyczyła zmarłej. Nie<br />

było tematu z nią złączonego, <strong>który</strong> by nużył słuchacza. Cezary z<strong>na</strong>jdował również szczególną rozkosz w tych<br />

rozmowach o matce. Z<strong>da</strong>wało mu się nieraz, iż tak samo jak pan Gajowiec widzi ją młodziuteńką, śliczną, wesołą, że ją<br />

poz<strong>na</strong>je jako pannę Jadwigę, pannę Jadzię, w której do szaleństwa, do obłędu kocha się pewien młokos z „Pałaty” i<br />

mówi jej w<strong>ci</strong>ąż o tym rozmarzonymi oczami. To była nowa postać matki, nowy jej obraz, nowe przemienienie się<br />

bolesnej, starej kobiety, która go obsługiwała, kijem się podpierając. Tak to z panem Gajowcem kochali się obadwaj <strong>na</strong><br />

nowo w widmie panny Jadwigi.<br />

Ani ta z<strong>na</strong>jomość – ani nowe ży<strong>ci</strong>e – ani studia w uniwersyte<strong>ci</strong>e – nie trwały długo. Wybuchła woj<strong>na</strong> z<br />

bolszewikami. Cezary wstąpił do wojska, jak wszyscy jego koledzy z fakultetu. Nie pałał <strong>ci</strong> on entuzjazmem do<br />

wojaczki, ani myślowo i przeko<strong>na</strong>niowo pragnął wojować z Sowietami, ale musiał iść w obawie niesławy. Ów snobizm<br />

wojenny silniejszy był niż przeko<strong>na</strong>nia i sympatia dla tamtej strony. Pan Gajowiec, jedyny teraz quasi–opiekun i<br />

duchowy oj<strong>ci</strong>ec, nie powstrzymywał ani odmawiał, choć pozby<strong>ci</strong>e się młodego przyja<strong>ci</strong>ela było dla niego klęską <strong>na</strong>d<br />

klęskami. W <strong>ci</strong>ągu jednej sekundy zdecydowali tę sprawę. Cezary wyruszył „w pole”. „Pole” było nie<strong>da</strong>leko, tuż pod<br />

Warszawą. Wi<strong>da</strong>ć je było niemal, gdyż dymy płonącego Radzymi<strong>na</strong> ukazywały się oczom z wysokiego pobrzeża, <strong>na</strong><br />

<strong>który</strong>m wznosi się Warszawa. Słychać było huk armatni, dobrze Cezaremu z<strong>na</strong>jomy. Oto teraz znowu rozlegał się ten<br />

głos przeklęty <strong>na</strong>d jego samotnoś<strong>ci</strong>ą i pracą noworozpoczętą! Znowu zaczy<strong>na</strong>ło się to samo, co było w Baku! Tu jed<strong>na</strong>k<br />

przyłączyły się elementy inne, nowe, decydujące.<br />

Pewnego razu, gdy wojska bolszewickie minęły już spalone miasteczka i do<strong>ci</strong>erały niemal do przedmieść<br />

Warszawy, a całe to miasto było w ruchu, w biegu, w skoku, w jakimś lo<strong>ci</strong>e wszystkich <strong>na</strong> wszystkie strony – gdy<br />

dudniało, jak bęben, od automobilów <strong>ci</strong>ężarowych, od prze<strong>ci</strong>ągającej artylerii, dźwięczało od kroku wojsk<br />

maszerujących w rozmaite strony, Cezary po musztrze wszedł do kawiarni mieszczącej się w ogrodzie, ażeby <strong>na</strong>pić się<br />

szklankę wody sodowej. Stoliki były pozajmowane. Obsiedli je panowie i obsiadły panie, przeważnie semickiego<br />

pochodzenia. Była to plutokracja miasta Warszawy, która nie poszła śladem <strong>na</strong>jgrubszych w tym zawodzie, nie <strong>da</strong>ła jak<br />

tam<strong>ci</strong> drapaka gdzie pieprz rośnie, lecz pozostała <strong>na</strong> miejscu. Panowie <strong>ci</strong> nie rozmawiali już po <strong>ci</strong>chu o tym, co się<br />

dzieje. Mówili głośno, może <strong>na</strong>wet odrobineczkę za głośno – po prostu z krzykiem. Spierali się – już tylko pomiędzy<br />

sobą – o to, jak też zachowywać się będą po wkroczeniu do Warszawy owi nie z<strong>na</strong>ni tu jeszcze bolszewicy. Jedni z tych<br />

panów przewidywali, iż wszystko będzie dobrze, ułoży się, <strong>da</strong> się zrobić. Nie <strong>taki</strong>e rzeczy <strong>da</strong>wały się zrobić, <strong>da</strong> się<br />

zrobić i ta afera. Dlaczego nie ma się <strong>da</strong>ć zrobić Przypomi<strong>na</strong>li ową dosko<strong>na</strong>łą formułę jakiegoś spry<strong>ci</strong>arza, iż osioł<br />

obładowany złotem wejdzie do <strong>na</strong>jbardziej niedostępnej fortecy. Inni wyrażali obawę, iż mogą być nieprzyjemnoś<strong>ci</strong>,<br />

grube kawały.<br />

43


– To są barbarzyńcy! – <strong>ci</strong>skał się pewien pan, grubas w drogich kortach, bawiący się brelokami swej dewizki,<br />

leżącymi <strong>na</strong> jego brzuchu. – To są łobuzy! – do<strong>da</strong>wał rozglą<strong>da</strong>jąc się dookoła nie bez pragnienia, ażeby Sarma<strong>ci</strong><br />

rdzenni, lecz robaczywi i ułomni, tu i tam tulący się pod <strong>ci</strong>eniem suchotniczych kasztanów, widzieli, jak on się w <strong>taki</strong>ej<br />

chwili, w <strong>taki</strong>ej chwili! <strong>ci</strong>ska.<br />

Antagonista oponował. Łagodnie, z flegmą. Nazywał swego interlokutora „po prostu sceptykiem”. Twierdził, że to<br />

są przesady, plotki, a <strong>na</strong>wet kalumnie. Spór, teoretyczny w swej isto<strong>ci</strong>e, zaostrzył się. Panowie dysputowali głośno, jak<br />

u siebie w domu. Z<strong>da</strong>wało się <strong>na</strong>wet, że sobie <strong>na</strong>wymyślają albo się <strong>na</strong>wet pobiją. Tymczasem wszystko się pogodnie<br />

skończyło.<br />

Zgodzili się <strong>na</strong> jedno:<br />

– Zobaczymy...<br />

– Zobaczymy! Dziś, jutro zobaczymy. Nie życzę panu, żebyś pan <strong>na</strong> własnej skórze doświadczył, jacy to<br />

dobrodzieje.<br />

– Dziękuję za życzenie. Spełni się <strong>na</strong> pewno. Wszystko będzie dobrze.<br />

– Jesteś pan niepoprawnym optymistą!<br />

– Jestem człowiekiem, <strong>który</strong> patrzy i rozumie, co się dookoła niego dzieje.<br />

– Żebyś pan sobie tylko nie potrzebował zakrywać oczu!<br />

– Powiedzieliśmy prze<strong>ci</strong>e obadwaj: zobaczymy...<br />

– Dobrze: zobaczymy!<br />

Cezary nie dopił swojej szklanki. Woj<strong>na</strong> między Polską i Rosją sowiecką, zmierzając do pomniejszenia tych<br />

obszarów, <strong>na</strong> <strong>który</strong>ch istniała już władza chłopów i robotników, nie była dla niego upragnio<strong>na</strong>. Miał prze<strong>ci</strong>e działać w<br />

tym kierunku, żeby zmniejszyć, a <strong>na</strong>wet zniweczyć już uzyskane zwy<strong>ci</strong>ęstwo robotników. Wahał się w sobie, iż zdradza<br />

sprawę robotniczą. Lecz to, co słyszał w kawiarni, targnęło nim jak żywa zniewaga. Nie ch<strong>ci</strong>ał być widzem podobnym<br />

do tych panów. W chwili tej właśnie powiedział sobie, iż nie będzie oczekiwał <strong>na</strong> wypadki. Nie! Nie dopuś<strong>ci</strong>, żeby <strong>ci</strong><br />

dwaj „zobaczyli”, iż wszystko pójdzie po ich myśli!<br />

Drugim motorem, <strong>który</strong> go popchnął, był powszechny entuzjazm. Szli wszyscy, wszyscy, wszyscy. Jak <strong>na</strong> bal, jak <strong>na</strong><br />

zamiejską wy<strong>ci</strong>eczkę. Jeszcze nie widział w swym ży<strong>ci</strong>u <strong>taki</strong>ego zjawiska jak ten entuzjazm Polaków.<br />

Pewnego dnia słyszał <strong>na</strong> zburzonym moś<strong>ci</strong>e żelaznym <strong>na</strong>d Wisłą mowy robotników i przywódców robotniczych<br />

wzywające do walki <strong>na</strong> śmierć i ży<strong>ci</strong>e, nie z burżuazją – jak zawsze w mowach robotniczych – lecz z tym <strong>na</strong>jeźdźcą,<br />

<strong>który</strong> kraj <strong>na</strong>dchodzi, łupi i zamienia w ruinę, niosąc czerwone sztan<strong>da</strong>ry. Patrzał, jak chłopcy niedorośli wylatywali<br />

spod ręki matek, i czytał w dziennikach opisy, jak po bohatersku ginęli. Ch<strong>ci</strong>ał zobaczyć własnymi oczyma tę sprawę,<br />

za którą szli w pole <strong>na</strong>dstawiać piersi mężczyźni i wszystka młodzież – szli spokojnie, wesoło, przy huku bęb<strong>na</strong>. Ch<strong>ci</strong>ał<br />

dowiedzieć się, co <strong>na</strong>prawdę kryje się w samym rdzeniu tego ich entuzjazmu, jaka idea zasadnicza, jaka siła, jaka<br />

wewnątrz skręco<strong>na</strong> spręży<strong>na</strong> rozpręża się i popycha ich do dzieła. No, i co ta siła jest warta.<br />

44


Gdy pierwszy raz po przeszkoleniu <strong>na</strong> placu musztry, które trwało dosyć długo, wyruszył wresz<strong>ci</strong>e, przebył most <strong>na</strong><br />

Wiśle, minął Pragę i z<strong>na</strong>lazł się ze swą kompanią <strong>na</strong> końcu przedmieś<strong>ci</strong>a, oficer prowadzący ten oddziałek – młody<br />

marsowy satrapa, jakby połknął stu generałów – kazał stanąć. Na szosie radzymińskiej, która już wybiegała w szczere<br />

pole, kłębił się olbrzymi tuman kurzu, żółta zawierucha sięgająca wysoko pod niebo. Nie wiadomo było, co to się tam<br />

kryje w środku tej niezmiernej kurzawy.<br />

Młodzi żołnierze stali z bronią u nogi. Za nimi grupa jakichś połamanych cywilów, <strong>ci</strong>ężarowe automobile, chłopskie<br />

wozy – wszystko wstrzymane w swym ruchu i biegu, zbite w jedną masę. Naresz<strong>ci</strong>e dostrzeżono, że w wielkim pyle jest<br />

jakiś ośrodek, <strong>ci</strong>emny rdzeń. Niewiele minęło czasu, aliś<strong>ci</strong> ukazał się ów rdzeń tajemniczy. Była to olbrzymia, wprost<br />

niezmier<strong>na</strong> bolszewicka kolum<strong>na</strong> – lecz już jeńców. W długich do samej ziemi szynelach, <strong>ci</strong>ężkich i grubych, w<br />

papachach <strong>na</strong> spoconych głowach, boso przeważnie lub w bu<strong>ci</strong>orach <strong>na</strong>jrozmaitszego pochodzenia brnęli <strong>ci</strong> młodzi<br />

zdobywcy świata pod strażą małych i niedorosłych żołnierzy polskich, którzy tu i tam idąc z karabi<strong>na</strong>mi <strong>na</strong> ramieniu<br />

srogo pokrzykiwali <strong>na</strong> tę nieskończoną watahę, szóstkami idącą w jarzmo po radzymińskiej szosie. Zdumienie było tak<br />

wielkie i powszechne, iż wszyscy widzowie zamilkli i długo wpatrywali się w ten obraz niesłychany. Szli i szli zdrożeni<br />

jeńcy mijając mały oddziałek, w <strong>który</strong>m się mieś<strong>ci</strong>ł Cezary Baryka.<br />

Aliś<strong>ci</strong> z ostatniego przydrożnego domku, z niskiej przedmiejskiej sadyby, wś<strong>ci</strong>ekle odmalowanej <strong>na</strong> kolor niebieski,<br />

gdzie mieś<strong>ci</strong>ł się szynczek, ostatni po<strong>ci</strong>eszy<strong>ci</strong>el dla opuszczających miasto i pierwszy wielkiej stolicy <strong>na</strong> tej szosie<br />

zwiastun – wytoczyła się jejmość niska a pękata, gruba jak komo<strong>da</strong>. Długo przypatrywała się mijającym szóstkom<br />

bolszewickich żołnierzy. Aż nie mogła wytrzymać: podparła się w boczki, wyskoczyła przed front jeńców i jęła<br />

wygrażać im pięś<strong>ci</strong>ami. Jak opęta<strong>na</strong> od diabła, miotając się tu i tam, krzyczała:<br />

– Przyszedłeś Warszawę zdobywać, śmierdziuchu moskiewski, jeden z drugim...<br />

Dawno <strong>ci</strong>ę tu nie widzieli, mordo sobacza! Jużeś <strong>na</strong>szych zwy<strong>ci</strong>ężył...<br />

Idziesz zasia<strong>da</strong>ć w kucki <strong>na</strong> złotej sali w królewskim zamku...<br />

Jeńcy spoglą<strong>da</strong>li <strong>na</strong> tę przykrótką wiedźmę z powagą, a nie bez obawy w oczach. Nie wiedzieli prze<strong>ci</strong>e, do czego<br />

taka poczwara może zachęcać żołnierzy z karabi<strong>na</strong>mi u nogi. A nuż do rzezi Babsko miotało się przed szeregiem,<br />

coraz głośniej wywrzaskując:<br />

– Co to za mordy astrachańskie, moje państwo kochane! Jakie to mają cylinderki morowe, <strong>ci</strong>epłe <strong>na</strong> tę porę! E –<br />

franty! A dopiero buty <strong>na</strong> nich – klasa! Jakimi to ślepkami <strong>na</strong> <strong>na</strong>s kłapią! A buzie jakie to pocz<strong>ci</strong>we! Każdy jakby z<br />

dzbanuszka wylizał. A wszystko, moje państwo kochane – z głodu.<br />

Przedefilowała przed kolumną jak generał idąc w stronę Radzymi<strong>na</strong> – zlustrowała szeregi i znowu zawrzeszczała:<br />

– Żarłbyś jeden z drugim własne guziki od portek, żebyś je tak miał, jak nie masz, kałmuku z krzywymi ślepiami!<br />

Boś <strong>na</strong>wet jeszcze do noszenia portek nie doszedł. Kiszki <strong>ci</strong> się skręcają, boś cztery dni w gębie nic nie miał. Dobrze <strong>ci</strong><br />

tak, świnio nieoskroba<strong>na</strong>! Nie chodź w cudzy groch, bo to nie twój, świński ryju, tylko cudzy. Rozumiesz mię, jeden z<br />

drugim<br />

Ostatnie zapytanie wykrzyknęła <strong>na</strong>jgłośniej, jakby w oczekiwaniu odpowiedzi. Gdy zaś nikt nie odpowia<strong>da</strong>ł, a<br />

szeregi szły <strong>da</strong>lej za szeregami, wyjaśniła tajemnicę groźnego pytania:<br />

– Żebym tak miała z parę korczyków ziemniaków, jak nie mam, tobym <strong>na</strong>gotowała w łupi<strong>na</strong>ch i <strong>da</strong>ła wam w kory<strong>ci</strong>e<br />

żreć, świnie wygłodniałe!... Nie mogę, moje państwo kochane, patrzeć <strong>na</strong> te głodne ryje. No, nie mogę!<br />

W isto<strong>ci</strong>e jejmość przedpraska cofnęła się nieco w tył, bo też i kurzawa bijąca spod nóg jeńców zawaliła wszystko.<br />

Czoło kolumny było już pewnie <strong>na</strong> moś<strong>ci</strong>e wiślanym, a koniec jej jeszcze nie wkroczył <strong>na</strong> przedmieś<strong>ci</strong>e praskie.<br />

Naresz<strong>ci</strong>e się przewalili. Pył opadł. Oddziałek, w <strong>który</strong>m tkwił Cezary Baryka, wyruszył w drogę. Miało się pod<br />

wieczór. Ciem<strong>na</strong> i chmur<strong>na</strong> noc schodziła <strong>na</strong> szosę, gdy wymijano ostatnie umocnienia z drutu i szeregi rowów <strong>na</strong><br />

pobrzeżu lasów. Szerokie błotne rozlewiska <strong>ci</strong>ągnęły się tutaj po obydwu stro<strong>na</strong>ch szosy, zagrażając nieprzyja<strong>ci</strong>elowi<br />

drogę do stolicy. Lecz nigdzie tu już nieprzyja<strong>ci</strong>ela nie było. Tylko po obydwu stro<strong>na</strong>ch bitej drogi widniały <strong>ci</strong>emne<br />

doły, każdy z osłoną skierowaną w stronę Warszawy. Były to <strong>na</strong>j<strong>da</strong>lej ku niej wysunięte forpoczty Moskwy, równolegle<br />

i symetrycznie wybrane w mazowieckiej ziemi.<br />

Oddziałek maszerujący wymijał raz wraz konnicę i piechotę, <strong>ci</strong>ężkie automobile ze sprzętem wojennym,<br />

nieskończone wozy trenu i fury powracające do miasta z rannymi. Noc już była, gdy oddziałek dosięgnął Radzymi<strong>na</strong>,<br />

małego miasta ze zgliszczami, które się jeszcze żarzyły i dymiły, z domami poprzewiercanymi <strong>na</strong> wylot od po<strong>ci</strong>sków.<br />

Pustka i milczenie leżały <strong>na</strong>d zaułkami i uliczkami jakby skreślonymi do z<strong>na</strong>ku. Zatrzymano tutaj oddział <strong>na</strong> chwilę<br />

przed pewnym ocalałym piętrowym budynkiem. Cezary rozejrzał się po tym miejscu wojennym. Nu<strong>da</strong> zniszczenia<br />

wiała tu wśród dymu i iskier. Noc posęp<strong>na</strong> roztoczyła się <strong>na</strong>d tym obmierzłym zjawiskiem. Z bramy domu piętrowego<br />

wyszedł oficer francuski, człowiek starszy, z siwiejącą kozią bródką i obwisłymi wąsami. Twarz jego była surowa,<br />

zmartwio<strong>na</strong> i wyrażająca nieopisane zmęczenie.<br />

Oficer ten wgramolił się do kosza motocyklu <strong>na</strong> dwie osoby i władczym gestem <strong>da</strong>ł z<strong>na</strong>k żołnierzowi polskiemu,<br />

<strong>który</strong> spełniał w tym wehikule obowiązki szofera. Motocykl począł wy<strong>da</strong>wać ze siebie wrzaskliwe strzały, zakrę<strong>ci</strong>ł się<br />

<strong>na</strong> miejscu i pomknął w drogę <strong>na</strong> północ, ku Wyszkowu.<br />

45


– Patrz<strong>ci</strong>e no, koledzy! – mruknął ktoś z oddziału – ten chorowity Francuzi<strong>na</strong> sam tak oto ze swym szoferem rznie<br />

<strong>na</strong> całą bolszewicką armię.<br />

– Wie on dobrze, że już ich nie dopędzi. Takiego <strong>da</strong>ją dęba!<br />

– Milczeć tam w szeregu! – straszliwym basem zagrzmiał komen<strong>da</strong>nt oddziału, dwudziestodwuletni podporucznik.<br />

Za chwilę mała kolumienka ruszyła wielkim krokiem pośród zupełnej <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong>, słabo rozwidnionej przez zarzewie<br />

Radzymi<strong>na</strong>. Szła pod nieprzyja<strong>ci</strong>ela, o <strong>który</strong>m nie było jeszcze wiadomo, czy w isto<strong>ci</strong>e będzie już <strong>da</strong>wał dęba, czy<br />

powtórnie <strong>na</strong> Warszawę uderzy.<br />

46


Cezary Baryka niemało się <strong>na</strong>chodził w tej <strong>na</strong>rodowej wojnie. Wykonywał wraz z kolegami z oddziału wś<strong>ci</strong>ekłe<br />

marsze i wypady, obroty i zasadzki, to znowu w i a ł przed siłą przemożną. Z<strong>da</strong>rzało mu się iść w sam środek<br />

nieprzyja<strong>ci</strong>ół, uczestniczyć w brawurowym przedsięwzię<strong>ci</strong>u generała Sikorskiego, jak pchnię<strong>ci</strong>e bagnetu<br />

rozpruwającym front bolszewicki. Z<strong>da</strong>rzało mu się maszerować dniami i nocami, <strong>na</strong>przód, w<strong>ci</strong>ąż <strong>na</strong> wschód za wrogiem<br />

u<strong>ci</strong>ekającym. Przesunęły mu się przed oczyma niezliczone wsie i miasteczka, lasy i pola. Przebrnął rozlewne rzeki<br />

wśród łęgów. Ojcowskich szklanych domów nigdzie a nigdzie nie było. Zwol<strong>na</strong> przestał o nich myśleć. Nie myślał<br />

także o ideologii <strong>na</strong>jeźdźców ze wschodu. Nie wi<strong>da</strong>ć jej było w ruinie, w zniszczeniu, tratowaniu, w śla<strong>da</strong>ch rabunków,<br />

rzezi i gwałtów.<br />

Wróg śmiertelny ludzi ubogich szedł przed nim wszystkimi drogami <strong>na</strong> wschód – niszczy<strong>ci</strong>el i rabuś. Gdzie były<br />

żelazne mosty, wisiały poprzetrącane ich g<strong>na</strong>ty – gdzie były mosty drewniane, sterczały osmalone pale. Gdzie były<br />

wsie, stały porozwalane pustki. Gdzie cokolwiek pięknego, wzniosłego przeszłość zostawiła potomnym <strong>na</strong> tej ziemi<br />

ubogiej, widniała kupa gruzów. Jakże tu było doczytać się w tym piśmie <strong>na</strong>jeźdźców ze wschodu idei głoszonych przez<br />

mówców wiecowych Nadto sama woj<strong>na</strong>, jako przedsięwzię<strong>ci</strong>e gromadne, jako dzieło kunsztowne a nowe i niez<strong>na</strong>ne,<br />

zajęła go, a raczej przytłoczyła. Baryka nie myślał teraz, o co walczy i z kim, gdzie jest i dokąd dąży. Maszerował<br />

według rozkazu, nocował, jadł, spał, zrywał się <strong>na</strong> nogi, stał <strong>na</strong> war<strong>ci</strong>e albo chytrze podkra<strong>da</strong>ł się pod placówki.<br />

Dobrze się <strong>na</strong> ogół spisywał <strong>da</strong>wny sportsmen bakiński. Przełożeni od<strong>da</strong>wali mu pochwały, a towarzysze broni<br />

przywykli liczyć <strong>na</strong> Barykę, jak ongi liczono <strong>na</strong> Zawiszę. Cezary nie miał do kogo wracać ani do kogo <strong>na</strong>pisać listu.<br />

Kilkakroć posłał kartki pod adresem pa<strong>na</strong> Gajowca. Odebrał od niego serdeczne odpowiedzi – otóż i świat cały. Ale w<br />

tych marszach, leganiach po rowach i ziemiankach były obok niego ludzkie dusze – koledzy. Okazało się <strong>na</strong>wet, że te<br />

„Polaki” to są <strong>na</strong>wet dusze bratnie. Każdy z nich miał gdzieś jakąś „mamę” albo jakiegoś „tatę”. Byli tacy, co mieli<br />

<strong>na</strong>wet bab<strong>ci</strong>e, a prawie każdy <strong>na</strong> postoju, w chwili, kiedy sądził, że go nikt nie widzi, ośliniał sekretnie jakąś fotografię<br />

– ach! – jej, Kazi czy Zosi. Cezary nie miał ani jednej Zosi, toteż uprawiał wyniosły cynizm przedrwiwań nie tylko z<br />

samych imion i spieszczeń, ale <strong>na</strong>dto z całoś<strong>ci</strong> sentymentów. On to właśnie był żołnierzem w każdym calu. Nie było nic<br />

poza nim. Naprzód! – i kwita. W kompanii zaprzyjaźnił się specjalnie z pewnym młodzieńcem, również studentem<br />

Warszawskiego Uniwersytetu a obecnie tęgim żołnierzem, imieniem Hipolit, <strong>na</strong>zwiskiem Wielosławski. W pewnej<br />

przygodzie w okolicach Łysowa pod Łosicami Cezary wyratował tego Wielosławskiego z opresji. W potyczce<br />

Wielosławski wpadł między bolszewików, został poźgany bagnetami, potłuczony kolbami i porzucony w lesie zwanym<br />

Rogacz. Cezary, nie z<strong>na</strong>lazłszy go w kompanii, wró<strong>ci</strong>ł się co tchu do lasu, wyszukał kolegę, wziął go <strong>na</strong> ramię i odniósł<br />

między swoich.<br />

Wielosławski wnet się wylizał, a nie zapomniał usługi. Nigdy on nie mówił o swym rodzie, rodzinie i sentymentach.<br />

Był „Hipolit” w szeregu i tyle. Na boku tylko szeptano, że to gruby pan z panów, srogi mag<strong>na</strong>t, a kuzyn jakichś tam<br />

jeszcze bardziej pierońskich Wielosławskich. Hipolit był żołnierzem jak się patrzy i co się zowie. Darł buty w poś<strong>ci</strong>gu<br />

za czerwonymi drapichrustami, żarł razowiec i <strong>ci</strong>ągnął z flachy, spał <strong>na</strong> ziemi i po<strong>ci</strong>ł się w obrotach, jakby wcale nie<br />

miał w żyłach nic błękitnego. A siły miał iś<strong>ci</strong>e końskie, mógł o głodzie wytrzymać <strong>pełny</strong> pochód, kiedy już wiara nosem<br />

się podpierała. Nieraz z Cezarym spali pod jedną derą i dzielili się po bratersku chlebem, solą, słoniną i pluskwami.<br />

Toteż zawarli przyjaźń od serca, sztamę d e g r u b i s.<br />

Miało się ku jesieni, gdy w szeregach rozeszła się rados<strong>na</strong> wieść, iż wróg z kraju ustąpił i że bliski jest rozejm.<br />

Oddział, w <strong>który</strong>m służyli dwaj przyja<strong>ci</strong>ele, Baryka i Wielosławski, z Białorusi cofnięty został <strong>na</strong> Mazowsze i z<strong>na</strong>lazł<br />

się w małym miasteczku Żerominie. Obadwaj wojacy w<strong>da</strong>li się tutaj w wielkie spanie, którego wystarczyłoby <strong>na</strong><br />

dziesię<strong>ci</strong>u prze<strong>ci</strong>ętnych neurasteników. Jeść jed<strong>na</strong>k było w tym mieś<strong>ci</strong>e skąpawo, toteż zmęczonym rycerzom nudziło<br />

się w tym miejscu potężnie.<br />

Studentów uniwersytetu zwolniono chętniej niż innych, toteż Baryka i Wielosławski zwolnili się z szeregów, skoro<br />

w nich nie było już obronnej roboty. Wielosławski zaproponował Baryce, żeby ten pojechał do niego <strong>na</strong> wypoczynek<br />

do jakowejś Nawło<strong>ci</strong> w okolicach Częstochowy. Baryka przystał. Przebrawszy się w Warszawie w ubranie cywilne, do<br />

czego pomógł pan Gajowiec udzieleniem zaliczki <strong>na</strong> przyszłe prace biurowe – Cezary wyruszył do Nawło<strong>ci</strong>.<br />

47


Po przyjeździe <strong>na</strong> podrzędną stacyjkę drogi żelaznej dwaj przyja<strong>ci</strong>ele zastali oczekującą <strong>na</strong> nich czwórkę koni<br />

zaprzężoną do małego a wysokiego pojazdu <strong>na</strong> dwie osoby, z siedzeniem z tyłu dla woźnicy. Woźnica ów, młody<br />

dryblas w liberii, z wylaniem witał się z paniczem, szczęśliwie z wojny wracającym. Tenże Jędrek powró<strong>ci</strong>ł również<br />

szczęśliwie z wojska, gdzie jed<strong>na</strong>k pełnił bardziej pokojową, a raczej przedpokojową misję ordy<strong>na</strong>nsa pewnego<br />

dygnitarza, wysoko postawionego czasu tych zamieszek. Na dłuższe jed<strong>na</strong>k wylewy opowia<strong>da</strong>ń o przedpokojowych i<br />

polnych przewagach militarnych nie było czasu, gdyż właśnie noc zapa<strong>da</strong>ła. Hipolit Wielosławski wskoczył <strong>na</strong> przednie<br />

siedzenie, umieś<strong>ci</strong>ł goś<strong>ci</strong>a Barykę obok siebie, Jędrkowi kazał zasiąść w górnym miejscu <strong>na</strong> tyle, wziął wprawnymi<br />

rękoma czterokonne lejce i z widoczną rozkoszą wywinął długim batem. Konie wysunęły się ze stacyjnego dziedzińca<br />

jak jeden i pomknęły miękkim goś<strong>ci</strong>ńcem. Cezary nie jeździł nigdy <strong>taki</strong>m zaprzęgiem. Przyz<strong>na</strong>wał w duchu, a głośno<br />

wyjawiał Hipolitowi, iż w historii jego sportów była to przyjemność – prima! Gdy się kasztany wzięły w siebie, a<br />

uzgodniły krok w miarowym skorochodzie, kolaska prawdziwie płynęła w polach. Było po deszczach, droga śliska i<br />

peł<strong>na</strong> wybojów, w <strong>który</strong>ch jeszcze stały żółte wody, lecz koła lekkiego pojazdu ledwo muskały owe kałuże – porywane<br />

<strong>da</strong>lej a <strong>da</strong>lej. W pewnym miejscu „jaśnie pan” rzu<strong>ci</strong>ł poza siebie lakoniczne pytanie:<br />

– Goś<strong>ci</strong>ńcem czy <strong>na</strong> Leniec<br />

– Przejechać przejedzie b e z Leniec, ale faktycznie m i ę t k o.<br />

Hipolit zawró<strong>ci</strong>ł z goś<strong>ci</strong>ńca w boczne opłotki, w wąską drożynę między chłopskimi działkami, gdzie dwie koleje,<br />

rozdzielone wysokim pasem przez koła w <strong>ci</strong>ągu wielu lat wyoranej skiby, kędzierzawym po wierzchu od gęstej murawy,<br />

biegły w przestrzeń, równoległe jak dwie szyny. Zmurszałe płoty z sękatych żerdzi sięgały aż do wysokoś<strong>ci</strong> siedzeń<br />

jaśniepańskich. Droga ta była jakby utworzo<strong>na</strong> dlatego, żeby po niej mogła w swą <strong>da</strong>l pomykać czwórka kasztanów i<br />

lekki pański wolan<strong>ci</strong>k. Gli<strong>na</strong> wymie<strong>ci</strong>o<strong>na</strong> spod kopyt i kół w posta<strong>ci</strong> okrągłych pacyn i strzelistych bryzgów le<strong>ci</strong>ała w<br />

tył za pojazd.<br />

Jesienny wiatr świstał koło uszu. Rozkosz żywota, poczu<strong>ci</strong>e zdrowia i niespożytych sił organizmu, szczęś<strong>ci</strong>e<br />

zażywania ruchu i pędu, a <strong>na</strong>de wszystko <strong>ci</strong>ekawość młodoś<strong>ci</strong>, <strong>ci</strong>ekawość tak zjadliwa, iż wysuwała się <strong>na</strong> czoło<br />

wszystkiego – co też to tam jest <strong>na</strong> końcu tej dróżki uroczej, co będzie za tamtą oto polną gruszą – z<strong>da</strong>wała się ponosić<br />

z końmi po społu. Ale za gruszą samotną <strong>na</strong> polu nie było nic szczególnego. Płoty się raptem skończyły i in<strong>na</strong> wąska<br />

droga, w ukos do poprzedniej <strong>na</strong>stawio<strong>na</strong>, przerywała pola. Hipolit strzelił z bata siarczyś<strong>ci</strong>e. Raptownie lejcową parę<br />

wziął k'sobie. Skrę<strong>ci</strong>ły, idąc w<strong>ci</strong>ąż w skok, i po<strong>ci</strong>ągnęły za sobą dyszlową parę. Stało się to za raptownie. Kolaska,<br />

pędząc po mokrej glinie, szarpnięta z <strong>na</strong>gła w półkrąg, zatoczyła się jak po lodzie. Trafiwszy bokiem, literką wasąga w<br />

ostatni kołek płotu, nie mogła już wyko<strong>na</strong>ć swego szybkiego biegu, stra<strong>ci</strong>ła równowagę i runęła. Koła jej krę<strong>ci</strong>ły się<br />

spazmatycznie, podczas gdy podróżni wytrąceni zostali ze swych miejsc jak z procy. Hipolit, mocno trzymający swe<br />

lejce, legł w <strong>na</strong>jbliższej mokrej bruździe. Cezary, nie mający żadnego opar<strong>ci</strong>a, wypadł <strong>da</strong>leko, zorał głową ze trzy<br />

lepkie i sowi<strong>ci</strong>e umierzwione zagony i dopiero w czwartym jego modny kapelusz spotkał nieprzebytą zaporę. Nadto<br />

woźnica Jędruś w lo<strong>ci</strong>e ze swego wysokiego miejsca <strong>na</strong> niską ziemię huknął go zębami w tylną część czaszki. Na<br />

szczęś<strong>ci</strong>e konie stanęły i, bestialsko obojętne <strong>na</strong> los swych owso<strong>da</strong>wców, poczęły szczypać poprzez wędzidła smaczne<br />

przydrożne szczawie.<br />

Baryka wygramoliwszy się z zagonów, <strong>który</strong>ch symetrię i użyźnienie zrujnował, z rozpaczą oglą<strong>da</strong>ł swój kapelusz i<br />

pracował skołataną podwójnie czaszką, jak tu w <strong>taki</strong>ej ruinie odbywać <strong>da</strong>lszą podróż i jak się obcym ludziom<br />

przedstawić.<br />

– Ho–ho–ho! – ryczał Hipolit patrząc <strong>na</strong> współtowarzysza, <strong>który</strong> raz wraz chwytał się za tył głowy, bolesny od <strong>ci</strong>osu<br />

zębami ordy<strong>na</strong>nsa. Jakoś jed<strong>na</strong>k przy pomocy tegoż winowajcy oczyś<strong>ci</strong>li się i wyprostowali g<strong>na</strong>ty, które <strong>na</strong> szczęś<strong>ci</strong>e<br />

były całe. Podnieśli wspólnymi siłami wehikuł, wsiedli i pomknęli dwakroć szyb<strong>ci</strong>ej. Hipolit, jak mówił mocnozęby<br />

Jędruś, d o ś w i a r c z a ł koni. D o ś w i a r c z a ł ich dokumentnie, aż ponosiły wózek, niczym cztery diabły, po<br />

wertepach i łączkach zakisłych, po jakichś rowach czy łożyskach rzeczułek, które jed<strong>na</strong>k, jak się okazało, były<br />

normalnymi drogami. Zmrok już zapa<strong>da</strong>ł, gdy mijano jakiś ładny pałacyk.<br />

– Leniec... – rzekł lakonicznie Hipolit wskazując pałacyk biczyskiem.<br />

Niewiele to słowo powiedziało goś<strong>ci</strong>owi. Gość bardziej się u<strong>ci</strong>eszył spostrzegając, iż z tych leńcowatych wertepów<br />

wolantka wybiegła <strong>na</strong> piaszczysty goś<strong>ci</strong>niec i w aleję drzew starych. Była już noc <strong>ci</strong>em<strong>na</strong>. U końca alei połyskiwały<br />

światła.<br />

– Widzisz, Czaruś, te światła<br />

– Widzę.<br />

– No, bra<strong>ci</strong>e, <strong>ci</strong>esz się! Niech <strong>ci</strong>ę wszyscy diabli! Ciesz się, mówię! To Nawłoć!<br />

Cezary doświadczył właśnie pewnego niepokoju. Czegoś się wstydził i, niezgodnie ze swą <strong>na</strong>turą, czegoś trwożył i<br />

lękał. Konie wbiegły <strong>na</strong> szeroki dziedziniec i stanęły przed gankiem. Na tym ganku, rzęsiś<strong>ci</strong>e oświetlonym, słychać było<br />

zmięszany gwar licznych głosów męskich i kobiecych, które wywoływały imię:<br />

– Hipolit! Hipek! Hip<strong>ci</strong>o! Hipeczek! Hip!<br />

Wielosławski ś<strong>ci</strong>ągnięty został ze swego siedzenia przez liczne ręce i z<strong>na</strong>lazł się w ich obję<strong>ci</strong>ach. Cezary<br />

pozostawiony samemu sobie złaził zwol<strong>na</strong> z siedzenia. Ale o nim nie zapomniano. Wnet wstępował po szerokich i<br />

48


wspaniałych, aczkolwiek dziwnie ruchomych stopniach schodów <strong>na</strong> obszerny ganek, winem dzikim obrośnięty. W<br />

świetle lamp i świec migały mu przed oczyma rozmaite posta<strong>ci</strong>e: <strong>da</strong>ma starsza, wysoka, o ruchach zamaszystych i<br />

<strong>pełny</strong>ch władczego majestatu; pan<strong>na</strong>, blondynka ze ślicznymi niebieskimi oczami; młody ksiądz; stary pan z czarnymi,<br />

obwisłymi wąsami...<br />

Hipolit przedstawił Barykę zebranym <strong>na</strong> ganku. Ten kłaniał się wielekroć, całował rękę <strong>da</strong>my starszej, jak się<br />

okazało, matki Hipolita, po<strong>da</strong>wał rękę do uś<strong>ci</strong>sku młodemu księdzu, jak się okazało, przyrodniemu bratu Hipolita,<br />

młodej pannie, Karolinie Szarłatowiczównie, jego siostrze <strong>ci</strong>otecznej, oraz starszemu panu, wujowi Skalnickiemu.<br />

Wszyscy bardzo przychylnie witali „tego” Barykę, przypatrywali mu się z <strong>ci</strong>ekawoś<strong>ci</strong>ą, jak <strong>na</strong> „wyższe” towarzystwo<br />

dość prowincjo<strong>na</strong>lną, a <strong>na</strong>wet zaś<strong>ci</strong>ankową. Cezary robił swobodnego i światowca, choć wspomnienie o powalanych<br />

ineksprymablach i zrujnowanym kołnierzu stawało mu <strong>na</strong> przeszkodzie w za<strong>da</strong>waniu szyku. Rozmowa była tak<br />

chaotycz<strong>na</strong>, że nic nie moż<strong>na</strong> było zrozumieć. Ten sobie mówił i tamten sobie mówił, pełno było radoś<strong>ci</strong> i krzyku.<br />

Wszyscy <strong>na</strong> raz za<strong>da</strong>wali pytania i nie czekając <strong>na</strong> odpowiedź za<strong>da</strong>wali nowe. Nic dziwnego: podpora rodu, syn<br />

<strong>na</strong>jstarszy, wracał z wojny cały i zdrowy, tęgi i opalony, jakby jeździł <strong>na</strong> polowanie w sąsiedztwo. Pan<strong>na</strong><br />

Szarłatowiczów<strong>na</strong>, która <strong>na</strong>jwymowniej, <strong>na</strong>jczęś<strong>ci</strong>ej i, trzeba wyz<strong>na</strong>ć, <strong>na</strong>jkrzykliwiej głos zabierała, patrząc <strong>na</strong> Hipolita,<br />

lecz mając <strong>na</strong> oku i „tego drugiego”, wypaliła:<br />

– Nie widzę, Hipie, żebyś zbyt znowu wyraźnie przypomi<strong>na</strong>ł steranego inwalidę! Raczej wypasłeś się jeszcze<br />

bardziej. Czyż mnie wzrok nie myli Ależ tak – utyłeś! Tylko patrzeć, jak sobie zapuś<strong>ci</strong>sz drugi podbródek. A może to<br />

jaka specjal<strong>na</strong> choroba wojen<strong>na</strong>, obrzęk, puchli<strong>na</strong><br />

– Patrz no, Cezary, mają <strong>na</strong>s tutaj za frantów, którzy siedzieli w sa<strong>na</strong>torium, a teraz przebrali się za bohaterskie<br />

figury.<br />

– Trzeba <strong>ci</strong>erpieć, w<strong>ci</strong>ąż <strong>ci</strong>erpieć, mój bohaterze, nie tylko od zawziętego wroga, lecz i od panien... – śmiał się<br />

Baryka.<br />

– Nie przypomi<strong>na</strong>m sobie, żeby tutaj kto mówił o „frantach”, zaperzyła się pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> – tylko wszyscy wracają<br />

w tak korpulentnych posta<strong>ci</strong>ach, że ta woj<strong>na</strong> wyglą<strong>da</strong> mi <strong>na</strong> jakąś odżywczą kurację.<br />

– Któż to „wszyscy” Karolino – kto „wszyscy”<br />

– No, <strong>na</strong> przykład – Jędrek.<br />

– Słyszane rzeczy! To dziewczę, które prochu nie wąchało, ośmiela się twierdzić, że my <strong>na</strong> wojnie czyś<strong>ci</strong>liśmy buty<br />

w przedpokojach, jak pan Jędrek.<br />

– Ależ nie! Wiem, że ś<strong>ci</strong>gałeś nieprzyja<strong>ci</strong>ół jak Czarniecki.<br />

– O nieprzyja<strong>ci</strong>ołach, o bolszewikach, ostrożnie! Obecny tutaj mój przyja<strong>ci</strong>el Baryka jest – jakby tu powiedzieć –<br />

prawie bolszewikiem.<br />

– Tak Pan – zdziwiła się owa pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> mierząc goś<strong>ci</strong>a ostrym od stóp do głów spojrzeniem.<br />

– Żarty! – mruknął Baryka.<br />

– Jeszczem też normalnego bolszewika <strong>na</strong> oczy nie widziała...<br />

– A coś ty widziała „<strong>na</strong> oczy”, Karolino, dziewczę z pałacu białego <strong>na</strong> Ukrainie<br />

– Jeszczem widziała oborę od strony twojego pałacu i pałac od strony twojej obory.<br />

– Muszę <strong>ci</strong> wytłumaczyć, Cezary, że pan<strong>na</strong> Szarłatowiczów<strong>na</strong>, tu obec<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> – <strong>taki</strong>e imię chrzestne – ano,<br />

trudno! – defekt – utra<strong>ci</strong>ła dobra swe ziemskie <strong>na</strong> Ukrainie, skoro tylko bolszewicy się <strong>na</strong>rodzili. Była bowiem <strong>na</strong> pensji<br />

w Warszawie, uczyła się geografii, algebry – tak! – i stylistyki, kiedy jej dobra zabierano. Teraz zarabia <strong>na</strong> kawałek<br />

chleba. Karoli<strong>na</strong> Szarłatowiczów<strong>na</strong> kury maca w Nawło<strong>ci</strong>.<br />

– Twoje kury, wielki mag<strong>na</strong><strong>ci</strong>e!<br />

– Jest to przenośnia, właśnie stylistycz<strong>na</strong> – wmięszał się do rozmowy młody księżulo – jest to pars pro toto.<br />

Karol<strong>ci</strong>a zajmuje się nie tylko kurami...<br />

– Ale i gęsiami... – dorzu<strong>ci</strong>ł Hipolit.<br />

– O, zaraz gęsiami, gęsiami!... – gorszył się młody księżyk.<br />

– A czyż się nie zajmuje gęsiami, krowami, <strong>ci</strong>elętami, źrebiętami... Stęskniłem się za nią, mój drogi p o<br />

m i d o r z e. Nieraz – Cezary świadkiem! – leżąc w rowie zaczy<strong>na</strong>m marzyć i wyrażam słownie marzenie wewnętrzne:<br />

<strong>na</strong>piszę list do Karoliny Szarłatowiczówny herbu Rogala. Zapytam jej, czy kury dobrze się niosą<br />

– A szczęś<strong>ci</strong>e, żeś tego listu nie wysłał, bo byłabym <strong>ci</strong> odpisała! No!<br />

– No! Z <strong>taki</strong>mi błę<strong>da</strong>mi ortograficznymi, że pała! Pała z minusem! Zresztą <strong>na</strong> Ukrainie to nie raziło. Któż by tam o<br />

polską ortografię... Boże drogi! Tam prze<strong>ci</strong>e wsio po russki...<br />

– Widzę ze smutkiem, że bra<strong>ci</strong>szek nie <strong>da</strong>je pani przyjść do słowa... – rzekł Cezary.<br />

– Pocz<strong>ci</strong>we to z koś<strong>ci</strong>ami, dobre jak kotlet z marchewką, ale musiał pan prze<strong>ci</strong>e, leżąc z nim po rowach, zauważyć...<br />

Biedny, biedny chłopczy<strong>na</strong>...<br />

– Karolino, nie <strong>da</strong>j się! – podszczuwał ksiądz A<strong>na</strong>stazy. – Broń się, dziewczę z buzią jak mali<strong>na</strong>! Jeżeli go teraz nie<br />

oszołomisz, znowu zapanuje <strong>na</strong>d tobą.<br />

– Przebaczam mu z góry wszystko. Biedny bohater, inwali<strong>da</strong>, zmizerowany w bojach obrońca swych trzód, stadnin,<br />

obór, powozów i batów...<br />

49


– Kolacja! Otóż i kolacja! – z zapałem głosił ksiądz Nastek. – Primum edere, deinde philosophari. Niepraw<strong>da</strong>ż,<br />

panie poruczniku – zwró<strong>ci</strong>ł się do Baryki.<br />

– Niestety, <strong>na</strong>wet nie: sierżan<strong>ci</strong>e...<br />

– Jakążeś<strong>ci</strong>e tam po<strong>na</strong>d inne przekła<strong>da</strong>li – spytał ksiądz chwytając wprawną dłonią gąsiorek ze starką.<br />

– Siwuchę przekła<strong>da</strong>liśmy stale i niezmiennie, ale teraz przepij no, Nastek, do tego Czarusia...<br />

– A, Czaruś mu <strong>na</strong> imię Właśnie ch<strong>ci</strong>ałem zapytać, bo to bez tego nieporęcznie.<br />

– No, to panie Czaruś – <strong>na</strong>sze! Ładne imię, praw<strong>da</strong>, Karusia Podoba <strong>ci</strong> się<br />

– Dość ładne imię... – uśmiechnęła się pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong>.<br />

– Takie imię dobrze się mówi... – wsunął uwagę wuj<strong>ci</strong>o Michaś<br />

– Czaruś – i kwita! – zdecydował ksiądz połykając od jednego zamachu zacny kieliszek przezacnej „staruszki”.<br />

Był to średniego wzrostu, krępy i zażywny księżulo. Włosy miał przystrzyżone „<strong>na</strong> jeża”, twarz pucołowatą,<br />

okrągłą, po bokach, pod nosem i <strong>na</strong> brodzie siną od golenia. Zdrowie i wesele tryskały z jego oczu, twarzy i pysznej<br />

figurki. W<strong>ci</strong>ąż się klepał po kola<strong>na</strong>ch i u<strong>da</strong>ch czekając tylko <strong>na</strong> la<strong>da</strong> sposobność, żeby z jakiejkolwiek racji parsknąć<br />

śmiechem. Zanim przeszła kolejka starki, p o m. i d o r e k uderzył Barykę po kolanie i wykrzyknął:<br />

– Aleś<strong>ci</strong>e też spuś<strong>ci</strong>li lanie tym Żydom! – Cha–cha–cha! Cóż za lanie! Takie lanie <strong>na</strong>d laniami, że to z okularami <strong>na</strong><br />

nosie po historiach szukać! Tu ten Piłsudski – szach–mach! Rozpruł jak nożem! Tu <strong>na</strong>sz bogobojny Haller goni a bije!<br />

Tu Sikorski łomoce jak w cymbał! Z<strong>da</strong>rzenie boże...<br />

Wnet się sekretnie przeżeg<strong>na</strong>ł, przez chwilę trzymał złożone pulchne rączki i coś tam mruczał pod nosem po ła<strong>ci</strong>nie<br />

dobry momen<strong>ci</strong>k czasu.<br />

– Lanie było w dobrym gatunku, ale też wymagało chodzenia, chodzenia... – westchnął Hipolit Wielosławski.<br />

– E, odjesz się! I to zaraz, dzisiaj! Dawaj<strong>ci</strong>eż tę zupę! Dawaj<strong>ci</strong>e tę <strong>ci</strong>elęcą... A <strong>na</strong> rożnie też aby Mój Boże<br />

kochany... Karusia – <strong>na</strong> rożnie aby...<br />

Pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> uroczyś<strong>ci</strong>e przysięgła podnosząc dwa palce.<br />

– Ale tę sałatkę – to sama przyrządź...<br />

– Już o sałatkę bądź spokojny...<br />

– Mówisz – troskał się oj<strong>ci</strong>ec duchowny.<br />

W czasie tego całego galimatiasu matka Hipolita, siedząc w dużym fotelu, nie wy<strong>da</strong>wała głosu. Wodziła oczyma za<br />

synem i łzy szczęśliwe, sekretne, niepowstrzymane, bez przerwy lały się z jej oczu.<br />

– Mamusia sobie tam <strong>ci</strong>cho–sza popłakuje – rzekł tkliwie Hipolit. – „Wy sobie tam ga<strong>da</strong>j<strong>ci</strong>e głośno, co chce<strong>ci</strong>e, a ja<br />

sobie za wszystkie czasy popłaczę”. No, nie Każdy ma swój sposób <strong>na</strong> radość. A oto Czaruś Baryka, mój rodzony<br />

przyja<strong>ci</strong>el, nie ma ojca ani matki. Oj<strong>ci</strong>ec to mu <strong>na</strong>wet teraz nie<strong>da</strong>wno umarł. I w jakich warunkach! A Czaruś żyje. I bił<br />

się, że aż trzeszczało. I chodzi. I śmieje się. I teraz sobie znowu starki kropnie!<br />

– O, widzisz! Toś powiedział, Hip, słowo – c y m e s! Pijemy za zdrowie ży<strong>ci</strong>a! I to w ręce mamusi! – wołał ksiądz<br />

Nastek.<br />

– Ja nie mogę pić, mój prała<strong>ci</strong>e miły. Wiesz. Serce. I tak jestem mocno pija<strong>na</strong>, gdy patrzę <strong>na</strong> tego piechura... –<br />

rzekła pani Wielosławska roztapiając się w uśmiechu szczęś<strong>ci</strong>a i nie spuszczając z Hipolita oczu rozradowanych.<br />

– Et, Hipowi teraz będzie dobrze w Nawło<strong>ci</strong>! – westchnął księżulo. – Tak mi się coś wy<strong>da</strong>je. A wuj<strong>ci</strong>owi się nie<br />

wy<strong>da</strong>je – spytał pa<strong>na</strong> Skalnickiego.<br />

– I mnie się to samo wy<strong>da</strong>je... – westchnął wuj<strong>ci</strong>o.<br />

– Szanować go! – zdecydowała głośno starsza pani. – Na wojnę chodził, ziemi bronił, bił się mężnie, cały kraj<br />

przemierzył własnymi krokami!<br />

– Troszkę i <strong>na</strong> furmance... – dorzu<strong>ci</strong>ł z <strong>ci</strong>cha Hipolit. – Ale niedużo. Jak mię poturbowały te c z a p y, a Baryka<br />

obronił. W każdym razie: baczność!<br />

– A pańska matka gdzie skończyła ży<strong>ci</strong>e – grzecznie i dobrotliwie spytała Cezarego pani Wielosławska.<br />

– W Baku, proszę pani.<br />

– Aż w Baku!... To i pan stamtąd, z Baku<br />

– Troszeczkę to <strong>da</strong>lej, niż ty, mężny piechurze... – syknęła pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> w stronę Hipolita.<br />

– Karusia! Niech no Ma<strong>ci</strong>ejunio postawi tu ten większy kieliszek... Po jakiemu to jest!... – martwił się dobrotliwie<br />

księżulo.<br />

Gdy zajęto miejsca przy stole, a przybył jeszcze rządca, pan Turzyński, oraz dwie <strong>ci</strong>o<strong>ci</strong>e podstarzałe, jed<strong>na</strong> wdowa<br />

– Aniela – a druga stara pan<strong>na</strong> – Wiktoria – gwar się stał nie byle jaki. Stary służący Ma<strong>ci</strong>ejunio ledwie mógł <strong>na</strong>dążyć z<br />

odkorkowywaniem. Nawet mu źle szło z tymi korkami. Musiał mu sam panicz, „Jaśnie–Hip<strong>ci</strong>o”, pomagać, co<br />

doprowadziło za dużą szafą kredensową do tajemniczego zrujnowania hierarchii – po prostu do uś<strong>ci</strong>sków serdecznych<br />

Jaśnie–Hip<strong>ci</strong>a z prastarym Ma<strong>ci</strong>ejuniem.<br />

Cezary pił, co mu <strong>na</strong>lewano, i jadł, co <strong>na</strong>kła<strong>da</strong>no <strong>na</strong> talerz. Wszyscy <strong>na</strong> niego patrzyli z radoś<strong>ci</strong>ą, niemal z miłoś<strong>ci</strong>ą.<br />

Tu stary Ma<strong>ci</strong>ejunio – tak gruby i <strong>na</strong>pęczniały w swym fraczku ob<strong>ci</strong>słym, że robił wrażenie bez<strong>na</strong>dziejnie chorego <strong>na</strong><br />

wodną puchlinę, gdyby nie dosko<strong>na</strong>ła cera czerstwego oblicza – <strong>na</strong>chylał się z <strong>taki</strong>m uśmiechem, jakby i tego obcego<br />

„jaśnie panicza” ch<strong>ci</strong>ał ucałować jak swego – mrugał oczami i robił miny, żeby wybrać tę starą, omszałą flachę,<br />

ople<strong>ci</strong>oną w tatarak, którą trzymał w swej prawej ręce. Tam dwie <strong>ci</strong>o<strong>ci</strong>e, Aniela i Wiktoria, jed<strong>na</strong> przez drugą <strong>na</strong>chylały<br />

50


się ku niemu i kazały opowia<strong>da</strong>ć sobie o matce – „wszystko – wszystko!” – a gdy się <strong>na</strong> dobre rozga<strong>da</strong>ł i mówił<br />

wszystko, to jednej, to drugiej łzy <strong>na</strong>jszczersze z oczu kap–kap–kap! Pan Gajowiec – dobrze! Ale skądże – u licha! – te<br />

dwie <strong>da</strong>mule A prze<strong>ci</strong>eż były to łzy prawdziwe, jakby krewnych, jakby sióstr <strong>da</strong>lekich a niez<strong>na</strong>nych, które się <strong>na</strong>d dolą<br />

jego drogiej matki użalały. Tam wuj<strong>ci</strong>o Michaś coś mu chce powiedzieć, coś sekretnego, nowego, a ważniejszego<br />

po<strong>na</strong>d wszystko. Zaczy<strong>na</strong> i nie może skończyć, bo mu wszyscy przeszkadzają. Spiknęli się, żeby przeszkadzać. Więc<br />

się irytuje, targa wąsy i przewraca dziko oczyma.<br />

Na dobitkę jeszcze Woj<strong>ci</strong>unio! Już od dziesię<strong>ci</strong>u minut lokaj Ma<strong>ci</strong>ejunio z <strong>ci</strong>cha prosi panią dziedziczkę, no i jaśnie<br />

panicza, że oto Woj<strong>ci</strong>unio nie może wytrzymać i strasznie błaga, żeby mógł spojrzeć <strong>na</strong> panicza. No, więc wołać go w<br />

drodze łaski! Drzwi się uchylają i staje w nich Woj<strong>ci</strong>unio, kucharz równie stary jak lokaj Ma<strong>ci</strong>ejunio. Kucharz jest<br />

jąkałą, z<strong>na</strong>nym <strong>na</strong> cały powiat. Nic nie może powiedzieć, tylko zdejmuje swą białą czapkę i śmieje się starym,<br />

radosnym śmiechem, przypomi<strong>na</strong>jącym końskie rżenie. Macha do paniczka Hip<strong>ci</strong>a białymi rękami, coś mu pokazuje <strong>na</strong><br />

migi. Hipolit mu <strong>na</strong> migi odpowia<strong>da</strong> i oba chichocą ze szczęś<strong>ci</strong>a. Kucharz zamyka drzwi z <strong>na</strong>leżnym uszanowaniem,<br />

dziękując za łaskę. Ale i zza drzwi słychać jeszcze jego śmiech i bełkot radosny.<br />

Jeszcze obiad do swej połowy nie dobiegł, a już Cezary – „Czaruś” – pił b r u d e r s z a f t <strong>na</strong> śmierć i ży<strong>ci</strong>e z<br />

księdzem Nastkiem, z wuj<strong>ci</strong>em Michasiem, a <strong>na</strong>wet trącał się kieliszkiem z obydwiema podstarzałymi <strong>ci</strong>otkami i<br />

młodo<strong>ci</strong>aną panną Karusią. Gorszyło to cokolwiek starszą panią, matkę rodu, ale tego wieczora wszelki porządek z<br />

zawias się wyrwał i wszelka dystynkcja została zniweczo<strong>na</strong>.<br />

Za czarnymi ok<strong>na</strong>mi rozległy się jakby strzały. To starzy parobcy witali młodego pa<strong>na</strong>, co z wojska wró<strong>ci</strong>ł,<br />

strzelając mu <strong>da</strong>wnym obyczajem z batów <strong>na</strong> wiwat. Jaśnie–Hip<strong>ci</strong>o niezbyt pewnymi rękoma uzgarniał w dolnych<br />

pieczarach kredensu <strong>na</strong>ręcze butelek, tak bez wyboru i tak szczodrze, aż mu niektóre zgorszony Ma<strong>ci</strong>ejunio musiał<br />

delikatnie wydzierać – bo jakże! – sam szczerozłoty tokaj jeszcze nieboszczyka jaśnie pa<strong>na</strong> – for<strong>na</strong>lom! Hipolit<br />

wytrząsnął z pugilaresu wszystkie walory, jakie tam miał, i sapiąc, obładowany wyszedł <strong>na</strong> ganek. Noc była jesien<strong>na</strong>,<br />

<strong>ci</strong>em<strong>na</strong>. Ponieważ za Hipolitem wybiegli inni, wyszedł i Cezary. Patrzał w tę <strong>ci</strong>emną noc i w posta<strong>ci</strong> słabo bielejące.<br />

Słyszał słowa powitania.<br />

– E, Szymon, jak się masz! Tyś to, Zerwa Pawełek, chudzino, ta noga boli <strong>ci</strong>ę jeszcze Józiu! Franek! Walek!<br />

Bywaj, chłopcy, tu do mnie!<br />

Cezary przysiadł <strong>na</strong> poręczy ganku. Był odurzony. Był pijany, ale nie winem. Pierwszy to pewnie raz od śmier<strong>ci</strong><br />

rodziców miał w sercu radość, rozkosz bytu, szczęś<strong>ci</strong>e. Było mu dobrze z tymi obcymi ludźmi, jakby ich z<strong>na</strong>ł i kochał<br />

od niepamiętnych lat. Wszystko w tym domu było dobre dla uczuć, przychylne i przytulne jak niegdyś obję<strong>ci</strong>a<br />

rodziców. Wszystko tu było <strong>na</strong> swoim miejscu, dobrze postawione i rozumnie strzeżone, wszystko po<strong>ci</strong>ągało i wabiło,<br />

niczym rozgrzany piec w zimie, a <strong>ci</strong>eń wielkiego i rozłożystego drzewa w skwar letni. Żadne tu myśli prze<strong>ci</strong>wne,<br />

nieprzyjazne prze<strong>ci</strong>wko temu dworowi nie powinny by się były rodzić. A jed<strong>na</strong>k, gdy powró<strong>ci</strong>ł do pokoju stołowego,<br />

żal mu ś<strong>ci</strong>snął serce. Świeże powietrze odurzyło go, a nowe kielichy starego wi<strong>na</strong> uderzyły do głowy. Zapłakał, gorzko<br />

zapłakał. Chwy<strong>ci</strong>ł po pijanemu Hipolita za szyję i <strong>na</strong>miętnie szeptał mu do ucha:<br />

– Strzeż się, bra<strong>ci</strong>e! Pilnuj się! Za tę jednę srebrną papierośnicę, za posia<strong>da</strong>nie kilku srebrnych łyżek, <strong>ci</strong> sami, wierz<br />

mi, <strong>ci</strong> sami, Ma<strong>ci</strong>ejunio i Woj<strong>ci</strong>unio, Szymek i Walek, a <strong>na</strong>wet ten Józio – Józio! – wywleką <strong>ci</strong>ę do ogrodu i głowę <strong>ci</strong><br />

rozwalą siekierą. Wierz mi! Ja wiem! Grube i dzikie soł<strong>da</strong>ty ustawią <strong>ci</strong>ę pod murem... Nie drgnie im ręka, gdy <strong>ci</strong>ę<br />

wezmą <strong>na</strong> cel! Za jednę tę oto srebrną cukiernicę! wierz mi, Hipolit! Błagam <strong>ci</strong>ę...<br />

– Co on chce – pytał ksiądz A<strong>na</strong>stazy. – Srebrnej cukiernicy chce Bierz, bra<strong>ci</strong>e, Czaruś – bierz ją! Chowaj do<br />

kieszeni! Oby <strong>ci</strong> tylko wlazła!<br />

Koło stołu już było luźniej. Pani Wielosławska po<strong>ci</strong>ągnęła sy<strong>na</strong> Hipolita do swego pokoju. Dwie <strong>ci</strong>otki widząc, że<br />

humory są już niezwykłe, wysunęły się z ja<strong>da</strong>lni. Został <strong>na</strong> placu wuj<strong>ci</strong>o Michał, <strong>który</strong> teraz dopiero dorwał się do<br />

opowieś<strong>ci</strong> o swym potwornym krachu, o łatwowiernie i lekkomyślnie zawartej spółce węglowej z dwoma Ży<strong>da</strong>mi,<br />

braćmi Kminkami... Cezary słuchał, wzruszał się perypetiami procesu, po<strong>taki</strong>wał, przerażał się, <strong>na</strong>wet groził Żydom<br />

Kminkom. Księżunio A<strong>na</strong>stazy po<strong>ci</strong>ągał ze swego kieliszka – a był to jeden z tych większych – otwierał i skła<strong>da</strong>ł<br />

pulchne dłonie i <strong>na</strong>drabiał miną, że się historią wuj<strong>ci</strong>a Michasia przejmuje. Po prawdzie rad by był parsknąć żywym<br />

śmiechem i uderzyć wuj<strong>ci</strong>a po kolanie albo i po plecach – a tu, jak <strong>na</strong> złość, sens opowieś<strong>ci</strong> był tragiczny – <strong>na</strong>wet t<br />

r a i c z n y, jak mówił wuj<strong>ci</strong>o Michaś. P o m. i d o r e k czekał tedy <strong>ci</strong>erpliwie końca, jak <strong>na</strong> sługę bożego i człowieka<br />

dobrego wychowania przystało, choć wiedział, że ta termedia nie ma wcale końca. Skończy się wzdychaniem,<br />

chlipaniem i u<strong>ci</strong>eraniem wezbranego nosa. Cóż by <strong>da</strong>ł za to, żeby ktokolwiek przerwał albo cokolwiek przerwało<br />

banialukę familijną o tych Kminkach z piekła rodem, którą słyszał już kilkaset razy!<br />

Karusia przyszła z odsieczą.<br />

– Ależ to pan musi być zmęczony – zmęczony! – zapiała po kresowemu. – Panowie jechali aż z samej Warszawy<br />

– Z samej Warszawy jechaliśmy...<br />

– Czy nie sądzisz czasem, Karusiu, że czas by już był <strong>na</strong> pa<strong>na</strong> porucznika odpocząć przez chwileczkę do jutra ra<strong>na</strong><br />

– pytał wikary Nastuś.<br />

– Ja tak sądzę.<br />

– A gdzież <strong>na</strong>sz pan Czaruś będzie spał We dworze czy w „Ariance”<br />

– Wiadomo – w „Ariance”.<br />

51


– Biorę pa<strong>na</strong> pod swoją opiekę – zdecydował ksiądz. – Razem będziemy chrapali. E, to sobie zachrapiemy!<br />

– Ma<strong>ci</strong>ejunio poszedł z Hipolitem rzeczy rozpakowywać. Pietrek <strong>na</strong> folwarku... – martwiła się pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong>.<br />

– Poradzę sobie, proszę pani!<br />

– Nie tak to łatwo. Nie jestem pew<strong>na</strong>, czy tam posłane.<br />

– Tego już nie wiem, dziecko. Nie wiem. Bij mię, katuj – <strong>na</strong> poś<strong>ci</strong>elach się nie rozumiem... – mruczał ksiądz<br />

po<strong>ci</strong>ągając nowe hausty.<br />

– Nie ma co! Ja sama panów odprowadzę. Zobaczę.<br />

– Złote słowa powiedziałaś. Ten gość musi się wyspać. Musimy dziś chrapać! To <strong>da</strong>rmo. Chodźmy, poruczniku!<br />

Cezary, <strong>który</strong> zgodził się <strong>na</strong>wet <strong>na</strong> to, że będzie w tym domu porucznikiem, z<strong>na</strong>lazł swój zdezelowany kapelusz i<br />

wyszedł za przewodem księdza i panny Szarłatowiczówny. Zeszli po scho<strong>da</strong>ch ganku i skrę<strong>ci</strong>li w ogród <strong>ci</strong>emny,<br />

zarośnięty, szumiący w mroku ogromem jesiennych gałęzi. Posuwali się <strong>na</strong>przód wąskimi uliczkami, które raz wraz w<br />

półokrąg się zataczały. Wkrótce jed<strong>na</strong>k te półkoliste ś<strong>ci</strong>eżki zginęły w jednolitej murawie. Ksiądz sapał i wzdychał, a<br />

wresz<strong>ci</strong>e ustał w drodze. Na niespokojne pytania panny Karoliny <strong>da</strong>wał odpowiedzi dziwnie niechętne i opryskliwe, a<br />

wresz<strong>ci</strong>e nie <strong>da</strong>wał żadnych. Słychać było tylko jego sapanie coraz głośniejsze i złowrogie szamotanie się w mroku.<br />

Pan<strong>na</strong> Szarłatowiczów<strong>na</strong> rzu<strong>ci</strong>ła się kapłanowi <strong>na</strong> ratunek i rzeczywiś<strong>ci</strong>e wybawiła go z opresji. Podchmielony ksiądz<br />

A<strong>na</strong>stazy wlazł w <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong> młodego świerka, <strong>który</strong> mu się cały wpakował pod sutannę i między nogi, a w sposób<br />

tak wyjątkowo uporczywy, iż żadną miarą nie moż<strong>na</strong> było ani przeskoczyć, ani ominąć, ani w ogóle przerwać tego<br />

dosia<strong>da</strong>nia świerka z jego bujnymi i sprężystymi gałęźmi.<br />

– Diabli z tymi świerkami – irytował się kapłan. – Co to za pomysł, żeby zostawiać <strong>na</strong> drodze <strong>taki</strong>e małe<br />

koczko<strong>da</strong>ny!<br />

– Bo kto widział, żeby nosić tak długie sutanny! – mówiła kuzynka wydobywając księdza <strong>na</strong> wolność. – Księża za<br />

granicą nie chodzą już w <strong>taki</strong>ch spódnicach. Nawet my, kobiety, nosimy prze<strong>ci</strong>e krótkie suknie, nie <strong>taki</strong>e do samej<br />

ziemi.<br />

– Cicho! Co się wtrącasz do kapłańskich sukienek...<br />

– Muszę się wtrącać, bobyś był nie wyszedł z tego świerka, żeby nie ja.<br />

– I to praw<strong>da</strong>. Ten nikczemnik nie ch<strong>ci</strong>ał wyleźć spode mnie. Ale suknie kapłańskie to nie twoja rzecz! Nic <strong>ci</strong> do<br />

tego! Swoich pilnuj!<br />

Po chwili księżyk A<strong>na</strong>stazy zaczął śpiewać <strong>na</strong> cały ogród:<br />

Caroline, Caroline,<br />

Prends ton chapeau fleuri,<br />

Ta robe blanche<br />

De dimanche<br />

Et tes petits souliers vernis...<br />

– Nastuś! Co ty po nocy wyśpiewujesz – zaśmiała się pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong>.<br />

– Jestem <strong>na</strong> urlopie, jestem <strong>na</strong> wakacjach, w domu rodzinnym, Caroline...<br />

– Cio<strong>ci</strong>a usłyszy...<br />

– O, zaraz usłyszy! Akurat! Usłyszy albo i nie usłyszy. Noc jest tak <strong>ci</strong>em<strong>na</strong>, że gdzieby tam kto co słyszał. Ksiądz –<br />

to musi być eo ipso – mizantrop. Jakem był w Paryżu...<br />

– Dobrze, dobrze, opowiesz, co tam było w Paryżu... Ale musimy iść prędzej. Deszcz pokrapuje. Spieszmy się!<br />

Szli prędzej zaułkami ogrodu, w <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong> choć oko wykol.<br />

Ksiądz coraz bardzie postękiwał i uskarżał się <strong>na</strong> przeszkody, a Cezary w tym miejscu zupełnie obcym musiał<br />

uczepić się ręki panny Szarłatowiczówny, żeby zaś nie ulec losowi pleba<strong>na</strong>. Ręka tej wiejskiej panny, choć maleńka,<br />

była moc<strong>na</strong> i muskular<strong>na</strong>. Uczepiwszy się raz – wojak nie popuszczał jej ze swej dłoni aż do chwili, gdy cała trójka<br />

stanęła przed jakimś białym murem. Tutaj pan<strong>na</strong> trafiła do drzwi, niewidocznych dla Baryki, i otworzyła je. Weszli do<br />

sieni wyłożonej <strong>ci</strong>osowym kamieniem, <strong>na</strong> <strong>który</strong>m krok dźwięczał donośnie. Ksiądz A<strong>na</strong>stazy do<strong>ci</strong>ągnął swe <strong>ci</strong>ężkie<br />

stopy do drzwi prowadzących z tej sieni <strong>na</strong> prawo i otworzył je z hałasem z<strong>na</strong>cznie większym po<strong>na</strong>d potrzebę. Cezary<br />

ch<strong>ci</strong>ał iść za nim, ale pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> go zatrzymała tłumacząc, że jego pokój jest <strong>da</strong>lej. Kapłan z głębi <strong>ci</strong>emnego<br />

pokoju zawołał:<br />

– Ja już sam trafię do łóżka, a ty pokaż drogę porucznikowi...<br />

– Ładnie mię wykierowałeś, opiekunie... – szepnęła panienka ze śmiechem. – A czy aby <strong>na</strong>prawdę trafisz do łóżka<br />

– Kpisz czy o drogę pytasz Do łóżka bym znowu nie trafił! Dobre sobie! Już je widzę, o, już je mam. Łóżeczko<br />

kochane...<br />

Caroline, Caroline,<br />

Prends ton chapeau fleuri...<br />

– Dobranoc, kanoniku! – zawołał Cezary.<br />

52


– Dobranoc, brygadierze! – jęknął kapłan zapa<strong>da</strong>jąc gdzieś głęboko.<br />

Pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> i Cezary zostali sami w pustej i <strong>ci</strong>emnej sieni. Przez chwilę mło<strong>da</strong> gospodyni tych miejsc szukała z<br />

pośpiechem świecy po kątach, z <strong>da</strong>la się trzymając od goś<strong>ci</strong>a. Wresz<strong>ci</strong>e z radoś<strong>ci</strong>ą w głosie oświadczyła, iż z<strong>na</strong>lazła już<br />

świecę. Zaczem potarła zapałkę i roznie<strong>ci</strong>ła światło.<br />

– Ten dom – mówiła – jest to jakoby <strong>da</strong>wny zbór ariański, przerabiany wielokrotnie. Teraz tu jest mieszkanie<br />

rządcy, kancelaria i pokoje goś<strong>ci</strong>nne.<br />

Otworzyła drzwi <strong>na</strong> prawo i wskazała Cezaremu pokój, wysoko podnosząc świecę.<br />

– Z<strong>da</strong>je się, że pan ma tutaj wszystko, co potrzeba. Widzę poś<strong>ci</strong>el. Zresztą przyślę chłopca.<br />

– Po co tam chłopca przysyłać! Dam sobie radę. Na wojnie <strong>na</strong>uczony jestem obchodzić się po spartańsku. Nie mam<br />

żadnych wymagań. Ale jakże pani powró<strong>ci</strong> do tamtego domu<br />

– Jakoś wrócę.<br />

– O, tak nie moż<strong>na</strong>! Ja pa<strong>na</strong> odprowadzę.<br />

– Tak! Pan mnie, bo się boję, a potem ja pa<strong>na</strong>, bo pan nie trafi.<br />

– Już trafię, skoro mi pani wskazała drogę.<br />

– No, więc dobrze. Troszkę mię pan odprowadzi, bo po prawdzie, to samej w parku nie jest miło.<br />

– Właśnie, właśnie...<br />

Cezary otworzył drzwi wejś<strong>ci</strong>owe. Deszcz już nie pokrapywał, lecz siał gęsty, ostry i <strong>na</strong>tarczywy.<br />

– Widzi pani, deszcz pa<strong>da</strong>.<br />

– A pa<strong>da</strong>.<br />

– Co tu począć<br />

– Przejdę prędko.<br />

– Ba, prędko po tym <strong>ci</strong>emnym ogrodzie, <strong>pełny</strong>m małych świerków.<br />

– Nie ma co martwić się. Tu prze<strong>ci</strong>e zostać nie mogę, a u rządcostwa już śpią wszyscy <strong>na</strong> górze. Chodźmy!<br />

Ruszyli <strong>na</strong>przód w <strong>ci</strong>emny park. Po kilku chwilach Baryka rzekł:<br />

– Niech się pani okryje moim płaszczem. Mam płaszcz <strong>na</strong> ramio<strong>na</strong>ch.<br />

– Nie. Dziękuję.<br />

– Proszę się okryć.<br />

– Dziękuję panu!<br />

– Może to nie wypa<strong>da</strong>, żeby pani okrywała się moim płaszczem<br />

– Bo i pewnie. Pierwszy raz pa<strong>na</strong> widzę w ży<strong>ci</strong>u i już mam chodzić w pańskim płaszczu. Zresztą to nie po<br />

chrześ<strong>ci</strong>jańsku: pan by zmókł.<br />

– A więc postąpmy po chrześ<strong>ci</strong>jańsku, z zachowaniem <strong>na</strong>jdosko<strong>na</strong>lszych przepisów towarzyskich.<br />

– No<br />

– Okryjmy się nim obydwoje.<br />

– Z pa<strong>na</strong>, widzę, za<strong>na</strong>dto dobry chrześ<strong>ci</strong>janin, z<strong>na</strong>wca przepisów towarzyskich i nieco za śmiały wojownik.<br />

– Wojownik musi być śmiały. Oto widzi pani, jaki jestem śmiały.<br />

Mówiąc te słowa Cezary zarzu<strong>ci</strong>ł prawe ramię płaszcza <strong>na</strong> ramię panny Karoliny, a lewym okrył swe ramię. Ażeby<br />

zaś jak <strong>na</strong>jbardziej ją okryć, przy<strong>ci</strong>ągnął ją mocno do siebie. Pan<strong>na</strong> Szarłatowiczów<strong>na</strong> odsunęła się od niego, ale<br />

niezupełnie, niezdecydowanie. Obejmując ją delikatnie i o tyle tylko, żeby nie mokła <strong>na</strong> deszczu, czuł, jak drżała <strong>na</strong><br />

całym <strong>ci</strong>ele. Głos jej drżał również, gdy mówiła:<br />

– Nie zawsze, proszę pa<strong>na</strong>, śmiałość popłaca. Ja przy<strong>na</strong>jmniej nie <strong>na</strong><strong>da</strong>ję się do żołnierskich śmiałostek.<br />

– Do tego stopnia i ja się nie ośmielam, żebym miał pani sprawić jakąś przykrość. Jeżeli zrobiłem, to bezwiednie i<br />

za to przepraszam.<br />

– Żadnej przykroś<strong>ci</strong> mi pan nie zrobił. Ale otóż i dwór! Dobranoc panu! A czy też pan <strong>na</strong>prawdę trafi<br />

– Jak w dym!<br />

– Życzę dobrego snu w ariańskim zborze...<br />

Cezary skłonił się przed jakąś obwisłą gruszą czy jabłonią, która go w zamian oblała kroplistym otrzęsem – bo<br />

pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> znikła już w mroku.<br />

53


Nazajutrz, wyspawszy się z<strong>na</strong>komi<strong>ci</strong>e, Cezary obudził się bardzo wcześnie. Deszcz podzwaniał w szyby ok<strong>na</strong> i wiatr<br />

zimny przenikał do pokoju. Słychać było w sąsiednich izbach bohaterskie chrapanie księdza (niez<strong>na</strong>ne) i Hipolita<br />

(z<strong>na</strong>jome dosko<strong>na</strong>le). Pokój Cezarego był niezmiernie wysoki, o ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>ch bielonych wapnem i drewnianej powale.<br />

Ok<strong>na</strong> i drzwi były wpuszczone w grube mury, co przypomi<strong>na</strong>ło w rzeczywistoś<strong>ci</strong> starą „ariańską” rozmównicę, salę<br />

zrzeszeń czy modłów. Młodzieniec w dosko<strong>na</strong>łym usposobieniu wstał szybko, wymył się i wyczesał wzorowo, ubrał i<br />

wychylił za drzwi swego pokoju. Sień z kamienną posadzką była jeszcze wyższa niż pokój. Schody z niej prowadziły <strong>na</strong><br />

piętro, gdzie już chodzono w <strong>ci</strong>ężkim obuwiu i rozmawiano. Otwarłszy drzwi do ogrodu Baryka zobaczył park, wczoraj<br />

w <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong> postrzeżony.<br />

Park był bardzo rozległy, schodził ze wzgórka, <strong>na</strong> <strong>który</strong>m stała „Arianka” w dół, do dworu otoczonego sadzawkami<br />

i base<strong>na</strong>mi wodnymi. Dwór był drewniany, lecz <strong>na</strong> kamiennych podmurowaniach, które musiały <strong>da</strong>wniej podpierać inną<br />

jakąś, bardziej wyniosłą budowlę. W parku były długie aleje grabowe, wynoszące się w pola, i <strong>da</strong>lekie zarośla. W<br />

jednej <strong>taki</strong>ej alei stały wokół zmurszałe, drewniane ławki, zasypane zwiędłymi liśćmi i zalane wodą deszczową.<br />

Wszystkie aleje i uliczki były zawleczone wilgotną mgłą, która dla Cezarego miała jakowyś szczególny urok. Z<br />

rozkoszą wałęsał się w długich grabowych <strong>na</strong>wach, nie spotykając żywego ducha. Zawijał się w swój płaszcz<br />

przewiewny i, doświadczając <strong>ci</strong>epła w listopadowym powietrzu, <strong>ci</strong>eszył się, upajał, <strong>na</strong>sycał swym zdrowiem fizycznym<br />

i duchowym błogostanem. Śpiewał półgłosem samemu sobie radosną piosenkę, skan<strong>da</strong>licznie głupią co do treś<strong>ci</strong> i<br />

niewybredną co do formy.<br />

Jed<strong>na</strong> z ulic wielkodrzewnych wyprowadziła go z parku <strong>na</strong> folwark, między stodoły, sterty zboża, obory, stajnie,<br />

kupy <strong>na</strong>wozu i fioletowe gnojówki. Tam od <strong>da</strong>w<strong>na</strong> krę<strong>ci</strong>li się ludzie, z <strong>który</strong>ch każdy osobnik witał spacerującego<br />

„pa<strong>na</strong>” ukłonem. Te to ukłony zepsuły poranek ideowemu komuniś<strong>ci</strong>e, wpędziły go w pewien rodzaj popłochu. Toteż<br />

co prędzej odszedł z tamtych zaludnionych okolic. Trafił do ogrodu warzywnego, a później do ptasiego ogrojca. W<br />

dru<strong>ci</strong>anym odosobnieniu przechadzały się tam skromne kury i poważnie defilowały koguty raz po raz ogłaszając<br />

absolutną niepogodę wrzaskliwym komunikatem, bia<strong>da</strong>jąc pokrakiwały indyczki i rozpuszczały tęgie pióra z dzikim<br />

bełkotem indory, <strong>na</strong> pół obłąkane z manii wielkoś<strong>ci</strong>. Wspaniały paw siedział <strong>na</strong> pło<strong>ci</strong>e nieruchomy, jakby wyrzeźbiony<br />

z brązu wielobarwnego, pewien uroku swych piór i kolorów swej szyi. Wrzaskliwe perliczki niestrudzenie i kłótliwie<br />

wykrzykiwały jakieś, doprawdy, nieprzyzwoite przezwisko. Nieporządne kaczki chłeptały strawę nurzając dzioby, nogi<br />

i brzuchy w korytku, gęsi wy<strong>da</strong>wały co pewien czas iś<strong>ci</strong>e dulskie i klępie głosy podziwu <strong>na</strong>d wszystkim i nierozumienia<br />

nic a nic <strong>na</strong> tym świe<strong>ci</strong>e. W tym społeczeństwie było tyle <strong>ci</strong>ekawego ży<strong>ci</strong>a, że Baryka formalnie zagapił się <strong>na</strong> ten s o w<br />

i e t ptasi.<br />

Popsuła mu kontemplację sce<strong>na</strong> <strong>na</strong>jzabawniejsza pod słońcem. Oto zjawiła się w pobliżu chlewików i kurników<br />

pan<strong>na</strong>–podlotek, jakaś wysmukła i wiotka gidia pensjo<strong>na</strong>rska. Wyszła z domu, w <strong>który</strong>m Baryka noc przepędził. Była to<br />

<strong>na</strong>joczywiś<strong>ci</strong>ej przyjezd<strong>na</strong> – z miasta czy z <strong>da</strong>leka – krew<strong>na</strong> któregoś z oficjalistów, gdyż w sposób wielkomiejski<br />

wszystkiemu się dziwiła i co krok trafiała kulą w płot, pytając o wszystko przechodzących <strong>na</strong> bosaka i w wysokim<br />

podkasaniu „dwórek” folwarcznych. Tak to obserwując wszystko pan<strong>na</strong> zabrnęła między perliczki, <strong>który</strong>ch całe stado<br />

wykrzykiwało popod krzakami porzeczek. Czym tym Afrykankom zawiniła, Cezary nie spostrzegł. Nagle stała się rzecz<br />

nieoczekiwa<strong>na</strong> i fenome<strong>na</strong>l<strong>na</strong>: jeden z osobników starych, ze zgiętą szyją i nieproporcjo<strong>na</strong>lnie małą głową niebieską, a<br />

więc samiec tego hałaśliwego rodu, rzu<strong>ci</strong>ł się ku rozlazłej pannie z pazurami i groźnie rozwartym dziobem. Skakał<br />

wprost z ziemi aż do brzucha oniemiałej dzieweczki. Ogon, zawsze zgięty ku dołowi, teraz stał się jakby nowym<br />

szponem tego potwora, niebieski <strong>na</strong> głowie rożek, w tym zakrzywiony – nowym pazurem. Przeraźliwy krzyk perlicy,<br />

<strong>na</strong>jwyraźniej po polsku przekli<strong>na</strong>jący – „psiakrew! psiakrew! psiakrew!” – i atak tego szarego jajka z mnóstwem<br />

pazurów, dziobów, haków tak przeraził dziewoję, iż z wrzaskiem przewyższającym okrzyki perlicy rzu<strong>ci</strong>ła się do<br />

u<strong>ci</strong>eczki. Nogi, ręce, sznurowadła, paski od swetera, wstążki, warkocze, falbanki majtek wiewały w powietrzu, a bek<br />

rozpaczliwy rozdzierał jesienne sielskie powietrze. Perlica nie <strong>da</strong>ła za wygraną, nie <strong>da</strong>ła się ugłaskać tak wyraźnymi<br />

objawami kapitulacji, lecz rzu<strong>ci</strong>ła się w pogoń za pierzchającym dziewczę<strong>ci</strong>em z krzykiem swoim, <strong>na</strong>bierającym coraz<br />

groźniejszych akcentów bojowych.<br />

Przerażo<strong>na</strong> pan<strong>na</strong> wyrywała do „ariańskiej” oficyny, coraz szyb<strong>ci</strong>ej biorąc za pas nogi. Wresz<strong>ci</strong>e wpadła do wielkiej<br />

sieni od strony dziedzińca. Tam <strong>na</strong>pełniła spazmatycznymi jękami i wołaniem <strong>na</strong> pomoc jakiejś <strong>ci</strong>o<strong>ci</strong> wysokie przejś<strong>ci</strong>a<br />

i schody, aż zatrzasnąwszy za sobą drzwi <strong>na</strong> górze, przy<strong>ci</strong>chła wresz<strong>ci</strong>e w warowni piętra. Perliczka jed<strong>na</strong>k i tam nie<br />

ustała. Goniła mężnie swą ofiarę do sieni z kamienną posadzką, wpadła do wnętrza i do podnóża schodów i, stojąc w<br />

groźnej postawie <strong>na</strong> wprost klatki schodowej, gdzie jej sprzed oczu znikła mieszczanka, długo jeszcze ogłaszała światu<br />

zwy<strong>ci</strong>ęstwo, wywrzaskując swoje „psiakrew! psiakrew! psiakrew!” Parobcy, baby z czworaków, dziewczyny<br />

folwarczne <strong>da</strong>wno nie miały tak efektownej rozrywki. Niektórzy z chłopów pokła<strong>da</strong>li się <strong>na</strong> ziemi ze śmiechu, patrząc<br />

<strong>na</strong> tę scenę. Nawet kiedy już kusa perliczka, syta sławy i tryumfu, wracała spod „Arianki” do swojej gminy, jeszcze<br />

wielkomiejska pan<strong>na</strong> nie śmiała z domu nosa wyś<strong>ci</strong>ubić.<br />

Zimno jesienne przejęło jed<strong>na</strong>k obserwatora. Postanowił pójść do dworu, obejrzeć go po dniu i – last not least – coś<br />

<strong>ci</strong>epłego wypić czy też przekąsić. Miał zresztą szczery zamiar podzielić się porannymi wrażeniami z panną Karoliną, a<br />

<strong>na</strong>de wszystko dowiedzieć się od niej, kogo to tak zawzię<strong>ci</strong>e zwalczała i ostatecznie poko<strong>na</strong>ła Afrykanka <strong>na</strong> folwarku.<br />

54


Nosił się <strong>na</strong>wet z myślą, aby specjalnie zapoz<strong>na</strong>ć się z ową poko<strong>na</strong>ną „stroną” i pogawędzić z nią w ogóle o<br />

perliczkach. Po <strong>ci</strong>chu obszedł dwór nie <strong>na</strong>potykając żywej duszy. Wszystkie okiennice były jeszcze pozamykane i <strong>ci</strong>sza<br />

wewnątrz panowała. Dwór był ogromny, z <strong>da</strong>chem łamanym. Po<strong>na</strong>d tym <strong>da</strong>chem rozpoś<strong>ci</strong>erały się ko<strong>na</strong>ry<br />

wielkodrzewów.<br />

Od<strong>na</strong>lazłszy wczoraj poz<strong>na</strong>ne schody główne Cezary Baryka wszedł do głównej sieni. Z tej sieni były otwarte drzwi<br />

do pokoju stołowego, gdzie poprzedniego wieczora ucztowano. Pusto tutaj było, lecz już sprzątnięto do c<strong>na</strong> wczorajsze<br />

<strong>na</strong>kry<strong>ci</strong>a. Ogień palił się <strong>na</strong> wielkim kominie z zielonych kafli. Widok i trzask tego ognia podczas przejmującego<br />

poranka sprawiał istną rozkosz. Wielkie płonące pola<strong>na</strong> sosnowe czy jodłowe <strong>na</strong>pełniały obszerną i dość surową salę<br />

jak gdyby śmiechem i gwarem licznych biesiadników. Baryka ogrzał ręce przed ogniem, ale w pobliżu ogniska było za<br />

<strong>ci</strong>epło. Toteż spostrzegłszy dużą, starą sofę w rogu sali, rzu<strong>ci</strong>ł się ku niej, zasiadł w <strong>na</strong>j<strong>da</strong>lszym jej ką<strong>ci</strong>e i zapatrzywszy<br />

się w <strong>da</strong>leki blask ognia <strong>na</strong> kominku począł „myśleć o sobie”. Kontemplacja ognia, a przy jego blasku wspomi<strong>na</strong>nie i<br />

marzenie, śnienie, drzemanie duchowe, myślenie obrazami o wszystkim przeżytym i mętne powzię<strong>ci</strong>e o niedożytym, o<br />

widzianym i prześnionym – stanowiło istne nurzanie się w swym jestestwie, oglą<strong>da</strong>nie swej jaźni.<br />

Lecz te chwile zostały zakłócone. Cezary Baryka doz<strong>na</strong>ł przerwy w swych myślach, niczym Tadeusz Soplica po<br />

przyjeździe <strong>na</strong> wieś. Trochę się to tylko odbyło i<strong>na</strong>czej. Oto gdzieś <strong>da</strong>leko, w sieniach i czeluś<strong>ci</strong>ach domu <strong>da</strong>ło się<br />

słyszeć nucenie wczorajszej piosenki księdza A<strong>na</strong>stazego – „Caroline, Caroline...”<br />

Drzwi się otwarły i weszła do sali ja<strong>da</strong>lnej pan<strong>na</strong> Karusia we własnej osobie – ale w jakimże dezabilu! Oto – po<br />

prostu w koszuli. Gdzieś tu, wi<strong>da</strong>ć, w sąsiedztwie ja<strong>da</strong>lni sypiała, toteż wprost z łóżka przyszła do ognia ogrzać się<br />

troszeczkę. Miała <strong>na</strong> nogach bez pończoch wsunięte miękkie i mocno przydeptane pantofle, włosy rozpuszczone i –<br />

powiedzmy całą prawdę! – rozkudłane, które właśnie rozczesywała, a <strong>na</strong> sobie jedynie krótką koszulę, mocno<br />

powystrzyganą i koronkowo–przejrzystą u góry. Stanąwszy przed wielkim ogniem kominka pan<strong>na</strong> Karusia poczęła<br />

wyczyniać rozmaite piruety i krygi – przechylać się i wygi<strong>na</strong>ć. Zapewne w celu zagrzania tu i tam podczas tak<br />

chłodnego poranka, zadzierała i tak już krótką koszulinę – albo znowu zasłaniała się nią bezskutecznie, gdy za<strong>na</strong>dto w<br />

jakim miejscu parzyło. Podśpiewując i balansując czesała swe długie, pozło<strong>ci</strong>ste włosy. Wykonywała już to prawą, już<br />

lewą nogą lekkie pas w stronę ognia, jakby sama była <strong>na</strong> scenie, a tańczyła bachiczny tan ku u<strong>ci</strong>esze widzów siedzących<br />

nisko <strong>na</strong> parterze, w głębi gorejącego pieca. Cezary był zachwycony tym widokiem, choć nie siedział w parterze, lecz w<br />

<strong>da</strong>lekiej loży. Nigdy nie miał przed oczyma kształtów kobiecych tak harmonijnie pięknych i młodzieńczo jędrnych.<br />

Każdy ruch i przegub <strong>ci</strong>ała panny Karusi był pełen niezwalczonego powabu. Lecz prze<strong>ci</strong>e brutalstwem było zbyt długie<br />

<strong>na</strong>pawanie się widokiem rozmamania młodej pięknoś<strong>ci</strong>. Toteż Baryka, po dość długim zresztą <strong>na</strong>myśle, chrząknął i<br />

rzekł wesoło:<br />

– Obawiam się, że włosy pani mogą się zapalić od ognia i wtedy...<br />

Nie miał czasu <strong>na</strong> dokończenie z<strong>da</strong>nia zawierającego obawy tak słuszne, przewidujące, niemal ojcowskie, gdyż<br />

pan<strong>na</strong> Szarłatowiczów<strong>na</strong> wy<strong>da</strong>ła <strong>na</strong>gły okrzyk – niczym tamta dziewoja u<strong>ci</strong>ekająca przed perliczką – i runęła we drzwi<br />

z <strong>taki</strong>m impetem, że o mały włos nie wyrwała ich z zawiasów. Odkąd te drzwi były drzwiami, klamka klamką, a<br />

zawiasy zawiasami, nigdy jeszcze nikt nie potraktował ich w sposób tak wybuchowy. Stare, spaczone drzwi długo<br />

jeszcze chwiały się <strong>na</strong> przerażonych hakach i szczękały wystraszoną klamką. Ogień <strong>na</strong> kominie z<strong>da</strong>wał się strzelać i<br />

trzaskać, buzować i huczeć ze śmiechu z podwójną i potrójną swą mocą, jakby tam w głębi rzeczywiś<strong>ci</strong>e tłum<br />

rozbawiony oklaskiwał przygodę panny Karusi.<br />

Cezary nie wiedział, czy ma siedzieć <strong>na</strong> swym miejscu, czy, głęboko zawstydziwszy się, wstać i wyjść. Został. Po<br />

pewnym czasie <strong>na</strong>d<strong>ci</strong>ągnął Ma<strong>ci</strong>ejunio w rannej kurtce, a <strong>na</strong>wet w małej czapeczce, którą musiał widywać <strong>na</strong> łysi<strong>na</strong>ch<br />

maître d'hôtel'ów w czasie podróży po Europie z nieboszczykiem jaśnie panem – „Panie, świeć <strong>na</strong>d jego duszą...”<br />

Ma<strong>ci</strong>ejunio, dostrzegłszy rannego goś<strong>ci</strong>a <strong>na</strong> sofie, zafrasował się, zamartwił, o mało nie płakał. Jakże to! Jeszcze<br />

śnia<strong>da</strong>nia nie ma <strong>na</strong> stole, a gość, <strong>taki</strong> gość, paniczów <strong>na</strong>jwiększy przyja<strong>ci</strong>el, czeka! Zakrzątnął się, zabiegał jak fryga,<br />

aż podskakiwał w pośpiechu. Wnet <strong>na</strong>pędził do tej sali bosych pokojówek, jakichś małych „podręcznych” Piotrków i<br />

Florków. Nakryto stół i piorunem wniesiono koszyki z chlebem żytnim, z bułkami własnego wypieku, z suchymi<br />

<strong>ci</strong>asteczkami i rogalikami. Ma<strong>ci</strong>ejunio własnoręcznie <strong>na</strong>znosił słoików z miodem, konfiturami, konserwami, sokami. Tu<br />

podstawił „masełko”, tam rogaliki. Pod siwym przystrzyżonym wąsem uśmiechał się spoglą<strong>da</strong>jąc <strong>na</strong> pewien słoik, <strong>który</strong><br />

niez<strong>na</strong>cznie wskazywał, i coś „ośmielał się” szeptać z <strong>ci</strong>cha <strong>na</strong> jego wielką, bardzo wielką pochwałę. Cezary przysiągł<br />

mu oczyma, iż odwiąże opakowanie słoika i skosztuje, a <strong>na</strong>wet sięgnie dokumentnie do wnętrza. Od wczorajszych<br />

doświadczeń polegał <strong>na</strong> z<strong>da</strong>niu Ma<strong>ci</strong>ejunia. Wniesiono uroczyś<strong>ci</strong>e tacę z kamiennymi imbrykami. W jednym była kawa,<br />

kawa jednym słowem – nie jakiś sobaczy ersatz niemiecki – „kawusia”, rozlewająca aromat swój <strong>na</strong> dom cały. W<br />

kamiennych także garnuszkach podsuwano porcje śmietanki. Z kożuszkami zagorzałymi od ognia uśmiechały się do<br />

goś<strong>ci</strong>a te kamienne garnuszki, przypiekane przez ogień zewnętrzny.<br />

Cezary nie czekając <strong>na</strong> domowników zabrał się do „kawuń<strong>ci</strong>”, kożuszków, „śmietaneczki”, chleba, <strong>który</strong> płatał po<br />

żołniersku, do rogalików, które chrustał od jednego zamachu, do <strong>ci</strong>astek, miodu, konfitur. Ma<strong>ci</strong>ejunio przewijał się<br />

kiedy niekiedy obok stołu i pochwalał oczyma, uśmiechem albo ruchem niepostrzeżonym zabiegi i czynnoś<strong>ci</strong> goś<strong>ci</strong>a.<br />

Na pytanie, czy nikt z domowników jeszcze nie wstał, stary sługa <strong>da</strong>ł odpowiedź, iż śpią jeszcze wszyscy. Pan<strong>na</strong><br />

Szarłatowiczów<strong>na</strong> wstała już wprawdzie, ale teraz powró<strong>ci</strong>ła znowu do łóżka, a do stołu dziś w ogóle nie zasiądzie,<br />

gdyż jest niezdrowa.<br />

55


– Doprawdy Zasłabła – troskał się młody Baryka.<br />

– Jakoś... Ból głowy. Febra. Bo to teraz te <strong>ci</strong>ągłe zmiany pogody. To pogo<strong>da</strong>, to masz! znowu niepogo<strong>da</strong>. Nigdy<br />

tego <strong>da</strong>wniej nie mieliśmy w <strong>na</strong>szych tutaj stro<strong>na</strong>ch. Była pogo<strong>da</strong>, no to pogo<strong>da</strong>. A teraz... wi<strong>da</strong>ć panienka z tej <strong>ci</strong>ągłej<br />

niepogody wpadła w z a p a l ą c z k ę. Niektórzy mówią, że to woj<strong>na</strong> wpływa tak <strong>na</strong> tę niepogodę. Ciągłe strzały z<br />

armat... Ale my tutejsi nie możemy tego wiedzieć...<br />

– Może być, że to i woj<strong>na</strong>... – westchnął Cezary zmiatając <strong>na</strong>jprzedniejszą marmoladę z brzoskwini.<br />

Nie wszyscy jed<strong>na</strong>k byli we śnie pogrążeni, bo oto <strong>da</strong>ło się słyszeć wesołe podśpiewywanie i w lwich podskokach<br />

Hipolit Wielosławski wbiegł <strong>na</strong> ganek. Za chwilę był w ja<strong>da</strong>lni. Ma<strong>ci</strong>ejunio i jego podwładni zawirowali w sieniach i<br />

niewidzialnym kuchennym ośrodku. Wjechały zaraz nowe tace, nowe bochenki <strong>na</strong> miejsce <strong>na</strong>dwyrężonych przez<br />

Barykę, nowe koszyki z rogalikami, nowe maselniczki i słoiki pełne konfitur.<br />

Hipolit jadł co się zowie. Do smakołyków po<strong>da</strong>nych żą<strong>da</strong>ł do<strong>da</strong>tków w posta<strong>ci</strong> „serwelatek”, szyneczek, serków<br />

<strong>taki</strong>ch i owakich. Nasy<strong>ci</strong>ł się wresz<strong>ci</strong>e, rzu<strong>ci</strong>ł serwetę i wstał od stołu.<br />

– A gdzież to pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> Jeszcze śpi – pytał Ma<strong>ci</strong>ejunia.<br />

– Właśnie... jaśnie panienka jakoś <strong>na</strong>m dzisiaj niezdrowa.<br />

– Leży<br />

– Uchowaj Boże! Nie obłożnie, ale <strong>na</strong>m jakoś niezdrowa.<br />

– Rozumiem. A niechże wam będzie niezdrowa! No, Cezary – do koni! Idziesz ze mną<br />

– Jeszcze by też!<br />

Wyszli hucznie, buńczucznie. Dziedziniec był brukowany, niczym plac miejski Stajnie mieś<strong>ci</strong>ły się <strong>na</strong> drugim jego<br />

końcu. Drzwi tam były otwarte i <strong>na</strong> progu stajni czekał wyprostowany i wypucowany Jędrek w spodniach w czarno–<br />

białe kratki i czerwonym lejbiku. Hipolit wpadł skokiem do stajni i witał się z końmi. Wielkim głosem wołał po imieniu<br />

<strong>na</strong> wierzchowce, <strong>który</strong>ch miał osiem, witał się z cugowymi i „brakami”. Chodził od gródzy do gródzy to pokrzykując,<br />

to pieszcząc się z końmi, jakby z <strong>na</strong>jlepszymi przyja<strong>ci</strong>ółmi. Miał łzy w oczach i uśmiech szczęś<strong>ci</strong>a <strong>na</strong> twarzy.<br />

Krok w krok chodził za nim Jędrek, stajenny. W każdym ruchu, w tonie głosu, uśmiechu i zasmuceniu <strong>na</strong>śladował<br />

swego pa<strong>na</strong> – nie mówiąc już ani słowa o poglą<strong>da</strong>ch, mniemaniach i zasa<strong>da</strong>ch zarówno stajennych, jak<br />

ogólnoświatowych. Cezary wywnioskował z obserwacji, że ów Jędrek mieś<strong>ci</strong> się bez reszty w Hipoli<strong>ci</strong>e Wielosławskim.<br />

Jest w nim i krąży całą swą istotą wewnątrz tamtego niczym jakowaś planeta <strong>ci</strong>em<strong>na</strong> dokoła świetlistego słońca. Na<br />

wyprawie wojennej, w obcowaniu z osobami wysoko postawionymi Jędrek <strong>na</strong>uczył się używania wyrazów ozdobnych,<br />

paradnych, niejako krasomówczych i wysoko stylowych. Mówił, w<strong>ci</strong>ąż wtykając tu i tam, a nie zawsze we właś<strong>ci</strong>we<br />

miejsce – „ewentualnie”, „<strong>na</strong>turalnie”, „faktycznie”, „względnie”, a zwłaszcza „absolutnie”. Tego „absolutnie” wprost<br />

<strong>na</strong>dużywał. Nadużywał również przysłówka „jed<strong>na</strong>kowoż”, <strong>który</strong> zjawiał się w jego ustach ni w pięć, ni w dziewięć w<br />

zwykłych z<strong>da</strong>niach oz<strong>na</strong>jmiających. Jędrek mówił <strong>na</strong> przykład:<br />

– Muszę to pokazać: Kasztan przychudł, a jed<strong>na</strong>kowoż Angielka także przychudła.<br />

– Sam to dosko<strong>na</strong>le widzę, ale coś ty – przepraszam – robił od ra<strong>na</strong><br />

– Wyrzucałem spod cugowych <strong>na</strong>wóz, ewentualnie gnój.<br />

– Dlaczego Kasztan przychudł Koń żyje od zgrzebła. wiesz o tym czy nie<br />

– Absolutnie!<br />

– Ale kto temu winien, że Kasztan przychudł Ga<strong>da</strong>j!<br />

– Ś<strong>ci</strong>erwo Namulak jeździł <strong>na</strong> Kasztanie po pocztę.<br />

– Na moim koniu po pocztę! Po pocztę! Na Kasztanie! Pasy będę <strong>da</strong>rł!<br />

– To samo powiedziałem panu r z ą d c e m. u. Na <strong>na</strong>szym koniu, <strong>na</strong> Kasztanie, po pocztę! Pasy drzeć! Namulakowi<br />

za ruszanie <strong>na</strong>szych koni zaraz <strong>da</strong>łem w kufę, względnie w mordę, raz i drugi.<br />

– Właśnie, właśnie, filozofie!<br />

– Właśnie! Mówię: d r y n i u, <strong>na</strong>szych koni łapą swoją czarną – ni–ni! Wara od <strong>na</strong>szych koni! Absolutnie!<br />

Ten właśnie wyraz w posta<strong>ci</strong> już to zupełnej, już nie wykończonej w<strong>ci</strong>ąż syczał w jego wargach. Przechodząc od<br />

konia do konia przyja<strong>ci</strong>ele obserwowali tu suchość głowy i odnóża, twardość kopyt w kształ<strong>ci</strong>e kubka, o rogu<br />

niezłomnym i lśniącym – tam delikatność skóry, jedwabistość sierś<strong>ci</strong> gładkiej i połyskliwej. Na widok przychodniów<br />

konie zwracały ku nim głowy o wielkich, rozdymających się nozdrzach, o oczach przedziwnie żywych, <strong>na</strong>krytych z<br />

lekka <strong>ci</strong>enką powieką. Żyły ich, oczywiś<strong>ci</strong>e pod krótkim uwłosieniem, wzdymały się i wi<strong>da</strong>ć było, jak krew w nich<br />

płynie, zaiste, grając przecudną pieśń ży<strong>ci</strong>a. Przestępywały z nogi <strong>na</strong> nogę, a ruchliwe uszy z<strong>da</strong>wały się pilnie<br />

<strong>na</strong>dsłuchiwać, co <strong>ci</strong> przychodnie do siebie mówią. Hipolit klepał swych ulubieńców i ulubienice po wystających<br />

kłębach, po krzyżach równych i szerokich, po pochyłych łopatkach i <strong>ci</strong>enkich, długich, wygiętych szyjach. Tu i tam<br />

wymawiał imię pieszczotliwe i przytulał twarz do wystających koś<strong>ci</strong> wielkich policzków. Cezary zaglą<strong>da</strong>ł w te oczy<br />

niez<strong>na</strong>ne, pełne rozumu, ognia i tajnych marzeń, <strong>który</strong>ch nigdy nie obejmie i nie zgruntuje marzenie człowieka. Słuchał<br />

krótkich, niejasnych westchnień, które raz wraz z potężnych, głębokich piersi wznosiły się mówiąc o tęskno<strong>ci</strong>e za<br />

jadłem i <strong>na</strong>pojem, wiekuistym źródle rzezi i mordu wśród podłego białych dwunogów rodu – czy o tęskno<strong>ci</strong>e za czymś<br />

innym, zupełnie dla dwunogów niewiadomym, <strong>da</strong>lekim, sennie upragnionym. Wśród tego radosnego z końmi<br />

obcowania, gdy miłe, podniecające było tu wszystko, <strong>na</strong>wet zapach amoniakowy i odór potu zwierzęcego – przeszyło<br />

Cezarego uczu<strong>ci</strong>e obcoś<strong>ci</strong> i samotnoś<strong>ci</strong>. Jakoby przekazani głębiom jego duszy przez oczy końskie z otchłani ich<br />

56


egzystencji, załkał w nim oj<strong>ci</strong>ec i załkała matka. Myśl gorzka i <strong>ci</strong>erpka, owoc wszystkiego, co w swym ży<strong>ci</strong>u widział,<br />

<strong>na</strong>sunęła wewnętrzne, zjadliwe pytanie:<br />

„Kiedyż <strong>na</strong>dejdzie podły dzień, iż tenże Jędrek posiądzie odwagę i zdobędzie się <strong>na</strong> siłę, żeby jaśnie pa<strong>na</strong> chwy<strong>ci</strong>ć<br />

za gardło i bić w kufę, względnie w mordę Czy też Ma<strong>ci</strong>ejunio <strong>da</strong> radę, czy potrafi wypchnąć jaśnie dziedziczkę za<br />

drzwi główne, właśnie w pazury motłochu Czy potrafi wpuś<strong>ci</strong>ć biedę okolicznych wsi, ażeby <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e zobaczyła, co<br />

to tam jest, co się mieś<strong>ci</strong> w salonie, w środku tego starego dworu, bardziej niedostępnym i bardziej tajemniczym dla<br />

tłumu niż święty koś<strong>ci</strong>ół w Nawło<strong>ci</strong>”<br />

Cezary odepchnął od siebie tę myśl wstrętną i <strong>na</strong>chalną, która go już wczorajszego wieczoru <strong>na</strong>pastowała. Właśnie<br />

Hipolit Wielosławski wy<strong>da</strong>wał rozkazy:<br />

– Linijkę! Czy linijka oczyszczo<strong>na</strong>, <strong>na</strong>smarowa<strong>na</strong>, gotowa<br />

– Absss...<br />

– Kasztan do linijki!<br />

Zwracając się do Cezarego spytał:<br />

– Czaruś, jedziesz ze mną<br />

– Jadę.<br />

– Jeszcześ tak, bra<strong>ci</strong>szku, nie jeździł <strong>na</strong> tym padole. Zobaczysz! Kasztan do linijki!<br />

Piorunowymi skokami i <strong>na</strong>głymi ruchy Jędrek wytoczył z sąsiedniej wozowni linijkę, wózek <strong>na</strong> wysokich kołach, z<br />

wąskim siedzeniem podłużnym, <strong>który</strong> przypomi<strong>na</strong>ł swym kształtem chudego pająka. Wnet lśniąca uprząż <strong>na</strong>rzuco<strong>na</strong><br />

została <strong>na</strong> Kaszta<strong>na</strong> i sam ten wspaniały koń z<strong>na</strong>lazł się między dwoma drążkami zaprzęgu .Koś<strong>ci</strong>sty i muskularny<br />

czteroletni biegun wzdrygał się pod uprzężą i bił kopytem w kamienie podwórca. Hipolit chwy<strong>ci</strong>ł lejce z rąk Jędrka i<br />

zaprosił Cezarego, żeby usiadł tyłem do niego, w postawie „<strong>da</strong>rtego orła”. Obadwaj mocno oparli nogi <strong>na</strong> żelaznych<br />

prętach wewnętrznych, okalających osie. Hipolit ujął bat w rękę i cmoknął <strong>na</strong> Kaszta<strong>na</strong>. Koń poszedł z miejsca ostrym<br />

kłusem.<br />

Z początku Hipolit Wielosławski jechał szerokim goś<strong>ci</strong>ńcem, <strong>pełny</strong>m wybojów i wądołów, i <strong>na</strong> tej drodze nie mógł<br />

wypuś<strong>ci</strong>ć Kaszta<strong>na</strong> w bieg <strong>pełny</strong>. Cezary, siedząc tyłem do konia, pierwszy raz oglą<strong>da</strong>ł krajobraz wybiegający<br />

niespodziewanie. Widoki pól wypa<strong>da</strong>ły przed jego oczy z dwu stron jako częś<strong>ci</strong> nie łączące się ze sobą. Było to dziwne<br />

wrażenie podwójnej nowoś<strong>ci</strong> i obcoś<strong>ci</strong>, a jed<strong>na</strong>k pełne powabu. Dzień był mglisty, zimny i senny. Pola już zupełnie<br />

puste. Tylko tam i sam, <strong>da</strong>leko widnieli jeszcze ludzie, którzy <strong>na</strong>d czymś pracowali. Plamy ich ruchome i <strong>ci</strong>emne<br />

przesuwały się po żółtych i szarych polach, po powierzchniach jakby o<strong>da</strong>rtych ze skóry, dookoła samotnych wozów.<br />

Kędyś <strong>da</strong>leko płonęło niewidzialne ognisko i siwy dym długą smugą we mgły przepływał.<br />

– Dobijamy do szosy – rzekł Hipolit. – Teraz ruszymy. Czuj duch!<br />

– Rozkaz!<br />

Hipolit ujął Cezarego obiedwiema rękami pod łok<strong>ci</strong>e w ten sposób, że się spletli nierozerwalnie. Linijka z <strong>na</strong>gła<br />

zaturkotała wbiegłszy <strong>na</strong> szosę kamienistą, kostropatą od śpiczastych krzemyków i granitów. Hipolit za<strong>ci</strong>ął Kaszta<strong>na</strong><br />

raz, drugi i trze<strong>ci</strong>. Koń rzu<strong>ci</strong>ł się <strong>na</strong>przód i poszedł w <strong>pełny</strong> galop.<br />

Linijka poczęła z warczącym hałasem miotać się od rowu do rowu, od pryzmy tłuczonego kamienia do pryzmy. Ten<br />

bieg w<strong>ci</strong>ąż jeszcze wzmagał się od siarczystych razów. Wresz<strong>ci</strong>e przeszedł w skok szalony, co siły w biegunie. Cezary<br />

już nic nie widział. Cały jego wysiłek polegał <strong>na</strong> zachowaniu równowagi i utrzymaniu opar<strong>ci</strong>u o plecy Hipolita. Koła<br />

wózka z<strong>da</strong>wały się nie dotykać ziemi, a zamiatały szosę w prawo i w lewo, coraz częstotliwiej furkocząc.<br />

– Teraz uwaga! Pełny bieg! Full pace! – wrzasnął Hipolit.<br />

W isto<strong>ci</strong>e, <strong>na</strong>stał bieg tak <strong>pełny</strong>, że Baryka przymknął oczy. Czekał <strong>na</strong> katastrofę. Rad by był wydobyć ręce spod<br />

u<strong>ci</strong>sku łok<strong>ci</strong> Hipolita i w <strong>pełny</strong>m biegu zeskoczyć, lecz Wielosławski nie popuszczał swego pasażera. Krzyk jego,<br />

popędzający konia, stał się dziki i srogi. Bat jego świstał. Ta wariacka jaz<strong>da</strong> trwała tak długo, że pasażer stra<strong>ci</strong>ł wszelką<br />

<strong>na</strong>dzieję, żeby się kiedykolwiek skończyć mogła. Czuł zawrót głowy i mdłoś<strong>ci</strong>.<br />

Za żadną jed<strong>na</strong>k cenę nie byłby się przyz<strong>na</strong>ł do tego nierycerskiego stanu. Milczał mężnie i wytrwale czekał. Jak<br />

przez sen usłyszał w tym lo<strong>ci</strong>e jakieś <strong>na</strong>woływanie. Zobaczył jakieś z boku ruchome plamy, ale tak niejasno, w <strong>taki</strong>ch<br />

gzygzakach, że to nie dotarło do jego świadomoś<strong>ci</strong>. Lecz oto Wielosławski począł zdzierać lejcami swego skaku<strong>na</strong>.<br />

Linijka pędziła jeszcze, lecz już bardziej środkiem szosy. Hipolit puś<strong>ci</strong>ł ręce Cezarego i z całej siły siepał w tył lejcami<br />

rozbieganego konia. Wresz<strong>ci</strong>e przeforsował go, puś<strong>ci</strong>ł w kłus i stanął <strong>na</strong> miejscu.<br />

– Patrz, jak mię ten wariat urządził! – zawołał Hipolit zeskakując z linijki <strong>na</strong> ziemię.<br />

– Który wariat<br />

– Jeden z wariatów...<br />

Istotnie, cały Hipolit był zabryzgany błotem, lepki od stóp do głów. Twarz jego ledwie było wi<strong>da</strong>ć pod bryzgami.<br />

– Z<strong>da</strong>je mi się, że <strong>na</strong> <strong>na</strong>s ktoś wołał – rzekł Cezary.<br />

– Skąd<br />

Rozejrzał się po polach i roześmiał radośnie:<br />

– A! Pani Laura...<br />

– Gdzie Jaka znowu Laura<br />

– Sąsiadka <strong>na</strong>sza, pani Laura Koś<strong>ci</strong>eniecka ze swym <strong>na</strong>rzeczonym. Patrzże!<br />

57


Cezary obejrzał się dookoła i rzeczywiś<strong>ci</strong>e spostrzegł „sąsiadkę”. Zbliżała się mło<strong>da</strong> <strong>da</strong>ma sadząc ślicznymi,<br />

wspaniałymi skokami <strong>na</strong> przepysznym szpaku. Obok niej kłusował jeździec <strong>na</strong> gniadym wierzchowcu. Dama jechała po<br />

męsku, dosko<strong>na</strong>le trzymając się <strong>na</strong> siodle i świetnie wła<strong>da</strong>jąc koniem. Gdy z polnej drogi zbliżyła się do szosy i miejsca<br />

postoju bohaterów linijki, Cezary mógł oglą<strong>da</strong>ć jej ob<strong>ci</strong>sły strój męski, lekkie buty, żółtawe ineksprymable, krótki<br />

spencerek i niski, okrągły kapelusz. Bujne blond włosy <strong>na</strong>d wyraz pięknego koloru, zwinięte w duży węzeł w tyle<br />

głowy, dosko<strong>na</strong>le były ujęte przez owo niskie <strong>na</strong>kry<strong>ci</strong>e głowy. Dama śmiała się do rozpuku, przypatrując się z uwagą<br />

Hipolitowi.<br />

– Pospieszamy panu <strong>na</strong> pomoc, miły sąsiedzie! Jechaliśmy właśnie z panem Władysławem moimi granicami – aż tu<br />

widzimy, że kogoś <strong>na</strong> trak<strong>ci</strong>e konik ponosi – ha–ha–ha!...<br />

– Myli się pani. Konik <strong>na</strong>s wcale nie ponosił... – oburzył się Hipolit.<br />

– Doprawdy Nie A to się <strong>ci</strong>eszę. Bo już współczułam bliźniemu.<br />

– Dziękuję w każdym razie za współczu<strong>ci</strong>e w swoim imieniu i w imieniu mego przyja<strong>ci</strong>ela, Cezarego Baryki.<br />

– A! – skinęła głową pani w stronę Baryki. – Z<strong>da</strong>je mi się jed<strong>na</strong>k, że moje współczu<strong>ci</strong>e raczej ubodło sąsia<strong>da</strong>... –<br />

<strong>ci</strong>ągnęła złośliwie, zwracając się znowu w stronę Hipolita.<br />

W ogóle „przyja<strong>ci</strong>ela Baryki” z<strong>da</strong>wała się nie dostrzegać, jakby był czymś <strong>da</strong>leko mniej interesującym w tym<br />

zaprzęgu niż koń Kasztan.<br />

– Ależ go pan zmydlił! – wtrą<strong>ci</strong>ł mocnym, basowym głosem towarzysz pani Koś<strong>ci</strong>enieckiej. – Cały koń w pia<strong>na</strong>ch.<br />

Myślę, że go pan <strong>na</strong>palił. Ależ dycha! Kiedyż pan powró<strong>ci</strong>ł<br />

– Wczoraj.<br />

– Tiens! – syknęła pani. – i już dziś rano tak forsow<strong>na</strong> eskapa<strong>da</strong>!<br />

– Na wojnie przyuczono <strong>na</strong>s rano wstawać.<br />

– A pan także z wojny – zapytała mło<strong>da</strong> <strong>da</strong>ma zwracając się do Cezarego.<br />

– Tak. Oczywiś<strong>ci</strong>e. Tak jest, z wojny.<br />

– Pan pozwoli, że się przedstawię... – rzekł do Cezarego swym <strong>na</strong>jniższym basem towarzysz pani Koś<strong>ci</strong>enieckiej. –<br />

Jestem Barwicki.<br />

– Baryka.<br />

– Z uszanowaniem patrzę <strong>na</strong> prawdziwych żołnierzy... – mówił z oczyma przymrużonymi chytrawo. – Sam tutaj<br />

jedynie <strong>na</strong> miejscu działając w zakresie organizacji i świadczeń, prawdziwie cześć mam dla żołnierzy.<br />

– Wiadomo prze<strong>ci</strong>eż, że pan nie mógł iść ze względu <strong>na</strong> swą astmę... – wtrą<strong>ci</strong>ła pani Koś<strong>ci</strong>eniecka.<br />

– Pan Władysław chory <strong>na</strong> astmę Tak Nic nie wiedziałem... – dziwił się Wielosławski. – To widocznie podczas<br />

wojny musiał się pan tej astmy <strong>na</strong>bawić...<br />

– Gdzież tam! Już <strong>da</strong>wniej pan Władysław miał a<strong>taki</strong> dusznoś<strong>ci</strong>, a teraz się to uwidoczniło, gdy go lekarze podczas<br />

superrewizji zba<strong>da</strong>li.<br />

– Życzę panu z serca powrotu do normalnego zdrowia! – mówił Wielosławski z <strong>na</strong>jszczerszymi drwi<strong>na</strong>mi do<br />

potężnego jeźdźca, <strong>który</strong> mógłby po społu ze swą astmą mury forteczne łamać.<br />

– Dziękuję, dziękuję... – bełkotnął tamten ś<strong>ci</strong>skając co prędzej wy<strong>ci</strong>ągniętą prawicę.<br />

– A czy panowie z<strong>da</strong>ją sobie z tego sprawę, że jesteś<strong>ci</strong>e <strong>na</strong> moim polu – rzekła <strong>na</strong>gle pani Koś<strong>ci</strong>eniecka. –<br />

Zajechaliś<strong>ci</strong>e moje dziedziny. „Gdy jeleń wszedł w moją puszczę, jeleń mój”. Proszę do mnie <strong>na</strong> śnia<strong>da</strong>nie.<br />

– Pani Lauro! W <strong>taki</strong>ej posta<strong>ci</strong> Proszę spojrzeć <strong>na</strong> mnie okiem uwagi i litoś<strong>ci</strong>. Czy w <strong>taki</strong>m stanie zabryzgania<br />

mogę jechać do Leńca<br />

– Może pan jechać! Jeszcze się tam w Leńcu może z<strong>na</strong>jdzie jaki kawałek mydła, to się pan cudnie odmyje, a<br />

chłopiec panu ubranie oczyś<strong>ci</strong>.<br />

– Ależ my jesteśmy wprost ze stajni!<br />

– Powiedziałam, że proszę <strong>na</strong> śnia<strong>da</strong>nie.<br />

– Pani!<br />

Pięk<strong>na</strong> amazonka zawró<strong>ci</strong>ła swego szpaka <strong>na</strong> miejscu i zjechała z szosy <strong>na</strong> boczną drogę, biegnącą w poprzek niw<br />

zabronowanych i osnutych <strong>ci</strong>enką sie<strong>ci</strong>ą ozimin.<br />

Za nią ruszył jej <strong>na</strong>rzeczony. Obadwaj wojskowi wsiedli znowu <strong>na</strong> linijkę i pojechali za tamtą parą. Cezary zwró<strong>ci</strong>ł<br />

się teraz twarzą do konia i mógł widzieć amazonkę. Świetnie, a <strong>na</strong>de wszystko zgrabnie siedziała <strong>na</strong> koniu.<br />

Była wysmukła, niezwykle kształt<strong>na</strong>, muskular<strong>na</strong> i, wi<strong>da</strong>ć, moc<strong>na</strong> – ani zbyt chu<strong>da</strong>, ani za<strong>na</strong>dto tłusta. Oczy miała<br />

iś<strong>ci</strong>e lazurowe. Nie było w niej ani <strong>ci</strong>enia kokieterii, przesady, nieszczeroś<strong>ci</strong>, snobizmu. Była <strong>na</strong>tural<strong>na</strong> i solid<strong>na</strong> w<br />

każdym ruchu, słowie, uśmiechu. Nawracała kilkakroć do linijki, żeby o coś zapytać albo coś wesołego powiedzieć.<br />

Wtedy jej koń wpa<strong>da</strong>ł <strong>na</strong> wywalcowaną rolę, którą jeszcze nie<strong>da</strong>wno ostry, ranny deszcz uklepał – i kopyta jego po<br />

pę<strong>ci</strong>ny zaklękały się w świeże <strong>ci</strong>asto uprawy. Wtedy u<strong>da</strong>, piersi, ramio<strong>na</strong> jeźdźczyni harmonijnie z ruchami konia<br />

unosiły się, opa<strong>da</strong>ły i <strong>ci</strong>ągnęły <strong>na</strong> siodle. Lekko się przechylała albo wdzięcznie gięła do taktu ze skokami wierzchowca.<br />

Prześlicz<strong>na</strong> jej twarz wyrażała czerstwe zdrowie, a <strong>na</strong>dob<strong>na</strong> pierś oddychała w spazmach ruchu, swobodnie w<strong>ci</strong>ągając i<br />

wy<strong>da</strong>jąc powietrze, które wcale jeszcze nie przeszło przez płuca niczyje.<br />

Była w tej pani jakaś cecha otwartoś<strong>ci</strong>, która <strong>na</strong>kłaniała do uczuć przyjaznych.<br />

58


Ale piękność jej i oczywista <strong>na</strong> siodle niejako bryłowatość wdzięku ś<strong>ci</strong>skała widokiem swoim wnętrze patrzących<br />

młodzieńców. Oczy im się jarzyły. Gdy para <strong>na</strong>rzeczonych cokolwiek się od<strong>da</strong>lała, żeby wśród uśmiechów szeptać o<br />

swych sprawach, Hipolit z <strong>ci</strong>cha uświa<strong>da</strong>miał Cezarego:<br />

– Wdowa. Laura. Pierwszy mąż Koś<strong>ci</strong>eniecki. Jakiś tam pisarz, literat, historyk. Umarł dwa lata temu. Majątek miał<br />

śliczny – o, ten, co go wi<strong>da</strong>ć – Leniec. Koś<strong>ci</strong>eniecki był zawsze strupieszały, chory, mizantrop. Nie miał o czym ga<strong>da</strong>ć z<br />

nikim w sąsiedztwie. Przykry był człowiek. No, umarł. Teraz się ten Barwicki rozbija o jej rękę. Są po słowie, <strong>na</strong>wet,<br />

widzę, baba podkochuje się w tym astmatyku.<br />

– No, od czegóż by była Laura Romantyczne ma<strong>ci</strong>e imio<strong>na</strong> w okolicy.<br />

– Et, to bogaty n u w o r y s z. Ma <strong>ci</strong> śliczny majątek. Suchołustek, <strong>na</strong>dto para się przemysłem, handluje. Bogacz.<br />

Spry<strong>ci</strong>arz pierwszej klasy. Nie mogą się tak zaraz pobrać, jakby on pragnął, bo matka Koś<strong>ci</strong>enieckiego mieszka w<br />

Leńcu. Interesa są powikłane. Koś<strong>ci</strong>eniecki z pierwszą swoją żoną miał dwoje dzie<strong>ci</strong>. Te dzie<strong>ci</strong> mają pretensje i prawo<br />

do częś<strong>ci</strong> majątku. O<strong>na</strong> sama nie może spła<strong>ci</strong>ć ani matki, ani tamtych dzie<strong>ci</strong>. I tak <strong>da</strong>lej. A temu Barwickiemu pachnie<br />

także i Leniec, boby wszedł między solidne towarzystwo... Jak się to hycel do niej podsadza! Widzisz ty<br />

– Ejże, Hipeczku, czy tylko żółta zazdrość przez twe usteczka się nie sączy!<br />

– Ja Do tej Laury Nie! Baba jak malowanie... To praw<strong>da</strong>. Ale mogę wytrzymać.<br />

– Szczerze mówisz<br />

– Tobie bym, bra<strong>ci</strong>e, szczerze nie powiedział! Wiesz, jak to ten moskiewski ofik mawiał w <strong>taki</strong>ch razach...<br />

– Wiem, wiem...!<br />

Ach, jakże piękną była dróżka, dwukolejka, którą jechali! Nic w niej, co praw<strong>da</strong>, nie było szczególnego. Tu i tam,<br />

zapomniane przez ludzi, nie <strong>na</strong>gabywane z braku czasu – rosły <strong>na</strong> niej tarki i głogi <strong>na</strong>jeżone srogimi kolcami. Głogi<br />

miały teraz <strong>na</strong> sobie owoc swój różany, o kolorze piękniejszym niż <strong>na</strong>jwdzięczniejsze usta kobiece. Rosły półkolem,<br />

zagajem, wśród kamieni, które z pola praszczury parobków te niwy orzących wyorały i w to miejsce sygnęły. Tak t<br />

o t o porosło i krzewiło się w polu. – A potem przestrzeń bezdrzew<strong>na</strong> w jasnej glebie. Kędyś <strong>na</strong> horyzon<strong>ci</strong>e aleje w<br />

Nawło<strong>ci</strong> – bliżej kępy drzew Leńca.<br />

Para <strong>na</strong>rzeczonych puś<strong>ci</strong>ła się przodem, <strong>da</strong>jąc z od<strong>da</strong>li z<strong>na</strong>ki wojownikom, żeby się pospieszali. Sadząc <strong>na</strong> ślicznych<br />

koniach w jasnych rolach, tam<strong>ci</strong> dwoje stanowili świetne stadło. Cezary mruknął:<br />

– Dobre sobie! Zanim przyjedziemy, już będzie po wszystkim.<br />

– Akurat! Umie się o<strong>na</strong> cenić. <strong>Aby</strong> o<strong>na</strong> umie! Mądre to jak sam diabeł.<br />

– Po cóż by tak wyrywali<br />

– Żeby <strong>na</strong>s godnie przyjąć. Zobaczysz... Ale <strong>na</strong> wszelki wypadek – jaz<strong>da</strong>! Żeby temu grubasowi popsuć szyki!<br />

Powierzchnia zniżyła się w rozdół, <strong>na</strong> którego dnie wśród niezbyt rozległych łąk płynęła rzeczka w urwistych<br />

brzegach. Dalej, za chwiejnym mostkiem, było wzgórze, <strong>na</strong> którego szczy<strong>ci</strong>e wznosił się ów Leniec. Wnet linijka<br />

zaturkotała przed gankiem „pałacu”. Była to raczej willa niż pałac albo dwór. – Piętrowa, z lustrzanymi szybami, z<br />

<strong>da</strong>chem niemal płaskim i szpikulcem <strong>na</strong> szczy<strong>ci</strong>e, mogła stać w byle letnisku i <strong>na</strong>leżeć do fabrykanta Niemca lub Ży<strong>da</strong><br />

nowobogacza. Nawet amorków <strong>na</strong> górnym gzemsie tej willi, trzymających wieńce grubo i szczodrze pomalowane <strong>na</strong><br />

olejno, nie oszczędzono tej sarmacko–barbarzyńskiej okolicy. Dwaj panowie z Nawło<strong>ci</strong>, od<strong>da</strong>wszy konia oczekującemu<br />

„człowiekowi”, weszli po betonowych (tu i tam srodze <strong>na</strong>dpękniętych) scho<strong>da</strong>ch do sieni, skąd wyfraczony lokaj<br />

poprowadził ich wprost do łazienki. Myli się tam, czesali, oczyszczali z błota i dziwnie <strong>na</strong>dobni zjawili się w salonie.<br />

Lecz minęli ten salon i przeszli do <strong>na</strong>stępnego pokoju, gdzie stała duża szafa z książkami, bardzo pięknie<br />

pooprawianymi w skórę i safian. Tam siedział pan Barwicki z książką w ręku. Pani domu nie było.<br />

– Widzisz... – z<strong>na</strong>cząco mrugnął <strong>na</strong> Cezarego Hipolit. – Widzisz, jak tu pięknie...<br />

– Praw<strong>da</strong>... – uśmiechnął się Cezary. – Miałeś rację mówiąc, że tu tak pięknie.<br />

Pani Koś<strong>ci</strong>eniecka niepostrzeżenie zeszła ze schodów, które z holu wejś<strong>ci</strong>owego prowadziły <strong>na</strong> piętro. Była ubra<strong>na</strong><br />

w skromną, modną suknię. Jej uro<strong>da</strong> zajaśniała teraz i<strong>na</strong>czej. Było dziwnie, niemal zdumiewająco patrzeć <strong>na</strong> nią tak<br />

odmienioną. Włosy pozbawione kapelusza zalśniły pozło<strong>ci</strong>sto, ramio<strong>na</strong> w wy<strong>ci</strong>ętej sukni odsłoniły się w przepychu linii<br />

dosko<strong>na</strong>łych i w niepospolitej ich krasie. Odzia<strong>na</strong> w miękkie, niemal przejrzyste szaty, pani Laura była niepodob<strong>na</strong> do<br />

siebie samej. Uderzająco odmiennie przedstawiała się jej stopa w lakierowanym pantofelku, ta sama stopa, co z tak<br />

sprężystą, żelazną mocą wpierała się w żelazo strzemienia. Łydki ob<strong>ci</strong>ągnięte szarym jedwabiem pończochy były teraz<br />

wysmukłe jak u podlotka. Oczy tylko zostały te same, szczere i prawdomówne. Natomiast usta były mniej istotne i<br />

szczere, gdyż z lekka po<strong>ci</strong>ągnięte barwiczką, przypomi<strong>na</strong>jącą kolorem swym barwę owocu dzikiej róży.<br />

Cezary siedział obok szafy bibliotecznej i przypatrywał się oprawom książek. Niektóre z tytułów, wyzłocone <strong>na</strong><br />

grzbietach, obojętnie odcyfrowywał. Przypomniał sobie, przypomniał... Szafa ojcowska, książki... Tak samo stały<br />

książki i snuły się wstęgą złoconą tytuły. Przypomniał sobie rozkład i urządzenie swego rodzinnego domu. Westchnął<br />

sam przed sobą <strong>na</strong>d swoją dolą. Obcy jest wszędzie, sam. Jakiś cudzoziemiec między ro<strong>da</strong>kami, jakiś zbłąkany pies bez<br />

domu, pa<strong>na</strong> i podwórza. Patrzył <strong>na</strong> książki, a myślał o tym, że wszystko jest niepewne, dorywcze, przemijające,<br />

podległe bestialskiemu zniszczeniu. Gdzie są książki ojca, gdzie dom, gdzie oj<strong>ci</strong>ec, gdzie matka Zabi<strong>ci</strong> są jak psy, za<br />

jakąś pierworodną winę – rzuceni są do rowów jak psy!<br />

Praca ich ży<strong>ci</strong>a <strong>na</strong> nic się nie z<strong>da</strong>ła. Nie wiedzieli, że zarabiają <strong>na</strong> karzącą śmierć. Ży<strong>ci</strong>e ich całe było jakowąś<br />

śmieszną pomyłką, krwawym nieporozumieniem.<br />

59


A <strong>ci</strong> tutaj wszyscy są tak pewni swego. Do licha! Nic nie widzieli, co jest, co bywa <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e, a tak są pewni swego.<br />

Czemu oni są tacy pewni, gdy pewnego <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e nie ma nic. Tak strasznie nic. On jeden prze<strong>ci</strong>e, Cezary Baryka,<br />

własnymi oczyma zobaczył, jak pewnego nic nie ma...<br />

– Pan lubi książki – zapytała pani Koś<strong>ci</strong>eniecka sia<strong>da</strong>jąc <strong>na</strong>prze<strong>ci</strong>wko.<br />

– Książki Nie bardzo. Lubię piękne oprawy.<br />

– A samych środków, wnętrz między oprawami, już nie<br />

– Nie bardzo. Zresztą – czy ja wiem... Teraz nie było czasu czytać, a <strong>da</strong>wniej, gdy było moż<strong>na</strong>, nie było znowu<br />

chę<strong>ci</strong>.<br />

– A pan jest z <strong>który</strong>ch stron Przepraszam za babską <strong>ci</strong>ekawość...<br />

– On jest z Baku... – rzekł Hipolit.<br />

– Aż z Baku! – dziwiła się pani Laura szczerze i prawdziwie.<br />

– Oj<strong>ci</strong>ec mój tam mieszkał. Matka tam umarła.<br />

– Ale pan tutaj u <strong>na</strong>s zostanie W <strong>na</strong>szej okolicy<br />

– Jakiś czas...<br />

– Tutaj, w tej okolicy, w każdym razie zabawi pan dłużej. Praw<strong>da</strong>, panie Hipoli<strong>ci</strong>e Bo tu mamy plan. Mamy plan<br />

balu w Odola<strong>na</strong>ch. A tancerzy ani <strong>na</strong> lekarstwo! Pan prze<strong>ci</strong>e tańczy<br />

– Owszem, tańczę.<br />

– W <strong>taki</strong>m razie jest nowy tancerz! Dosko<strong>na</strong>le!<br />

– Nie wiem, kiedy jest ten bal. Nie wiem, czy będę mógł być <strong>na</strong> nim.<br />

– Czaruś! mój drogi, porzuć no ten temat. Nie ty w tych sprawach decydujesz, tylko ja.<br />

– O, to–to! – syczała pięk<strong>na</strong> pani. – Nie puś<strong>ci</strong>ć! Nie puś<strong>ci</strong>ć!<br />

Lokaj wszedł i <strong>ci</strong>chym głosem poprosił do stołu.<br />

60


Pani Wan<strong>da</strong> Okszyńska miała skończonych szes<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e lat, a jed<strong>na</strong>k nie mogła przeleźć z piątej do szóstej klasy<br />

szkoły państwowej w Częstochowie. Skończyło się <strong>na</strong> tym, że jej poradzono, ażeby sobie poszła <strong>na</strong> grzyby, gdyż z jej<br />

<strong>na</strong>uki nic nie będzie.<br />

Starania ojca, urzędnika bankowego, nic nie mogły wskórać, gdyż rzeczywiś<strong>ci</strong>e Wandzia nie <strong>na</strong><strong>da</strong>wała się do szóstej<br />

klasy. Krótko mówiąc, nie umiała „<strong>na</strong> wyrywki” tabliczki mnożenia, a wszelkie „słówka” stale wyfruwały z jej biednej<br />

głowy. Nieszczęsny oj<strong>ci</strong>ec rozgniewał się <strong>na</strong> dobre i nie ch<strong>ci</strong>ał patrzeć <strong>na</strong> oblicze tej domowej „oślicy”. Matka –<br />

rodzo<strong>na</strong> siostra żony rządcy majątku „hrabiów” Wielosławskich w Nawło<strong>ci</strong>, pa<strong>na</strong> Turzyckiego – wyprawiła<br />

niepoprawną „oślicę” <strong>na</strong> wieś do siostry, ażeby choć przez czas pewien zeszła z oczu ojcowskich i spod jego <strong>ci</strong>ężkiej<br />

pięś<strong>ci</strong>. Tę to pannę Wandzię Okrzyńską widział Cezary Baryka, gdy się salwowała u<strong>ci</strong>eczką, ś<strong>ci</strong>ga<strong>na</strong> przez mś<strong>ci</strong>wą<br />

perliczkę.<br />

Owa pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> jedno tylko miała <strong>na</strong> swe usprawiedliwienie: grała <strong>na</strong> fortepianie. Nic do jej głowy nie p<br />

r z y s t ę p o w a ł o, tylko ta muzyka. Mogła grać przez cały dzień, nic nie jedząc ani pijąc – mogła nie spać, a <strong>na</strong>wet<br />

nie wiedzieć, że żyje <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e, byleby jej tylko pozwolono bębnić <strong>na</strong> fortepianie. Toteż i bębniła. Rodzice rujnowali<br />

się <strong>na</strong> wy<strong>na</strong>jem piani<strong>na</strong> i <strong>na</strong> drogie honoraria dla m e t r ó w. Ci krę<strong>ci</strong>li głowami i wszyscy, jak jeden, zapewniali:<br />

<strong>na</strong>dzwyczaj<strong>na</strong> zdolność, zadziwiające ucho, niesłycha<strong>na</strong> pamięć, istotny talent! Panny Wandzi nie wbijało to w ambit.<br />

O<strong>na</strong> grała dla samej muzyki. Upijała się tą swoją „wyższą” muzyką niczym pijak gorzałką. Po przyjeździe do Nawło<strong>ci</strong> i<br />

do mieszkania wujostwa, gdzie fortepianu nie było, nieszczęs<strong>na</strong> „oślica” chodziła jak błęd<strong>na</strong> owca. Po pewny czasie<br />

<strong>ci</strong>otka Turzycka zastawała Wandzię siedzącą przy stole i zapamiętale przebierającą po nim palcami, nie bez zażywania<br />

fikcyjnego pe<strong>da</strong>łu. Łzy lały się z oczu wyg<strong>na</strong>nki, gdy tak sobie wygrywała <strong>na</strong> kancelaryjnym stole, pod nieobecność<br />

wuj<strong>ci</strong>a Turzyckiego.<br />

Pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> Szarłatowiczów<strong>na</strong>, która bywała w mieszkaniu rządcostwa, przyniosła wiadomość o tęskno<strong>ci</strong>e<br />

Wandzi Okszyńskiej za fortepianem, szeroko rozłożyła tę wiadomość przed zgromadzeniem w tak zwanym „pałacu” i<br />

odpowiednio ją uświetliła. Ksiądz A<strong>na</strong>stazy, <strong>ci</strong>otki Aniela i Wiktoria i w ogóle wszyscy domownicy poczęli domagać<br />

się niezwłocznego dopuszczenia muzyczki do „pałacowego” fortepianu, <strong>który</strong> pod swym pokrowcem zapomniał już<br />

poniekąd, że jest jakimś tam muzycznym instrumentem, i przyzwyczajał się zwol<strong>na</strong> do roli mebla cennego, lecz<br />

gruntownie nieużytecznego. Pani Wielosławska nie bez pewnej opozycji ustąpiła. I oto pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> Okszyńska<br />

dorwała się do fortepianu. Wolno jej było odwalać swą sztukę pod <strong>na</strong>stępującymi kondycjami: 1) przed obiadem; 2)<br />

gdy nie ma goś<strong>ci</strong>; 3) gdy nikt nie jest <strong>ci</strong>erpiący; 4) gdy nikt nie śpi; 5) gdy w ogóle nikt nie zaprotestuje.<br />

Hipolit i Cezary, powró<strong>ci</strong>wszy <strong>na</strong> swej linijce ze śnia<strong>da</strong>nia u pani Laury Koś<strong>ci</strong>enieckiej, wchodząc <strong>na</strong> ganek<br />

usłyszeli w salonie pysznie od<strong>da</strong>ny polonez a–dur Szope<strong>na</strong>. Ksiądz A<strong>na</strong>stazy, <strong>który</strong> już <strong>da</strong>wno wstał i „kiedy – kiedy!<br />

odprawił mszę świętą” w koś<strong>ci</strong>ele parafialnym wsi włoś<strong>ci</strong>ańskiej Nawłoć Dol<strong>na</strong>, a teraz <strong>da</strong>wał baczenie <strong>na</strong><br />

przygotowania do obiadu, będące właśnie w toku pod przewodnictwem Ma<strong>ci</strong>ejunia – objaśnił przybywających, kto gra,<br />

i rozpowiedział całkowitą historię o pannie Wandzi. Zale<strong>ci</strong>ł, żeby tej osóbce nie przeszkadzać, nie zaglą<strong>da</strong>ć do salonu<br />

w ogóle, a <strong>na</strong>tomiast usiąść sobie grzecznie w stołowym pokoju i wypić rozważnie przed obiadem, co tam Ma<strong>ci</strong>ejunio z<br />

pewnoś<strong>ci</strong>ą po<strong>da</strong>ć nie omieszka. Ale dwaj rycerze, którzy wró<strong>ci</strong>li w humorach różowych, pośnia<strong>da</strong>nkowych, byli innego<br />

z<strong>da</strong>nia. Postanowili właśnie zobaczyć muzykującą pannę i zapoz<strong>na</strong>ć się z nią <strong>na</strong>tychmiast. Hipolit pierwszy otworzył<br />

drzwi z sieni <strong>na</strong> lewo do salonu i po<strong>ci</strong>ągnął za sobą przyja<strong>ci</strong>ela. Ostatni zobaczył przed sobą ofiarę prześladowań<br />

ptasich. Stała obok fortepianu, po pensjo<strong>na</strong>rsku strwożo<strong>na</strong> wejś<strong>ci</strong>em dwu młodych kawalerów, z <strong>który</strong>ch jeden był – o<br />

rozpaczy! – panem dziedzicem Nawło<strong>ci</strong> z przyległoś<strong>ci</strong>ami. Dygnęła przed panem dziedzicem i z wyrazem<br />

uszczęśliwienia po<strong>da</strong>ła mu rękę, gdy on raczył ją zaszczy<strong>ci</strong>ć po<strong>da</strong>niem swojej. Lepiej się jed<strong>na</strong>k zaprezentowała niż w<br />

chwili u<strong>ci</strong>eczki w poprzek dziedzińca. Była po dziewczęcemu wysmukła, ale już po panieńsku „sformowa<strong>na</strong>”. Miała<br />

długie nogi i długie ręce, długie włosy w warkocz sple<strong>ci</strong>one, ale w oczach wyraz szczególny, głęboki i niesamowity,<br />

jakby nie z tego świata.<br />

„Nie! O<strong>na</strong> się nigdy nie <strong>na</strong>uczy tabliczki mnożenia!” – pomyślał Cezary.<br />

Na <strong>na</strong>tarczywe prośby, żeby gry nie przerywała, pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> stała się bla<strong>da</strong> jak kre<strong>da</strong>. Skręcała się <strong>na</strong> bok jak<br />

przed <strong>na</strong>uczy<strong>ci</strong>elem arytmetyki i przebierała palcami w sposób z<strong>na</strong>mionujący ostateczny upadek inteligencji. Cezaremu<br />

żal było tego panieństwa. Przypomniał sobie, że prze<strong>ci</strong>e to on grywał z matką dzień w dzień <strong>na</strong> cztery ręce, a lekcyj<br />

muzyki <strong>na</strong>brał się co niemiara.<br />

Zaproponował tej pannicy, czyby nie ch<strong>ci</strong>ała zagrać z nim <strong>na</strong> cztery ręce „Tańców węgierskich” Liszta – co jeszcze<br />

pamiętał wcale dobrze. Zgodziła się skinieniem głowy, gdyż głosu żadną miarą nie mogła ze siebie wydobyć. Usiedli i<br />

zagrali. Skoro zaś zaczęli grać, ta trusia odzyskała nie tylko władzę <strong>na</strong>d sobą, ale objęła ją <strong>na</strong>d tym niez<strong>na</strong>jomym panem<br />

– nie mówiąc już o tym, że prym trzymała w recytacji utworu. Twarz jej zmieniła się, ożyła, rozgorzała i stała się<br />

piękną. Ilekroć zwracała się do towarzysza gry, szczególny blask, połysk wyższej inteligencji, moż<strong>na</strong> by powiedzieć:<br />

geniusz muzyczny, płonął w jej oczach. Zeszli się do salonu wszyscy domowi i, porozsia<strong>da</strong>wszy się wygodnie w<br />

różnych miejscach, słuchali dobrej, brawurowej muzyki. Przerwał tę biesiadę przedobiednią Ma<strong>ci</strong>ejunio ukło<strong>na</strong>mi i<br />

delikatnymi skinieniami, z<strong>na</strong>mionującymi niewątpliwą obecność „wazy <strong>na</strong> stole”. Pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> oderwała ręce od<br />

klawiszów, wstała posłusznie i <strong>ci</strong>chaczem, wśród śmiesznych dygów, umknęła z salonu.<br />

61


Okazało się, iż zdrowie panny Karoliny Szarłatowiczówny nie było, <strong>na</strong> szczęś<strong>ci</strong>e, w stanie tak bez<strong>na</strong>dziejnym, żeby<br />

„chora” nie mogła zasiąść przy wspólnym obiedzie. Nie tylko zasiadła, ale zajmowała się ekspedycją <strong>da</strong>ń w sposób<br />

żywiołowy. Była tylko w stosunku do Cezarego Baryki niepowś<strong>ci</strong>ągliwie dum<strong>na</strong> i wyniosła. Nie spoglą<strong>da</strong>ła <strong>na</strong> niego<br />

wcale, a jeżeli twarz jej zwró<strong>ci</strong>ła się w jego stronę, to powieki oczu <strong>na</strong>krywały źrenice. Było to <strong>na</strong>wet i musi pozostać<br />

<strong>na</strong><strong>da</strong>l niedo<strong>ci</strong>eczoną tajemnicą, jakim sposobem, mając oczy tak szczelnie zamknięte, dostrzegła jego ukłon i<br />

odpowiedziała <strong>na</strong>ń iś<strong>ci</strong>e mo<strong>na</strong>rszym skinieniem głowy. Cezary ch<strong>ci</strong>ał rozwikłać tę niedogodną sytuację, toteż nie<br />

pozwolił sobie <strong>na</strong>wet <strong>na</strong> <strong>na</strong>jlżejszy uśmiech. Opowia<strong>da</strong>ł wesoło towarzystwu o jeździe linijką, o wizy<strong>ci</strong>e w Leńcu i<br />

umyślnie w karykaturalny sposób ośmieszał siebie jadącego <strong>na</strong> szybkolotnej linijce, ażeby właśnie śmieszność <strong>na</strong> siebie<br />

skierować i przerzu<strong>ci</strong>ć. Wszystko to nie u<strong>da</strong>ło się. Pan<strong>na</strong> Szarłatowiczów<strong>na</strong> wszelkie jego usiłowania w tym kierunku<br />

przyjmowała z nosem tak wysoko za<strong>da</strong>rtym i z <strong>taki</strong>m skrzywieniem ust, jakby istotnie w jego wywo<strong>da</strong>ch zawarty był<br />

jakiś zapach mocno nieprzyjemny. W pewnej chwili Cezary Baryka doz<strong>na</strong>ł uczu<strong>ci</strong>a głębokiego zdumienia. Gdy bowiem<br />

starał się <strong>na</strong>jbardziej altruistycznie w stosunku do tej panienki bawić towarzystwo swoim kosztem, o<strong>na</strong> – z<strong>na</strong>jdując się<br />

w owej chwili obok kredensowej szafy, a poza plecami wszystkich zebranych przy stole – wywiesiła pod adresem<br />

<strong>na</strong>rratora język ogromnej długoś<strong>ci</strong>, prawdziwie do pasa. Ten polemiczny zabieg, przedsięwzięty przez pannę Karolinę,<br />

trwał tak niesłychanie krótko, że Cezary za<strong>da</strong>ł sobie pytanie, czy przypadkiem nie uległ halucy<strong>na</strong>cji. Zwątpienie było<br />

tym silniejsze, skoro ton wyrzeczeń panny Szarłatowiczówny był znowu tak wybujały i dostojny, jakby się słyszało<br />

mowę tronową królowej albo przemówienie maturalne przełożonej pensji (z prawami gim<strong>na</strong>zjalnymi).<br />

Wszystko jed<strong>na</strong>kże szło jako tako, gdyby nie nieszczęsne upodobanie księdza A<strong>na</strong>stazego do śpiewu. Biorąc<br />

filiżankę kawy i dolewając pewien różowy do<strong>da</strong>tek w mały kieliszek, kapłan zanu<strong>ci</strong>ł swe uprzykrzone:<br />

Caroline, Caroline,<br />

Prends ton chapeau fleuri,<br />

Ta robe blanche...<br />

Przy dźwięku tych wyrazów – „ta robe blanche...” – Cezary przez zemstę za wywieszenie w jego stronę tak<br />

czerwonego języka, iż mógłby był służyć za chorągwie bolszewicką, uśmiechnął się bestialsko. Wtedy dziewoja cała<br />

stała się czerwo<strong>na</strong> jak dziesięć chorągwi bolszewickich i majestatycznie, wolnym a posuwistym krokiem wyszła z<br />

pokoju.<br />

– Gdzież ty idziesz, Karusia – zmartwił się księżulo.<br />

– Pannie Karolinie przykro jest słuchać tej piosenki... – szepnął Cezary księdzu do ucha.<br />

– Doprawdy A to już nigdy! Pary z ust nie puszczę! Ale dlaczego Prze<strong>ci</strong>e to jest <strong>taki</strong>e niewinne a wesołe – wiesz<br />

Czaruś – wesołe...<br />

– Niewinność niewinnoś<strong>ci</strong>ą, a jed<strong>na</strong>k jest to przykre... To – Caroline, Caroline...<br />

– Pójdę ja po nią. Muszę ją przeprosić! A to ze mnie niezły kuzynek!...<br />

Gdy ksiądz z panną Karoliną powró<strong>ci</strong>ł do stołowego pokoju, już Hipolit proponował po obiedzie nową wy<strong>ci</strong>eczkę,<br />

ażeby Cezary mógł prze<strong>ci</strong>eż obejrzeć okolicę. Miał jechać ksiądz, pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong>, Cezary, ale już nie <strong>na</strong> wariackiej<br />

linijce, tylko <strong>na</strong> statecznej bryczce, a sam Hipolit konno <strong>na</strong> ulubionym gniadym Urysiu. Ksiądz A<strong>na</strong>stazy był<br />

zachwycony tym projektem, Cezary również, a pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> spuś<strong>ci</strong>ła z wyniosłoś<strong>ci</strong> tonu i raczyła uśmiechać się z<br />

obłudnym umiarkowaniem. Zanim obiad dobiegł do ostatecznego likierowego końca, już dyspozycje zostały wy<strong>da</strong>ne, a<br />

w chwili powstania zbiorowego od stołu bryczka zajechała przed ganek. Sam Jędrek powoził parą nieposzlakowanie<br />

czarną, wyczyszczoną, wypucowaną, ubraną w zaprzęgi lśniące i <strong>na</strong>puszczone tłuszczem. Bryczka była, wi<strong>da</strong>ć, świeżo<br />

odmalowa<strong>na</strong>, gdyż każ<strong>da</strong> jej sprycha i wachlarz, literka i <strong>na</strong> żółto wylakierowany półkoszek, wasążek i siedzenia lśniły<br />

od zaschniętej jaskrawej farby. Jędrek trzymał lejce i bat w ręku w <strong>taki</strong> sposób, jak oficer szablę <strong>na</strong> paradzie w<br />

obecnoś<strong>ci</strong> wodza – nie spuszczał oczu z oczu Hipolita, <strong>który</strong> od szczegółu do szczegółu przechodząc lustrował wózek<br />

wzrokiem nieubłaganym. Srogie oko pa<strong>na</strong> nic jed<strong>na</strong>k nie mogło z<strong>na</strong>leźć: bryczka i zaprzęg, utrzymanie koi – słowem,<br />

wszystko – rzucało iskry i blaski. Toteż we wzroku Jędrka malował się zwy<strong>ci</strong>ęski i dumny wyraz:<br />

– Abssolutnie!<br />

Samo utrzymanie koni było szczytem pielęg<strong>na</strong>cji. Była to bowiem para karych wałachów, czarnych jak<br />

<strong>na</strong>j<strong>ci</strong>emniejszy aksamit. Konie te stały od lat w <strong>ci</strong>emnej stajni z okienkiem zasłoniętym i drzwiami otwieranymi tylko w<br />

nocy. Każde z dwojga podlegało <strong>ci</strong>ągłemu oczyszczaniu, cudzeniu i szczotkowaniu. Hipolit (przed wojną bolszewicką)<br />

wpa<strong>da</strong>ł do stajni niespodzianie i rogiem swej białej chustki, owiniętym <strong>na</strong> palcu, próbował, czy <strong>na</strong> sierś<strong>ci</strong> ulubieńców<br />

nie ma śladów pyłu. Konie te w <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong> zdziczały i odwykły od światła. Ich sierść, krótka i lśniąca, czar<strong>na</strong> jak sama<br />

noc bezgwiezd<strong>na</strong>, przypomi<strong>na</strong>ła połyskliwoś<strong>ci</strong>ą i miękkoś<strong>ci</strong>ą jedwabiste futerko kreta.<br />

Chłopiec stajenny przyprowadził dla „jaśnie panicza” gniadego Urysia pod lekkim siodłem i czaprakiem<br />

z<strong>na</strong>czonym. Młody pan dosiadł Urysia w oczach matki, <strong>ci</strong>otek i wuja, z gracją i zręcznoś<strong>ci</strong>ą nieposzlakowaną. Było to<br />

arcydzieło zaży<strong>ci</strong>a konia, pierwszego zaży<strong>ci</strong>a po tylu miesiącach marszów piechura.<br />

62


– Hip<strong>ci</strong>u! Proszę ostrożnie, ostrożnie... – Szeptała matka, która teraz bała się bardziej, ażeby <strong>na</strong> ojczystym<br />

dziedzińcu nie zsunął się z siodła, niż przed miesiącem, kiedy nie wiedziała, czy go dziki wróg w sztuki nie płata i<br />

końmi po polach nie włóczy.<br />

Hipolit tkliwym spojrzeniem uspokoił matkę i czekał <strong>na</strong> towarzystwo.<br />

Ksiądz wybiegł pierwszy w sutannie z<strong>na</strong>cznie krótszej, w poważnym kapeluszu kapłańskim. Za nim szła pan<strong>na</strong><br />

Karoli<strong>na</strong>. Dwie pierwsze osoby zajęły miejsce główne <strong>na</strong> wózku. Cezary siadł <strong>na</strong> przednim siedzeniu, obok Jędrka, ale<br />

twarzą nie do koni, lecz do tamtych dwu osób zwrócony. Siedzenia, obite grubym szarym suknem, były zawieszone <strong>na</strong><br />

potężnych pasach skórzanych zaczepionych o głowice literkowych haków. Wszyscy siedli, woźnica cmokał kilkakroć<br />

<strong>na</strong> czarne „krety”, a one tymczasem nie zamierzały wcale ruszyć z miejsca. Wspi<strong>na</strong>ły się, biły <strong>na</strong> miejscu kopytami albo<br />

zgi<strong>na</strong>jąc łby ku ziemi wy<strong>da</strong>wały krótkie, urywane rżenie, które nic dobrego nie wróży. Rozległ się <strong>ci</strong>chy rozkaz<br />

Hipolita, <strong>który</strong> z konia przyglą<strong>da</strong>ł się swemu umiłowanemu zaprzęgowi:<br />

– Trąć <strong>na</strong>ręcznego!<br />

Jędrek podniósł bat dziewiczo czysty, nowy i nie używany jeszcze w tej powojennej epoce i z lekka uderzył jego<br />

końcowym węzełkiem lśniący zad <strong>na</strong>ręcznego wałacha. Obadwa konie, zdjęte panicznym przerażeniem wobec<br />

zlekceważenia ich cnoty, skoczyły raptem z miejsca z taką gwałtownoś<strong>ci</strong>ą, że bryczka runęła <strong>na</strong>przód jak wyrzuco<strong>na</strong> z<br />

procy. Cezary, siedzący <strong>na</strong>prze<strong>ci</strong>wko księdza A<strong>na</strong>stazego, gibnął się gwałtownie i byłby uderzył kapła<strong>na</strong> głową w<br />

piersi, gdyby nie to, że trafił już w próżnię. Oprzytomniawszy Baryka zobaczył <strong>na</strong>d głównym siedzeniem zamiast osób<br />

cztery nogi za<strong>da</strong>rte do góry – z tego dwie nogi czarne w lśniących cholewach i czarnych niezapomi<strong>na</strong>jkach, a dwie białe<br />

w <strong>ci</strong>enkich, <strong>ci</strong>elistych pończochach zachodzących aż – hen! – powyżej kolan. Pończochy owe z boku każdej nogi<br />

podtrzymywały gumowe paski sięgające w niedo<strong>ci</strong>eczoną otchłań. Cezary zrozumiał, że pannę Szarłatowiczównę<br />

spotyka tego dnia drugie nieprzyzwoi<strong>ci</strong>e śmieszne nieszczęś<strong>ci</strong>e. Zgodnym odruchem zle<strong>ci</strong>ała po prostu wraz z księdzem<br />

z balansującego siedzenia w pusty tył bryczki. Machali obydwoje czterema czarno–białymi kończy<strong>na</strong>mi, nie mogąc się<br />

z <strong>ci</strong>eśni wydobyć. Zgodny wybuch śmiechu osób pozostających <strong>na</strong> ganku ś<strong>ci</strong>gał ich w istnym lo<strong>ci</strong>e, <strong>który</strong> teraz<br />

przedsięwzięły czarne „krety”. Cezary z zapałem rzu<strong>ci</strong>ł się <strong>na</strong> pomoc pannie Karolinie i wydźwignął ją <strong>na</strong> ruchome<br />

siedzenie. Potem wywindował duchownego. Pan<strong>na</strong> była zrozpaczo<strong>na</strong>. Miała łzy w oczach. Poprawiała w<strong>ci</strong>ąż krótką<br />

suknię ob<strong>ci</strong>ągając ją jak <strong>na</strong>jniżej, niemal do pięt, i owijając nią kola<strong>na</strong>.<br />

– Może pani pożyczyć agrafki do zapię<strong>ci</strong>a sukni pod kola<strong>na</strong>mi – zapytał Cezary ze współczu<strong>ci</strong>em i gotowoś<strong>ci</strong>ą do<br />

usług.<br />

– Dziękuję! – odpaliła z taką furią, jakby miała zamiar podziękować pięś<strong>ci</strong>ą.<br />

– Siedzenia są ruchome i wskutek tego niepewne. To się może powtórzyć.<br />

– Nie powtórzy się!<br />

– Któż to może wiedzieć, czy się nie powtórzy Strzeżonego Pan Bóg strzeże.<br />

– Dobrześ to powiedział, panie Czaruś! – westchnął ksiądz. – Ależ mnie wyrznęło w plecy! A <strong>ci</strong>ebie, Karusia,<br />

wyrznęło<br />

– Mnie nie wyrznęło!<br />

– Daliśmy, moje dziecko, nie la<strong>da</strong> przedstawienie z <strong>na</strong>szych dessous...<br />

– Och! Jeszcze o tym będą ga<strong>da</strong>ć! To jest prze<strong>ci</strong>e prostactwo!<br />

– Mnie tam to wcale nie wzrusza, co tłum zobaczy u mnie pod sukienką. In<strong>na</strong> rzecz z tobą! – wzdychał wikary z<br />

politowaniem.<br />

– Proszę już raz z tym skończyć, bo wysiądę! – syknęła.<br />

– Wysiąść w tej chwili byłoby dosyć trudno. Znowu byś się potknęła. Nic tu prze<strong>ci</strong>e złego nie powiedzieliśmy, moje<br />

dziecko. Gorzej by było, gdybyśmy milczeli.<br />

– I czego pani tak <strong>da</strong>lece boleje <strong>na</strong>d gim<strong>na</strong>styczną ewolucją tak <strong>da</strong>lece <strong>na</strong>turalną!... Nie rozumiem... – wtrą<strong>ci</strong>ł<br />

Cezary.<br />

– Boleję i koniec! Pan tu przyjechał i jest pan moim porte–malheur!<br />

– O, to źle! Jeżeli tak jest <strong>na</strong>prawdę, to nie ma co! Trzeba brać nogi za pas!<br />

– Widzisz, widzisz, Karolino, co ty wygadujesz!<br />

– Nic strasznego nie powiedziałam.<br />

– Zakazuję <strong>ci</strong> mówić rzeczy płynące z guseł ukraińskich, a panu, Czaruś, zakazuję mówić o wyjeździe.<br />

– A któż tu <strong>na</strong>staje <strong>na</strong> wyjazd pa<strong>na</strong> Baryki – pytała pan<strong>na</strong> wytrzeszczając swe śliczne niebieskie oczy.<br />

Hipolit jechał tuż za wózkiem <strong>na</strong> Urysiu i wi<strong>da</strong>ć było, że się rozkoszuje jazdą. Był uśmiechnięty, rozmarzony.<br />

Klepał raz wraz ręką kark i kłęby konia, pieszczotliwie gładził jego grzywę. Cezary miał <strong>ci</strong>ągle przed oczyma jego<br />

twarz i przeszło mu przez myśl zastanowienie, iż buńczuczy się <strong>na</strong> tej bryczce, grozi wyjazdem, a <strong>na</strong>prawdę srogi by to<br />

był żal, gdyby trzeba było wyjechać z tej Nawło<strong>ci</strong>. Jeszcze jej prze<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>wet nie zobaczył! Sam tu jakoś zmalał,<br />

sproś<strong>ci</strong>ał, stał się niemal dzieckiem. Wszystko <strong>na</strong> nowo, jak za dni minionego dzie<strong>ci</strong>ństwa, stało się tutaj tak <strong>ci</strong>ekawe,<br />

tak niewidziane – niesłychane! Każdy pagórek albo wąwozik, <strong>który</strong> mijano, był od razu, od spojrzenia jakiś<strong>ci</strong> swój,<br />

bliźni, nieodłączny, choć jest prze<strong>ci</strong>e obcy i nowy. Ciekawość <strong>na</strong>prawdę paliła, żeby wstać w tej uroczyś<strong>ci</strong>e<br />

wysmarowanej furmance i rozejrzeć się dookoła, zobaczyć, przeniknąć, co też to tam jest <strong>da</strong>lej, za chudym lasankiem,<br />

którego brzegiem biegnie korzenista, mokra droga.<br />

63


Niewielu mijano przechodniów. Pewien Żydzi<strong>na</strong> z brudnym workiem <strong>na</strong> plecach nisko się kłaniał panu dziedzicowi,<br />

co nie tylko z wojska wró<strong>ci</strong>ł, ale – powia<strong>da</strong>li – wojnę wygrał, samego Trockiego pobił <strong>na</strong> kwaśne jabłko. Wnet został<br />

<strong>da</strong>leko w tyle.<br />

Ale pobiegły ku niemu myśli Cezarego, <strong>który</strong> go w<strong>ci</strong>ąż miał przed oczyma, gdy inni byli doń tyłem odwróceni.<br />

Jakżeby ch<strong>ci</strong>ał pójść z tym Żydeczkiem i ga<strong>da</strong>ń o tajemnicach jego ży<strong>ci</strong>a, <strong>który</strong>ch nie z<strong>na</strong>ł, nie widział, tak samo jak nie<br />

z<strong>na</strong>ł, nie widział tej okolicy porzniętej przez wiejską drogę! Tajemnicę jego ży<strong>ci</strong>a... O wnętrzu worka, <strong>który</strong> ów z tak<br />

straszną męką <strong>na</strong> plecach dźwiga. Niesie tam pewno kilka ćwiartek kartofli dla kupy swych dzie<strong>ci</strong> czekających z<br />

głodnym utęsknieniem. Z<strong>na</strong>my to, z<strong>na</strong>my... Z<strong>na</strong>my utęsknienie głodowe! Niesie tam może dwa duże bochny kwaśnego,<br />

żytniego chleba, <strong>który</strong> tak diabelnie smakuje, gdy żołądek jest pusty i kiszki puste. Z<strong>na</strong>my to, z<strong>na</strong>my... Niesie tam może<br />

kradzione jakoweś rzeczy... Niesie tam może kradzione chłopskie buty, które w y d a j e <strong>na</strong> dziesiątą wieś, żeby ich już<br />

do końca świata właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>el nie poz<strong>na</strong>ł. Któż jego wie Kto zba<strong>da</strong> machi<strong>na</strong>cje wiejskiego Ży<strong>da</strong> Tak jest czy owak,<br />

dźwiga <strong>na</strong> sobie <strong>ci</strong>ężar, a dźwigając go pełza po bło<strong>ci</strong>e i piasku, szarga się i f l a ń t a po drogach prastarych ziemi.<br />

Szarga się po ziemi i dźwiga <strong>na</strong> sobie <strong>ci</strong>ężary w tej samej chwili, gdy w samolo<strong>ci</strong>e szybującym z Warszawy do Paryża,<br />

środkiem obłoków i <strong>na</strong>d obłokami, wytwor<strong>na</strong> <strong>da</strong>ma podróżująca, dla skrócenia sobie nudnego czasu między stacjami<br />

powietrznymi Warszawa–Praga czeska, śpi smacznie, ułożywszy się <strong>na</strong> dnie lotnej kabiny. O nędzo, nędzo biednego,<br />

brudnego Ży<strong>da</strong>, któż <strong>ci</strong>ę wysłowi!<br />

Bryczka wyminęła dwóch starych chłopów, którzy szli <strong>na</strong> bosaka z koszykami ręcznymi w ręku. Nogi ich <strong>ci</strong>apały po<br />

zimnych kałużach i mięsiły błoto zgęstniałe. Ga<strong>da</strong>li. Ga<strong>da</strong>li zawzię<strong>ci</strong>e, głośno, z wrzaskiem. Bryczka pędząca<br />

niewielkie <strong>na</strong> nich zrobiła wrażenie. Zaledwie <strong>na</strong> krótką chwileczkę przerwali rozmowę. Ach, jakżeby to było <strong>ci</strong>ekawe –<br />

nie! – i jakież by to było szczęś<strong>ci</strong>e wyskoczyć z tej lśniącej, iskrzącej się wolantki, zdjąć buty, <strong>ci</strong>apać nogami po bło<strong>ci</strong>e,<br />

w<strong>da</strong>ć się w rozmowę z tamtymi dwoma, radzić po głupiemu <strong>na</strong>d wydźwignię<strong>ci</strong>em się z utrapienia, urągać <strong>na</strong> wójta, <strong>na</strong><br />

pisarza, <strong>na</strong> panów, <strong>na</strong> układ świata – pomstować i wykrzykiwać!... Iść z tamtymi dwoma drogą pełną znoju i przeszkód,<br />

ziębiącą nogi, kola<strong>na</strong>, stawy aż do pustego brzucha i utrudzającą koś<strong>ci</strong> zestarzałe! Cezary wołał w duszy do wiekowych<br />

chłopów, którzy zostawali <strong>da</strong>leko – <strong>da</strong>leko <strong>na</strong> korzenistej drodze:<br />

„Ej, wy, ludzie! Słuchaj<strong>ci</strong>e! Ja idę tam razem z wami!”<br />

W rzeczywistoś<strong>ci</strong> nie szedł, lecz wygodnie, rozkosznie, szybko jechał, mknął przez pastwiska, przylaski, środkiem<br />

pól i w opłotkach prowadzących do wiosek.<br />

W pewnym miejscu Jędrek skrę<strong>ci</strong>ł raptownie i pojazd poniósł się jak wicher miękką drogą po<strong>na</strong>d rozległymi łąkami.<br />

Niebo było pogodne, lecz już blade, śniadoś<strong>ci</strong>ą przejęte, jesienne. Nikły błękit przerzy<strong>na</strong>ły barwne chmurki pędzone<br />

przez rzeźwy wiatr. Uczu<strong>ci</strong>e szczęś<strong>ci</strong>a, młodoś<strong>ci</strong>, zdrowia przenikało wszystkich w jed<strong>na</strong>kim niemal stopniu. Każ<strong>da</strong> z<br />

osób coś swojego własnego podśpiewywała. Z<strong>da</strong>wało się, że i koniom szczęś<strong>ci</strong>e żyły rozsadza. Lecz oto<br />

niespodziewanie stanęły. Cezary obejrzał się i zobaczył, że stoją przed jakąś bramą.<br />

– Brama! – zawrzasnął Jędrek <strong>taki</strong>m głosem, że o jego brzmienia powinny się były <strong>na</strong>tychmiast same otworzyć obie<br />

wierzeje tej starej i sfabrykowanej strażnicy folwarku.<br />

Tymczasem <strong>na</strong>dbiegł chłopak z konopiastą grzywą, dyszący tak, że tchu nie mógł złapać, i posmarkujący z<br />

przerażenia nosem sinym i krostowatym. Konie wbiegły <strong>na</strong> dziedziniec bezdrożny, zarośnięty więdnącymi chwastami i<br />

jeszcze pachnący od ich ostatniego oddechu. Znowu wózek zatrzymał się obok czterech starych lip, tak starych, że się<br />

je kochało od pierwszego spojrzenia. Za tymi lipami stał dworek pra<strong>da</strong>wny, z <strong>da</strong>chem czarnym, mocno powygi<strong>na</strong>nym i<br />

schodzącym <strong>na</strong> ś<strong>ci</strong>any modrzewiowe niemal do samej ziemi. Dokoła stały zabudowania folwarczne nowe, z<br />

murowanymi słupami, porządne i solidne. Hipolit zeskoczył z konia, ksiądz A<strong>na</strong>stazy wylazł z bryczki i obadwaj<br />

skierowali się ku dworkowi. Na ich spotkanie wyszedł jegomość opalony <strong>na</strong> kolor razowego chleba, wąsaty,<br />

przysadkowaty, typowy pan o k u m o n. Cezary zapytał panny Karoliny, czy także wysiądzie i wejdzie do tego domu.<br />

– Nie – odpowiedziała niezdecydowanie. – Tu jest ładny staw. Pójdę <strong>na</strong>d staw.<br />

– Czy ja mogę pójść z panią<br />

– Jeżeli pan sobie życzy...<br />

Minęli płoty ple<strong>ci</strong>one z jodłowych gałęzi, które opasywały ogrody dokoła dworu, i z górki zeszli <strong>na</strong>d staw. Stał<br />

<strong>ci</strong>chy, rozległy, czysty, pod niebem jesiennym, uroczy w swych sitowiach, tatarakach i pałkach. Daleko, <strong>na</strong> drugim<br />

końcu wodnego rozlewiska, wpływała doń rzeka, szeroka w swym ujś<strong>ci</strong>u. Tuż zaraz były parzyste pogródki z szerokich<br />

balów, prowadzące poziom wodny <strong>na</strong> podsięwodne młyńskie koło. Mostek z okrąglaków <strong>na</strong>d tymi pogródkami ułatwiał<br />

przejś<strong>ci</strong>e z drogi wjazdowej <strong>na</strong> groblę zarosłą wysoką trawą.<br />

Skoro pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> i Cezary minęli ten mostek, uderzył ich ponownie zapach zwiędłej olszyny i zapach wodnych<br />

ziół rosnących poza groblą w wilgotnych wądołach. Stanęli <strong>na</strong> <strong>na</strong>jwyższym miejscu grobli i przypatrywali się stawowi.<br />

Był piękny w swej barwie, rozległoś<strong>ci</strong>, <strong>ci</strong>szy. Urok zapomnienia, odosobnienia, bytu poza światem, samotnoś<strong>ci</strong> poza<br />

wszystkim uśmiechał się do przybyszów z tej wdzięcznej <strong>na</strong> wejrzenie, samoswojej wody. W nieruchomej tafli jej<br />

odbijały się wysokie olchy o<strong>ci</strong>eniające młyn, i dwie ruchome posta<strong>ci</strong> – Karoliny i Cezarego. W zakrę<strong>ci</strong>e rzecznym,<br />

szerokim ramieniem uchodzącym między żółte sitowia, dwie dzikie kaczki–krzyżówki beztrwożnie przepływały. Cezary<br />

został wprost uderzony przez wrażenie, że już to miejsce z<strong>na</strong>, już je widział niegdyś – że już tu był. Co więcej –<br />

dziwnie niesamowity żal ś<strong>ci</strong>skał mu serce <strong>na</strong> widok sennowładztwa tej wody – jakby za tym miejscem tęsknił latami.<br />

64


„Jakimże sposobem to być może – za<strong>da</strong>wał sobie pytanie. – Byłoż to niegdyś we śnie, już tak <strong>da</strong>wno przespanym, że<br />

zginął do c<strong>na</strong> w pamię<strong>ci</strong>” I oto wtedy przepłynęło przez jego serce dziwaczne a przejmujące boleś<strong>ci</strong>ą słowo: „sekuła”.<br />

– Ach – westchnął z głębi – praw<strong>da</strong>... Przypomi<strong>na</strong>m sobie... Toż to za <strong>taki</strong>m oto stawem, za własną jakąś „sekułą”<br />

moja matka przepłakała swoje ży<strong>ci</strong>e.<br />

Z podwójną zachłannoś<strong>ci</strong>ą objął oczyma tę tutejszą „sekułę” i nie mógł <strong>na</strong>sy<strong>ci</strong>ć się jej widokiem. Patrzył <strong>na</strong> chmurki<br />

wielobarwne – czerwone, zwiastujące wiatr, i fioletowe, niosące nowe deszcze jesieni – jak przepływały <strong>na</strong>d czystą<br />

taflą. Zabarwiała się wtedy aż do samego d<strong>na</strong>, stawała się głęboka, przepaś<strong>ci</strong>sta, niedosięgnio<strong>na</strong>, peł<strong>na</strong> tajemnic i<br />

otchlistego ży<strong>ci</strong>a tam w głębi. Gdy chmury pożeglowały <strong>na</strong>d pola, znowu jesienny kolor nieba spływał <strong>na</strong> czystą<br />

powierzchnię. Młyn czarny turkotał i w jego pobliżu nie moż<strong>na</strong> było rozmawiać. Pan<strong>na</strong> i Cezary poszli wzdłuż grobli,<br />

prowadząc w głębinie wodnej odbi<strong>ci</strong>a swoje, dosko<strong>na</strong>łe i wierne aż do śmiesznoś<strong>ci</strong>.<br />

– Był <strong>taki</strong> staw u <strong>na</strong>s, <strong>na</strong> Ukrainie... – rzekła pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong>.<br />

– Doprawdy Bo znowu ja widzę w tym stawie ulubione miejsce mojej matki. Takie musiało być to jej miejsce<br />

ulubione.<br />

– Każdy ma swoje miejsce ulubione w dzie<strong>ci</strong>ństwie. To jest ojczyz<strong>na</strong> duszy.<br />

– Ja nie mam.<br />

– Panu się podoba tutaj, w Polsce<br />

– Dosyć, choć tutaj nie ma nigdzie nic „godnego widzenia”<br />

– Nie ma, rzeczywiś<strong>ci</strong>e nie ma. Tu, wie pan, nie ma rozmachu, przestworu.<br />

– Źle tu pani<br />

– Nie powinno mi by– źle. Jest mi raczej dobrze. Ale byłam jedy<strong>na</strong>czką w bogatym domu, przez<strong>na</strong>czoną i<br />

wychowaną do zbytków, a teraz muszę obsługiwać cudzy zbytek.<br />

– Prze<strong>ci</strong>eż nie cudzy.<br />

– Tak – nie cudzy.<br />

– Pani ma bliższą rodzinę<br />

– Tych oto tutaj, krewnych mego ojca.<br />

– Ale <strong>na</strong>jbliższa rodzi<strong>na</strong><br />

– Najbliższa zginęła od bolszewików.<br />

– Jak to Wszyscy<br />

– Matka umarła w Warszawie z wyczerpania sił, w <strong>ci</strong>ężkiej biedzie. Oj<strong>ci</strong>ec szczęśliwszy, bo zaraz po wyjś<strong>ci</strong>u z<br />

więzienia w Kijowie.<br />

– A pod względem materialnym Przepraszam panią, że o to się pytam.<br />

– Nic! Chot' szarom pokati! Mama, wyrzuco<strong>na</strong> z <strong>na</strong>szego domu, siedziała za <strong>taki</strong>m właśnie stawem, <strong>który</strong> oddzielał<br />

<strong>na</strong>sz majątek od wsi chłopskiej – przez cały rok. Siedziała nieszczęs<strong>na</strong> w chłopskiej cha<strong>ci</strong>e. Wyszła sama jed<strong>na</strong>, w<br />

jednej sukni. Obok niej tylko przecudny <strong>na</strong>sz pudel – Gaga. Ja byłam w Warszawie, ja bujałam sobie po świe<strong>ci</strong>e... Gaga<br />

nie mógł wytrzymać ży<strong>ci</strong>a w tej chałupie, nie zniósł nędzy, gdy go kopali nogami i w zimie wypędzali <strong>na</strong> zawieję. –<br />

Zdechł. Dał <strong>na</strong>m wzór, że powinniśmy tak samo umierać, gdy <strong>na</strong>s znieważają podłe tyrany. Mama przedostała się do<br />

Warszawy. Umarła. Jestem sama.<br />

– Teraz ja znowu jestem pani porte–malheur, ostatni powiew bolszewizmu.<br />

– To straszne! – zaśmiała się rozczerwienio<strong>na</strong> aż po samo czoło.<br />

– Dość już o tym! Pani jest nie<strong>na</strong>tural<strong>na</strong>, peł<strong>na</strong> pruderii.<br />

– Jeszczem się, wi<strong>da</strong>ć, nie oswoiła ze wszystkimi prawdziwoś<strong>ci</strong>ami <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e, choć był już czas i nie brakło<br />

okolicznoś<strong>ci</strong>.<br />

– Czy wie pani, że i ja jestem poniekąd „ofiarą” bolszewików<br />

– Pan Tak Nie przypuszczałam. To <strong>ci</strong>ekawe!<br />

Cezary pod wpływem niespodziewanego impulsu szczeroś<strong>ci</strong> zaczął opowia<strong>da</strong>ć o swej matce i ojcu, o u<strong>ci</strong>eczce z<br />

Baku i wędrówce przez Rosję, o śmier<strong>ci</strong> ojca i przyby<strong>ci</strong>u do granic Polski. Było dla niego samego cu<strong>da</strong>czne i<br />

niedorzeczne owo wywnętrzanie się przed niez<strong>na</strong>jomą osobą, a jed<strong>na</strong>k opowia<strong>da</strong>ł wszystko z bezwzględną szczeroś<strong>ci</strong>ą.<br />

Mówił o szczegółach, które w tej chwili dopiero przypomi<strong>na</strong>ł sobie i zobaczył z <strong>na</strong>dzwyczajną oczywistoś<strong>ci</strong>ą. Nigdy<br />

przed nikim dotąd swych spraw osobistych i uczuć rodzinnych nie wydobywał <strong>na</strong> wierzch. To, co mówił z Gajowcem o<br />

matce, matki się tylko tyczyło i miało pewną swoistą uczu<strong>ci</strong>ową podnietę. Nie zwierzał się nigdy szczerzej <strong>na</strong>wet<br />

Hipolitowi Wielosławskiemu. Teraz sprawiała mu istotną przyjemność, jakąś duchową ulgę całkowita opowieść o<br />

swoim minionym ży<strong>ci</strong>u. Pan<strong>na</strong> Szarłatowiczów<strong>na</strong> słuchała go w <strong>taki</strong> sposób, że to właśnie podniecało go do<br />

wywnętrzeń. Słuchała go uważnie i pilnie, surowo i chmurnie. Czasami wyrazy twarde, przeważnie rosyjskie,<br />

chrzęś<strong>ci</strong>ały w jej zębach, gdy opowia<strong>da</strong>ł o bie<strong>da</strong>ch i śmier<strong>ci</strong> ojca. Siedli <strong>na</strong> drugim końcu grobli, gdzie ta grobla w<br />

wysokie pola wrastała. Mieli pod sobą odbi<strong>ci</strong>a swych posta<strong>ci</strong>. Na prze<strong>ci</strong>wległym brzegu wznosił się biały dworek<br />

osłoniony wieńcem gałęzi lip prastarych i odzwier<strong>ci</strong>adlenie swe <strong>na</strong>jdosko<strong>na</strong>lsze z<strong>na</strong>jdował w czystej wodnej<br />

powierzchni.<br />

– I cóż Żal pani pudla Gaga czy Gagi – zapytał młodzieniec po długim milczeniu, gdy już skończył opowia<strong>da</strong>nie o<br />

sobie.<br />

65


– Czy mi żal Nie wiem.<br />

– Nie wie pani<br />

– Czuję w każdym razie to samo, co on, gdy go chłopy wyrzucały w zawieję. Mnie tak samo wyrzucono <strong>na</strong> dwór z<br />

mego domu.<br />

– Cóż robić! Taki los.<br />

– Los! Rzeczywiś<strong>ci</strong>e! Dola, żeby się urodzić kobietą i nie móc przy<strong>na</strong>jmniej pomś<strong>ci</strong>ć się <strong>na</strong> wrogach! Dola, żeby<br />

drżeć o siebie, o swą kobiecość wobec tych, którzy mieli prawo pozbawić mię wszystkiego materialnego dobra – ach! –<br />

i rodziców. To jest prawo! To jest sprawiedliwość! Pies Gaga lepszy miał koniec niż moja matka! Pan <strong>na</strong>wet nie<br />

domyśla się, co to za szczęś<strong>ci</strong>e być mężczyzną! Nie drżeć o swoją całość, być pozbawioną tej głupoty, tej trwogi, tej<br />

wiecznej troski! Ach, móc uderzyć, uderzyć w łeb ostrym mieczem lub ostrym sztyletem!<br />

– Jaka to pani mś<strong>ci</strong>wa!<br />

– Jestem mś<strong>ci</strong>wa. Gdyby pan wiedział, z jakim uczu<strong>ci</strong>em czytałam gazety, że tu idą, tu przybywają wyrzucać <strong>na</strong>s<br />

znowu z domów i mordować, rozstrzeliwać, jak rozstrzeliwali pod Płockiem za to, że się jest szlach<strong>ci</strong>cem.<br />

– Nie tylko za to, lecz za to także, że się było tyranem, zdziercą, katem parobków...<br />

– A gdyby pan wiedział, z jakim uczu<strong>ci</strong>em czytałam gazety, wieś<strong>ci</strong>, że bije<strong>ci</strong>e, bije<strong>ci</strong>e <strong>na</strong> miazgę, że ich po polsku<br />

ś<strong>ci</strong><strong>na</strong><strong>ci</strong>e z ramienia!<br />

Zerwała się z miejsca i <strong>na</strong>chyliła <strong>na</strong>d Cezarym.<br />

– Czemużeś<strong>ci</strong>e nie poszli <strong>da</strong>lej, <strong>da</strong>lej, <strong>da</strong>lej – pytała wpijając się weń oczyma.<br />

– Aż do Uralu Dalej – aż do Krasjo<strong>na</strong>rska<br />

– Nie do Uralu i do Krasnojarska, lecz do Moskwy! Do Moskwy! – powtórzyła, wszystko mieszcząc w tym słowie.<br />

– Ja się polityką nie zajmuję, zwłaszcza tu, <strong>na</strong>d tym stawem, toteż nie wiem, czemu nie popchnięto <strong>na</strong>s aż do<br />

Moskwy.<br />

– Ducha w was nie było!<br />

– Ducha w <strong>na</strong>s nie było, żeby intromitować z powrotem pudla Gagę do pałacu <strong>na</strong> Ukrainie, gdzie już pewnie jest<br />

teraz wiejska szkoła.<br />

– Żeby odebrać zrabowane!<br />

– Proszę pani. To, co tam zostało zrabowane, to już amen! Nad tym trzeba krzyżyk postawić. Trzeba postawić<br />

krzyżyk albo i cały duży krzyż <strong>na</strong>d całym tamtejszym dziełem i światem. Tym krzyżem pobłogosławić. Odpuś<strong>ci</strong>ć winę.<br />

Niech tam ten polski krzyż stanie <strong>na</strong>d popełnionymi zbrodniami. Tam jest ziemia ruska i lud ruski. Mamy tu, Polacy,<br />

ziemię polską i lud polski. Mamy wolność. O tym, żeby się tam z powrotem pchać, <strong>na</strong>wet nie <strong>na</strong>leży marzyć, nie tylko<br />

myśleć.<br />

– Nigdy panu nie zapomnę tego słóweczka o pudlu!<br />

– Zapomni pani! Już jesteśmy przyja<strong>ci</strong>ółmi, a będziemy jeszcze szczerszymi i jeszcze większymi.<br />

– Skądże to taka pewność Dzień jeden nie upłynął od przyjazdu pa<strong>na</strong> do t a s t r o n a, aż <strong>ci</strong> już taka pewność<br />

siebie!<br />

– Alboż to nie będzie pani lepiej mieć tutaj – i w ogóle <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e – dobrego sojusznika<br />

– Byłoby dobrze – odpowiedziała cała w pąsach – mieć <strong>taki</strong>ego sojusznika. Ale czy to moż<strong>na</strong> wierzyć<br />

Mężczyźnie<br />

– „Nie wierz mężczyźnie jako psu, gdyż czy to cywilny, czyli wojskowy, zawsze to pies łańcuchowy...” Ja zaś<br />

jestem podwójny pies, bo to już cywilny, a jeszcze wojskowy.<br />

– Zobaczymy... – rzekła śmiejąc się poprzez swe zawstydzenie.<br />

– W każdym razie, <strong>na</strong> początek – sztama! – mówił wy<strong>ci</strong>ągając rękę.<br />

– Sztama! – rzekła serdecznie, po<strong>da</strong>jąc mu swoją.<br />

– Ale – ale! Proszę pani, jak się to miejsce <strong>na</strong>zywa<br />

– Dziwną to ma <strong>na</strong>zwę. Zowie się Chłodek.<br />

– Patrz<strong>ci</strong>e! Chłodek. Miły Chłodku! Jakżebym ch<strong>ci</strong>ał dostać tu posadę!<br />

– Posadę – To już nie wiem jaką...<br />

– A prze<strong>ci</strong>eż jest tu młyn. Więc musi być i mły<strong>na</strong>rz. Posadę mły<strong>na</strong>rczyka.<br />

– Och, jest i Tołstoj w miniaturze!... „Posadę mły<strong>na</strong>rczyka” .. – szydziła.<br />

Teraz Cezary zaczerwienił się po same uszy. Usiłował poprawić swą sytuację, zapewniając:<br />

– Jaki tam Tołstoj! No, więc nie mły<strong>na</strong>rczyka. Dobrze! To pisarczyka prowentowego przy rządcy.<br />

– Nie ma tu rządcy, tylko ekonom Gruboszewski, <strong>który</strong> wszystko, co trzeba, pisze sam, jak kura pazurem, i według<br />

statutów bardzo <strong>da</strong>wnych.<br />

– Przy Gruboszewskim ekonomie... Niech będzie przy ekonomie. Widzi pani, jaki jestem zgodny: do rany mię<br />

przyłożyć.<br />

– A czemuż to tak koniecznie tutaj<br />

– Jeżeli mama pani mogła przez rok mieszkać w chłopskiej chałupie, to czemużbym ja, zdrowe i silne chłopię, nie<br />

mógł pomieszkać, ot, <strong>na</strong> tamtej górce, w tym dworeczku O Boże!<br />

– Cóż by pan tutaj robił Agitować<br />

66


– Żadnych agitacji. Gdy przyjdzie pora, to oni sami się zaagitują <strong>na</strong>jlepiej. Cóż to za <strong>ci</strong>erpliwy lud! Lecz przyjdzie<br />

chwila, że rozum w ten lud wejdzie. Rozum się pchać będzie drzwiami i ok<strong>na</strong>mi do tych chat i legowisk. Nie moja to<br />

sprawa agitacja. Oj<strong>ci</strong>ec mi agitacji zakazał pewnymi legen<strong>da</strong>mi.<br />

– Więc co<br />

– Ludzi bym tu ch<strong>ci</strong>ał poz<strong>na</strong>ć. Własnymi oczyma zobaczyć wszystko. Tych prostych. Chłopów, Żydów, robotników,<br />

rzemieślników, rybaków, pracowitych i urwipoł<strong>ci</strong>ów, dobrych i złych, mądrych i głuptasów. Ch<strong>ci</strong>ałoby mi się ga<strong>da</strong>ń o<br />

ich ży<strong>ci</strong>u. Nażyć się z nimi!<br />

– Dziwny gust!<br />

– Może i dziwny, ale – co robić! Taka <strong>na</strong>tura. Byłbym dobrym pisarczykiem, <strong>da</strong>ję pani słowo. Cały dzień bym robił,<br />

co każą. A wieczorkiem, po zachodzie słońca, gdy już wszelkie roboty będą skończone, ch<strong>ci</strong>ałbym sobie tutaj siadywać<br />

albo tam pod lipami, patrzeć <strong>na</strong> tę wodę szeroką – szeroką, gdy ją księżyc oświe<strong>ci</strong> albo gwiazdy ukażą – <strong>na</strong> tę „sekułę”<br />

– i tak sobie tutaj w samotnoś<strong>ci</strong> – matkę wspomi<strong>na</strong>ć... Matkę wspomi<strong>na</strong>ć... – zaśpiewał z <strong>ci</strong>cha samemu sobie, jakby<br />

słuchaczki obok niego wcale nie było.<br />

Z głową podpartą <strong>na</strong> rękach patrzył <strong>na</strong> wodę. Pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> przyglą<strong>da</strong>ła mu się spod oka z baczną uwagą.<br />

Właśnie ksiądz A<strong>na</strong>stazy i Hipolit Wielosławski ukazali się <strong>na</strong> grobli i zdążali ku tamtym dwojgu, zatopionych w<br />

milczeniu.<br />

67


Do obję<strong>ci</strong>a przez Cezarego Barykę posady pisarza prowentowego w ekonomii noszącej w państwie <strong>na</strong>włockim<br />

zawołanie: Chłodek – nie doszło. Nawet nie z racji jakiejś modnej „redukcji”, lecz z winy samego petenta. Cofnął swą<br />

kandy<strong>da</strong>turę. Kiedy po raz pierwszy zgłosił się z tym projektem do Hipolita Wielosławskiego, tamten <strong>na</strong> pewien czas<br />

zaniemówił, a <strong>na</strong>wet niepowabnie osłupiał. Po pewnym dopiero czasie począł za<strong>da</strong>wać pytania:<br />

– Pisarza Prowentowego Pisarza Na Chłodku! Ty! Student uniwersytetu Medyk Po co Na co Cui bono<br />

Cezary tłumaczył, iż przyjechał do domu przyja<strong>ci</strong>ela <strong>na</strong> parę dni, a tak mu się tutaj podoba, że rad by pobyć przez<br />

czas pewien. Nie może prze<strong>ci</strong>e być rezydentem, „panną respektową”, trzymać się pańskiej klamki baraszkując i<br />

próżnując. Nę<strong>ci</strong> go – mówił – ży<strong>ci</strong>e ludzkie, ży<strong>ci</strong>e proste. Ch<strong>ci</strong>ałby je poz<strong>na</strong>ć w sposób bezpośredni, istotny, nie z<br />

drugiej ręki, nie ze stopnia karety ani ze strzemienia mag<strong>na</strong>ckich rumaków. Ch<strong>ci</strong>ałby mówić z tutejszymi ludźmi z ust<br />

do ust. Ale nie tylko mówić. Ch<strong>ci</strong>ałby pracować ramię w ramię, skoro tu jest, gdyż nie moż<strong>na</strong> mówić ze spracowanym,<br />

nie pracując z nim ramię w ramię.<br />

Hipolit rozumiał ostatnie racje i przyz<strong>na</strong>wał im <strong>na</strong>jzupełniejszą słuszność. Ale nie rozumiał tego pomysłu<br />

mieszkania <strong>na</strong> Chłodku. Było to śmieszne, jakieś rosyjskie, do niczego niepodobne.<br />

– U <strong>na</strong>s – tłumaczył – tak nie moż<strong>na</strong>, bo to <strong>na</strong>si ludzie zaraz wyśmieją. W tym jest jakaś tołstojowska czy jakaś tam<br />

poza, meto<strong>da</strong>, blaga – bo w tołstojowskich wyrzeczeniach się było bardzo wiele blagi. U <strong>na</strong>s możesz robić wszystko, co<br />

<strong>ci</strong> się żywnie podoba, ale pod jednym warunkiem: nie możesz się ośmieszać. Gdybyś ty coś <strong>taki</strong>ego zrobił, ja bym stał<br />

się śmieszny w mojej parafii... Powiedz no, Czaruś: pisarz prowentowy <strong>na</strong> Chłodku jest moim serdecznym<br />

przyja<strong>ci</strong>elem... Do diabła! to pachnie kabaretem... W tym jest niepraw<strong>da</strong>. My, Polacy, jesteśmy rasą starą, która nie<br />

znosi już rosyjskich próbek, ich nieprawdy, ich odkryć i blagi. Tołstojów – tylko w duchu i w prawdzie – wy<strong>da</strong>liśmy w<br />

szes<strong>na</strong>stym wieku. Przyz<strong>na</strong>jże, bra<strong>ci</strong>szku, że nie byłbyś prawdziwym pisarzem prowentowym, <strong>który</strong> <strong>na</strong> swój skromny<br />

kawałeczek chleba ucz<strong>ci</strong>wie i z trudem zarabia, tylko paniczem z miasta, <strong>który</strong> się zabawia, bałamu<strong>ci</strong> się<br />

komunistycznie, przebiera się za pisarza folwarcznego, a w niedzielę bawi się znowu za pan brat z dziećmi dziedziczki,<br />

przebiera się za panicza... Nadto – zajmowałbyś miejsce rzeczywistemu pisarzowi, <strong>który</strong> go może w tej chwili łaknie i<br />

pragnie, nie mając z czego żyć. W tym jest śmieszność, Czaruś!...<br />

Cezary musiał przyz<strong>na</strong>ć, że jest sens w tych wywo<strong>da</strong>ch. Uległ temu sensowi, temu, trzeba to <strong>na</strong>zwać po imieniu,<br />

snobizmowi parafialnemu, i już swej kandy<strong>da</strong>tury nie wysuwał. Zresztą nie miał ani chwili wolnej, którą mógłby<br />

poświę<strong>ci</strong>ć <strong>na</strong> swą prowentową fa<strong>na</strong>berię. Obiady, kolacje, śnia<strong>da</strong>nia i podwieczorki trwały niemal przez dzień cały.<br />

Wstawano dosyć późno. A ledwie spożyto śnia<strong>da</strong>nie i <strong>da</strong>no folgę dyskusji, która się wyłoniła z przygodnego tematu,<br />

już<strong>ci</strong> Ma<strong>ci</strong>ejunio wchodzi <strong>ci</strong>chcem ze swymi sprawami i stół, dopiero co sprzątnięty, zaś<strong>ci</strong>ela czystym obrusem.<br />

Z<strong>na</strong>czyło to, że społeczność <strong>na</strong>włocka zmierza ku obiadowi. Jakaś wy<strong>ci</strong>eczka kon<strong>na</strong> albo <strong>na</strong> wózku, jakaś kró<strong>ci</strong>utka<br />

eskapa<strong>da</strong> – powrót – i już <strong>ci</strong> gromią z racji spóźnienia się <strong>na</strong> obiad. – Obiad. – Czar<strong>na</strong> kawa z odrobinką pomarańczową<br />

tego wyspiarskiego Curacao, papierosy... – sprzątają. – Towarzystwo zaczy<strong>na</strong> rozdzielać się, zmniejszać i zdążać w<br />

kierunku poobiednich drzemek, aliś<strong>ci</strong> Ma<strong>ci</strong>ejunio chrząka i poleca chłopcu <strong>na</strong>kryć stół. Kawuń<strong>ci</strong>a biała, herbata –<br />

słowem five o'clock tea z tymi chlebkami, żytnim i pszennym, z owym masełkiem nieopisanym a świeżym, z tymi<br />

<strong>ci</strong>asteczkami suchymi, <strong>który</strong>ch sława szeroko rozeszła się była poza granice państwa <strong>na</strong>włockiego, a stanowiła<br />

niewątpliwą spé<strong>ci</strong>alité de la maison. Po kawie jakaś przejażdżka, wypad do sąsiedniego miasteczka Ostropustu albo<br />

trochę muzyki w salonie, odkąd zjawiła się pan<strong>na</strong> Wandzia Okszyńska, nieco tańca, skoro ktoś z sąsiedztwa <strong>na</strong>godził<br />

się <strong>na</strong> odwieczerz. I oto Ma<strong>ci</strong>ejunio znów się krząta i pobrzękuje. Ma się ku kolacji. Ma<strong>ci</strong>ejunio mruga i szepce<br />

<strong>ci</strong>ekawym, wtajemnicza <strong>na</strong>j<strong>ci</strong>chszym szeptem księdza A<strong>na</strong>stazego: – baraninka – albo – kurczątka – rożen. Po kolacji<br />

jakaś partia szachów z księdzem A<strong>na</strong>stazym, jakaś partyjka winta (dwie <strong>ci</strong>o<strong>ci</strong>e, mama ksiądz – albo – mama, ksiądz,<br />

Hipolit, Cezary) – godzi<strong>na</strong> jede<strong>na</strong>sta, pół do dwu<strong>na</strong>stej... Smutno byłoby iść spać bez jakiegoś wzmocnienia, bez<br />

le<strong>ci</strong>utkiego, przedsennego posiłku. Ma<strong>ci</strong>ejunio, drepcząc pośpiesznie, przynosi domowe serki owcze, obce, ostre,<br />

zielone – jabłka nieopisanej dobro<strong>ci</strong>, jesienne delicje – jakieś tam malusieńkie kieliszeczki z czymś tam<br />

<strong>ci</strong>emnowiśniowym... Słowem, krótki i skromny „podkurek” przed śródnocnym pianiem koguta.<br />

Po <strong>taki</strong>m spędzeniu dnia tudzież wieczora niejednokrotnie poranek jesienny <strong>da</strong>wno minął, a w dolnych<br />

apartamentach „ariańskiego” gmachu panowała jeszcze głucha martwota. Drzwi wejś<strong>ci</strong>owe od strony ogrodu były<br />

zamknięte, okiennice pozawierane, a z wewnątrz dochodziło do ogrodu echo chrapania żołniersko–księżego. Ksiądz<br />

A<strong>na</strong>stazy prym trzymał w tej biernej sprawie. Dawno czekał przed domem starowi<strong>na</strong> z koś<strong>ci</strong>oła w Nawło<strong>ci</strong> Dolnej,<br />

ażeby „dobrodzieja” przeprowadzić ś<strong>ci</strong>eżkami polnymi <strong>na</strong> ranną mszę, <strong>da</strong>wno czekał Jędrek z osiodłanym Urysiem,<br />

<strong>da</strong>wno się zamartwiał Ma<strong>ci</strong>ejunio, iż przednie garnuszki stygną, a kożuszki <strong>na</strong> śmietance za<strong>na</strong>dto się przypiekają.<br />

Chrapanie pod przewodem kapłańskim wznosiło się pod wysokie sufity i wstrząsało starymi ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>mi.<br />

W <strong>taki</strong>ch wypadkach pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> ważyła się <strong>na</strong> rzeczy ostateczne. Zbierała w ogrodzie kamienie, głazy<br />

<strong>na</strong>rzutowe, baranie łby i kopulaste czuby z epoki oligocenu, miocenu i pliocenu, znosiła te formacje w pobliże siedliska<br />

z<strong>na</strong>cznie późniejszego, a prze<strong>ci</strong>e bardziej od tamtych doszczętnie wygasłego arianizmu, i waliła tymi pra<strong>da</strong>wnymi<br />

trze<strong>ci</strong>orzę<strong>da</strong>mi w zamknięte <strong>na</strong> klucz dźwirza. Każde uderzenie wielofuntowego minerału olbrzymim echem rozbijało<br />

się o ś<strong>ci</strong>any i sufit wielkiej i wysokiej sieni. Uśpionym rycerzom z<strong>da</strong>wało się, że to właśnie zaczęto silne przygotowanie<br />

artyleryjskie, uskuteczniane ogniem bębniącym jakiejś całej działobitni, i że wnet <strong>na</strong>stąpi czołowe uderzenie<br />

68


nieprzyja<strong>ci</strong>ela. Ksiądz A<strong>na</strong>stazy zrywał się i pa<strong>da</strong>ł znowu, ażeby jeszcze dwa, trzy razy wy<strong>da</strong>ć chrapnię<strong>ci</strong>e zaiste nie<br />

tylko nie chrześ<strong>ci</strong>jańskie, nie świeckie, ale zgoła jakoweś belzebubie. Skoro jed<strong>na</strong>k szturm kamienny nie ustawał, a<br />

złośliwa dziewica miotała w zamczyste drzwi coraz nowe po<strong>ci</strong>ski, budzili się wszyscy trzej i z rozkoszą oglą<strong>da</strong>li <strong>na</strong>d<br />

sobą białe sufity, które ani myślały walić się <strong>na</strong> ich rozespane głowy. Kędyś w pobliżu szpary okiennej bzyka smutno<br />

ostatnia, złośliwa, jesien<strong>na</strong> mucha, którą <strong>ci</strong>epło wewnętrzne utrzymało przy ży<strong>ci</strong>u. Żołnierze <strong>na</strong>bierali przeko<strong>na</strong>nia, że<br />

to nie jest rów strzelecki, nie woj<strong>na</strong>, lecz pokój, i to pokój upragniony, dobrotliwy, z wysokim, bielonym sufitem...<br />

– Ejże – zaraz będzie śnia<strong>da</strong>nie! A jaka też to pogo<strong>da</strong> Czy pa<strong>da</strong> Czymże by to wypaść po śnia<strong>da</strong>niu: konno czy<br />

dwukołówką... – Ksiądz A<strong>na</strong>stazy bił się w piersi i w języku ła<strong>ci</strong>ńskim wypraszał dla siebie przebaczenie za tak<br />

fatalne, haniebne zaniedbanie się w służbie bożej. Mył się jedną ręką, czesał drugą, w lot <strong>na</strong>kła<strong>da</strong>ł <strong>na</strong> opak swe<br />

długopołe efekty, byleby jak <strong>na</strong>jprędzej wymknąć się z domu i rwać <strong>na</strong> przełaj polami ku <strong>na</strong>włockiemu koś<strong>ci</strong>ołowi nie<br />

czekając <strong>na</strong>wet <strong>na</strong> staruszka koś<strong>ci</strong>elnego.<br />

Cezary Baryka między jednym a drugim jedzeniem <strong>da</strong>wał nieraz upust swej manii tak zwanego poz<strong>na</strong>wania ży<strong>ci</strong>a w<br />

jego prawdzie i isto<strong>ci</strong>e. Wymykał się do stodół i uczestniczył w wielkiej akcji omłotu zboża przy młockarniach<br />

kieratowych – siedział w śpichlerzu albo w stajniach i oborach – przy zasypywaniu kopców kartoflanych tudzież przy<br />

szatkowaniu kapusty. Wielkie stodoły były w tym czasie <strong>na</strong> przestrzał otwarte. Turkotały maszyny poruszane przez<br />

konie w kiera<strong>ci</strong>e – wiatr dął w zgoniny i plewy, niecąc wieczystą kurzawę. Niezmierne masy słomy po omło<strong>ci</strong>e<br />

przewalały się w przestrzeń. Krzyczeli poganiacze koni i głośno ga<strong>da</strong>li pracownicy usiłując przega<strong>da</strong>ć huk maszyny.<br />

Wszystkie jed<strong>na</strong>k huki, zgrzyty i krzyki zwy<strong>ci</strong>ężała wiecznie wesoła piosenka dziewcząt odgarniających słomę.<br />

Był to zresztą czas, kiedy całe dystyngowane towarzystwo z „pałacu” wraz z <strong>pełny</strong>mi taktu <strong>ci</strong>otkami i samą panią<br />

Wielosławską wdrapywało się <strong>na</strong> strych dworu w celu segregowania jabłek. Na tym strychu były specjalne przegrody,<br />

rodzaj sąsieków, z <strong>da</strong>w<strong>na</strong> wylepionych gliną i zasypanych sieczką. Znoszono tam masy jabłek, gdy dojrzały w<br />

rozległych ogro<strong>da</strong>ch leżących po obudwu stro<strong>na</strong>ch drogi wjazdowej. Były to jabłka rozmaitych gatunków, ale sam<br />

owoc <strong>na</strong>jprzedniejszy dosko<strong>na</strong>łoś<strong>ci</strong> niegdyś szczepionych. Na tym strychu rozległym i dosyć wysokim, suchym i<br />

przewiewnym, było <strong>ci</strong>epło rozkoszne i prawdziwie anielski zapach dojrzałych jabłek. Towarzystwo zbierało się niby to<br />

do segregowania owocu, umieszczania co <strong>na</strong>jprzedniejszych okazów we właś<strong>ci</strong>wych przegro<strong>da</strong>ch, lecz w grun<strong>ci</strong>e<br />

rzeczy towarzystwo zajmowało się zja<strong>da</strong>niem co <strong>na</strong>jprzedniejszych okazów w iloś<strong>ci</strong> zaprawdę <strong>na</strong>dmiernej. Ksiądz,<br />

Hipolit, Cezary, wuj<strong>ci</strong>o, <strong>na</strong>wet wiotkie i wywiędłe <strong>ci</strong>o<strong>ci</strong>e, <strong>na</strong>wet sama pani Wielosławska, słowem wszyscy, prowadzili<br />

<strong>na</strong> tej górce jakby pewnego rodzaju kurację jabłeczną. Nadto, usadowieni <strong>na</strong> tej górce, tra<strong>ci</strong>li niejako swą skorupę, w<br />

której uroczyś<strong>ci</strong>e poruszali się i chadzali w pokoju bawialnym i stołowym. Tam, w górnej strefie – bili się jabłkami,<br />

gonili się i dokazywali jak dzie<strong>ci</strong>, a raczej jak stado szczurów <strong>na</strong> pod<strong>da</strong>szu.<br />

W tych to zabawach strychowych, gonitwach i skokach poprzez pełne sąsieki i góry jabłek z<strong>da</strong>rzało się Cezaremu<br />

dopa<strong>da</strong>ć panny Karoliny, chwytać ją i trzymać w obję<strong>ci</strong>ach. Raz <strong>na</strong>wet z<strong>da</strong>rzyło mu się trzymać ją z<strong>na</strong>cznie dłużej, niż<br />

<strong>na</strong>kazywały okolicznoś<strong>ci</strong> i prawo zwy<strong>ci</strong>ęstwa – tudzież z<strong>da</strong>rzyło mu się dotknąć w przelo<strong>ci</strong>e ustami jej policzka,<br />

różowego i świeżego jak jabłko <strong>na</strong>jkraśniejsze i <strong>na</strong>jwonniejsze. Po tym ostatnim wypadku <strong>na</strong>stały kwasy, dąsy,<br />

parogodzinne: „stanowczo nie rozmawiam z panem” – lecz <strong>na</strong>deszło również i ułaskawienie z zastrzeżeniem<br />

<strong>na</strong>jmocniejszego usiłowania poprawy.<br />

Wszystkie te zatrudnienia i, jeżeli je tak <strong>na</strong>zywać moż<strong>na</strong>, zaję<strong>ci</strong>a czasu, które Cezarego zaskoczyły w Nawło<strong>ci</strong>, były<br />

niczym w porów<strong>na</strong>niu z pracą, jaką mu <strong>na</strong>rzu<strong>ci</strong>ła pani Koś<strong>ci</strong>eniecka. Jak już wiadomo, wdowa–<strong>na</strong>rzeczo<strong>na</strong> z Leńca<br />

organizowała wielki piknik dla zebrania funduszu <strong>na</strong> rzecz kup<strong>na</strong> protez dla „kadłubków” bez rąk i nóg, ofiar wojny.<br />

Piknik miał się odbyć w salo<strong>na</strong>ch <strong>na</strong>jobszerniejszego w okolicy pałacu, w Odola<strong>na</strong>ch, <strong>na</strong>leżących do starszego pa<strong>na</strong><br />

Storza<strong>na</strong>, <strong>który</strong>, sam powalony przez paraliż, ch<strong>ci</strong>ał choć w ten sposób przysłużyć się „bra<strong>ci</strong>om kadłubkom”. Od<strong>da</strong>wał<br />

do dyspozycji swe apartamenty, ze storami wiecznie zapuszczonymi i molami latającymi wewnątrz samowładnie.<br />

Ponieważ bezwładny pan Storzan, stary kawaler żyjący <strong>na</strong> łasce pielęgniarek i służby, niczym, rzecz prosta, zająć się<br />

nie mógł, więc pani Koś<strong>ci</strong>eniecka gospo<strong>da</strong>rowała w odolańskich salo<strong>na</strong>ch jak szara gąska, przygotowując wszystko do<br />

niebywałej zabawy. Poruszyła całą okolicę, zmobilizowała wszystko, co żyło, miało nogi i fraki, wła<strong>da</strong>ła młodzieżą jak<br />

dyktator, łaskawy dla posłusznych a nieubłagany dla opieszałych. Ponieważ miał to być piknik, zabawa składkowa,<br />

ponieważ miało być <strong>na</strong> niej mnóstwo osób, <strong>na</strong>leżało przygotować zapasy wszelkiego rodzaju. Toteż pani Koś<strong>ci</strong>eniecka<br />

objeżdżała pałace, dwory i dworki, wy<strong>ci</strong>ągając co <strong>na</strong>jgodniejsze wędliny i ogołacając piwnice. Pieczono, smażono,<br />

gotowano w całym powie<strong>ci</strong>e pod komendą ślicznej wdowy z Leńca.<br />

Oczywista, że gospodyni general<strong>na</strong> musiała mieć pomocników. Głównym podręcznym był <strong>na</strong>rzeczony, pan<br />

Barwicki. Lecz były również pomagiery drugorzędne, między innymi Hipolit Wielosławski i Cezary Baryka. Ostatni<br />

wpadł w pazurki wdowy–<strong>na</strong>rzeczonej i musiał tańczyć, jak mu zagrała. Lecz ten kandy<strong>da</strong>t <strong>na</strong> tancerza miał pewien<br />

defekt organiczny, nie do przebaczenia w tych okolicznoś<strong>ci</strong>ach: nie posia<strong>da</strong>ł fraka. Wielosławski wiedział o tym braku,<br />

toteż pewnego pięknego popołudnia, po silnym przygotowaniu artyleryjskim uś<strong>ci</strong>sków i bębniącym ogniu<br />

<strong>na</strong>jcelniejszych i <strong>na</strong>j<strong>ci</strong>ęższych argumentów, Hipolit Wielosławski wyko<strong>na</strong>ł atak generalny: prosił przyja<strong>ci</strong>ela niemal <strong>na</strong><br />

klęczkach o przyję<strong>ci</strong>e od niego nowego fraka z przyległoś<strong>ci</strong>ami, jako symbolu, pamiątki i z<strong>na</strong>ku braterstwa. Powołał się<br />

<strong>na</strong> wspólne łoże w rowach, wspólne wszy jako też i pluskwy, <strong>na</strong> wspólny chleb ze wspólną słoniną – powołał się <strong>na</strong> las<br />

Rogacz pod Patkowem Pruskim – <strong>na</strong>wet płakał rzewnymi łzami ten wysoki chłop i możny szlach<strong>ci</strong>c. Cezary bolał dość<br />

długo <strong>na</strong>d swym ostatecznym upadkiem moralnym, aż wresz<strong>ci</strong>e machnął <strong>na</strong> siebie ręką – przystał. Pojechali obadwaj w<br />

69


skok do Częstochowy, obstalowali frak u tamtejszego mistrza Poola, <strong>który</strong> ubierał Hipolita – i gotowy frak z kamizelką<br />

<strong>na</strong>jostatniejszej mody tudzież <strong>na</strong>jmodniejszymi e t c a e t e r a m i <strong>na</strong>desłany został do Nawło<strong>ci</strong> przez „umyślnego” w<br />

słoneczny jesienny poranek.<br />

Cezarego nie było podówczas w domu, gdyż gdzieś tam bujał. Gdy zaś przyszedł do swego pokoju przed obiadem,<br />

ujrzał <strong>na</strong> stole frak i inne częś<strong>ci</strong> balowego kostiumu, a <strong>na</strong>dto koszulę już swoją, ale wyprasowaną w <strong>taki</strong> sposób, że to<br />

było istne arcydzieło. Nadto – kołnierze, mankiety tudzież biały krawat, którego jeszcze nie obstalowywał w mieś<strong>ci</strong>e.<br />

Krawatka była cud<strong>na</strong>, <strong>na</strong>jmodniejszego rodzaju, a nie sklepowego pochodzenia. Kiedy zaś Baryka wszczął in<strong>da</strong>gację u<br />

służby, kto – u kaduka! – bobruje po jego pokoju i zostawia w nim rozmaite częś<strong>ci</strong> ubrania, okazało się, że to pan<strong>na</strong><br />

Karoli<strong>na</strong> wszystko przyniosła, ułożyła <strong>na</strong> stole i że o<strong>na</strong> właśnie zajmuje się <strong>na</strong> ogół <strong>na</strong>dzorem <strong>na</strong>d pralnią dworską.<br />

Cezary łamał znowu ręce <strong>na</strong>d swym ostatecznym upadkiem, <strong>na</strong>d swym dziadostwem tudzież noszeniem cudzych fraków<br />

i krawatów, lecz mimo wszystko był wzruszony pamię<strong>ci</strong>ą o nim i postanowił przy pierwszej okazji podziękować<br />

panience.<br />

Na sposobność złożenia podzięki za tak cudne wyprasowanie gorsu kołnierzy i mankietów nie czekał długo. Tegoż<br />

dnia po południu przymierzał właśnie frak w swoim pokoju i nie bez uczu<strong>ci</strong>a rozkoszy krygował się przed lustrem,<br />

przybierając co <strong>na</strong>jozdobniejsze pozy, gdy usłyszał, że pa<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> ze śpiewem schodzi z piętra, z mieszkania<br />

rządcostwa, państwa Turzyckich. Co prędzej uchylił drzwi i ukazał się przed dziewoją we fraku. Zakrzyknęła z<br />

zachwytu i oglą<strong>da</strong>ła go ze wszystkich stron, z<strong>na</strong>jdując, że jest piękny jak model salonowca w Die Dame. Cezary nie<br />

dowierzał i poprosił, żeby weszła do jego pokoju, gdyż ma jej coś <strong>ci</strong>ekawego powiedzieć. Oglą<strong>da</strong>jąc się <strong>na</strong> wszystkie<br />

strony przekroczyła <strong>na</strong> palcach jego progi. Lecz zaledwie drzwi się zamknęły, Cezary groźnym gestem wskazał <strong>na</strong><br />

bieliznę leżącą <strong>na</strong> stole i zapytał: – kto śmiał zajmować się jego kołnierzykami – Z trwogą, z lękiem przyz<strong>na</strong>ła się do<br />

winy. I tu właśnie <strong>na</strong>stąpił <strong>na</strong>tychmiastowy wymiar kary. Cezary pochwy<strong>ci</strong>ł ją w obję<strong>ci</strong>a i przetańczył z nią przed<br />

lustrem kilkakrotnie figurę shimmy. Pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> szeptała z <strong>ci</strong>cha, że ktoś może usłyszeć, jak tam hałasują – ktoś<br />

może wejść i wtedy będzie zgubio<strong>na</strong>. Zobaczą, że była sam <strong>na</strong> sam z nim, w jego pokoju... Och!... Nic to wszystko nie<br />

pomogło. Tańczyli, wprawdzie <strong>na</strong> palcach, po <strong>ci</strong>chutku, lecz do upadłego.<br />

Gdy zaś w<strong>ci</strong>ąż i <strong>na</strong>trętnie labidziła o tej swojej zgubie, traconej reputacji i, o mały włos, cno<strong>ci</strong>e – zamknął jej<br />

ga<strong>da</strong>tliwe usta tak długim pocałunkiem, żeby ją właśnie uchronić od ga<strong>da</strong>nia, podsłuchania rozmowy i – „ewentualnie”<br />

– zguby. Wtedy <strong>na</strong> dobre zamilkła. Zamilkła <strong>na</strong> długą, zapomnianą chwilę, kiedy w piersiach serca z nie<strong>na</strong>syconej<br />

rozkoszy ustają, a świat kędyś w przestrzeń u<strong>ci</strong>eka. Lecz pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> ocknęła się z upojenia. Silnymi łok<strong>ci</strong>ami<br />

wparła się w piersi tego <strong>na</strong>tręta i oderwała go od swoich ust. Z zamkniętymi oczami mówiła szeptem:<br />

– Niech mnie pan nie gubi! Niech mnie pan nie robi nic złego!<br />

– Złego A czy to było złe<br />

– Bardzo proszę pa<strong>na</strong>... Z głębi serca... Niech mię pan nie gubi!<br />

– Ach, z tym „gubi”! Gubi...<br />

Jed<strong>na</strong>kże opamiętał się i wypuś<strong>ci</strong>ł ją ze swych ramion.<br />

– Niechże pani idzie, skąpcze obrzydliwy... Ale przedtem... Jeszcze raz... O, tutaj, przy samych drzwiach...<br />

Karusia nie mogła się oprzeć. Żeby ją tylko puś<strong>ci</strong>ł... Jej uśmiech stał się bezradnie radosny, a usta same drogę do ust<br />

z<strong>na</strong>lazły. Minęła długa chwila tego pożeg<strong>na</strong>nia <strong>na</strong> półgodzinne rozstanie. Wresz<strong>ci</strong>e wyrwała się, skinęła głową i<br />

<strong>ci</strong>chutko odemknęła drzwi. Wyszła. Cezary słyszał, jak otwarła wejś<strong>ci</strong>owe i wypadła do ogrodu. Czuł w całym <strong>ci</strong>ele<br />

szczęś<strong>ci</strong>e, jakby pocałunek od<strong>da</strong>ny ustom przez usta krążył teraz we wszystkich jego żyłach i żarzył się w szpiku koś<strong>ci</strong>.<br />

Wyjrzał przez okno. Nie było nikogo. Toteż pomyślał:<br />

„Och, sekutnica! Nikogo tu nie ma. Moż<strong>na</strong> było całować się jeszcze choćby i pół godziny. Teraz nieprędko taka<br />

sposobność się z<strong>da</strong>rzy”<br />

Tymczasem mylił się grubo. Był ktoś, co pilnie śledził tę schadzkę przygodną i widział dobrze pocałunki. Była to<br />

młodo<strong>ci</strong>a<strong>na</strong> muzyczka, pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> Okszyńska. Gdy Karoli<strong>na</strong> wyszła z mieszkania jej wujostwa, pianistka chyłkiem<br />

wysunęła się za nią <strong>na</strong> schody, by<strong>na</strong>jmniej nie w celu szpiegowania, lecz dla ulżenia swemu sercu.<br />

Aczkolwiek pan<strong>na</strong> Wandzia nie posia<strong>da</strong>ła jeszcze <strong>na</strong> swą niepodzielną własność tabliczki mnożenia, zwłaszcza <strong>na</strong><br />

wyrywki – to jed<strong>na</strong>k zaz<strong>na</strong>ła już skutków uderzenia strzał Kupidy<strong>na</strong>. Skoro tylko ujrzała Cezarego Barykę, uderzo<strong>na</strong><br />

została wyż wzmiankowaną strzałą. Niemy a wstrząsający dreszcz <strong>da</strong>ł jej z<strong>na</strong>ć – ten! Gdy zaś Cezary usiadł przy niej i<br />

grał <strong>na</strong> cztery ręce, szalo<strong>na</strong> miłość – istny wulkan – wybuchła w sercu panny Wandzi. Wypędzo<strong>na</strong> ze szkoły i z<br />

rodzinnego domu, nie wiedziała wcale, iż to właśnie <strong>na</strong>zywa się wśród rozmaitych „starych” ludzi – miłość. Pan<strong>na</strong><br />

Wandzia po prostu zachorowała duchowo. Jej stan była to nieustan<strong>na</strong> tęsknota dochodząca aż do zupełnej<br />

nieprzytomnoś<strong>ci</strong> władz umysłowych. Mło<strong>da</strong> panienka żyła w jakimś błękitnym tumanie. Osoba Cezarego zatracała się i<br />

niemal rozpływała w łagodnej, powłóczystej chmurze. Ta stro<strong>na</strong> święta, gdzie on się obracał, posia<strong>da</strong>ła swój zapach<br />

fiołkowy czy różany – i szczególniejszą melodię swoją, której jed<strong>na</strong>k nie moż<strong>na</strong> było pochwy<strong>ci</strong>ć ani wygrać. Gdy go<br />

nie było, gdy dokądś pojechał albo poszedł, świat stawał się pusty, jałowy, głuchy, płony, obmierzły, pełen <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong> i<br />

nudy. Nie było siły, która mogłaby odwró<strong>ci</strong>ć myśli i uczu<strong>ci</strong>a panny Wandy w innym kierunku. Nie było zakazu, <strong>który</strong><br />

byłby w stanie odmienić albo znieść jej utęsknienie. Bała się rzeczywistego widoku swej idealnej wizji aż do stanu<br />

zalęknienia, a każ<strong>da</strong> chwila obecnoś<strong>ci</strong> Cezarego, rozmowy z nim – stawała się nowym impulsem do marzenia o nim,<br />

marzenia nieustannego, we dnie i w nocy. Głos jego, z <strong>da</strong>leka zasłyszany, brzmiał w jej uchu jakby melodia osobliwa.<br />

70


Próbowała nieraz przełożyć, przetłumaczyć <strong>na</strong> muzykę brzmienie jego głosu radosne albo posępne i nieraz grała coś<br />

samej sobie, czego nikt nie mógł zrozumieć. Słyszała go w rozmaitych utworach muzycznych, które odtwarzała, albo<br />

zatracała go w muzyce i musiała odszukiwać. Wołały <strong>na</strong> nią wówczas przedziwne głosy muzyczne, prowadziły ją <strong>na</strong><br />

niedosięgłe wyżyny i tam gdzieś, <strong>na</strong> wysokoś<strong>ci</strong>ach, przejmowały serce głębokim wzruszeniem. Uderzenie w materialny<br />

klawisz otwierało jakby błam wielki w błękitnej chmurze. Wpływała w zaświat i niosły ją obję<strong>ci</strong>a obłoków ś<strong>ci</strong>erając z<br />

jej twarzy samotnych łez potoki.<br />

Pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> strzegła swej tajemnicy jak oka w głowie. Od <strong>da</strong>w<strong>na</strong> wiedziała, że musi umrzeć z tej niezrozumiałej<br />

choroby, którą się zaraziła <strong>na</strong> widok tego obcego pa<strong>na</strong>. Wiedziała, że umrze przez tego pa<strong>na</strong>, a marzenia jej zawierały<br />

tylko tyle, żeby on kiedyś – kiedyś przyszedł <strong>na</strong> jej mogiłę i usiadł przy wzgórku ziemnym – <strong>na</strong> chwilę! Wzruszała się<br />

do ostatnich granic wytrzymałoś<strong>ci</strong> nerwów tą sceną, iż o<strong>na</strong> leży w ziemi, okropnie zeszpeco<strong>na</strong>, a on siedzi przy jej<br />

grobie. Księżyc świe<strong>ci</strong>. Noc głęboka. Słowik śpiewa w <strong>na</strong>dgrobnych bzach. Zlewała potokami <strong>na</strong>jszczerszych,<br />

<strong>na</strong>jprawdziwszych łez swoją świeżo uklepaną mogiłę.<br />

Gdy Cezary był u siebie <strong>na</strong> dole, podśpiewywał albo śmiał się rozmawiając z księdzem A<strong>na</strong>stazym czy Hipolitem,<br />

pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> zstępowała <strong>ci</strong>chaczem ze schodów prowadzących z piętra do sieni i, wtulo<strong>na</strong> w głęboką framugę starego<br />

ariańskiego muru, słuchała w upojeniu. Złote gradusy boskiej muzyki, wzloty niebiańskie i upadki do otchłani rodziły<br />

się wtedy i kształtowały w jej duszy. Nieraz słuchała w upojeniu, gdy pochrapywał, raz grubo, drugi raz <strong>ci</strong>enko. Ży<strong>ci</strong>e w<br />

mieszkaniu rządcostwa Turzyckich, koncentrujące się w kierunku kuchni, gdzie dobrotliwa <strong>ci</strong>otka toczyła wiadome<br />

spory i dyskusje ze służącą pod nieobecność zacnego wujka, <strong>który</strong> goś<strong>ci</strong>em był w domu – zostawiało pannie Wandzie<br />

ogrom czasu do kształtowania uczuć. Nikt nie zwracał <strong>na</strong> nią uwagi, gdy się tam wymykała <strong>na</strong> dziedziniec albo <strong>na</strong><br />

schody i wystawała w sieni. Nikt jej nie mógł przeszkodzić, gdy całowała z upojeniem klamkę drzwi prowadzących do<br />

pokoju Cezarego albo gdy przytulo<strong>na</strong> do tych drzwi podczas jego nieobecnoś<strong>ci</strong> zamierała ze szczęś<strong>ci</strong>a zarazem i z<br />

rozpaczy.<br />

I tego dnia, gdy pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> Szarłatowiczów<strong>na</strong> małowiele, troszeczkę się wycałowała z Cezarym, Wan<strong>da</strong><br />

Okszyńska sunęła ze schodów jak upiór, jak strzyga noc<strong>na</strong>, ażeby się od<strong>da</strong>ć swej sekretnej manii. Muzyczka spostrzegła<br />

i słyszała ze swej <strong>na</strong> scho<strong>da</strong>ch framugi, jak pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> z „nim” rozmawiała, jak weszła do tamtego pokoju...<br />

Popchnięta przez niezwalczone uczu<strong>ci</strong>a pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> <strong>ci</strong>szej i sprytniej od <strong>na</strong>jzgrabniejszego kota podsunęła się pod<br />

drzwi pokoju Cezarego i przez dziurę od klucza widziała tańce, widziała pocałunki. Och, jakie straszne płomienie<br />

wybuchły, zgorzały i zgasły w jej piersiach! Z<strong>da</strong>wało jej się, że nie wytrzyma, że zacznie walić pięś<strong>ci</strong>ami w te drzwi,<br />

krzyczeć wniebogłosy, rwać pasma włosów i le<strong>ci</strong>eć w przestrzeń... Lecz nie zrobiła nic <strong>taki</strong>ego. Ostrzeżo<strong>na</strong> przez tajne<br />

impulsy instynktu, uskoczyła do swej wnęki <strong>na</strong> scho<strong>da</strong>ch, wtargnęła we współczujące jej mury i widziała, jak pan<strong>na</strong><br />

Szarłatowiczów<strong>na</strong> opuszczała pokój Baryki. Rozum jej ustał wtedy, zaćmił się od czarnego tuma<strong>na</strong>, a tylko wichry i<br />

szumy uczuć prze<strong>ci</strong>ągały poprzez jestestwo.<br />

Kiedyś tam, kiedyś powlokła się <strong>na</strong> górę, jakby każ<strong>da</strong> jej stopa sto cet<strong>na</strong>rów ważyła. Zasiadła <strong>na</strong>d książką. Teraz<br />

dorozumiała się, dlaczego to Cezary nigdy <strong>na</strong> nią nie patrzy, nigdy z nią nie rozmawia jak z innymi osobami, a jeśli<br />

spojrzy przypadkiem, to się zaraz złośliwie uśmiecha. Pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> po raz pierwszy zobaczyła całujących się ludzi,<br />

lecz zrozumiała dziwnie dokładnie, co to z<strong>na</strong>czy. Trzebaż nieszczęś<strong>ci</strong>a, że zobaczyła to <strong>na</strong> przykładzie tak źle<br />

wybranym! Ten widok <strong>ci</strong>snął w nią jakby oszczepem diabła i utkwił w piersiach jak grot o trzech węgłach, którego już z<br />

piersi nic wydrzeć nie zdoła. Za<strong>ci</strong>skała oczy, zamierała, ko<strong>na</strong>ła od tego widoku. Pakowała sobie całą chustkę w usta,<br />

żeby nie skomleć i nie szczekać, gdy się to widowisko w<strong>ci</strong>ąż i w<strong>ci</strong>ąż przed jej oczyma roztwierało.<br />

71


Termin pikniku <strong>na</strong>d<strong>ci</strong>ągał z chyżoś<strong>ci</strong>ą, a nie wszystko jeszcze było gotowe. Raz wraz wpa<strong>da</strong>ł do Nawło<strong>ci</strong> posłaniec<br />

od pani Laury Koś<strong>ci</strong>enieckiej z rozkazami: jechać tam, przywieźć to albo g<strong>na</strong>ć konno <strong>na</strong> złamanie karku do miasta po<br />

pewne nieodzowne sprawunki. G<strong>na</strong>ł już to Hipolit, już Cezary, a nieraz obadwaj jednocześnie.<br />

Pewnego jesiennego popołudnia Baryka odwiózł był pudła cukierków do Odolan <strong>na</strong> polecenie pani Koś<strong>ci</strong>enieckiej i<br />

nie mógł powró<strong>ci</strong>ć do Nawło<strong>ci</strong> z racji ulewnego deszczu. Konie, które go odstawiły z „towarem” do pałacu w<br />

Odola<strong>na</strong>ch, odeszły w piknikowym również interesie do sąsiedniego dworu. Cezary czekał <strong>na</strong> powrót tych koni. Chory<br />

pan Storzan tego dnia miał się gorzej i nie był widzialny, a pielęgniarka–gospodyni dotrzymywała towarzystwa<br />

młodzieńcowi tylko do pewnego czasu. Obowiązki „powołały ją” do łoża chorego pa<strong>na</strong> Storza<strong>na</strong>. Cezary pozostał sam<br />

w salonie smutnym i <strong>ci</strong>emnym jak dom przedpogrzebowy. Obejrzał już był wszystkie obrazy i sztychy wiszące <strong>na</strong><br />

ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>ch, przerzu<strong>ci</strong>ł albumy z rysunkami rozmaitych minionych mistrzów – podśpiewywał, spacerował po dywanie<br />

wielkim jak skwer i puszystym jak trawnik skweru. Wiatr bił i tłukł w ok<strong>na</strong>. Było mroczno, niemal <strong>ci</strong>emno, choć jeszcze<br />

dzień zwisał <strong>na</strong>d ziemią. Konie nie <strong>na</strong>dchodziły. Młody człowiek nudził się nie <strong>na</strong> żarty. Nie wypa<strong>da</strong>ło spać, choć sen<br />

ogarniał. Nie wypa<strong>da</strong>ło iść do innych pokojów, a salon obmierzł już do ostatecznoś<strong>ci</strong>. „Jed<strong>na</strong>kowoż” Cezary<br />

zaryzykował. Wszedł do sąsiedniego gabine<strong>ci</strong>ku, a <strong>na</strong>stępnie uchylił drzwi do sali balowej. Była ogrom<strong>na</strong>, świeżo<br />

wywoskowa<strong>na</strong> i ozdobio<strong>na</strong> lampio<strong>na</strong>mi w kolorowych „bajecznie” batikach. Ciekawski minął i tę salę i otwarł drzwi do<br />

małego pokoju z werandą wychodzącą <strong>na</strong> ogród. Wyszedł i <strong>na</strong> tę werandę, którą ostatni deszcz zalał szczodrze – i po<br />

paru betonowych stopniach zeszedł do ogrodu. Ale deszcz trzepał dosko<strong>na</strong>le, więc cofnął się do domu i poprzez<br />

wszystkie te wspaniałoś<strong>ci</strong> wró<strong>ci</strong>ł do pierwszego salonu. Zabierał się właśnie do jak <strong>na</strong>jwygodniejszego ułożenia się w<br />

fotelu i nie odtrącał już <strong>na</strong>wet myśli o sekretnej drzemce, gdy rozległ się turkot. Naresz<strong>ci</strong>e! Konie wró<strong>ci</strong>ły.<br />

„Pojadę ” – myślał Cezary zabierając swe rzeczy.<br />

Tymczasem w szerokim i wspaniałym westybulu o marmurowej posadzce i lustrzanych ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>ch <strong>da</strong>ł się słyszeć głos<br />

pani Laury Koś<strong>ci</strong>enieckiej. Po chwili drzwi się otwarły i o<strong>na</strong> sama ukazała się w całej swej przepięknoś<strong>ci</strong>.<br />

– Pan jeszcze tutaj! – krzyknęła ze zdumieniem. – Myślałam, że pan już <strong>da</strong>wno wró<strong>ci</strong>ł do Nawło<strong>ci</strong>...<br />

– Nie, <strong>na</strong> utrapienie pani. Konie, które mię tu przywiozły, odjechały do Suchołustka. Miały po mnie wró<strong>ci</strong>ć. Nie<br />

wracają.<br />

– Skan<strong>da</strong>l! Czemuż pan nie zażą<strong>da</strong>ł koni stąd, z Odolan Wojskowy i nie umie rekwirować...<br />

– Nie ch<strong>ci</strong>ałem czynić właśnie skan<strong>da</strong>lu. Nie przepa<strong>da</strong>m za meto<strong>da</strong>mi wojowania i rekwizycji. Liczyłem <strong>na</strong> to, że<br />

konie z Suchołustka la<strong>da</strong> chwila mogą <strong>na</strong>dejść. Wolałem <strong>ci</strong>erpliwie poczekać. I oto, jak pani widzi, los mię za me cnoty<br />

szczodrze <strong>na</strong>grodził.<br />

– Nie spostrzegam, żeby pa<strong>na</strong> los czym wy<strong>na</strong>grodził. Ale cóż pan tutaj robił z tymi swymi cnotami Sam jeden w<br />

tym ogromnym szpitalu<br />

– Nudziłem się. Słuchałem, jak deszcz pa<strong>da</strong>.<br />

– Biedny więzień! No, nie ma co! Odwiozę pa<strong>na</strong> do Nawło<strong>ci</strong>.<br />

– Będę bardzo wdzięczny, a jak szczęśliwy, tego <strong>na</strong>wet nie próbuję wyrazić.<br />

– Chwileczkę... Trochę odpocznę. Dobrze<br />

– Ach, pani... Pani Lauro...<br />

Ślicz<strong>na</strong> pani Koś<strong>ci</strong>eniecka zrzu<strong>ci</strong>ła z ramion płaszcz, poprawiła włosy przed lustrem i usiadła w fotelu. Gdy zaś<br />

Cezary w lo<strong>ci</strong>e chwytał płaszcz z jej ramion, owionął go przenikliwy zapach świetnej, mocnej perfumy. Gdy usiadł<br />

<strong>na</strong>prze<strong>ci</strong>wko wdowy–<strong>na</strong>rzeczonej, ten zapach, tak, z<strong>da</strong>wało się, nikły, owinął się dookoła jego zmysłów niczym arkan<br />

niewidzialny. Widoczną za to podnietę stanowił kształt nogi wysuwający się spod krótkiej sukni. Cezary przypomniał<br />

sobie te stopy i nogi w grubych pończochach, wparte w spienione boki rumaka – nogi kształtne a sprężyste jak ze stali.<br />

Przymknął oczy i drapieżnym uśmieszkiem pokrywał swe prawdziwe uczu<strong>ci</strong>a.<br />

– Co za szko<strong>da</strong> – mówiła pięk<strong>na</strong> pani – że nie byłam teraz w domu. Już by konie <strong>da</strong>wno były po pa<strong>na</strong> przyszły.<br />

Wracam z objazdu. Co za typy! Panie, co za typy! Zobaczy pan zresztą <strong>na</strong> własne oczy. Będziemy się bawić, bawić!<br />

– Pani czeka nie<strong>ci</strong>erpliwie <strong>na</strong> ten piknik<br />

– Jeszcze by też!<br />

– Będzie pani dużo tańczyć<br />

– Och, będę!<br />

Pani Koś<strong>ci</strong>eniecka szczególnym ruchem prze<strong>ci</strong>ągnęła się w ramio<strong>na</strong>ch. Cezary patrzył <strong>na</strong> nią spod oka i nerwowe<br />

poziewanie prze<strong>ci</strong>ągało również całe jego <strong>ci</strong>ało.<br />

– A pan będzie dużo tańczył<br />

– Będę! Z panią<br />

– Ze mną Mój <strong>na</strong>rzeczony jest niesłychanie zazdrosny.<br />

– Narzeczony... – wycedził Cezary. – On będzie niesłychanie zazdrosny, a ja będę z panią <strong>ci</strong>ągle tańczył. Prze<strong>ci</strong>e to<br />

pani zaprosiła mię <strong>na</strong> ten piknik.<br />

– Pan sobie, wi<strong>da</strong>ć, wyobraża, że on jest tak oto teoretycznie zazdrosny...<br />

72


– Może być teoretycznie i praktycznie, a ja będę z panią tańczył do upadłego. Prze<strong>ci</strong>e ta jego zazdrość musi się o<br />

coś zaczepić... Niechże wie, o co ma być zazdrosny!<br />

– Zobaczymy, jak to tam będzie <strong>na</strong> tym pikniku. A teraz trzeba już jechać... – rzekła pani Laura wstając ze swego<br />

miejsca.<br />

Cezary po<strong>da</strong>ł jej płaszcz, którego nie zdążyła zapiąć <strong>na</strong> guziki. Wyszli z tej sali do przedsionka, żeg<strong>na</strong>ni przez<br />

starego kamerdynera, <strong>który</strong> tłumaczył swego chlebo<strong>da</strong>wcę i prosił o przebaczenie, iż pan jego nie może przyjąć „jaśnie<br />

pani”. Pani Laura skinęła głową i minęła drzwi otwarte przez lokaja. Przed tymi drzwiami pod <strong>da</strong>szkiem podjazdowym<br />

stała sław<strong>na</strong> kareta, lśniąca z wierzchu i bielejąca wewnątrz od atłasu, zwa<strong>na</strong> w okolicy „karetą miłosną”<br />

Koś<strong>ci</strong>enieckiego dla żony. Deszcz nieco <strong>na</strong><strong>ci</strong>chł, lecz mżył w<strong>ci</strong>ąż jeszcze sie<strong>ci</strong>ą obfitych i gęstych kropelek.<br />

Pani Laura otworzyła sama drzwiczki karety i jak ptak wionęła do bielejącego wnętrza. Już mrok zapa<strong>da</strong>ł i stary furman<br />

zapalił był świece w latarniach obok kozła. Cezary, zaproszony uprzejmym gestem pani Koś<strong>ci</strong>enieckiej, wsunął się do<br />

karety. Mała, miękka dłoń pomogła mu podnieść się <strong>na</strong> stopień. Bez wahania, bez zwłoki przywarł ustami do tej ręki. A<br />

skoro drzwiczki zatrzasnął i skoro tylko konie skoczyły z miejsca, wpa<strong>da</strong>jąc w zu<strong>pełny</strong> mrok wielkiej alei lipowej –<br />

pchnięty przez niestrzymaną potęgę szału Cezary ogarnął cudną kobietę ramio<strong>na</strong>mi, przywarł do jej ust płonącymi<br />

ustami i <strong>na</strong>rzu<strong>ci</strong>ł się jej z całą potęgą furii. Nie wy<strong>da</strong>ła okrzyku, nie westchnęła, gdy ją bezoporną i posłuszną zagarnął<br />

w posia<strong>da</strong>nie.<br />

Konie g<strong>na</strong>ły szeroką, piaszczystą drogą alei. Światła latarni rzucały <strong>na</strong>głe strzały popłochu między wielkie pnie lip i<br />

topoli. Kareta <strong>na</strong> wybojach kołysała się to tam, to sam, jak łagod<strong>na</strong> kolebka. Czarne jej pudło i lustrzane ok<strong>na</strong>,<br />

zasłonięte firankami, rzucały tajemnicze lśnienia i prze<strong>ci</strong><strong>na</strong>ły noc jesienną, która szybko zeszła <strong>na</strong> mokre łąki i zwiędłe<br />

pola. W tej dzikiej niespodziance rozkoszy, w niebezpieczeństwie, w lo<strong>ci</strong>e pośród pól, w kołysaniu i drżeniu była<br />

otchłań radoś<strong>ci</strong> obojga przygodnych kochanków. Oszaleli do c<strong>na</strong> od <strong>na</strong>głej pasji, marzyli o rozkoszy swej,<br />

doświadczając jej w pełni. Pocałunki ich i pieszczoty były bezdenne jak ta noc, pełne potęgi niewyczerpanej jak fuga<br />

koni niosących się w przestrzeń.<br />

Od Odolan do Nawło<strong>ci</strong> liczono około pię<strong>ci</strong>u wiorst drogi. Z alei odolańskich kareta wypadła w szczere pola. Lecz<br />

jakże prędko, jak <strong>na</strong>gle <strong>da</strong>ł się znowu słyszeć huk drzew alei <strong>na</strong>włockiej! Cezary klęcząc jeszcze całował ręce Laury.<br />

Cały jego obłęd miłosny przepłynął w pytanie:<br />

– Czy <strong>na</strong>rzeczony...<br />

– Cicho! – wyrzu<strong>ci</strong>ła z piersi nie mogąc jeszcze tchu pochwy<strong>ci</strong>ć.<br />

– Czy <strong>na</strong>rzeczony...<br />

– Nigdy! Nigdy! Przenigdy! Przysięgam <strong>na</strong> wszystko, co mam świętego...<br />

– Dlaczegóż pani wychodzi za mąż za tego człowieka! Ach, praw<strong>da</strong>... Pani go kocha...<br />

– Wszystko to panu wytłumaczę. Opowiem. Panie! To już Nawłoć...<br />

Kareta zatoczyła półkole w okrąg gazonu przed dworem i stanęła. Cezary dwornie ucałował rękę pani Laury i<br />

skłonił się przed nią nisko – nisko. Nie ch<strong>ci</strong>ała wysiąść i z nikim się widzieć. Drzwiczki zatrzasnęły się i znowu głośno<br />

zachrzęś<strong>ci</strong>ał żwir drogi biegnącej dookoła gazonu. Wnet czar<strong>na</strong> kareta zniknęła w <strong>ci</strong>emnej czeluś<strong>ci</strong> szeregu drzew<br />

prastarych, jak <strong>na</strong>miętne, nie do wiary, senne przywidzenie.<br />

73


Na kilka dni przed terminem zabawy w Odola<strong>na</strong>ch pani Laura Koś<strong>ci</strong>eniecka wpadła do Nawło<strong>ci</strong> „jak po ogień” –<br />

dla załatwienia pewnej bardzo <strong>na</strong>glącej sprawy balowej. Wśród innych poleceń, które wy<strong>da</strong>ła Hipolitowi i Cezaremu,<br />

było jedno specjalnie przez<strong>na</strong>czone dla ucha ostatniego. Baryka wysłuchał pilnie tego zlecenia i odpowiedział niemym<br />

ukłonem. Ach – odpowiedział jeszcze uśmiechem niedostrzegalnym a przejmującym obydwoje rozmawiających<br />

dreszczem do szpiku koś<strong>ci</strong>.<br />

Tegoż wieczora po kolacji Cezary wcześnie u<strong>da</strong>ł się <strong>na</strong> spoczynek mówiąc, iż <strong>ci</strong>erpi <strong>na</strong> ból głowy. Nim ksiądz<br />

A<strong>na</strong>stazy i Hipolit przyszli do domu kancelaryjnego, gdzie mieś<strong>ci</strong>ły się pokoje goś<strong>ci</strong>nne, już w oknie Baryki było<br />

<strong>ci</strong>emno. widocznie spał. Nie chcąc mu przeszkadzać w poko<strong>na</strong>niu migreny przez posilny sen, obadwaj <strong>ci</strong>cho się<br />

sprawowali. Chodzili <strong>na</strong> paluszkach i wstrzymywali się od chrząkania.<br />

Lecz Cezary nie był tak znowu bardzo <strong>ci</strong>erpiący. Po <strong>ci</strong>emku, zanim tam<strong>ci</strong> przyszli, wymknął się ze swego pokoju,<br />

minął park i przez jego aleję, wychodzącą w stronę Leńca, wyszedł <strong>na</strong> polną drogę. Do majątku pani Koś<strong>ci</strong>enieckiej<br />

było ze cztery wiorsty goś<strong>ci</strong>ńcem i szosą, lecz <strong>na</strong> pros<strong>taki</strong>, drogą polną, było <strong>da</strong>leko bliżej. Cezary miał przed oczyma<br />

<strong>da</strong>lekie światła w tym dworze stojącym <strong>na</strong> wzgórzu. Noc była <strong>ci</strong>em<strong>na</strong>, chłod<strong>na</strong>, prawdziwie jesien<strong>na</strong>, ziejąca już<br />

wichrem zimowym. Lecz wędrowcowi było gorąco. Szedł szybko, <strong>ci</strong>cho, bezszelestnie. Przyczajał się i upo<strong>da</strong>bniał do<br />

tej nocy jak lis albo wilk czatujący <strong>na</strong> zdobycz. Brzegiem lasu, którego jeden róg dosięgał tej bocznej drogi, dotarł do<br />

łąk otaczających staw i sadzawki w dole popod Leńcem. Nie śmiał kroczyć drogą wjazdową, więc musiał zdecydować<br />

się <strong>na</strong> okrążenie stawu i marsz po grobli, którą za dnia widział był jedynie z <strong>da</strong>leka. Myśl, że może być w tych<br />

miejscach pochwycony przez jakichś stróżów, polowych czy mły<strong>na</strong>rzy, przewinęła się przez jego głowę, lecz nie<br />

wstrzymała go ani <strong>na</strong> chwilę. Wo<strong>da</strong> stawu i sadzawek, roz<strong>ci</strong>ągnionych jed<strong>na</strong> za drogą coraz <strong>da</strong>lej w <strong>ci</strong>emną głąb nocy,<br />

słabo w grubym mroku polśniewała. Baryka nie opuś<strong>ci</strong>ł drożyny, którą kroczył – i trafił dzięki jej przewodnictwu <strong>na</strong><br />

groblę. Szybko ją przebiegł, minął upust, gdzie uchodząca wo<strong>da</strong> z <strong>ci</strong>cha a dziwnie przejmująco w tym obcym miejscu i<br />

głębokim mroku szemrała. Za upustem i poza groblą teren podnosił się ku górze. Droży<strong>na</strong> piaszczysta dotarła pod<br />

parkan ogrodowy, obrośnięty kolczastymi krzakami.<br />

„Teraz – z kolei – psy...” – pomyślał awanturnik.<br />

Lecz ta nieznoś<strong>na</strong> myśl nie powstrzymała go również. Z<strong>na</strong>lazł w parkanie z zaostrzonych desek jakieś miejsce nieco<br />

„łaskawsze”, czyli po prostu bardziej <strong>na</strong>dgniłe – zaczepił się ręką o górną część listwy i lwim susem przesadził ów<br />

parkan. Wpadł w krzaki kolczastych malin czy agrestów i ze szkodą swego odzienia wyplątał się z nich <strong>na</strong> ś<strong>ci</strong>eżkę<br />

szeroką i ubitą. Myśl jego pracowała <strong>na</strong>d tym, czy stopy nie zostawiają zbyt wyraźnych śladów. Toteż szedł ś<strong>ci</strong>eżką,<br />

podnoszącą się w górę, <strong>na</strong> paluszkach. Było mu gorąco – wyraźnie i po prostu mówiąc – ze strachu. Z niemałą ulgą<br />

trafił kola<strong>na</strong>mi <strong>na</strong> ławkę ogrodową. Usiadł i <strong>na</strong>słuchiwał. Psów nie było słychać w pobliżu. Przez dziwny, niemal<br />

obłąkany lot myśli, a raczej <strong>na</strong> skutek pędzącego korowodu impulsów czu<strong>ci</strong>a ulegał złudzeniu, iż jest w Baku podczas<br />

tureckiego oblężenia. Coś mu zagraża. Coś czai się w tym mroku niemym, stężałym, skamieniałym. Coś czyha. Poprzez<br />

gałęzie już ogołocone z liś<strong>ci</strong> wi<strong>da</strong>ć było oświetlone ok<strong>na</strong> w pałacyku pani Koś<strong>ci</strong>enieckiej.<br />

Cezary odtworzył w sobie wspomnienie czarującego, pełnego diabelskiej rozkoszy z nią obcowania i porwał się z<br />

ławki. Pędem prawie dobiegł do tego rogu willi, <strong>który</strong> mu był w tajnej rozmowie wskazany. Trafił tam <strong>na</strong> kilka<br />

schodków betonowych prowadzących do drzwi. Wiedział, że drzwi nie będą zamknięte. Uchylił je w isto<strong>ci</strong>e,<br />

<strong>na</strong><strong>ci</strong>snąwszy klamkę, le<strong>ci</strong>utko, jak tylko moż<strong>na</strong> <strong>na</strong>j<strong>ci</strong>szej. Ustąpiły powoli i <strong>ci</strong>cho. Te drzwi, otwarte <strong>na</strong> ogród i pola,<br />

były pierwszym sprzymierzeńcem. Ach, z jakąż to rozkoszną dużą wszedł do <strong>ci</strong>emnej sieni! Wy<strong>ci</strong>ągnąwszy we dwie<br />

strony ręce dotykał ś<strong>ci</strong>an. W jednej z tych ś<strong>ci</strong>an przez otwór sączyło się światło. Domyślił się, że tam są drzwi.<br />

Przyłożył wnet oko do dziury od klucza i rozejrzał się po pustym pokoju. Była to ta biblioteka, gdzie już goś<strong>ci</strong>ł<br />

<strong>na</strong>zajutrz po przyjeździe w te strony. Stał długo przed tymi drzwiami <strong>na</strong>myślając się, czy wejść teraz. Jeżeli służący<br />

wlezie do tego widnego pokoju, żeby zgasić światło, co wtedy A może to jest przewidziane i służący nie wejdzie do<br />

tego pokoju Może prze<strong>ci</strong>e i przez tę sień ktoś z domowników przechodzić...<br />

Licząc <strong>na</strong> ślepy traf i <strong>na</strong> szczęś<strong>ci</strong>e miłosne <strong>na</strong><strong>ci</strong>snął klamkę, którą już z<strong>na</strong>lazł i trzymał w ręce. Cicho wszedł do<br />

oświetlonego pokoju. Jednym susem przeskoczył ten cały salonik aż do szerokiej otomany stojącej w <strong>na</strong>j<strong>ci</strong>emniejszym<br />

jego ką<strong>ci</strong>e. Tam rozłożył się wygodnie. Wziął w rękę książkę, która obok leżała, i w miejscu, <strong>na</strong> <strong>który</strong>m tom był<br />

rozłożony, zaczął czytać. Niezupełnie, co praw<strong>da</strong>, rozumiał, co czyta, lecz jeździł wzrokiem po wierszach z góry <strong>na</strong> dół<br />

stronicy dosyć długo. Był teraz zupełnie spokojny: przyszedł do pani Koś<strong>ci</strong>enieckiej w pilnym interesie balowym, nie<br />

<strong>ci</strong>erpiącym zwłoki. Spokojnie czekał. Gdzieś <strong>da</strong>leko, <strong>na</strong> piętrze, słychać było rozmowę. – Śmiech. – Śmiech był<br />

kobiecy. Ale i męski. Dwie kobiety i mężczyz<strong>na</strong>...<br />

– Barwicki... – wykrztusił do siebie prawie głośno. – Barwicki jest tutaj... – uwiadomił siebie samego.<br />

Stra<strong>ci</strong>ł wszelki animusz. Nie ze strachu, lecz z nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>. W pierwszej chwili powziął zamiar, żeby wstać, wyjść,<br />

jak przyszedł, i dmuchnąć do Nawło<strong>ci</strong>. Zaklął nieładnie, po bakińsku, po portowemu. Wahał się. Ale wygod<strong>na</strong> pozycja<br />

<strong>na</strong> sofie, możność wylezienia z jakim <strong>taki</strong>m honorem z tej niewygodnej, <strong>na</strong> poły złodziejskiej sytuacji – powstrzymała<br />

go. Czytał pękając ze złoś<strong>ci</strong>, wś<strong>ci</strong>ekając się i wijąc jak lis złapany w żelaza, jak wilk we wnyku. Z<strong>da</strong>wało mu się, że<br />

siedzi już w tym miejscu godzinę czasu, jeżeli nie więcej. Przeczytał już z dziesięć stronic druku nie rozumiejąc ani<br />

74


jednego z<strong>da</strong>nia. Zmieniał pozę <strong>na</strong> coraz wygodniejszą, coraz mniej tchórzliwą i coraz bardziej ozdobną, swobodną,<br />

wdzięczną. Ach, z jakąż przyjemnoś<strong>ci</strong>ą przeszedłby się był po tym pokoju, tam i z powrotem.<br />

Nagle posłyszał, że drzwi <strong>na</strong> górę otwierają się, schody trzeszczą i kilka osób schodzi <strong>na</strong> dół. Słychać było śmiech<br />

pani Laury, głos jej <strong>na</strong>rzeczonego i jeszcze jakiejś osoby. Obecność ostatniej <strong>na</strong>jbardziej zaniepokoiła Barykę. Do<br />

licha! Któż to jest <strong>taki</strong><br />

Tymczasem trzy osoby zstąpiwszy do holu wesoło rozmawiały. Pan Barwicki żeg<strong>na</strong>ł się z <strong>na</strong>rzeczoną prosząc ją<br />

usilnie, żeby się zaraz położyła – żeby <strong>na</strong>zajutrz nie męczyła się tak jak dni poprzednich, gdyż będzie <strong>na</strong> balu źle<br />

wyglą<strong>da</strong>ć. Trze<strong>ci</strong>a osoba zapewniała go, że „Lola” zaraz się położy. Cezary domyślił się, że to mówi matka pierwszego<br />

męża Laury, stara pani Koś<strong>ci</strong>eniecka. Siedział skulony <strong>na</strong> swej ka<strong>na</strong>pie i przechodził istne tortury głupiego niepokoju.<br />

A nuż ten Barwicki będzie w tym saloniku czegoś szukał... A nuż ta starsza jejmość... W isto<strong>ci</strong>e kroki czyjeś zbliżyły<br />

się do drzwi biblioteki. Weszła pani Laura. Uśmiechnęła się radośnie zobaczywszy tajnego goś<strong>ci</strong>a. Rzekła głośno:<br />

– Palą tu zawsze lampę bez potrzeby!<br />

Szybko przesunęła się do stołu i zdmuchnęła lampę. Barwicki zbliżył się również do drzwi biblioteki. Nastąpiły<br />

pożeg<strong>na</strong>lne szepty i kontrszepty. Wresz<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>rzeczony wyszedł do przedpokoju i <strong>na</strong> ganek. Wnet <strong>da</strong>ł się słyszeć turkot<br />

odjeżdżającego pojazdu. Pani Laura wró<strong>ci</strong>ła do holu i rzekła do swej świekry:<br />

– Och, spać, spać! Strasznie jestem zmęczo<strong>na</strong>.<br />

– Kładziesz się zaraz<br />

– Zaraz! Zamknę tylko drzwi do sionki. Dobranoc, mamo!<br />

Cezary usłyszał muśnię<strong>ci</strong>e pocałunku i szelest lekkich kroków. Pani Laura przeszła przez bibliotekę i z hałasem<br />

zamknęła drzwi, przez które w<strong>da</strong>rł się był do tego pokoju. Przez chwilę <strong>na</strong>słuchiwała odgłosów stąpania starszej pani<br />

po scho<strong>da</strong>ch prowadzących <strong>na</strong> piętro. Później zbliżyła się do Baryki i z<strong>na</strong>lazła w <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong> jego rękę. Ś<strong>ci</strong>snęła jego<br />

dłoń w swej rozpalonej dłoni i po<strong>ci</strong>ągnęła go za sobą. Dmuchnęła po drodze w szkło lampy stojącej w holu i<br />

poprowadziła kochanka <strong>na</strong> piętro, niemal po piętach swej świekry. Stąpali obydwoje tak umiejętnie, stopa jednocześnie<br />

obok stopy, iż tylko jedno skrzypnię<strong>ci</strong>e każdego stopnia <strong>da</strong>wało się słyszeć.<br />

Na górze Cezary pchnięty przez Laurę wpadł we drzwi jej sypialni. Był to pokój duży i śliczny, jaskrawo oświetlony<br />

przez jasną lampę stojącą <strong>na</strong> parape<strong>ci</strong>e ok<strong>na</strong>. Rozległy dywan, miękki i puszysty, zaś<strong>ci</strong>elał większą część tego pokoju.<br />

Stały tu wytworne meble, wisiało dużo obrazów. W niszy, do połowy zasłoniętej piękną kotarą, wi<strong>da</strong>ć było mahoniowe<br />

łóżko, nie rozebrane jeszcze i <strong>na</strong>kryte kapą.<br />

– Czy pan nie ma kaszlu – zapytała <strong>ci</strong>cho.<br />

– Nie.<br />

– To niech pan tu wejdzie.<br />

Cezary wszedł do sąsiedniego pokoiku, gdzie stało biurko z przyborami do pisania, a przed nim bujający się fotel.<br />

Bryka usiadł w fotelu i usłyszał z przerażeniem, że pięk<strong>na</strong> pani z kimś rozmawia. Serce biło mu teraz nie <strong>na</strong> żarty. Lecz<br />

<strong>na</strong><strong>ci</strong>chło, gdy pojął, że to pokojówka rozbiera łóżko swej pani. Wkrótce ta pokojówka szepnąwszy sucho: dobranoc –<br />

zamknęła drzwi za sobą. Pani Laura przekrę<strong>ci</strong>ła klucz w tychże drzwiach i otworzyła wresz<strong>ci</strong>e skrytkę swego goś<strong>ci</strong>a.<br />

Cezary wy<strong>ci</strong>ągnął ręce po zdobycz, owoc tak wielkiego męstwa i strachu.<br />

Lecz zdobycz odsunęła jego ręce z szeptem:<br />

– Czasem Barwicki wraca z drogi...<br />

– Co <strong>taki</strong>ego Po co<br />

– Z nieutulonej tęsknoty do „swego anioła”.<br />

– Czyżby śmiał i dzisiaj<br />

– Raz tutaj wró<strong>ci</strong>ł z drogi i siedział jeszcze dwie godziny.<br />

– Głupiec!<br />

– Głupiec, nie głupiec... Umówiliśmy się, że gdy odjedzie, ja zawsze będę siedziała w oknie dopóty, dopóki latarnie<br />

jego wolanta będzie w polach widzieć. Tak o to prosił! Tak błagał! Jest to potrzebne dla jego spokoju, dla <strong>ci</strong>szy jego<br />

<strong>na</strong>rzeczeńskich, przedślubnych snów. Na z<strong>na</strong>k czuwania, myślenia o nim, marzenia <strong>na</strong> jawie i tęsknoty za fiksatuarem<br />

jego wąsów, podkręcam i przygaszam światło lampy, gdy on odjeżdża i zdąża przez pola do szosy. Takie są <strong>na</strong>sze<br />

syg<strong>na</strong>ły miłosne. A teraz – co pan ze mnie zrobił<br />

– Teraz – niech go wszyscy diabli prowadzą!<br />

– Muszę podkręcać i przygaszać światło, bo gotów tu jeszcze wró<strong>ci</strong>ć.<br />

– No, to ja będę pokręcał ten knot. Już ja mu to fajnie odstawię!<br />

– To straszne, panie! To perfidia! A dlaczegóż nie ja<br />

– Pani przeszkadzają suknie... Suknie!<br />

W rzeczy samej Cezary, stanąwszy przy szerokim, sklepionym u góry, wielkoszybym oknie, zobaczył w głębi nocy<br />

dwa kręgi światła latarni, posuwające się w poprzek <strong>ci</strong>emnej, nieprzebitej otchłani. Przykręcał z precyzją światło lampy<br />

<strong>na</strong> oknie, a po pewnym czasie wydobył znowu tak wielkie, że aż kopeć wybuchnął ze szklannego cylindra. Po chwili<br />

zaczął wy<strong>ci</strong>ągnięty knot wkręcać do środka rezerwuaru, wskutek czego światło omdlewająco zmniejszało się, niczym<br />

spazmatycz<strong>na</strong> miłos<strong>na</strong> ekstaza. Doprowadziwszy płomień lampy niemal do zupełnego zaniku Cezary jął podnosić go<br />

znowu do zenitu. Czynił to dotąd, dopóki dwa świetlne koła malejące w nocy nie znikły zupełnie... Wtedy dwa<br />

75


ob<strong>na</strong>żone ramio<strong>na</strong> ujęły jego kędzierzawą głowę i odwró<strong>ci</strong>ły ją od ok<strong>na</strong>. Śmiech radoś<strong>ci</strong> zabrzmiał. Cezary stoczył się z<br />

podwyższenia przy oknie w obję<strong>ci</strong>a czystego szczęś<strong>ci</strong>a. 1<br />

1 Pruderia autora i głęboki szacunek wobec pruderii czytelni–ka(–czki), a <strong>na</strong>de wszystko czołobitność wobec superpruderii krytyka, nie pozwala <strong>na</strong><br />

przytoczenie szczegółów i perypetii tego wieczora, które się doko<strong>na</strong>ły w zamkniętym <strong>na</strong> klucz pokoju pani Laury.<br />

Trud<strong>na</strong> ra<strong>da</strong>! O szanowny(–a) czytelni–ku(–czko) – nie żyjemy w epoce wielkiej szczeroś<strong>ci</strong> mistrza Odrodzenia i mistrza wszystkich wieków<br />

Ludwika Ariosta, <strong>który</strong> nie poskąpił sobie i światu opisu szczęś<strong>ci</strong>a Ruggiera i Alcyny w siódmej pieśni Ordlan<strong>da</strong> Szalonego. Podówczas twórca nie<br />

był zmuszony do wyrywania <strong>na</strong>jniezbędniejszej częś<strong>ci</strong> swego pomysłu i wrzucania go do śmietnika. Dziś nie możemy iść śladem wielkich ojców<br />

twórczoś<strong>ci</strong>, czczonych powszechnie.<br />

I tutaj, w tym poziomym i przyziemnym uprzytomnieniu „Przedwiośnia” żywota, <strong>na</strong>jistotniejszy, <strong>na</strong>jzdrowszy, <strong>na</strong>jtęższy obraz przedwiośnia i<br />

zdrową, tryskającą ży<strong>ci</strong>em treść jego musimy zamknąć <strong>na</strong> klucz i pozostawić niezdrowej, zepsutej, pełnej cynizmu „domyślnoś<strong>ci</strong>” czytelni–ka(–<br />

czki).<br />

76


Wielki dzień składkowej zabawy <strong>na</strong>dszedł wresz<strong>ci</strong>e. Cała okolica dworska popadła w stan istnych drgawek.<br />

Fryzjerzy z Częstochowy, a <strong>na</strong>wet z miasteczek okolicznych ondulowali, fryzowali i czesali panie – Jeżdżąc cugami<br />

pospiesznymi od dworu do dworu. Jeszcze przyprasowywano, zmieniano, wykańczano <strong>na</strong> ostatnią chwilę.<br />

W Nawło<strong>ci</strong>, jak się okazało, Ma<strong>ci</strong>ejunio był nie tylko mistrzem ceremonii, ale i fryzjerem nie la<strong>da</strong>! Wprawdzie jego<br />

pod tym względem poję<strong>ci</strong>a i zasady pachniały cokolwieczek epoką młodoś<strong>ci</strong> Bismarcka, niemniej jed<strong>na</strong>k krę<strong>ci</strong>ł<br />

żelazkiem, probując jego siły <strong>na</strong> wargach, <strong>na</strong>der zgrabnie. Najpierw został przypieczony, oczywista, „Jaśnie–Hip<strong>ci</strong>o”, a<br />

później „gość”, wresz<strong>ci</strong>e wbrew obłudnym protestom ksiądz Nastek – ażeby nikogo nie gorszyć – czut'–czut', jak<br />

deklarował Ma<strong>ci</strong>ejunio. Dwaj pierwsi byli w nowych frakach, leżących jak ulał <strong>na</strong> ich walnych i szykownych<br />

żołnierskich figurach. Ksiądz Nastek miał <strong>na</strong> sobie jakąś lśniącą spódniczkę, <strong>na</strong> to wdziany pewien rodzaj żupanika z<br />

sajety drogocennej, połyskliwej i delikatnej, o jedwabnych guziczkach – rozpiętego z przodu i związanego pod szyją<br />

jedwabnym sznurkiem z <strong>taki</strong>miż kutasikami. Na nogi ksiądz Nastek wdział połyskliwe lakiery ze stalowymi<br />

sprzączkami – a <strong>na</strong> łydki – do licha! – zupełnie <strong>da</strong>mskie pończochy, sięgające aż do diabelnie wysoko wzniesionych<br />

tajemnic jego doczesnej powłoki.<br />

Gdy Cezary Baryka przed wyjazdem obejrzał się ze wszystkich stron w dużym lustrze, musiał przyz<strong>na</strong>ć, że wyglą<strong>da</strong><br />

c w a n i e. Przypatrywał się sobie samemu jakby figurze niez<strong>na</strong>jomej. Był <strong>na</strong>jzupełniej niepodobny do draba kudłatego<br />

i ob<strong>da</strong>rtego, <strong>który</strong> boso konwojował trupy <strong>na</strong> wzgórza pod miastem Baku, ani do podróżnika pod kożuchami <strong>na</strong> drodze<br />

z Charkowa do polskich granic. Nie tylko podobał się samemu sobie, ale <strong>na</strong>wet budził we własnym wnętrzu jakieś<br />

impulsy gwałtowne dla odbi<strong>ci</strong>a w lustrze niezrów<strong>na</strong>nego eleganta i barczystego młokosa z podfryzowaną czupryną.<br />

Gdy wszyscy trzej, „trzej uwodzi<strong>ci</strong>ele”, zeszli się w pokoju Cezarego <strong>na</strong> chwilę przed wyjazdem, Hipolit <strong>na</strong> widok<br />

księdza A<strong>na</strong>stazego wybuchnął spazmatycznym śmiechem.<br />

– Czego się śmiejesz, Hipek –Ępytał kapłan nie bez pewnego w głosie popłochu.<br />

– Jakże się tu nie śmiać! Coś ty <strong>na</strong> siebie, klecho <strong>na</strong>wdziewał<br />

– Jak to, co Suknia.<br />

– „Suknia” Nie suknia, tylko sukienka, a właś<strong>ci</strong>wie spódniczka, a pod nią „halka”. Powinieneś był z przodu<br />

przyszyć sobie jaką falbankę dla ozdoby. Jeżeli moż<strong>na</strong> <strong>taki</strong>e chwaś<strong>ci</strong>ki pod brodą, to moż<strong>na</strong> i falbankę u dołu.<br />

– Nie bądź no zbytnio złośliwy!<br />

– Co mówisz Albo zdejm te wszystkie księże kokieterie i wdziej frak, albo noś i <strong>na</strong> balu kapotę do ziemi, jak inni<br />

księża.<br />

– Nie bądź no, Hipek, zbyt radykalny! Nie urodziłeś się i nie wyglą<strong>da</strong>sz <strong>na</strong> Woltera.<br />

– Już jest – Woltera! Kto ośmieli się kpić z ich kokieteryjnych chwaś<strong>ci</strong>ków, <strong>który</strong>mi deprawują serca ziemianek, ten<br />

już jest poplecznikiem Woltera.<br />

Spór się przerwał, gdyż zaturkotały głucho koła pojazdu z drugiej strony „Arianki”. Trzej, <strong>na</strong>rzu<strong>ci</strong>wszy paltoty, a<br />

szyje otoczywszy szalami, wskoczyli <strong>na</strong> siedzenia. Jakimiż to słowy wyrazić <strong>ci</strong>ę, szczęś<strong>ci</strong>e zdrowej młodoś<strong>ci</strong>, gdy się<br />

diabelnie tęgimi końmi jedzie <strong>na</strong> bal ziemiański w Polsce! Chłod<strong>na</strong> noc i wilgotne jej podmuchy owiewały rozmarzone<br />

głowy. Silne podniecenie, tęga erupcja niezwalczonej siły z<strong>da</strong>wała się ponosić chyżej niż parskające konie ku <strong>da</strong>lekim –<br />

<strong>da</strong>lekim światłom między ogołoconymi już drzewami. Lekkie, wesołe, a niekoniecznie przystojne piosenki sfruwały z<br />

warg młodych paniczyków.<br />

– Nastuś, bra<strong>ci</strong>szku, ty masz zamiar dzisiaj tańczyć – pytał Hipolit.<br />

– Tańczyć To będzie zależało...<br />

– Będzie zależało. A czy wam wolno jest tańczyć Z kobietami<br />

– Słuchaj no – zobacz lepiej, czy masz w kieszeni chustkę do nosa.<br />

Ksiądz mówił te słowa tonem mentorskim, jakby głosił jakąś zasadę moralną.<br />

Gdy po przyjeździe do Odolan dwaj towarzysze wyprawy rozpierzchli się porwani przez z<strong>na</strong>jomych ze swej sfery,<br />

Baryka wszedł do sali balowej i z<strong>na</strong>lazł się w kole lśniącym i barwnym, stropił się i o mało nie cofnął. Przeko<strong>na</strong>ł się, że<br />

są sytuacje leżące gdzieś wyżej czy z boku od całej edukacji i zdobytej pewnoś<strong>ci</strong> siebie. Do <strong>taki</strong>ch <strong>na</strong>leżało zachowanie<br />

dosko<strong>na</strong>łe i swobodne w <strong>pełny</strong>m salonie. Cezary usiłował ginąć w tłumie młodych ludzi. Ale nikogo tutaj nie z<strong>na</strong>ł, toteż<br />

z nikim nie mógł zawiązać swobodnej rozmowy. Prze<strong>ci</strong>skał się, plątał, „pętał się” między swobodnie rozmawiającymi,<br />

potrącał, przepraszał, właził <strong>na</strong> lakierki...<br />

Było to z <strong>da</strong>w<strong>na</strong> umówione w paragrafach organizacyjnych tego pikniku, iż nie będzie się anonsować<br />

przybywających ani z zasady prezentować wszystkich wszystkim. Było umówione w punktach niepisanych tegoż<br />

statutu, iż głównym i zasadniczym dążeniem jest obdzieranie wszelakiej grubej i wielkiej własnoś<strong>ci</strong> z walorów <strong>na</strong> rzecz<br />

wyżej powołanych „kadłubków”, a obdzierać wszelkimi z<strong>na</strong>nymi tudzież niez<strong>na</strong>nymi sposobami karoty. Nikt tedy <strong>na</strong><br />

nikogo nie zwracał uwagi. Bawiono się towarzystwami, okolicami, moż<strong>na</strong> by powiedzieć, gmi<strong>na</strong>mi, parafiami<br />

osiedlenia. R ż n i ę t a orkiestra już odstawiała swoją sztukę i kilka par już tańczyło w pustej przestrzeni ogromnej sali<br />

balowej.<br />

Cezary trafił w swym pochodzie <strong>na</strong> puste krzesło i dla zamaskowania swej towarzyskiej prostracji i niewiedzy, jak<br />

się zachować, swobodnie usiadł. Ciągle myślał o tym, czy dobrze trzyma ręce, czy <strong>na</strong>leży<strong>ci</strong>e ustawił swe bolszewickie<br />

77


nogi. Oglą<strong>da</strong>ł innych przedstawi<strong>ci</strong>eli typu „młodzież” – i stosownie do otrzymanego wrażenia kształtował swe<br />

kończyny. W pewnej chwili płomień żywego ognia przele<strong>ci</strong>ał przez jego <strong>ci</strong>ało – od czuba głowy do wielkich palców w<br />

lakierkach – pani Koś<strong>ci</strong>eniecka weszła <strong>na</strong> salę. Była w wytwornej balowej sukni, której różowy atłas, z lekka<br />

przeświecający spod koronek, <strong>na</strong><strong>da</strong>wał jej urok nowy a nie widziany. W tej sukni była szczuplejsza i jakby wyższa.<br />

Bardzo odsłonięte ramio<strong>na</strong> i plecy ukazywały zachwycające linie jego młodo<strong>ci</strong>anego szkieletu i <strong>na</strong>dobnego <strong>ci</strong>ała.<br />

Cezary nie ch<strong>ci</strong>ał wierzyć swym oczom i doz<strong>na</strong>wał wybuchów rzetelnego szczęś<strong>ci</strong>a <strong>na</strong> widok nieomylny, że to jest<br />

właśnie o<strong>na</strong>. To duma, pysznienie się w tajemnicy przed sobą samym jej niezrów<strong>na</strong>ną urodą, to jakiś ś<strong>ci</strong>skający,<br />

wysysający żal przejmował go z <strong>na</strong>gła. Obok niej szedł wyfraczony, wyelegantowany, lśniący lakierami, gorsem,<br />

ogolonymi policzkami i to jedną, to drugą z wypomadowanych półkul czarnych włosów – <strong>na</strong>rzeczony, Barwicki.<br />

Pani Laura rozmawiała, witała się, uśmiechała. – Usiadła. – Powiodła wesołymi, roziskrzonymi oczyma po<br />

rozległym salonie, <strong>który</strong> się stale zapełniał. Od<strong>da</strong>wała ukłony, ukłony, ukłony. Uśmiechy i uśmiechy. Odpowiedziała<br />

również ukłonem wesołym <strong>na</strong> ukłon Cezarego. Ale oczy jej nie zatrzymawszy się ani przez sekundę pobiegły <strong>da</strong>lej...<br />

Wiedział, że tak być powinno, tak być musi, a jed<strong>na</strong>k ostre ukłu<strong>ci</strong>e, bolesne żądło pszczoły–żalu zatopiło się w jego<br />

uczu<strong>ci</strong>a. Starał się nie patrzeć w jej stronę, głównie w tym celu, żeby nie widzieć „idioty” Barwickiego, <strong>który</strong> do swej<br />

<strong>na</strong>rzeczonej <strong>ci</strong>ągle się – „idiota!” – <strong>na</strong>chylał i <strong>ci</strong>ągle coś – „idiota!” – szeptał.<br />

Tymczasem weszło <strong>na</strong> salę całe towarzystwo <strong>na</strong>włockie: pani Wielosławska, wuj<strong>ci</strong>o Michał ze swymi grubymi i<br />

obwisłymi wąsami, szczególnie odmieniony we fraku, obiedwie <strong>ci</strong>otki – Angélique i Victoire („Ach, te stare zwaliska!”<br />

.. – jak śpiewał wyrodny siostrzeniec, Hipolit) – wresz<strong>ci</strong>e Karusia, a <strong>na</strong>wet, zabra<strong>na</strong> przez litość <strong>na</strong>d tym bie<strong>da</strong>ctwem,<br />

odzia<strong>na</strong> w sukienkę <strong>na</strong>prędce spreparowaną, pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> Okszyńska. Wszystko to p r z y g r z m i a ł o dwoma<br />

ogromnymi powozami, a teraz pokazywało światu, co to jest i co z<strong>na</strong>czy – Nawłoć. A więc dostojne miny, dosko<strong>na</strong>łe<br />

formy, za<strong>da</strong>rte głowy i uśmiechy sprzed lat trzydziestu pię<strong>ci</strong>u. Z wyjątkiem, oczywiś<strong>ci</strong>e, przybłąkanej Karoliny, no i<br />

panny Wandzi, która patrzyła w przestrzeń struchlałymi oczyma, nie widziała nic i nikogo, i gotowa była <strong>da</strong>ć drapaka,<br />

gdyby nie to, że buńczucz<strong>na</strong> Szarłatowiczów<strong>na</strong> mocno ją trzymała za rękę. Obiedwie dostrzegły w tłumie męskim<br />

Barykę i obiedwie doświadczyły tego, czego właśnie on doświadczał <strong>na</strong> widok pani Koś<strong>ci</strong>enieckiej.<br />

Lecz i Cezary był rad ze zjawienia się tych panien. Tknięty <strong>na</strong>głą rezolucją, zaledwie usiadły, wstał ze swego<br />

miejsca, zbliżył się szarmanckimi ruchy, <strong>który</strong>ch go długo i usilnie uczyli metrowie tańca w Baku, i poprosił pannę<br />

Karusię do shimmy. Ponieważ środek sali był jeszcze dosyć pusty, zwró<strong>ci</strong>ł uwagę <strong>na</strong> siebie i <strong>na</strong> tancerkę. Zza ramion<br />

tancerki mógł do woli patrzeć <strong>na</strong> Laurę Koś<strong>ci</strong>eniecką. W tym tańcu monotonnym i nudnym mógł to zbliżać się do<br />

tamtej, to się od niej, jak od źródła radoś<strong>ci</strong>, od<strong>da</strong>lać. Mając przy sercu swym serce nie dotknięte przez uczu<strong>ci</strong>e miłoś<strong>ci</strong>,<br />

serce, co tempem oszalałym pierwszy raz biło dla niego, pierwszy raz doświadczając rozkoszy tego uczu<strong>ci</strong>a – łącząc się<br />

niemal spazmem <strong>ci</strong>elesnym z Karoliną, gdy dzieliły go od niej tylko wątłe suknie, a rytm i <strong>na</strong>kaz tańca pod<strong>da</strong>wał mu ją<br />

fizycznie, zamierał z tęsknoty za Laurą. Od<strong>da</strong>lając się od tamtej gorzał z miłoś<strong>ci</strong>, z trwogi, z żalu, z nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>, z<br />

gniewu, które mu dech zapierały, gdy Barwicki coś tam szeptał jej do ucha. Ach, usłyszeć, co szeptał!<br />

Lecz inne oczy widziały jego osobę, taniec i odczuwały tę samą zapamiętałość! Były to oczy Wandy Okszyńskiej.<br />

Sala z jej lśniącym parkietem była dla niej przepaś<strong>ci</strong>ą bez d<strong>na</strong>, czarną otchłanią, w której wirował ten płanetnik<br />

<strong>przy<strong>ci</strong>sk</strong>ający do ło<strong>na</strong>, łączący swe piersi, u<strong>da</strong> i nogi z piersiami, u<strong>da</strong>mi i nogami Karoliny Szarłatowiczówny. O<strong>na</strong><br />

prze<strong>ci</strong>e dosko<strong>na</strong>le wiedziała, co się poza zewnętrzną formą tego tańca kryje, czym oni <strong>taki</strong> taniec kończą i o czym,<br />

tańcząc i uśmiechając się <strong>ci</strong>ągle, myślą i marzą. O<strong>na</strong> jed<strong>na</strong> z<strong>na</strong>ła tajemnicę, sekret, treść potwornej formy tańca tych<br />

dwojga. To, co widziała <strong>na</strong> własne oczy, było tak uderzającym odkry<strong>ci</strong>em <strong>ci</strong>elesnych sekretów, zabójczego dla niej<br />

misterium, nieskromnego zbliżenia się <strong>ci</strong>ał, iż wprawiło ją w nieustanne szaleństwo. Teraz się to znów przed jej oczyma<br />

powtórzyło. Teraz ta sama tajemnica spadła przed jej oczy.<br />

Pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> siedziała smirno <strong>na</strong> stołku – jak podczas rekolekcji – gdzie ją los wśród tego balu porzu<strong>ci</strong>ł, a w<br />

grun<strong>ci</strong>e rzeczy niosło ją przez pustkę rozpaczy. Suche łkania rozdzierały jej młode serce. Wilcze kły i tygrysie pazury<br />

zazdroś<strong>ci</strong> ćwiertowały jej upodobanie, wszechwładnie <strong>na</strong>d nią panujące. Krzyk zamierał <strong>na</strong> jej wargach, ślepy płacz<br />

zatykał jej gardło. Uśmiechała się w<strong>ci</strong>ąż przyprawionym uśmiechem, a <strong>ci</strong>emność coraz grubsza spa<strong>da</strong>ła <strong>na</strong> jej oczy w<br />

tym salonie buchającym od świateł. I oto w tej ostatecznej prostracji – wyjś<strong>ci</strong>e jakieś przebłysnęło. Ulga się kędyś<br />

objawiła w twardym serca kamieniu. Głos, niejaki po<strong>ci</strong>eszy<strong>ci</strong>el, wabiący doradca, skinął <strong>na</strong> nią w mroku. Była to<br />

nie<strong>na</strong>wiść do tej Karoliny.<br />

„Poczekaj!” – szepnęła do swej rywalki pan<strong>na</strong> Wandzia, nie umiejąca tabliczki mnożenia.<br />

Naresz<strong>ci</strong>e po wielokrotnych tam i sam posunię<strong>ci</strong>ach, z jednego w drugi koniec salonu, Cezary posadził pannę<br />

Karolinę. A ledwie osuszył <strong>na</strong> czole spracowanym pot kroplisty <strong>na</strong>perfumowaną chustką z monogramem Hipolita<br />

Wielosławskiego, ruszył do pierwszej z brzegu panny „z sąsiedztwa”. „Wytrząsał” z tejże „koszulę” wielokrotnie.<br />

Posadził. Zaraz ruszył – o litoś<strong>ci</strong>! – do <strong>ci</strong>otki Anieli.<br />

Ta powitała jego jałmużnę niemal okrzykiem. Obiedwie <strong>ci</strong>otki jeszcze tańczyły. Obiedwie miały <strong>na</strong> swych<br />

szkieletach, zwiotczałych mięśniach i obwisłych skupieniach tłuszczu modne suknie. Ich zwiędłe szyjska i ohydne piersi<br />

były <strong>na</strong>kryte już niemodnymi w tych czasach biustami tudzież quasi–szyjami z pewnej sztucznej masy, <strong>na</strong>śladującej<br />

wy<strong>da</strong>tność, młodość i gładkość <strong>ci</strong>elesną. Za pomocą aksamitek przykrywających miejsca spojenia sztucznych szyj z<br />

prawdziwymi i za pomocą mnóstwa istnej profuzji pudru zasypującego fabrykaty piersi, w sztucznym świetle<br />

wieczorowym <strong>ci</strong>otczyska liczyły jeszcze <strong>na</strong> omamienie ludzkoś<strong>ci</strong>. Same, jeszcze raz – któż wie, czy nie ostatni z<br />

78


ostatnich – marzyły i w rzeczywistoś<strong>ci</strong> przeżywały marzenia o minionym <strong>na</strong> zawsze raju miłoś<strong>ci</strong>, a raczej – jeśli<br />

mówić – do licha! – prawdę – o minionej <strong>na</strong> zawsze możnoś<strong>ci</strong> kojarzenia się <strong>ci</strong>elesnego.<br />

Cezary nie przez litość by<strong>na</strong>jmniej i nie dla dogodzenia ich złudnym a <strong>da</strong>remnym zachceniom popychał tam i<br />

<strong>ci</strong>ągnął <strong>na</strong>zad, „wytrząsał” i rozprażał <strong>na</strong>jprzód <strong>ci</strong>otkę Anielę, a później Wiktorię, a nie przez kurtuazję budził w<br />

obydwu niezdrowe upały. Była to jego droga do ubóstwianej. Nie ch<strong>ci</strong>ał <strong>na</strong>rzucać się. Wś<strong>ci</strong>ekał się <strong>na</strong> nią za rozmowy<br />

ze wszystkimi, a <strong>na</strong>de wszystko za śmieszki i poufne półsłówka z „tamtym”. Krążył koło niej, wywijając to tą, to tamtą<br />

spódnicą. Zresztą <strong>na</strong>jłatwiej mu było patrzeć <strong>na</strong> Laurę w czasie tańca, zza ramion czy z<strong>na</strong>d ramion tej albo tamtej. Po<br />

obtańczeniu szeregu panien, mężatek, wdów i rozwódek przyszła kreska i <strong>na</strong> Wandę Okszyńską. Gdy Cezary skłonił się<br />

przed nią, usłyszał <strong>ci</strong>chutki głosik:<br />

– Proszę pa<strong>na</strong>...<br />

– Słucham, panno Wando...<br />

– Proszę pa<strong>na</strong>... Ja nie umiem tańczyć!<br />

– Umie pani. Ja tak poprowadzę, że się pani n a u m i e.<br />

– Nie mogę! – westchnęła.<br />

– Ależ to łatwe jak tabliczka mnożenia! Jak to Odmówi pani mnie, <strong>który</strong> grywam z panią <strong>na</strong> cztery ręce<br />

Omdlewającym ruchem podniosła się i stanęła. Gdy ją ujął, gięła się w jego ręku jak mantyla przewieszo<strong>na</strong> <strong>na</strong><br />

łok<strong>ci</strong>u, albo ją trzeba było taszczyć po podłodze jak worek kartofli. Niezgrabnie i nie do taktu chodziła po sali,<br />

przygarnięta przez jego ramię.<br />

Zajęty swą popędliwoś<strong>ci</strong>ą miłosną, nie wiedział, co się z nią dzieje. Nie wiedział, jak nieugaszony szał rozbudza w<br />

tej dziewczynie, gdy ją tak wobec wszystkich przytula do swych bark, a jej młode, twarde, niedojrzałe, lecz już ozdobne<br />

piersi <strong>przy<strong>ci</strong>sk</strong>a swymi piersiami. Lecz d y g o w a n i e panny Wandzi zbytnio go męczyło po niemałej już przedtem<br />

pracy tanecznej, więc ją odprowadził do krzesła i usadowił. Wtedy co prędzej zwró<strong>ci</strong>ł się w swoją stronę. Właśnie pani<br />

Laura była przez chwilę wol<strong>na</strong>. Skłonił się przed nią. Skoro się tylko podniosła, usłyszał szept jej, płynący w jego ucho,<br />

niczym kordiał rozkoszny:<br />

– Czarusiu! Czarusieńku! Czarnoksiężniczku mój! Jesteś dziś piękny. Jesteś przepiękny. Włosy masz wytwornie<br />

ufryzowane. Jesteś zgrabny. jesteś <strong>na</strong>jzgrabniejszy ze wszystkich. Jesteś mocny, silny, wysmukły. Jesteś przesubtelny.<br />

Pachniesz! Ślicznie <strong>ci</strong> w tym fraku. Całuję twoje kręcone włosy. Całuję twoje oczy. Całuję twoje usta. Kocham <strong>ci</strong>ę,<br />

Czarusiu! Kocham <strong>ci</strong>ę całego, miękkiego, sprężystego, mocnego, wysmukłego! Kocham <strong>ci</strong>ę do szaleństwa! Kocham <strong>ci</strong>ę<br />

<strong>na</strong> śmierć, śliczny Czarusiu!<br />

Pani Laura nie mieś<strong>ci</strong>ła się w swej skórze. Wśród poruszeń rozpalających krew w żyłach, wśród posunięć, przegięć i<br />

wywzajemnień, dopełnień i po<strong>ci</strong>ągnięć <strong>ci</strong>elesnych tańca mówiła mnóstwo niezliczone pochwał, pieszczot słownych,<br />

pogłaskań i uś<strong>ci</strong>śnień dwu–, jednosylabowych, <strong>który</strong>ch tutaj – niestety! – wskutek <strong>na</strong>kazu przystojnoś<strong>ci</strong> publicznej<br />

odtworzyć nie moż<strong>na</strong>.<br />

Cezary był ponury i głucho zawzięty. Mruknął gniewnie:<br />

– Rozmawiasz w<strong>ci</strong>ąż z tym grubasem.<br />

– Muszę...<br />

– To jest nie człowiek. To istny burżuj. Byk z wąsami. Ty możesz patrzeć <strong>na</strong> jego wypomadowaną głowę Ja <strong>na</strong>wet<br />

z <strong>da</strong>leka nie mogę znieść tego byka.<br />

– Czarusiu! Czarusieńku! Czarnoksiężniczku mój! Nie myśl o żadnym byku. Nie patrz <strong>na</strong> niego. Ty jesteś jeden, jak<br />

jedno jest słońce <strong>na</strong> niebie.<br />

– Jeżeli to jest praw<strong>da</strong>, że mnie lubisz, to jakimże, u licha, sposobem możesz rozmawiać z tym bęcwałem<br />

– Mówiłam <strong>ci</strong> już wtedy – Czaruś – wtedy – pamiętasz – wtedy – że muszę.<br />

– Nie pamiętam...<br />

– Już nie pamiętasz On jest bogaty, ma pieniądze po bra<strong>ci</strong>e, <strong>który</strong> bezpotomnie umarł. Może spła<strong>ci</strong>ć belle–mre'ę,<br />

która stopudowym <strong>ci</strong>ężarem wisi <strong>na</strong> Leńcu. Byłabym niezależ<strong>na</strong>. Uwolniłabym się. Muszę!<br />

– No, to i ja muszę z nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>ą patrzeć <strong>na</strong> niego.<br />

– Nie myśl teraz o tym, Czarusiu, Czarusieńku...<br />

– Myśl o tobie łączy się z myślą o nim. A ja o tobie myślę i myślę. Dniem i nocą! Tylko <strong>ci</strong>ebie <strong>na</strong> tej ziemi widzę!<br />

Tylko <strong>ci</strong>ebie, zawsze i wszędzie! Ja szaleję bez <strong>ci</strong>ebie! Ty, Lauro! Kiedy<br />

– Ach, kiedy... Obmyślę. Może dziś. Posadź mię teraz, a potem znowu tańcz ze mną...<br />

– Jeżeli ten burżuj jeszcze raz <strong>na</strong>chyli się do <strong>ci</strong>ebie i będzie szeptał... Co on szepce Jak śmie szeptać Jeżeli jeszcze<br />

raz będziesz się uśmiechać, gdy on zacznie szeptać, to zrobię <strong>taki</strong> skan<strong>da</strong>l, że tu wszyscy wyle<strong>ci</strong><strong>ci</strong>e jak z procy.<br />

– Bolszewiku!<br />

Pani Laura usiadła <strong>na</strong> swym miejscu właśnie wtedy, gdy wtoczono do sali balowej <strong>na</strong> ruchomym fotelu pa<strong>na</strong><br />

Storza<strong>na</strong>. Ubrany we frak, biały krawat i kamizelkę, uczesany i swobodny – gospo<strong>da</strong>rz Odolan robił głębokie wrażenie<br />

<strong>na</strong> swym łóżku ruchomym, z bezwładnymi nogami, okrytymi lekkim szalem. Całe towarzystwo skupiło się obok niego.<br />

Wrzucając w<strong>ci</strong>ąż i wypuszczając monokl z oczodołu, pełnego <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong>, pan Storzan witał wszystkich <strong>da</strong>wnym<br />

eleganckim gestem i miłym uśmiechem. Poruszał rękoma i z<strong>da</strong>wało się, że szasta znieruchomiałymi nogami.<br />

79


– Cieszę się – mówił do <strong>da</strong>m, które go otoczyły – że <strong>na</strong> tym dzisiejszym zebraniu mogę służyć przy<strong>na</strong>jmniej za jego<br />

emblemat, za symbol.<br />

– Jaki Jaki emblemat Jaki symbol – dopytywano się ze wszech stron.<br />

– Jestem emblematem tych wszystkich „kadłubków”, <strong>który</strong>ch ta zabawa ma wesprzeć. Proszę o kieliszek...<br />

Pan Storzan ujął kieliszek, <strong>który</strong> jeden z sąsiadów po<strong>da</strong>ł mu niemal <strong>na</strong> klęczkach, drżącymi palcami objął jego<br />

wysmukłą nóżkę, z trudem poniósł go do góry swą suchą ręką i z wytwornym uśmiechem, <strong>pełny</strong>m w tej minu<strong>ci</strong>e<br />

skupionego, jakby symbolicznego <strong>ci</strong>erpienia, rzekł do otaczających:<br />

– Piję za zdrowie bohaterów <strong>na</strong>szej ziemi, którzy w obronie jej wolnoś<strong>ci</strong>, w obronie <strong>na</strong>szej wolnoś<strong>ci</strong> potra<strong>ci</strong>li ręce<br />

albo nogi!<br />

Wypito ten toast w uroczystym milczeniu, wśród grozy ogólnej, ze łzami w oczach. Wejś<strong>ci</strong>e gospo<strong>da</strong>rza, a<br />

zwłaszcza ten jego posępny toast, przerwało tańce. Część towarzystwa przechodziła do sali ja<strong>da</strong>lnej, gdzie były<br />

przygotowane arcysmaczne zakąski. W tym to czasie pani Wielosławska podeszła majestatycznie do panny Wandy<br />

Okszyńskiej, bez słowa ujęła ją pod rękę i poprowadziła przez <strong>ci</strong>żbę osób. Wan<strong>da</strong> Okszyńska była <strong>na</strong>jpewniejsza, że ta<br />

przepotęż<strong>na</strong> w jej mniemaniu <strong>da</strong>ma widziała swoim jaśnie wielmożnym sposobem <strong>na</strong> wskróś jej myśli, uczu<strong>ci</strong>a,<br />

haniebne zamysły i obmierzłe żądze, a teraz wyprowadza ją do drzwi tego pałacu, w celu wypchnię<strong>ci</strong>a poza społeczność<br />

ludzką, <strong>na</strong> dziedziniec <strong>ci</strong>emny i pełen starych furmanów z batami. Tymczasem pani Wielosławska przyprowadziła eks–<br />

pensjo<strong>na</strong>rkę z<strong>na</strong>cznie bliżej – do klawiatury czarnego, drogocennego fortepianu, <strong>który</strong> stał <strong>na</strong> małym podwyższeniu w<br />

rogu salonu. Tu „pani dziedziczka” posadziła pannę Wandzię <strong>na</strong> okrągłym tabore<strong>ci</strong>e i szepnęła jej do ucha tonem nie<br />

znoszącym sprze<strong>ci</strong>wu, rozkazującym i władczym:<br />

– Zagrasz, co umiesz <strong>na</strong>jlepiej. Ale żebym się za <strong>ci</strong>ebie nie potrzebowała wstydzić! Uważaj, żebyś mię nie<br />

skompromitowała! Rozumiesz! Pomyśl sobie, co za osoby <strong>ci</strong>ę słuchają. Masz grać świetnie, jak umiesz <strong>na</strong>jlepiej.<br />

Pomódl się <strong>ci</strong>cho i graj!<br />

– Rozumiem, proszę pani dziedziczki, ale nie wiem, czy potrafię... – szepnęła pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong>.<br />

Położyła ręce <strong>na</strong> białych klawiszach tego świetnego fortepianu i trwożnie uderzyła w nie raz, drugi. Posłyszała<br />

dźwięki dosko<strong>na</strong>łego instrumentu. Te poszczególne dźwięki wpadły w nią i przele<strong>ci</strong>ały wskróś, niczym światło<br />

rozpraszające <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong>. Zapomniała o tym, że jej słuchają tak m o r o w e osoby, zapomniała <strong>na</strong>wet o tym, że jest w<br />

tak <strong>na</strong>dzwyczaj dużym salonie, <strong>pełny</strong>m z<strong>na</strong>komitego państwa. Sama <strong>na</strong>tychmiast przeistoczyła się w coś innego niż<br />

przed chwilą – w czarodziejskiej muzyki instrument boży. Już nie drżała tym drżeniem wielkim, przerażeniem<br />

dziewczyńskim <strong>na</strong> myśl, iż „osoby” słuchać będą muzyki jej, o której wartoś<strong>ci</strong> właśnie absolutnie zwątpiła.<br />

Usłyszawszy duszę swej duszy, muzykę, wyzbyła się zalęknienia. Odeszła od niej martwota rąk. Poczuła z<strong>na</strong>ne jej,<br />

swoje własne, szczególniejsze zimno w krzyżu i w końcach palców u nóg – jakoby <strong>na</strong>rzędzie swej siły, którą już<br />

wła<strong>da</strong>ła do woli. Wyprostowała się. Zasiadła lepiej, niczym królowa <strong>na</strong> majesta<strong>ci</strong>e. Włosy jej przebierać się z<strong>da</strong>wał,<br />

podnosić i miotać w górę ogień niematerialny. W całej isto<strong>ci</strong>e z minuty <strong>na</strong> minutę rozpoś<strong>ci</strong>erała się, świadoma swej<br />

potęgi, władza duszy, widząca od pierwszej do ostatniej nuty całość mistrzowskiego dzieła, które przed sobą dostrzegła.<br />

Palce jej stały się podobnymi do tych chybkich i potulnych młotków, obitych zamszową skórą, które w ruch wprawiała<br />

wewnątrz czarnego pudła – do tych demonów wybiegających ze swej nicoś<strong>ci</strong>, ażeby według jej woli od<strong>da</strong>ć swój głos i<br />

znowu zapaść się w nicość. Pe<strong>da</strong>ł czekał <strong>na</strong> jej słabą stopę, ażeby podwyższać pieśń i aż do d<strong>na</strong> otchłani dosięgnąć<br />

głosem bezdennych wyrzeczeń basu. Nieśmiała i niezdecydowa<strong>na</strong> panienka stała się zuchwałym duchem, <strong>który</strong> się waży<br />

<strong>na</strong> walkę z przemożnymi uczuć potęgami. Jak tajemniczy ptak, <strong>który</strong> <strong>na</strong> stosie z mirry sam się palił i z popiołów<br />

własnych odmłodzony powstawał, tak samo w duszy jej polatać zaczął radosny feniks miłoś<strong>ci</strong>, wielobarwny, zrodzony<br />

<strong>na</strong> stosie ze wszystkich jej uczuć, którego lotu nikt z ludzi przewidzieć nie zdoła. O<strong>na</strong> jed<strong>na</strong> z<strong>na</strong>ła dokładnie lot tego<br />

wielobarwnego nietoperza z czerwonymi <strong>na</strong> tle głowy piórami. O<strong>na</strong> jed<strong>na</strong> śledziła go w <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong> i od<strong>da</strong>wała jego loty,<br />

bieg jego wysoko i nisko, tuż–tuż i <strong>da</strong>leko. Grała pieśń pięknemu, <strong>na</strong> poły z<strong>na</strong>nemu młodzieńcowi, w <strong>który</strong>m się, jak to<br />

mówią, <strong>na</strong> śmierć zakochała. Opowia<strong>da</strong>ła to<strong>na</strong>mi mistrza nieśmiertelnego dzieje miłoś<strong>ci</strong> swej, wszystkie udręki i treść<br />

swego <strong>ci</strong>erpienia, skrytki i zaułki uczuć, przesmyki ich i przejś<strong>ci</strong>a tajne, doły jej <strong>ci</strong>emne i straszliwe oraz niebiosa<br />

radoś<strong>ci</strong> roztoczone <strong>na</strong>d głową, gdy on się zbliża. Grała spółmiłośnicy, Karolinie, wyz<strong>na</strong>nie nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong> i głębokie,<br />

straszliwe ostrzeżenie...<br />

Gdy pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> grać zaczęła, w jednę z ostatnich so<strong>na</strong>t Beethove<strong>na</strong> wkła<strong>da</strong>jąc swe uczu<strong>ci</strong>a, a <strong>na</strong> salach powstało<br />

z<strong>na</strong>czne zamieszanie – jedne bowiem osoby wchodziły, a inne wychodziły, te sia<strong>da</strong>ły, a tamte tłoczyły się we drzwiach<br />

– <strong>na</strong>stręczyła się właśnie <strong>na</strong>jstosowniejsza chwila. Pani Laura skinęła lekko brwiami w stronę Cezarego i nie patrząc<br />

więcej w jego stronę wyszła niepostrzeżenie z sali balowej. On, zamiast słuchać inkantacji muzyki, która go przyzywała<br />

i wabiła, wyszedł chyłkiem w innym, co praw<strong>da</strong>, niż pani Laura kierunku, lecz dążąc do tego samego, wskazanego mu<br />

celu.<br />

Były jed<strong>na</strong>k oczy, które wyśledziły to obopólne wyjś<strong>ci</strong>e kochanków, aczkolwiek wyszli różnymi drzwiami. Karoli<strong>na</strong><br />

Szarłatowiczów<strong>na</strong>, która żyła w stanie nieustającej euforii, pew<strong>na</strong>, jak zapisał, że Cezary jej sprzyja, boć tyle razy z<br />

rozkoszą ją całował, śledząca niczym <strong>na</strong>jbystrzejszy szpieg i <strong>na</strong>jzmyślniejszy detektyw każde jego spojrzenie, dojrzała<br />

ze strasznym zdumieniem raz, drugi, trze<strong>ci</strong>, dziesiąty, setny spojrzenia jego oczu zwrócone <strong>na</strong> piękną wdowę. Poczęła<br />

śledzić uśmiechy i spojrzenia tamtej. I wszystko wypatrzyła. Nie słysząc słyszała wyrazy, które do siebie w tańcu<br />

szeptali. Zrozumiała owo drgnienie brwi pani Laury. Spostrzegła, jak on się wymknął z sali.<br />

80


Cios katowski mieczem w szyję, uderzenie zbója nożem w serce nie poraziłby tak jej duszy jak to odkry<strong>ci</strong>e. Zle<strong>ci</strong>ała<br />

ze swej tarpejskiej skały. To było coś gorszego niż zrabowanie jej rodzinnego domu przez bolszewików. Nie mogła się<br />

ocknąć ze strasznego snu, w <strong>który</strong> popadła niespodzianie. Patrzyła <strong>na</strong> ludzi śmiejących się, wesołych, rozbawionych,<br />

jacy byli dookoła niej przed chwilą, i nie rozumiała, gdzie się podzieli. Rozpacz pchnęła ją z miejsca, przeprowadziła<br />

przez salony i sienie, dokądś, <strong>na</strong> taras. Karoli<strong>na</strong> zeszła po stopniach mokrych i śliskich. Tak jak była, w lekkiej sukni<br />

balowej, pobiegła w ogród. Szła jakąś aleją, co chwila roztrącając się o pnie wielkich drzew, które wysoko – wysoko<br />

głucho huczały. Odtrąca<strong>na</strong> przez pnie stojące szeregiem, trafiła <strong>na</strong> inne, stojące drugim szeregiem. I ten, i ten szereg<br />

odrzucał ją od siebie.<br />

– O Boże! – wzdychała Karoli<strong>na</strong> plącząc się między pniami w prawo i lewo. Długo tak szła w nocy, zabita <strong>na</strong> duszy<br />

i nie wiedząca, co się z nią przy<strong>da</strong>rza. W pewnej chwili usłyszała <strong>ci</strong>chą rozmowę. – Szept. – Trafnym instynktem,<br />

nieomylnym jasnowidzeniem miłosnego nieszczęś<strong>ci</strong>a dorozumiała się, że to on rozmawia tutaj z Laurą. – Nasłuchiwała.<br />

– U<strong>ci</strong>chło. – Wiatr huczał. Pewnie jej białą suknię spostrzegli... Wtem tuż koło niej przesunęło się szybko coś<br />

złowieszczego, przeraźliwego. Zagadka jej nieszczęś<strong>ci</strong>a, zgęstniała, zbita w upiór nocy, przewinęła się tuż koło niej.<br />

Otarła się o jej suknie. Karoli<strong>na</strong> wbiła wzrok w <strong>ci</strong>emność i zobaczyła, zaiste, źrenicami sowy, posłyszała uszyma kota, a<br />

odczuła własnymi nozdrzami zapach perfum Laury. To oni przeszli obok niej. Oni oboje. Czarni, pachnący, w<br />

milczeniu. Mara przeklęta! Przeminęli jakoby jeden upiór we dwu osobach. Znikli w mroku niedosięgłym dla siły<br />

widzenia – niedostępnym dla słuchu. Nie mogło już pochwy<strong>ci</strong>ć ich obecnoś<strong>ci</strong> powonienie. Karoli<strong>na</strong> sama została.<br />

Objęła rękami zimny pień drzewa, <strong>który</strong> <strong>na</strong>potkała <strong>na</strong> swej drodze, i w jego martwe piersi wylewała długo przeklęte łzy<br />

odtrącenia. Wiatr <strong>na</strong>d nią huczał.<br />

Kiedy Karoli<strong>na</strong> Szarłatowiczów<strong>na</strong>, do szpiku koś<strong>ci</strong> przemarznięta, wró<strong>ci</strong>ła z parku do sal oświetlonych, już<br />

skończyła się muzyka Wandy Okszyńskiej. Wyklaskano ją od fortepianu, żeby przypadkiem znowu nie zamierzała b<br />

e e t h o v e n o w a ć. Orkiestra zagrała. Tańczono. Cała wielka sala peł<strong>na</strong> teraz była par posuwających się tam i z<br />

powrotem do taktu shimmy. Później tańczono „barbarzyńskie” tańce: mazurka, oberka, krakowiaka. Pewien młody<br />

szlach<strong>ci</strong>c cudów dokazywał w wichrowatym oberku, ku powszechnemu aplauzowi – ale bez <strong>na</strong>śladowców. Już młodzi<br />

starsi tancerze wypili byli coś niecoś. Gwar się wzmagał, śmiech wszędzie brzmiał.<br />

Karoli<strong>na</strong> była w<strong>ci</strong>ąż zmarznięta. Trzęsła się z zim<strong>na</strong> i wnętrznoś<strong>ci</strong> w niej drżały. Nie przyszło jej do głowy, by się<br />

czegoś <strong>na</strong>pić. Siedziała <strong>na</strong> krześle patrząc w tłum z uśmiechem jakby wprawionym w oblicze. Z <strong>na</strong>gła posłyszała swe<br />

imię. Ksiądz A<strong>na</strong>stazy mówił z przeję<strong>ci</strong>em:<br />

– Karusia! Dzie<strong>ci</strong>nko! Musisz <strong>na</strong>m zatańczyć, kochanko! Ukrainko <strong>na</strong>jdroższa! Musisz! Na pamiątkę tej złotej<br />

Ukrainy... Nie ma<strong>ci</strong>e państwo poję<strong>ci</strong>a – tłumaczył stojącym dookoła – co to za cudo, gdy o<strong>na</strong> tańczy. Karolino! Musisz!<br />

– Panno Karolino! Karolino! Panno Karusiu! – wołano tłumem. Sama <strong>ci</strong>otka Wielosławska zbliżyła się i <strong>da</strong>wała<br />

z<strong>na</strong>ć oczyma, że <strong>na</strong>leży zatańczyć, skoro tak wszyscy proszą.<br />

Nie mogło być chwili gorzej wybranej. Karoli<strong>na</strong> ś<strong>ci</strong>erpła <strong>na</strong> samą myśl, że teraz ma tańczyć solo tego<br />

zawadiackiego kozaka... Ch<strong>ci</strong>ała już kategorycznie odmówić, lecz z <strong>na</strong>gła dostrzegła w tłumie Cezarego. I on także<br />

prosił, żeby tańczyła. Zatrzęsło się w niej serce od pańskiej, władczej, ukrainnej, kresowej dumy. Spojrzała w jego<br />

stronę i wycedziła przez zęby:<br />

– Z przyjemnoś<strong>ci</strong>ą, jeżeli sobie państwo tego życzą. Ale sama mam tańczyć Jest tutaj pan Baryka, <strong>który</strong> świetnie<br />

tańczy kozaka. Może zechce ze mną zatańczyć...<br />

– Baryka! – huczał Hipolit, już dobrze podpity. – Cudnie tańczy kozaka Baryka. Czaruś, bra<strong>ci</strong>e, stawaj!<br />

Najcudniejsza Kozaczka z Dzikich Pól, patrz, wyg<strong>na</strong><strong>na</strong> z ojczyzny swej, prosi <strong>ci</strong>ę, żebyś jej przypomniał, jak to tam<br />

było...<br />

– Panie Baryka – rzekła Karoli<strong>na</strong> – proszę mi przypomnieć, jak to tam było...<br />

Cezary wystąpił z tłumu i stanął w pustym kole. Karoli<strong>na</strong> przybrała pozę i wykwitła <strong>na</strong>prze<strong>ci</strong>wko niego. Hipolit<br />

Wielosławski rzu<strong>ci</strong>ł się do fortepianu i począł z rytmicznym <strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem odwalać wś<strong>ci</strong>ekłe takty kozaka. Baryka<br />

rozpoczął taniec. Ująwszy się pod boki, w skokach zbliżał się do Karoliny, raz prosto, raz bokiem albo zataczając<br />

półkola. A stanąwszy tuż przed nią, wykonywał bardzo zgrabne przytupywania. Skoro, powtarzając swe ruchy i skoki<br />

poprzednie, cofnął się <strong>na</strong> miejsce, Karoli<strong>na</strong> ujęła się również pod boki i odrzu<strong>ci</strong>wszy w tył głowę poczęła <strong>na</strong>śladować<br />

jego ruchy. Suche jej stopy w lakierowanych pantofelkach, w jedwabnych pończochach migały jak mgnienie samego<br />

światła, gdy ze swego miejsca przebiegała pustą przestrzeń zdążając ku tancerzowi. Wnet oboje zawtórowali sobie,<br />

coraz to żywsze, gwałtowniejsze, szaleńcze wykonywując ruchy nóg i przysia<strong>da</strong>nia a poderwania się z ziemi.<br />

W tańcu Karoliny był istny arcywzór zgrabnoś<strong>ci</strong> i powabu. Był to jak gdyby obraz <strong>na</strong>głej <strong>na</strong>paś<strong>ci</strong> i zdradzieckiego<br />

wypadu, którego ofiara u<strong>ci</strong>eka równie zdradziecko i <strong>na</strong>gle. Usta jej były boleśnie uśmiechnięte, oczy świecące jak<br />

gwiazdy, białe zęby lśniły wśród warg dziewiczych, a całe <strong>ci</strong>ało miotało się i szarpało w niezwalczonej pasji,<br />

wepchnięte w sidła melodii dzikiej i nieokiełz<strong>na</strong>nej. W uję<strong>ci</strong>u się pod boki, przysia<strong>da</strong>niu i niepochwytnym dla oka<br />

rzutach nóg była niezmiernie kusząca i powab<strong>na</strong> melodia jej młodego <strong>ci</strong>ała. Sama tancerka doświadczała niesamowitej<br />

rozkoszy w tym <strong>na</strong>rzucaniu się przed oczy tancerza ze swymi ślicznymi piersiami, sprężystym, wklęsłym brzuchem i<br />

wysmukłymi nogami. Hardo, wyniośle i wyzywająco miotała przed jego oczy swe małe stopy, wynurzała i chowała swe<br />

piersi. Głowa jej była dumnie za<strong>da</strong>rta i w tył odrzuco<strong>na</strong>. Oczy <strong>ci</strong>skały tysiąc pokus i tysiąc przekleństw w oczy<br />

złoczyńcy i zdrajcy.<br />

81


Oparta o pudło fortepianu przypatrywała się tym dwojgu Wan<strong>da</strong> Okszyńska. Przymrużone jej oczy mierzyły każdy<br />

skok Cezarego i Karoliny i liczyły każdy uśmiech obojga.<br />

Z drugiej strony pustego tanecznego koła wdzięcznie rozparta w zło<strong>ci</strong>stym fotelu, widocz<strong>na</strong> w całej swej krasie,<br />

powabie i ponę<strong>ci</strong>e siedziała Laura Koś<strong>ci</strong>eniecka. I o<strong>na</strong> mierzyła każdy krok, skok, ruch, każde przegię<strong>ci</strong>e się, zniżanie<br />

się i wzlot do góry „jej” Czarusia, Czarusieńka, Czarowniczka... Jeszcze miała w uszach huk wiatru wśród <strong>na</strong>gich<br />

ko<strong>na</strong>rów grabowej alei. Jeszcze z ramion jej nie wytchnęło przenikliwe zimno jesienne i zdrętwienie palców od<br />

zetknię<strong>ci</strong>a się z lodowatymi i szorstkimi deskami ławki omszałej w czeluś<strong>ci</strong> czarnej altany. Jeszcze miała <strong>na</strong> ustach woń<br />

jego ust, <strong>na</strong> piersiach jego <strong>ci</strong>ężar upragniony, radosny i błogi, a wewnątrz siebie, w <strong>ci</strong>eśniach tajemnych <strong>ci</strong>ała –<br />

płomienny, gorący, <strong>da</strong>rzący <strong>ci</strong>chą i tkliwą u<strong>ci</strong>echą owoc potężnej jego rozkoszy. Teraz wprawiał ją w zachwyt swym<br />

tańcem, swym lotem, swą niespożytą, pulsującą i ruchliwą siłą. I czuła go w całej swojej isto<strong>ci</strong>e jako ruch i skok, <strong>który</strong><br />

<strong>na</strong>d jej wolą tu i tam lata niczym wielobarwny zygzak piorunu.<br />

Właśnie wtedy <strong>na</strong>rzeczony, pan Barwicki, <strong>na</strong>chylił się <strong>na</strong>d nią i czynił jej do ucha <strong>ci</strong>erpkie uwagi o niewłaś<strong>ci</strong>woś<strong>ci</strong><br />

tańczenia w polskim zebraniu k a c a p s k i e g o tańca. Uwagi jego były <strong>na</strong>jzupełniej słuszne, bardzo dobrze<br />

sformułowane, ś<strong>ci</strong>śle i trafnie ujęte w złośliwe aforyzmy. Narzeczo<strong>na</strong> akceptowała w zupełnoś<strong>ci</strong> kąśliwe uwagi<br />

<strong>na</strong>rzeczonego. Podzielała jego oburzenie. Gotowa <strong>na</strong>wet była protestować, boć jako inicjatorka i gospodyni tego<br />

pikniku... Lecz nie wypa<strong>da</strong>. Jej samej nie wypa<strong>da</strong>. Zwró<strong>ci</strong>ła uwagę <strong>na</strong>rzeczonego <strong>na</strong> okoliczność, że prze<strong>ci</strong>e to sami<br />

Wielosławscy – matka, A<strong>na</strong>stazy, Hipolit – zaproponowali tańce tego przybłędy, tego jakiegoś Baryki. Gdzie oni go<br />

wykopali, tego chłystka, Barykę Także <strong>na</strong>zwisko! Niepraw<strong>da</strong>ż, dzióbku<br />

Tymczasem „chłystek”, choć tak sprężysty i silny, musiał prze<strong>ci</strong>eż przerwać prysiudy i uwolnić od tychże pannę<br />

Szarłatowiczównę. Skoro zaś kozak się skończył, kapela znowu poczęła grać murzyńskie tańce i cała sala <strong>na</strong>pełniła się<br />

posuwistymi figurami. Teraz zabawa sięgała swego zenitu. Z ja<strong>da</strong>lni (a raczej pijalni) dochodził mniej arystokratyczny<br />

chaos głosów. Ktoś tam już śpiewał wysokim barytonem, przypomi<strong>na</strong>jącym śpiew kół tramwaju <strong>na</strong> zakrę<strong>ci</strong>e w mroźny<br />

poranek. Słychać było <strong>na</strong>wet krzykliwe sprzeczki indywiduów podpitych. Hipolit i ksiądz A<strong>na</strong>stazy zjawili się we<br />

drzwiach sali balowej i poczęli <strong>da</strong>wać z<strong>na</strong>ki Cezaremu. Ruszył ku nim, prze<strong>ci</strong>skając się przez tłum roztańcowany.<br />

– Dlaczego ty nic nie pijesz – pytał Hipolit wybałuszając zamglone oczy i czepiając się rękami bezradnymi nie<br />

tylko sąsiadów, lecz i sąsiadek.<br />

– Owszem, piję.<br />

– Nic nie pijesz i nic nie jesz. Ciągle tańczysz i tańczysz. My pijemy, a ty nie pijesz. Jakieś kozackie kozaki<br />

wytańcowujesz. Co to jest<br />

– Prze<strong>ci</strong>eż to ja go <strong>na</strong>mówiłem... I ty także!... – perswadował wikary.<br />

– Do diabła! Klecho, do diabła! Wiem, co mówię. On <strong>na</strong>mi gardzi. Wiem i już! Nie chce z <strong>na</strong>mi pić, bo my jesteśmy<br />

burżuje, a on wielki bolszewik. Nie przeszkadzaj mi, smarkaczu! Czarny jezuito, p o m i d o r z e! Wiem, co mówię.<br />

Czaruś, bra<strong>ci</strong>e! Pamiętasz<br />

– Pamiętam, Hip! Nie ma o czym...<br />

– Między Łysowem a Patkowem, w lesie Rogaczu. Tu łączka, tam dwór, tu droga. Ja leżę w rowie i nie widzę ani<br />

łączki, ani lasu, ani dworu, bo mię ta r y f a moskiewska sztykiem w b a n d z i o c h. A dopiero czuję: ktoś się<br />

podsadza pode mnie. Na bara<strong>na</strong> mię i w dyrdy przez tę łączkę w dole, przez mostek do Patkowa! Bra<strong>ci</strong>e! Pij ze mną,<br />

bra<strong>ci</strong>e rodzony! Rodzony bra<strong>ci</strong>e, Czaruś Baryka!<br />

– Dobrze, wypijemy!<br />

– Ty, klecho, czarny jezuito – precz! Jeszcześ tu! Pomidor – won! Pijemy! Czyś ty wąchał proch, pomidorowy<br />

jezuito Siedziałeś w mysiej dziurze u Pa<strong>na</strong> Boga za piecem, a zęby <strong>ci</strong> szczękały ze strachu, kłap–kłap–kłap... Ja <strong>ci</strong>ę<br />

z<strong>na</strong>m! Teraz się dopiero wylakierowałeś... To nie sztuka, bratku!<br />

– Oto są skutki wychowania w moskiewskim gim<strong>na</strong>zjum... – mruczał do otaczających ksiądz A<strong>na</strong>stazy.<br />

– Będziesz tu jeszcze ze swym Chyrowem wyjeżdżał! O, to już <strong>na</strong>d moje siły!<br />

– Cicho, Hip! Jakże moż<strong>na</strong> tak <strong>na</strong> brata <strong>na</strong>stawać...<br />

– Co to za brat! To klecha. W Chyrowie się po ła<strong>ci</strong>nie spowia<strong>da</strong>ł. Piję z tobą, a ten precz!<br />

– Piję i ja z tobą! – wołał Cezary, czynem stwierdzając słowne zapewnienie.<br />

– Co to za pi<strong>ci</strong>e! Gardzisz mną, niby z tej racji, że ja jestem szlagon, niby burżuj, a ty czerwony bolszewik. Och,<br />

grubo się mylisz, Czaruś... Grubo! Rozkraj serce moje, rozkraj serce, a zobaczysz...<br />

– Czaruś, pijże i ze mną! – <strong>na</strong>stawał ksiądz A<strong>na</strong>stazy. – Nie słuchaj, co ten libertyn o mnie wykrzykuje. To jest<br />

skutek moskiewskiego wychowania. Po prostu – moskiewskie wychowanie i kwita!<br />

– Piję z tobą, księże dobrodzieju.<br />

– Precz, czarny! Widziałeś, Czaruś, jaką to sutannę włożył... Atłasy z wierzchu, a pod spodem plecy pomidorowe. A<br />

bas la calotte! – począł krzyczeć Hipolit tak ochrypłym głosem, że wszyscy w tej rozległej pijalni zwró<strong>ci</strong>li się ze<br />

śmiechem w jego stronę.<br />

Ale Hipolit w tej chwili już mało co widział. Machał rękami i rzucał nogami bezskutecznie, bo nie mógł stawiać<br />

kroków. Siadł <strong>na</strong> stole i zwiesił głowę <strong>na</strong> piersi. Przyja<strong>ci</strong>ele, sąsiedzi, z<strong>na</strong>jomi ujęli go pod ręce i opierającego się z<br />

całej siły potaszczyli dokądś w zadymioną przestrzeń.<br />

82


Na placu został ksiądz A<strong>na</strong>stazy. Ten poczuł się w obowiązku zastąpienia Hipolita. Pili we dwu z Baryką, raz wraz<br />

całując się i bez przerwy dysputując. Dysputa była teologicz<strong>na</strong>, <strong>na</strong>faszerowa<strong>na</strong> i <strong>na</strong>szpikowa<strong>na</strong> <strong>taki</strong>mi subtelnoś<strong>ci</strong>ami,<br />

że wresz<strong>ci</strong>e nie wiadomo było kompletnie, czego dowodzi wikary, a co zbija Cezary. Podnosili głos coraz wyżej,<br />

czepiali się byle słówka, obrażali się i znowu przepraszali wracając do meritum dysputy, do jądra rzeczy, do samej<br />

istoty sporu. Lecz wkrótce <strong>na</strong>dszedł moment fatalny, nie mogli się zorientować, o co właś<strong>ci</strong>wie spór się toczy. Z tej<br />

rozterki wybawiła ich pew<strong>na</strong> wspólnie ulubio<strong>na</strong> piosenka. I oto obadwaj zaczęli śpiewać. Lecz i ze śpiewem nie szło<br />

dobrze. Wkrótce każdy śpiewał co innego.<br />

Tak stały sprawy, gdy Cezarego powołano przez posły do sali balowej. Poszedł rezolutnie. Pani Koś<strong>ci</strong>eniecka ch<strong>ci</strong>ała<br />

go widzieć. Stanął przed nią z zamiarem tańczenia, lecz ujrzawszy tuż obok pa<strong>na</strong> Barwickiego wyprostował się i począł<br />

cedzić przez zęby krajowe i cudzoziemskie wyrazy, rozmaitego pochodzenia, lecz przeważnie bakińsko–rosyjskie,<br />

tureckie, perskie, gruzińskie i zgoła portowe. Na szczęś<strong>ci</strong>e dopomożono mu do zmiany kierunku. Podtrzymany przez<br />

życzliwych, ruszył w ślad za Hipolitem Wielosławskim.<br />

Był już ranek, kiedy się ocknął w jakimś pokoju. Hipolit chrapał tak straszliwie, że firanka w oknie drżała. Ksiądz<br />

A<strong>na</strong>stazy mył się w wielkiej misce emaliowanej <strong>na</strong> niebiesko. Parskał jak źrebiec, zlewał sobie głowę i znowu parskał.<br />

Wresz<strong>ci</strong>e wytarł się do sucha i trzeźwym głosem zapytał:<br />

– Czaruś, jedziesz ze mną<br />

– Dokąd<br />

– Do Nawło<strong>ci</strong>.<br />

– Księże, a gdzie my jesteśmy<br />

– W Odola<strong>na</strong>ch, <strong>na</strong> pikniku. Na pikniku w Odola<strong>na</strong>ch... – zaśpiewał zupełnie dobrze i głosem zgoła czystym.<br />

– No, to jadę!<br />

– W <strong>taki</strong>m razie – wstawać! Dalej go! Raz, dwa! Ten Hipek zostanie tutaj. Pijanica, moskiewskie wychowanie.<br />

Później po niego przyśle się zamknięty powóz, żeby zgorszenia nie szerzyć i żeby go oko ludzkie nie widziało.<br />

Wstawać!<br />

Cezary był dokumentnie oszołomiony, lecz już trzeźwiejszy. W mig umył się, uczesał i odział. Narzu<strong>ci</strong>ł paltot <strong>na</strong><br />

ramio<strong>na</strong>, czapkę <strong>na</strong> głowę. Wyszli po <strong>ci</strong>chu. Mijali korytarz i sienie. W drugim końcu pałacu muzyka grała i słychać<br />

było stamtąd gwar zabawy, <strong>który</strong> z<strong>da</strong>wał się w<strong>ci</strong>ąż jeszcze rozsadzać ten dom ogromny i spokojny. Przed drzwiami<br />

wejś<strong>ci</strong>owymi, gdy je otwierali, stały konie. Jędrek siedział <strong>na</strong> koźle. Miał minę wesołą.<br />

– Byłeś, widzę, w nocy zalany, mądralo! – krzyknął ksiądz surowo. – Po minie widzę.<br />

– Jed<strong>na</strong>kowoż mogę jechać. Zaręczam za powrót pomyślny.<br />

– Sprobuj mię niepomyślnie wywalić, pijanico, to ja <strong>ci</strong> sprawię!<br />

Ksiądz wskoczył do wolanta. Za nim Cezary. Konie ruszyły. Dzień szarzał. Gdy wolant mijał park, Cezary rozglą<strong>da</strong>ł<br />

się po tym parku, szukając za dnia oczyma pewnych miejsc z<strong>na</strong>nych mu po nocy.<br />

Za parkiem i aleją ukazała się wieś włoś<strong>ci</strong>ańska, Odolany. W ok<strong>na</strong>ch chat wi<strong>da</strong>ć było światła <strong>na</strong>ftowych kaganków.<br />

Skrzypiały drzwi domostw słomą krytych, niskich i małych. Rżały konie. Porykiwały krowy, kwiczały świnie, gęgały<br />

gęsi. Koguty piały i psy <strong>na</strong>szczekiwały zajadle. Ludzie za<strong>da</strong>wali bydłu, krzątali się dokoła przyziemnych chlewów,<br />

nosili wodę i paszę. Praca <strong>ci</strong>ężka, ordy<strong>na</strong>r<strong>na</strong> i pozioma wrzała w każdym osiedlu. Czasami ktoś w biegu przystanął<br />

wywłócząc wielkie bu<strong>ci</strong>ory z głębokoś<strong>ci</strong> bajora. Popatrzył <strong>na</strong> mknący pojazd, <strong>na</strong> zaprzęg cugowy buchający kłębami<br />

pary – i biegł do swej roboty. Głębokie błoto traktu wlewać się z<strong>da</strong>wało <strong>na</strong> podwórka i łączyć, spajać z gnojówkami.<br />

Nieznośny smutek <strong>na</strong> widok nędzy bytowania ludzkiego wśród tych bajorzysk i gnojówek powiał <strong>na</strong> Cezarego.<br />

– Szklane domy... – wycedził przez zęby.<br />

– Co mówisz – pytał ksiądz A<strong>na</strong>stazy.<br />

– Miła wieś... – rzekł Cezary.<br />

– A, wieś, jak wieś. Ani miła, ani niemiła. Po prostu Odolany. Pracy tu trzeba, och, pracy! Ludek tu dobry,<br />

pocz<strong>ci</strong>wy, bogobojny, zapobiegliwy, pracowity, ale pracy <strong>na</strong>d nim trzeba – po łok<strong>ci</strong>e!<br />

Cezary zaśmiał się z <strong>ci</strong>cha.<br />

– Cóż ty się śmiejesz Ja dobrze wiem, co mówię, bo wśród nich żyję. Wszyscy oni jed<strong>na</strong>cy.<br />

– Nie śmieję się, księże A<strong>na</strong>stazy, tylko ziewam. Och, ziewam!<br />

83


Po rozkoszach pikniku <strong>na</strong>stały dnie jałowe i nudne. Im ta zabawa większy wywołała rwetes i głębsze zamieszanie,<br />

tym bardziej i głębiej <strong>da</strong>wał się <strong>na</strong>stępnie odczuć spokój wsi i surowość codziennej pracy. Cezary Baryka nie<br />

dopomi<strong>na</strong>ł się już o posadę <strong>na</strong> Chłodku. Przebąkiwał o powro<strong>ci</strong>e do Warszawy i <strong>na</strong> medycynę, ale to tylko dla pozoru i<br />

jak gdyby dla sprowokowania wyraźniejszych zaprosin <strong>na</strong> pobyt dłuższy. Trudno by mu było w tym czasie odjechać.<br />

Wrósł tu <strong>na</strong>gle po pas, a <strong>na</strong>wet po ramio<strong>na</strong>. Miał tysiąc spraw do załatwienia, a wszystkie zmierzały do wyszukania<br />

pretekstów. Wier<strong>ci</strong>ł się i zżymał <strong>na</strong> miejscu, nie mogąc wyskoczyć do Leńca. Czekał, chodził z miejsca <strong>na</strong> miejsce,<br />

wyglą<strong>da</strong>ł w pola, zawsze w tę stronę, gdzie <strong>na</strong> <strong>da</strong>lekim, zamglonym wzgórku wi<strong>da</strong>ć było kępy bru<strong>na</strong>tnych drzew. Pod<br />

pozorem oglą<strong>da</strong>nia orki, polowania, a <strong>na</strong>jczęś<strong>ci</strong>ej samych spacerów, wyrywał się w tamtę stronę. Lecz mijały dnie<br />

puste, zabójczo monotonne, nieznośnie bezpłodne. Nic! Ani słowa, ani wieś<strong>ci</strong>, ani z<strong>na</strong>ku! Czasami wy<strong>da</strong>wało mu się, że<br />

wszystko, co przeżył to był tylko sen zmysłowy i nic więcej. Ludzi, którzy go otaczali, prawie nie widział. A tak <strong>da</strong>lece<br />

był zajęty swą skrytą <strong>na</strong>miętnoś<strong>ci</strong>ą, że był przeko<strong>na</strong>ny o zachowaniu <strong>na</strong>jdosko<strong>na</strong>lszej tajemnicy. Pewny był, że nikt<br />

absolutnie nic nie wie o jego uczu<strong>ci</strong>ach. Tymczasem każdy jego krok, każdy zamiar, każde przybladnię<strong>ci</strong>e, gdy<br />

wymawiano słowo „Leniec” albo wyraz „Laura”, każde sekretne westchnienie i każdy moment zadumania – były<br />

widoczne jak <strong>na</strong> dłoni dla oczu czuwających.<br />

Pewnego popołudnia, już <strong>ci</strong>emnego i mrocznego, w starym <strong>na</strong>włockim salonie grał <strong>na</strong> cztery ręce z panną Wandą<br />

Okszyńską. Grał mechanicznie, myśląc o swych utrapieniach wewnętrznych, rąbiąc martwymi rzutami rąk, rozszarpując<br />

skomplikowaną, nerwową grą palców jednostajne pasmo swej tęsknoty. Moż<strong>na</strong> by powiedzieć, iż nie słyszał muzyki<br />

wydobytej przez własne ręce, że czasami tylko z melodii zmiennej wznosiły się ku niemu ś<strong>ci</strong>skające wewnątrz siły<br />

tajemne. Skończył się utwór Liszta, <strong>który</strong> grali obydwoje. Ręce obojga ustały <strong>na</strong> klawiszach. Cezary palcami lewej swej<br />

dłoni przebierał jeszcze ostatnią melodię. Wtem poczuł z <strong>na</strong>jgłębszym zdumieniem, że pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> prawą swą rękę,<br />

zamiast <strong>na</strong> czarnych czy białych klawiszach, złożyła <strong>na</strong> jego ręce. Wydłużo<strong>na</strong> dłoń, zim<strong>na</strong> jak z lodu, drżąca<br />

spazmatycznie, przy<strong>ci</strong>snęła wierzch jego dłoni do klawiszów – chude palce żelaznym uś<strong>ci</strong>skiem ogarnęły jego palce.<br />

Cezary siedział dość długo bez ruchu, pod<strong>da</strong>jąc się temu uś<strong>ci</strong>śnieniu, w zupełnej niewiedzy, co ma zrobić z tym fantem,<br />

<strong>który</strong> go trzymał w ręce. Podniósł oczy <strong>na</strong> twarz pannicy. Głowa jej była odwróco<strong>na</strong> i w<strong>ci</strong>śnięta między barki, jakby dla<br />

powstrzymania szlochów czy przetrwania uderzeń. Ręka obejmująca jego rękę w<strong>ci</strong>ąż febrycznie drżała i szpo<strong>na</strong>mi<br />

palców wpijała się pod palce. Zrazu pomyślał, że jego partnerce zrobiło się niedobrze, że to jakiś panieński atak –<br />

istierika, <strong>na</strong> którą panny w Rosji bardzo <strong>ci</strong>erpią. Lecz przyjrzawszy się uśmiechowi warg zrozumiał. Wysunął swą rękę<br />

ostrożnie i stanowczo spod tamtej dłoni. Nie wiedział, co robić <strong>da</strong>lej. Przesunęła mu się w pamię<strong>ci</strong> melodia z<strong>na</strong>nej<br />

piosenki operetkowej:<br />

W lasku Idy trzy boginie<br />

Spór za<strong>ci</strong>ęty wiodą wraz,<br />

Każ<strong>da</strong> z nich pięknoś<strong>ci</strong>ą słynie:<br />

Która <strong>na</strong>jpiękniejsza z <strong>na</strong>s...<br />

Myśl jego pog<strong>na</strong>ła ku ubóstwianej, ku bogini. Marzenie jego wionęło ku tamtej. rzekł z bezlitosnym, z okrutnym<br />

uśmiechem:<br />

– Widziałem tutaj któregoś dnia, jak pani u<strong>ci</strong>ekała przed perliczką.<br />

– Ja Pan to widział – jęknęła zrywając się z miejsca.<br />

– Widziałem, jak dookoła pani fruwały wstążki, paski, falbanki, a pani z głośnym krzykiem wywijała nogami.<br />

Pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> zakrę<strong>ci</strong>ła się <strong>na</strong> miejscu. Głęboki jęk, potem ostry pisk zabrzmiał w jej ustach. Wstała. Usiadła.<br />

Znowu wstała. Dygnęła. Bokiem wyszła z pokoju i u<strong>ci</strong>ekła z ganku przez ogród, jakby ją ś<strong>ci</strong>gał tysiąc rozjuszonych<br />

perliczek, pawi, kogutów i indorów.<br />

Nieustanne przemyśliwanie <strong>na</strong>d sposobami widywania się z ubóstwianą miało swój skutek: Cezary osiągał widzenie<br />

Laury. Opacznie może wyglą<strong>da</strong>ć to twierdzenie, a jed<strong>na</strong>k wszystko z<strong>da</strong>je się je uzasadniać, iż utęsknienie, nerwowe<br />

wyczekiwanie, niemieszczenie się w skórze, pragnienie jej widoku, przyzywanie jej wszystkimi siłami duszy i każdą<br />

kroplą krwi, marzenie o niej tak <strong>na</strong>tarczywe, iż objawiało niemal w polu widzenia jej posta<strong>ci</strong> – realizowało wresz<strong>ci</strong>e jej<br />

osobą fizyczną. Wychodziła <strong>na</strong>gle z marzeń prawdziwa, jakby się stawiała <strong>na</strong> rozkaz wewnętrznego szaleństwa. Cezary<br />

niejednokrotnie czuł, że się oto za chwilę powin<strong>na</strong>, musi ukazać i – kiedy odwracał głowę – ukazywała się niosąc mu w<br />

ofierze uśmiech miłosny, odpowiedź jej duszy <strong>na</strong> sny jego duszy. Tak było pewnego razu w <strong>na</strong>włockim koś<strong>ci</strong>ele,<br />

podczas patetycznego kazania księdza A<strong>na</strong>stazego. Tak było kiedy indziej w <strong>na</strong>włockim salonie, gdy weszła<br />

niespodzianie w czasie <strong>na</strong>jgorętszej chwili utęsknienia.<br />

Jakże kochał jej uśmiech, jej ruchy, jej mowę, jej spojrzenia! Jakże uwielbiał jej dow<strong>ci</strong>p, dobrotliwy i przyja<strong>ci</strong>elski<br />

– dow<strong>ci</strong>p łagodny, jakoś „z głupia frant” i „z <strong>ci</strong>cha pęk” – dow<strong>ci</strong>p przytulny a subtelny, w <strong>który</strong>m nie było nic<br />

gminnego, jaskrawego, dwuz<strong>na</strong>cznego, ani <strong>na</strong> pokaz! Jakże uwielbiał <strong>ci</strong>chą poufność rozmowy z nią o rzeczach<br />

niepowszednich i nieży<strong>ci</strong>owych, kiedy gwarzyła z serca do serca o duszy swej i o duszy przyja<strong>ci</strong>ela! Były to jakby<br />

wędrówki w słońcu po krainie <strong>da</strong>lekiej – baśni o sobie dla siebie samych. Nic w niej nie było z rozpusty, a wszystko<br />

84


yło z miłoś<strong>ci</strong>. Nawet te sprawy miłoś<strong>ci</strong>, które są wyuz<strong>da</strong>ną rozpustą, w niej były tylko miłoś<strong>ci</strong>ą. Szaleństwo jej,<br />

zapomnienie się, zapamiętanie i wszystek obłęd miłosny był zu<strong>pełny</strong>, lecz była to także całopal<strong>na</strong> ofiara dla bóstwa,<br />

które nosiło <strong>na</strong>zwę „Czaruś”. Ponieważ była o dwa lata starsza od bóstwa, a <strong>na</strong>dto ponieważ była już wdową,<br />

poczytywała się niejako za opiekunkę tego młokosa. Dawała mu przezorne rady i wskazówki dobrotliwe. Uczyła go<br />

niejednej mądroś<strong>ci</strong> ży<strong>ci</strong>a, której jeszcze w swych bezładnym i roztrzęsionym ży<strong>ci</strong>u nie posiadł.<br />

Oprócz Karoliny, która jedne objawy widziała, inne słyszała, te przeczuła, tamte wykombinowała, a jeszcze inne po<br />

prostu wywąchała, nikt w Nawło<strong>ci</strong> niczego się nie domyślał. Przyjechała droga paniusia Koś<strong>ci</strong>eniecka, <strong>na</strong>jmilsza<br />

sąsiadka, porozmawiać o pikniku – <strong>na</strong>wiozła ploteczek, historyjek, opowieś<strong>ci</strong> co niemiara, iż nie moż<strong>na</strong> było dość się<br />

ich <strong>na</strong>słuchać. Śmiano się przez cały wieczór i nie ch<strong>ci</strong>ano jej wypuś<strong>ci</strong>ć. Cóż by w tym było dziwnego albo zdrożnego,<br />

że przyjechała Cóż by w tym było dziwnego, że z pa<strong>na</strong>mi, tancerzami swymi, Hipolitem i Cezarym, długo różne<br />

rzeczy przypomi<strong>na</strong>ła – że im samym opowia<strong>da</strong>ła, co to tam broili, gdy już mieli dobrze w czubach Tylko Karoli<strong>na</strong><br />

widziała pewne skinienie, a zaraz potem pochwycenie przez Cezarego maleńkiej karteczki.<br />

I oto <strong>na</strong>zajutrz Cezary prosi o konie do Częstochowy. Ma stamtąd wysłać pilny telegram do swego przyja<strong>ci</strong>ela i<br />

poniekąd opieku<strong>na</strong>, pa<strong>na</strong> Gajowca, z doniesieniem, iż teraz jeszcze nie przyjedzie, choć go ów pan Gajowiec listem<br />

rekomendowanym <strong>na</strong> pewien termin wzywa. Karoli<strong>na</strong> szpiegowskimi sposoby zba<strong>da</strong>ła, iż tego dnia pani Koś<strong>ci</strong>eniecka<br />

również wyjeżdżała z Leńca. Dochodzenie, dokąd jeździła, po długich śledzeniach okazało, że właśnie do<br />

Częstochowy. Prawdopodobne stało się w umyśle Karoliny niewątpliwym.<br />

Nikt nie słyszał w <strong>ci</strong>emną, wietrzną, burzliwą noc, tylko Karoli<strong>na</strong> słyszała – och, słyszała! – tętent, a <strong>na</strong>wet rżenie<br />

konia w parku. Skądżeby rżenie konia w parku Kto mógł po nocy jeździć w alejach <strong>na</strong> koniu Karoli<strong>na</strong> chodziła<br />

rankiem po tych alejach i od<strong>na</strong>lazła ślady kopyt. Ślady wypłukane przez deszcz, zachlustane przez jesienną ulewę, przez<br />

głuchy wicher zamie<strong>ci</strong>one. Ktoś tu przyjeżdżał w nocy. Przeklęty tu był gość. Nie bał się <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong> i wichury, deszczu i<br />

grubej mgły. Nie lękał się, że go pochwycą i zdemaskują, że go powitają strzałami, jak <strong>na</strong>leży nocnemu złodziejowi.<br />

Oczy Karoliny wyśledziły kierunek śladu kopyt i trafiły do drzewa, gdzie koń był przywiązany. Oto tu stratowane,<br />

zwiędłe badyle, oto tu ob<strong>da</strong>rta kora. Koń zmarzł <strong>na</strong> wichrze i wtedy rżał. Długo musiał czekać <strong>na</strong> wichrze i deszczu,<br />

skoro tak wyraźnie dookoła drzewa okrąg wydeptał. Długo musiał, bardzo długo, złodziej w tym parku bawić.<br />

Cezary często znikał wnet <strong>na</strong> początku wieczora. Mówił, że ma do <strong>na</strong>pisania listy albo że go głowa boli. Lecz<br />

<strong>na</strong>zajutrz chłopak kredensowy nie mógł się doczyś<strong>ci</strong>ć jego butów, przemoczonych i zabłoconych, a ubranie musiał<br />

suszyć <strong>na</strong> ogniu. Karoli<strong>na</strong> wstawszy rano chwytała niepostrzeżenie dla służby to wysuszone ubranie, wąchała je – a<br />

poczuwszy zapach perfum Laury zlatywała w otchłań szaleństwa. Zresztą samo owo bezwzględne i okrutne odwrócenie<br />

się młokosa od wszystkiego i wszystkich – a zwłaszcza odwrócenie się od niej – wyraźniej niż wszystkie te szpiegostwa<br />

fatalną prawdę potwierdzało.<br />

85


Jednego z ostatnich dni listopa<strong>da</strong>, wró<strong>ci</strong>wszy po całodziennej nieobecnoś<strong>ci</strong> do Nawło<strong>ci</strong> z miasteczka Śnieguły,<br />

dokąd jeździł z Hipolitem, Cezary zastał <strong>na</strong> stole w swoim pokoju kartkę od księdza A<strong>na</strong>stazego, <strong>na</strong>pisaną ołówkiem,<br />

wielkimi literami, tej osnowy: „Przychodź <strong>na</strong>tychmiast do pokoju Karoliny! A<strong>na</strong>stazy”. Zanim Cezary mógł się<br />

zorientować, co to z<strong>na</strong>czy, i zanim zdążył ręce obmyć po drodze, drzwi się otworzyły i nie wszedł, lecz wtargnął do<br />

pokoju ksiądz A<strong>na</strong>stazy w komży i stule. Cezary żachnął się i <strong>na</strong> chwilę oniemiał.<br />

– Chodź żywo! – krzyknął ksiądz.<br />

– Co to wszystko z<strong>na</strong>czy – sarknął młody człowiek.<br />

– Do pokoju Karoliny! Słyszysz!<br />

Ksiądz rozkazywał. Łkając. Chwy<strong>ci</strong>ł despotycznym gestem rękę Cezarego i po<strong>ci</strong>ągnął go brutalnie. Cezary wyrwał<br />

rękę i uniósł się:<br />

– Proszę mię zostawić! Nie jestem parafianinem księdza.<br />

– Natychmiast! Rusz się! Karoli<strong>na</strong> umiera!<br />

– Cóż to znowu<br />

– Umiera! To złote dziecko! Pragnęła <strong>ci</strong>ę widzieć przed śmier<strong>ci</strong>ą. O to jedno błaga. Ruszaj, bo możemy jej nie<br />

zastać!<br />

Ksiądz A<strong>na</strong>stazy głośno, bezradnie zaszlochał. Cezary był tak oszołomiony, że wybiegł z pokoju bez czapki, razem<br />

z księdzem, nie myśląc o tym, co robi. Gdy się jeden przez drugiego przepychali we drzwiach i pędzili przez park,<br />

Cezary dopytywał się nie mogąc tchu złapać:<br />

– Co się stało Skąd Co <strong>taki</strong>ego<br />

– Siebie się pytaj!<br />

– Co ksiądz ple<strong>ci</strong>esz!<br />

– Siebie się pytaj! Słuchałem jej ostatniej spowiedzi. Rozumiesz Milczę. Lecz ty – bij się w piersi!<br />

– Milczże ksiądz zupełnie!<br />

– Boże, bądź miłoś<strong>ci</strong>w!...<br />

Na stopniach ganku stał Hipolit. Łamał ręce i tłukł głową o słup ganku. Właśnie w tej chwili wpadły przed ganek<br />

konie, gnia<strong>da</strong> para cugowa, cała tak w pia<strong>na</strong>ch, że maś<strong>ci</strong> tych przepysznych koni nie było wi<strong>da</strong>ć. Jędrek nie mógł<br />

powstrzymać koni lecących w skok, co siły w koś<strong>ci</strong>ach i mięśniach. Bryczka oparła się aż między drzewami parku.<br />

Wyskoczył z niej młody lekarz, chirurg z miasta. Nie witając się z nikim, w kapeluszu i palto<strong>ci</strong>e, z pudełkiem <strong>na</strong>rzędzi<br />

pod pachą pobiegł za Hipolitem przez sienie i pokoje. Za nimi dopiero szedł ksiądz i Cezary. Z <strong>da</strong>la, z trze<strong>ci</strong>ego<br />

pokoju, słychać było jęki rozpaczliwe, istny ryk Karoliny wijącej się w boleś<strong>ci</strong>ach. We drzwiach jej pokoju tłoczyły się<br />

<strong>ci</strong>otki, pani Wielosławska, służące, Ma<strong>ci</strong>ejunio, Woj<strong>ci</strong>unio, dwórka, żo<strong>na</strong> ekonoma, baby for<strong>na</strong>li. Wszystko to<br />

bełkotało, biegało, coś przynosiło i wynosiło, radziło i płakało. <strong>na</strong>jtrzeźwiejszy był Ma<strong>ci</strong>ejunio, <strong>który</strong> w<strong>ci</strong>ąż coś dźwigał<br />

i wszystkich uspokajał.<br />

Cezary jego po<strong>ci</strong>ągnął za ramię i spytał szeptem:<br />

– Co się stało<br />

– Panienka zaniemogła.<br />

– Co jej jest<br />

– Straszne boleś<strong>ci</strong>.<br />

– Żołądkowe<br />

– Nie. To coś złego.<br />

Nachylił się do ucha Baryki i stanowczo wyszeptał:<br />

– To mi wyglą<strong>da</strong> <strong>na</strong> otru<strong>ci</strong>e.<br />

– Sama miałaby się otruć<br />

– Tego nie wiem. Przyszła z ogrodu z krzykiem. I oto tak się wije już z godzinę czasu.<br />

– Otru<strong>ci</strong>e nie mogłoby trwać godzinę czasu.<br />

– Nie wiem.<br />

Jakby <strong>na</strong> zawołanie wysunął się z pokoju lekarz. Rozejrzał się nie<strong>ci</strong>erpliwie po zebranych i niechętnie mruknął:<br />

– Za późno. Kto tu z państwa jest pan Baryka<br />

– A co – zapytał Cezary.<br />

– Proszę wejść. Chora wzywa.<br />

Cezary wszedł do pokoiku, gdzie nigdy jeszcze nie był. Uderzył go potworny wygląd twarzy Karoliny. Była cała<br />

szara, twarz miała jakby z ceraty, z czarnymi dołami pod oczyma. Wszystka bez przerwy drgała. Jęknęła:<br />

– Panie Cezary... Żeg<strong>na</strong>m pa<strong>na</strong>.<br />

– Co pani zrobiła – krzyknął w uniesieniu.<br />

– Ja nic nie wiem. Coś się dzieje... ze mną... Bądź zdrów, Czaruś...<br />

86


W pokoju nie było nikogo. Z <strong>na</strong>gła wszedł ksiądz A<strong>na</strong>stazy. Szlochając, gestem nie znoszącym przeczenia wsunął<br />

prawą rękę Cezarego w zimną, drgającą dłoń Karoliny, okrę<strong>ci</strong>ł obiedwie ręce stułą i począł szepcąc ła<strong>ci</strong>ńską modlitwę<br />

kreślić z<strong>na</strong>ki krzyża <strong>na</strong>d tymi rękami związanymi.<br />

Twarz Karoliny złagodniała. Światło białe przez nią przele<strong>ci</strong>ało. Wśród <strong>na</strong>dludzkich, wi<strong>da</strong>ć, boleś<strong>ci</strong> przebił się<br />

uśmiech. Goś<strong>ci</strong>ł przez chwilę <strong>na</strong> wargach czarnych jakby z żelaza. Cezary <strong>na</strong>chylił się i złożył pocałunek <strong>na</strong> wargach,<br />

<strong>który</strong>ch pierwszy dotknął ustami – i ostatni. Odskoczył, bo usta te bezwładnie się rozchyliły i, wśród jęku potwornego,<br />

cały język spomiędzy nich się <strong>na</strong> zewnątrz wywalił. Jeszcze raz, drugi, jęk się powtórzył – i wszystko ustało dziwnie<br />

raptownie. Lekarz przyłożył ucho do piersi Karoliny. Długo słuchał. Strzepnął palcami, podniósł się i począł sprzątać<br />

swe statki, szukać porzuconego paltota i kapelusza. Karoli<strong>na</strong> umarła. Doktór rzekł:<br />

– Państwo będą łaskawi <strong>da</strong>ć z<strong>na</strong>ć do powiatowego lekarza. Tu jest wyraźne otru<strong>ci</strong>e.<br />

Najprzód milczenie, później jęk powszechny, płacz serdeczny, krzyk, rumor głosów odpowiedział <strong>na</strong> to<br />

oświadczenie. Wszystko zaroiło się, zakotłowało. Ksiądz A<strong>na</strong>stazy, oblegany przez wszystkich, płacząc, powiedział:<br />

– Nic wam, bra<strong>ci</strong>a i siostry nie mogę powiedzieć, choć wiem wszystko. Sami wie<strong>ci</strong>e, że nie mogę nic powiedzieć,<br />

com słyszał <strong>na</strong> spowiedzi. Tylko to jedno: módl<strong>ci</strong>e się za nią gorąco, bo to nie jest samobójstwo. To jest ofiara.<br />

Ludzie proś<strong>ci</strong> padli zaraz <strong>na</strong> kola<strong>na</strong> tuż przy drzwiach pokoju Karoliny. Ksiądz upadł <strong>na</strong> twarz tuż przy łóżku i<br />

wśród płaczu głośno się modlił. Cezary stał w rogu izby. Patrzał <strong>na</strong> śniadą, prawie czarną twarz Karoliny. Śniło mu się,<br />

że już <strong>da</strong>wno taką samą twarz widział, gdy wywoził trupy z Baku. Tak samo do niego jed<strong>na</strong> wołała, choć już jej słów<br />

słychać nie było. Ledwie ludzie skończyli szeptanie modlitwy, szmer ich, gwar, bełkot rozniósł się po całym domu. Z<br />

domu wytoczył się <strong>na</strong> dziedziniec, w gum<strong>na</strong> i <strong>na</strong> czworaki, do zabudowań we dworze i <strong>na</strong> wsi.<br />

– Cóż to się stało Jakim sposobem Dlaczego Kto winien<br />

Poczęto zbierać <strong>da</strong>ne dla ustalenia historii tego dnia. Ale to szło z trudem, gdyż Karoli<strong>na</strong> zazwyczaj była wszędzie,<br />

w<strong>ci</strong>ąż się krzątała, w<strong>ci</strong>ąż biegła dokądś i skądś szła z powrotem. Jakże tu było ustalić dokładnie <strong>da</strong>ne Ma<strong>ci</strong>ejunio<br />

stwierdzał, iż on pierwszy usłyszał jej krzyk, wołanie o pomoc <strong>na</strong> ganku. Domyślał się przeto, że przyszła z ogrodu.<br />

Lecz w ogrodzie i w parku nikt jej nie widział, gdyż tam było o tej porze pusto. Poczęto śledzić krok za krokiem,<br />

minutę za minutą, gdzie Karoli<strong>na</strong> tego dnia była: w oborach, w domu ekonoma, w czworakach, w domu rządcy, w<br />

kurniku, w chlewach. Poczęto ustalać ś<strong>ci</strong>słą chronologię tych jej wypraw i stwierdzono, że po obiedzie, więc<br />

<strong>na</strong>jpóźniej, była w mieszkaniu rządcy, pa<strong>na</strong> Turzyckiego. A więc wszyscy, <strong>na</strong>wet pani Wielosławska, obiedwie <strong>ci</strong>otki,<br />

wuj Michał, Hipolit, Cezary, Ma<strong>ci</strong>ejunio – pobiegli do „Arianki”. Pani Turzycka, stale zatrudnio<strong>na</strong>, jeżeli nie w kuchni,<br />

to w jej okolicach, nic nie wiedziała, co się stało „<strong>na</strong> dworze”. Gdy jej oz<strong>na</strong>jmiono, że Karoli<strong>na</strong> nie żyje, zupełnie<br />

zaniemówiła. Siadła <strong>na</strong> krześle i wytrzeszczonymi oczyma patrzyła <strong>na</strong> ten zbiór wysoko postawionych person. Coś<br />

niezrozumiałego mamrotała i ględziła w kółko. Wresz<strong>ci</strong>e wybuchła:<br />

– Ale prze<strong>ci</strong>e pan<strong>na</strong> Karusia była tutaj u <strong>na</strong>s <strong>na</strong>d wieczorem! Zdrowa jak rybka! Najłaskawsza, <strong>na</strong>jmilsza osoba! Co<br />

też państwo mówią!<br />

– O której godzinie Karoli<strong>na</strong> była tutaj – spytał wuj Michał.<br />

– O której godzinie Zaraz... Bo to nie patrzyłyśmy <strong>na</strong> godzinę. Rozmawiałyśmy sobie, gadu, gadu... Weszła,<br />

zamknęła drzwi, bo przez te drzwi wieje zawsze, usiadłyśmy w tym <strong>na</strong>szym, żal się Boże! saloniku – i tego... Która to<br />

była godzi<strong>na</strong>, jak tu u <strong>na</strong>s była pan<strong>na</strong> Szarłatowiczów<strong>na</strong>, Wandziu, gdzie ty jesteś Wandziu!<br />

Z drugiego pokoju <strong>da</strong>ł się słyszeć głos nieśmiały panny Wandy Okszyńskiej. Najprzód zwykłe chrząknię<strong>ci</strong>e, a<br />

później głos:<br />

– Była czwarta. Po czwartej.<br />

– Czwarta – powtórzyła pani Turzycka z dokładnoś<strong>ci</strong>ą. – Po czwartej.<br />

– Czy Karoli<strong>na</strong> jadła tutaj co u państwa albo może piła – zapytał Michał Skalnicki w sposób niewinny i jakby<br />

plotkarski, gromadzący wszelkie wersje przedpogrzebowe, jak to bywa.<br />

– A piła. Lubiła wodę z sokiem porzeczkowym. Zawsze u <strong>na</strong>s piła albo wodę z porzeczkowym, albo herbatę z<br />

żurawinowym. Zrobiła trochę tego soku porzeczkowego <strong>na</strong> zimę. To pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> piła ten sok. Jak przyszła, mówię<br />

grzecznie: Paniusia się <strong>na</strong>pije herbatki z żurawi<strong>na</strong>mi... A pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> <strong>na</strong> to...<br />

– Całą szklankę wypiła<br />

– Tak, całą. Z<strong>da</strong>je się, że całą szklankę. A może i co zostało. Tego nie pamiętam, proszę państwa. Rozmawiałyśmy.<br />

Czy to moż<strong>na</strong>...<br />

– Proszę pani... A może tu jeszcze stoi gdzie ta szklanka, z której nieboszczka Karusia sok piła Trzeba by<br />

zobaczyć, co to za sok, że jej tak zaszkodził!<br />

– Sok porzeczkowy zaszkodził!... – przeraziła się pani Turzycka. – Mój sok! – Zbielała wszystka <strong>na</strong> twarzy i<br />

zatrzęsła się całym obfitym <strong>ci</strong>ałem. – Ten sok mógłby zaszkodzić pannie Karolinie Sok, <strong>który</strong> ja sama, własnoręcznie<br />

przygotowałam Nie, proszę pa<strong>na</strong>! Wszystko moż<strong>na</strong> <strong>na</strong> mnie powiedzieć, ale sok, <strong>który</strong> ja przygotowałam, pannie<br />

Karusi nie mógł zaszkodzić! To już trudno i <strong>da</strong>rmo! – zdecydowała z godnoś<strong>ci</strong>ą i dumą obrażoną.<br />

– Sama pani po<strong>da</strong>wała jej szklankę z wodą i sokiem<br />

– Czy ja sama po<strong>da</strong>łam Zaraz! Sama pobiegłam do kuchni, jak pan<strong>na</strong> Karusia objawiła swą wolę, że <strong>na</strong>piłaby się<br />

wody – <strong>na</strong>brałam szklankę wody z blaszanego wiaderka. Wo<strong>da</strong> prze<strong>ci</strong>e z <strong>na</strong>szej studni, <strong>na</strong>jczystsza w świe<strong>ci</strong>e. Potem<br />

weszłam do śpiżarki i wyniosłam stamtąd flaszkę z sokiem. Postawiłam tę flaszkę <strong>na</strong> tacce. Obok flaszki wodę w<br />

87


szklance. Zawołałam moją siostrzeniczkę, tę Wandzię, bie<strong>da</strong>ctwo, co ją państwo byli łaskawi zabrać <strong>na</strong> zabawę do<br />

Odolan – żeby zaniosła tackę do pokoju i żeby po<strong>da</strong>ła pannie Karusi, bo sama poszłam zamknąć śpiżarkę. Nieraz się<br />

tak zostawi śpiżarkę <strong>na</strong> dwie minuty, a potem tego brak, tamtego nie ma. Kto wziął, kto ruszał – utnij głowę, wbij zęby<br />

w ś<strong>ci</strong>anę – nie wiadomo!<br />

– A więc to pan<strong>na</strong> Wandzia przyniosła wodę z sokiem z kuchni do pokoju – pytał uprzejmie wuj Michał.<br />

– Tak, Wandzia.<br />

– A gdzież jest pan<strong>na</strong> Wandzia, siostrzeniczka pani dobrodziejki<br />

– Wandziu – chodź ino tutaj! – zawołała pani Turzycka.<br />

Z sąsiedniego pokoju wyszła pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> i dygnęła przed zebranymi. Z<strong>na</strong>ła już wszystkich, często bywała we<br />

dworze, doświadczyła wielu łask i niemało przyjemnoś<strong>ci</strong> od tych osób, więc nikogo się już nie lękała. Zresztą oswoiła<br />

się towarzysko podczas tego <strong>na</strong> wsi pobytu, <strong>na</strong>brała pewnej ogłady w obcowaniu. Blask lampy <strong>na</strong>ftowej niewyraźnie<br />

oświetlał twarz panny Okszyńskiej. Stała spokojnie nie<strong>da</strong>leko drzwi, skubiąc według swego <strong>na</strong>łogu pensjo<strong>na</strong>rskiego<br />

brzeg fartucha.<br />

– To pani po<strong>da</strong>ła wodę w szklance <strong>na</strong>szej kuzynce, Karolinie Szarłatowiczównie – pytał pan Skalnicki występując<br />

niejako w imieniu wszystkich zebranych. Mówił dobrotliwie, po ojcowsku i bardzo grzecznie.<br />

– Tak. Ja po<strong>da</strong>łam – odrzekła Wan<strong>da</strong>.<br />

– Czy po<strong>da</strong>ła jej pani sok osobno we flaszce, a wodę osobno w szklance, czy też sama pani <strong>na</strong>lała soku do szklanki<br />

Pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> nie odpowia<strong>da</strong>ła od razu. Robiło to wrażenie, że zbiera myśli i przypomi<strong>na</strong> sobie te drobne<br />

wy<strong>da</strong>rzenia. Odpowiedziała wresz<strong>ci</strong>e:<br />

– Pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> <strong>na</strong>lała sobie soku z flaszki do szklanki.<br />

– Tak że pani nic innego nie robiła, tylko przeniosła tacę z kuchni do tego saloniku i tu pani <strong>na</strong> stole tacę postawiła<br />

– Jeszcze... Jeszcze wzięłam z szafy w tamtym pokoju cukier w srebrnej cukiernicy i postawiłam <strong>na</strong> tacy.<br />

– Bo czasem – wtrą<strong>ci</strong>ła z pośpiechem pani Turzycka – pan<strong>na</strong> Karusia dokła<strong>da</strong>ła cukru. Choć ten sok był słodki. –<br />

Boże drogi! jeszcze jak, ale oczywiś<strong>ci</strong>e z kwaskiem, więc lubiła dosłodzić. Wandzia, pocz<strong>ci</strong>woś<strong>ci</strong> dziecko, wzięła z<br />

szafy cukier wiedząc już z góry o guś<strong>ci</strong>e panny Karoliny, postawiła <strong>na</strong> tacy i przyniosła.<br />

– A czy pani, panno Wando, osłodziła tę wodę dla <strong>na</strong>szej kuzynki, czy to zrobiła o<strong>na</strong> sama – spytał Hipolit.<br />

– Ja osłodziłam tę wodę.<br />

– Pani – pochwy<strong>ci</strong>ł Michał Skalnicki.<br />

– W tym pokoju czy w tamtym – pytał Hipolit.<br />

– W tamtym pokoju... – rzekła Wan<strong>da</strong> po chwili wahania.<br />

– Dlaczego pani już z góry słodziła wodę cukrem – pytał Hipolit.<br />

– Bo pan<strong>na</strong> Karoli<strong>na</strong> tak lubiła. Lubiła, żeby było słodko.<br />

– Ile łyżeczek cukru pani wpuś<strong>ci</strong>ła do szklanki – <strong>na</strong>stawał Wielosławski.<br />

– Dwie.<br />

– Pani wie <strong>na</strong> pewno, że to był cukier, a nie co innego Może pani przez omyłkę wsypała do tej szklanki nie cukru,<br />

lecz czego innego<br />

– To był cukier z cukiernicy.<br />

– Pani to dosko<strong>na</strong>le pamięta<br />

– Pamiętam.<br />

– A może by pani poz<strong>na</strong>ła szklankę, z której piła <strong>na</strong>sza krew<strong>na</strong><br />

– Poszukajże tej szklanki, moje dziecko! Może tutaj gdzie ta szklanka stoi! Trzeba panów przeko<strong>na</strong>ć o twej<br />

niewinnoś<strong>ci</strong>... – mówiła pani Turzycka niespokojnie, z troską, ale i nie bez ironii.<br />

– Nie. Marynia zabrała tackę ze szklanką, umyła ją i jużeśmy w niej piły kawę z <strong>ci</strong>o<strong>ci</strong>ą. Albo <strong>ci</strong>o<strong>ci</strong>a, albo ja piłyśmy<br />

kawę z tej szklanki.<br />

– Bo mamy, muszę się przyz<strong>na</strong>ć, mało szklanek, więc się je <strong>ci</strong>ągle myje... – wtrą<strong>ci</strong>ła zjadliwie pani Turzycka. –<br />

Uposażenie administratora dóbr <strong>na</strong>włockich nie jest tego rodzaju, żeby moż<strong>na</strong> sobie pozwolić <strong>na</strong> tuzin szklanek, nie<br />

mówiąc o serwisach. Te rzeczy nie są dla <strong>na</strong>s dostępne, ludzi pracy, pracy bardzo <strong>ci</strong>ężkiej i bardzo odpowiedzialnej... –<br />

dorzu<strong>ci</strong>ła z przeję<strong>ci</strong>em.<br />

– Tak, tak... – rzekł Hipolit. – a jed<strong>na</strong>k może pani będzie łaskawa pokazać <strong>na</strong>m ten słoik czy flakon, z którego <strong>na</strong>sza<br />

krew<strong>na</strong> <strong>na</strong>lewała sok, <strong>na</strong> którego wysmażenie pozwala jed<strong>na</strong>k uposażenie administratora dóbr <strong>na</strong>włockich...<br />

Pani Turzycka powstała z miejsca i truch<strong>ci</strong>kiem pobiegła do drugiego pokoju, a <strong>na</strong>stępnie <strong>da</strong>lej. Wkrótce przyniosła<br />

flakon z przezroczystego szkła, w którego połowie był gęsty sok. Hipolit poprosił pannę Wandę o łyżeczkę. Gdy<br />

przyniosła i po<strong>da</strong>wała tę łyżeczkę, spojrzał <strong>na</strong> nią spode łba, <strong>na</strong>pastliwie i nieustępliwie. Pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> miała <strong>na</strong> twarzy<br />

zwykły swój wyraz zalęknienia i depresji. Po<strong>da</strong>ła łyżeczkę i odeszła ku framudze pod oknem, gdzie się wtuliła popod<br />

muślinową firankę. Hipolit <strong>na</strong>lał <strong>na</strong> łyżeczkę soku z flaszki i sprobował go odrobinę. Smakował, delektował się,<br />

wresz<strong>ci</strong>e mruknął:<br />

– Sok – klasa! Ha, nie ma co! To prze<strong>ci</strong>e nie sok Karolinie zaszkodził. To coś innego. Niepraw<strong>da</strong>ż, wujaszku<br />

– Tak, to coś innego... – poszepnął Skalnicki kręcąc czarnego wąsa.<br />

88


W tym czasie wszyscy siedzieli <strong>na</strong> ka<strong>na</strong>pie i wyś<strong>ci</strong>ełanych krzesłach w grobowym milczeniu. Ma<strong>ci</strong>ejunio stał przy<br />

drzwiach i podparłszy ogoloną brodę przysłuchiwał się uważnie wszystkiemu, co jaśnie państwo mówią. Cezary patrzał<br />

w<strong>ci</strong>ąż <strong>na</strong> pannę Wandę. On jeden wiedział o pewnym szczególe, o szybkim <strong>na</strong>kry<strong>ci</strong>u jego ręki ręką tej niemrawej<br />

pannicy. Myślał w<strong>ci</strong>ąż o tamtej chwili.<br />

89


Nikt tego nie zauważył, żeby śmierć, sekcja zwłok i pogrzeb panny Karoliny Szarłatowiczówny wywarły<br />

jakiekolwiek wrażenie <strong>na</strong> Cezarego Baryką. Gdy pan<strong>na</strong> Wan<strong>da</strong> Okszyńska, <strong>na</strong> skutek z<strong>na</strong>lezienia we wnętrznoś<strong>ci</strong>ach<br />

zmarłej śladów strychniny, która śmierć spowodowała – była wezwa<strong>na</strong> do sędziego śledczego, a <strong>na</strong>wet aresztowa<strong>na</strong>,<br />

później zaś wypuszczo<strong>na</strong> <strong>na</strong> wolność wskutek braku jakiegoś realnego prze<strong>ci</strong>wko niej dowodu – to te wszystkie<br />

awantury, doprowadzające całą okolicę do stanu białej gorączki, Cezarego mało wzruszyły. Moż<strong>na</strong> utrzymywać, iż<br />

woj<strong>na</strong> z jej okru<strong>ci</strong>eństwem, a przed wojną widoki dostrzeżone w rewolucjach bakińskich wyziębiły w nim wrażliwość<br />

<strong>na</strong> sprawy tragiczne. Cezary zbyt wiele już widział tych „smutnych kawałków”, ażeby mógł się nimi przejmować do<br />

głębi. Prze<strong>ci</strong>wnie – tragizm wy<strong>da</strong>rzeń rodził w nim suchość, czerstwość, zdrętwiałość wewnętrzną, a <strong>na</strong>dto rozniecał<br />

jakąś chełpliwość, cynizm, zdolność do przechwalania się, przelicytowywania w okru<strong>ci</strong>eństwie i jeżeli nie samą<br />

zbrodniczość instynktu, to pewien surogat zbrodniczoś<strong>ci</strong>, snobizm uwielbiający zdolność do zbrodni. Gdyby był wcale<br />

nie widział wojennych i rewolucyjnych „kawałków”, byłby się ich nie tylko bał, ale i lękał. Wspomnienie groźnych<br />

widoków kazało patrzeć <strong>na</strong> <strong>taki</strong>e tam drobne wypadki jak zadzióbanie jednej perliczki przez drugą – jako <strong>na</strong> fatałaszki.<br />

Takież to on sceny widywał Widywał, jak niewinną dziewczynę ormiańską zgraja chłopów potężnych gwał<strong>ci</strong>ła – drab<br />

po drabie – a później ostatni pchnął ją nożem pod to serce, które już prawie nie biło. Widywał, jak potem ta zgraja<br />

zapalała papierosy i podśpiewując szła w swoją stronę. Cóż tam Karusia i ta druga!<br />

W grun<strong>ci</strong>e rzeczy jed<strong>na</strong>k ani widziane z bliska zajś<strong>ci</strong>a wojenne i widziane z bliska zajś<strong>ci</strong>a rewolucyjne nie wpłynęły<br />

tak decydująco <strong>na</strong> usposobienie Cezarego jak jego rozszalała <strong>na</strong>miętność do Laury Koś<strong>ci</strong>enieckiej. Jego zapalczywość<br />

miłos<strong>na</strong> była tej miary, że wypadki <strong>na</strong>włockie służyły mu za temat do interesujących nowinek, które zanosił swej pani.<br />

Szczęśliwy był, gdy mógł dostarczyć czegoś prosto z igły, <strong>na</strong> gorąco: Aresztowano Wandę Okszyńską, gdyż w czasie<br />

sekcji z<strong>na</strong>leziono strychninę we wnętrznoś<strong>ci</strong>ach Karoliny. Podczas rewizji z<strong>na</strong>leziono słoik z takąż strychniną w szafie<br />

rządcy Turzyckiego. Wan<strong>da</strong> prawie nie broni się. Zaprzecza i basta. O niczym nie wie. Nigdy słoika ze strychniną w<br />

szafie wuja nie widziała. Po cóż by miała sypać tru<strong>ci</strong>znę do szklanki Karoliny Lecz któż ją wsypał Czy o<strong>na</strong> sama<br />

Służącej wtedy w domu nie było. Turzycki był <strong>na</strong> folwarku Chłodek. Były w mieszkaniu rządcy dwie osoby – pani<br />

Turzycka i Wan<strong>da</strong>. Pani Turzycka Brak wszelkich poszlak. Wan<strong>da</strong> Ten podlot, klapak, muzykus nie wiedzący o<br />

świe<strong>ci</strong>e bożym, ta głupia i tchórzliwa Wan<strong>da</strong> O tajemnym uś<strong>ci</strong>sku ręki przez tęż głupią Wandę, (ach, jakże głupią!),<br />

nikomu nigdy nie wspomniał. Po cóż miałby dorzucać sobie liść wawrzynu, a jej kamień potępienia I to nie: nie ch<strong>ci</strong>ał<br />

po prostu, żeby się <strong>na</strong> niego Laura gniewała, żeby go miała w podejrzeniu. Wszakże nie mówił ani jej, ani nikomu o<br />

pocałunkach z Karusią. Po cóż miałby mówić o jednym idiotycznym uś<strong>ci</strong>sku ręki<br />

I tak oto coraz to nowe ploteczki, wiadomostki, wersje, pogłoski Cezary nosił swej pani. Widywał ją tajemnie to tu,<br />

to tam, w hotelu w mieś<strong>ci</strong>e albo u niej w nocy. Zachowywał się chytrze, tak przebiegle, tak ostrożnie i przewidująco, iż<br />

mógłby być <strong>na</strong>zwany człowiekiem–łasicą czy tchórzem, z gatunku tych tchórzów, które mężnie nocą wkra<strong>da</strong>ją się do<br />

kurników. Lecz do czasu dzban wodę nosił. Urwało się wresz<strong>ci</strong>e ucho – i cały dzban roztłukł się bez ratunku.<br />

Było to tuż–tuż przed Bożym Narodzeniem. Cezary miał zamiar spędzić święta w Nawło<strong>ci</strong>, a <strong>na</strong> Nowy Rok wró<strong>ci</strong>ć<br />

do Warszawy i zabrać się do <strong>na</strong>uki. Zabierał się zaś tak kategorycznie do <strong>na</strong>uki, ponieważ pani Laura wybierała się <strong>na</strong><br />

kilka tygodni kar<strong>na</strong>wału również do Warszawy. Miał jechać również do Warszawy pan Barwicki, ale to <strong>na</strong> zapał<br />

Cezarego do <strong>na</strong>uki niewiele wpływało. Pewnej nocy grudniowej, późno, około trze<strong>ci</strong>ej, Cezary wymknął się z<br />

mieszkania i poszedł do Leńca. Biegł, jak zwykle, <strong>na</strong> przełaj przez pola, więc szybko przeszedł odległość dzielącą te<br />

folwarki. Noc była spokoj<strong>na</strong>, <strong>ci</strong>em<strong>na</strong>. Śnieg prószył. Cezary z<strong>na</strong>ł już w ogrodzeniu pewien przełaz łatwy do przeby<strong>ci</strong>a,<br />

więc prawie pędem, po grudzie z lekka przyprószonej śniegiem, dotarł do drzwi wiadomych. Były otwarte, więc wszedł<br />

<strong>ci</strong>cho i dotarł do biblioteki. Lecz skoro tylko tam stanął, poczuł, że jest coś złego. Poczuł czyjąś obecność w tym<br />

pokoju. Przystanął tedy i powstrzymawszy oddech <strong>na</strong>słuchiwał.<br />

Nagle poraziło go w oczy światło latarki elektrycznej, <strong>na</strong>gle rzucone. W tej samej chwili usłyszał świst i poczuł w<br />

lewym policzku potworny ból. Ból był tak srogi, że Cezary zaskowyczał i schylił się ku ziemi chwy<strong>ci</strong>wszy się za głowę<br />

obiema rękami. Wtedy świsnęły <strong>na</strong>d nim nowe razy kija czy bata. Ten, kto go bił, stał o krok przed nim, sapiąc i klnąc.<br />

Cezary poz<strong>na</strong>ł głos. To był Barwicki. Myśl ta przemknęła przez jego głowę. Nie<strong>na</strong>wiść, silniejsza niż ból, a przez ból<br />

podjudzo<strong>na</strong> i podsyco<strong>na</strong>, <strong>da</strong>ła mu taką moc, jakiej w sobie ani przeczuwał. Rzu<strong>ci</strong>ł się <strong>na</strong>przód, z gołymi rękami,<br />

szukając prze<strong>ci</strong>wnika. A wywijając rękami w powietrzu, macając <strong>na</strong>okół w <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong>, trafił <strong>na</strong> szpicrutę, którą mu<br />

<strong>ci</strong>osy za<strong>da</strong>wano. Baryka uchwy<strong>ci</strong>ł i szarpnął tę szpicrutę, wy<strong>da</strong>rł ją z ręki wroga, w mgnieniu oka ujął za <strong>ci</strong>eńszy koniec<br />

przy pętlicy i grubą gałką rękojeś<strong>ci</strong> począł prać w <strong>ci</strong>emność. Trafił w adwersarza i poraził go, wi<strong>da</strong>ć, w głowę, to<br />

tamten z jękiem zwalił się <strong>na</strong> ziemię. Cezary z<strong>na</strong>lazł go w mroku i począł w mś<strong>ci</strong>wym obłędzie kuć obcasami, gdzie<br />

trafił – w głowę, w boki, w piersi. Mając w ręku <strong>na</strong>rzędzie do za<strong>da</strong>wania <strong>ci</strong>osów, bił nim teraz bez miłosierdzia.<br />

Barwicki porwał się z ziemi <strong>na</strong> kola<strong>na</strong> i chwy<strong>ci</strong>ł Barykę za nogi. Runęło <strong>na</strong> ziemię jakieś krzesło. Obadwaj wy<strong>da</strong>wali<br />

teraz zduszone szepty nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong> bijąc się z całej siły pięś<strong>ci</strong>ami i wodząc po dywanie w zapamiętałej walce. Wtem<br />

błysło światło. – Laura! – Stała w progu ze świecą w ręce. Zaprzestali bitwy. Podnieśli się <strong>na</strong> nogi. Szepnęła do<br />

Barwickiego:<br />

– Skąd się tutaj wziąłeś<br />

90


– Poczekałem <strong>na</strong> twojego amanta. Wró<strong>ci</strong>łem się z drogi. Poczekałem tutaj w bibliotece <strong>na</strong> twojego faworyta.<br />

– Na mojego goś<strong>ci</strong>a.<br />

– Gość o czwartej w nocy.<br />

– Wolno mi przyjmować, kogo chcę.<br />

– I kiedy chcesz<br />

– I kiedy chcę.<br />

– Zgadzam się, moja pani, i zaraz opuszczę te tak goś<strong>ci</strong>nne progi. Ch<strong>ci</strong>ałem tylko goś<strong>ci</strong>owi pani zostawić pamiątkę,<br />

żeby ją nosił kilka tygodni i wiedział, z kim ma do czynienia.<br />

– Ty także będziesz nosił swoją ruski miesiąc! – zaśmiał się Baryka.<br />

– Jestem tak wspaniałomyślny, że nie będą go wyzywał <strong>na</strong> pojedynek. Nie chcę pani kompromitować.<br />

– Ale szpiegowałeś mię! Więc już mię skompromitowałeś. I z jakiej racji<br />

– Prze<strong>ci</strong>eż nie może pani zaprzeczyć, że zasługiwałaś <strong>na</strong> czujną uwagę legalnego <strong>na</strong>rzeczonego.<br />

Pani Laura nie odpowiedziała. Zwró<strong>ci</strong>ła się do Cezarego:<br />

– Jak pan śmiał wdzierać się tutaj o tej porze! Widzi pan, do czego doszło! Pańskie nierozsądne amory, pańskie<br />

prośby bezskuteczne, wyz<strong>na</strong>nia i tym podobne głupstwa, <strong>na</strong> które jestem w<strong>ci</strong>ąż <strong>na</strong>rażo<strong>na</strong>, były sobie dobre za dnia jako<br />

rozrywka, jako flirt. Ale żeby ośmielić się nocą wchodzić do mego domu! Kompromitować mię, <strong>na</strong>rażać <strong>na</strong> <strong>taki</strong><br />

skan<strong>da</strong>l!<br />

– Mówiłem pani – odparł Baryka – że nie<strong>na</strong>widzę pani <strong>na</strong>rzeczonego. Mówiłem to czy nie Wiedziałem, że tu<br />

stróżuje po nocy, i przyszedłem właśnie, żeby go obić jego własną szpicrutą. Widzi ją pani Tą oto! Jego własną, a jest<br />

w moich rękach. Biłem go grubym końcem po łbie. O, tak!<br />

Cezary w szaleństwie, nie zważając <strong>na</strong> obecność kobiety, uderzył Barwickiego. Gruba kula rękojeś<strong>ci</strong> ugodziła<br />

tamtego w bok głowy i w ramię, aż się z jękiem przegiął. Laura zasłoniła go sobą. Krzyknęła:<br />

– Jak pan śmie To mój <strong>na</strong>rzeczony!<br />

– Byłoby dobrze, żeby pani odeszła do swej świetlicy, bo będę go jeszcze bił. A pani mi przeszkadza!<br />

– Precz z mego domu, młokosie! – zawołała z teatralnym gestem.<br />

– Lauro! – rzekł Cezary przybierając również teatralną pozę.<br />

– Niech mi się pan zaraz, <strong>na</strong>tychmiast stąd wynosi! – mówiła błagając go oczyma, żeby wyszedł.<br />

Ale Cezary popadł w zajadłość furii. Nie wiedział, co robi. Obró<strong>ci</strong>ł momentalnie szpicrutę w ręce: ujął ją za twardą,<br />

okrągłą rączkę i raz, drugi raz usiłował dosięgnąć Barwickiego poprzez rozkrzyżowane ręce Laury. Barwicki,<br />

ogłuszony poprzednim uderzeniem, słaniał się poza <strong>na</strong>rzeczoną.<br />

– Panie Baryka! – krzyknęła.<br />

– A co<br />

– Wyjdźże pan stąd! Wyjdź stąd! Wyjdź stąd!<br />

– Dobrze. Pójdę. Zaraz pójdę. Ch<strong>ci</strong>ałem tylko...<br />

Nie wiedząc, co już ga<strong>da</strong>, dorzu<strong>ci</strong>ł:<br />

– Ch<strong>ci</strong>ałem wam, mili, poprawni <strong>na</strong>rzeczeni, <strong>da</strong>ć moje błogosławieństwo <strong>na</strong> nowe, zyskowne gospo<strong>da</strong>rstwo.<br />

To mówiąc smagnął Laurę szpicrutą poprzez twarz i rozstawione ręce. Po czym ze szpicrutą w ręce wyszedł.<br />

91


Wałęsał się po polach. Trafiwszy <strong>na</strong> stóg sia<strong>na</strong> wygrzebał w nim wnękę i, wtulony w nią, jęczał, a <strong>na</strong>wet wył z<br />

rozpaczy. Widział w<strong>ci</strong>ąż światło w <strong>da</strong>lekim dworze Leńca i po sto tysięcy razy powtarzał sobie, że nigdy tam już noga<br />

jego nie postanie. Oto tam teraz Laura i ten człowiek śmieją się z niego, jak on swego czasu, pławiąc się w szczęś<strong>ci</strong>u,<br />

drwił z Barwickiego. Któż wie, może to tamten zacznie powiększać światło przyćmione, żeby mu w tym stogu sia<strong>na</strong><br />

<strong>ci</strong>emno zbytecznie nie było. Przy świetle tamtego figla świetlnego widział swoje nieszczęś<strong>ci</strong>e. A nie szło teraz samo.<br />

Jak to jest we zwyczajach ludzkiej niedoli, która, jak wilk, jest samoistnym zwierzę<strong>ci</strong>em, lecz lubi chadzać w stadzie,<br />

obskoczyło go stado. Wyszły <strong>na</strong>ń z tej nocy wspomnienia: śmierć Karoliny i zbrodnia głupowatej Wandy. Dlaczegóż to<br />

zginęły dwie tamte Dlatego, ażeby Laura mogła być teraz z Barwickim. O rozpaczy!<br />

Cezary zobaczył swoje rozkosze z Laurą, kiedy to każde usta po dwa języki rozkoszy mieś<strong>ci</strong>ły w sobie, i czuł, czuł<br />

wszystkimi <strong>na</strong> raz zmysłami, obłędem rozumu i męką duszy, że ją <strong>na</strong> zawsze utra<strong>ci</strong>ł. Kto, u diabła! podźwignął jego<br />

rękę, ażeby on nią uderzył Laurę! To ta Karoli<strong>na</strong> za<strong>da</strong>ła szpicrutą <strong>ci</strong>os w twarz Laurze! Jakżeżby sam doko<strong>na</strong>ć potrafił<br />

<strong>taki</strong>ej ohydy, <strong>taki</strong>ej zbrodni, tak nędznego plugastwa! Bić w twarz szpicrutą, mdłą, słabą kobietę! Bić Laurę! Bić tę,<br />

która miliony pocałunków złożyła <strong>na</strong> jego ustach! Bić te usta! O nędzo, o hańbo! Bić ją dlatego, że zasłoniła sobą<br />

człowieka od uderzeń twardą, ołowianą kulą w <strong>ci</strong>emię – kimkolwiek by był ten człowiek! Ten człowiek nie miał w ręku<br />

żadnego <strong>na</strong>rzędzia obrony. Słaniał się. Do diabła! Horror!<br />

Cezary wił się w swej jamie z sia<strong>na</strong> i zatykał sobie pięś<strong>ci</strong>ami usta, żeby nie ryczeć z bólu <strong>na</strong> te całe puste pola. Och,<br />

wspomnienia, wspomnienia raju, <strong>który</strong> sam jednym uderzeniem <strong>na</strong> zawsze zniweczył! Wspomnienia wieczoru w obcym<br />

mieś<strong>ci</strong>e, kiedy w hotelu zastukał do drzwi numeru. Wspomnienie nigdy nie zapomniane, wiecznie radosne, skoro te<br />

drzwi się otwarły i ręka ob<strong>na</strong>żo<strong>na</strong>, <strong>na</strong>jsprawiedliwszej miary od ramienia do dłoni, w<strong>ci</strong>ągnęła go do wewnątrz... Jakże<br />

zapomnieć rozkoszy pierwszego obję<strong>ci</strong>a i tego lotu skróś niebios czułoś<strong>ci</strong>, dobro<strong>ci</strong>, łaski i samej <strong>na</strong>jczystszej, samej<br />

<strong>na</strong>jistotniejszej miłoś<strong>ci</strong> Wyrzec się Laury O, lepiej umrzeć! Roztrzaskać sobie głowę, żeby w niej nie było myśli o<br />

wyrzeczeniu się tego <strong>da</strong>ru niebios, tego arcydzieła ziemi, tej pięknoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong>jwyższej i <strong>na</strong>jczystszej, jaką ziemia z ło<strong>na</strong><br />

swego wy<strong>da</strong>ła! Cezary łkał.<br />

Długo płakał nie mogąc sobie poradzić. Osaczyły go teraz te trzy kobiety, niczym trzy jędze. Spotkał je tutaj nie<br />

wiedząc, że je spotka, i wszystkie trzy skrzywdził tak po chamsku. Dla jednej stał się porte–malheur, dla drugiej stał się<br />

inspiracją do zbrodni, a trze<strong>ci</strong>ą pobił. Ostatnią za to, że go do szaleństwa kochała. Co czynić ze sobą Jak wybrnąć z<br />

tego piekła wyrzutów sumienia Co przedsięwziąć Jak się wobec siebie samego zrehabilitować Dokąd u<strong>ci</strong>ec przed<br />

sobą<br />

Wylazł ze swej nory i za<strong>ci</strong>śnięte pięś<strong>ci</strong> skierował prze<strong>ci</strong>wko domowi Laury. Wygrażał tymi za<strong>ci</strong>śniętymi pięś<strong>ci</strong>ami i<br />

ga<strong>da</strong>ł:<br />

– Będziesz żałowała wiecznie, dokąd żyć będziesz, <strong>na</strong>szych tajnych wieczorów! Będziesz wylewała morze łez, żeś<br />

nie jego wypędziła ze swego domu, lecz mnie! Mnie wyg<strong>na</strong>łaś Słuszniem <strong>ci</strong>ę chlasnął! Ty tchórzliwa, przewidująca,<br />

interesow<strong>na</strong>, spryt<strong>na</strong>, przebiegła, podła! On <strong>ci</strong> majątek oczyś<strong>ci</strong> z długów A ja – precz! Ja precz Ja do tajnych jeno<br />

u<strong>ci</strong>ech, a on oficjalny małżonek! Sko<strong>na</strong>sz z żalu za mną, będziesz tak samo ręce gryzła, jak ja w tej chwili! Ale już nie<br />

ma dla <strong>na</strong>s <strong>na</strong>szej radoś<strong>ci</strong>. Jakże mam wró<strong>ci</strong>ć, ja do <strong>ci</strong>ebie, ja mężczyz<strong>na</strong>, ja żołnierz, <strong>który</strong>m <strong>ci</strong>ę pobił wobec drugiego<br />

mężczyzny Trza iść w świat!<br />

Ale zamiast odejść „w świat”, wró<strong>ci</strong>ł się do swej pieczary w sianie. Na<strong>da</strong>rł kilka <strong>na</strong>ręczy suchej trawy i usłał sobie<br />

jakby łoże. Zawinął się w siano i, przyzwyczajony <strong>na</strong> wojnie do leżenia <strong>na</strong> ziemi, wy<strong>ci</strong>ągnął się <strong>na</strong> wz<strong>na</strong>k.<br />

Było zimno. Po nocy <strong>ci</strong>chej, ku porankowi suchy, mroźny wiatr począł <strong>ci</strong>ągnąć polami. Śnieg drobny polatał i<br />

prószył niepostrzeżenie. Cezary widział i słyszał, jak w poprzek pustych pól, po czubach zmarzniętych zagonów ostry<br />

wiatr zimowy <strong>ci</strong>ągnie w swoją <strong>da</strong>lekość. Dusza jego była jak rola rozora<strong>na</strong>, w której każde <strong>na</strong>sienie może korzeń<br />

zapuś<strong>ci</strong>ć. Nie mógł spać, gdyż <strong>ci</strong>ało jego drżało, a serce biło prędko, mocno i głucho. Nadto <strong>ci</strong>os w policzek, za<strong>da</strong>ny<br />

przez Barwickiego, teraz <strong>na</strong>rywał<br />

jak wrzód. Cezary macał policzek<br />

palcami i wyczuwał wzdłuż całej twarzy jakby walec <strong>na</strong>brzmiały. Jakże tu teraz zjawić się w Nawło<strong>ci</strong> Wró<strong>ci</strong>ć i rano<br />

zasiąść przy śnia<strong>da</strong>niu z <strong>taki</strong>m <strong>na</strong> gębie basałykiem Prze<strong>ci</strong>e to każdy poz<strong>na</strong>, że od pobi<strong>ci</strong>a. Stare <strong>ci</strong>otki, jaśnie pani,<br />

Skalnicki, księży<strong>na</strong>, Hipolit – och, Hipolit! – a <strong>na</strong>wet ów Ma<strong>ci</strong>ejunio. Każdy pomyśli: „ehe, bratku! dostało się po<br />

pysku, ewentualnie po mordzie...”.<br />

To <strong>na</strong> nic! Trzeba u<strong>ci</strong>ekać. U<strong>ci</strong>ekać w świat! W szeroki świat!<br />

I oto Cezary poczuł leżąc <strong>na</strong> wz<strong>na</strong>k <strong>na</strong> wygrabku sia<strong>na</strong>, kryjącym szczerą, zmarzniętą ziemię, iż jest znowu sam, jak<br />

niegdyś w Baku. Poczuł, że nie ma poza nim nic a nic, a przed nim niewiadome martwe pole, przez które wiatr <strong>ci</strong>ągnie z<br />

końca świata w koniec świata. A do tutejszej jego samotni nie przyjdzie już, niestety, oj<strong>ci</strong>ec, g<strong>na</strong>ny przez miłość,<br />

tajemniczą siłę, z końca świata <strong>na</strong> drugi koniec świata. Bo już go nie ma. Śpi jak kamień. Leży jak skiba gliny<br />

zmarzniętej i wmarzniętej w głuche pole. Oto tu z<strong>na</strong>lazła się <strong>na</strong> drodze przyjaźń, goś<strong>ci</strong>nność, przychylność. Wszystko<br />

wdeptane zostało w ziemię szalonymi nogami. I jest znowu sam jeden, jak w Baku, odrębny od wszystkich, w szczerym<br />

polu – człowiek.<br />

Przelotny wiatr stał się dlań dobry i czuły: śpiewał mu gorzką pieśń swoją o wiecznej śmier<strong>ci</strong> i wiecznym powro<strong>ci</strong>e<br />

do ży<strong>ci</strong>a. Na skrzydła swoje brał jego czu<strong>ci</strong>a zranione i niósł je dokądś, jak nosi <strong>na</strong>sio<strong>na</strong> rodzajne, kołysał go do snu jak<br />

92


ostatni przyja<strong>ci</strong>el. Lecz sen nie spływał <strong>na</strong> powieki od jego pieśni monotonnej. Zimno obejmowało uś<strong>ci</strong>skiem ręce i<br />

nogi, wdzierało się pod ubranie i dreszczem biegło po krzyżu. Cezary zerwał się z miejsca i pog<strong>na</strong>ł w pola. Oczy,<br />

przyzwyczaiwszy się do <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong>, spostrzegały zagony, bruzdy, przydęte byliny <strong>na</strong> miedzach i drzewa w <strong>da</strong>li.<br />

W pewnej chwili od strony Leńca <strong>da</strong>ł się słyszeć turkot. Wi<strong>da</strong>ć było światło latarni poruszające się równomiernie: to<br />

Barwicki odjechał z Leńca. Ha! Cóż Moż<strong>na</strong> by teraz pójść do Laury... Już go tam prze<strong>ci</strong>e nie ma. Jeden odszedł,<br />

przybędzie drugi. To bywa! Zaśmiał się głupio, jak wilkołak w pustym polu, i pobiegł <strong>da</strong>lej. W oknie Laury, w wielkiej<br />

szybie półkolistej u góry, światło rozszerzyło się, podniosło się, potem zwol<strong>na</strong> przygasło. Nie! Już nie pójdzie do niej<br />

żebrać o miłość po tamtym! Nic nie z<strong>na</strong>czą przysięgi i zaklę<strong>ci</strong>a, że tylko jeden posia<strong>da</strong> jej serce. Oszukuje obudwu. to<br />

jest jedyną pewnoś<strong>ci</strong>ą.<br />

W drodze swej trafił <strong>na</strong> z<strong>na</strong>ny przełaz do ogrodu. Wszedł do lenieckiego sadu i w zu<strong>pełny</strong>m prawie upadku<br />

świadomoś<strong>ci</strong>, gdzie jest i co się z nim dzieje, z<strong>na</strong>lazł się przy drzwiach, przez które zawsze wkraczał do tego domu.<br />

Na<strong>ci</strong>snął klamkę. Drzwi były zamknięte. Okrążył <strong>na</strong>rożnik, stanął pod oknem, w <strong>który</strong>m już światło zgasło, i całą<br />

potęgą duszy błagał:<br />

– Laura! Laura!<br />

Ale cały dom wzgardliwie milczał. Okno było zamknięte. I cała ziemia milczała. Pokiwał głową. Odszedł. Wydostał<br />

się znowu <strong>na</strong> pola i szedł długo, bez celu, niosąc w sobie <strong>na</strong>gą i cuchnącą męczarnię odtrącenia. Z<strong>na</strong>lazł się w lesie.<br />

Szum sosen w tym lesie sprawił mu ulgę, jakby muzyka głęboka i wyrafinowa<strong>na</strong>. Usiadł tam, między sos<strong>na</strong>mi, <strong>na</strong><br />

jakimś pniaku, <strong>który</strong> ze śniegu wystawał. Ujął głowę w dłonie i patrzał w dzieje uczuć swojego ży<strong>ci</strong>a. Minęły długie<br />

godziny, zanim się ocknął. Dniało. Biaława siność <strong>na</strong>pełniła las. Wiatr znowu <strong>na</strong><strong>ci</strong>chł i niezgłębione milczenie leżało<br />

<strong>na</strong>d tymi miejscami.<br />

Cezary wyszedł z lasu i rozglą<strong>da</strong>ł się po okolicy. Z<strong>da</strong>wało mu się, że ją pierwszy raz widzi. W każdym razie w tym<br />

lesie nie był jeszcze nigdy, choć zbiegał już całą tę stronę <strong>na</strong> koniu i piechotą. Rozpoz<strong>na</strong>ł, że zabrnął poza wieś<br />

chłopską. Nawłoć, od jej strony południowej, między koś<strong>ci</strong>ołem i dworem. W pobliżu majaczyły jakieś zarośla i<br />

drzewa. Poszedł ku nim licząc, iż tam droga być musi. Wkrótce, skacząc po zmarzniętych zago<strong>na</strong>ch, przyszedł do<br />

owych zarośli. Był to cmentarz <strong>na</strong>włocki, leżący między dworem i wsią.<br />

Cmentarz był źle ogrodzony, a raczej zupełnie rozgrodzony. Stały jeszcze słupy, niegdyś obrobione do kantu, a dziś<br />

sypiące się w próchno. Leżały <strong>na</strong> ziemi żerdzie przegniłe i śniegiem przydęte. Cezary ch<strong>ci</strong>ał prze<strong>ci</strong>ąć cmentarz idąc <strong>na</strong><br />

wskróś, tym bardziej że wi<strong>da</strong>ć było pod śniegiem ślad ś<strong>ci</strong>eżki czy alejki. Przypomniał sobie, że prze<strong>ci</strong>e był tutaj<br />

nie<strong>da</strong>wno <strong>na</strong> pogrzebie Karoliny Szarłatowiczówny. Stanął. Rozglą<strong>da</strong>ł się. Cmentarz wiejski! Niskie, niziutkie – nie<br />

groby, lecz grobki. Małe jakieś wzgóreczki, czasem uklepane łopatą i otoczone niegdyś, pod wiosnę, murawą. Czasem<br />

doły zapadnięte, zaklęknięte w ziemię. Tam i sam krzyżyk drewniany z wianuszkiem ziela wonnego. Czasem <strong>na</strong>pis <strong>na</strong><br />

tabliczce z blachy. Imię i <strong>na</strong>zwisko wypisane czarną farbą z zabawnymi ortograficznymi błę<strong>da</strong>mi i prośbą żebraczą o<br />

modlitwę, której nigdy nikt nie spełnia. Istny obraz wsi. Tu groby maleńkie i przyziemne, a wśród nich, w samym<br />

środku, marmurowe pomniki ze złoconymi <strong>na</strong>pisami, złamane kolumny z granitu i białe anioły ze sczerniałymi<br />

twarzami i wygniłymi oczyma. Tam leżą panowie. W samym środku grób rodzinny Wielosławskich, ogromny,<br />

wspaniały, przywalony wieloś<strong>ci</strong>ą płyt marmurowych, które deszcz porył w bruzdy, jak ryje glinę <strong>na</strong> polu. Cezary zbliżył<br />

się do tego rodzinnego grobu. Wszakże to tutaj odkopano z boku ziemię, otwarto ceglaną ś<strong>ci</strong>ankę i wsunięto w czarną<br />

czeluść zgnilizny Karusię uśmiechniętą i wesołą, która miała usta słodsze po<strong>na</strong>d czereśnie i maliny.<br />

Cezary mijał uliczkę prowadzącą w poprzek cmentarza do bramy z oberwanymi wrótniami. Było mu wszystko<br />

jedno, iść tu czy tam. Pamiętał, że przy grobowcu rodzinnym była ławeczka drewnia<strong>na</strong>, <strong>na</strong> której pani Wielosławska<br />

sia<strong>da</strong>ła, gdy szła pomodlić się przy zwłokach męża. Na tej ławeczce ktoś siedział. Cezary zawahał się. Tamten podniósł<br />

zwieszoną głowę. Był to ksiądz A<strong>na</strong>stazy. W rewerendzie i kaszkie<strong>ci</strong>e niebieskawym, jakie noszą wiejscy chłopcy w<br />

tamtych stro<strong>na</strong>ch, upo<strong>da</strong>bniał się do koloru kamieni i marmurów, głazów i żelaz <strong>na</strong> pomnikach.<br />

– Dzień dobry, Cezary! – rzekł nie swoim głosem. – Skąd idziesz i dokąd tak rano<br />

– Ch<strong>ci</strong>ałem odwiedzić Karolinę.<br />

– Ja także. Idąc <strong>na</strong> mszę świętą, co dzień rano ją odwiedzam. No, ja <strong>ci</strong> nie przeszkadzam. Módl się.<br />

– Ksiądz jesteś od modlitw.<br />

– Ja – także. Ale ja, to już jakby z urzędu, z zawodu. A tym w tym wypadku powinieneś specjalnie.<br />

– Sam wiem, czy mam się modlić, czy nie.<br />

– Oprócz <strong>ci</strong>ebie, mój bra<strong>ci</strong>e, ja jeszczem drugi i ostatni wiem, żeś powinien.<br />

– O ile mi wiadomo, ksiądz jest obowiązany do chowania tajemnicy spowiedzi.<br />

– Niewątpliwie. Ale tutaj <strong>na</strong>s nikt żywy nie słyszy. A zważ, słuchają <strong>na</strong>s umarli! I o<strong>na</strong> słucha – twoja ofiara.<br />

– Jaka ofiara Cóż to znowu za brednie!<br />

– Zakochała się w tobie <strong>na</strong> śmierć i ży<strong>ci</strong>e. Rzecz dziewczyńska, rzecz ludzka. A ty Nie kochałeś jej prze<strong>ci</strong>e, boś się<br />

zakochał, ale w innej – a dlaczegoś ją całował<br />

– Tak mi się podobało. Rzecz chłopczyńska całować piękne dziewczęta.<br />

– Aleś ty całował niewinną dziewczynę, sierotę, wyg<strong>na</strong>nkę, bezdomną, która sobie tutaj, w <strong>na</strong>szym domu, pracą<br />

surową i ucz<strong>ci</strong>wą <strong>na</strong> chleb zarabiała. I słuchaj mię, ty odszczepieńcze! – szlach<strong>ci</strong>ankę! Widzisz, jak ją Bóg za te<br />

93


pocałunki z byle kim strasznie poraził! Ty mi się tu stawiasz ze swym moskiewskim rozbestwieniem! Padnij<br />

<strong>na</strong>tychmiast <strong>na</strong> kola<strong>na</strong> u jej mogiły i proś o przebaczenie.<br />

– Moja to rzecz, moje z nią porachunki... Ja księdza o rady ani wskazówki szlachecko–katolickie nie prosiłem.<br />

– Nic ze mną tym stawianiem się nie wskórasz! Ja jestem właśnie od tego, żeby kruszyć ludzkie zatwardziałe<br />

sumienia. I twemu nie <strong>da</strong>ruję!<br />

– Moje sumienie nic mi nie wyrzuca. Mogłem był ją uwieść, gdybym był ch<strong>ci</strong>ał. A nic jej złego nie zrobiłem. Moje<br />

pocałunki sprawiały jej rozkosz. Sama ich szukała. Płakała i męczyła się – tak sądzę – skoro jej odmówiłem<br />

pocałunków.<br />

– Milcz! Milcz! Milcz! Ja tego słyszeć nie chcę! a jeśli masz dobrą wolę o tym mi mówić, to nie tutaj. Chodź ze<br />

mną! Włożę komżę, stułę <strong>na</strong> szyję, usiądę w konfesjo<strong>na</strong>le i wysłucham <strong>ci</strong>ę. Zrzu<strong>ci</strong>ć z serca kamienie, które je<br />

przygniatają. Jeżeli będę mógł, to <strong>ci</strong> <strong>da</strong>m rozgrzeszenie. Zaręczam <strong>ci</strong> przez Boga wiecznego żywego, bra<strong>ci</strong>e Czarusiu,<br />

ulgi doz<strong>na</strong>sz w swym sercu!<br />

Cezary roześmiał się serdecznie. Wśród tego śmiechu mówił:<br />

– Niedoczekanie twoje, księżulu, żebyś mię <strong>na</strong> swój arkan pochwy<strong>ci</strong>ł! Ja jestem wolny źrebiec. Jeść możemy po<br />

społu, gawędzić, urżnąć się również, bo ksiądz to lubisz i z<strong>na</strong>sz się <strong>na</strong> jakoś<strong>ci</strong> potraw i wartoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong>pojów lepiej ode<br />

mnie. Ale skądże pretensja, żeby z <strong>taki</strong>mi kwalifikacjami rządzić tak subtelnym organizmem jak ludzkie, jak moje<br />

sumienie<br />

– Bo ja, widzisz, oprócz tego, że jestem gurmandzista i bibosz, oprócz tego, że lubię wesołość, śmiech, żart, jestem<br />

jeszcze pokorny i wierny sługa boży.<br />

– Wiem o tym. Ale ja nie jestem z parafii. Ani z tej, ani z żadnej.<br />

– Toteż chodzisz po ziemi, między <strong>ci</strong>chymi i pocz<strong>ci</strong>wymi dziećmi bożymi jak złośliwy <strong>na</strong>pastnik, a śmierć i<br />

morderstwo leżą <strong>na</strong> twoich śla<strong>da</strong>ch, choć krok twój jest <strong>taki</strong> swobodny, niewinny, lekki, iś<strong>ci</strong>e chłopczyński.<br />

– Nic, nic. Jakoś przejdę <strong>da</strong>lej.<br />

– A któż <strong>ci</strong>ę to tak potraktował niegrzecznie Masz siną pręgę <strong>na</strong> twarzy.<br />

– Upadłem <strong>na</strong> drodze i skaleczyłem sobie twarz.<br />

– Tiens! Widzisz, nie masz kroku pewnego. Potykasz się i ty. Niepewnie krok stawiasz.<br />

– Nie kieruje moimi krokami ta dosko<strong>na</strong>ła księża zasa<strong>da</strong>: rozkazywać z <strong>na</strong>jgłębszą pokorą i słuchać rozkazów z<br />

niezgłębioną dumą. Chodzę po swojemu. Ale jakoś i tak <strong>da</strong>m sobie radę.<br />

– Niech <strong>ci</strong> Bóg wszystko przebaczy. I niech <strong>ci</strong>ę strzeże ode złego. Muszę już iść do koś<strong>ci</strong>oła. Zostań tu sam – i płacz<br />

przy tym grobie, w <strong>ci</strong>choś<strong>ci</strong> duszy.<br />

– Farceur! – mruknął Cezary.<br />

Ksiądz nie odpowia<strong>da</strong>ł. Szybko odszedł.<br />

94


Cezary powró<strong>ci</strong>ł do swego pokoju chyłkiem, z twarzą osłoniętą, ażeby go zaś kto nie zobaczył ze śladem <strong>ci</strong>osu<br />

szpicruty <strong>na</strong> twarzy. Zawiązał twarz chustką, zakopał się w łóżko i zasnął jak kamień. Spał przez cały dzień i część<br />

nocy. Obudziło go światło w pokoju i odgłos kroków. To Hipolit Wielosławski stał <strong>na</strong>d łóżkiem. Cezary niechętnie<br />

podniósł głowę.<br />

– Cezary! co się z tobą dzieje Nie jadłeś i nie piłeś...<br />

– Spałem.<br />

– Dobrze. Ale każże sobie cokolwiek przynieść. Co każesz<br />

– Proś, żeby mi tu przynieśli herbaty. Jestem cokolwiek niezdrów i dlatego nie mogę iść do stołu.<br />

– No, do stołu nie ma po co, bo już wszyscy <strong>da</strong>wno śpią. Ale Ma<strong>ci</strong>ejunio coś <strong>ci</strong> sprokuruje.<br />

– Nie trzeba! Słowo <strong>ci</strong> <strong>da</strong>ję, że nie trzeba! Poczekam do jutra.<br />

– Chłopcze! Co się z tobą dzieje Co tam ukrywasz <strong>na</strong> twarzy<br />

– Szedłem przez park wieczorem. Gałęź mię uderzyła w policzek.<br />

– Dziw<strong>na</strong> gałąź, która trafia akurat w policzek. Nawet gałęzie <strong>da</strong>ją w <strong>na</strong>szych stro<strong>na</strong>ch po twarzy. Co za kraj<br />

przestarzałego honoru!<br />

– Tak. Kraj cokolwiek za<strong>na</strong>dto przestarzałego honoru.<br />

– Czaruś! – rzekł <strong>na</strong>gle Hipolit z wyrzutem – cóż ty, bra<strong>ci</strong>e, tak się kryjesz przede mną! Nie chcę <strong>ci</strong> się <strong>na</strong>rzucać,<br />

skoro się kryjesz.<br />

– Ależ nie kryję się! Spałem.<br />

– Widzę prze<strong>ci</strong>e, że chowasz w sobie jakąś mękę. Coś się tu dzieje dookoła <strong>ci</strong>ebie, czego nie mogę zrozumieć.<br />

Mówią mi różne głupstwa, a <strong>na</strong>wet świństwa. Niczemu nie wierzę. Teraz ta pręga <strong>na</strong> twarzy...<br />

– Daj mi pokój!<br />

– Czyż nie byliśmy żołnierzami jednego strzeleckiego rowu! – mówił Hipolit ze łzami, chwytając towarzysza za<br />

rękę. – Poz<strong>na</strong>łem <strong>ci</strong>ę do d<strong>na</strong> i nie mieliśmy obadwaj tajemnicy przed sobą. Jeden za drugiego szedł jakby za siebie<br />

samego. Słowo – jeden trupem by się był położył za drugiego. A teraz ty w moim gnieździe rodzinnym, tu, <strong>na</strong> moich<br />

śmie<strong>ci</strong>ach, zmagasz się z jakimś wrogiem, a mnie w tej sprawie już nie masz za brata. To mię boli, Baryka!<br />

– Są sprawy, z <strong>który</strong>ch się zwierzyć nie moż<strong>na</strong> przed nikim, <strong>na</strong>wet przed tobą.<br />

– Nie ma <strong>taki</strong>ej sprawy, z której ja nie mógłbym się przed tobą zwierzyć. Prze<strong>ci</strong>eż nie chodzisz kraść koni ani nie<br />

rozbijasz <strong>na</strong> publicznej drodze!<br />

– No, widzisz – prawie...<br />

– E, głupiś! Jedno <strong>ci</strong> powiem: jeżeli masz jakie zajś<strong>ci</strong>e, jeżeli się z kim zmagasz, jeżeli <strong>na</strong> <strong>ci</strong>ebie przypadła bie<strong>da</strong><br />

po<strong>na</strong>d siły, nieszczęś<strong>ci</strong>e głuche... Z kimkolwiek byłaby sprawa, o cokolwiek – stoję przy tobie! Słowo – i będę prał,<br />

jakbyś ty sam prał swoją własną ręką! Chcesz sekun<strong>da</strong>nta, chcesz zastępcy, chcesz alter ego, chcesz pośrednika – o<br />

cokolwiek sprawa – jestem.<br />

– Dziękuję <strong>ci</strong>, Hip! Ja prze<strong>ci</strong>e wiem o tobie. Ale ja nie mam sprawy.<br />

– Kto <strong>ci</strong>ę uderzył przez twarz<br />

– Gałęź w parku.<br />

– Nie chcesz mnie<br />

– Nie.<br />

– Rozumiem. Już więcej <strong>ci</strong> się nie będę <strong>na</strong>stręczał ze swą figurą.<br />

– Hipolit, bra<strong>ci</strong>szku! Zostaw mię.<br />

– Już między <strong>na</strong>mi, z<strong>na</strong>czy, nie ma tamtego, co było w rowach.<br />

– Powiem <strong>ci</strong> tylko jedno: tam w rowach nie było pięknych kobiet. O więcej się nie dopytuj. Dośpiewaj sobie resztę,<br />

bo nic więcej powiedzieć nie mogę. To sekret.<br />

– Sekret, o <strong>który</strong>m przez cały dzisiejszy dzień wszystkie wróble <strong>na</strong> wszystkich <strong>da</strong>chach ćwierkały.<br />

– Doprawdy<br />

– A cóż ty myślisz! Chcę stanąć przy tobie, chcę <strong>ci</strong>ę zasłonić i walić <strong>na</strong> prawo i lewo... Co tylko każesz... A ty z<br />

pompą: sekret!<br />

– Mam do <strong>ci</strong>ebie jednę wielką prośbę.<br />

– Wszystko!<br />

– Pozwól mi pojechać <strong>na</strong> tydzień, <strong>na</strong> dwa tygodnie do tego małego folwareczku – <strong>na</strong> Chłodek. Ch<strong>ci</strong>ałbym być sam,<br />

<strong>na</strong>wet <strong>ci</strong>ebie nie widywać... No, i żeby mnie ludzkie oko nie widziało. Ch<strong>ci</strong>ałbym tę gębę zagoić i pomyśleć w tym<br />

czasie <strong>na</strong>d wszystkim, co mię tutaj otoczyło. Nie mogę teraz ani tutaj być, u was, ani wró<strong>ci</strong>ć do miasta. Mam w sobie<br />

tuman, tuman...<br />

– Dziś <strong>da</strong>m dyspozycję. Dostaniesz tam izdebkę. Ale to będzie małe, proste, ordy<strong>na</strong>rne. Bo tam prze<strong>ci</strong>e nie ma<br />

komfortu.<br />

Cezary nie mógł mówić. Wy<strong>ci</strong>ągnął do przyja<strong>ci</strong>ela rękę. Hipolit ujął jego dłoń i długo ją ś<strong>ci</strong>skał. A wresz<strong>ci</strong>e puś<strong>ci</strong>ł<br />

tę rękę z jękiem:<br />

95


– Na Chłodek – sam... Ech, ty głupcze! Ty <strong>da</strong>r<strong>da</strong>nelski ośle! Zmarnowałeś Karusię! Uradziliśmy byli tutaj w<br />

rodzinie, żeby Karusię jakoś wyposażyć. Postanowiliśmy <strong>da</strong>ć jej ten Chłodek w posagu. Z<strong>da</strong>wało się, że ty ją lubisz.<br />

Marzyłem: pobiorą się, osiądą <strong>na</strong> tym Chłodku. Myślałem, że będziemy przez ży<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>sze sąsia<strong>da</strong>mi. Ech, ty głupcze!...<br />

96


Następnego dnia rankiem, zanim we dworze <strong>na</strong>włockim powstawano, Cezary przeniósł się <strong>na</strong> Chłodek. Nie żeg<strong>na</strong>ł<br />

się z nikim, gdyż i tak, po śmier<strong>ci</strong> Karoliny, nie był zbyt dobrze widziany przez mieszkańców tego dworu. Hipolit<br />

odprowadził go osobiś<strong>ci</strong>e i „wręczył” ekonomowi Gruboszewskiemu. Doko<strong>na</strong>wszy zaś tego „wręczenia” w sposób<br />

urzędowy i niejako prawniczy, zaraz odjechał swymi małymi saneczkami. Cezary przyjrzał się spod oka panu<br />

Gruboszewskiemu, a tamten pokaszlując i gładząc obwisłe wąsiska przyglą<strong>da</strong>ł się swemu goś<strong>ci</strong>owi. Wresz<strong>ci</strong>e zaprosił<br />

do wnętrza dworku niezbyt goś<strong>ci</strong>nnym gestem:<br />

– Proszę pa<strong>na</strong> do środka...<br />

Środek był tuż, jak gdyby <strong>na</strong> wierzchu. Dzieliły go od świata, deszczu, wiatru i zbyt wielkiego mrozu ś<strong>ci</strong>any<br />

modrzewiowe, bielone, a powygi<strong>na</strong>ne ze staroś<strong>ci</strong> tak <strong>da</strong>lece, że każ<strong>da</strong> z tych ś<strong>ci</strong>an miała linię nie pionową, lecz falistą.<br />

Z małego ganeczku wchodziło się do sieni wyłożonej płaskimi kamieniami, a z sieni niskie, odwieczne drzwi okute<br />

prowadziły do izby szerokiej, o kilku ok<strong>na</strong>ch. Podłoga w tej stancji również była jakaś falista, leżąc wprost <strong>na</strong> ziemi.<br />

Spomiędzy szpar między starymi balami podłogi wydostawała się gli<strong>na</strong> czasu jesiennych szarug i zimowych odwilży, a<br />

wielkie letnie ulewy przepływały w poprzek tychże balów, gdyż, niestety! spróchniałe i zbutwiałe przy<strong>ci</strong>esie nie mogły<br />

ich już po staremu odeprzeć i powstrzymać. W dużym „pokoju” stały <strong>da</strong>wne meble z mocno ob<strong>da</strong>rtym pokry<strong>ci</strong>em. Na<br />

ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>ch wisiały l a n s z a f t y tak zakurzone i sczerniałe, że, po prawdzie, nie wiadomo było, po co one wiszą już <strong>na</strong><br />

swych zardzewiałych gwoździach lat tyle, skoro żadnego l a n s z a f t u i nic nikomu nie pokazują. Duży, czarny stół<br />

<strong>na</strong> próchniejących nogach st anowił jak gdyby centralny punkt tego domu. Stała tam już kawa w imbryku, śmietanka w<br />

dzbanku pobielanym, leżał chleb, symetrycznie otoczony przez maselniczkę, cukierniczkę, stanowiącą piękny zabytek<br />

czasów <strong>da</strong>wno minionych, przez stare noże, zgładzone od ostrzenia i krajania, oraz przez widelce z powyłamywanymi<br />

zębami. Stary, równie antyczny jak wszystko w jego domu, pan Gruboszewski wziął z rąk Cezarego walizkę i zaniósł ją<br />

do <strong>na</strong>stępnego pokoiku, małego, o jednym oknie. Tam ustawił ostrożnie walizkę przy łożu z jesionowego drzewa,<br />

zasłanym dosko<strong>na</strong>łymi poduszkami i niebieską jedwabną kołdrą.<br />

– Mamy tylko dwa pokoje, proszę jaśnie pa<strong>na</strong> – sumitował się pan Gruboszewski – więc tutaj jaśnie pan raczy<br />

rozgoś<strong>ci</strong>ć się według swego życzenia. Ja ze współmałżonką będę w tamtym, pierwszym pokoju.<br />

– Proszę pa<strong>na</strong>! Nie jestem wcale „jaśnie pan”, lecz <strong>na</strong>jzwyklejszy Baryka. Przykro mi, że <strong>na</strong>robiłem państwu<br />

<strong>taki</strong>ego zamętu.<br />

– Th... Gdzież tam! – mówił nieszczerze Gruboszewski. – Gość w dom, Bóg w dom – do<strong>da</strong>ł już <strong>na</strong>jzupełniej<br />

kłamliwie, a <strong>na</strong>wet oszukańczo.<br />

– Państwo już <strong>da</strong>wno tutaj mieszkają, <strong>na</strong> Chłodku – pytał Cezary, żeby tylko coś powiedzieć.<br />

– Trzydzieś<strong>ci</strong> pięć lat, proszę łaski pa<strong>na</strong>. Idzie <strong>na</strong> trzydziesty szósty, odkąd my <strong>na</strong> ten Chłodek <strong>na</strong>stali. Człowiek się<br />

<strong>na</strong> dobre zestarzał w tym samym miejscu. Mchem człowiek obrósł jako kamień w tutejszym polu.<br />

– Tak. To kawał czasu.<br />

– Nic się w tym domu nie zmieniło przez długie lata. Te same ś<strong>ci</strong>any, te same belki, ten sam <strong>da</strong>ch, te same graty.<br />

Domisko to stare jak świat. Na belce w tamtej stancji stoi <strong>na</strong>pis: Anno Domini 1782. Jest tu <strong>na</strong> ganku cztery słupy.<br />

Jeden jest niepewny. Tknąć go palcem, wylatuje. Już tak wylatuje dwadzieś<strong>ci</strong>a cztery lata. Wszyscy wiedzą w domu i w<br />

okolicy: od tego słupa z <strong>da</strong>leka, bo może przytłuc!<br />

– Czemuż go pan nie przytwierdzi mocnym bret<strong>na</strong>lem<br />

– Nie mój dom. Nie ma co do tego dyspozycji. Nie mam poręcznej drabiny. A słup i tak latami stoi. A ile to ja,<br />

proszę łaski pa<strong>na</strong>, zboża przez te lata wy<strong>da</strong>ł do śpichlerzów państwa <strong>na</strong>włockiego! Któż by to zliczył! Ile się to mąki<br />

przemełło w tutejszym młynie!<br />

Tymczasem poproszono do śnia<strong>da</strong>nia. Przy tym śnia<strong>da</strong>niu, które było <strong>taki</strong>e samo jak w <strong>na</strong>włockim dworze i <strong>taki</strong>mi<br />

samymi obstawione ceregielami, rolę Ma<strong>ci</strong>ejunia pełniła pani Gruboszewska, jejmość w ob<strong>ci</strong>słym czarnym stroiku oraz<br />

w czarnym <strong>na</strong>kry<strong>ci</strong>u głowy siwej i, powiedzmy, łysawej – jejmość chu<strong>da</strong> i koś<strong>ci</strong>sta, której widok nieco Cezarego<br />

przestraszył. Zapraszanie i <strong>na</strong>stawanie do obja<strong>da</strong>nia się było intensywniejsze niż w Nawło<strong>ci</strong>.<br />

Tymczasem Cezary szukał niższego ży<strong>ci</strong>a, samego ży<strong>ci</strong>a. Zwierzył się z tym panu Gruboszewskiemu. Ten nie<br />

bardzo zrozumiał. Człowiek żyjący samą istotą ży<strong>ci</strong>a, człowiek praktyczny, człowiek <strong>na</strong>giego faktu w ży<strong>ci</strong>u i <strong>na</strong>giego<br />

interesu nie mógł zrozumieć, iż ktoś może poszukiwać istoty ży<strong>ci</strong>a. Ale ów poszukiwacz był to przyja<strong>ci</strong>el pa<strong>na</strong> Hipolita,<br />

dziedzica, więc wolno mu było poszukiwać, czego chce. Pan Gruboszewski, człowiek żyjący istotą ży<strong>ci</strong>a, widział w tym<br />

poszukiwaczu istoty ży<strong>ci</strong>a po prostu kontrolera <strong>na</strong>słanego przez dwór dla zba<strong>da</strong>nia zastarzałych ekonomskich <strong>na</strong>dużyć –<br />

tajnego spostrzegacza, donosi<strong>ci</strong>ela, a <strong>na</strong>wet kandy<strong>da</strong>ta <strong>na</strong> posadę ekonoma <strong>na</strong> Chłodku, domniemanego swojego<br />

<strong>na</strong>stępcę. Toteż patrzał <strong>na</strong> przybysza i czekał. Na wszelki wypadek, starym obyczajem goś<strong>ci</strong>ł, karmił i poił goś<strong>ci</strong>a,<br />

kimkolwiek on tam jest w owej isto<strong>ci</strong>e rzeczy. Zawsze łatwiej jest z człowiekiem, gdy sobie podje, a zwłaszcza rzeczy<br />

smacznych, <strong>który</strong>ch w byle mieś<strong>ci</strong>e nie widział.<br />

Zaraz po śnia<strong>da</strong>niu Cezary zwró<strong>ci</strong>ł się do swego gospo<strong>da</strong>rza z propozycją pomocy we wszelkiej pisaninie, w<br />

prowadzeniu ksiąg, rubryk, wykazów, rachunków, papierów. To już <strong>na</strong>jgorzej <strong>na</strong>stroiło ekonoma Gruboszewskiego.<br />

„Widzisz go! Chwat! Do papierów, do ksiąg, do rachunków! Zjesz ty diabła czubatego, zanim ja <strong>ci</strong> <strong>da</strong>m „papiery”!”<br />

97


– Jakież to tu u <strong>na</strong>s papiery! – westchnął głośno. – Mało tu piszemy. Wszystko w oczach i <strong>na</strong> palcach. Wszystko<br />

jawnie i po bożemu. Pisze się, oczywiś<strong>ci</strong>e, rachunki, wykazy, a owszem! Porządek – to u <strong>na</strong>s pierwsza rzecz <strong>na</strong><br />

Chłodku! Już, chwalić Boga, trzydzieś<strong>ci</strong> pięć lat, a idzie <strong>na</strong> trzydziesty szósty. Owszem, zaraz pokażę księgi...<br />

– Nie tak znowu zaraz. Przy okazji. Rad bym dziś zobaczyć gospo<strong>da</strong>rstwo, młyn, wieś. Porozmawiać z ludźmi,<br />

posłuchać, co też mówią, jak mówią...<br />

Tu już Gruboszewski nie miał ani <strong>ci</strong>enia wątpliwoś<strong>ci</strong>, że stoi przed nim człowiek, <strong>który</strong> chce go wygryźć z posady,<br />

wysadzić z ekonomii <strong>na</strong> Chłodku i „puś<strong>ci</strong>ć w świat z torbami” Rozpacz zakotłowała się pod czaszką człeczyny.<br />

– A co to za przygodę szanowny pan mieć musiał, że aż taką kresę przez oblicze wyniósł Czy to jeszcze z wojny<br />

– Nie. Upadłem w nocy <strong>na</strong> scho<strong>da</strong>ch i skaleczyłem się tak mocno...<br />

Pani Gruboszewska poczęła wnet doradzać uży<strong>ci</strong>e rozmaitych medykamentów, zalecała zwłaszcza maść ze<br />

świeżego wosku, oliwy, terpentyny i czegoś tam jeszcze. Pobiegła <strong>na</strong>wet żwawym truch<strong>ci</strong>kiem do spiżarni za wielką<br />

kuchnią, żeby tę maść przygotować według starego przepisu, <strong>który</strong> się <strong>na</strong>zywa po ła<strong>ci</strong>nie unguentum, a <strong>który</strong> jeszcze<br />

oj<strong>ci</strong>ec – świeć Panie <strong>na</strong>d jego duszą! – szeroko chłopom aplikował.<br />

Nim powró<strong>ci</strong>ła z maś<strong>ci</strong>ą, Cezary wymógł <strong>na</strong> Gruboszewskim spacer do mły<strong>na</strong> i dookoła zabudowań folwarku. Młyn<br />

był stary, typu panującego <strong>na</strong>d rzekami i stawami polskimi jeżeli nie za Piastów, nie za Jagiellonów, to <strong>na</strong> pewno za<br />

obieralnego Stefa<strong>na</strong> Batorego. Było w tym starym kleko<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>wet coś pięknego, gdy się tak, w dobie aeroplanów i<br />

telegrafów bez drutu, obywał bez żelaza, posiłkując się według prastarego obyczaju kamieniem jeno i drzewem. Jego<br />

pierwotne drewniane maszyny – koła podsięwodne i paleczne, walce, skrzynie, żar<strong>na</strong>, rzeszota, sita i pytle – były<br />

wymyślnymi wy<strong>na</strong>lazkami <strong>ci</strong>eślów, kamieniarzy i sitarzy, były „sposobami” zarzuconymi <strong>da</strong>wno–pra<strong>da</strong>wno przez<br />

geniusz rolniczej wioski <strong>na</strong> siły dzikiej rzeki okolicznej i twardość ży<strong>ci</strong>o<strong>da</strong>jnego ziar<strong>na</strong>.<br />

Baryka musiał zajmować się tymi zjawiskami zewnętrznymi i myśleć o nich niejako przemocą, ażeby w sobie<br />

poko<strong>na</strong>ć męczarnię wspomnień i poduszczenia tęsknoty. Chodził, biegał, rozmawiał, dopytywał się, oglą<strong>da</strong>ł, rozważał,<br />

śmiał się, dow<strong>ci</strong>pkował, a <strong>na</strong>d jego głową huczała groza burzy rozpętanej. Wesoło i kordialnie zaz<strong>na</strong>jomił się z<br />

mły<strong>na</strong>rzem Sylwestrem – ga<strong>da</strong>ł z wieśniakami oczekującymi <strong>na</strong> mąkę razową i otręby, a serce rozpętane waliło w jego<br />

piersiach jak więzień skazany <strong>na</strong> śmierć. Jakieś wzmianki w rozmowie: „ot, tamten gospo<strong>da</strong>rz jest spod Leńca, a ten to<br />

z Ognichy, <strong>na</strong> drodze do Odolan” – rzucały nim jak czerepem bezsilnym w jamę rozpaczy głuchej i bezdennej. Tym<br />

usilniej, tym zawzię<strong>ci</strong>ej rozmawiał, interesował się, do<strong>ci</strong>ekał, ba<strong>da</strong>ł, wchodził w istotę rzeczy.<br />

Sylwester, mły<strong>na</strong>rz stary <strong>na</strong> owym Chłodku, siedział już w tymże młynie kilkadziesiąt lat, bo <strong>na</strong>stał tu jeszcze przed<br />

Gruboszewskim. Gdzie – Gruboszewski! Był jeszcze za tamtego ekonoma, za Przesławskiego. – Ludzie go tu –<br />

powia<strong>da</strong>ł – z<strong>na</strong>ją jak kraj szeroki, z tej i z tamtej strony Jasnej Góry. – Płucaż miał, płuca! Wrzeszczał, rzeczywiś<strong>ci</strong>e, <strong>na</strong><br />

cały tamtejszy kraj – każde jego słowo przekrzykiwało wszystkie „korce”, tryby, walce, palce i pytle, ga<strong>da</strong>jące rzecz<br />

swoją. Sylwester postękując przypatrywał się spod oka młodemu obieżyświatowi, o którego sekretnej misji szepnął mu<br />

już o k u m o n Gruboszewski. Ga<strong>da</strong>ł z tym większym wrzaskiem, a podstępnie, obłudnie, chytrze. Chłopów było<br />

pełno we młynie. Gospo<strong>da</strong>rzy zasobniejszych i małorolnych chudziaków, którzy ch<strong>ci</strong>wymi oczami wpatrywali się w<br />

wymyślne i cu<strong>da</strong>czne Sylwestra maszyny, czy im aby mąki i otrąb nie podbiorą <strong>na</strong>d miarę.<br />

Dziwiła Cezarego rozmowa z wieśniakami. Słuchali, gdy im to i owo opowia<strong>da</strong>ł o wojnie. Synów <strong>na</strong> tej wojnie<br />

mieli, bra<strong>ci</strong>, krewniaków. Lecz gdy <strong>na</strong>wró<strong>ci</strong>ł do rzeczy pokoju, przeważnie go nie rozumieli i on ich nie rozumiał.<br />

Nawet nie to, żeby go nie rozumieli: nie obchodziło ich, nudziło ich to, co mówił. Lubili ga<strong>da</strong>ć i słuchać tylko o<br />

tutejszym, o realnym, o widocznym, dotykalnym, o tak dotykalnym i tutejszym, że on znowu tego nie rozumiał.<br />

Wszystko musiało być <strong>na</strong> przykładzie z tej okolicy, wszystko musiało tutaj się przy<strong>da</strong>rzyć i o tutejsze stosunki<br />

zaczepiać. I<strong>na</strong>czej było obce, <strong>da</strong>lekie, nie<strong>na</strong>skie, zaświatowe, a więc nieinteresujące. Wszystko, cokolwiek mówili i<br />

czym się interesowali, zahaczało się o jadło i <strong>na</strong>pitek, obracało się dokoła opału i odzienia, przeży<strong>ci</strong>a zimy i<br />

przednowka, a doczekania drugiego lata. A <strong>na</strong> drugie lato i drugą jesień będzie znowu to samo: wyrobić, wydębić z<br />

okrutnej, twardej ziemi tyle, żeby przejeść całą zimę bez głodowania, przetrzymać przednówek – i znowu <strong>da</strong>lej – do<br />

„nowego”.<br />

W pewnej chwili tych gawęd o jadle i przyodziewku od zim<strong>na</strong>, Cezarego pchnął nóż wś<strong>ci</strong>ekłoś<strong>ci</strong>: „Cóż za zwierzęce<br />

pędzi<strong>ci</strong>e ży<strong>ci</strong>e, chłopy silne i zdrowe! Jedni mają jadła tyle, że z niego urządzili kult, obrzęd, <strong>na</strong>łóg, obyczaj i jakąś<br />

świętość, a drudzy po to tylko żyją, żeby nie zdychać z głodu! Zbuntuj<strong>ci</strong>eż się, chłopy potężne, prze<strong>ci</strong>wko swojemu<br />

sobaczemu losowi!” – myślał Cezary siedząc <strong>na</strong> worku miękkich otrąb. Ta myśl, ten grzmot wewnętrzny był pewną siłą<br />

duchową, prze<strong>ci</strong>wstawiającą się burzy szalejącej <strong>na</strong>d miękkimi postawy duszy.<br />

Siedział we młynie aż do obiadu, w<strong>ci</strong>ąż za<strong>ci</strong>ekle z chłopowi<strong>na</strong>mi pogadując. Później, przed samym już obiadem,<br />

obszedł stajnie, obory, stodoły i śpichlerz folwarczny, włażąc jak istny detektyw w <strong>na</strong>jdrobniejsze szczegóły.<br />

98


Dwa tygodnie spędził w Chłodku jako gość państwa Gruboszewskich, stale podejrzywany przez nich o czyhanie <strong>na</strong><br />

posadę ekonoma. Jadł, pił, spał i pracował od świtu do nocy. Co robił Jakąś robotę wykonywał forsownie. Wstawał<br />

rano, do dnia, to z<strong>na</strong>czy o <strong>ci</strong>emnej nocy grudniowej, po społu z jegomoś<strong>ci</strong>ą Gruboszewskim. Szedł spać z kurami, to<br />

z<strong>na</strong>czy około piątej po południu. Co dzień był gdzie indziej: we młynie – <strong>na</strong> gumnie, przy młocce cepami, wianiu,<br />

mierzeniu i odstawianiu do śpichrza gotowego ziar<strong>na</strong> – w lesie, podczas rąbania sążni drzewa <strong>na</strong> opał – przy połowie<br />

ryb <strong>na</strong> W i l i j ą – w oborach, przy udoju wieczornym i rannym. Nadto łaził po wsi wstępując do chałup<br />

nowopoz<strong>na</strong>nych gospo<strong>da</strong>rzy. Ba<strong>da</strong>ł tu zwłaszcza ży<strong>ci</strong>e bezrolnych komorników, <strong>który</strong>ch było niemało we wsiach<br />

sąsiednich, otaczających wieńcem <strong>na</strong> przygórkach rozrzuconym Chłodek leżący w dolinie.<br />

Komornicy – byli to chłopi i ich rodziny nie posia<strong>da</strong>jący wcale roli, a zamieszkujący „kątem” u gospo<strong>da</strong>rzy<br />

przeważnie małorolnych, którzy jed<strong>na</strong>k posia<strong>da</strong>li własne skrawki roli, własne chaty, stodoły i obórki. Komornicy<br />

chodzili <strong>na</strong> zarobek do dworów, służyli za for<strong>na</strong>li i ratajów, a także zarabiali u bogatych chłopów jako <strong>na</strong>jemnicy i<br />

parobcy w gospo<strong>da</strong>rstwach włoś<strong>ci</strong>ańskich dostatnich, lepiej prowadzonych i zasobnych w inwentarz. Ży<strong>ci</strong>e komorników<br />

było nędzne <strong>na</strong>d wyraz. Latem wychodzili <strong>na</strong> zarobek w bogatsze okolice. Niegdyś, przed „wielkimi woj<strong>na</strong>mi”,<br />

wędrowali masowo za granicę Słowiańszczyzny, do rdzennych Niemiec, jako „obieżysasy”. W czasie wojen rozmnożyli<br />

się, <strong>na</strong>rośli i wypełnili wioski i wioszczyny. Wojny nie wygubiły ich, lecz właśnie rozpleniły – nic im nie przy<strong>da</strong>jąc.<br />

Wielu z nich skrwawiło się, pokryło ra<strong>na</strong>mi i zdobyło kalectwo w walce o wolność <strong>na</strong>rodu polskiego, a ojczyz<strong>na</strong>, w<br />

nowe państwo przekształco<strong>na</strong>, nie zdołała jeszcze nic dla nich uczynić, zajęta ogólnymi bie<strong>da</strong>mi i <strong>ci</strong>ągłym zmaganiem<br />

się z zewnętrznym wrogiem. Czekali <strong>ci</strong>erpliwie – żyjąc w swych kątach, <strong>na</strong> cudzym przykominiu, śpiąc <strong>na</strong> ławkach i po<br />

zapieckach, nie mając własnego domu i nie mając nic zgoła, co by swoim <strong>na</strong>zwać mogli. Był tego po wsiach, wśród<br />

posia<strong>da</strong>czów i półposia<strong>da</strong>czów, tłum, mnogość, powszechność. Słaniali się po drogach jako dziady, tłukli się po<br />

dziedzińcach zabudowań, plącząc się i nie wiedząc, o co ręce zaczepić. Jakże straszną była ich zima! Jakże potworne<br />

wśród nich grasowały choroby! Jakież katusze znosiły kobiety tego klanu pariasów, gdy w ich potomstwo uderzały k r<br />

o s t y albo to straszniejsze, co ś<strong>ci</strong>śnie w gardle i zadusi nieletnie dzie<strong>ci</strong>ątko, niczym bezlitos<strong>na</strong> ku<strong>na</strong>, ć k ó r z,<br />

wytracający całe kurniki ptasich piskląt.<br />

Przez szpary we wrótniach stodółek przypatrywał się starcom i staruchom wywleczonym z ogrzanych chałup przez<br />

dzie<strong>ci</strong> i wnuki zdrowe <strong>na</strong> u m a r c i e w mróz, zawieję, złożonym <strong>na</strong> snopku kło<strong>ci</strong>, aby prędzej d o s z l i i nie<br />

zadręczali żywych, spracowanych i głodnych, swym kaszlem, charkaniem krwią albo nieskończonymi jękami.<br />

Podziwiał tę pierwotną, barbarzyńską bezlitość, która jest nieuniknioną ekonomią ży<strong>ci</strong>a, ży<strong>ci</strong>a <strong>taki</strong>ego, jakie jest <strong>na</strong><br />

wsi.<br />

Oto miał przed oczyma drugi biegun systematów urządzenia żywota ludzkiego <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e. Patrząc <strong>na</strong> skręconą<br />

staruszkę, która <strong>na</strong> snopku słomy w stodole pomimo wszystko sko<strong>na</strong>ć nie mogła, a żyć w tych warunkach nie mogła<br />

również, wspomi<strong>na</strong>ł matkę swą i jej ostatnie godziny. Tam, w świe<strong>ci</strong>e urządzonym według <strong>na</strong>jlepszego społecznie<br />

ideału, załatwiano się szyb<strong>ci</strong>ej i skuteczniej pomagano śmier<strong>ci</strong>. Cezary plątał się teraz wśród mieszkańców wiosek,<br />

przypatrywał się ich robo<strong>ci</strong>e i odpoczynkowi, wglą<strong>da</strong>ł w ich g a r n u s i e przystawione do cudzego ognia, ba<strong>da</strong>jąc, co<br />

też jedzą. Przebiegał <strong>na</strong>włockie lasy obserwując źle żywionych podrostków, ob<strong>da</strong>rtusów i s a n k i u l o t ó w, wyschłe,<br />

schorzałe babiny, jak kulkami obłamywały gałęzie suche, a potem wiązki ich dźwigały <strong>na</strong> plecach upa<strong>da</strong>jąc pod<br />

<strong>ci</strong>ężarem, wlokły się poprzez równinę śniegową, ażeby w mróz srogi ogrzać ręce i warzę zgotować przy ogniu świętym.<br />

Zaprawdę, gdy huczał srogi polski wicher – serce mu nieraz pękało. Pękało tak szczerze i głęboko, iż własne jego<br />

zgryzoty przymierały.<br />

Zjadł „wilię” w domu ekonomostwa Gruboszewskich, w gronie rodziny, synów, zię<strong>ci</strong>ów, córek i ich potomstwa, co<br />

się z różnych stron do starych <strong>na</strong> Chłodku zjechało. Nie ch<strong>ci</strong>ał być w Wigilię w Nawło<strong>ci</strong>, pomimo że szrama <strong>na</strong> twarzy<br />

<strong>da</strong>wno się zagoiła i tylko niez<strong>na</strong>cz<strong>na</strong> siność wskazywała, że tam niegdyś było <strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>e zdrowe. Na próżno Hipolit<br />

Wielosławski przyjeżdżał <strong>na</strong> Chłodek, <strong>na</strong> próżno, wyprowadziwszy przyja<strong>ci</strong>ela w pole, błagał go o przyby<strong>ci</strong>e do<br />

Nawło<strong>ci</strong>. Nic nie pomogło.<br />

W czasie tej to Hipolita wizyty padła wiadomość rzuco<strong>na</strong> mimochodem:<br />

– Ale, ale, czy wiesz, Czaruś, że <strong>na</strong>sza pięk<strong>na</strong> sąsiadka, pani Laura, jest już panią Barwicką<br />

– Nic o tym nie wiem... – mruknął Cezary czując, jak w nim serce i krew w żyłach lodowa<strong>ci</strong>eje.<br />

– Jakże! Przysłali zawiadomienie o ślubie.<br />

– Gdzie O ślubie<br />

– Z Krakowa. Ślub za jakimś tam indultem. Zawiadomienie <strong>na</strong> brystolu, litografowane morowo, z tytułami i<br />

genealogiami. Chcesz, to <strong>ci</strong> przywiozę<br />

– A mnie to po co<br />

– Myślałem, że <strong>ci</strong>ę to obchodzi.<br />

– Do diabła z tym! – mruknął Cezary i zaczął mówić o czym innym.<br />

Ale ta wiadomość w serce go poraziła. Teraz już zgasły wszelkie tajne <strong>na</strong>dzieje. Ustały już wszelkie marzenia<br />

zaskórne, hodowane w pomroce pomimo wszystko. Potworność faktu, oczywistość tryumfu Barwickiego dusiła go za<br />

gardło.<br />

99


Cezary musiał „robić” podwójnie. Chodził, biegał, wtrącał się, wś<strong>ci</strong>biał, podglą<strong>da</strong>ł, <strong>na</strong>słuchiwał. Uczył się ostatnich<br />

sekretów ży<strong>ci</strong>a biedoty. Pewnego jed<strong>na</strong>k dnia wstawszy o <strong>ci</strong>emnej nocy, do dnia, oświadczył panu Gruboszewskiemu,<br />

że już ma dosyć, dłużej tu już nie będzie marudził. Odjeżdża do miasta. Powraca do swoich trupków w prosektorium.<br />

Pan Gruboszewski u<strong>ci</strong>eszył się, jakby mu kto cały Chłodek <strong>na</strong> własność <strong>da</strong>rował. Do trupów w czymś tam <strong>taki</strong>m<br />

Bagatela! Tak–że trza było ga<strong>da</strong>ć od samego początku, że to chodzi o romanse i filozofie!<br />

Cezary <strong>na</strong>pisał do Hipolita bile<strong>ci</strong>k z prośbą o konie do stacji. Zanim konie <strong>na</strong>deszły, zebrał swoje ma<strong>na</strong>tki,<br />

zapakował walizkę i czule, ogniś<strong>ci</strong>e żeg<strong>na</strong>ny, pojechał do Nawło<strong>ci</strong>. Pani Wielosławska i strupieszałe <strong>ci</strong>otki, Michał<br />

Skalnicki i Ma<strong>ci</strong>ejunio (ksiądz A<strong>na</strong>stazy odjechał już był do swej parafii, gdzie pełnił obowiązki wikarego) – słowem<br />

wszyscy żeg<strong>na</strong>li go ze smutkiem, w <strong>który</strong>m jed<strong>na</strong>k nie było za tym goś<strong>ci</strong>em żałoby. Patrzyli <strong>na</strong> niego spod oka i żeg<strong>na</strong>li<br />

go gorzkim pozdrowieniem.<br />

„Bądź zdrów, goś<strong>ci</strong>u – mówiły ich spojrzenia. – Dach <strong>na</strong>sz był twoich <strong>da</strong>chem, drzwi <strong>na</strong>sze stały przed tobą<br />

otworem, ale ty dziwnym byłeś goś<strong>ci</strong>em. Bóg z tobą!”<br />

Trzeba było pożeg<strong>na</strong>ć jeszcze państwa Turzyckich, którzy niejednę wyświadczyli usługę. Cezary rad by był umknąć<br />

tej wizyty, ale nie było sposobu wykrę<strong>ci</strong>ć się sianem.<br />

Wspaniałe hamany cugowe – czar<strong>na</strong> para – zaprzężone do maluteńkich saneczek z delią niedźwiedzią <strong>na</strong> nogi – biła<br />

kopytami przed „Arianką” i rozmiatała śnieg rwąc się do skoku. Toteż wizyta nie mogła być długa. Cezary chwilę<br />

zabawił. Ucałował rączki pani Turzyckiej, coś tam <strong>na</strong>opowia<strong>da</strong>ł przyjemnego i cmoknął w wąsiki pa<strong>na</strong>. Zbiegł ze<br />

schodów.<br />

Ale gdy już miał wyjść z wielkiej sieni, u<strong>da</strong>ło mu się jeszcze rzu<strong>ci</strong>ć okiem <strong>na</strong> schody. Wtulo<strong>na</strong> we wnękę głęboką,<br />

<strong>na</strong>chylo<strong>na</strong> <strong>na</strong>d poręczą, czaiła się tam Wan<strong>da</strong> Okszyńska. Była bla<strong>da</strong>, bladozielo<strong>na</strong> jak mur bielony, obok którego<br />

tkwiła. Była wychudła i jakaś zestarzała. Oczy jej, podkute czarnymi obwódkami, wlepione były w tego pa<strong>na</strong> Czarusia,<br />

<strong>który</strong> tak <strong>ci</strong>ężko <strong>na</strong> jej ży<strong>ci</strong>u zaważył. Spostrzegłszy, że patrzy w jej stronę, skinęła ku niemu dwukrotnie głową. A gdy<br />

ukłoniwszy się z <strong>da</strong>leka, wybiegł ze swoją walizką w ręku, zawisła <strong>na</strong>d tą poręczą. Przymknęła oczy wtuliła się w zimą<br />

wnękę. Głowę jej nieszczęśliwą jedynie mroźny mur podparł i chłodem litoś<strong>ci</strong>wym otrzeźwił.<br />

Jędrek ledwo–ledwo mógł utrzymać lejce karych. Pog<strong>na</strong>ły jak burza środkiem alei. Przy końcu tej alei Jędrek<br />

odwró<strong>ci</strong>ł się do swego pa<strong>na</strong> z pytaniem:<br />

– Na prost czy <strong>na</strong> Leniec<br />

– Jedź, jak chcesz. Zdążymy <strong>na</strong> po<strong>ci</strong>ąg.<br />

– Bardzo kopno <strong>na</strong> pros<strong>taki</strong>. Opłotki pozadymane. Konie trudno utrzymać. Wpakujemy się między opłotki. Będą<br />

skakały...<br />

– No więc <strong>na</strong> Leniec. Ruszaj! Bata nie waż się! Lejcami lekko...<br />

Konie poniosły sanki szeroką drogą. Cezary podniósł oczy <strong>na</strong> tę okolicę, siedlisko <strong>taki</strong>ch uniesień, <strong>taki</strong>ej radoś<strong>ci</strong>, a<br />

teraz zwier<strong>ci</strong>adło <strong>taki</strong>ej żałoś<strong>ci</strong>. Cóż to się stało z tą ziemią! Folwarki okoliczne <strong>na</strong> tle białego śniegu zawleczone były<br />

niebieskawą mgłą i miały w swych kształtach zimowy wyraz tamecznego ży<strong>ci</strong>a: smutek, obcość, troskę. Jakże były inne,<br />

jak obce duszy, jak ponure te kielichy nie<strong>da</strong>wnego wesela! Oto grusze polne, które mijał w szczęś<strong>ci</strong>u. Oto las. Oto te<br />

zarośla przydrożne, które umiały śpiewać swoją własną pieśń miłosną do wtóru zawistnej pieśni duszy. – Leniec!<br />

Cezary przypatrywał się pałacykowi spod zwisłych powiek. Wchłaniał oczyma po raz ostatni kształt dużego ok<strong>na</strong> <strong>na</strong><br />

górze, barwę ogrodu. Okno <strong>na</strong> górze było zasłonięte firankami. To z<strong>na</strong>k, że pani nie ma.<br />

Nie <strong>da</strong>ł rady: grube, samotne łzy, z całej siły trzymane pod powiekami, spłynęły po jego policzkach. Hipolit<br />

Wielosławski u<strong>da</strong>wał, że ich nie widzi. Coś ga<strong>da</strong>ł do Jędrka. O coś się złoś<strong>ci</strong>ł. Krzyczał swe: – trzymaj <strong>na</strong>ręcznego,<br />

trzymaj go! – Tylko mocną żołnierską ręką objął wpół Cezarego i pod pozorem obawy, żeby kolega nie spadł z<br />

wąskiego siedzenia, przy<strong>ci</strong>snął go z całej siły do piersi.<br />

100


CZĘŚĆ TRZECIA<br />

WIATR OD WSCHODU<br />

101


Powró<strong>ci</strong>wszy do Warszawy Cezary Baryka zapisał się znowu <strong>na</strong> swą medycynę i zamieszkał, a raczej „wmieszkał<br />

się” do pokoju jednego z kolegów, niejakiego Buławnika. Ten Buławnik był progenitury szynkarskiej czy<br />

małomiasteczkowo–paskarskiej, wskutek czego zawsze „śmierdział pieniędzmi”. Mieszkał zaś w dzielnicy od<strong>da</strong>lonej,<br />

już zgoła żydowskiej, przy ulicy Miłej, w domu ponurym, ob<strong>da</strong>rtym z tynku, o scho<strong>da</strong>ch tak brudnych, ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>ch wejś<strong>ci</strong>a<br />

zakopconych czadem lamp gazowych tak <strong>da</strong>lece, że zaiste trzeba było anielskiej dobrotliwoś<strong>ci</strong> serca, ażeby patrzeć <strong>na</strong><br />

te ś<strong>ci</strong>any i schody bez zgrzytania zębami. Pokój był <strong>na</strong> trze<strong>ci</strong>m piętrze odrapanej rudery. Poprzez mieszkanie starych<br />

pań, <strong>który</strong>ch było dużo, a jakichś smrodliwych i rozkudłanych, wchodziło się do pokoju Buławnika. Od razu rzucało się<br />

w oczy, że w rogu za<strong>ci</strong>eka tudzież jakoś niewłaś<strong>ci</strong>wie pachnie spod podłogi. Na uczynione w tym przedmio<strong>ci</strong>e<br />

zapytanie miejscowemu stróżowi, ewentualnie dozorcy, Cezary otrzymał rezolucję:<br />

– Ano i jakże nie ma za<strong>ci</strong>ekać, jak <strong>na</strong>d tym miejscem w rogu jest t y l o ś n a dziura Baran by przez nią przelazł ze<br />

świata <strong>na</strong> strych.<br />

– Czemuż tam jest t y l o ś n a dziura Dach jest od tego, żeby w nim właśnie dziur nie było, przez które barany<br />

mogłyby przełazić ze świata <strong>na</strong> strych.<br />

– Proszę pa<strong>na</strong>! – zadrwił dozorca, ewentualnie stróż. – Baj baju: nie <strong>taki</strong>e tera c a s z y, żeby się o dziury w <strong>da</strong>chu<br />

kramarzyć. Mieszka się i już.<br />

– Rozumiem, panie dozorco. Ale tam bije jakiś niemiły zapach spod podłogi. Czemu to przypisać<br />

– Zapach bije spod podłogi, bo to jest szczytowa ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>. Belka tam gnije i legary to samo. Jakże nie ma gnić, jak to<br />

jest szczytowa ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>, a do tego jeszcze dochodzi <strong>taki</strong> interes, że to jest pokój <strong>na</strong>rożny.<br />

Otrzymawszy te wyjaśnienia Cezary, pouczony i pokrzepiony <strong>na</strong> duchu, już się o nic nie kramarzył. Mieszkał i już.<br />

Pokój mu się jed<strong>na</strong>k nie podobał. Był mały – <strong>na</strong> jakie dziesięć lat przed wojną europejską pomalowany <strong>na</strong> kolor zupy<br />

pomidorowej – jakiś nieporęczny a <strong>na</strong>dto przewiewny. Nie wiało jed<strong>na</strong>k z ok<strong>na</strong> i ze drzwi czyste powietrze, lecz zapach<br />

pewnych niezbędnych ubikacji, które mieś<strong>ci</strong>ły się <strong>na</strong> dole wprawdzie, lecz właśnie pod oknem tego pokoju. Nadto stał<br />

tuż za murem blaszany komin piekarni, <strong>który</strong>, jak zawzięty diabeł, walił w<strong>ci</strong>ąż w okno studenckie kłębami burego<br />

dymu. W nocy słychać było nieustający hurgot wózków z pieczywem, pędzonych ręcznie z pieca chlebowego, od czego<br />

<strong>ci</strong>enkie, choć tak stare mury drżały jak w febrze. Nie był to, słowem, pokój przyjemny. I Buławnik nie był przyjemnym<br />

towarzyszem: egoista i skąpiec za dnia, prześmiewca i ordynus wieczorem, w nocy chrapał za dziesię<strong>ci</strong>u. Lecz Baryka<br />

nie miał wyboru. Musiał korzystać z układu z tym kolegą, gdyż pustki miał w kieszeni.<br />

Zaraz po przyjeździe wydobył z walizki frak z przy<strong>na</strong>leżytoś<strong>ci</strong>ami – <strong>da</strong>r przyja<strong>ci</strong>elski Hipolita Wielosławskiego – i<br />

postanowił sprze<strong>da</strong>ć handlarzowi ten zabytek, ten symbol ży<strong>ci</strong>a w Nawło<strong>ci</strong> – tę pamiątkę. Pod pozorem rozpatrzenia<br />

wartoś<strong>ci</strong> fraka Cezary przyglą<strong>da</strong>ł się pilnie cu<strong>da</strong>cznej szatce i pod sekretem przed ordy<strong>na</strong>rnym i gruboskórnym<br />

Buławnikiem upuś<strong>ci</strong>ł <strong>na</strong>ń ostatnią łzę. Frak jeszcze pachniał „laurowymi” perfumami. Ach, jakże ten zapach był teraz<br />

dokuczliwy! Zaiste, jak gdyby szatan mś<strong>ci</strong>ł się tym nikłym, niewidzialnym, a tak potężnym środkiem przypomnienia<br />

zgasłych rozkoszy. Niejawno, niedokładnie, niczym przez sen, Baryka dorozumiewał się, iż niepojęta kędyś waga<br />

zważyła w chwili tej wytchłą woń perfum Laury z tą samą wonią, gdy ją poczuła Karoli<strong>na</strong>, kiedy to sama jed<strong>na</strong> tłukła<br />

się od drzewa do drzewa podczas balu w Odola<strong>na</strong>ch. On zaś wtedy, mając Laurę w ramio<strong>na</strong>ch, niesiony był w tejże alei<br />

przez szczęś<strong>ci</strong>a demonów...<br />

Buławnik obejrzał frak okiem chytrym i świadomym, zba<strong>da</strong>ł stan spodni tudzież kamizelki. Poradził<br />

f r a j e r o w i, żeby <strong>taki</strong> garnitur spuś<strong>ci</strong>ć nie handełesowi podwórzowemu, <strong>który</strong> <strong>da</strong> psie pieniądze, lecz pewnemu<br />

krawcowi <strong>na</strong> pryncypalnej ulicy. Tamten zapła<strong>ci</strong> nieskończenie więcej. Tak się też stało. Ów krawiec kupił frak, a<br />

jed<strong>na</strong>k cały garnitur z<strong>na</strong>lazł się w kuferku Buławnika. Tenże wytłumaczył<br />

f r a j e r o w i, że odkupił ten<br />

interes od krawca. Miało to ten dobry skutek, że Cezary mógł kiedy niekiedy, gdy Buławnika w domu nie było, wąchać<br />

swój <strong>na</strong>włocki fraczek. Żył zaś, jadł, pił, pła<strong>ci</strong>ł czynsz przez czas dosyć długi z tej transakcji. Lecz <strong>na</strong>deszły dni <strong>ci</strong>ężkie.<br />

Kapitał się wyczerpał. Trzeba było pła<strong>ci</strong>ć za gaz, światło elektryczne i opał. Kredyt u Buławnika był skończony,<br />

zaufanie w sklepiku z pieczywem poderwane. Trzeba było iść do pa<strong>na</strong> Gajowca, czego aż dotąd Cezary unikał.<br />

Wielce się uradował podstarzały pan Gajowiec. – Wielce!<br />

W gabine<strong>ci</strong>e biurowym, dokąd Cezary się zgłosił, trudno było rozmawiać, gdyż tam nieustannie wchodzili i<br />

wychodzili interesan<strong>ci</strong>. Pan Gajowiec zaprosił Barykę po staremu do swego prywatnego mieszkania. W dzień<br />

świąteczny, gdy młody człowiek zgłosił się do tego mieszkania, gospo<strong>da</strong>rza nie zastał. Ale właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>elka pensjo<strong>na</strong>tu, od<br />

której dygnitarz skarbowy od<strong>na</strong>jmywał salon, uprzedzo<strong>na</strong> z góry, poprosiła petenta do środka, oświadczając, iż pan<br />

„wiceminister” spóźni się nieco, gdyż tego dnia ma bardzo wiele ważnych wizyt.<br />

Cezary wszedł i usiadł w rogu pokoju. Z<strong>na</strong>ł już ten duży pokój, wychodzący <strong>na</strong> mały, śródkamieniczny ogródek.<br />

Nagie, czarne ko<strong>na</strong>ry drzew krzywymi liniami prze<strong>ci</strong><strong>na</strong>ły duże lustrzane szyby okien. Drzwi do sąsiedniego pokoju, a<br />

raczej do niszy z sypialnym łożem, były zawieszone kotarą. Duży salon był urządzony bardzo starannie. Stały tam<br />

meble własne sublokatora – garnitur mahoniowy – i leżał spory dywan. Była szafa otwarta z książkami w pięknych<br />

oprawach. Na ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>ch wisiało kilka portretów, rysowanych specjalnie przez dobrego artystę. Dawniej Cezary nie<br />

zwracał uwagi <strong>na</strong> te wizerunki. Teraz, nie mając do roboty nic innego, po rozpatrzeniu tytułów książek przeważnie<br />

obcej mu, ekonomicznej i handlowej treś<strong>ci</strong>, zwró<strong>ci</strong>ł uwagę <strong>na</strong> portrety. Były to duże głowy, jed<strong>na</strong>ko skomponowane,<br />

lecz ułożone w sposób fotograficzny, co świadczyło o ich pochodzeniu nie z żywego modela. Pod tymi portretami były<br />

102


podpisy <strong>na</strong>kreślone ręką pa<strong>na</strong> Gajowca oraz, wi<strong>da</strong>ć, jakieś <strong>na</strong>jbardziej charakterystyczne cytaty. Podpisy głosiły:<br />

Marian Bohusz, Stanisław Krzemiński, Edward Abramowski. Nazwiska te nic prawie Cezaremu nie powiedziały. Jakieś<br />

niejasne reminiscencje...<br />

Gdy pan Szymon Gajowiec przyszedł do domu, począł wypytywać młodego przyja<strong>ci</strong>ela o wrażenia z pobytu <strong>na</strong> wsi.<br />

Ale młody jego przyja<strong>ci</strong>el niewiele mu powiedział. Właś<strong>ci</strong>wie – nic. Wykrę<strong>ci</strong>ł się opowieś<strong>ci</strong>ami o drobiazgach i<br />

szczegółach. Nawzajem Cezary ni z tego, ni z owego zapytał Gajowca o osoby, <strong>który</strong>ch podobizny wisiały w<br />

mieszkaniu. Ch<strong>ci</strong>ał w ten sposób odwlec wyjaśnienie głównego celu swej wizyty: prośbę o jakieś zaję<strong>ci</strong>e płatne. Nie<br />

wiedział, w jaki sposób do tej kwestii przystąpić, bo był prze<strong>ci</strong>e już dłużnikiem Gajowca, a tutaj trzeba było nowe<br />

za<strong>ci</strong>ągać długi wdzięcznoś<strong>ci</strong>.<br />

– Te figury To „warszawiacy” czasów minionych: Marian Bohusz, Stanisław Krzemiński, Edward Abramowski.<br />

– „Warszawiacy” Dlaczego im pan <strong>na</strong><strong>da</strong>je <strong>taki</strong> tytuł ogólny i wspólny Czy dlatego, że w Warszawie mieszkali<br />

– Nie. Nie dlatego. Za czasów niewoli rosyjskiej mieliśmy tutaj w Warszawie z<strong>na</strong>komitych pracowników, świetne<br />

charaktery, dosko<strong>na</strong>łych uczonych, którzy żyli w tłumie, przeszli nie postrzeżeni i nie z<strong>na</strong>ni. Zupełnie – greccy<br />

niewolnicy. Ludzie <strong>ci</strong> <strong>na</strong>leżeli do typu, <strong>który</strong> się w tłumie rozpłynął, znikł, lecz <strong>na</strong>sy<strong>ci</strong>ł sobą pokolenie. Z tych ludzi my<br />

– to jest moje pokolenie – wyssaliśmy wszystko, czym żyjemy aż dotąd.<br />

– Nie wiedziałem. Cóż to za jedni, bo przyz<strong>na</strong>m się, nie słyszałem <strong>na</strong>wet i nie czytałem.<br />

– Pierwszy z Brzegu – Marian Bohusz. Przyrodnik, <strong>który</strong> gdzie indziej zostałby z<strong>na</strong>nym docentem, może <strong>na</strong>wet<br />

cenionym profesorem. Tutaj został bezcennym dla pewnych sfer felietonistą, tłumaczem i popularyzatorem filozofów i<br />

socjologów. Rozmienił się <strong>na</strong> drobne i sam się w tłum wy<strong>da</strong>ł. Nauczał z niewidzialnej katedry swą rzeszę inteligencką.<br />

Gdy wszystko było przed tą rzeszą zamknięte, gdy o<strong>na</strong> mogła spodleć i zdziczeć, <strong>da</strong>wał jej wszystko, co poczytywał za<br />

<strong>na</strong>jlepsze <strong>na</strong> Zachodzie. Sam żyjąc pod podwójną kopułą niewoli, kopułą moskiewską i pod władzą roztoczonej przez<br />

włast't'my, zmuszał pokolenie swoje do myśli, do pogłębienia uczuć społecznych, do uczenia się, czuwania. Inni<br />

później, jak A<strong>da</strong>m Mahrburg, robili tę pracę lepiej, systematyczniej. On jed<strong>na</strong>k był pierwszy. Wszystko zaś o szklance<br />

czystej herbaty i, dosłownie, o kawałku suchego chleba. Wiecznie w dziurawych butach i wystrzępionych spodniach.<br />

Stary, pocz<strong>ci</strong>wy <strong>na</strong>uczy<strong>ci</strong>el!... Wresz<strong>ci</strong>e – znikł jak <strong>ci</strong>eń. Gdzieś się podział. Oślepł. Więziony przez Moskali, przeszedł<br />

męki duchowe. A nie chcąc ludziom zawadzać w ich bieganinie, nie chcąc przyczyniać nikomu kłopotu swoim<br />

pogrzebem – kędyś po swojemu, „altruistycznie” znikł, przepadł. Żył i umarł jako duch.<br />

– A ten drugi<br />

– Ten drugi – to Stanisław Krzemiński. Niegdyś członek Rządu Narodowego w roku 63. Historyk, esseista, bibliofil<br />

i biblioman, a <strong>na</strong>de wszystko ba<strong>da</strong>cz samoistny. Typ encyklopedysty. Strasz<strong>na</strong> jakaś pamięć. Wszystko w głowie. Gdzie<br />

indziej byłby głośnym i uczonym pisarzem, pracowałby w spokoju <strong>na</strong> sławę i pomnik. W <strong>da</strong>wnej Warszawie był<br />

publicystą, pisarzem artykułów politycznych, niepochwytnym dla wroga przemytnikiem <strong>na</strong> pograniczu <strong>da</strong>wnych i<br />

nowych czasów. Sekretnie, sposobem tajnym, do ludzi, którzy go cz<strong>ci</strong>li, pisał o Polsce: „Pani moja, Mocarka wielka,<br />

Matka <strong>na</strong>jsłodsza”. Wierzył niezmiennie i prze<strong>ci</strong>w wszystkiej rzeczywistoś<strong>ci</strong> w niepodległość przyszłą <strong>na</strong>rodu<br />

po<strong>da</strong>rtego i nieszczęśliwego, gdyż z<strong>na</strong>ł jego siłę w przeszłoś<strong>ci</strong>, mimo wszelkich tego <strong>na</strong>rodu wad i win. Tę pewność<br />

swej wiary przekazywał otoczeniu przez całe swe ży<strong>ci</strong>e. Ba<strong>da</strong>ł przeszłość samoistnie, u źródeł. Zagrzebany w<br />

Tomicja<strong>na</strong>ch, w reformie wychowawczej Ko<strong>na</strong>rskiego, pisał jednocześnie o <strong>na</strong>jnowszych sztukach i figlach dyplomacji<br />

współczesnej. Pracował bez przerwy, bez wytchnienia, jako kanclerz bezsenny nie istniejącego państwa. Błogosławiony<br />

warszawiak! W ubogim swoim mieszkaniu, wśród ukochanych książek i pism, do ostatniej chwili <strong>na</strong>d wielką, <strong>da</strong>wną i<br />

nową Polską – zasnął <strong>na</strong> posterunku.<br />

– No, a trze<strong>ci</strong><br />

– Trze<strong>ci</strong> – to Edward Abramowski. Filozof i socjolog. Nowator, prekursor we wszystkich dziedzi<strong>na</strong>ch. Główną<br />

dziedziną jego pracy duchowej była psychologia. Syn swego czasu, socjalista rewolucyjny, obijający się o wszelkie<br />

szkopuły <strong>na</strong>uki Marksa, błąkający się wśród nich ze swoją miarą fenome<strong>na</strong>lizmu podmiotowego, stwarza wresz<strong>ci</strong>e<br />

<strong>na</strong>ukę własną bojkotu państwa za pomocą złączenia ludzi w związki, stowarzyszenia, kooperatywy. Usiłuje wytworzyć<br />

świat nowy i niez<strong>na</strong>ny, <strong>który</strong> w jego pojmowaniu będzie wielkim, powszechnym ruchem etycznym, świat<br />

przewidywany, wymyślony. Ta wymarzo<strong>na</strong> za czasów rosyjskich rewolucja społecz<strong>na</strong> i moral<strong>na</strong> poprowadziła go<br />

konsekwentnie <strong>na</strong> stanowisko teoretyka kooperatyzmu praktycznego. A jego pomysł zorganizowania ludzi w sposób<br />

antypaństwowy przywiódł go w praktyce, za panowania <strong>na</strong>d Polską caratu, do uz<strong>na</strong>nia Polski nie istniejącej jako<br />

realizacji jego pomysłu.<br />

– Słowem wszystko, zawsze i niezmiennie – Polska, Polski, Polsce, Polskę...<br />

– Tak. My tutaj byliśmy i jesteśmy <strong>na</strong> tym punk<strong>ci</strong>e ułomni. Jesteśmy urodzeni z defektem polskoś<strong>ci</strong>.<br />

– Nie o tym mówię, że Polacy są Polakami, lecz o istotnym defek<strong>ci</strong>e, jeżeli w rozważaniach filozoficznych i<br />

socjologicznych wynika deus ex machi<strong>na</strong>: Polska. Z<strong>na</strong><strong>na</strong> jest anegdota o tema<strong>ci</strong>e „Słoń”. Polak, mający po innych<br />

<strong>na</strong>cjach <strong>na</strong>pisać rozprawę o słoniu, <strong>na</strong>pisał bez wahania: „Słoń a Polska”. Nie o tym jed<strong>na</strong>k ch<strong>ci</strong>ałem mówić. Ch<strong>ci</strong>ałem<br />

zapytać: dlaczego <strong>ci</strong> trzej mężowie zasłużyli <strong>na</strong> specjalne w gabine<strong>ci</strong>e pa<strong>na</strong> wyróżnienie Czy innych zasłużonych ludzi<br />

w tych czasach nie było<br />

– Owszem, byli! Było bardzo wielu! Trudno mi, o Azerbejdżaninie! wytłumaczyć <strong>ci</strong> tę zagadkę. Ci trzej zasłużyli <strong>na</strong><br />

specjalne w mojej izbie wyróżnienie, dlatego, że byli moimi <strong>na</strong>uczy<strong>ci</strong>elami. Na nich się w mej głuchej prowincji<br />

103


uczyłem ideału – ja, urzędniczy<strong>na</strong> pod rządem rosyjskim. Dzięki im przemy<strong>ci</strong>łem moją duszę do Polski. Wówczas<br />

Polakom wy<strong>da</strong>rty był wszelki czyn, wszelka działalność, wszelka realizacja pragnień idealnych. Filozofia, martwa i<br />

<strong>da</strong>leka, teoretyzująca socjologia, literatura, poezja zastępowała <strong>na</strong>m czyn, działanie. Felieton literacki świstał nieraz jak<br />

pchnię<strong>ci</strong>e szpady lub smaganie bata.<br />

– O, tak! Consolatio servitutis...<br />

– Właśnie! Przytoczę jeden przykład. Dawno, bardzo <strong>da</strong>wno, w roku 1891, obchodziliśmy tutaj po raz pierwszy od<br />

powstania styczniowego rocznicę Konstytucji Trze<strong>ci</strong>ego Maja. Świę<strong>ci</strong>ło tę rocznicę jawnie, w obchodzie, a raczej<br />

pochodzie publicznym, nie całe społeczeństwo, lecz jego odłam radykalny, publicyś<strong>ci</strong>, studen<strong>ci</strong>, młodzież. Kiedy<br />

rozrzucono odezwę wzywającą do święcenia rocznicy, cała niemal publicystyka warszawska, prasa tak zwa<strong>na</strong><br />

„poważ<strong>na</strong>”, ogłosiła <strong>na</strong> widocznym miejscu jednobrzmiący protest prze<strong>ci</strong>wko temu jawnemu obchodowi <strong>na</strong>rodowego<br />

święta. Ze względów, oczywista, głęboko politycznych. Wówczas młodzież uniwersytecka skar<strong>ci</strong>ła ów protest<br />

policzkiem. Wszyscy re<strong>da</strong>ktorowie „poważni”, którzy protest ten wydrukowali, w jednym dniu i o tej samej godzinie<br />

dostali „po pysku”. A ten oto Marian Bohusz <strong>na</strong>pisał tego dnia genialny felieton. Genialny, bo go <strong>na</strong>wet<br />

wszechwiedzący „prewencyjny” cenzor nie zrozumiał, podczas gdy rozumieli go wszyscy. Opowiedziano w tym<br />

felietonie anegdotkę o kimś, kto się wybierał w podróż do <strong>da</strong>lekiej Ameryki i umieś<strong>ci</strong>ł w pismach ogłoszenie, iż<br />

poszukuje towarzysza podróży. Otóż późno w nocy <strong>na</strong> skutek owego ogłoszenia zgłasza się do podróżnika jegomość i z<br />

hałasem oświadcza, że on do <strong>da</strong>lekiej Ameryki nie pojedzie i jemu, ogłoszenio<strong>da</strong>wcy, jechać nie radzi, a <strong>na</strong>wet<br />

zabrania. Ten felieton wart był więcej niż batalion tęgiej piechoty. On stworzył ze zwyczajnych zja<strong>da</strong>czów chleba, z<br />

łobuzów i głuptasów – amatorów podróży do Ameryki.<br />

– Rozumiem. Ale to...<br />

– No, co No, co Jestem bardzo <strong>ci</strong>ekawy!<br />

– To <strong>taki</strong>e... staro<strong>da</strong>wne...<br />

– O nie, bra<strong>ci</strong>szku! To nie staro<strong>da</strong>wne! Dlatego kazałem wyrysować i zawiesiłem sobie <strong>na</strong> ś<strong>ci</strong>anie mej izby te<br />

portrety, ażeby nieustannie mieć przed oczyma granicę między staro<strong>da</strong>wnymi i nowymi laty. Oni to są dla mnie granicą<br />

i drogowskazem, czym już w tych nowoczesnych dniach <strong>na</strong>szych być nie <strong>na</strong>leży.<br />

– Tego wcale nie rozumiem.<br />

– Patrz, przybyszu! Ten oto Stanisław Krzemiński. Polska była dlań – „Pani moja, Mocarka wielka, Matka<br />

<strong>na</strong>jsłodsza”. Na tym jego głębokim uczu<strong>ci</strong>u, <strong>na</strong> <strong>na</strong>jszczerszej jego wierze, którą <strong>na</strong>m przekazywał, kończyła się jego<br />

rola. Moja rola – tu się dopiero zaczy<strong>na</strong>. Uczu<strong>ci</strong>e jego, wiara, męstwo musi być wdrożone w pracę, w czyny, w<br />

z<strong>na</strong>jomość rzeczywistych stosunków i rzeczywistych ludzi i – co jest rzeczą <strong>na</strong>jtrudniejszą – w sposób rządzenia<br />

ży<strong>ci</strong>em, stosunkami i ludźmi realnymi.<br />

– Polska dzisiejsza musi by– grubo niepodob<strong>na</strong> do ideału tamtych felietonistów.<br />

– Podobniejsza jest w każdym razie bardziej do ideału, niż była za ich czasów.<br />

– Doprawdy Ja sądzę, że nie. Ale, oczywiś<strong>ci</strong>e, nie z<strong>na</strong>m się <strong>na</strong> rzeczy i mogę się mylić. Nie mylę się tylko w tym,<br />

że wówczas Polska przy<strong>na</strong>jmniej nikogo nie u<strong>ci</strong>skała, nie prześladowała, nie trzymała w kaj<strong>da</strong><strong>na</strong>ch.<br />

– Wówczas tych samych wrogów ustroju ludzkiego trzymała w kaj<strong>da</strong><strong>na</strong>ch Rosja oraz Niemcy i Austria. Ale nie o<br />

tym teraz mowa. Oto – Edward Abramowski. Nauczał i wierzyliśmy mu ślepo, stworzyliśmy dzięki jego <strong>na</strong>uce wiele<br />

rzeczy i dzieł wysoce wartoś<strong>ci</strong>owych. Zorganizowaliśmy masę ludzi w dosko<strong>na</strong>łe stowarzyszenia. Ludzi <strong>ci</strong>emnych<br />

przetworzyliśmy <strong>na</strong> światłych obywateli. Ale całość jego <strong>na</strong>uki było to marzenie <strong>na</strong> jawie o społeczeństwie, marzenie o<br />

zorganizowaniu społeczeństwa, nomi<strong>na</strong>lizm, somnium vigilantis. Nie<strong>na</strong>widził państwa z jego wojskiem i wojną, z<br />

sądem i policją, ze wszystkimi funkcjami państwa, i <strong>na</strong>kazywał ludziom organizować się w związki wolne. Patrzę <strong>na</strong><br />

jego kochany portret i powtarzam mu codziennie: śpij spokojnie, jasny duchu! Pracujemy dzień i noc, bez wytchnienia,<br />

szerzymy i spełniamy twe marzenia, tylko zgoła i<strong>na</strong>czej, wprost i<strong>na</strong>czej, w wolnym państwie polskim. Uczę się patrząc<br />

<strong>na</strong> to oblicze, <strong>na</strong> tego ducha, czego robić nie <strong>na</strong>leży, ażeby dojść tam, gdzie on dojść pragnął, gdyż samo ży<strong>ci</strong>e po tysiąc<br />

razy zaprzeczyło marzeniom tego społecznego mistyka.<br />

– A to ładne spełnianie czyichś zasad przez stosowanie ich zaprzeczenia w czynie.<br />

– Posłuchaj! Abramowski <strong>na</strong>uczał, że <strong>na</strong>leży bojkotować państwo <strong>na</strong>wet tam, gdzie ono pracuje pozytywnie, a więc<br />

bojkotować szkoły, inspektorat fabryczny, filantropię państwową, pracę kulturalną i gospo<strong>da</strong>rską – rugować i pod<strong>ci</strong><strong>na</strong>ć<br />

korzenie państwa, rozrywać łącznik między potrzebami ludzi a instytucjami rządowymi. Na miejsce zbojkotowanych<br />

instytucji państwowych, a raczej współcześnie z ich bojkotem miałyby rozwijać się instytucje swobodne: zamiast sądów<br />

państwowych – sądy polubowne, zamiast policji – stowarzyszenia obrony, zamiast szkół państwowych – szkoły wolne<br />

lub <strong>na</strong>uczanie prywatne – i tak <strong>da</strong>lej. Wresz<strong>ci</strong>e, zamiast społeczeństwa terytorialnego – społeczeństwa<br />

stowarzyszeniowe. A teraz rzeczywistość. „Stowarzyszenie obrony” – to jest ta sama policja, jeżeli ma być sprawnie i<br />

skutecznie działające.<br />

– Niekoniecznie!<br />

– I<strong>na</strong>czej być nie może! Z<strong>da</strong>rzył się tutaj w tym czasie <strong>na</strong>pad ohydny, tak zwa<strong>na</strong> „zbrodnia skolimowska”. Wśród<br />

bandytów, którzy <strong>na</strong>padli <strong>na</strong> dom mły<strong>na</strong>rza w Skolimowie i wymordowali jego rodzinę, był młody chłopiec, <strong>na</strong>rzeczony<br />

córki mły<strong>na</strong>rza. W czasie rzezi <strong>na</strong>rzeczo<strong>na</strong> zarzu<strong>ci</strong>ła ręce <strong>na</strong> ramio<strong>na</strong> <strong>na</strong>rzeczonego błagając go <strong>na</strong>jsłodszymi imio<strong>na</strong>mi<br />

miłoś<strong>ci</strong> o obronę i pomoc, a widząc, że to on jest <strong>na</strong>pastnikiem – o litość. Ale on siekierą odrąbał ręce dziewczęce,<br />

104


które go miłośnie obejmowały i ch<strong>ci</strong>ały obezwładnić, a we dwa dni później, jeszcze nie wyśledzony przez policję, szedł<br />

za trumną <strong>na</strong>rzeczonej, zalewał się łzami ku powszechnej <strong>na</strong>d nim ludzkiej litoś<strong>ci</strong>. Nie wystarczy, bra<strong>ci</strong>szku, <strong>na</strong><br />

łotrostwo człowiecze – sąd polubowny albo stowarzyszenie obrony. Bia<strong>da</strong> zaś wszystkim bez oświaty! A co byśmy byli<br />

poczęli bez armii, gdy <strong>na</strong> <strong>na</strong>sze młode państwo runął nieprzyja<strong>ci</strong>el zewnętrzny Mieliśmyż czekać – gdy świat <strong>na</strong>s się<br />

wyparł – z założonymi rękami <strong>na</strong> nowe stule<strong>ci</strong>a moskiewskiej niewoli<br />

– Pewnie, pewnie. Ale tu mało się robi, żeby skasować niewolę biednych ludzi, niewolę wewnętrzną.<br />

– Pewnie, pewnie. Bo też dopiero początek. Żeby to <strong>na</strong>s zostawiono w spokoju <strong>na</strong> parę lat! Żeby się to <strong>na</strong>mi<br />

przestali zajmować rozmai<strong>ci</strong> zewnętrzni dobrodzieje! Tam<strong>ci</strong> ludzie, <strong>który</strong>ch widzisz <strong>na</strong> tych podobiz<strong>na</strong>ch, żyli podczas<br />

<strong>na</strong>jsroższej zimy. Patrzyli <strong>na</strong> ży<strong>ci</strong>e <strong>da</strong>lekie poprzez obmarznięte kraty. Jakże mieli <strong>da</strong>ć <strong>na</strong>m prawdziwą wiadomość o<br />

ży<strong>ci</strong>u ludzi spracowanych w warsztatach i po norach I my sami jeszcze nie wiemy, co i jak, gdyż dopiero pierwszy<br />

wiosenny wiatr powiał w <strong>na</strong>sze twarze. To dopiero przedwiośnie <strong>na</strong>sze. Wychodzimy <strong>na</strong> przemarznięte role i oglą<strong>da</strong>my<br />

<strong>da</strong>lekie zagony. Bierzemy się do własnego pługa, do radła i motyki, pewnie że nieumiejętnymi rękami. Trzeba mieć do<br />

czynienia z cuchnącym <strong>na</strong>wozem, pokonywać twardą, przerośniętą caliznę.<br />

– Bardzo coś długo trzeba czekać, aż się tu zabiorą do roboty.<br />

– Wierzymy, że doczekamy się jasnej wiosenki <strong>na</strong>szej...<br />

105


Wychodząc <strong>na</strong> wykłady i do prosektorium, wracając z lekcji czy z miasta, Baryka musiał przemierzać dzielnicę<br />

zamieszkaną przez Żydów. Byli oni co praw<strong>da</strong> rozproszeni we wszystkich okolicach Warszawy, lecz w tej osiedli jako<br />

masa jednolita, tworząc zamknięty organizm o kilkuset tysiącach jednostek. Zrazu widok domów, mieszkań i sklepów<br />

żydowskich mierził oczy przybysza swą specyficzną ohydą, później jed<strong>na</strong>k począł go za<strong>ci</strong>ekawiać, a wresz<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>rzu<strong>ci</strong>ł<br />

mu się wszechwładnie jako problemat. Chwile wolne Cezary poświęcał <strong>na</strong> zwiedzanie przyległych ulic:<br />

Fran<strong>ci</strong>szkańskiej, Świętojerskiej, Gęsiej, Miłej, Nalewek i innych.<br />

Żydzi zamieszkujący lub zatrudnieni w tych stro<strong>na</strong>ch tworzyli tak zwane getto. Lecz to ich osiedlisko nie powstało<br />

w przeszłoś<strong>ci</strong>, nie miało za sobą historii. Same <strong>na</strong>zwy ulic wskazywały, że tak nie było. Nikt ich tutaj nie osadzał<br />

osobno, jak, <strong>da</strong>jmy <strong>na</strong> to, papież Paweł IV w Rzymie, aby się z chrześ<strong>ci</strong>ja<strong>na</strong>mi nie stykali, nikt ich nie zmuszał do<br />

zamieszkania tutaj właśnie, a nie gdzie indziej. Sami spłynęli w tę dzielnicę, zeszli się tu jedni do drugich, a<br />

przyrastając stale, stworzyli samochcąc getto. W tych ulicach ginęły już <strong>na</strong>pisy polskie <strong>na</strong> sklepach, skła<strong>da</strong>ch i<br />

warsztatach. Zastępowały je <strong>na</strong>pisy żydowskie. Polaków nie było tu już wi<strong>da</strong>ć. Trafiały się domy, gdzie jedynym<br />

Polakiem był stróż kamieniczny, i ulice, gdzie jedynym Polakiem był policjant.<br />

Ulice te mają wygląd srogo niepowabny. Kamienice wzniesione przez Żydów i do nich <strong>na</strong>leżące mają cechę<br />

wielkomiejskiej tandety, bezwstydnej ordy<strong>na</strong>rnoś<strong>ci</strong> i haniebnej brzydoty. Woj<strong>na</strong> o<strong>da</strong>rła je z olejnych lub klejowych<br />

pomalowań. Malowanie <strong>na</strong> olejno poskręcało się w rurki i zwoje i wyglą<strong>da</strong> <strong>na</strong> powierzchni tych domów jak niechlujne<br />

pejsy <strong>na</strong> niechlujnym Izraeli<strong>ci</strong>e. Wnętrza domów, podwórza są o<strong>da</strong>rte nie tylko z olejnej czy klejowej powłoki, lecz<br />

obłupione z tynku, <strong>który</strong> kawałami i płatami poodpa<strong>da</strong>ł. Świe<strong>ci</strong> <strong>na</strong>gi ceglany mur, lecz i on jest oślizgły od brudu, pełen<br />

wyrw, plam, zmaz, za<strong>ci</strong>eków i wstrętnych zapaprań, które nikogo z mieszkańców nie rażą. Jakże potworne są tam<br />

kloaki, śmietniki, ś<strong>ci</strong>eki, zlewy, rynsztoki i same bruki! Większość dziedzińców jest <strong>ci</strong>em<strong>na</strong>, poprzegradza<strong>na</strong>,<br />

zastawio<strong>na</strong>, peł<strong>na</strong> pak, odpadków, rumowia i rupie<strong>ci</strong>a, strzępów i gałganów. Nieopisa<strong>na</strong> jest melancholia tych<br />

dziedzińców, głuchy jest smutek okien wiecznie patrzących w smrodliwe i obmierzłe zaułki, w o<strong>da</strong>rte i poza<strong>ci</strong>ekane<br />

mury, w sienie i piwnice wyziewające zgniliznę.<br />

Bawią się tam, w tych zakażonych klatkach, tłumy dzie<strong>ci</strong> żydowskich – brudne, schorowane, mizerne, wybladłe,<br />

zzieleniałe – o ile promień słońca przedrze się przez chmury zimowe i zajrzy do tych padołów. Gdy huczy wicher i<br />

mróz ś<strong>ci</strong>ska, dzie<strong>ci</strong> te wtrącone są do kryjówek, gdzie starzy szwargoczą o interesach, zyskach i szybkich zarobkach.<br />

Z<strong>da</strong>rzyło się raz Cezaremu widzieć dwoje kilkoletnich dzie<strong>ci</strong> przytulonych do siebie i wędrujących dokądś długą<br />

Fran<strong>ci</strong>szkańską ulicą. Nożyny ich tonęły w czarnym, rzadkim i lepkim bło<strong>ci</strong>e chodników i rynsztoków, odzienie ich<br />

było zmoczone i brudne. Para ta była wynędzniała po<strong>na</strong>d wszelkie słowo opisu. Nogi ich były <strong>ci</strong>enkie jak pogrzebacze,<br />

a ręce chude jak ptasie piszczele. Twarze były również nie ludzkie, lecz jakby sępie czy jastrzębie, oczy były surowe i<br />

starcze. Ta para nieszczęśliwych machała przezroczystymi dłońmi, kiwała głowami osadzonymi <strong>na</strong> wychudłych szyjach<br />

i zajadle, za<strong>ci</strong>ekle o czymś rozprawiała. O czymże to mówiło tych dwoje Czy również o zyskach i szybkich<br />

zarobkach Cezary szedł długo za nimi, gdy się obijali o ś<strong>ci</strong>any i latarnie, a wlekli do jakiegoś celu, <strong>który</strong>, doprawdy,<br />

niewart był ich fatygi. Płakał w głębi siebie, w tajnikach duszy, wspomi<strong>na</strong>jąc złote, iś<strong>ci</strong>e anielskie dzie<strong>ci</strong>ństwo swoje...<br />

W dnie przedsabatowe zakra<strong>da</strong>ł się do długich „goś<strong>ci</strong>nnych dworów”, gdzie sprze<strong>da</strong>wano koszerne zapasy, jarzyny,<br />

warzywa, mięso i smakołyki. Miał tam widowisko pełne przedziwnego humoru, niestrzymanego śmiechu, a zarazem<br />

głęboko ponure. W tych miejscach panował chargot, wrzask, niemal huk, wywołany przez handel <strong>na</strong> modłę ś<strong>ci</strong>śle<br />

żydowską. Nabywcy i sprze<strong>da</strong>wcy ochłapów mięsa, kawałków gęsi, nóg, łbów, szyj, dziobów, skrzydeł, śledzi, kartofli,<br />

odkrajanych cząstek pomarańcz, cukierków i owoców – skakali sobie do oczu, wydzierali towar z rąk, obrzucali się<br />

stekiem wyzwisk, wydzierali pieniądze z garś<strong>ci</strong> za<strong>ci</strong>śniętych. Wszyscy mieli we włosach pierze, byli pobryzgani i<br />

zachlastani krwią niewinnych kaczek i kogutów. Włóczyły się w tłumie typy nieopisane, nie z<strong>na</strong>ne nigdzie <strong>na</strong> kuli<br />

ziemskiej, w łachma<strong>na</strong>ch tak wyświechtanych, iż skła<strong>da</strong>ły się jakby z zeskorupiałej pozłoty tłuszczu – łazili <strong>na</strong> wpół<br />

<strong>na</strong>dzy przekupnie, a <strong>na</strong> wpół <strong>na</strong>dzy żebracy w tej rzece ludzkiej stali <strong>na</strong> uboczu i pochylali się monotonnym gestem, jak<br />

badyle bezsilne <strong>na</strong> polu, zakli<strong>na</strong>jąc o <strong>da</strong>tek w imię Boga. Całe to zbiegowisko sprawiało wrażenie soboru potępieńców<br />

opętanych od diabła, o coś twarzą w twarz za<strong>ci</strong>ekle walczących.<br />

Zadziwiające po<strong>na</strong>d wszystko są w tej dzielnicy sklepy, a raczej sklepiki, wklinowane w partery domów. Tymi<br />

komórkami ulice i uliczki są literalnie <strong>na</strong>bite. Na odrzwiach tych maleńkich zakamarków wiszą blaszane tablice z<br />

<strong>na</strong>pisami w języku żydowskim – a więc towary w tych kramach przez<strong>na</strong>czone są tylko dla starozakonnej publicznoś<strong>ci</strong>.<br />

Jakże mizerny, jak niewymyślny i nieobfity jest towar tych magazynów! Kapitał zakładowy każdego z nich nie może<br />

przekraczać dwudziestu złotych. Trochę żelaziwa, skór, kilka wiązek czy miar wiktuałów, nieco ni<strong>ci</strong>, sznurowadeł albo<br />

szuwaksu stanowi źródło dochodu osób, które w tych wąziutkich i niziutkich klatkach z desek próżnują marznąc i<br />

drzemiąc po całych dniach i wieczorach.<br />

Pewnego razu Baryka zabrnął <strong>na</strong> wielkie podwórze, którego obmierzłego wnętrza żadne pióro opisać nie zdoła,<br />

którego bezprzykładnego nieładu, brudu, wstrętnej bezmyślnoś<strong>ci</strong> rzeczy <strong>na</strong>prędce rzuconych nic nie zdoła wysłowić.<br />

Były to składy żelaza, a raczej starego żelaziwa. I tutaj pełno było sklepików z żelazem wybrakowanym, starym,<br />

lichym. Moż<strong>na</strong> by powiedzieć, że ten cały podworzec przeżarła rdza i sama tylko została jako ślad rzeczy, które<br />

106


zniweczyła. I Żydzi, którzy tam biegali, krzyczeli, roili się i o coś wodzili za łby, byli rdzawi, zagryzieni <strong>na</strong> śmierć<br />

przez żelazo.<br />

W pewnej chwili wtoczył się <strong>na</strong> ten dziedziniec wóz frachtowy, <strong>na</strong> <strong>który</strong>m leżało jakoweś olbrzymie brzemię w<br />

płach<strong>ci</strong>e. Wnet wspólnymi siłami wytaszczono brzemię z wozu i płachtę rzucono <strong>na</strong> błoto rozmarznięte. W płach<strong>ci</strong>e<br />

była masa przegryzio<strong>na</strong> od rdzy: rznięte kawałki rur, poprzepalane ruszty, śrubki, haczyki, ułamki pogrzebaczów,<br />

połówki szczypców, muterki, krzywe gwoździe, podstawki <strong>na</strong>czyń niewiadomego użytku, szpice i gzygzaki od<br />

ogrodzeń żelaznych, klucze, dusze żelazek do prasowania, fajerki, ułamki okuć okiennych, klamki bez ryglów i<br />

mnóstwo nieprzebrane żelaziwa wszelakiego rodzaju. Wobec rozwinię<strong>ci</strong>a wnętrza płachty wypełzło, wynurzyło się<br />

jakby spod ziemi mnóstwo Żydów i Żydówek, przeważnie starych, koślawych, powykrzywianych, zrudziałych,<br />

obrośniętych kłakami. Cała ta czere<strong>da</strong> poczęła z krzykiem i kłótnią wyłapywać poszczególne kawałki, cząstki i obrzynki<br />

żelaza, <strong>na</strong>bywać je wśród nieopisanej sprzeczki i targu. Nie podob<strong>na</strong> było zrozumieć, co to są za ludzie. Kupcy<br />

Handlarze Pośrednicy Zbieracze<br />

Cezary doz<strong>na</strong>ł wrażenia, że to jest zbiorowisko starych próżniaków, specjalistów od gromadzenia starych<br />

pogrzebaczy. Nie mógł się przejąć uszanowaniem dla ich ubóstwa ani zrozumieć sensu ich zatrudnienia. Szukając<br />

wielkich zysków spadli widocznie z etatu i teraz oto szukają zysku wprost znikomego, nie przestając marzyć o wielkim.<br />

Podobnie jak tam<strong>ci</strong> w sklepikach, norach i jamach, czyhają <strong>na</strong> wielki zarobek nic literalnie nie robiąc. Jakaż reforma<br />

społecz<strong>na</strong> mogłaby ich podnieść <strong>na</strong> wyższy stopień społeczny Co moż<strong>na</strong> by dla tych ludzi zrobić, ażeby ich zrów<strong>na</strong>ć z<br />

innymi ludźmi w prawach, w posia<strong>da</strong>niu dóbr tego świata, w pracy, obyczajach, sposobie ży<strong>ci</strong>a<br />

Był tam <strong>na</strong>dmiar nędzarzy–łachmaniarzy, <strong>który</strong> zużywał ruchliwość przyrodzoną rasy żydowskiej <strong>na</strong> oszukiwanie<br />

się wzajemne, <strong>na</strong> pracowitą kłótnię o ochłapy jadła, o śledzie, o skrawki mięsa, a nic, literalnie nic nie czynił dla<br />

zarobku godziwego, stałego i dobrze płatnego w fabrykach i warsztatach. Wielu, oczywiś<strong>ci</strong>e, pracowało w tych ulicach<br />

<strong>na</strong>d siły jako tragarze, woźnice, pomocnicy, subiek<strong>ci</strong>, i <strong>ci</strong> mieli <strong>na</strong>wet zewnętrzny wyraz inny, normalny, ludzkiej<br />

posta<strong>ci</strong>. Zgarbieni, pokrzywieni, obrośli, bro<strong>da</strong><strong>ci</strong>, niechlujni, śmieszni bezgranicznie w swych płytkich czapeczkach i<br />

długich, brudnych chałatach do pięt, wałęsali się i zalewali ulice, brodzili, wchodzili i wychodzili, ga<strong>da</strong>li, kłó<strong>ci</strong>li się, nic<br />

właś<strong>ci</strong>wie nie robiąc. Cezary przyszedł do przeświadczenia ogólnego, iż Żydzi zamieszkujący dzielnicę, w której mu<br />

przebywać wypadło, są zbiorowiskiem ruchliwych i ga<strong>da</strong>tliwych próżniaków.<br />

107


Pan Szymon Gajowiec poza urzędowymi pracami, które mu ogrom czasu zabierały, i niezależnie od tych prac<br />

prowadził po nocach swą własną robotę. Pisał książkę o Polsce nowożytnej, o Polsce niezależnej od <strong>na</strong>jeźdźców, ale<br />

również niezależnej od romantyków, mistyków, wieszczów, proroków, socjalistycznych i reakcyjnych dyktatorów<br />

papierowych i wszelkiego rodzaju gadułków. Zamierzył przedstawić Polskę rzeczywistą, „złożoną z trzech nierównych<br />

połówek”, jak to swego czasu pisali pocz<strong>ci</strong>wi gadułkowie – Polskę żyjącą z pracy czarnych rąk i hulaszczą –<br />

przeładowaną ogromem ludnoś<strong>ci</strong> żydowskiej i okrainnych nieprzyja<strong>ci</strong>ół – z nie załatwioną kwestią rolną i cudzymi<br />

prawami określającymi winę i karę, z cu<strong>da</strong>cznym obcym pieniądzem – kraj zepsuty przez <strong>na</strong>jeźdźców, złupiony z dóbr<br />

fizycznych i duchowych, pełen <strong>ci</strong>emnoty lenistwa, brudu, barbarii i chamstwa. Dopiero w ten obraz rzeczywistoś<strong>ci</strong>,<br />

istoty rzeczy i <strong>na</strong>jbezwzględniejszego realizmu pragnął tchnąć ducha proroków i apostołów, którzy za czasów niewoli<br />

nie <strong>da</strong>wali usnąć <strong>na</strong> wieki tworowi nieszczęsnemu, noszącemu <strong>na</strong>zwę <strong>na</strong>rodu polskiego. Pan Gajowiec czerpał materiały<br />

do swego tytanicznego dzieła nie tylko ze źródeł ogłoszonych drukiem, z<strong>na</strong>nych i dostępnych, ze statystyk i wykazów<br />

dokonywanych przez urzędy zaborców, ale również z nowych źródeł, nikomu nie z<strong>na</strong>nych, które nowe polskie urzędy<br />

zgromadziły. Z tym wszystkim, z ogromem <strong>da</strong>nych faktów, spostrzeżeń i wniosków nie mógł <strong>da</strong>ć sobie rady. Ażeby<br />

opanować te wszystkie wiadomoś<strong>ci</strong> o kraju, które się teraz zjednoczyły i w jedno <strong>ci</strong>ało zrosły, ażeby zliczyć wszystkie<br />

szczegóły dla wy<strong>da</strong>nia opinii ostatecznej, nie dość było siły fizycznej jednego człowieka. Toteż pan Gajowiec szukał<br />

pomocy Cezarego Baryki.<br />

Ten inteligentny i pracowity młody człowiek, tak mu skądinąd bliski, <strong>na</strong>dzwyczajnie przy<strong>da</strong>ł się do tej właśnie<br />

roboty. Pan Gajowiec nie ch<strong>ci</strong>ał „okra<strong>da</strong>ć” skarbu i wykonywać swej pracy siłami podwładnych mu urzędników. Toteż<br />

pła<strong>ci</strong>ł Baryce pensję ze swej pensji miesięcznej. Dość już, jak mówił, popełnił <strong>na</strong>duży<strong>ci</strong>a, przywłaszczając sobie<br />

wiadomoś<strong>ci</strong>, które czerpał z wykazów, statystyk i rubryk urzędowych.<br />

Książka Gajowca miała być <strong>na</strong>bita faktami, <strong>na</strong>ładowa<strong>na</strong> jak <strong>na</strong>bój. Do kogo to on zamierzał nią strzelać, kogo tym<br />

dziełem porazić, kogo obalić, a kogo obronić i podźwignąć Mówił, iż pisze list otwarty do ro<strong>da</strong>ków. Wierzył, iż oni<br />

muszą ów list przeczytać i treś<strong>ci</strong> posłania wysłuchać, gdyż ono dopiero zawierać będzie prawdę o sile ich, której nie<br />

z<strong>na</strong>ją.<br />

Cezary z<strong>na</strong>lazł dość zyskowne zaję<strong>ci</strong>e, toteż z zapałem pracował. Dzięki literackiej pasji Gajowca miał zarobek i <strong>na</strong><br />

pewien czas byt w Warszawie zapewniony. Rano i po południu pracował w prosektorium, chodził <strong>na</strong> wykłady, później<br />

obiadował z kolegami, a wieczorem w „salonie” Gajowca wertował papiery, liczył, do<strong>da</strong>wał, notował, robił wy<strong>ci</strong>ągi<br />

przeglą<strong>da</strong>jąc stosy papierów, które „wiceminister” przynosił do domu. Miało to zaję<strong>ci</strong>e jednę wadę”: zbyt częste<br />

przebywanie w towarzystwie starszego pa<strong>na</strong>. Starszy pan, jak wszyscy prawie starsi panowie, lubił przypomi<strong>na</strong>ć sobie<br />

różnoś<strong>ci</strong> ze swego ży<strong>ci</strong>a i z ży<strong>ci</strong>a ogółu, opowia<strong>da</strong>ć – jednym słowem, bajdurzyć. To, co dla Baryki było starzyzną,<br />

przeszłoś<strong>ci</strong>ą, historią, gdyż wy<strong>da</strong>rzyło się przed jego urodzeniem, dla Gajowca było świeżuteńkie, prosto z igły, właśnie<br />

nowe, tym nowsze, im <strong>da</strong>wniejsze, gdyż je lepiej, wrażliwszym umysłem pochwy<strong>ci</strong>ł i spamiętał. Wszystkich ludzi<br />

wybitnych, właśnie rządzących, z<strong>na</strong>ł z tamtych czasów. Każdego niemal przedstawiał z owej strony niez<strong>na</strong>nej,<br />

sekretnej, skrytej, <strong>da</strong>wnej, pra<strong>da</strong>wnej. Częstokroć się z<strong>da</strong>rzało, iż człowiek, <strong>który</strong> się Baryce przedstawiał jako<br />

pospolity r y f a albo zwyczajny burżuj, <strong>na</strong>raz w opinii Gajowca <strong>na</strong>bierał barwy zupełnie nowej, którą mu <strong>da</strong>wało<br />

postępowanie dzielne i niepospolite właśnie w owych czasach zaśniedziałych, minionych, „w niewoli”. Częstokroć<br />

znowu osobistość dla młodego medyka sympatycz<strong>na</strong>, po<strong>ci</strong>ągająca, <strong>ci</strong>ekawa – budziła <strong>na</strong> wargach Gajowca śmiech<br />

sarkastyczny albo i zgoła pogardliwy, bo w tamtych, zaśniedziałych czasach ten oto dzielny dziś m o ł o j e c i silny w<br />

gębie był zwyczajnym zja<strong>da</strong>czem chleba albo i ka<strong>na</strong>lijką bożą, przemykającą się chyłkiem między knutem i pocz<strong>ci</strong>wym<br />

polskim snobizmem. Cezary nigdy nie mógł w sedno utrafić.<br />

Pan Szymon Gajowiec, dążący wszystkimi swymi siłami do przedstawienia Polski <strong>na</strong>jistotniejszej, <strong>taki</strong>ej, jaka żyje,<br />

<strong>ci</strong>erpi, raduje się, w rzeczywistoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong>jrealniejszej, był prze<strong>ci</strong>eż także mistykiem. Wierzył w cu<strong>da</strong>. Wierzył w<br />

tajemnicze opiekuństwo <strong>na</strong>d tym krajem. W rozmowach z Cezarym wskazywał palcem <strong>na</strong> kilka „cudów”. Pierwszym<br />

„cudem” pa<strong>na</strong> Gajowca było, rzecz prosta, wskrzeszenie państwa polskiego. Drugim „cudem” było odpar<strong>ci</strong>e<br />

bolszewików w roku 1920.<br />

Pozycje tego „cudu” były <strong>taki</strong>e: Bolszewicy mieli ogromną armię, świetną konnicę. Zalali tą armią cały prawie<br />

polski kraj. Na sztan<strong>da</strong>rach bolszewickich było wypisane hasło wyzwolenia proletariatu z burżuazyjnej opresji,<br />

rewolucja socjal<strong>na</strong>. Któż i cóż mogło się oprzeć tej armii i jej moralnej sile Powin<strong>na</strong> była w Polsce z<strong>na</strong>leźć<br />

zwolenników, powin<strong>na</strong> była zniszczyć szczupłą polską siłę zbrojną, gdyż za plecami wojsk polskich powin<strong>na</strong> była<br />

stanąć druga potęga: zrewolucjonizowane masy proletariatu miast i wsi. Ta druga siła powin<strong>na</strong> była po<strong>da</strong>ć rękę<br />

rosyjskiej armii czerwonej. Tymczasem bolszewicka armia czerwo<strong>na</strong> została przepędzo<strong>na</strong> <strong>na</strong> cztery wiatry, u<strong>ci</strong>ekła z<br />

Polski, jak ban<strong>da</strong> <strong>na</strong>pastników. To był niewątpliwy cud <strong>na</strong>d Wisłą.<br />

Innym dowodem tajemniczego opiekuństwa <strong>na</strong>d Polską były dzieje nie<strong>który</strong>ch ludzi, zwanych przez pa<strong>na</strong> Gajowca<br />

„wielkimi polskimi charakterami”.<br />

– Ktoś – mówił – roznieca wielką duszę w chłopcu z prowincji, w zabiedzonym studen<strong>ci</strong>e medycyny, co to nie<br />

doja<strong>da</strong> i nie dosypia, a mieszka jak pies <strong>na</strong> pło<strong>ci</strong>e – ażeby podjął walkę ni mniej, ni więcej tylko z całym moskiewskim<br />

caratem, z cesarstwem Aleksandra Trze<strong>ci</strong>ego, o <strong>który</strong>m wszystkie umysły kraju głosiły jako o potędze nie do poko<strong>na</strong>nia<br />

108


dla nikogo <strong>na</strong> globie ziemskim. Ów student medycyny, któremu zaledwie starczyło pieniędzy <strong>na</strong> kupno atramentu, pióra<br />

i papieru, pisze raz wraz wezwania do robotników i chłopów, powołujące ich do organizowania się i do walki z<br />

wszechpotężnym caratem. Przy pomocy współspiskowców odbija te swoje prace rewolucyjne <strong>na</strong> tajnej maszynce<br />

drukarskiej, pracując jako zecer przy ogarku świecy – a później wydrukowane własną ręką kilkaset numerów pisma<br />

bierze <strong>na</strong> plecy i zza granicy idzie do Polski. Ażeby zaś przejść potajemnie granicę pilnie strzeżoną, musi przebywać po<br />

nocy graniczną rzekę. Wybiera jesienną noc, <strong>na</strong>jgłuchszą, <strong>na</strong>j<strong>ci</strong>emniejszą, <strong>na</strong>jbardziej dżdżystą, kiedy o b i e s z c z y k<br />

<strong>na</strong>dgraniczny zawinie się w <strong>ci</strong>epły płaszcz i będzie drzemał <strong>na</strong> koniu. Wówczas inspirator zzuje buty i ob<strong>na</strong>ży się do<br />

pasa. Pod pachę lewej ręki ujmie żerdź, którą w <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong> będzie macał o b i e s z c z y k a stojącego <strong>na</strong>d rzeką. W<br />

prawą rękę ujmie rewolwer, ażeby strzelać do żołnierza, jeśli weń żerdzią <strong>na</strong>trafi i gdy się walka wywiąże.<br />

Posłyszawszy plusk w rzece żołnierz ze swego konia krzyczy: ja tiebia wiżu! ja tiebia wiżu! – Po tym okrzyku<br />

rewolucjonista poz<strong>na</strong>je miejsce postoju żołnierza. Przechodzi obok niego o krok, o dwa kroki. Słyszy, jak siodło<br />

chrzęś<strong>ci</strong> pod jeźdźcem, jak dzwonią jego ostrogi i chrapie koń strwożony. Idzie boso, przeziębły do szpiku koś<strong>ci</strong>,<br />

dygocący, pół<strong>na</strong>gi, po ostrych kołkach zarośli – w rodzinny kraj, ażeby budzić ze snu niewoli.<br />

Pan Gajowiec opowia<strong>da</strong>ł swemu młodemu słuchaczowi o sześ<strong>ci</strong>u kolejnych manifestacjach robotniczych, w <strong>który</strong>ch<br />

rokrocznie w dniu 1 maja brał udział. Z prawdziwą jed<strong>na</strong>k kurtuazją wspomi<strong>na</strong>ł pierwszą z tych manifestacji,<br />

zorganizowaną przez tegoż wędrowca poprzez graniczne rzeki. I tutaj, jak zawsze, ten sam inspirator <strong>na</strong>pisał wezwanie<br />

do święcenia dnia 1 maja w Alejach Ujazdowskich Warszawy pod samymi murami Belwederu, w <strong>który</strong>m rezydował<br />

generał–guber<strong>na</strong>tor warszawski, wielkorządca Polski z ramienia caratu. Sam wydrukował wezwanie <strong>na</strong> czerwonych<br />

kartkach i sam je rozrzu<strong>ci</strong>ł, roz<strong>da</strong>ł w fabrykach Warszawy. Przebrany za Anglika, przygodnie zabłąkanego w tym<br />

mieś<strong>ci</strong>e i spacerującego po Alejach, w wysokim cylindrze (mocno trącającym magazy<strong>na</strong>mi „Wałówki”), starannie<br />

przyprasowanym, w niebieskich binoklach i długim palto<strong>ci</strong>e, organizator przechadzał się wyniośle i obojętnie wśród<br />

grup manifestantów, którzy tego dnia po raz pierwszy wyszli masowo z fabryk i warsztatów <strong>na</strong> spotkanie z potęgą<br />

caratu. Żan<strong>da</strong>rmi konni <strong>na</strong> wspaniałych rumakach podjeżdżali blisko, oficerowie żan<strong>da</strong>rmscy wkraczali <strong>na</strong> chodnik,<br />

ażeby przypatrzeć się twarzy wędrownego Anglika. Tłumy policji i wojska otaczały ze wszech stron manifestantów,<br />

kierując ich ku otwartej bramie ogrodu, ażeby ich tam wepchnąć i schwytać. Pan Gajowiec wspomi<strong>na</strong>ł blade twarze<br />

tych ludzi, tych pierwszych żołnierzy sprawy niepodległoś<strong>ci</strong>, defilujących przed Belwederem.<br />

– Dziw<strong>na</strong>, przedziw<strong>na</strong> jest siła modlitwy – mówi pan Gajowiec.<br />

I oto przypomi<strong>na</strong>ł pewną swoją modlitwę przed obrazem zamazanym przez deszcze, zniszczonym przez słoty, przed<br />

obrazem w starej kapliczce unickiej, przy drodze do Drohiczy<strong>na</strong>. Stał wtedy obok matki Cezarego, młodziutkiej panny<br />

Jadwigi... Modlił się gorąco – gorąco o łaskę pomocy dla biednych ludzi Podlasia. I oto – mocarstwa przeszły, cesarze<br />

upadli, wojska wielkie znikły, niezdobyte fortece w gruz się rozsypały. Modlitwa zrobiła swoje...<br />

Pan Gajowiec, urzędnik legalista, wiele tego rodzaju wynurzeń powierzał swemu młodemu sekretarzowi.<br />

109


Sekretarz słuchając w milczeniu polskich opowieś<strong>ci</strong> realno–mistycznych puszczał je mimo uszu. W uszach jego<br />

brzmiały jakby maleńkie srebrne dzwoneczki, w<strong>ci</strong>ąż jedno imię powtarzające. Toteż częstokroć rozmawiając nie<br />

rozmawiał i słuchając nie słyszał. Pod zewnętrzną powłoką rozmowy, dysputy, a <strong>na</strong>wet sporu, wskróś umysłowania,<br />

rozważania, a <strong>na</strong>wet rachunku, płynął jak gdyby potok szumiący, wieczne wspomnienie o pięknej pani Laurze. A<br />

nieprzerwa<strong>na</strong> jej nieobecność, głuchy step rozstania, sahara jałowa i wyschnięta ży<strong>ci</strong>a bez niej – drażniła go i<br />

rozjuszała. Nie podobało mu się tutaj, w tym mieś<strong>ci</strong>e. Nic tu nie miał wielkiego, olbrzymiego, <strong>na</strong> czym czu<strong>ci</strong>e zawisnąć<br />

by mogło. Rozumiał prace owego Gajowca, prace surowe i <strong>na</strong> nic niebaczne, wszczepione jak pług w przyszłość tego<br />

kraju. Ale się tą zimną, ś<strong>ci</strong>słą, nieefektowną prozą nie mógł przejąć. Gajowiec marzył jako o szczęś<strong>ci</strong>u swym, o ideale<br />

swego ży<strong>ci</strong>a – o polskim pieniądzu. Gdy wymawiał słowo „złoty”, rozanielał się, jaśniał, promieniał. Tłumaczył długo<br />

młodemu kamratowi, jakich to trudów, walk, mozołów – jakiego to ogromu wiedzy, przewidywań i rozumowań –<br />

z<strong>na</strong>jomoś<strong>ci</strong> arkanów i wybiegów ży<strong>ci</strong>a nowego, którego przewidzieć nie może żad<strong>na</strong> socjologia ani żaden program<br />

jakiejkolwiek między<strong>na</strong>rodówki – jakiego to wresz<strong>ci</strong>e twórczego geniuszu wymaga ów „złoty”. Cezary zgadzał się, lecz<br />

nie płonął entuzjazmem do „złotego”. Gdyby pan Gajowiec wiedział, o czym myśli ten młody człowiek w trak<strong>ci</strong>e jego<br />

zawiłych wywodów, zamknąłby usta <strong>na</strong> cztery spusty.<br />

Z czasem, im Baryka bardziej zagłębiał się w ży<strong>ci</strong>e, im więcej poz<strong>na</strong>wał ludzi i więcej obserwował faktów, w tym<br />

większą popa<strong>da</strong>ł niechęć do całego polskiego zespołu. Drażnili go wszyscy swym przywiązaniem do przeszłoś<strong>ci</strong>, do<br />

owego smutnego „wczoraj” – i radosną świadomoś<strong>ci</strong>ą, <strong>na</strong>iwną u<strong>ci</strong>echą z pięknego „dzisiaj”. Cezary <strong>na</strong>tomiast widział<br />

to „dzisiaj” nie w wielobarwnej sukience wolnoś<strong>ci</strong>, lecz w obmierzłym łachmanie rzeczywistych i oczywistych faktów.<br />

Cóż go mogło obchodzić stwierdzenie, że ta oto dziura w łachmanie jest nieuniknionym <strong>na</strong>stępstwem,<br />

<strong>na</strong>j<strong>na</strong>turalniejszym skutkiem <strong>taki</strong>ch a <strong>taki</strong>ch przyczyn – że ten oto wrzód, ra<strong>na</strong>, strup przyschnięty, to jest dzieło i wi<strong>na</strong><br />

zaborców, za które oni odpowia<strong>da</strong>ją. Baryka widział tylko dziury, łaty, łachmany, wrzody i strupy. Nadto – widział<br />

sińce i guzy za<strong>da</strong>ne przez nową władzę, która usiłowała być mocną, nie słabszą od władzy zaborców. Nawet miejsca z<br />

pozoru zdrowe, kwitnące począł podejrzewać o wewnętrzną kiłę. Przeszywał te miejsca swym szydłem podejrzliwoś<strong>ci</strong><br />

albo prze<strong>ci</strong><strong>na</strong>ł nieulękłym lancetem. Wszakże widział był wieś szlachecką z jej ży<strong>ci</strong>em. Czyż nie <strong>na</strong>leżało tej całej<br />

Nawło<strong>ci</strong> z jej Chłodkami posłać d o l u f t u Czyż nie <strong>na</strong>leżało tego Leńca z jego panem Barwickim i panią<br />

Barwicką... Tu przyłączyła się in<strong>na</strong> sfera uczuwania rzeczywistoś<strong>ci</strong>. Ręka chwytała nie lancet, lecz jakiś wschodni<br />

przyrząd rozprawy...<br />

110


W tym czasie do wspólnego mieszkania Buławnika i Baryki przychodził często kolega Antoni Lulek. Był to student<br />

prawa <strong>na</strong> jednym ze starszych kursów uniwersytetu. Lulek był chorowity, słaby, nikły blondyn. Na wojnie bolszewickiej<br />

nie był z powodu złego stanu zdrowia. Lulek był <strong>na</strong>dzwyczajnie oczytany i świetny dialektyk. Gdyby nie anemia i<br />

astma, które mu „głos odbierały”, mógłby przega<strong>da</strong>ć dziesię<strong>ci</strong>u <strong>na</strong>jtęższych gadułów. Czasami zresztą „nie ga<strong>da</strong>ł”, to<br />

z<strong>na</strong>czy, nie odzywał się zupełnie, ani słowem. Z głową, a raczej z brodą podpartą <strong>na</strong> chudej i suchej pięś<strong>ci</strong>, siedział<br />

wówczas i przenikliwymi niebieskimi oczami patrzał <strong>na</strong> prze<strong>ci</strong>wnika – (w studenckich pokojach schodzą się, piją zimną<br />

herbatę, palą cudze papierosy i ga<strong>da</strong>ją zawsze „prze<strong>ci</strong>wnicy”). Lulek był to już jegomość starszy. Z niejednego pieca<br />

chleb ja<strong>da</strong>ł. W czasie wojny światowej terał się po różnych krymi<strong>na</strong>łach rosyjskich i niemieckich. P a k a – zabrała<br />

z<strong>na</strong>czny okres jego ży<strong>ci</strong>a. W p a c e, a raczej w p a k a c h, mając wiele czasu, Lulek uczył się obcych języków, a<br />

posiadłszy angielski (licho), francuski i niemiecki (wcale dobrze), w<strong>ci</strong>ąż coś tłumaczył. „Pracował <strong>na</strong>ukowo”, jak<br />

mówiło się o tym wśród kolegów. Nikt jed<strong>na</strong>k tych <strong>na</strong>ukowoś<strong>ci</strong> Lulka <strong>na</strong> oczy nie widział. Zawsze miało coś być<br />

wy<strong>da</strong>ne przez pewne ideowe zespoły i kółka, i nie dochodziło do skutku, oczywista rzecz, wskutek braku pieniędzy,<br />

które nie nosiły w tej sferze innej <strong>na</strong>zwy, tylko do znudzenia <strong>na</strong>zwę f l o t y.<br />

Lulek lubił rozmowy z Baryką, a nie lubił z Buławnikiem. Buławnik był to umysł jasny (cokolwiek za<strong>na</strong>dto jasny),<br />

racjo<strong>na</strong>listycznie prostolinijny, nie znoszący mgły i tajemnicy, <strong>który</strong>mi Lulek lubił się otaczać. Jeżeli Buławnik zbyt<br />

kategorycznie, w sposób „medyczny” udowodnił swe twierdzenie, Lulek wypływał <strong>na</strong> rozlewne wody zastrzeżeń i<br />

przyczynków <strong>na</strong>ukowych, puszczał się <strong>na</strong> wywody niełatwe do doś<strong>ci</strong>gnię<strong>ci</strong>a i gubił ślady za sobą. Jed<strong>na</strong>kże Lulek<br />

potrzebując od czasu do czasu pomocy materialnej, kredytu krótkoterminowego, zjawiał się w jamie Buławnika. Ostatni<br />

był dobrze usposobiony dla tego klienta. O swój, a raczej o ojcowski grosz dbał co się zowie, ale nie było wypadku,<br />

żeby odmówił Lulkowi „pożyczki”, która mogła być – co to ukrywać – zasiłkiem. Tymczasem Lulek był fenome<strong>na</strong>lnie<br />

punktualny. Od<strong>da</strong>wał długi w terminie oz<strong>na</strong>czonym. Tak się te rzeczy złożyły, że Lulek rozmawiał z Baryką o rzeczach<br />

oderwanych, <strong>na</strong>ukowych, teoretycznych, tajnych, a z Buławnikiem o pieniądzach. Gdy Buławnik wtrącał się do<br />

rozmowy, zaczy<strong>na</strong>ł spierać się, mędrkować i dowodzić, Lulek od<strong>ci</strong><strong>na</strong>ł się raz, dwa, potem przy<strong>ci</strong>chał, a wresz<strong>ci</strong>e<br />

popa<strong>da</strong>ł w milczenie, w astmę, która mu głos odbierała. Zimnymi swymi oczyma „przypatrując się” wywodom<br />

prze<strong>ci</strong>wnika kamieniał <strong>na</strong> długo. Śmiech bezgłośny Lulka gorszy był stokroć dla Buławnika od jego słownych<br />

wywodów.<br />

O czymże to Lulek dyskutował z Baryką Otóż przeważnie o jego przejś<strong>ci</strong>ach bakińskich i moskiewskich. Lulek<br />

nigdy nie widział Rosji, nie z<strong>na</strong>ł ani Moskwy, ani żadnej tam Tuły, a jed<strong>na</strong>k był poinformowany o sprawach rosyjskich,<br />

jakby tam właśnie spędził całe ży<strong>ci</strong>e. Wszystko to z książek, pism i pisemek. Fenome<strong>na</strong>l<strong>na</strong> pamięć pozwalała mu mieć<br />

<strong>na</strong> zawołanie cytaty ze wszystkich dekretów wszystkich <strong>na</strong>jcu<strong>da</strong>czniej zwanych władz bolszewickich, <strong>da</strong>ty, cyfry,<br />

dosłowne teksty rozporządzeń, brzmienie ustaw, dokładne formuły przemówień wodzów i dokładne teksty<br />

opozycyjnych zaprzeczeń. Wiedza Lulka obracała się w granicach <strong>na</strong>kreślonych przez te właśnie doktryny, ujęte w<br />

ramy tych właśnie praw i wyjaśnień.<br />

Nadto Lulek był nie la<strong>da</strong> (tak zwanym) „psychologiem”. Umiał orientować się w <strong>na</strong>wale faktów przytoczonych<br />

przez młokosa, umiał wyczuć <strong>na</strong>turę jego uniesień oraz siłę rzeczywistą zwątpień i rozczarowań.<br />

W te właśnie miejsca, w te obolałe okolice umiał we właś<strong>ci</strong>wej chwili pchnąć długim pugi<strong>na</strong>łem szyderstwa i<br />

zjadliwej drwiny. Baryka z<strong>na</strong>lazł się pod urokiem i niepostrzeżenie, zwol<strong>na</strong> przechodził pod władzę duchową Lulka.<br />

Nadszedł czas, że Cezary poczynił „psychologowi” pewne zwierzenia co do Nawło<strong>ci</strong> i Leńca. Nie powiedział,<br />

oczywiś<strong>ci</strong>e, wszystkiego, ale o tym i owym <strong>na</strong>pomknął. Tamten słuchał z <strong>na</strong>dzwyczajną uwagą, podparłszy <strong>na</strong>gą brodę<br />

<strong>na</strong>gą pięś<strong>ci</strong>ą. Nie wtrącał się do tych spraw radą żadną ani uwagą, ale wi<strong>da</strong>ć było, że przywiązuje do półspowiedzi<br />

młodzieńca pewne z<strong>na</strong>czenie. Dla Baryki potrzeba wyz<strong>na</strong>nia była koniecznoś<strong>ci</strong>ą duszy. Jakżeby pragnął powiedzieć<br />

wszystko, wszystko! Zrzu<strong>ci</strong>ć z serca kamienie, które je u<strong>ci</strong>skały, doko<strong>na</strong>ć spowiedzi, którą mu swego czasu proponował<br />

ksiądz A<strong>na</strong>stazy! Lecz nie moż<strong>na</strong> było z Lulkiem popa<strong>da</strong>ć w romanse tego rodzaju, gdyż on czego innego w tych<br />

aferach poszukiwał. Chodziło mu o zgorzknienie Baryki, o jego przejś<strong>ci</strong>e do stanu odrazy i – co to owijać w bawełnę! –<br />

do stanu zemsty. W tym celu Lulek używał pewnych skrótów.<br />

Mówił o szlach<strong>ci</strong>e, o klasie próżniaczej i przeżytej – nie „szlachta”, nie „burżuazja” czy tam i<strong>na</strong>czej, lecz –<br />

„<strong>na</strong>włoć”. O zepsu<strong>ci</strong>u, nikczemnoś<strong>ci</strong>, zgniliźnie duchowej kobiet sfery ziemiańskiej w ogóle mówił „laury, laurynki”.<br />

Grubą, bezmyślną szlagonerię <strong>na</strong>zywał „barwiccy”. Ten sposób w pewnej mierze dogadzał uczu<strong>ci</strong>om Cezarego, jakoś<br />

był mu <strong>na</strong> rękę. Sam w rozmowach używał nieraz tych samych określeń. Nic to, że potem czuł w sobie drżenie i żrący<br />

gniew za to, że się z tym wszystkim ob<strong>na</strong>ża i obgaduje.<br />

Ale Lulek umiał panować <strong>na</strong>d tymi przelotnymi refleksami. Rzucał przed oczy przyja<strong>ci</strong>ela obrazy biedy ludowej<br />

jeszcze nie widziane i po prostu źgał go w serce. Poruszał w nim wszystko widziane <strong>da</strong>wno i nie<strong>da</strong>wno – przypiekał<br />

żelazem rozżarzonym w wielkim ogniu <strong>ci</strong>erpień proletariatu i nędzarzy. Nie <strong>da</strong>ł mu wracać w wydeptaną, wygodną<br />

kolej uczuć i popędzał go <strong>na</strong> nowe drogi. Czy Lulek sam odczuwał <strong>ci</strong>erpienia u<strong>ci</strong>emiężonych Bóg go raczy wiedzieć!<br />

Mówił o tych <strong>ci</strong>erpieniach utartymi formułami, w sposób zawsze jed<strong>na</strong>ki, sumaryczny i ujęty w nieodmienne epitety, co<br />

było nudne i tak jałowe, że aż ohydne, a jed<strong>na</strong>k zawierało w sobie prawdę <strong>na</strong>gich rzeczy.<br />

111


Rzeczownik „proletariat” wymawiał w pewnym skró<strong>ci</strong>e sylabowym, jakby ten wyraz od częstego obracania go w<br />

ustach i ośliniania jego językowych kantów stał się gładki, okrągły i miękki. Rzeczownik „rewolucja” wymawiał z<br />

pewnym poświstem i przygwizdem, <strong>który</strong> w tym wyrazie wy<strong>da</strong>wać się z<strong>da</strong>wał podniebieniowy dźwięk c. Szczególną<br />

antypatią, nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>ą, odrazą, wzgardą i drwi<strong>na</strong>mi Lulek <strong>da</strong>rzył miejscową organizację socjalistyczną z od<strong>ci</strong>eniem<br />

<strong>na</strong>rodowym. Gdy mówił o ludziach i działaniach tego zespołu i środowiska, nos jego przybierał kolor jasnozielony, a<br />

oczy zawś<strong>ci</strong>ągały się bielmem. Na inne partie – „burżuazyjne”, <strong>na</strong>rodowe, ludowe, postępowe i katolickie czy<br />

bezwyz<strong>na</strong>niowe – zapatrywał się z większą łaskawoś<strong>ci</strong>ą, po prostu dlatego, że nie<strong>na</strong>wiść w jego duszy wzrastała w<br />

stosunku odwrotnie proporcjo<strong>na</strong>lnym do różnic ideowych: im różnice były mniejsze, tym nie<strong>na</strong>wiść większa. Wszelkim<br />

enuncjacjom tych partii i głosom ich „czołowych” wyrazi<strong>ci</strong>eli Lulek nie prze<strong>ci</strong>wstawiał swych twierdzeń ani<br />

zaprzeczeń. Przypatrywał się jedynie owym tezom i wywodom zupełnie tak jak umysłowaniom Buławnika. Był prze<strong>ci</strong>e<br />

w posia<strong>da</strong>niu prawdy, po cóż tedy było psuć sobie zdrowie <strong>na</strong> jakieś alterkacje z powodu <strong>taki</strong>ego czy innego<br />

<strong>na</strong>cjo<strong>na</strong>lizmu.<br />

Rzeczywiś<strong>ci</strong>e jed<strong>na</strong>k ten chorowity człowiek psuł sobie zdrowie żywiąc zupełną już wrogość i nosząc w sercu<br />

zemstę względem nowopowstałej Rzeczypospolitej Polskiej. Każde niepowodzenie, pośliźnię<strong>ci</strong>e, klęska czy żywiołowe<br />

nieszczęś<strong>ci</strong>e państwa i rządu polskiego jako całoś<strong>ci</strong>, jako jestestwa politycznego i społecznego, budziło w piersi Lulka,<br />

w jego sercu radosny śmiech. On szczerze i pilnie czyhał <strong>na</strong> śmierć tego tworu, <strong>który</strong> stale <strong>na</strong>zywał „<strong>na</strong>jreakcyjniejszym<br />

skirem ludzkoś<strong>ci</strong>”. To – o czym dowiadywał się od Baryki, <strong>na</strong> przykład o pracach Gajowca – nie<strong>ci</strong>ło w jego duszy<br />

zgryzotę śmiertelną, mękę serdeczną, astmę duchową, która podkopywała jego zdrowie fizyczne bardziej niż choroba<br />

sama. To mogło za<strong>ci</strong>emnić jego ideał, a w praktyce odwlec nieunikniony zgon Polski. Dla przyspieszenia zaś tego<br />

zgonu Lulek gotów był poświę<strong>ci</strong>ć swe mizerne zdrowie i niewesołe ży<strong>ci</strong>e. Drżącymi rękami chwytał z ra<strong>na</strong> gazety, żeby<br />

prze<strong>ci</strong>e wyczytać coś „pomyślnego”, jakąś klęskę publiczną, jakieś załamanie się grube i głębokie, jakąś kompromitację<br />

wobec zagranicy, jakąś groźbę czyjąś, zapowiedź zniszczenia rzuconą przez angielskiego potentata lub niemieckiego<br />

eks–generała. Najtajniejszym i <strong>na</strong>jszczerszym jego westchnieniem, pewnym rodzajem modlitwy, było hasło:<br />

– Tylko przetrzymać do <strong>na</strong>jprędszego końca tę „niepodległość”, a wtedy jeszcze swobodniej pooddycham <strong>na</strong><br />

świe<strong>ci</strong>e!<br />

Trzeba przyz<strong>na</strong>ć, że w tych <strong>na</strong>strojach nie było impulsu pod<strong>da</strong>nego materialnie, z ręki do ręki, przez „oś<strong>ci</strong>enne<br />

mocarstwo”. Lulek był ideowcem <strong>na</strong>jczystszej wody. Żył w <strong>na</strong>jautentyczniejszej biedzie i gotów był zmarnieć i zamrzeć<br />

w jakiejś p a c e za swoje pasje, sympatie i nie<strong>na</strong>wiść. Lecz nikt go nie aresztował. Cierpienia jego wzmagały się, gdy<br />

słyszał lub czytał o powolnych, lecz stałych reformach, ulepszeniach, <strong>na</strong>prawach, o wprowadzeniu w ży<strong>ci</strong>e małych<br />

zmian <strong>na</strong> lepsze. Poczytywał to za zbrodnie, większe od jawnych skoków ku reakcji. Owych „polepszy<strong>ci</strong>eli”, oględnych<br />

„poprawiaczów”, ostrożnych kunktatorów nie<strong>na</strong>widził z całej duszy. Nazywał to wszystko: „gajowszczyz<strong>na</strong>”,a do owej<br />

gajowszczyzny zaliczał całe partie czerwone i różowawe. Natomiast pałał uwielbieniem dla poczy<strong>na</strong>ń reformatorskich<br />

„sąsiedniego mocarstwa”. Gdy czytał o srogich karach <strong>na</strong> kontrrewolucjonistów, o kaźniach setek tysięcy ludzi, o<br />

mordowaniu bez sądu i dziesiątkowaniu zakładników, bladł z rozkoszy. Ręce jego drżały wówczas i twarz promieniała<br />

jak od głębokiego <strong>na</strong>tchnienia. Suchy kaszel z<strong>da</strong>wał się być nieustannym przy<strong>taki</strong>waniem. Lulek nie tylko wtedy czuł,<br />

ale i działał w duchu, in partibus infidelium. Ponieważ specjalnie nie znosił wojska polskiego, gotów był zniszczyć ten<br />

kraj już tylko za sam jego „militaryzm”. A nie mogąc nic poradzić <strong>na</strong> świeże objawy powodzenia tegoż „militaryzmu”<br />

w ak<strong>ci</strong>e odpar<strong>ci</strong>a <strong>na</strong>jazdu bolszewickiego przez wojska polskie, „zmuszony był” szukać pomocy za granicą tego kraju.<br />

Lulek sztyftował w<strong>ci</strong>ąż tajne artykuły, istne raporty szkalujące do pism zagranicznych o kierunkach pokrewnych jego<br />

sposobowi myślenia. Cieszył się <strong>na</strong> swój sposób, gdy się dowiadywał, że nie on jeden osmarowuje grzeszną Polskę<br />

przed areopagiem „Europy”.<br />

Opowia<strong>da</strong>ł Cezaremu, iż z<strong>na</strong> poetę, <strong>który</strong> posia<strong>da</strong> stałą pensję miesięczną – osiem dolarów – z re<strong>da</strong>kcji pewnego<br />

pisma skrajnego za dostarczanie temuż pismu, drukowanemu w języku polskim, jedynie i wyłącznie wierszowanych<br />

paszkwilów <strong>na</strong> szefa reakcji polskiej, Ig<strong>na</strong>cego Paderewskiego. Nie mniej straszliwie niż <strong>na</strong> polu militarnym<br />

przedstawiała się w opinii Lulka nieszczęs<strong>na</strong> Polska w dziele swej oświaty, sądownictwa, a <strong>na</strong>de wszystko w systemie<br />

więzień i stosowanych tam udręczeń. Natomiast Lulek nie miał wcale słów <strong>na</strong>gany dla uwięzionych podpalaczów<br />

prochowni, którzy wysadzali w powietrze nie tylko obiekty obronne polskiego „militaryzmu”, lecz także domy i<br />

dzielnice przyległe, wraz z kobietami, dziećmi i niedołęgami – oraz dla ich popleczników, pomocników i instruktorów.<br />

Ci wszyscy nosili w jego ustach <strong>na</strong>zwę „prze<strong>ci</strong>wników ideowych rządu burżuazyjnego w Polsce”. Według jego opinii<br />

rząd polski nie miał prawa i nie powinien bronić się wobec swych „prze<strong>ci</strong>wników ideowych”, <strong>na</strong> <strong>na</strong>paść odpowia<strong>da</strong>ć<br />

obezwładnieniem i karą, lecz winien był złożyć broń u stóp i w ogóle ustąpić z zajmowanych bezprawnie „siedlisk<br />

tyranii”. Siedliska te powinny były niezwłocznie przejść w posia<strong>da</strong>nie „prze<strong>ci</strong>wników ideowych” rządu polskiego.<br />

Oczywista rzecz, że Lulek nie stał po stronie Polski w walce jej z wojskami bolszewickimi.<br />

I tutaj to zachodziło nieporozumienie między Lulkiem i Baryką. Cezary nie stał po stronie wojsk bolszewickich,<br />

które swego czasu pół Polski zalały. Zarówno w rzeczywistoś<strong>ci</strong>, jak ideowo stał po stronie polskiej. Przeżył ogrom<br />

wzruszeń i uniesień wojennych, <strong>który</strong>ch nic mu odebrać nie mogło i nic nie mogło wpłynąć <strong>na</strong> ich zapomnienie. Lulek<br />

spostrzegł w rozmowach, że tej sprawy nie <strong>na</strong>leży <strong>na</strong>wet poruszać, że przy<strong>na</strong>jmniej <strong>na</strong> teraz nie ma żadnej szansy<br />

wykorzenienia z pamię<strong>ci</strong> ucznia wzruszeń „rycerskich”. Toteż omijał tę materię. Ogólnie tylko zwalczał barbarzyński<br />

<strong>na</strong>cjo<strong>na</strong>lizm, wyolbrzymianie czynów różnych historycznych posta<strong>ci</strong>, tę, jak mówił, specyficznie polską, przewlekłą i<br />

112


wyniszczającą malarię dusz – historyzm – oparty przede wszystkim <strong>na</strong> rozgłaszaniu i rozmazywaniu sposobami sztuki<br />

mniemanych i rzekomych zasług polskiego militaryzmu.<br />

Zasady Antoniego Lulka nie były obce ani nie były niez<strong>na</strong>ne Cezaremu Baryce. W szumnym i buńczucznym okresie<br />

bakińskim swego niedługiego ży<strong>ci</strong>a, w tak zwanej „młodoś<strong>ci</strong>” swej, która taką jest „rzeźbiarką”, iż wyrzeźbia „żywot<br />

cały” – niemało się tych zasad <strong>na</strong>słuchał. Żył nimi nie tylko umysłowo i uczu<strong>ci</strong>owo, lecz niejako fizycznie, w sposób<br />

stadowy, koleżeński, towarzyski i snobistyczny. Zasady te były w jego świe<strong>ci</strong>e modne. Któż w kółku bakińskich<br />

koleżków mógłby się był przyz<strong>na</strong>wać do patriotyzmu rosyjskiego, mocarstwowego, przedwojennego, carskiego Byłby<br />

to czarnose<strong>ci</strong>niec, chuligan, karierowicz, drab, zbir.<br />

Polskiego patriotyzmu Cezary wówczas nie odczuwał. Były to dlań wówczas ckliwe uczu<strong>ci</strong>a matki reakcjonistki,<br />

katoliczki, tęskniącej i chlipiącej zarówno z reumatyzmu, jak z racji braku owej Polski. Polska tedy – był to, poniekąd,<br />

matczyny reumatyzm, artretyzm, skleroza i kaszel. Lecz po przyby<strong>ci</strong>u do Polski coś tutaj w jego duszy <strong>na</strong>rosło.<br />

Bolszewickie idee nie były dlań już tak wystarczające i czyste. Gdy Lulek teoretyzował, Cezary uprzytamniał sobie te<br />

idee w ich formach oczywistych, widział je <strong>na</strong> nowo, rozumiał je i cenił. Lecz coś mu ostro przeszkadzało czuć je po<br />

<strong>da</strong>wnemu.<br />

Gdy usiłując poniżyć ideę kultu <strong>na</strong>rodowoś<strong>ci</strong> Lulek uwidoczniał <strong>na</strong> licznych przykła<strong>da</strong>ch, iż walki <strong>na</strong>rodowoś<strong>ci</strong>owe<br />

nie prowadzą do żadnego celu, lecz, prze<strong>ci</strong>wnie, wytwarzają coraz większą przepaść między <strong>na</strong>ro<strong>da</strong>mi, coraz większe<br />

gnębienie jednych <strong>na</strong>rodów przez drugie – i to słabych przez potężne – że jedyną granicą, którą człowiek rozumny<br />

może uz<strong>na</strong>wać, jest granica w poprzek całego świata, dzieląca robotników angielskich, francuskich, niemieckich,<br />

rosyjskich, polskich, ukraińskich od burżuazji angielskiej, francuskiej, niemieckiej itd. – Cezary czuł, że ta sprawa –<br />

„nie ma tak dobrze”. Czuł, że Lulek nie dlatego tak mówi, iż jest bardzo mądry i strasznie oczytany w Marksie, lecz<br />

raczej dlatego, iż jest w pewnej mierze ograniczony, a <strong>na</strong>wet tępy. Rozumiał to, iż Lulkowi łatwo być tak radykalnym,<br />

łatwo mu wyzbyć się granicy polskiej, ponieważ jej nie widział <strong>na</strong> oczy – słupów granicznych, które z płaczem całowali<br />

biedni, udręczeni ludzie. Łatwo mu zresztą wyzbyć się mnóstwa spraw i zajść duchowych, które właśnie tę granicę<br />

wyraźnie stanowią.<br />

Kopce graniczne sypała przede wszystkim przeszłość. I to nie przeszłość militarystycz<strong>na</strong>, lecz właśnie pokojowa,<br />

potul<strong>na</strong>, niewin<strong>na</strong>, przeszłość ogromu prac <strong>ci</strong>chych w zakresie rzeczy subtelnych. Poję<strong>ci</strong>a o tej przeszłoś<strong>ci</strong> Cezary<br />

<strong>na</strong>brał w swym pochodzie antybolszewickim w poprzek i wzdłuż rubieży polskich, gdy widywał porabowane biblioteki,<br />

porozbijane dzieła sztuki, potłuczone witraże, szczątki, ułamki, druki, papiery. Nabrał tego poję<strong>ci</strong>a w rozmowach z<br />

Gajowcem. Gdy Gajowiec o tym wszystkim mówił, Cezary zżymał się i protestował. Gdy zaś Lulek nic o tym nie ch<strong>ci</strong>ał<br />

wiedzieć, nie doceniał, nie interesował się – wyłaziło to spod ziemi i ukazywało niezupełność, ułomność, a nieraz<br />

śmieszną symplistyczność tez Lulka. Gdy wśród ataków kaszlu Lulek z furią twierdził, iż wyrazu „patriotyzm” używa<br />

się dziś po to tylko, żeby wśród <strong>na</strong>j<strong>ci</strong>emniejszych mas budzić <strong>na</strong>j<strong>ci</strong>emniejsze instynkty, gdyż <strong>ci</strong>, którzy zażywają tego<br />

słowa, tej rzekomej idei, pokrywają nim tylko swoje interesy materialne, chodzi im bowiem o to, ażeby tym frazesem<br />

uśpić, znieczulić, zniweczyć czujność mas i utrzymać w swych rękach bogactwa i władzę – Cezary widział, że znowu<br />

Lulek „nie ma tak dobrze”. Było jeszcze c o s i k <strong>na</strong>dto. Nie umiał tego wyłożyć <strong>na</strong> stół, ale to było.<br />

Nadto zachodziła drogę kwestia Żydów z Fran<strong>ci</strong>szkańskiej, Świętojerskiej, Miłej, a także z Nalewek. Rozwój<br />

gospo<strong>da</strong>rczy wymaga, żeby burżuazja ustąpiła, gdyż jest klasą przestarzałą. Jeżeli tego nie zechce wyko<strong>na</strong>ć<br />

dobrowolnie, <strong>na</strong>leży ją usunąć gwałtem, przymusowo, <strong>na</strong> drodze rewolucyjnej. Władzę całkowitą obejmą robotnicy. A<br />

cóż wówczas stanie się z proletariatem <strong>na</strong>jbiedniejszym z proletariatów, z biedą żydowską z ulicy Fran<strong>ci</strong>szkańskiej i<br />

przyległych Czy to są robotnicy Czy to jest burżuazja Cezary obawiał się w duszy, <strong>na</strong> mocy tego wszystkiego, co już<br />

za żywota swego w sprawach przewrotowych widział <strong>na</strong> własne oczy, ażeby ta żydowska burżuazja, a zarazem to getto<br />

żydowskie – <strong>ci</strong> ludzie bez przeszłoś<strong>ci</strong> i przyszłoś<strong>ci</strong>, <strong>który</strong>ch jest w Polsce więcej niż trzy miliony – kandy<strong>da</strong>tów – pod<br />

pozorem, iż oni to właśnie są światem robotników, proletariatem – nie objęli całej władzy w ręce po<strong>na</strong>d zburzyszczem<br />

wszystkiego. Nie sądził bowiem, żeby to było pożyteczne dla postępu świata.<br />

113


Pewnego dnia rano Lulek przyszedł, a właś<strong>ci</strong>wie przybiegł do mieszkania Cezarego zdyszany i niezwykle<br />

podniecony. Lecz w mieszkaniu nie moż<strong>na</strong> było mówić swobodnie, gdyż Buławnik siedział kamieniem, czegoś tam<br />

uczył się zajadle, przebierając między ludzkimi piszczelami. Lulek pokaszliwał coraz nie<strong>ci</strong>erpliwiej. Toteż Cezary<br />

wymyślił sposób <strong>na</strong> wygryzienie Buławnika z pokoju: wyłonił pewną sumę i posłał tamtego po serdelki, bułki, cukier i<br />

tytoń.<br />

Skoro tylko Buławnik trzasnął drzwiami, aż szyby zabrzęczały w całej kamienicy, Lulek pisnął:<br />

– Ty! Słuchaj!<br />

Zanim Baryka mógł cokolwiek, według zapowiedzi, usłyszeć, musiał zapoz<strong>na</strong>ć się z serią kaszlów grubych i<br />

<strong>ci</strong>enkich. Skoro się to uspokoiło, Lulek mówił:<br />

– Dla <strong>ci</strong>ebie jednego to robię, żeby <strong>ci</strong>ę prze<strong>ci</strong>e coś niecoś oświe<strong>ci</strong>ć...<br />

– Zbytek łaski, moś<strong>ci</strong> dobrodzieju.<br />

– Żeby <strong>ci</strong>ę oświe<strong>ci</strong>ć z boku. Możesz sobie o tym sądzić, co ja mówię, jak <strong>ci</strong> się żywnie podoba. Teraz masz<br />

sposobność usłyszenia prawdy...<br />

– Wstęp już słyszałem. Teraz może by pierwszy rozdział...<br />

– Otóż... Uważaj!<br />

Lulek <strong>na</strong>chylił się i mówił <strong>na</strong>j<strong>ci</strong>chszym szeptem. Szept ten był istotnie z<strong>na</strong>cznie <strong>ci</strong>chszy niż świsty, charczenia i<br />

bulgotania żywiołów lasecznikowych w jego piersiach:<br />

– Jutro rano odbędzie się tutaj konferencja.<br />

– Czyja<br />

– Partyj<strong>na</strong> – a właś<strong>ci</strong>wie – organizacyjno–informacyj<strong>na</strong>.<br />

– No<br />

– Chcę <strong>ci</strong> zrobić łaskę i wprowadzić <strong>ci</strong>ę <strong>na</strong> tę konferencję. Usłyszysz <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e autentycznych ludzi w tym kraju.<br />

– Usłyszę autentycznych ludzi... Czy to jest jaki C e k a e r<br />

– Et! Co z tobą ga<strong>da</strong>ć! Ja <strong>taki</strong>ego oto eks–żoł<strong>da</strong>ka wprowadzę <strong>na</strong> posiedzenie C e k a e r u! – gdyby istniał!...<br />

Mówię <strong>ci</strong>: konferencja organizacyjno–informacyj<strong>na</strong>.<br />

– „Organizacyjno–informacyj<strong>na</strong>” – jest to contradictio in adiecto. Albo organizacyj<strong>na</strong>, albo informacyj<strong>na</strong>.<br />

– Właśnie, że jest taka, jak <strong>ci</strong> mówię. Będą ludzie z organizacji i będą tacy jak ty, <strong>który</strong>ch <strong>na</strong>leży oświe<strong>ci</strong>ć i wziąć w<br />

rękę.<br />

– Mnie nikt nie będzie brał w rękę, bo ja nie jestem parasol ani łyżka.<br />

– Właśnie, że twój umysł trzeba ująć w karby. Podobnie jak zarząd partii jest mózgiem klasy robotniczej, tak samo<br />

<strong>taki</strong>e rozumy jak twój – chwiejne, pełne <strong>na</strong>le<strong>ci</strong>ałoś<strong>ci</strong> burżuazyjnych – muszą być <strong>na</strong>stawiane i kierowane przez rozum<br />

centralny, przez ideę–matkę.<br />

– Owszem, pójdę <strong>na</strong> ten raut.<br />

– Ja <strong>ci</strong> <strong>da</strong>m raut, romansowiczu <strong>na</strong>włocki!<br />

– Mogę posłuchać, co tam bzdyczy<strong>ci</strong>e jeden po drugim utartymi <strong>na</strong> proszek do zębów frazesami, nie kontrolowani<br />

przez żaden rozum postronny. Mózg klasy robotniczej! Paradne!<br />

– Jest jeden warunek: dyskrecja! Nie piśniesz o tym – ale, uważaj – we własnym interesie.<br />

– „We własnym interesie”. To jest już groźne. Ty, Lulek, masz chwile dużej wybujałoś<strong>ci</strong>. A gdzie to ma być<br />

Daleko Pewno gdzie <strong>na</strong> końcu <strong>na</strong>jdłuższej linii tramwajowej Czy to <strong>na</strong> czarno – w spodniach – w żakie<strong>ci</strong>e – z chustką<br />

do nosa W mankietach obróconych białą stroną w stronę tego C e k a e r u<br />

Lulek srodze kaszlał. Po wykaszlaniu się wysyczał:<br />

– Przyjdę po <strong>ci</strong>ebie o dziesiątej rano.<br />

– Zawiążesz mi oczy<br />

– Zawiążę <strong>ci</strong> tylko język <strong>na</strong> supeł, żebyś swoim miłym gajowcom czego nie wypaplał. Zrozumiałeś<br />

– No, dobrze. Już o tym słyszałem. Będę jutro w domu. Więc o dziesiątej<br />

– O dziesiątej... – wyszeptał Lulek wznosząc <strong>na</strong> Cezarego oczy błagalne, oczy smutne, zimne oczy fa<strong>na</strong>tyka.<br />

114


Nazajutrz o godzinie dziesiątej obadwaj wyszli z dzielnicy żydowskiej i skierowali się ku ruchliwszej i bardziej<br />

czystej okolicy. Lulek często i ostrożnie oglą<strong>da</strong>ł się poza siebie. U<strong>da</strong>jąc, że zapala papierosa, przystawał i rzucał w głąb<br />

ulicy spojrzenie tak ba<strong>da</strong>wcze, że było śmieszne do <strong>na</strong>jwyższego stopnia. Jak <strong>na</strong> złość nikt go nie inwigilował. Jeżeli za<br />

nim kto szedł upar<strong>ci</strong>e, to stare Żydówki z koszami jabłek albo cytryn <strong>na</strong> ręku. W pewnej chwili, gdy mijano plac<br />

miejski, Lulek skinął <strong>na</strong> dorożkę. Cezary wybuchnął ostrym śmiechem:<br />

– Lulek w dorożce! Już za to samo powinni <strong>ci</strong>ę zaaresztować, uwięzić i wprowadzić <strong>na</strong> gilotynę! Ty burżuju!<br />

– Leź do budy! – wrzasnął prawnik rozglą<strong>da</strong>jąc się <strong>na</strong> wszystkie strony.<br />

Cezary wlazł do budy, tym chętniej i pospieszniej, że śnieg z deszczem chłostał nie <strong>na</strong> żarty. Pojechali. Cezary<br />

patrzył z boku <strong>na</strong> chudą, nikłą, żółtawą postać rewolucjonisty, <strong>na</strong> głuche, podkrążone oczy, <strong>na</strong> mizerne wąsiki,<br />

podszczypane nerwowymi palcami, wykop<strong>ci</strong>ałe od dymu kiepskich papierosów, <strong>na</strong> te wąsiki niepotrzebne, koloru<br />

<strong>na</strong>sturcji, pod si<strong>na</strong>wym nosem. Żal mu było Antoniego Lulka! Tak się zaś terać dla ludzkoś<strong>ci</strong>! Tak się wyrzekać dóbr<br />

burżuazyjnych dla przyszłego złotego okresu dziejów!<br />

Prze<strong>ci</strong>e ten głodomór mógłby grać w karty, uczęszczać do domów publicznych, hulać w k<strong>na</strong>jpach i robić pieniądze<br />

w handlu akcjami. On tymczasem wszystkiego się wyrzeka, żeby dogodzić swej nie<strong>na</strong>syconej manii odkupienia<br />

bie<strong>da</strong>ków z niewoli. Lecz po<strong>ci</strong>eszała Cezarego <strong>na</strong>dzieja, że Lulek kiedyś odżyje – jeśli doczeka – gdy walka klas już<br />

ustanie, gdy jed<strong>na</strong> tylko będzie klasa <strong>na</strong> globie, gdy wszyscy będą mieli jed<strong>na</strong>kie mieszkania, spiżarnie i drwalki,<br />

jed<strong>na</strong>kie meloniki, mary<strong>na</strong>rki i kalosze.<br />

Co pewien czas Lulek wychylał się z budy, patrzał w tył i w głąb ulicy.<br />

Jak <strong>na</strong> urągowisko ani jeden automobil, ani jeden powóz policji nie ś<strong>ci</strong>gał dorożki spiskowej!<br />

– Mam wrażenie, iż żaden burżuazyjny rząd polski nie chce <strong>ci</strong>ę ś<strong>ci</strong>gać, więzić i ś<strong>ci</strong>ąć mieczem twego siedliska<br />

mózgu, <strong>który</strong> jest prze<strong>ci</strong>e rozumem klasy robotniczej. Co gorsza, mam wrażenie, iż ten rząd burżuazyjny kpi sobie z<br />

<strong>ci</strong>ebie. Kpi z <strong>ci</strong>ebie, czyli po prostu ma <strong>ci</strong>ę za pewien rodzaj zera w tym rewolucyjnym termometrze.<br />

– Siedź <strong>ci</strong>cho i nie sadź się <strong>na</strong> dow<strong>ci</strong>py. To nie twoje rzemiosło.<br />

Dorożka z właś<strong>ci</strong>wymi jej podskoki przemknęła się <strong>na</strong>d zrujnowanymi czasu wojny brukami Warszawy. Lecz oto w<br />

pewnej chwili Lulek począł <strong>ci</strong>ągnąć za wielki tylny guzik, przyszyty do kapoty <strong>na</strong>d lewą nerką woźnicy. Powóz stanął.<br />

Prawnik zapła<strong>ci</strong>ł co prędzej towarzyszowi–dryndziarzowi sumę tak wielką, iż tamten nie wszczy<strong>na</strong>ł kłótni z<br />

wyliczeniem ceny owsa i wysokoś<strong>ci</strong> po<strong>da</strong>tków. Obadwaj spiskowcy ruszyli szybkim krokiem. Cezary nie mógł się<br />

zorientować, ja jakiej jest ulicy, cho<strong>ci</strong>aż było to śródmieś<strong>ci</strong>e i sklepy przedstawiały się dość okazale. Lulek szybko<br />

wszedł do pewnej bramy. Nawet nie oglą<strong>da</strong>ł się już tutaj poza siebie. Dreptał chyżo po scho<strong>da</strong>ch <strong>na</strong> trze<strong>ci</strong>e piętro,<br />

stanął dopiero przed drzwiami, <strong>na</strong> <strong>który</strong>ch widniała dość niechlujnie utrzyma<strong>na</strong> tablica z <strong>na</strong>pisem:<br />

„Polex – Polski eksport manufaktury i ziemiopłodów”<br />

– „Manufaktury i ziemiopłodów” .. – czytał z uszanowaniem Cezary. – Nie <strong>na</strong>pisano, dokąd...<br />

Lulek nie mógł odpowiedzieć, gdyż właśnie o d s t a w i a ł serię kaszlu. Pomimo tej przeszkody wyglą<strong>da</strong>ł za<br />

poręcz i pilnie <strong>na</strong>dsłuchiwał. Wresz<strong>ci</strong>e, gdy się okazało, że nikt go nie śledzi, <strong>na</strong><strong>ci</strong>snął klamkę i wszedł pierwszy. Za<br />

nim Cezary. W korytarzu „Polexa” było tak bardzo dużo dymu, po prostu <strong>na</strong> składzie, pod sufitem, że istotnie warto<br />

było choć część jego dokądkolwiek <strong>na</strong> zewnątrz wyeksportować. Stali tu różni ludzie proś<strong>ci</strong>, w ubraniach robotniczych,<br />

a <strong>na</strong>wet w sukma<strong>na</strong>ch wieśniaczych. Nie brakło i tużurkowych.<br />

Jeden trzymał <strong>na</strong> ręce paltot starannie złożony, z ładną jedwabną podszewką. Lulek prześliznął się wśród nich<br />

wszystkich i wszedł do sporej sali, która była niegdyś półburżujskim salonikiem. Tam było dość dużo osób, co <strong>na</strong>jmniej<br />

jakie ćwierć setki. Lulek wy<strong>na</strong>lazł gdzieś pod ś<strong>ci</strong>aną, między ludźmi, krzesło i po<strong>da</strong>ł go Baryce z głosem doradczym:<br />

– Sia<strong>da</strong>j.<br />

Skoro ten usiadł, jakiś jegomość z twarzą chytrą i oczami świdrującymi <strong>na</strong> wylot <strong>na</strong>winął się i wszczepił niemiły<br />

swój wzrok w Barykę. Prawnik coś mu tam kładł do ucha, gdy Cezary rozglą<strong>da</strong>ł się po sali. I tu było dymu niemało.<br />

Ludzie rozmawiali szeptem i jakoś chyłkiem, jak w koś<strong>ci</strong>ele albo <strong>na</strong> pogrzebie. Barykę, jak to często bywa podczas<br />

posiedzeń uroczystych, ogarnęło usposobienie pustackie. Ch<strong>ci</strong>ało mu się śmiać ze wszystkiego, co się tu dokonywuje, i<br />

ze wszystkich zgromadzonych. Nade wszystko śmieszyła go mi<strong>na</strong> Lulka, uroczysta i jakby <strong>na</strong>tchnio<strong>na</strong>. Potem śmieszył<br />

go ów chytry jegomość, mały, perkaty, łysawy, z brodziną <strong>na</strong> bok z lekka odkręconą. Robił wrażenie kupczyka ze<br />

sklepu wiktuałów, <strong>który</strong> lubi dużo rezonować, ponieważ z<strong>na</strong> się <strong>na</strong> wszystkim jak nikt <strong>na</strong> jego przedmieś<strong>ci</strong>u. Ten<br />

mniemany kupczyk lustrował szczegółowo wszystkich obecnych. O ile ten był ruchliwy i baczący <strong>na</strong> wszystko, o tyle<br />

inni obecni przeważnie sterczeli pompatycznie lub komunikowali się półgębkiem, jakby całą troskę o bezpieczeństwo<br />

<strong>na</strong> tamtego gorliwca zwalili. Wszyscy zawzię<strong>ci</strong>e wykapcali papierosy za papierosami. Sprawiało to wrażenie, iż w tym<br />

celu tu przyszli. Całość ich nie wywierała zbyt groźnego wrażenia.<br />

Wtem drzwi do sąsiedniego pokoju otwarły się i weszło <strong>na</strong> raz siedem osób.<br />

Teraz dopiero Cezary zrozumiał, że to są grube ryby. Nie było żadnych powitań. Zaledwie jakieś tam pokaszliwania<br />

albo wy<strong>ci</strong>eranie nosów.<br />

Tam<strong>ci</strong> siedmiu zasiedli już to za biurkiem, symulującym sekrety owego „Polexa” – już tu i owdzie <strong>na</strong> sali. Oczy<br />

wszystkich obecnych skierowały się <strong>na</strong> kobietę lat trzydziestu, przystojną, wysmukłą, skromnie i czysto ubraną, z<br />

115


<strong>na</strong>turalnie zaczesanymi włosami. Oczy tej niewiasty były szaroniebieskie, stalowe, rysy po<strong>ci</strong>ągłe, nos zgrabny i cały<br />

wyraz twarzy <strong>na</strong>der zniewalający. Główną jed<strong>na</strong>k figurą z<strong>da</strong>wał się być przysadkowaty człowieczy<strong>na</strong> z zarostem, typ<br />

blondynowy, czysto polski, proletariacko–pospolity. Oczy tego typu patrzyły ostro, zimno, uważnie, z wyrazem rozumu<br />

i rozsądku, męstwa i determi<strong>na</strong>cji.<br />

Coś jakby uśmiech – ale nie uśmiech – przewinęło się po jego zmarszczkach, gdy niejako witał zgromadzonych. Od<br />

razu wi<strong>da</strong>ć było, że będzie sowi<strong>ci</strong>e ga<strong>da</strong>ł, że już głaska, ustawia w rzę<strong>da</strong>ch i wypuszcza z klatek myśli połapane. Obok<br />

tamtego siedział z głową podpartą <strong>na</strong> ręce człowiek już nieco starszy, siwawy, zamyślony, coś jakby szlach<strong>ci</strong>c z<br />

folwarku, niepokojący się o swe oziminy, strączkowe i okopowizny. Dalej wier<strong>ci</strong>ł się niespokojnie <strong>na</strong> stołku młody,<br />

przystojny, tęgi m. o ł o j e c, <strong>na</strong>jwidoczniej Rusin, bo miał jakąś dziwną koszulę z wyszywaniem czerwonym <strong>na</strong><br />

stojącym kołnierzu. Za tymi trzema wi<strong>da</strong>ć było jeszcze trzech młodych i dość bezbarwnych ludzi, z wyglądu podobnych<br />

do kancelistów.<br />

Zabrał głos przysadkowaty blondyn. Odchrząknął i walił monotonnym głosem:<br />

– Towarzysze! Cieszymy się, że możemy zebrać się tutaj w liczniejszym gronie, aby o <strong>na</strong>szych sprawach pomówić.<br />

Wie<strong>ci</strong>e już zapewne, że <strong>na</strong>sz <strong>na</strong>uczy<strong>ci</strong>el, nieśmiertelny Karol Marks, powiedział, iż historia ludzkoś<strong>ci</strong> to jest historia<br />

walki klas. Walka między klasami społecznymi jest tak stara jak samo społeczeństwo ludzkie. My wszyscy służąc<br />

klasie, z której pochodzimy, służymy ludzkoś<strong>ci</strong>, <strong>na</strong>szej matce. Burżuazji, która trzyma władzę w swych rękach, jest już<br />

za <strong>ci</strong>asno, toteż wojny między państwami burżuazyjnymi są nieuniknione i <strong>ci</strong>ągłe. Burżuazja wszystkich krajów nie<br />

może już zaspokoić apetytów zamykając drogę do ży<strong>ci</strong>a robotnikowi, musi wojować, by sobie <strong>na</strong>wzajem wydzierać<br />

różne kraje urodzajne, kopalnie i wszelakie źródła bogactwa, a w ten sposób jed<strong>na</strong> <strong>na</strong> niekorzyść drugiej powiększać<br />

zakres swej eksploatacji. Rola burżuazji jako czynnika postępu i kultury jest już skończo<strong>na</strong>. Jest to rola rozkładowa,<br />

destrukcyj<strong>na</strong>. Jeżeli robotnicy nie zdołają zmusić burżuazji do ustąpienia, jeżeli jej nie wydrą władzy, to ludzkoś<strong>ci</strong><br />

grożą nieustanne wojny, tak zwane patriotyczne, rzezie, morderstwa i zacofanie. Jedynie klasa robotnicza może<br />

prowadzić dzieło postępu gospo<strong>da</strong>rczego. Drogą do tego celu będzie, oczywiś<strong>ci</strong>e, organizowanie klasy robotniczej.<br />

To organizowanie zaprowadzi z czasem klasę robotniczą do wzię<strong>ci</strong>a władzy w ręce. Ażeby ten cel osiągnąć, ażeby<br />

zaprowadzić nowe ży<strong>ci</strong>e, oparte nie <strong>na</strong> woj<strong>na</strong>ch, rzeziach i morderstwach, lecz <strong>na</strong> współpracy człowieka z człowiekiem,<br />

nie wystarczy łączenie się robotników w łonie jednego społeczeństwa, jednego państwa, lecz jako mus, jako <strong>na</strong>kaz<br />

nieubłagany powstaje idea łączenia się robotników wszystkich krajów i wszystkich państw. Stopa gnębienia, norma<br />

wyzysku pracy robotniczej jest bowiem w różnych krajach rozmaita, ale istota tego wyzysku jest <strong>na</strong> <strong>na</strong>szej kuli<br />

ziemskiej jed<strong>na</strong>kowa. Na całym świe<strong>ci</strong>e wróg <strong>na</strong>sz jest jeden i ten sam. I to jest źródło <strong>na</strong>szej między<strong>na</strong>rodowoś<strong>ci</strong>.<br />

Wyłożywszy te prawdy mówca pomacał się po lewej kieszeni mary<strong>na</strong>rki i usiadł. Wnet wy<strong>ci</strong>ągnął tekturowe<br />

pudełko z papierosami i zapaliwszy jednego z nich za<strong>ci</strong>ągnął się mocno dymem. Założył też nogę <strong>na</strong> nogę, jakby <strong>na</strong><br />

z<strong>na</strong>k, że nic już więcej nie powie.<br />

Gdy w <strong>ci</strong>ągu dłuższej pauzy wi<strong>da</strong>ć było, iż towarzysz pierwszy mówca nie udzieli więcej wiadomoś<strong>ci</strong> i oświadczeń<br />

– dość wdzięcznym i jakby melodyjnym ruchem powstała ze swego krzesła kobieta–towarzyszka, przeszła do biurka i<br />

oparła się o nie ręką. W tym jej ruchu uwidoczniła się konieczność pewnej ozdobnoś<strong>ci</strong>, niejakiej potrzeby pięk<strong>na</strong> w<br />

ruchu. Sam głos towarzyszki miał brzmienie miłe, dźwięczne, głębokie. Mówiła:<br />

– Towarzysze! Państwo – jest to organizacja, gdzie jedni sprawują władzę, a inni tejże władzy podlegają. W każdym<br />

państwie, a więc i w tym tutaj, świeżo utworzonym, są klasy rządzące i są klasy, <strong>który</strong>mi się zarządza. Któż tedy tutaj u<br />

<strong>na</strong>s rządzi i <strong>na</strong> jakiej zasadzie Do sprawowania rządów w tym społeczeństwie, jak w każdym dzisiejszym – z<br />

wyjątkiem jednego okręgu <strong>na</strong> ziemskim globie – uprawnia siła ekonomicz<strong>na</strong> jednej klasy, burżuazji, <strong>na</strong>gromadzenie<br />

bogactw, posia<strong>da</strong>nie ziemi i fabryk. To jest podstawa władzy <strong>na</strong>szych dzisiejszych rozkazo<strong>da</strong>wców i to jest zasa<strong>da</strong><br />

uprawniająca ich do rządów. Robotnik w dzisiejszym społeczeństwie nie może rządzić, gdyż nie posia<strong>da</strong> ziemi i<br />

bogactw, które jedynie zapewniają posia<strong>da</strong>nie władzy. Władza w państwie dzisiejszym przypa<strong>da</strong> jednej klasie<br />

posia<strong>da</strong>czów, która tej swojej władzy używa po to, aby bronić swej społecznej egzystencji. Państwo dzisiejsze jest to<br />

<strong>na</strong>rzędzie u<strong>ci</strong>sku jednej klasy przez drugą. My, jako przedstawi<strong>ci</strong>ele klasy robotniczej, musimy występować prze<strong>ci</strong>wko<br />

państwu, jesteśmy bowiem wyrazi<strong>ci</strong>elami między<strong>na</strong>rodowej organizacji pracowników.<br />

Mógłby ktoś utrzymywać, iż klasa robotnicza, sięgnąwszy po władzę w <strong>da</strong>nym społeczeństwie i państwie, również<br />

będzie gnębić inne klasy społeczne i że państwo w ręku robotników również stanie się <strong>na</strong>rzędziem u<strong>ci</strong>sku. Mogłoby to<br />

tak być, gdyby istnienie klas społecznych miało być wieczne. Ale właśnie klasa robotnicza chce zdobyć władzę nie po<br />

to, aby <strong>ci</strong>emiężyć inną klasę społeczną, lecz po to, aby znieść podział społeczeństwa <strong>na</strong> klasy. Nie będzie mogła istnieć<br />

niewola klas tam, gdzie samych klas wcale nie będzie, gdzie wszyscy ludzie będą robotnikami. Zamierzeniem <strong>na</strong>szym<br />

jest to jedno, aby znieść panowanie ludzi <strong>na</strong>d ludźmi, aby skasować niewolnictwo jednych a próżnowanie innych, aby<br />

stworzyć społeczeństwo pracujących, równych i wolnych ludzi.<br />

Mówczyni poprawiła swe krucze, niemal fiołkowe włosy i <strong>ci</strong>ągnęła <strong>da</strong>lej głosem nieco odmiennym, <strong>na</strong>stawionym <strong>na</strong><br />

ton inny:<br />

– Powiedziane było tutaj, że celem <strong>na</strong>szym jest powalenie kapitalizmu i tryumf socjalizmu. Jeżeli w tej walce<br />

przyjdzie do orężnego powstania, to tylko dlatego, że klasy posia<strong>da</strong>jące nie rozumieją momentu dziejowego, <strong>który</strong><br />

przeżywamy. Klasy te nie rozumieją również <strong>na</strong>szego stosunku do Sowietów.<br />

116


Gdy <strong>na</strong>stała woj<strong>na</strong> między Polską i Rosją sowiecką, która to woj<strong>na</strong> zmierzała do uszczuplenia obszarów, <strong>na</strong> <strong>który</strong>ch<br />

władza robotników i chłopów już się rozpostarła, jakiż był <strong>na</strong>sz obowiązek, obowiązek przestawi<strong>ci</strong>eli proletariatu Czy<br />

mogliśmy działać w tym kierunku, aby pomniejszyć już uzyskane zwy<strong>ci</strong>ęstwo robotników i chłopów Oczywista rzecz,<br />

iż o tym nie mogło być mowy! Zdradzilibyśmy byli sprawę robotniczą.<br />

Znowu <strong>na</strong>stąpiła w przemówieniu mała przerwa. Mówczyni ś<strong>ci</strong>ągnęła brwi. Jej wysmukła, zgrab<strong>na</strong> i pięk<strong>na</strong> postać<br />

przechyliła się nieco <strong>na</strong> bok. Zabrzmiał znowu głos metaliczny, spokojny:<br />

– Jestem z zawodu lekarką i jako lekarka poz<strong>na</strong>łam z bliska i z własnego doświadczenia zgniliznę dzisiejszego<br />

świata. Przyszłam do przeko<strong>na</strong>nia, iż w dzisiejszym świe<strong>ci</strong>e panuje straszne zwyrodnienie. Klasa robotnicza zwyradnia<br />

się w nędzy i <strong>ci</strong>emno<strong>ci</strong>e. Obecny ustrój kapitalistyczny prowadzi całą ludzkość do upadku. Tutaj, w tym mieś<strong>ci</strong>e<br />

Warszawie, 85 procent dzie<strong>ci</strong> w wieku szkolnym ma początki suchot. Prze<strong>ci</strong>ęt<strong>na</strong> długość ży<strong>ci</strong>a robotnika wynosi 39 lat,<br />

prze<strong>ci</strong>ęt<strong>na</strong> długość ży<strong>ci</strong>a księdza 60 lat. W roku 1918 <strong>na</strong> 33 000 wypadków śmier<strong>ci</strong> w Warszawie 25 000 było<br />

zmarłych <strong>na</strong> suchoty. Cała klasa robotnicza przeżarta jest nędzą i chorobami. Ży<strong>ci</strong>e, jakie <strong>na</strong> tej ziemi pędzi robotnik,<br />

ginący z nędzy, powoduje zwyrodnienie, a używanie, <strong>na</strong>dmiar, przesyt doprowadza również burżuazję do zwyrodnienia.<br />

Masy robotnicze pozbawione są kultury. Ich twórcze siły nie są wykorzystane. Poziom kulturalny burżuazji obniża się<br />

również. Pieniądz rządzi wszystkimi i wszystkim.<br />

Te enuncjacje towarzyszki–lekarki wywarły <strong>na</strong> słuchaczach silne wrażenie. Co więcej, wytworzyły jakieś poruszenie<br />

umysłów, które dotychczas z<strong>na</strong>jdowały się w stanie biernego słyszenia wyrazów: „klasa”, „proletariat”, „burżuazja”,<br />

„robotnik”, „walka klas” itd. Lecz <strong>na</strong> skutek tych enuncjacji i Cezary poczuł w sobie właś<strong>ci</strong>wą mu przekorność. Każde<br />

bowiem uwy<strong>da</strong>tnienie pewnych prawd za pomocą mówionego słowa – uwy<strong>da</strong>tniało zarazem braki i wady argumentacji,<br />

a <strong>na</strong>dto przywodziło <strong>na</strong> pamięć rzeczywiste obrazy zaprzeczające z gruntu słowom głoszonym jako prawdy. Każde<br />

niemal słowo budziło w umyśle słuchacza kontrsłowo, a każ<strong>da</strong> praw<strong>da</strong> głoszo<strong>na</strong> domagała się wysunię<strong>ci</strong>a i postawienia<br />

kontrprawdy. Gdy towarzyszka mówczyni <strong>na</strong> chwilę umilkła zbierając argumenty do <strong>da</strong>lszych wywodów, Cezary<br />

podniósł rękę prosząc o głos.<br />

Towarzysz pierwszy mówca – <strong>który</strong> miał <strong>na</strong> tym zebraniu przyrodzony niejako stopień przewodniczącego, ze<br />

względu, zapewne, <strong>na</strong> zasługi położone dla sprawy emancypacji robotników – ze zdziwieniem wejrzał <strong>na</strong> młokosa<br />

przerywającego wykład tak świetnej propagatorki. Ale Cezary <strong>na</strong>stawał z żą<strong>da</strong>niem głosu. Lulek zaniepokoił się. Blady<br />

i przestraszony wyskoczył z tłumu <strong>na</strong> środek pokoju i machając rękami <strong>da</strong>wał z<strong>na</strong>ki milczenia zuchwałemu koledze.<br />

Nic to nie pomogło. Przewodniczący rzekł:<br />

– Teraz mówi towarzyszka. Później udzielę towarzyszowi głosu.<br />

– Dlaczegóż nie teraz Ja tylko parę słów...<br />

– Więc proszę – ale parę słów! – rzekł z niechę<strong>ci</strong>ą towarzysz–głowacz.<br />

– Ch<strong>ci</strong>ałem powiedzieć parę słów – zaczął Cezary – jakby określić – prawie w kwestii formalnej. Ch<strong>ci</strong>ałem<br />

zwró<strong>ci</strong>ć uwagę <strong>na</strong> nieskuteczność <strong>taki</strong>ej propagandy jak ta, której przykład słyszałem przed chwilą.<br />

Jeżeli tutejsza klasa robotnicza przeżarta jest nędzą i chorobami, jeśli ta klasa jest w stanie zwyrodnienia czy <strong>na</strong><br />

drodze do zwyrodnienia, jeżeli ta klasa jest pozbawio<strong>na</strong> kultury, to jakimże sposobem i prawem ta właśnie klasa może<br />

rwać się do roli odrodzi<strong>ci</strong>elki tutejszego społeczeństwa Takich argumentów nie <strong>na</strong>leży używać. Należy raczej schować<br />

te fakty <strong>na</strong> dno, <strong>na</strong> sam spód dowodzeń, gdyż jest to właś<strong>ci</strong>wie argument prze<strong>ci</strong>wko racjo<strong>na</strong>lnoś<strong>ci</strong> uroszczeń<br />

komunizmu. Klasa przeżarta nędzą i chorobami może być tylko obiektem czyjejś akcji odrodzeńczej, lecz w żadnym<br />

razie nie czynnikiem odradzającym. Chory dotknięty klęską braku kultury nie może prze<strong>ci</strong>e ani sam siebie, ani nikogo<br />

innego skutecznie leczyć. Tego chorego musi leczyć ktoś świadomy – lekarz.<br />

– Któż, według was, towarzyszu, ma być <strong>taki</strong>m czynnikiem odradzającym, lekarzem – zapytał pierwszy mówca z<br />

uśmiechem drwiącym i złośliwym.<br />

– Tego ja nie wiem. Ja prze<strong>ci</strong>e tylko słucham. Uczę się tutaj. Nie kreślę dróg racjo<strong>na</strong>lnego rozwoju ani dla<br />

zaludnienia kuli ziemskiej, ani <strong>na</strong>wet dla tego oto społeczeństwa, któremu każdy, kto tylko chce, może kołki <strong>na</strong> głowie<br />

<strong>ci</strong>osać, choćby był dotknięty defektem braku kultury. Po prostu – nie wiem. Ale być może – mówię to z całą masą<br />

zastrzeżeń – może czynnikiem <strong>taki</strong>ego właśnie procesu odrodzenia wszystkich ludzi w tym społeczeństwie, <strong>na</strong> terenie,<br />

<strong>który</strong> zajmuje to młode państwo, będzie właśnie odrodzo<strong>na</strong> i odradzająca się Polska.<br />

Kij wbity w mrowisko nie sprawia <strong>taki</strong>ego zamieszania wśród mrówek, jak to powiedzenie sprawiło wśród<br />

zgromadzonych. Przede wszystkim Lulek zjawił się obok Cezarego i, za<strong>ci</strong>śniętymi pięś<strong>ci</strong>ami machając obok jego nosa,<br />

coś strasznie groźnego bełkotał. Inni zebrani również mówili jeden przez drugiego wyrazy mocno nieprzyjemne. Gwar<br />

się wszczął. U<strong>ci</strong>szył to wszystko przewodniczący, groźnie prosząc o spokój. Sam za<strong>da</strong>ł pytanie:<br />

– Więc „pan” utrzymuje, że Polska może zastąpić świadomą i celową akcję proletariatu zorganizowanego i<br />

czynnego<br />

– Nic nie utrzymuję, bo sam jeszcze dobrze nie wiem. Dowiaduję się dopiero. Rzu<strong>ci</strong>łem pytanie. Rzu<strong>ci</strong>łem pytanie<br />

<strong>na</strong> tej podstawie, iż częstokroć Polska, rząd polski, nie tylko nie gnębi robotników jako <strong>taki</strong>ch, ale w zatargach<br />

robotników z burżuazją o zarobki i prawa staje po ich stronie, po stronie robotników. Twierdzenie, że w Polsce rządzi<br />

burżuazja, nie jest prawdą.<br />

– Proszę o głos! – zawołał młody człowiek w wyszywanej koszuli. – Pan nie wie jeszcze, co to jest pańska Polska,<br />

pan się dopiero dowiaduje, więc ja panu po<strong>da</strong>m tutaj niektóre szczegóły – do wiadomoś<strong>ci</strong>...<br />

117


– Towarzyszka Karyla jeszcze nie skończyła... – zastrzegł się prezes.<br />

– Zrzekam się, zrzekam swego głosu <strong>na</strong> rzecz towarzysza Mirosława... – rzekła z gestem niechę<strong>ci</strong> towarzyszka<br />

Karyla.<br />

– Słyszeliś<strong>ci</strong>e, towarzysze – zaczął Mirosław – że ten „pan” wywindował tutaj w swym „głosie formalnym” Polskę<br />

<strong>na</strong> <strong>taki</strong>e stanowisko, jakie ją samą, gdyby mogła mieć świadomość i siłę wyrażania opinii, mocno by pewno<br />

zażenowało. Muszę oświetlić to twierdzenie, muszę wyjaśnić i jemu, i wam wszystkim...<br />

Wszystkie teraz oczy skierowały się <strong>na</strong> Cezarego z taką zajadłoś<strong>ci</strong>ą i nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>ą, jakby w jego osobie sama<br />

potwor<strong>na</strong> burżuazja rządząca państwem polskim siedziała <strong>na</strong> drewnianym stołku. Jego ta rola obrońcy burżuazji do<br />

gruntu ośmieszyła i po<strong>da</strong>ła w pogardę, zwłaszcza że Lulek to z tej, to z tamtej strony wysuwał się przed oczy zza<br />

cudzych pleców i w<strong>ci</strong>ąż coś złośliwego i ośmieszającego szczebiotał pokrywając słowa histerycznym kaszlem.<br />

– W „pańskiej” Polsce... – zaczął mówca.<br />

– Ta Polska nie jest jeszcze „moją” Polską. Proszę mówić tak: w Polsce, w dzisiejszym państwie polskim... – od<strong>ci</strong>ął<br />

się ze złoś<strong>ci</strong>ą Baryka.<br />

– Dobrze! Ja jestem Rusin zgodny. Bij go, drzyj za włosy – on zawsze <strong>da</strong> się do rany przyłożyć... W Polsce, w<br />

dzisiejszym państwie polskim, rozmaite zagarnięte przez nią <strong>na</strong>rody są u<strong>ci</strong>emiężone. Jesteśmy prze<strong>ci</strong>wnikami tej<br />

niewoli <strong>na</strong>rodów. Jesteśmy rzecznikami nie tylko wolnoś<strong>ci</strong> klasowej, lecz i wolnoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong>rodów ujarzmionych i<br />

gnębionych w Polsce. Nie z<strong>na</strong>czy to wcale, żebyśmy mieli interesy wewnętrznej soli<strong>da</strong>rnoś<strong>ci</strong> z tymi <strong>na</strong>ro<strong>da</strong>mi jako z<br />

całoś<strong>ci</strong>ami, gdyż w łonie każdego z tych <strong>na</strong>rodów istnieje walka klas...<br />

– Nie u wszystkich – wtrą<strong>ci</strong>ł Cezary. – O ile mi wiadomo, nie wszystkie z tych <strong>na</strong>rodów ujarzmionych przez Polskę<br />

zdołały sobie zapuś<strong>ci</strong>ć burżuazję. Są <strong>taki</strong>e między tymi <strong>na</strong>ro<strong>da</strong>mi, które jeszcze własnego raka burżuazji wcale nie<br />

posia<strong>da</strong>ją, więc walka klas istnieje w tych okolicach ujarzmionych tylko <strong>na</strong> papierze tutejszego programu partyjnego.<br />

– Tym <strong>ci</strong> gorzej dla Polski! – odpalił mówca. – Rolę burżuazji u tych nierozwiniętych <strong>na</strong>cji spełniają Polacy.<br />

„Polacy” z<strong>na</strong>czy to właśnie u tych nieszczęsnych – panowie, właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>ele latyfundiów, potenta<strong>ci</strong>, sprzymierzeńcy rządów<br />

carskich i „<strong>na</strong>rodowych”, twórcy wielkich fabryk i przemysłów. Ale ja tu mówiłem, że <strong>na</strong>sza partia potępia fakt, iż w<br />

nowoczesnym państwie polskim, które w<strong>ci</strong>ąż jeszcze nie może utulić skarg i lamentów, wyuczonych <strong>na</strong> pamięć, <strong>na</strong>d<br />

nie<strong>da</strong>wną własną niewolą <strong>na</strong>rodową, wolność całego szeregu <strong>na</strong>rodów jest <strong>na</strong>ruszo<strong>na</strong> i zgnębio<strong>na</strong>. Od chwili powstania<br />

państwa polskiego ruch robotniczy jest prześladowany...<br />

– Ruch robotniczy komunistyczny, w czasie wojny polsko–rosyjskiej stojący po stronie Rosji, jak to tutaj było<br />

stwierdzone – zapytał Cezary.<br />

– Tak! Komunistyczny! – zadecydował mówca uderzając pięś<strong>ci</strong>ą w biurko.<br />

Wszyscy zebrani poruszyli się i jakoś bardziej zbliżyli się do Cezarego. Jego ogarnęła kłótliwość, rankor przeczenia,<br />

wadzenia się, <strong>na</strong>wet dokuczania. Milczał, spokojnie przypatrując się mówcy i jego satelitom.<br />

– Więzienia przepełnione są aresztowanymi działaczami robotniczymi i działaczami <strong>na</strong>rodowoś<strong>ci</strong> u<strong>ci</strong>skanych.<br />

Cztery tysiące więźniów politycznych przebywa w Polsce za kratą. Warunki, w jakich przebywają tam<strong>ci</strong> więźniowie,<br />

niejednokrotnie prześ<strong>ci</strong>gają osławione turmy carskie i przeobrażają te więzienia w miejsca kaźni. Świadczą o tym<br />

liczne głodówki, które z roku <strong>na</strong> rok są częstsze. Głodówki te niejednokrotnie kończą się wypadkami śmier<strong>ci</strong><br />

walczących więźniów. Podczas głodówek dozorcy okrutnie biją głodujących. Zez<strong>na</strong>nia wymusza się za pomocą bi<strong>ci</strong>a i<br />

tortur średniowiecznych. Więźniów ba<strong>da</strong> się prądem elektrycznym. Rozebranego do <strong>na</strong>ga Nykyfora Bortniczuka ba<strong>da</strong>ł<br />

prądem elektrycznym komisarz Kaj<strong>da</strong>n...<br />

– Przepraszam... Ch<strong>ci</strong>ałem zasięgnąć informacji. Czy <strong>taki</strong>e ba<strong>da</strong>nie za pomocą tortury elektrycznej odbywa się z<br />

wiedzą ministra sprawiedliwoś<strong>ci</strong> Czy do tych tortur rząd wy<strong>da</strong>je specjalne rozporządzenie Czy to rząd polski<br />

asygnuje sumy <strong>na</strong> zakupno maszyn do tortury elektrycznej Ch<strong>ci</strong>ałem się dowiedzieć... – mówił Cezary w rozterce i<br />

przygnębieniu.<br />

– Nie wiem. My nie jesteśmy poinformowani i, co praw<strong>da</strong>, nie jesteśmy <strong>na</strong>wet <strong>ci</strong>ekawi wiedzieć, kto poleca i kto <strong>na</strong><br />

te przyrządy <strong>da</strong>je pieniądze. Wiemy dokładnie, kto to robi. Policja bije dosłownie wszystkich.<br />

– Ciekawym, czy bije i tych, co wysadzają prochownie, a obok prochowni usiłują wysadzić w powietrze całe<br />

dzielnice zamieszkane przez ubogą ludność żydowską<br />

Głuche milczenie było odpowiedzią. Ale milczenie to przeszywały spojrzenia nic dobrego nie wróżące.<br />

Cezary czuł w sobie niepojętą wś<strong>ci</strong>ekłość, porażkę i mękę, jak wówczas, gdy walił w głowę Barwickiego i gdy <strong>ci</strong>ął<br />

w twarz <strong>na</strong>jbardziej umiłowaną.<br />

– Nie będę odpowia<strong>da</strong>ł <strong>na</strong> <strong>taki</strong>e pytania, gdyż mam do zakomunikowania coś ważniejszego – <strong>ci</strong>ągnął towarzysz<br />

Mirosław. – Chcę, żebyś<strong>ci</strong>e to wszyscy, towarzysze, dobrze zapamiętali! Policja polska stosuje <strong>taki</strong>e oto tortury: obie<br />

ręce skazańca skuwają razem i pomiędzy nie w<strong>ci</strong>ągają obadwa kola<strong>na</strong>. Między ręce i kola<strong>na</strong> wsuwają żelazny drąg, co<br />

sprawia, iż ba<strong>da</strong>ny skręca się w kółko. Następnie przewraca się ofiarę <strong>na</strong> plecy i bije się batem po <strong>na</strong>gich stopach tak<br />

długo, aż ta ofiara zemdleje. Wówczas doprowadza się ją do przytomnoś<strong>ci</strong> i zaczy<strong>na</strong> „ba<strong>da</strong>nie” od początku. Wlewa się<br />

wodę strumieniami do gardła i nosa, aż do uduszenia skazańca.<br />

– Czy to jest praw<strong>da</strong> – zapytał Cezary wstając ze swego miejsca.<br />

– Czy praw<strong>da</strong>! Czekajże pan! Powiem <strong>ci</strong> prawdę! Kowalowi z folwarku Wasilkowszczyz<strong>na</strong> w powie<strong>ci</strong>e<br />

wołkowyskim, niejakiemu Kozłowskiemu, związano ręce, wsunięto między nie kola<strong>na</strong> i włożono między kola<strong>na</strong> i ręce<br />

118


drąg żelazny. Dwaj policjan<strong>ci</strong> brali za drąg, podnosili Kozłowskiego do góry i rozmachnąwszy się rzucali nim o ś<strong>ci</strong>anę.<br />

Kozłowski odbijał się od ś<strong>ci</strong>any jak piłka, upa<strong>da</strong>ł <strong>na</strong> podłogę, od której znowu odbijał się w podobny sposób. Procedura<br />

<strong>ci</strong>ągnęła się pięt<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e minut. Kozłowski, puszczony <strong>na</strong> wolność, umarł po trzech dniach w strasznych męczarniach.<br />

– Za co go tak katowali<br />

– Wszystko jedno, za co go tak katowali!<br />

– A kto widział tę scenę<br />

– Mało panu jeszcze Jeszcze mało Powiem więcej! Bi<strong>ci</strong>e przy ba<strong>da</strong>niu pałkami w pięty, ś<strong>ci</strong>skanie palców w<br />

kleszczach, gdy pomiędzy palce wkła<strong>da</strong> się ołówki albo inne twarde przedmioty, wybijanie zębów herbowym sygnetem,<br />

rozgniatanie paznok<strong>ci</strong>, obok pocz<strong>ci</strong>wego, staropolskiego bi<strong>ci</strong>a po twarzy chamów i staro<strong>da</strong>wnego łamania żeber<br />

obcasem – to wszystko jest w modzie. To jest praw<strong>da</strong>! Nie dosyć panu jeszcze Damy jeszcze! We wsi Dziedowo, w<br />

powie<strong>ci</strong>e mińskim, zasieczono <strong>na</strong> śmierć rózgami kilka brzemiennych kobiet. Jeszcze mało<br />

– Co się pan mnie czepiasz – krzyknął Cezary w istnym szale. Odsunął gwałtownie krzesełko i wyszedł z zebrania.<br />

Zanim jed<strong>na</strong>k zatrzasnął drzwi, słyszał w<strong>ci</strong>ąż koło siebie kaszel Lulka, jego <strong>na</strong>trętny śmiech i świszczące, syczące,<br />

jęczące sylaby:<br />

– Idź! Idź! Idź! Idź, chłoptysiu! Patrioto kochany! Żołnierzyku nieustraszony! Idź! Poskarż się wuj<strong>ci</strong>owi Gajowcowi!<br />

On <strong>ci</strong>ę po<strong>ci</strong>eszy! On <strong>ci</strong> to wszystko wytłumaczy. Zaprzeczy! On <strong>ci</strong> <strong>da</strong> wyjaśniającą odpowiedź <strong>na</strong> wszystkie plotki<br />

wywrotowców, zdrajców, wrogów...<br />

119


Idąc ulicami miasta, gdy mgła zimowa zwisała <strong>na</strong>d opuchłymi domami, Cezary wodził się za bary ze swoją duszą.<br />

Słyszał wewnątrz siebie krzyk przeraźliwy swego ojca i łkanie głuche matki. Kołysał się tu i tam, nie wiedząc, gdzie jest<br />

droga. Zaprzeczał jednym, zaprzeczał drugim, a swojej własnej drogi nie miał pod stopami.<br />

– Otom dopiero dostał po twarzy! – szeptał w ostatecznym upadku.<br />

Cóż mógł poradzić <strong>na</strong> to wszystko – sam jeden Śmiech Lulka, skierowujący go do Gajowca, zagrodził mu drogę do<br />

Gajowca. Nie było nikogo, nikogo...<br />

Wyszedł <strong>na</strong> szeroką ulicę. Było tu pełno ludzi, rozbryzgujących nogami rzadkie błoto. Śnieg z ulic pozgarniany<br />

tworzył jakoweś szańce wzdłuż chodników. Ludzie pomykali tymi chodnikami. Nogi ich tonęły w wilgo<strong>ci</strong> i brudzie, a<br />

głowy zanurzały się we mgłę wielkomiejską. Wszyscy razem tworzyli dziwaczną fantasmagorię człowieczego ży<strong>ci</strong>a. W<br />

głowie Cezarego huczały słowa oskarżeń. W jego uszy wrzy<strong>na</strong>ł się śmiech wszystkich tamtych. Oskarżali go!<br />

Prze<strong>ci</strong>wko niemu kierowali wszystkie te straszliwe historie i swój śmiech bezlitosny. Czego ch<strong>ci</strong>eli od niego Ach, czuli<br />

w nim prze<strong>ci</strong>eż wroga, ponieważ uczestniczył w bitwach prze<strong>ci</strong>wko armii czerwonej. Dlatego otoczyli go kołem tak<br />

za<strong>ci</strong>ekłej nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>. Gdyby nie to, że się bił w bitwach i szedł polami <strong>na</strong> przełaj, szukając ojcowskich szklanych<br />

domów... Zaniosła się w nim męczarnia, jak wy<strong>ci</strong>e samotnego psa w pustym polu.<br />

– Chcą tu stworzyć raj ziemski – <strong>taki</strong> jak w Baku... – mruknął do siebie. Ten śmiech pocz<strong>ci</strong>wy pokrzepił go trochę i<br />

wsparł jak dobry kolega. Cezary zapiął się lepiej i szyb<strong>ci</strong>ej poszedł przed siebie. Było mu zimno. Lepka wilgoć<br />

topniejącego śniegu, przepojonego <strong>na</strong>wozem i uryną, wsączała się w <strong>ci</strong>ało aż do koś<strong>ci</strong>. – Napić się czego! Rozgrzać się,<br />

u diaska!<br />

Wnet zobaczył przed sobą ogromne tafle okienne modnej kawiarni. Siarczysta muzyka wzywała jak wołanie. Cezary<br />

wszedł do środka. Było pełno jak w ulu. Pracowite pszczółki paskarskie brzęczały w ogromnej sali. Po długim szukaniu<br />

z<strong>na</strong>lazło się wolne miejsce przy stoliku, już przez kilku paskarzy zajętym. Baryka poprosił skinieniem głowy o<br />

pozwolenie zaję<strong>ci</strong>a miejsca i otrzymał niechętne skinienie. Kazał po<strong>da</strong>ć sobie herbaty z odrobiną rumu. Ażeby tam<strong>ci</strong> nie<br />

myśleli, że interesuje się ich szwindlami, odwró<strong>ci</strong>ł się do ok<strong>na</strong>. Całej tej kawiarni prawie nie widział, a muzyki jakby<br />

nie słyszał. Miejsce było w pobliżu wielkiego ok<strong>na</strong>. Z<strong>da</strong>wało się, że szyby nie ma i że się jest <strong>na</strong> powietrzu. Pośrodku<br />

ulicy, <strong>na</strong> podłużnym podwyższeniu z kamieni <strong>ci</strong>osanych przechadzał się posępny policjant w dobrym, ładnym i<br />

zgrabnym uniformie.<br />

Pięć kroków w jednym kierunku: – raz – dwa – trzy – cztery – pięć... Pięć kroków w prze<strong>ci</strong>wnym kierunku: – raz –<br />

dwa – trzy – cztery – pięć... Tam – zwrot – <strong>na</strong>zad. Istne wahadło.<br />

„A! to jeden z tych, co ołówek wsuwa między palce skazańców, a potem te palce ś<strong>ci</strong>ska maszynką specjalną. Jeden z<br />

tych, co drąg żelazny przesuwa między ręce i nogi sple<strong>ci</strong>one, tworząc z człowieka kółko...”<br />

Podparłszy brodę pięś<strong>ci</strong>ami Baryka przypatrywał się tej potwornej figurze. Obserwował pilnie tego kata. Mierzył go<br />

od stóp do głów uważnym spojrzeniem. A po wypi<strong>ci</strong>u odrobiny rumu z<strong>da</strong>ło mu się w półsennym przywidzeniu, że to on<br />

sam tam stoi <strong>na</strong> kamiennym <strong>na</strong>dbruku, ubrany w policyjny uniform. Z<strong>da</strong>ło mu się w półsennym drzemaniu, że to on tam<br />

chodzi i wraca, winowajca wszechzłego.<br />

Patrzy nieprzerwanie przezornym wejrzeniem w trzeszczącą i burzliwą rzekę rzeczy. Oszołamia dookoła jego głowę<br />

<strong>na</strong>tłok łoskotu, łomota w czoło, niczym odgłos młotów tłukących w kowadło. Lecz głowa jest w<strong>ci</strong>ąż pilnie gotowa i<br />

w<strong>ci</strong>ąż peł<strong>na</strong> spokojnej uwagi. Nikt jej nie odwró<strong>ci</strong> i nic jej nie odwró<strong>ci</strong> od oblicza tej <strong>da</strong>lekiej ulicy. Nie odwró<strong>ci</strong> jej<br />

płacz synka chorego. Cóż – że go lekarz w tej chwili z boku <strong>na</strong> bok przewraca szukając złowrogiej wysypki Cóż – że<br />

boleść się pod mundurem otwiera jak ra<strong>na</strong>, zbójeckim zegadłem otwarta<br />

Pięć kroków w jednym kierunku: – raz – dwa – trzy – cztery – pięć... Pięć kroków w prze<strong>ci</strong>wnym kierunku: – raz –<br />

dwa – trzy – cztery...<br />

Nikt nie zobaczy łez przez wnętrze płynących i nikt nie usłyszy skargi z warg za<strong>ci</strong>śniętych głucho. Wokoło, wysoko<br />

i nisko, niewzruszone cegły nieme, zdeptane i oślizgłe kamienie, głuchy beton, zardzewiałe żelazo, ślepy tynk i<br />

zapotniałe szyby. Patrzą zimne, <strong>na</strong> poły zapotniałe szyby. Piętrzą się domy ceglane, usiłujące <strong>na</strong>śladować <strong>ci</strong>os i marmur<br />

nędzną swą farbą. Niewzruszo<strong>na</strong> jest wielka elektrycz<strong>na</strong> latarnia, co <strong>na</strong>wet za dnia <strong>na</strong>d głową policjanta w <strong>ci</strong>emną,<br />

mglistą <strong>da</strong>lekość połyska. Dookoła wirują w prawo i w lewo chybkie samochody, wiozące wygodnie i pieczołowi<strong>ci</strong>e<br />

wytworne Żydowice w karakułach, n u w o r y s i ó w w drogich bobrach, dygnitarzy w drogich kortach. Ze wszystkich<br />

ludzi pędzących on jeden jest niewzruszony jako latarnia <strong>na</strong>d głową, jak cegły w ś<strong>ci</strong>anę wmurowane, jak kamienie, jak<br />

szkło wprawione – uwięziony jak żelazo i beton.<br />

Tam i sam idzie i powraca, podobny do wahadła, które u<strong>ci</strong>ekający piasek ludzi we dwie strony rozdziela.<br />

Mechanicznym ręki skinieniem rozdziela trzeszczącą i burzliwą rzekę rzeczy w tę lub w tę stronę. Czasami popędza<br />

ży<strong>ci</strong>e. Oto tam <strong>da</strong>je skinienie pośpiechu znędzniałemu Żydzinie, <strong>który</strong> pcha wózek ręczny, pełen jakiegoś srogiego<br />

<strong>ci</strong>ężaru. Dyszel walczy z jego bezsilnymi rękami, wbija się w dekę piersi, celuje <strong>na</strong>wet we wstydliwe częś<strong>ci</strong> <strong>ci</strong>ała, ażeby<br />

je – broń Boże! – uszkodzić. Jakże to wielki <strong>ci</strong>ężar być musi, skoro go popchnąć tak trudno! Kółka wpa<strong>da</strong>ją w wyboje<br />

drewnianego bruku i siła jednej pary rąk chudych, jednej deki piersiowej i jednego brzuszyny nie może ich stamtąd<br />

wydobyć, pchnąć, potoczyć. Dyszel – jest to wróg osobisty, kat, <strong>na</strong>pastnik i oprawca. Czy nielepiej by było <strong>ci</strong>ągnąć ten<br />

wóz <strong>na</strong> wzór konia, niż go po ludzku popychać Urocza czapeczka z małym <strong>da</strong>szkiem – zamaskowa<strong>na</strong> jarmułka –<br />

120


niezbyt długi surdut do kolan – zamaskowany chałat – nie bardzo <strong>ci</strong>epły <strong>na</strong> tak wilgotną porę, za<strong>na</strong>dto <strong>ci</strong>epły <strong>na</strong> pracę<br />

tak intensywną. Troszkę za<strong>na</strong>dto zachlapane spodnie – brr! – zachlapane żydowskie spodnie! Nieco za<strong>na</strong>dto<br />

przemoczone skarpetki – brr! – przemoczone żydowskie skarpetki! Wykrzywione <strong>na</strong>piętki misternych kamaszków<br />

ślizgają się z wyboju do wyboju, chude nogi plączą się w portkach przegniłych, oblepionych wszystkimi kałami ulicy.<br />

Ach, jakże bolesne spojrzenie obracają <strong>na</strong> pa<strong>na</strong> posterunkowego te żyjące zwłoki człowiecze! Pot leje się strugą po<br />

twarzy zielonej. Cera tej twarzy, zaprawdę, nie pasuje do tej wrzącej, wielkomiejskiej ulicy, do ulicy kipiącej od siły<br />

żywota – lecz pasuje do rozkoszy spoczynku pod gliną żółtawą i pod <strong>da</strong>rnią zieloną. I cóż tak <strong>na</strong>dzwyczajnie tkliwego<br />

Zapalenie płuc włóknikowe i wyżej wzmiankowane suchoty, <strong>na</strong> które umiera co roku dwadzieś<strong>ci</strong>a pięć tysięcy<br />

pogłowia. Jeden z dwudziestu pię<strong>ci</strong>u tysięcy – przewalaj!<br />

– No! – słychać wresz<strong>ci</strong>e głos rozkazu.<br />

Czyż to pan posterunkowy rozmyśla w sercu swym tej minuty:<br />

„Czemuż, bra<strong>ci</strong>e, popychasz ten <strong>ci</strong>ężar <strong>na</strong>d siły Czemuż niszczysz ostatnie bi<strong>ci</strong>e serca dźwiganiem tego<br />

<strong>na</strong>dmiernego cudzego <strong>ci</strong>ężaru”<br />

„Ażeby, bra<strong>ci</strong>e, kęs chleba umiamlać żuchwami i przełknąć łyk wódki”<br />

Nie wyłamie się obłęd ze swego tajnego łożyska, żeby ująć zły dyszel i popchnąć po społu z tragarzem ten <strong>ci</strong>ężar<br />

<strong>na</strong>d siły.<br />

Pięć kroków w jednym kierunku: – raz – dwa – trzy – cztery – pięć. Pięć kroków w prze<strong>ci</strong>wnym kierunku: – raz –<br />

dwa – trzy – cztery...<br />

Nie wzruszą go mali złodzieje węglowi wybiegający z zaułków, z zakamarków, z nor, ze szczelin – jak szczury. Gdy<br />

wielki wóz z węglem zajeżdża, aby zaopatrzyć pa<strong>na</strong> w solidnie malowanej kamienicy w <strong>ci</strong>epło dosko<strong>na</strong>łe <strong>na</strong> te dni<br />

srogiej zimy – gdy ogromni, czarni ludzie z czarnymi workami <strong>na</strong> głowach miotać poczną wielkie bryły w ohydne okno<br />

piwnicy – gdy konie dymią, ludzie stękają i klną, a mokry, czarny miał opa<strong>da</strong> ku zgryzo<strong>ci</strong>e przechodniów <strong>na</strong> oślizgłe<br />

chodniki – zjawiają się, jakby ich ziemia przemarznięta wy<strong>da</strong>liła ze szczelin między grudą, jakby ich wiatr północny<br />

wywiał spomiędzy zasp śniegu.<br />

Wykwitają z niczego i znikąd, jako drzewka mrozu <strong>na</strong> szybie <strong>ci</strong>epłego pańskiego mieszkania. Każdy z nich ma w<br />

ręku koszyczek wiklowy albo torbę u pasa, zeszytą z brytów zgrzebnych, ocalałych z jakowychś fartuchów roboczych.<br />

Każdy ma w ręku miotełkę, zwitek brzozy, uszczknięty kędyś sposobem kradzionym z solidnych mioteł stróżowskich,<br />

może niecnotliwie pozbieranych za oczami właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>ela w sklepie mioteł. Szyb<strong>ci</strong>ej niż sta<strong>da</strong> wróbli spa<strong>da</strong>jących <strong>na</strong> żer<br />

rozsypany, ruchy prędkimi jako mgnienie oka, podrygi, skoki i obroty <strong>na</strong>głymi, w prysiudy i okrakiem chłopcy zmiatają<br />

pył rozpryśnięty z gzemsów betonu <strong>na</strong> chodniku, z błotnistych garb i dziur jezdni. Chwytają palcami kosteczki<br />

<strong>na</strong>jmniejsze, okruszyny od złomów odbite, bryłki minimalne. Wygrzebują czerwonymi rękami miał płynący po społu z<br />

gęstą treś<strong>ci</strong>ą rynsztoka. Wprawnymi ruchami, chybkimi podrzuty chowają miazgę uzgarnianą do torb i koszyków.<br />

Wszystko to zwinnie, szybko, w lot, w skok, w mig, nim pan posterunkowy zawró<strong>ci</strong>, nim spojrzy, niż dostrzeże, nim<br />

skoczy, aby bronić własnoś<strong>ci</strong> każdego, kto posia<strong>da</strong> pieniądze. Wtedy rozpierzchają się jako szpaki, chyłkiem, między<br />

automobilami mkną jak myszy, wyrywają ni to rącze szczenięta, wieją <strong>na</strong> wsze strony jako wiater, znikają jako mary,<br />

wsiąkają w ziemię <strong>na</strong> wzór deszczu.<br />

I znowu pan posterunkowy zimnym okiem spoglą<strong>da</strong> <strong>na</strong> przelatujące auta, <strong>na</strong> ich barwy wielorakie – szare, zielone,<br />

gra<strong>na</strong>towe – <strong>na</strong> ich kształty coraz inne. Słucha ich porykiwania i pobekiwania, prawidłowego w tym chaosie.<br />

Przestrzega porządku w ich biegu bez końca. Ślizga się po nim zimne spojrzenie pa<strong>na</strong> w głębi, w którego skupionej<br />

posta<strong>ci</strong> mkną wielkie sprawy, wielkie afery, wielkie interesy, wielkie zyski. Tam pan w okularach <strong>na</strong> nosie, w okularach<br />

wielkich jak koła wózka bezsilnego Żydziaka. Wielkie pomysły, wielkie intrygi, wielkie plany. Pan z uśmiechem <strong>na</strong><br />

ustach, z rozkoszną dumą we wzroku: wizyta, czarująca rozmowa, spotkanie.<br />

Pani bladolica, w lutry otulo<strong>na</strong> <strong>na</strong>dobnie. Szczęś<strong>ci</strong>e jej – to te lutry. Po to żyje, by je <strong>na</strong> sobie pokazywać tym<br />

wszystkich, co biegną zziębnię<strong>ci</strong>. Przejmujący zapach perfum. Pan<strong>na</strong> czarująca z prawej strony, pan<strong>na</strong> blondynka z<br />

lewej. Oficer. Co za rozszalałe spojrzenia! O wolnoś<strong>ci</strong>! O swawol<strong>na</strong> rozkoszy! O ży<strong>ci</strong>e! O szczęś<strong>ci</strong>e! O młodoś<strong>ci</strong>,<br />

młodoś<strong>ci</strong>! Wśród nich wszystkich, między karawanem i frachtowym ogromem, pośród <strong>na</strong>bitych tramwajów i<br />

zabryzganych dorożek przesuwa się chyłkiem a<strong>na</strong><strong>na</strong>s. Kapelusik przekrzywiony <strong>na</strong> ucho. Ucho spuszczone do<br />

aksamitnego kołnierza od watówki. W kłach papieros. Łapy w głębokich kieszeniach. Buty wyczyszczone do glancu,<br />

dopiero co, <strong>na</strong> rogu.<br />

Jesteś, zbóju! Gdy wszyscy śpią lub się duszą w lubieżnych obję<strong>ci</strong>ach – <strong>ci</strong>, co mkną w autach, i <strong>ci</strong>, co się tłuką w<br />

dorożkach, co się gniotą i popychają w tramwajach, i <strong>ci</strong>, co brną chlapiąc brudną <strong>ci</strong>eczą po betonie – <strong>ci</strong>, co drzemią po<br />

szynkach albo bezsennie, do pękania mocnej czaszki, pracując – pan posterunkowy powstaje. Kiedy psa żal wygonić w<br />

noc okrutną, bo deszcz tnie, wicher wyje, ziąb, szaruga – oto się skra<strong>da</strong> w nocy, żeby zakołatać we drzwi zbója, co już<br />

stu niewinnych położył – o czym nikt nie wie. Każże mu tam drzwi otworzyć! A tamten nie śpi. Czeka. Podniosą wraz<br />

krótkie lufy i obadwaj patrzą się w <strong>ci</strong>emność śmiertelnymi luf jamami. Któryż pierwszy pochwy<strong>ci</strong> sposobną sekundę<br />

Któryż którego weźmie <strong>na</strong> muchę Któryż którego ubiegnie Pięć kroków w prawo. – Zwrot. – Pięć kroków w lewo.<br />

Ach, panie posterunkowy, ach, panie posterunkowy, czemuż masz smutną twarz Masz prze<strong>ci</strong>e prawo prądem<br />

elektrycznym doświadczać, masz prawo wkła<strong>da</strong>ć ołówki między palce, a potem je ś<strong>ci</strong>skać maszynką. Na tobie stoi, <strong>na</strong><br />

tobie polega ten cały oto wirujący świat. Gdyby nie ty, spokojny i uważny, skoczyliby sobie do gardzieli i skłębiliby się<br />

121


w jedno wężowisko żądz. Z<strong>da</strong>rliby ze siebie <strong>na</strong>wzajem nie tylko szmaty i bieliznę, ale wyłupiliby sobie oczy <strong>na</strong>wzajem<br />

i z dygocących wnętrznoś<strong>ci</strong> wyszarpaliby żywą duszę, żeby ją w tym oto bło<strong>ci</strong>e ulicy nogami rozdeptać.<br />

Ach, panie posterunkowy, ach, panie posterunkowy, czemu masz smutną twarz<br />

Dźwigając o<strong>ci</strong>ężałą głowę <strong>na</strong> pięś<strong>ci</strong>ach, Baryka zalewał się gorzkimi myślami. W<strong>ci</strong>ąż nie wiedział, dokąd iść z tej<br />

kawiarni, w<strong>ci</strong>ąż się wahał. Wspomniało mu się wtedy jedno z<strong>da</strong>nie z Plato<strong>na</strong>, z Obrony Sokratesa, którą jeszcze tak<br />

nie<strong>da</strong>wno w bakińskiej szkole tłumaczył:<br />

„Odzywa się we mnie głos jakiś wewnętrzny, <strong>który</strong>, ilekroć się odzywa, odwodzi mię zawsze od tego, cokolwiek w<br />

<strong>da</strong>nej chwili zamierzam czynić, sam jed<strong>na</strong>k nie pobudza mię do niczego...”<br />

Z<strong>na</strong>li się <strong>na</strong> tym głosie wewnętrznym starzy mądrale. Wiedzieli, iż <strong>taki</strong> głos, <strong>da</strong>jmonion wewnętrzny, trapi i zwodzi<br />

człowieka. Nazywali go głosem wieszczym, zjawiskiem pochodzącym od bóstwa. Cóż by było prostszego, jak prosto z<br />

tej kawiarni wró<strong>ci</strong>ć <strong>na</strong> tamto zebranie, wyz<strong>na</strong>ć swoją omyłkę, wypalić orację jak sto tysięcy diabłów, ś<strong>ci</strong>ągnąć <strong>na</strong> swoją<br />

głowę sto tysięcy oklasków – poruszyć sto tysięcy czynów <strong>taki</strong>ch, że od nich ta stara ziemia, co już jęków wysłuchała<br />

tyle, znowu by jękła jak nigdy. Cóż Kiedy wewnętrzny głos wieszczy odwodzi, iż ta droga nie prowadzi nigdzie. Ta<br />

droga prowadziłaby w krwawą próżnię...<br />

122


Trzeba jed<strong>na</strong>k było iść <strong>na</strong> robotę, do Gajowca. Cezary miał <strong>na</strong>dzieję, że „starego” nie zastanie o tej porze w domu,<br />

więc moż<strong>na</strong> będzie spokojnie pracować, moż<strong>na</strong> będzie doprowadzić do ładu imagi<strong>na</strong>cję sflaczałą. Jak <strong>na</strong> złość,<br />

Gajowiec s t e r c z a ł w domu. Ujrzawszy go Baryka, zamiast pożą<strong>da</strong>nego uspokojenia sflaczałej imagi<strong>na</strong>cji, poczuł<br />

<strong>na</strong>jpiekielniejszą za<strong>ci</strong>ekłość. Ledwie się przywitał, rzekł z diabelską u<strong>ci</strong>echą:<br />

– Wracam z zebrania komunistów.<br />

– Powinszować z<strong>na</strong>jomoś<strong>ci</strong>!<br />

– A gdzież mam chodzić<br />

– Jak to – gdzie masz chodzić Masz się uczyć medycyny.<br />

– Ja teraz od komunistów pobieram lekcje wiedzy o Polsce.<br />

– Uczył Piotr Mar<strong>ci</strong><strong>na</strong>.<br />

– Nie! – zawołał Cezary. – Nie! Gdyby nie oni, byłbym <strong>ci</strong>emny jak tabaka w rogu. Pan także nie wiesz całej prawdy.<br />

– Od was się jej dowiem!<br />

– Tak! Moja matka umarła nie z biedy i nie z bi<strong>ci</strong>a, i nie z samych chorób, lecz z tęsknoty za Polską. Mój oj<strong>ci</strong>ec...<br />

Mój oj<strong>ci</strong>ec i moja matka! A wy, wielkorządcy, coś<strong>ci</strong>e zrobili z tego utęsknienia umierających Katownię! Biją! Biją <strong>na</strong><br />

śmierć w więzieniach! Katują! Policjant uzbrojony w <strong>na</strong>rzędzie tortur – to jedy<strong>na</strong> ostoja Polski!<br />

– Bluźnisz, młodzieńcze!<br />

– Nie bluźnię. Mówię prawdę. Jeślibym zaczął „bluźnić”, to już do pa<strong>na</strong> nie wrócę. Jeszcze raz wró<strong>ci</strong>łem.<br />

– Jeszcze raz<br />

– Jeszcze raz! Pytam się, czemu nie <strong>da</strong>je<strong>ci</strong>e ziemi ludziom bez ziemi<br />

– Nie mamy pieniędzy <strong>na</strong> wykup.<br />

– Wykup! Nie stać was <strong>na</strong> złamanie mag<strong>na</strong>terii, która już raz pchnęła Polskę w niewolę. Nie ma w was duszy<br />

Ludwika XI, żeby złamać szlachecką przemoc i przemienić ten kraj w gminę ludzi pracowitych. Czemu gnębi<strong>ci</strong>e w imię<br />

Polski nie–Polaków Czemu tu tyle nędzy Czemu każdy załamek muru utkany jest żebrakami Czemu tu dzie<strong>ci</strong><br />

zmiatają z ulic mokry pył węglowy, żeby się wśród tej okrutnej zimy troszeczkę ogrzać<br />

– Czekaj! Zaraz! Za dużo <strong>na</strong> raz pytań! Po kolei!<br />

– Na wszystko pan z<strong>na</strong>jdzie wytłumaczenie! Wiem! Ale ja nie chcę, nie chcę pańskich tłumaczeń. Ja chcę<br />

zaprzeczeń w czynie!<br />

– Dajemy co dzień, zwol<strong>na</strong>, w trudzie, mało – ale <strong>da</strong>jemy.<br />

– Ja teraz stawiam pytania! I pytam się: <strong>na</strong> co wy czeka<strong>ci</strong>e Dał wam los w ręce ojczyznę wolną, państwo wolne,<br />

królestwo Jagiellonów! Dał wam ludy obce, ubogie, proste, ażebyś<strong>ci</strong>e je <strong>na</strong> sercu tej Mocarki, tej Pani, tej Matki ogrzali<br />

i do serca przytulili. Stolicę wolnoś<strong>ci</strong> <strong>da</strong>ł wam w tym mieś<strong>ci</strong>e! Czeka<strong>ci</strong>e! Czeka<strong>ci</strong>e! Czeka<strong>ci</strong>e, aż wam jarzmo znowu<br />

<strong>na</strong>łożą.<br />

– Nie <strong>na</strong>łożą! Zginiemy, zanim jarzmo <strong>na</strong>m <strong>na</strong>łożą! Niedoczekanie ich, żebyśmy <strong>na</strong> to patrzyli!<br />

– Nie wierzę! Wyrajcuje<strong>ci</strong>e przyczyny swojej nowej niewoli. Po<strong>da</strong><strong>ci</strong>e przyczyny wszystkiego i uwidoczni<strong>ci</strong>e skutki.<br />

Ginąć będzie za was, mądralów, jak zawsze – młodzież. Ja prze<strong>ci</strong>e wiem, co mówię, bom również za piecem nie<br />

siedział, gdy młodzi szli ginąć. To wy pobije<strong>ci</strong>e znowu tę młodzież – swoją mądroś<strong>ci</strong>ą, bo jedyną waszą mądroś<strong>ci</strong>ą jest<br />

policjant, no – i żołnierz.<br />

– Tak, żołnierz! A ty co jeszcze masz <strong>na</strong> obronę<br />

– Ja mam jeszcze <strong>na</strong> obronę – reformy! Reformy, które by przewyższyły bolszewickie i niemieckie, które by ludy<br />

okrainne odwró<strong>ci</strong>ły twarzą ku Polsce, a nie ku Rosji. Ale wy jesteś<strong>ci</strong>e mali ludzie – i tchórze!<br />

– To jest tylko zniewaga. W tym nie ma ani krzty prawdy.<br />

– Boi<strong>ci</strong>e się wielkiego czynu, wielkiej reformy agrarnej, niez<strong>na</strong>nej przemiany starego więzienia. Musi<strong>ci</strong>e iść w<br />

ogonie „Europy”. Nigdzie tego nie było, więc jakżeby mogło być u <strong>na</strong>s Ma<strong>ci</strong>eż wy odwagę Leni<strong>na</strong>, żeby wszcząć<br />

dzieło niez<strong>na</strong>ne, zburzyć stare i wszcząć nowe Umie<strong>ci</strong>e tylko wymyślać, szkalować, plotkować. Ma<strong>ci</strong>eż wy w sobie<br />

zawzięte męstwo tamtych ludzi – virtus niezłomną, która może być omylną jako rachuba, lecz jest niewątpliwie wielką<br />

próbą <strong>na</strong>prawy ludzkoś<strong>ci</strong> Nikt nie myśli o tym, żebyś<strong>ci</strong>e się stać mieli wyz<strong>na</strong>wcami, <strong>na</strong>śladowcami, wyko<strong>na</strong>wcami<br />

tamtych pomysłów, żebyś<strong>ci</strong>e byli bolszewikami, lecz czy posia<strong>da</strong><strong>ci</strong>e ich męstwo<br />

– „Pewnym męstwem ja się nigdy nie pochlubię, ja przed bliźnich drżę męczeństwem, w otchłań spychać ja nie<br />

lubię...”<br />

– To są stare, mag<strong>na</strong>ckie, romantyczne teksty, <strong>który</strong>mi się w potrzebie zamazuje stawiane dzisiejsze zarzuty. Pan<br />

jakoby wyzbył się już romantyzmu, a jed<strong>na</strong>k, gdy chodzi o odpar<strong>ci</strong>e zarzutu, używa pan tekstu romantycznego, zupełnie<br />

jak kapłan <strong>na</strong>gi<strong>na</strong>jący wersety Pisma do potrzeby obronienia <strong>da</strong>nej tezy. Autor tego tekstu „spychał w otchłań” i nie<br />

„drżał przed męczeństwem bliźnich” – tylko co dzień, niewidocznie, niedostrzegalnie, <strong>na</strong>turalnie, zagryzał <strong>na</strong> śmierć<br />

swych pańszczyźnianych niewolników, ale drżał przed „męczeństwem bliźnich”, to z<strong>na</strong>czy szlachty. Nie o męczeństwo<br />

chodzi, lecz o męstwo, o męstwo postawienia nowej idei. Jaką wy ma<strong>ci</strong>e ideę Polski w tym świe<strong>ci</strong>e nowoczesnym, tak<br />

<strong>na</strong>dzwyczajnie nowym Jaką<br />

– Prosiłem <strong>ci</strong>ę, żebyś ze mną pracował. Te stosy papierów zawierają nową ideę Polski.<br />

123


– To są stosy papierów i nic więcej. Lud zgłodniały po wsiach, lud spracowany po fabrykach, lud bezdomny po<br />

przedmieś<strong>ci</strong>ach. Jak zamierza<strong>ci</strong>e ulepszyć ży<strong>ci</strong>e Żydów stłoczonych w gettach Nic nie wie<strong>ci</strong>e. Nie ma<strong>ci</strong>e żadnej idei.<br />

– Nie o to <strong>na</strong>m też idzie, jaką ideę marzy<strong>ci</strong>el wydłubie ze swego mózgu, pasującą do ży<strong>ci</strong>a jak pięść do nosa, lecz o<br />

mądre urządzenie istotnego ży<strong>ci</strong>a <strong>na</strong> zasa<strong>da</strong>ch <strong>na</strong>jmądrzejszego współży<strong>ci</strong>a.<br />

– Nie! Polsce trzeba <strong>na</strong> gwałt wielkiej idei! Niech to będzie reforma rol<strong>na</strong>, stworzenie nowych przemysłów,<br />

jakikolwiek czyn wielki, <strong>który</strong>m ludzie mogliby oddychać jak powietrzem. Tu jest zaduch. Byt tego wielkiego państwa,<br />

tej złotej ojczyzny, tego świętego słowa, za które umierali męczennicy, byt Polski – za ideę! Waszą ideą jest stare hasło<br />

niedołęgów, którzy Polskę przełaj<strong>da</strong>czyli: „jakoś to będzie”!<br />

– Zbyt wielu mamy wrogów dookoła i <strong>na</strong> szerokim świe<strong>ci</strong>e, wewnątrz i <strong>na</strong> zewnątrz, ażebyśmy dziś i <strong>na</strong> długie lata<br />

mogli wypracować i ustawić <strong>na</strong> <strong>na</strong>szych drogach ideę. Gdy mnie kto w nocy <strong>na</strong>padnie, to moją wtedy ideą jest –<br />

obronić się! Gdy mi w<strong>ci</strong>ąż grozi, że mnie z domu mojego wygoni i <strong>na</strong> niewolnika mię weźmie, to oczywiś<strong>ci</strong>e muszę<br />

przygotować sobie coś do obrony. Obronić się przed straszną koalicją wrogów – otóż pierwsza idea. Nie <strong>da</strong>ć świętej<br />

Polski, nie <strong>da</strong>ć Lwowa, nie <strong>da</strong>ć Poz<strong>na</strong>nia, nie <strong>da</strong>ć brzegu morskiego, nie <strong>da</strong>ć Wil<strong>na</strong> – Moskalom, Niemcom, Litwinom,<br />

nikomu, kto po ziemie <strong>na</strong>sze ręce wy<strong>ci</strong>ąga. Jeszcze ziemie nie odkupione jęczą pod wrogiem. Nie <strong>da</strong>ć ludów<br />

pokrewnych <strong>na</strong> zmoskwicenie...<br />

– Zasiec je <strong>na</strong> śmierć, a nie <strong>da</strong>ć!<br />

– Jeżeli u <strong>na</strong>s zasiekają, jak ty mówisz, <strong>na</strong> śmierć, to za zmoskwicenie się, za zaprze<strong>da</strong>nie się Moskwie, za służbę<br />

Moskwie prze<strong>ci</strong>w Polsce. Jest to krwawa i podła meto<strong>da</strong> <strong>na</strong>szych wrogów, którą stosujemy z musu.<br />

– Z musu... O obłudo! O krzywoprzysięstwo!<br />

– Ty prze<strong>ci</strong>e z<strong>na</strong>sz Moskwę. Ja <strong>ci</strong>ę zapytam, czy tam tak jak u <strong>na</strong>s karzą <strong>taki</strong>ch, co zdradzają, co się buntują<br />

prze<strong>ci</strong>wko obowiązującemu prawu Jeden <strong>ci</strong> fakt wymienię: wzięty <strong>na</strong> zakładnika – dobre prawo! – Witold Jarkowski,<br />

genialny wy<strong>na</strong>lazca, świetny teoretyk awiatyki, profesor, <strong>na</strong>jcudniejsza dusza człowiecza, ozdoba rodu ludzkiego, jako<br />

dziesiąty w szeregu, stawiony pod ś<strong>ci</strong>aną bez żadnej winy, podle kulami zabity...<br />

– U <strong>na</strong>s nie powinno być niżej, nie tak samo, lecz wyżej!<br />

– U <strong>na</strong>s będzie wyżej. W granicach tej Polski, które los <strong>da</strong>ł <strong>na</strong>szemu pokoleniu, stworzone będą stany zjednoczone,<br />

wolne i równe. Wypracujemy wszystko. Zbudujemy dom wspólny. Ale musimy zacząć od przy<strong>ci</strong>esi, a przede<br />

wszystkim musimy mieć za co budować. Bez pieniędzy budować nie moż<strong>na</strong>.<br />

– Wiem – „złoty” ..<br />

– Właśnie. Z ust mi wyjąłeś. Nie możemy od<strong>da</strong>ć w niewolę czyjąkolwiek <strong>na</strong>szych ro<strong>da</strong>ków <strong>na</strong> Rusi. To zazębienie<br />

ludów ruskich, polskich, litewskich musi żyć w Rzeczypospolitej Polskiej. Gdy zbudujemy <strong>na</strong>sz dom, <strong>da</strong>my „bratu<br />

Rusinowi pokłon, braterstwo i równe we wszystkim prawo” , <strong>da</strong>my „każdej rodzinie rolę domową pod opieką gminy”.<br />

Wszystko będzie! Wy<strong>na</strong>grodzimy krzywdy, zapogodzimy się, podźwigniemy się...<br />

124


Pewnego dnia, w pierwszej połowie marca, w przedsionku prosektorium Cezary Baryka otrzymał list, przyniesiony<br />

przez posłańca miejskiego. Na koper<strong>ci</strong>e był <strong>na</strong>jwyraźniejszy adres, jego imię i <strong>na</strong>zwisko, wypisane z całą dokładnoś<strong>ci</strong>ą,<br />

więc nie mogło być podejrzenia co do pomyłki. W liś<strong>ci</strong>e był arkusz papieru z <strong>na</strong>stępującymi słowami:<br />

„Jestem w Warszawie <strong>na</strong> krótko. Jeżeli Panu <strong>na</strong> chę<strong>ci</strong> nie zbywa, proszę zobaczyć się ze mną. Będę dziś w Ogrodzie<br />

Saskim obok fontanny o godzinie drugiej po południu. – Laura”<br />

Wyrazy te przeszyły Cezarego do szpiku koś<strong>ci</strong>. W pierwszej chwili <strong>na</strong>skoczyło podejrzenie: „to ten Barwicki<br />

zwabia mię w potrzask. „Laura” – to <strong>na</strong> wabia. Tam, obok fontanny, <strong>na</strong>padną <strong>na</strong> mnie jakieś zbiry. Dobre miejsce, bo<br />

zaraz po operacji moż<strong>na</strong> się opłukać”. Później przyszły refleksje: „Skąd znowu Barwicki Dlaczegóżby znowu w<br />

ogrodzie, obok fontanny, w miejscu ustronnym Jeżeli Barwicki – to gdzieś w kawiarni, w teatrze, <strong>na</strong> placu.<br />

Dlaczegóżby nie miała być Laura”<br />

Laura! Dźwięk tego imienia, szept tego imienia, jego zapach...<br />

Cezary nie wró<strong>ci</strong>ł już do mniej wonnych trupów. Natomiast umył się, wyspirytusował, wyczyś<strong>ci</strong>ł, wywietrzył.<br />

Pog<strong>na</strong>ł w kierunku tramwaju. Było jeszcze bardzo dużo czasu, więc miał możność obserwowania miejsca z od<strong>da</strong>li.<br />

Wy<strong>da</strong>wał się śmiesznym samemu sobie, gdy zza drzew, to z jednej, to z drugiej strony, ba<strong>da</strong>ł okolicę fontanny.<br />

Nieliczni przechodnie <strong>ci</strong>apali po bło<strong>ci</strong>e chodników i pewnie ze zdumieniem przyglą<strong>da</strong>li się młodzieńcowi, <strong>który</strong><br />

wytrwale defilował w pustej alei. Niejeden (niejed<strong>na</strong>) pomyślał(a):<br />

– Ha, pewnie schadzka... O młody, młody!<br />

Schadzka! Z Laurą! Po tylu tęsknotach, żalach, utra<strong>ci</strong>e, bez<strong>na</strong>dziei! Dreszcz przenikał. Serce biło. Brak tchu.<br />

Smutek i płomienista radość. Wspomnienia i marzenia. Bojaźń i prośby błagalne. Nikt nie <strong>na</strong>dchodził. Nikt nie<br />

przesuwał się obok tej fontanny, która stała się formą męczarni, dziwaczną posta<strong>ci</strong>ą tęsknoty, chimerą przywidzeń. Były<br />

chwile, że Cezary posta<strong>na</strong>wiał u<strong>ci</strong>ec stąd. Odejść, odejść! To go znie<strong>ci</strong>erpliwienie tak ponosiło, że nie mógł tchu złapać<br />

i ustać przez sekundę <strong>na</strong> miejscu, to zim<strong>na</strong> wzgar<strong>da</strong> <strong>na</strong>pełniała mu piersi, niczym tru<strong>ci</strong>z<strong>na</strong> ś<strong>ci</strong><strong>na</strong>jąca krew w żyłach.<br />

Nadzwyczajnie śmieszne były te przeskoki od końca do końca, od <strong>na</strong>jzimniejszego rozumowania – iż prze<strong>ci</strong>e to jest<br />

podstęp <strong>na</strong>joczywistszy – do roztopienia się w szczęś<strong>ci</strong>u czułoś<strong>ci</strong>, które nic nie widzi i o niczym nie chce wiedzieć.<br />

Serce tłukło się w piersiach.<br />

W pewnej chwili Cezary zobaczył Laurę wychodzącą spod kolum<strong>na</strong>dy, od strony Saskiego placu. Ten widok nie<br />

przejął go spodziewaną radoś<strong>ci</strong>ą. Oczy tylko <strong>na</strong>sycały się prawdą, że to jest o<strong>na</strong>. Wy<strong>da</strong>ła mu się być młodszą o jakie<br />

pięć, sześć lat. Ist<strong>na</strong> szes<strong>na</strong>stoletnia panienka. Ubra<strong>na</strong> była w krótkie futro sobolowe i niedługą suknię. Miała <strong>na</strong> głowie<br />

prześliczny kapelusz z czarnym piórem, <strong>na</strong> nogach wysokie białe kamasze. Była prze<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>jpiękniejsza z kobiet! Była<br />

<strong>na</strong>jwykwintniejsza z kobiet tego miasta! O, jakże była pięk<strong>na</strong>! Jakie nieopisane uczu<strong>ci</strong>e płynęło dookoła niej, gdy się<br />

posuwała <strong>na</strong>przód, rozglą<strong>da</strong>jąc się wokół fontanny! Cezary patrzył w nią, w obraz nieporów<strong>na</strong>ny, i nie mógł się z<br />

miejsca poruszyć. Przeżywał swe <strong>na</strong>jwyższe szczęś<strong>ci</strong>e. Wszystko jedno! Ach, wszystko jedno! Ży<strong>ci</strong>e i śmierć nic nie<br />

z<strong>na</strong>czy. Wszakże to o<strong>na</strong>, Laura. Zobaczyła go z <strong>da</strong>leka. Podniosła do twarzy dwa futrzane obramowania sobolowe<br />

rękawów, zakrywając sobie oczy. Stanęła i czekała. Zbliżył się i stanął przed nią.<br />

– Czy znowu będziesz może bił mię batem po twarzy – zapytała <strong>ci</strong>cho.<br />

– Nie! – jęknął. – Nigdy! Tak wtedy byłem nieszczęśliwy... Dziękuję <strong>ci</strong>, żeś ch<strong>ci</strong>ała zobaczyć się ze mną.<br />

– Dlaczegoś stamtąd wyjechał<br />

– Poszłaś za mąż za Bawickiego.<br />

– To nie ma nic do rzeczy.<br />

Zachichotał jak głupiec.<br />

– Czy on jest tutaj, w Warszawie<br />

– Jest.<br />

– To pewnie <strong>na</strong>s śledzi.<br />

– Boisz się, Czaruś<br />

– Boję się. Ja już złożyłem dowody, jak go się boję. O, ja się go boję! Ch<strong>ci</strong>ałbym go dostać w ręce. Czy wiesz<br />

Gotów byłbym rozpętać rewolucję, żeby go dostać w swe ręce.<br />

– Dobra to będzie rewolucja, której celem będzie Barwicki we własnej osobie. Czy i mnie także chcesz dostać i<br />

torturować jak jego<br />

– Ciebie... <strong>ci</strong>ebie – nie. Ciebie jedną kocham <strong>na</strong> ziemi. Ciebie kocham do szaleństwa. Nie umiem powiedzieć<br />

i<strong>na</strong>czej i mówię jak w teatrze albo w romansie: „do szaleństwa”. Ty jesteś – Laura.<br />

– A prze<strong>ci</strong>e jeszcze się <strong>na</strong> mnie gniewasz<br />

– Czy się gniewam... Nigdy nie będziemy razem! Zawsze tamten człowiek będzie z tobą! Powiedz, czy to nie jest<br />

rozpacz<br />

– Nie myśl o tym.<br />

– A o czymże to ja mam myśleć Czy nie wiesz czasem, o czym ja mam myśleć<br />

– To myślałeś o mnie<br />

125


– Myślałem o tobie dniami i nocami. Wszędzie, zawsze! W prosektorium, w <strong>ci</strong>ągu pracy, przy pisaniu cyfr u<br />

pewnego urzędnika, <strong>na</strong> ulicy, w domu przy muzyce, w k<strong>na</strong>jpie, w teatrze, przy stole, w rozmowach, w dysputach, w<br />

awanturach, wszędzie, gdzie tylko byłem. Stałaś przy mnie. Czułem <strong>ci</strong>ę tuż, tuż za ramio<strong>na</strong>mi, czułem twój zapach,<br />

czułem <strong>ci</strong>ę w sobie, w miej krwi, w moich piersiach, w żyłach. Całowałem <strong>ci</strong>ę w nocy – pewnie wtedy, gdy <strong>ci</strong>ę tamten<br />

całował – wy<strong>ci</strong>ągałem do <strong>ci</strong>ebie ręce przez całę tę ziemię – pewnie wtedy, gdy on <strong>ci</strong>ę obejmował! Ty jesteś tak prosta –<br />

prześlicz<strong>na</strong>, ty jesteś tak stroj<strong>na</strong>, tak zgrab<strong>na</strong>, tak pachnąca, wykwint<strong>na</strong>, wyszuka<strong>na</strong> – wybra<strong>na</strong>, miła! Jesteś okrążo<strong>na</strong><br />

przez jakieś wymyślne, nie istniejące, wyrafinowane kolory! Ty jesteś Laura! Laura! Laura!<br />

Szli boczną aleją. Drzewa ogołocone stały nieruchomo, jakby <strong>na</strong>słuchiwały tych wyz<strong>na</strong>ń. Drzewa były jakby rozdęte<br />

od wilgo<strong>ci</strong>, od odwilży, od rozkisających waporów, które się już po długich deszczach burzyły w ziemi. Pani Laura<br />

Barwicka gorzko płakała.<br />

– Nie było <strong>ci</strong>ę przez tyle miesięcy! Myślałem już nieraz, że <strong>ci</strong>ę wcale a wcale nie było. Myślałem nieraz, że byłaś<br />

tylko piękną poezją, którą czytałem w szczęśliwej chwili mego dzie<strong>ci</strong>ństwa. Myślałem nieraz, że byłaś zawikłaną<br />

opowieś<strong>ci</strong>ą, snem moim o krasawicy, o <strong>na</strong>jcudniejszej kobie<strong>ci</strong>e ludzkiej rasy. Nieraz z tęsknoty prosiłem <strong>ci</strong>ę, żebyś<br />

przyszła do mnie przez sen. A teraz przyszłaś sama. Przyszłaś jeszcze bardziej zachwycająca niż w Leńcu. Jeszcze<br />

bardziej gładka, powab<strong>na</strong>, <strong>na</strong>dob<strong>na</strong>! Jesteś teraz tak wysmukła, tak puszysta. Ale jesteś bla<strong>da</strong>, tak smut<strong>na</strong>. Czemu jesteś<br />

smut<strong>na</strong><br />

Nic nie odpowiedziała. Łza łzę pobijając, płynęły po jej twarzy przeobfite strugi. Ponieważ podniosła woalkę, wi<strong>da</strong>ć<br />

było jej policzki o przezroczystej, białej cerze zimowej. Nie mogła podnieść oczu, bo zawalone były falami łez. Nie<br />

mogła mówić, bo pełne miała usta słonej goryczy. Stanęła wresz<strong>ci</strong>e.<br />

– Widzisz, coś ty <strong>na</strong>robił! – rzu<strong>ci</strong>ła z głębi piersi.<br />

– A co<br />

– Ach, ty! – wybuchła. – Gdybyś był wtedy nie skroił tej awantury, byłabym może wybrnęła z matni.<br />

– Tej awantury... – powtórzył jak echo.<br />

– Byłabym się może od niego wykaraskała! Byłabym może z<strong>na</strong>lazła środki, żeby interesy moje rozplątać, rozwikłać.<br />

Byłabym się zapracowała <strong>na</strong> śmierć, a wresz<strong>ci</strong>e bym wylazła. Tyś to <strong>na</strong>robił, że musiałam wziąć wziąć ślub bez zwłoki,<br />

<strong>na</strong>tychmiast! Musiałam albo się uratować w opinii, albo zginąć. Ty waria<strong>ci</strong>e, <strong>na</strong>pastniku, moskiewski wychowanku!<br />

Mogłam być twoją, a teraz muszę być z Barwickim, muszę być jego żoną!<br />

Zaniosła się niemym, zduszonym, spazmatycznym płaczem, oszalałym łkaniem. Na chwilę poko<strong>na</strong>ła się, zastanowiła<br />

się. Słowa przemocą wyszarpane z piersi ledwo–ledwo wy<strong>da</strong>ła:<br />

– Muszę teraz... Muszę... Tak oto... Umierać z żalu... Za tobą...<br />

Cezary zachwiał się od wrażenia, że to teraz on dostał szpicrutą straszliwe poprzez oczy <strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>e. Wszelkie słowa<br />

wypadły mu z gardła. Sam głos zamarł. Ani jednego słowa odpowiedzi. Stanął głupi i niemy. Błagać ją o co<br />

Przepraszać ją za co Przyobiecywać jej co Usprawiedliwiać się z czego Ani jednej myśli, ani jednego powzię<strong>ci</strong>a, ani<br />

jednego postanowienia. Wyjęknął <strong>ci</strong>cho...<br />

– Chodźmy stąd...<br />

– Dokąd<br />

Alboż wiedział, dokąd Któż to była ta kobieta Teraz dopiero dowiedział się o niej. Gdyby mógł rzu<strong>ci</strong>ć się przed<br />

nią <strong>na</strong> kola<strong>na</strong>, gdyby mógł przy<strong>ci</strong>snąć do ust brzeg jej sukni, gdyby mógł ucałować jej stopy!<br />

Ludzie w tym miejscu rozmai<strong>ci</strong> przechodzili i podnosili oczy <strong>na</strong> tę <strong>da</strong>mę tak piękną, a tak gorzko płaczącą. Trzeba<br />

było koniecznie z tego miejsca odejść. Znowu tedy powiedział:<br />

– Chodźmy stąd!<br />

– A dokądże pójdziemy<br />

Podniosła <strong>na</strong> niego oczy. Blady uśmiech, zbłąkany gość, przewinął się przez jej usta, wykrojone tak przecudnie.<br />

– Nie, Czaruś – rzekła – już z tobą nigdzie nie pójdę.<br />

– Nigdy<br />

– Nigdy.<br />

– To po cóżeś mię tu wezwała<br />

– Wezwałam <strong>ci</strong>ę tutaj – jęknęła z <strong>na</strong>jbardziej przepaś<strong>ci</strong>stego d<strong>na</strong> boleś<strong>ci</strong> – żeby <strong>na</strong> <strong>ci</strong>ebie popatrzeć, <strong>na</strong> miłość<br />

mojego serca jedyną, jedyną! Na szczęś<strong>ci</strong>e moje zabite, zabite! A tyś myślał, że ja <strong>ci</strong>ę <strong>na</strong> schadzkę... Że do hotelu<br />

Przystoj<strong>na</strong> mężatka... do hotelu...<br />

– Nic nie myślałem.<br />

– Więc mówisz, żem schudła Widzisz – to przez <strong>ci</strong>ebie! A ty<br />

Oczy jej obeschły i patrzyły teraz, spłakane i zaczerwienione, z nieopisaną miłoś<strong>ci</strong>ą, z niezgłębioną słodyczą.<br />

Oglą<strong>da</strong>ła usta, oczy, brodę i policzki Cezarego, jakby je oczyma materialnie całowała. Po stokroć wznosiła <strong>na</strong> niego<br />

oczy i po stokroć powracała.<br />

– Więc to tak – westchnął – teraz jesteś ślubną żoną Barwickiego.<br />

– Tak.<br />

– I ślub ten staje <strong>na</strong> przeszkodzie <strong>na</strong>szemu szczęś<strong>ci</strong>u<br />

Zawahała się, zakołysała <strong>na</strong> miejscu, nie mogąc iść <strong>da</strong>lej. Wresz<strong>ci</strong>e rzekła:<br />

126


– Ślub nie ślub... Cóż mi tam Barwicki! Ale słowo. Dane słowo honoru.<br />

– Słowo honoru...<br />

– Tak, Czaruś. Ja byłam wol<strong>na</strong> i ty byłeś wolny. Byliśmy dwa wolne p<strong>taki</strong>. szaleliśmy ze szczęś<strong>ci</strong>a pod <strong>na</strong>szym<br />

niebem. Aleś to wszystko nogami podeptał!<br />

– Kłamiesz! To ty teraz wszystko depcesz nogami! Nasze szczęś<strong>ci</strong>e!<br />

– Nie gniewaj się <strong>na</strong> mnie! W tej chwili nie gniewaj się <strong>na</strong> mnie! Tą chwilą będę żyła... długie miesiące, długie<br />

miesiące... Nie odbieraj mi tej chwili!<br />

Ch<strong>ci</strong>ała niepostrzeżenie pochwy<strong>ci</strong>ć jego rękę, ale ją wyrwał. Znowu poniosła go jędza zazdroś<strong>ci</strong>, <strong>na</strong>jstraszliwszy z<br />

demonów. Roześmiał się dziko:<br />

– Słowo honoru! Słowo honoru!<br />

Ukłonił się z <strong>da</strong>leka.<br />

– Czaruś! Nie chodź! Czaruś! – wzywała z rozpaczą, w szalonej męczarni.<br />

Ale już się nie odwró<strong>ci</strong>ł. Zaklęsła się w nim dzikość czu<strong>ci</strong>a, jakby serce rozjuszonego jastrzębia zbudziło się w jego<br />

piersi, jakby szpony zemś<strong>ci</strong>wego jastrzębia u rąk mu wyrosły. Szedł rozbryzgując nogami błoto, pogwizdując z<br />

przeję<strong>ci</strong>em, śród drzew głuchych.<br />

127


Był pierwszy dzień przedwiośnia. Powiał wiatr południowy i w płynne błoto zamienił stosy śniegu uzgarniane<br />

wzdłuż chodników. We włosy i w usteczka, w nozdrza, w policzki i w uszy dzie<strong>ci</strong> spieszących do szkółek wiał ów wiatr<br />

suchy, odmienny. Tysiące wróbli ćwierkały radośnie, do upadłego, hardo i nieustępliwie <strong>na</strong> gzemsach odrapanych<br />

murów, <strong>na</strong> załamaniach rynien i <strong>na</strong> czarnych gałęziach kaszta<strong>na</strong>, więźnia w podwórzu żydowskiej kamienicy.<br />

Bladozielone Żydki wyś<strong>ci</strong>ubiły niebieskawe nosy z piwnic i, że tak powiem, z mieszkań <strong>na</strong> Fran<strong>ci</strong>szkańskiej ulicy. W<br />

czystych alejach przechodnie szli wesoło, tupiąc suchymi butami po betonie chodnika, <strong>który</strong> w oczach obsychał. Już się<br />

<strong>na</strong> rogu ulicy uwijała mło<strong>da</strong> ulicznica w przedwcześnie wiosennym stroju, ażeby prze<strong>ci</strong>e więcej <strong>na</strong>goś<strong>ci</strong> <strong>na</strong> wabia<br />

łobuzom pokazać. Obłok wiosenny <strong>na</strong>d miastem przepływał jak anioł boży, zarówno miłujący cnotliwe i grzeszne.<br />

Dzwon się <strong>na</strong> wieży <strong>da</strong>lekiej rozlegał, jak gdyby <strong>na</strong> zlecenie anioła lecącego przez niebiosy wołał ku wszystkim<br />

nędzarzom, znękanym i z żartym przez choroby: „Wios<strong>na</strong>, o ziemscy nędzarze!”.<br />

Tego dnia właśnie od Nowego Światu, przez plac Trzech Krzyżów <strong>ci</strong>ągnęła wielka manifestacja robotnicza w stronę<br />

Belwederu. Bezrobotni wskutek fabrykanckiego lokautu, strajkujący wskutek drożyzny i niemożnoś<strong>ci</strong> wyży<strong>ci</strong>a z płacy<br />

zarobkowej tak nędznej, jaka była ich udziałem – i uświadomieni komuniś<strong>ci</strong>. Ci trzymali prym, mło<strong>da</strong> gwardia, a raczej<br />

awangar<strong>da</strong> Sowietów.<br />

Ludzie <strong>ci</strong> ś<strong>ci</strong>ągnęli z niskiego Powiśla i z <strong>da</strong>lekiej Woli. Przemknęli się pojedynczo wszystkimi ulicami, a tutaj<br />

dopiero, u wylotu Alei Ujazdowskich, spiknęli się i z radoś<strong>ci</strong>ą <strong>na</strong>trafili <strong>na</strong> swoich. Właś<strong>ci</strong>wy powód tego pochodu był<br />

<strong>na</strong>stępujący. W jednej z fabryk robotnicy zażą<strong>da</strong>li podwyżki zarobku o 50 procent. Skoro dyrekcja kategorycznie<br />

odmówiła, grzecznie ujęli dyrektora pod paszki i wyprowadzili <strong>na</strong> podwórze, a z podwórza za bramę. Tam zaś poprosili<br />

go kolanem, żeby poszedł do swego mieszkania, a tutaj się nie plątał, gdzie go nie p o t r z a. Sami zaś zajęli pozycję<br />

przy maszy<strong>na</strong>ch, każdy specjalista przy swojej specjalnoś<strong>ci</strong>. Fabrykę ogłosili jako zajętą w posia<strong>da</strong>nie rady robotniczej.<br />

Właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>el fabryki ze swej strony ogłosił, że fabrykę zamyka <strong>na</strong> czas nieograniczony, a wszystkich robotników wy<strong>da</strong>la.<br />

Wtedy robotnicy oświadczyli, że nie pozwolą zamknąć tej fabryki, sami będą pracować i nikomu jej nie <strong>da</strong>dzą. Wtedy<br />

policja otoczyła fabrykę i zażą<strong>da</strong>ła od zespołu robotników, żeby wyszedł dobrowolnie, jeśli nie chce <strong>na</strong>razić się <strong>na</strong><br />

przymusowe wy<strong>da</strong>lenie.<br />

Właśnie wtedy kierownictwo partii zażą<strong>da</strong>ło od ogółu robotników popar<strong>ci</strong>a. Manifestacja wyszła <strong>na</strong>gle z placu i<br />

ruszyła pod Belweder. W pierwszym szeregu z<strong>na</strong>cznego tłumu szli ująwszy się pod ręce ideowi przedstawi<strong>ci</strong>ele, między<br />

innymi Lulek i Baryka. Baryka w samym środku, ubrany w lejbik żołnierski i czapkę żołnierską. – Śpiewali.<br />

Właśnie kon<strong>na</strong> policja pokazała się w jednej z ulic poprzecznych. Oficer <strong>na</strong> pięknym koniu, w płaszczu gumowym<br />

spiętym <strong>na</strong> piersiach, w skokach konia i lansa<strong>da</strong>ch przejeżdżał obok tłumu szarego i rudego, <strong>który</strong> się ś<strong>ci</strong>skał i zbijał w<br />

jedno <strong>ci</strong>ało. Oficer przypatrywał się pilnie ideowcom. Specjalnie pilnie temu w czapce żołnierskiej. Gdy tłum zbliżył się<br />

pod sam już pałacyk belwederski, z wartowni żołnierskiej wysunął się oddział piechoty i stanął w poprzek ulicy, jakby<br />

tam <strong>na</strong>gle ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong> szara, parkan niezłomny, mur niezdobyty wyrósł.<br />

Baryka wyszedł z szeregów robotników i parł oddzielnie, wprost <strong>na</strong> ten szary mur żołnierzy – a <strong>na</strong> czele<br />

zbiedzonego tłumu.<br />

Konstan<strong>ci</strong>n, d. 21 września 1924.<br />

128

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!