30.01.2015 Views

Pokaż treść!

Pokaż treść!

Pokaż treść!

SHOW MORE
SHOW LESS

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.

ROK II MARZEC 1939 Nr 2 (8)<br />

i<br />

y;< , i<br />

A T E N E U M<br />

CZASOPISMO POŚWIĘCONE SPRAWOM KULTURY<br />

KS. MIECZ. ŻYWCZYNSKI . .<br />

STEFAN NAPIERSKI . . . .<br />

FRANCIS JAMMES . . . . .<br />

KONSTANTY STANISŁAW SKI .<br />

TADEUSZ B R E Z A ...........................<br />

Emigracja polska i Kuria rzymska<br />

wobec upadku unii w Rosji<br />

w r. 1839 ..................................... 183<br />

O Bolesławie Koskowskim . . 197<br />

Almaida d‘Etremont . . . . 205<br />

Z a u to b io g r a f ii.......................... 232<br />

Za n iew id o m y m ...........................253<br />

W IL L IA M SZEKSPIR<br />

Romeo i Julia (tł. J. Iwaszkiewicz) 264<br />

U W A G I<br />

EUGENIA KRASSOWSKA<br />

STANISŁAW BRZOZOWSKI<br />

JÓZEF MASLIfłSKI . . .<br />

. . Powieść St. Brzozowskiego . . 273<br />

. Z niedrukowanej korespondencji 282<br />

. . Treścioform na zakręcie . . . 294<br />

S P R A W O Z D A N I A<br />

„ W garderobie duchów" K . W ie rzy ń sk ie g o (T. Terlecki) — D w ie traged ie<br />

(A . Sowiński) — K ilka u w ag o ostatnich książkach Szelburg-Z arem biny (S t. N a-<br />

pierski) — P osp olite ruszenie p oetów (S t. Lichański) — „ W o jn a 1812 r.“<br />

M . K u k iela (S t. Herbst) — „U kraińska p olityk a ks. A d am a C zartoryskiego przed<br />

w o jn ą krym ską" M . H a n d elsm a n a (H . Jabłoński) — S tudia n ad kw estią w ło ­<br />

ściańską w latach 1846— 1864“ E. K o sto ło w sk ie g o (S t. T . Wrona) - ..P olsk a d zia ­<br />

łaln ość dyplom atyczna w 1863-4 r.“ — K ronika.<br />

----------------------<br />

WARSZAWA CENA 2.50


ADRES<br />

REDAKCJI:<br />

W ARSZAWA, UL. SŁONECZNA 50 m. 34<br />

R ED A K C JA C Z Y N N A W E W T O R K I od godz. 2— 3.<br />

S T E F A N<br />

Redaktor:<br />

EIGER-N A PIE R SKI<br />

Rękopisów niezamówionych redakcja nie zwraca. — Utwór,<br />

o którego druku redakcja nie zawiadomiła autora w ciągu dwóch<br />

miesięcy od chwili nadesłania, jest odrzucony.<br />

Redakcja nie podejmuje się oceny rękopisów.<br />

A T E N E U M<br />

UKAZUJE SIĘ SZEŚĆ RAZY DO ROKU<br />

Cena pojedynczego numeru . . . z ł 2.50<br />

Prenumerata r o c z n a ....................................zł 12.50<br />

Prenumerata półroczna . . . . z ł 7.00<br />

(W cenę prenumeraty wliczone są koszty opakowania i przesyłki)<br />

P R E N U M E R A T Ę P R Z Y J M U J Ą :<br />

Adm inistracja „A T E N E U M “<br />

(WARSZAWA, UL. FILTROW A 53, J. ROGOZIŃSKI)<br />

oraz wszystkie większe księgarnie w kraju.<br />

KONTO CZEKOWE P. K. O. NR 16691.<br />

SKŁAD GŁÓWNY: „TOWARZYSTWO WYDAW­<br />

NICZE J. MORTKOWICZA<br />

W A R S Z A W A , U L . M A Z O W IE C K A 12.


A T E N E U M<br />

KS. MlECZySŁAW ŻZJIUCZZJŃSKI<br />

/ 11.<br />

EMIGRACJA POLSKA I KURIA RZYM SKA W OBEC<br />

UPADKU UNII W ROSJI W R. 1839<br />

(W setną rocznicę)<br />

W roku bieżącym upływa sto lat od kasaty unii<br />

w Rosji. Fakt to pozornie tylko ściśle religijny, w<br />

rzeczywistości miał on doniosłe znaczenie ogólnokulturalne.<br />

Był to cios, wymierzony w kulturę zachodnio<br />

- europejską, rzymską, w pewnej zaś mierze<br />

i klęska polskości. Rocznica ta wywoła zapewne<br />

szereg artykułów, niniejszą rozprawę poświęca<br />

się tylko zagadnieniu jak na tę kasatę zareagowano<br />

w Rzymie oraz jak na nią patrzyli współcześni<br />

i jak próbowali przeciwdziałać je j skutkom<br />

Polacy, którzy mogli się szczerze w tej sprawie<br />

wypowiadać tzn. Polacy na emigracji-1)<br />

Kościół unicki zaczął istnieć na ziemiach polskich od r. 1595 czy na-<br />

‘jwet od synodu brzeskiego, w październiku 1596 r. Nie wchodząc w<br />

szczegóły sporu wśród badaczy, czy dzieło unii było potrzebne, czy nie,<br />

czy było przeprowadzone należycie czy nie należycie, stwierdzić wszakże<br />

wolno, że w w. X V II i X V III sięgało ono na Wschodzie tylko tak<br />

daleko, jak daleko sięgały granice państwa polskiego, i jedynie na poparcie<br />

tego państwa mogło liczyć. Dla polityków rosyjskich unia, łącząca<br />

miliony dusz z Rzymem, z kulturą zachodnią, musiała być od początku<br />

rzeczą niemiłą, nawet znienawidzoną. Gdy w r. 1772 część ziem<br />

*) M ateriały do n in iejszej pracy autor czerpał z n astęp u jących zbiorów ręk op i­<br />

śm iennych: archiw a w atykańskie i w iedeńskie, bibliotek i C zartoryskich w Krakowie,<br />

R apperswilska i Z am oyskich w W arszaw ie. W stęp i tło o góln e oparto n a litera tu ­<br />

rze przedm iotu i źródłach drukow anych. (T ołstoj, P elesch, L ikow ski, L oret, B oudou,<br />

Theiner, C hotkow ski, G łubokow skij, S zaw ielskij, K iprianow icz, Schiem ann, C harkie-<br />

•Wriry i i n ^


184 EMIGRACJA POLSKA I U KI A RZTJMSKA<br />

polskich odeszła od Rosji, rząd rosyjski, choć nie mógł — oczywiście —<br />

jednem pociągnięciem pióra zmusić unitów z tych ziem do przejścia<br />

na prawosławie, to jednak odrazu zastosował w stosunku do nich politykę<br />

inną, niż względem katolików obrządku łacińskiego. Ten ostatni<br />

traktowała cesarzowa rosyjska Katarzyna II brutalnie, ale wydaje się<br />

niewątpliwem, że unię postanowiła całkowicie unicestwić. Zmierzały<br />

do tego jej postanowienia, masowe i brutalne „nawracanie11 oraz „oczyszczanie“<br />

obrządku unickiego z naleciałości łacińskich przez arcybiskupa<br />

połockiego, Hierakliusza Lisowskiego. System Katarzyny nie zmienia<br />

się właściwie za jej następców. Unitom nie wolno nawet przechodzić<br />

na obrządek łaciński; tym którzy to zrobili po r. 1798, wyznaczono<br />

termin do powrotu. Pozatem Kościół unicki odłączono pod względem<br />

administracyjnym od łacińskiego i rządzono nim bez oglądania się na<br />

papieża. Mikołaj I podjął z całą energią dzieło swej babki i miał je<br />

doprowadzić do końca. Już w październiku 1827 r. ponawia on zakaz<br />

przechodzenia unitów na obrządek łaciński, zabrania też przyjmowania<br />

łacinników do unickiego zakonu bazylianów. Niektóre jednostki z pośród<br />

wyższego kleru unickiego idą na rękę carowi, jako wykonawcy czy<br />

też twórcy projektów pogrzebania unii, zwłaszcza Józef Siemaszko. Ten<br />

ostatni w listopadzie 1827 r., po rozmowie z rosyjskim dyrektorem departamentu<br />

spraw duchownych obcych wyznań, opracowuje memoriał,<br />

w którym jest cały program powolnego uśmiercenia unii. W myśl tego<br />

planu Mikołaj I tworzy w r. 1828 kolegium grecko-unickie i poleca<br />

mu czuwać nad czystością obrządku unickiego, przeprowadza nową<br />

organizację kościoła unickiego, bazylianów poddaje biskupom. Sam<br />

Siemaszko przyznawał, że ukaz ten burzył całkowicie dotychczasową<br />

budowę kościoła unickiego. Podobny jest sąd historyków unii. W kwietniu<br />

1829 r. „Konrad W allenrod'1 unii, Siemaszko został przez cara m ianowany<br />

biskupem sufraganem białoruskim. Przytoczyło się tych kilka<br />

faktów na dowód, że zagłada unii była postanowiona i wprowadzona<br />

w życie przed wojną polsko - rosyjską 1831 r., gdyż na Zachodzie<br />

a m. i. w W atykanie błędnie sądzono, iż dopiero po tej wojnie rząd<br />

zaczął unię likwidować. W powstaniu 1831 r. wzięli dość liczny udział<br />

bazylianie, ale był to z ich strony nie tylko odruch patriotyczny —<br />

polski, lecz również następstwo prześladowania, któremu ze strony rządu<br />

ulegali. Po roku 1831 likwidacja unii posuwa się w dalszym ciągu.<br />

W listopadzie 1835 r. rząd wyznacza pieniądze na całkowite upodobnienie<br />

cerkwi unickich do prawosławnych, w styczniu 1837 r. ukaz<br />

cesarski poddaje sprawy unickie oberprokuratorowi św. synodu, w lutym<br />

1838 r., po śmierci metropolity Bułhaka, niewątpliwego katolika,


EMIGRACJA POLSKA I UNIA RZZJMSKA 185<br />

ale bardzo słabego człowieka, Siemaszko obejmuje zarząd kolegium<br />

duchownego unickiego (faktycznie miał go już przedtem) i wraz z biskupem<br />

białoruskim, W asylem Łużyńskim, objeżdża diecezje dla przygotowania<br />

ich do dzieła ostatecznego. Dokonało się ono w Połocku 12.<br />

iii. st. st. 1839 r. Trzej biskupi uniccy odczytali uroczyście w cerkwi<br />

akt połączenia swego kościoła z prawosławnym. W dn. 25.III st. st.<br />

1839 r. Mikołaj I zatwierdził prośbę synodu połockiego słowami:<br />

„Dziękuję Bogu i przyjmuję". N a jednoczycieli posypały się ruble<br />

i ordery, dzieło zjednoczenia uwieczniono medalami z napisem: „Oderwani<br />

przemocą, zjednoczeni miłością1'. Tak wyglądały zewnętrzne<br />

dzieje wiekopomnego zdarzenia, wewnętrznie nie były tak proste.<br />

„Jednocząca miłość" miała oblicze dość swoiste. Interesowała ona<br />

ogromnie zarówno W atykan, jak i polityków polskich na emigracji,<br />

choć i Rzym i Polacy podzielali tu pewne iluzje, na które trzeba zwrócić<br />

uwagę. Iluzje te jednoczyły się ogólnie w przekonaniu, że sprawa<br />

unicka ma za jedną z przyczyn powstanie listopadowe, że likwidowanie<br />

unii to zemsta cara na żywiole polskim za niedawny bunt. Podniesiono<br />

wyżej, że był to pogląd całkowicie błędny, bo zniesienie unii postawiła<br />

sobie za cel już Katarzyna II, a wykonywano je przed r. 1831.<br />

Ale Polacy w swych iluzjach szli jeszcze dalej. N a unitów patrzyli oni<br />

oczami ludzi dawnej, przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, sądzili, że<br />

unici to Polacy, że zagłada unii to zagłada polskości, to nieszczęście narodowe.<br />

Było w tym poglądzie sporo racji, sam Siemaszko, łamiąc w<br />

sobie katolicyzm, łamał zarazem, jak sam przyznaje, i polskość, ale<br />

w całości biorąc, był to pogląd przesadny, a więc niesłuszny. Mimo<br />

to Polacy sądzili, że ratując unię, będą zarazem ratowali polskość, z tą<br />

myślą głównie pracowali nad sposobami ocalenia unii w Rzymie. I jeszcze<br />

jedno, znowu wspólne dyplomatom papieskim i Polakom, złudzenie.<br />

Jedni i drudzy z całym przekonaniem przestawiali zdania napisu<br />

na medalu cesarskim. Sądzili, że tylko powiedzenie, iż byli zjednoczeni<br />

miłością, a oderwani przemocą, odpowiadało prawdzie. Nie wchodząc<br />

w rozstrzyganie pytania, czy rzeczywiście unia brzeska jednoczyła tylko<br />

miłością, trzeba jednak powiedzieć, że w świetle znanych źródeł nie<br />

wszystkich unitów, nawet nie ich większość odrywała w r. 1839 od<br />

Kościoła przemoc. Nawet w W atykanie stwierdzono z czasem tę smutną<br />

prawdę. Tu powiedzieć wolno, że opór przeciw temu „jednoczeniu<br />

miłością" istniał niewątpliwie, ale opór tylko tu i owdzie, silny u niektórych<br />

jednostek, słaby w masach. Długa i konsekwentna polityka<br />

rządu rosyjskiego, długie spodziewanie się, że „Zjednoczenie" prędzej<br />

czy później nastąpi, odstępstwo biskupów i ogromnej większości wyż-


186 EMIGRACJA POLSKA I UNIA RZIJMSKA<br />

szego kleru, ciemnota ludu, który właściwie więcej się oburzał na nowe<br />

ołtarze i ikonostasy, na brody popów i zwyczaje liturgiczne, niż na<br />

zmianę głowy Kościoła, nadzieje nagrody i obawa przed prześladowaniem,<br />

niechęć do łacińskich i polskich „panów11 — wszystko to zrobiło<br />

swoje. Niewielkiej już stosunkowo reszty dokonała siła. Przeciwdziałał<br />

tej reunii polski i katolicki „pan“, szlachcic, bronił się i bolał<br />

szary, często nieznany ksiądz, dłużej jeszcze zakonnik i zakonnica, „na<br />

ostatnim szańcu11 trwały kobiety. Ważniejsze etapy tej wewnętrznej<br />

historii unii za czasów Mikołaja I to gwałtowne „nawracanie^<br />

w r. 1834, urządzone przez prawosławnego arcybiskupa połockiego,<br />

Smaragda, wywołujące protesty, a nawet opozycję ze strony rządu,<br />

wzburzenie ludu z powodu ikonostasów i protesty kleru z powodu nowych<br />

mszałów, protest 111 księży z września 1839 r. choć większość ich<br />

się nawróciła. Jeszcze w r. 1861 pisał Siemaszko, że w uporze trw ają<br />

żony wielu popów, bazylianki witebskie były unitkami jeszcze w r.<br />

1863. Lud oporny utwierdzali w wierze prawosławnej tu i owdzie<br />

kozacy nahajkami i rekwizycjami, duchownych przekonywano usuwaniem<br />

z parafii, degradowaniem na diaczków, zamykaniem w klaszto<br />

rach prawosławnych, w których często panował głód, a triumfowały<br />

szykany. Na Sybir, zdaje się, nie wysłano nikogo. Rzecz ciekawa, że<br />

0 tych wszystkich protestach i oporze W atykan był stosunkowo dobrze<br />

poinformowany przez Polaków, przez pisma, przez nuncjaturę wiedeńską.<br />

Ogromny rozgłos „nawracaniu11 unitów dawali Polacy, opinia katolicka<br />

miała oczy zwrócone na Rzym, niepokojąc się długim jego milczeniem.<br />

To zaniepokojenie wzrosło pod koniec 1838 r. Oto po W łoszech<br />

podróżował następca tronu rosyjskiego i syn cara, wielki książę<br />

Aleksander (późniejszy cesarz). W dn. 16.X II.1838 r. przybył wreszcie<br />

1 do Rzymu. Podróżował incognito, ale mimo to przyjmowano go ze<br />

wszystkimi honorami. W dn. 17.X II złożył wizytę papieżowi; ogromnie<br />

ugrzeczniony, całował go w rękę na powitanie i pożegnanie. Grzegorz<br />

X V I okazywał księciu ogromną attencję, książę odpowiadał na nią<br />

oznakami najgłębszego uszanowania dla papieża. W dn. 13.11.1839 r.<br />

opuścił Rzym. W izyta W. Księcia zaniepokoiła Polaków. W ładysław<br />

Zamojski pisał do Platera, by rozwiewał iluzję, jaka mogła powstać<br />

w W atykanie w związku z tą wizytą. Obawy były płonne,<br />

w Rzymie nie było iluzji. W. Książę nie miał pełnomocnictwa do prowadzenia<br />

pertraktacji, nie prowadzono ich zatem, proszono tylko księcia,<br />

by się wstawił u ojca za katolikami, ale właśnie współcześnie kardynał<br />

sekretarz stanu Lambruschini dzielił się z nuncjuszem wiedeń­


EMIGRACJA POLSKA I UNIA RZZJMSKA 187<br />

skim wiadomością, że biskupi uniccy przedstawili carowi swą gotowość<br />

do przejścia na prawosławie i że minister rosyjski Błudow w nocy, wyważywszy<br />

drzwi, chciał zmusić metropolitę Bułhaka do przejścia na<br />

schizmę. Bułhak — według tej informacji — oparł się, ale gdy umarł,<br />

pochowano go na cmentarzu prawosławnym. Stopniowo tych wiadomości<br />

o likwidowaniu unii napływało coraz więcej, przyszła wreszcie<br />

wieść o zupełnej zagładzie Kościoła unickiego. W dodatku dowiedziano<br />

się w Rzymie, że arcybiskup mohilewski, Ignacy Pawłowski, pobłogosławił<br />

bez zastrzeżeń małżeństwo mieszane ks. Maksymiliana Leuchtenberg,<br />

katolika z córką cara, W. Ks. Marią, prawosławną, a przecie<br />

Stolica Apostolska była tak nieustępliwa w kwestii tego rodzaju m ałżeństw.<br />

Papież musiał zabrać głos, zwłaszcza ze względu na upadek<br />

unii, spodziewali się tego wszyscy, choć rząd rosyjski nie chwalił się<br />

głośno ze swego triumfu. Na zapytanie posła austriackiego w Petersburgu<br />

Ficquelmonta, czy Rzym będzie o tym zawiadomiony, wicekanclerz<br />

rosyjski Nesselrode, odpowiedział krótko: „Nie, o tym zachowujemy<br />

milczenie i odpowiemy dopiero wtedy, gdy nas zapytają".<br />

Zresztą rząd rosyjski nie miał pod tym względem żadnych skrupułów,<br />

sądząc, że zniesienie unii to tylko przywrócenie stanu prawnego, naruszonego<br />

przez synod brzeski z X V I w. Toteż postępował w r. 1839 w<br />

stosunku do papieża tak, jakgdyby nic na szkodę Kościoła nie zaszło.<br />

Dziękując papieżowi za przyjęcie W . Ks. Aleksandra, cesarz odpowiadał,<br />

że przyjmuje także „z głębi serca“ papieskie życzenia, ale dodawał<br />

niedwuznacznie, że chodzi o życzenia, które wyraził papież, polecając<br />

mu „interesy Kościoła łacińskiego". „Nie przestanę nigdy —<br />

zapewniał Mikołaj I — zaliczać do pierwszych swych obowiązków<br />

obowiązku opiekowania się dobrobytem swych poddanych katolickich,<br />

szanowania ich przekonań, zapewnienia im spokoju. Ale aby ten cel<br />

zbawienny można było osiągnąć, interes realny samego Kościoła łacińskiego<br />

wymaga, by W asza Swiętobliwość raczył ze swej strony użyć<br />

swej prawnej powagi, aby kler katolicki w Rosji i Polsce nie uchylał<br />

się od obowiązków wierności i poddania się prawom krajowym, bez<br />

czego w żaden sposób nie może być ani pokoju, ani trwałej pomyślności.<br />

Pośród powszechnego zamieszania, zakłócającego świat, potrzeba<br />

bardziej niż kiedykolwiek, aby Kościół swej pomocy moralnej użyczał<br />

władzy suwerennej, bo wtedy to z całkowitym bezpieczeństwem będzie<br />

mogła czuwać nad spokojem sumień11. Grzeczny ten pozornie list<br />

musiał być dla W atykanu dowodem braku dobrej woli samego cesarza.<br />

Papież polecał mu interesy wszystkich katolików, zarówno obrządku<br />

łacińskiego, jak i unickiego, cesarz obiecał opiekować się tylko ła-


188 EMIGRACJA POLSKA I UNIA RZZJMSKA<br />

cińskim. Wiedziano też w Rzymie, co rozumiał cesarz przez uchylanie<br />

się od obowiązku wierności. Nie chodziło tu o tych stosunkowo nielicznych<br />

księży, którzy popierali emisariuszy i spiski w Królestwie, lecz<br />

o biskupa podlaskiego Gutkowskiego, który zdaniem W atykanu miał<br />

słuszność, a zdaniem rządu rosyjskiego był buntownikiem. Mimo to,<br />

papież odpowiedział cesarzowi jaknajuprzejm iej. Cieszył się, że cesarz<br />

przyjął tak dobrze jego życzenia, bo w państwie rosyjskim jest<br />

wielu katolików, ale dodawał, że choć jedni są obrządku łacińskiego,<br />

inni greckiego, wszyscy jednak zasługują na troskę papieża i nic go<br />

bardziej nie mogło by ucieszyć, jak zapewnienie im pełnej swobody religijnej.<br />

Co do posłuszeństwa, jakie władzy cesarskiej winni katolicy<br />

w rzeczach świeckich, papież obiecał pobudzić ich do tego, ale też przypominał<br />

swoje poprzednie kroki: brewe Impensa charitas<br />

z lutego 1831 r. encyklikę C u m primum z 9.VI.1832 r., encyklikę<br />

Mirari vosz 15.VI1I.1832 i Singulari nos z 25.VI.1834 r.,<br />

wymierzoną przeciw Lamennais. Papież zapowiadał, że Stolica św.<br />

nigdy nie zaprzestanie głosić tej prawdy katolickiej, że wierni winni<br />

być sumiennie ulegli władcy i nie wątpił że Bóg rozproszy „przewrotne<br />

zamysły'1 buntowników i ustrzeże swych wiernych od nowych buntów.<br />

List cesarski jednak mógł być jeszcze ostatecznie brany w Rzymie za<br />

dobrą monetę, ale nie mogły być uważane za taką następne kroki rządu<br />

rosyjskiego. W dn. 10.V II.1839 r. rosyjski charge d‘affaires, Kriwcow<br />

wysyłał do kardynała sekretarza stanu poufne pismo, w którym<br />

pisał, że „jego cesarska Mość... pragnie dać nowy dowód swej troski<br />

o Kościół katolicki w swych państwach", z największą przyjemnością<br />

widziałby mianowicie X. Ignacego Pawłowskiego arcybiskupem metropolitą<br />

mohylewskim, a X. Kłągiewicza biskupem wileńskim. Jeżeli<br />

w sprawie Pawłowskiego rząd rosyjski mógł być nawet w dobrej wierze,<br />

to teraz wyrażenie o nowym dowodzie troski cara o Kościół zakrawało<br />

na cynizm wobec tego, co tenże troskliwy monarcha robił<br />

z unitami, zwłaszcza że do Rzymu przychodziły o tej ostatniej sprawie<br />

wiadomości nawet przesadne, mówiące więcej, niż to było naprawdę.<br />

Toteż tego rodzaju oświadczenia, co ostatnie Kriwcowa, musiały rozwiewać<br />

ostatecznie wszelkie złudzenia, jeżeli takie jeszcze były, co do<br />

dobrej woli rządu rosyjskiego. A jednak czekano jeszcze, a właściwie<br />

starannie przygotowywano się do uderzenia na carską politykę. Nawet<br />

kanclerz austriacki Metternich nie powstrzymywał już papieża. Sądził<br />

z pewnością, że papież wystąpić musi, spodziewał się może, że<br />

ostry krok papieża wpłynie na zmianę polityki religijnej Rosji. Już<br />

w styczniu 1839 r. radził na wypadek zniesienia unii wystąpienie szcze­


EMIGRACJA POLSKA 1 UNIA RZyMSKA 189<br />

re i mocne, ale zarazem łagodził swą radę w obawie, by nie było zamocne,<br />

by nie doprowadziło do zerwania, dodawał, że trzeba ro<br />

różniąc między cesarzem i jego doradcami, pierwszy działa w dobrej<br />

wierze, jest schizmatykiem, ale chodzi mu tylko o stłumienie ducha<br />

rewolucyjnego w państwie, to tylko jego doradcy często bez wiedzy<br />

cesarza propagują schizmę, sądząc błędnie, że w ten sposób stłumią<br />

i zarodki rewolucji. W ystąpienie papieskie zatem winno oszczędzić cesarza,<br />

winno „apelować do cesarza lepiej poinformowanego". Polacy,<br />

jako się rzekło, liczyli na ostry akt przeciwrosyjski bez zastrzeżeń.<br />

Tylko taki akt mógł być skuteczny, zdaniem Mickiewicza. Podobnie<br />

sądził W ładysław Zamojski, że dzięki ostremu wystąpieniu papieża<br />

naród polski zrozumiałby istotną myśl papieża, uczułby, że „w sprawie<br />

świętej, w obronie przeciw najazdowi wiary fałszywej, poparty jest<br />

przez ojca św., nie zaś, jak potrafiono roznieść, opuszczony, naganiony<br />

od niego". Podobnie rzecz ujmował w czerwcu 1839 r. ks. Adam<br />

Czartoryski, sądząc, że zniesienie unii winno nareszcie otworzyć oczy<br />

papieżowi na prawdziwe intencje dworu petersburskiego i że papież będzie<br />

musiał protestować głośno przez allokucję, bo nigdy większa część<br />

wiernych nie została mu odjęta jednym pociągnięciem pióra, wierni ci<br />

upadną, jeśli papież nie ogłosi się ich protektorem, zresztą po unitach<br />

przyjdzie w Rosji kolej na łacinników. Gdy zaś papież nadal milczał,<br />

książę znowu przynaglał swego przedstawiciela w Rzymie, Cezarego<br />

Platera, że w Rosji zanosi się na ruinę Kościoła i dlatego papież winien<br />

wygłosić allokucję, bo wierni potrzebują pociechy, kler zachęty<br />

i podtrzymania, a duchowni uniccy winni być zganieni, jak na to zasługują.<br />

Książę zrobił jeszcze więcej, napisał 6.X.1839 r. list wprost<br />

do papieża. W liście tym, powołując się na życzliwe przyjęcie przez<br />

papieża Zamojskiego i Platera, przypominając o prześladowaniu Kościoła<br />

w Rosji, czego dowodził załączony do listu obszerny memoriał,<br />

wskazywał książę, że cesarz rosyjski chce starannie odosobnić od Rzymu<br />

Kościół polski, aby go zniszczyć, że zatem niebezpieczeństwo jest<br />

wielkie i nie ma ani chwili do stracenia w sprawie wystąpienia przeciw<br />

temu. „Najświętszy ojcze, — mówił książę — potęga, którą rozporządzają<br />

wrogowie naszej wiary, jest ogromna, ale moc, którą Bóg<br />

złożył w twe ręce, jest jeszcze większa i potrafi zatriumfować. W każdym<br />

czasie, pośród najstraszniejszych kryzysów ludzkości, Katedra<br />

św. Piotra była ucieczką i ocaleniem dla prawd wieczyście prawdziwych.<br />

Niech W asza Swiętobliwość przemówi, a to samo będzie dziś,<br />

i katolicy w Polsce zarówno łacińscy jak i ruscy, widząc, że Kapłan<br />

Najwyższy stoi na ich czele, znajdą dzięki temu właśnie siłę, odwagę


390 EMIGRACJA POLSKA 1 U KI A RZZJMSKA<br />

i światło konieczne do walki zwycięskiej z prześladowaniem i zasadzkami<br />

nieprzyjacela wiary. Co do mnie, to tylko dla posłuchania swego<br />

sumienia, dla zadośćuczynienia swym najświętszym obowiązkom, jak<br />

pokorny syn Kościoła ośmielam się błagać W aszą świętobliwość, by<br />

zatrzymał swą uwagę na opłakanej sytuacji religii katolickiej w Polsce.<br />

Oby twe serce ojcowskie wzruszyło się cierpieniami narodu, który<br />

stale okazywał równie prawowierność, jak i przywiązanie do Stolicy<br />

św., a któremu po odebraniu istnienia politycznego, chcą nadto — by<br />

dopełnić miary jego cierpień — wyrwać wiarę ojców". Załączony memoriał<br />

opisywał obszernie prześladowczą politykę rządu rosyjskiego<br />

względem Kościoła, m. in. uśmiercanie unii, tak że już 3160000 wiernych<br />

przeszło na schizmę, radził zaś mianowanie biskupów, nawiązanie<br />

stosunków z klerem polskim, nominację metropolity unickiego, protest<br />

przeciwko nieobsadzaniu probostw, staranie o seminaria i budowę<br />

kościołów, wreszcie uważał za konieczną allokucję papieską. A obawiając<br />

się snać, by W atykan znowu, potępiając cara, nie zrobił tego<br />

w formie, drażniącej Polaków, Czartoryski tłumaczył w swym memoriale,<br />

że w Polsce między katolicyzmem i polskością istnieje silny związek,<br />

że oba te czynniki nawzajem się podtrzymują, że uderzenie w jeden<br />

z nich jest zarazem uderzeniem i w drugi, że jeśli car stłumi polskość<br />

i katolicyzm, to rozciągnie swą władzę nad wszystkimi narodami<br />

słowiańskimi. Car może robić — ostrzegał książę •— drobne ustępstwa<br />

i iluzje Kościołowi, ale nie nawróci się nigdy. Memoriał księcia podawał<br />

kilka nieścisłości: tak np. mylnie uważał X. Tadeusza Łubieńskiego<br />

za jednego z najgorszych księży w Polsce, ale zasadniczo był słuszny;<br />

więcej nawet, w ocenie dążeń władców Rosji był niezwykle przenikliwy,<br />

cała następna historia stosunków rzymsko-rosyjskich potwierdziła<br />

słuszność przewidywań wielkiego polityka polskiego. Cesarz M i­<br />

kołaj, jak często natury pierwotne, do których z pewnością ten półbarbarzyńca<br />

należał, liczył się tylko z silnymi wystąpieniami. Bądź jak<br />

bądź, głos Cartoryskiego był niewątpliwie wyrazem życzeń wszystkich<br />

katolików polskich, wszystkich ludzi dobrej woli, którzy się sprawami<br />

Kościoła interesowali. List i memoriał księcia dotarły do papieża. Osobiście,<br />

czy też przez oratorianina, ks. Theinera, Plater złożył je w sekretariacie<br />

stanu, a tam zostały przyjęte „ze szczerym wyrazem podziękowania".<br />

Poinformowano tylko wysłannika papieskiego że do listów,<br />

adresowanych do papieża, dodaje się otwartą kopię. Nadeszła wreszcie<br />

chwila przez wszystkich oczekiwana. Na konsystorzu tajnym<br />

22.XI.1839 r. Grzegorz XVI wygłosił allokucję Multa quidem<br />

o ostatnich wypadkach w Rosji, opisał w niej dzieje unii od początku,


EMIGRACJA POLSKA I UNIA RZZJMSKA 191<br />

przypomniał, jak to biskupi ruscy w XVI w. nie zmuszeni gwałtem, ani<br />

uwiedzeni podstępem, nie kierowani lekkomyślnością ani pokusami<br />

doczesnych zysków, lecz tylko idąc za światłem bożem, za prawdą, za<br />

troską o swoje i innych wiernych zbawienie, tę unię zawarli. A jednak<br />

czasy się zmieniły, przyszło na naród ruski nieszczęście, o którem łzami<br />

raczej, niż słowy należy wspominać. Biskupi uniccy, wprowadzając<br />

stopniowo w błąd swych wiernych, doszli do tego stopnia przewrotności,<br />

że nie wstydzili się publicznie ogłosić swej chęci połączenia się<br />

z Kościołem grecko - rosyjskim i prośby tej wyrazić w imieniu swych<br />

wiernych. Papież bolał nad tymi zwyrodniałymi pasterzami, nad haniebnem<br />

pogwałceniem przez nich wiary, upominał ich, by się nawrócili,<br />

a pocieszał tych, którzy trw ają przy Kościele. N a końcu przypominał,<br />

że nie może ukryć swego bólu z powodu sytuacji Kościoła w Rosji<br />

i obiecywał, że wszystko zrobi, aby ją poprawić, nie poniecha też na<br />

przyszłość żadnych starań u przepotężnego cesarza w nadziei, że ze<br />

względu na swą prawość i wzniosły umysł przyjmie życzliwie pragnienia<br />

i prośby papieskie. Tym razem nie było w allokucji mowy o posłuszeństwie<br />

poddanych, coby się może podobało carowi, ale nie było<br />

też sugestii polskiej. Sprawę katolików obrządku łacińskiego allokucja<br />

omawiała tylko paru ogólnikami. Toteż sądzić wolno, że jeśli był tu<br />

jaki wpływ obcy, to chyba jedynie wiedeński. W łaśnie tak samo wyobrażał<br />

sobie przyszłą allokucję Metternich: potępienie faktu, ale nie<br />

cesarza. Jakoż zgromiono odstępców, ale nie wspomniano o rządzie,<br />

tegoż odstępstwa współtwórcy. Czy o tym winowajcy nie wiedziano<br />

Nie ulega wątpliwości, że musiano wiedzieć, świadczyło o tej winie<br />

choćby milczenie rządu rosyjskiego, miano w Rzymie kopie protestów<br />

unickich , kierowanych do cesarza, miano carskie ukazy, miano<br />

list cara do papieża, zapewniający o opiece nad Kościołem w chwili,<br />

gdy temu Kościołowi wymierzono cios największy. Nikt chyba w Rzymie<br />

nie sądził, aby Mikołaj I był pół-idiotą jak współczesny cesarz<br />

austriacki Ferdynand I, by robił to, co mu kazano, aby o niczem nie<br />

wiedział i prześladowania był nieświadom. Czy zatem naprawdę wierzono<br />

w cesarską prawość charakteru Najprawdopodobniej nie, ale<br />

nie chciano zerwania, obawiano się może zła jeszcze większego, wybrano<br />

drogę, którą radził kanclerz wiedeński, nie tą, którą wskazywali Polacy.<br />

Jakież tedy owoce przyniosła ta allokucja<br />

Allokucji z 1839 r. Rzym chciał nadać jaknajwiększy rozgłos, otrzymali<br />

jej tekst wszyscy akredytowani przy papieżu posłowie, a więc<br />

austriacki, bawarski, badeński, belgijski, brazylijski, francuski, hanowerski,<br />

lukkijski, meksykański, modeński, neapolitański, Nowej Gre-


192 EMIGRACJA POLSKA 1 U KI A RZIJMSKA<br />

nady (dziś Kolumbia i Wenecuela), holenderski, portugalski, pruski,<br />

Zakonu Jerozolimskiego, sardyński, wirtemberski i saski, wszyscy<br />

kardynałowie, nuncjusze i internuncjusze oraz, oczywiście, poseł rosyjski.<br />

Ale chodziło o to, by dotarło ono i do Polski. Zajęli się tem Polacy,<br />

oraz nuncjusz wiedeński i internuncjusz monachijski, ci ostatni z polecenia<br />

kardynała sekretarza stanu. Allokucję wręczano tedy Polakom,<br />

bawiącym we Włoszech, Francji i Niemczech, gorliwie to robili<br />

zwłaszcza ludzie z obozu Czartoryskiego, sam Plater i zmartwychstańcy<br />

dawali ją też, prawdopodobnie, Polakom licznie bawiącym wówczas<br />

w Rzymie. Internuncjusz monachijski znalazł kogoś, kto podjął<br />

się przemycić do Rosji choćby tysiąc egzemplarzy allokucji, nuncjusz<br />

wiedeński liczył głównie na pomoc arcyksięcia Ferdynanda, gubernatora<br />

Galicji, i biskupa krakowskiego Skórkowskiego. Ten ostatni podjął<br />

się rozszerzenia pisma papieskiego bez wahania, ale arcyksiążę odpowiedział,<br />

że przesłanie allokucji do Rosji jest prawie niemożliwe, a nawet<br />

zbędne, bo ogłoszą ją czasopisma rosyjskie. Ogólnie biorąc, akt<br />

papieski do unitów w Rosji prawie nie dotarł, sięgnął conajwyżej do<br />

unitów w Królestwie i Galicji, najbardziej zainteresowanych czytelników<br />

znalazł w Polakach. Było to zresztą do przewidzenia i napewno<br />

w Rzymie nie miano co do tego złudzeń.<br />

Oceniano krok papieski rozmaicie. Królowi francuskiemu bardzo<br />

się on podobał, Metternichowi jeszcze więcej, zwłaszcza dlatego, że papież<br />

oszczędził osobę samego cara. Mikołaj I istotnie zdziwił się, iż<br />

protest papieski wypadł o wiele skromniej, niż oczekiwano, car ironizował<br />

nadto, że nawet na katolików allokucja nie wywarła wielkiego'<br />

wpływu, bo spodziewali się silniejszego gniewu papieża. Nic dziwnego<br />

tedy, że w Petersburgu nie wiele się allokucją przejęto, była za<br />

słaba. Polityka kościelna rządu rosyjskiego nie zmieniła się ani odrobinę,<br />

zaczęto próbować nawrócenia biskupa unickiego w Królestwie,<br />

Szumborskiego, w r. 1840 usunięto z diecezji podlaskiej biskupa Gutkowskiego,<br />

starannie tłumiono resztki uporu wśród unitów w cesarstwie,<br />

a tymczasem umieszczono we „Frankfurter Zeitung“ złośliwą<br />

konfutację allokucji. Odmienny wpływ wywarła allokucja na Polaków.<br />

Władysławowi Zamojskiemu podobała się ogromnie, sądził że<br />

jest doskonała w swej treści i że „skutek przyniesie nad rachuby ludzkie",<br />

widział w niej bojowe, antyrosyjskie wystąpienie papieża.<br />

Ks. Adam Czartoryski pisał do kardynała Lambruschiniego, że „allokucja<br />

ta została przyjęta jako oznaka nowej ery i jako gwarancja lepszej<br />

przyszłości" katolicyzmu w Rosji. W ydawana przez Januszkiewicza<br />

„Młoda Polska" pisała, że słoWa papieża pocieszyły Polaków. Papież,


EMIGRACJA POLSKA 1 UNIA RZIJMSKA 195<br />

oszukany przez ich milczenie w czasie powstania listopadowego „dziś<br />

uroczyście potępia czyn, jaki na nim wyłudzono. Oddawna już wyrzucał<br />

sobie, że padł ofiarą chytrości rządu rosyjskiego1'. Toteż słowa papieskie<br />

przez długie wieki będą budziły ufność i dawały pociechę Polakom.<br />

„Trzeci M aj“ podnosił znowu, że w allokucji papież uczy „duchowego<br />

oporu przeciw tym, którzy mogą zabić ciało, ale nie m ają<br />

władzy nad duszą11 i dlatego nie należy uważać słów papieża za bezsilne<br />

żale, owszem, winny one obudzić żarliwość wiary w każdym pobożnym<br />

sercu. Ale nie wszyscy tak sądzili. Z melancholijną ironią odpowiadał<br />

Kajsiewiczowi Mickiewicz, że allokucja wydała mu się za słabą,<br />

ale widać Polacy i na tyle łaski papieskiej nie zasłużyli. „Tylko Pan<br />

Bóg zlituje się nad biednym, prostym ludem i szlachtą okoliczną i m atkami<br />

wiejskich rodzin11. Podobnie i wielu Polaków uważało, że jest<br />

ona za słaba, za umiarkowana, raziło zwłaszcza podkreślenie zalet cesarza,<br />

w które przecie nikt nie wierzył. To ostatnie zabolało zwłaszcza<br />

antyklerykałów polskich. W ydawana w Strasburgu pod redakcją Leona<br />

Zienkowicza, satyryczna „Pszonka11 poświęciła allokucji polemizujący<br />

z „Młodą Polską11, ostry artykuł p. t. „Nie przynęcisz wróbla plewą11.<br />

Wypomniano tu papieżowi jego dotychczasowe postępowanie<br />

w stosunku do Rosji, podkreślono, że Polacy spodziewali się słów,<br />

które położą świadectwo polskiej krzywdzie. „I oto, zamiast tego<br />

wszystkiego, gawędka, jak Rusini byli syzmatykami, jak potem zbliżali<br />

się do jedności z Kościołem Rzymskim, jak dzisiaj znowu się<br />

odszczepili. Kilka westchnień, kilka sentencyj, napomnienie odstępców,<br />

aby się pomiarkowali, a w końcu następna kardynałom obietnica11...<br />

Złośliwe to streszczenie aktu papieskiego autor artykułu<br />

w „Pszonce11 konkludował, że naród polski nie wiele sobie robił z klątwy<br />

Rzymu, nie wielką też wagę przywiązuje do rzymskich oświadczeń<br />

protokularnych. Był, jest i będzie Polską, nie pytając, czy na to Rzym<br />

pozwoli. Ostrzej jeszcze wypowiedział się „Demokrata Polski11. Autor<br />

zamieszczonego w nim z racji upadku unii artykułu krytykował surowo<br />

genezę i wartość tej unii „jezuicko-zygmuntowskiej11. Miałaby ona —<br />

jego zdaniem — dużą wartość dla Polski, gdyby była przyjęta przez<br />

całą ludność prawosławną w państwie polskiem. Ponieważ to nie nastąpiło,<br />

unia narażała Polskę na wojny, przyczyniła się do odpadnięcia<br />

od Polski kozaków, przygotowała sprzymierzeńców Moskwie. Ale<br />

obecnie kasata unii przysparza wrogów Rosji. Papież jednak zawiódł<br />

nadzieje arystokracji i jezuitów. Artykuł kończył się ostrym atakiem<br />

na papiestwo za to, że nie trzyma z ludami, że uznaje prawa rządu rosyjskiego,<br />

„kto te prawa uznaje, ten zaprzecza Polsce niepodległości11.


194 EMIGRACJA POLSKA I UXIA RZ1JMSKA<br />

Nie ulega wątpliwości, że słowa papieskie o prawości Mikołaja nie<br />

mogły się podobać Polakom, tylko, że gdy jedni uważali je 1— i słusznie<br />

— za nic nieznaczące, dla, formy raczej, niż z przekonania użyte<br />

wyrażenia, to inni wzięli je na serio i dopatrzyli się w nich pochwały,<br />

implicite, postępowania carskiego, a tern samem i jego kroków w sprawie<br />

polskiej. W rezultacie, ogólnie biorąc, przyznać trzeba, że akt papieski<br />

nie przyniósł spodziewanego skutku. Opinii katolickiej nie powiedział<br />

nic nowego, bo o odpadaniu unitów już wiedziała, rządu rosyjskiego<br />

bynajmniej nie powstrzymał, za to zranił jeszcze bardziej<br />

część emigracji polskiej, tak jak i zdziwił część opinii katolickiej owem<br />

podkreśleniem prawości cesarza, a więc uniewinnieniem go właściwie—<br />

jak sądzono — w sprawie prześladowania Kościoła.<br />

Mówiło się wyżej, że kasata unii w r. 1839 na Litwie i Rusi spadła<br />

jak grom na społeczeństwo polskie. Próbowało też ono ratować to, co<br />

się dało z resztek obrządku unickiego. Pobudki tej działalności były<br />

niewątpliwie przedewszystkiem narodowe, polityczne. I w Rosji przecie<br />

i w Galicji unici byli silnie związani z polskością. Od tej polskości<br />

z trudem wyzwalał się Siemaszko — przedtem nim wyzwolił się z ram<br />

katolicyzmu. Polakami właściwie byli biskupi chełmscy, jak choćby<br />

Szumborski, który się uważał za „szczerego Polaka i wiernego syna<br />

Polski", silnie spolonizowani byli i uniccy Rusini w Galicji. Ratowanie<br />

unii było zatem i ratowaniem polskości. Nie należy jednak wykluczać<br />

tu i motywu czysto kościelnego, religijnego, tembardziej, że jedno<br />

z drugiem, a więc polskość z katolicyzmem, tak jak prawosławie z rusyfikacją,<br />

były ściśle związane wówczas na terenach Europy wschodniej.<br />

Na terenie Litwy i Rusi ratowanie resztek unii było ogromnie<br />

utrudnione wobec bezwzględności władz rosyjskich, tu unia była skazana<br />

na zagładę i nic jej uratować nie mogło, aczkolwiek w wielu<br />

miejscowościach księża łacińscy i ziemianie polscy próbowali podtrzymywać<br />

„upornych". Ratować unię można było jeszcze w Galicji<br />

i Królestwie, choć w tem ostatniem było to bardzo utrudnione ze względu<br />

na drażliwą czujność rządu rosyjskiego. Znacznie łatwiej pod pewnemi<br />

względami można to było jeszcze robić w Galicji. Jeżeli chodzi<br />

o wpływy rosyjskie w tym kraju, to rok 1839 miał i tu znaczenie<br />

ogromne. Były to narazie wpływy kulturalne, narodowościowe, ale<br />

wraz z nimi szły i polityczne oraz religijne.<br />

Niebezpieczeństwo dostrzeżono z kilku naraz punktów i postanowiono<br />

mu przeciwdziałać. Przede wszystkim zwrócił na nie uwagę nuncjusz<br />

wiedeński, Ludwik Altieri, choć inicjatywa nie wyszła od niego, lecz<br />

od osób, które go informowały. Już w styczniu 1839 r. pisał do kard.


EMIGRACJA POLSKA I UNIA RZl/MSKA 195<br />

Lambruschiniego, że radzono mu, aby uzyskał oddanie bazylianom<br />

kościołka pod wezwaniem Madonna del Pascolo w Rzymie. Propaganda<br />

rosyjska w Galicji zaniepokoiła Altierego równie, jak i obojętność<br />

na to rządu austriackiego. Nuncjusz miał zamiar nawet wręczyć z tej<br />

racji Metternichowi notę ostrzegającą i otrzymał nawet odpowiednie<br />

polecenie z Rzymu, nie posiadał jednak informacyj pewnych i obawiał<br />

się drażliwości rządu austriackiego. Te skrupuły uznał tedy za słuszne<br />

Lambruschini. Ustnie tylko nuncjusz ostrzegał kanclerza. Spotkał się<br />

z odpowiedzią, że obawy są płonne. Mniej uspakajające były informacje,<br />

przysłane przez arcybiskupa lwowskiego. Propagandy sdiizmatyckiej<br />

w Galicji nie zauważył, ale dostrzegł sympatię wśród duchownych<br />

unickich dla prawosławnych, i to już od czasów powstania listopadowego.<br />

Zato arcyksiążę Ferdynand d‘Este uspokajał później<br />

nuncjusza, że w Galicji nie ma niebezpieczeństwa schizmy, bo m. in.<br />

„w pewien sposób także i duch narodowy panów polskich sprzeciwia<br />

się temu“. Ałtieri wiedział, że jednak obawy całkiem płonne nie są,<br />

i przedstawiał obraz unii w Galicji dość czarno. „Greko-unici galicyjscy<br />

— pisał — to nie Polacy, lecz raczej Rusini (Russi) i Kozacy", połączeni<br />

z Kościołem w r. 1711, są całkowicie nieuświadomieni (ignorantissimi)<br />

zarówno na temat unii jak i schizmy. Kler unicki w Galicji<br />

przeklina jezuitów i szlachtę polską, wolałby się też połączyć<br />

z cerkwią prawosławną, a cesarz „wszechrosyjski“, choćby już ze swego<br />

tytułu, wywiera wśród Rusinów duży urok. Głównym winowajcą<br />

tego stanu rzeczy jest jednak „zdaniem ludzi poważnych" sam rząd<br />

austriacki, który popiera w nauczaniu teologii wycieczki przeciw papieżowi,<br />

a biskupi uniccy w Galicji chętnie tego słuchają. A jednak<br />

nawet ten czarny obraz nie skłonił Altierego do zaproponowania od<br />

siebie Watykanowi jakiegoś konkretnego programu naprawy tego stanu<br />

rzeczy. Zawiadomił tylko W atykan, że kilku „dobrych" panów polskich<br />

chciałoby, aby kościołek Madonna del Pascolo w Rzymie oddać<br />

bazylianom i że dobrze byłoby wysłać ze 4 alumnów unickich z Galicji<br />

do greckiego kolegium Propagandy.<br />

W yjaśnił jednak zarazem, że koszta utrzymania tych alumnów pokryliby<br />

„panowie polscy". I ten pomysł nie wyszedł zatem od Altierego.<br />

Nuncjusz powtórzył go najprawdopodobniej za Władysławem Zamojskim.<br />

O wiele więcej dla unii w Galicji zrobili ludzie ks. Czartoryskiego.<br />

Dogorywanie unii w Rosji zwróciło i ich uwagę na Galicję,<br />

ale w przeciwstawieniu do nuncjusza wiedeńskiego występują odrazu<br />

z propozycjami konkretnemi i coraz lepiej sprecyzowanemi. Już w lutym<br />

1839 r. ks. Adam poucza Platera, że koniecznem jest otwarcie se-


196 EMIGRACJA POLSKA 1 UNIA RZIJMSKA<br />

minarium unickiego w Rzymie, to samo powtarza mu w miesiąc później,<br />

choć W ładysław Zamojski współcześnie wysuwa projekt wysłania na<br />

studia do Rzymu choćby kilku tylko unitów, a i sam książę ograniczył<br />

później swój projekt. Drugi punkt — to oddanie bazylianom kościołka<br />

Madonna del Pascolo, a w ten sposób stworzenie dla nich w Rzymie<br />

punktu oparcia, będącego pod bokiem i bezpośrednią inspiracją papieża.<br />

Trzeci środek to mianowanie metropolity unickiego dla Rosji na<br />

znak, że Rzym nie uznaje odstępstwa Siemaszki, i wreszcie czwarty<br />

wpłynięcie na Austrię, by roztoczyła opiekę nad swymi unitami. Ten<br />

program, później uzupełniony jeszcze paru szczegółami, starali się odtąd<br />

zrealizować agenci Czartoryskiego w Rzymie. Plater wykonywał go<br />

gorliwie, tembardziej, że to były i jego myśli, częściowo powzięte niezależnie<br />

od inspiracji książęcej. Jakoż już w marcu 1839 r. przedstawiał<br />

ten program i w sekretariacie stanu i w Propagandzie. Zrobił więcej<br />

nawet. Przez swego znajomego, życzliwego Polakom posła bawarskiego,<br />

hr. Spaura, wyrobił sobie możność złożenia wizyty posłowi<br />

austriackiemu w Rzymie Liitzowowi. Plater chciał się bowiem osiedlić<br />

w Austrii, ale obok tego i przedewszystkiem poruszył sprawę unii.<br />

Zwracał uwagę Liitzowowi na szerzenie się propagandy schizmatyckiej<br />

w Galicji i podsuwał mu myśl, aby skłaniał swój rząd do wysyłania<br />

kleryków unickich na studia rzymskie. Spotkał się oczywiście<br />

z odmową, przez Metternicha zaaprobowaną.<br />

W ten sposób rady i ostrzeżenia Polaków zarówno w Rzymie jak<br />

i w W iedniu spełzły na niczem, dopiero znacznie później (przedewszystkiem<br />

za czasów papieża Piusa IX) zostały one uwieńczone, naogół<br />

biorąc, powodzeniem. Bądź co bądź, faktem jest, że Polacy pierwsi<br />

nie tylko zwrócili uwagę W atykanu na niebezpieczeństwo, ale i podali<br />

konkretny program działania w sprawie ratowania resztek unii. Rzuca<br />

to chyba wyraźne światło na wiarogodność tych pisarzy (zwłaszcza<br />

francuskich i ruskich), którzy twierdzą, że Polska dbała o szerzenie na<br />

Wschodzie tylko obrządku łacińskiego.


STEFAN KAPIERSKI<br />

O BOLESŁAWIE KOSKOWSKIM<br />

„...Dużo jeszcze przejdziemy utrapień i prób, zanim wytworzy się prąd<br />

opinii publicznej, dostatecznie jasnej i silnej, aby móc podjąć dzieło<br />

systematycznej1) naprawy... Rzeczypospolitej" — pisze Koskowski<br />

w jednej ze swych gruntownych broszur2). Jemu samemu przez kilka<br />

dziesięcioleci cel ten przyświeca, w tym kierunku urabia piórem, poświęconym<br />

pracy mozolnej, codziennej, opinię warstw, które uznał<br />

za oświecone, tym samym odpowiedzialne za losy ogółu, przygotowuje<br />

nie zawsze dość uważnych czytelników, grunt uprawia pod późniejszy<br />

zasiew. Do organicznej naprawy, kontrolowanej rozumem, stale się odwołuje,<br />

ma niezachwianą wiarę, syconą zdrowym rozsądkiem (common-sens‘em),<br />

w sprawczą moc takich sił—przeto nawiązuje do tradycji,<br />

uprawia pilną jej kontynuację. Jeśli w odniesieniu do kogo wolno<br />

wskrzesić tak bardzo obowiązujące słowo „statysta", to wobec tego<br />

dziennikarza w wielkim stylu, który zatroskany był zawsze o całość,<br />

niebaczny na osobiste wyróżnienie się, nieskory do pośpiesznego<br />

entuzjazmu, dbały o powiązania logiczne, o sprzęgnięcie pierwiastków<br />

rozbieżnych. Można się spytać, czy nie przeceniał w ogóle tych instancji<br />

racjonalnych, można zwłaszcza spytać się po doświadczeniach<br />

lat ostatnich, niezależnie wszakże od powątpiewań, przyznać należy, że<br />

samo takie dążenie, jako wzór pewnej idealnej dyrektywy, pozostaje<br />

cenne. Podobnie wydać się może, że nadmierną wartość przypisywał<br />

własnemu audytorium, apelując do tych, którzy zdali mu się wyłącznie<br />

niemal powołani do rozstrzygnięć — do „uwagi ludzi, zajmujących się<br />

zagadnieniami politycznymi". Podobne zaufanie wydać się może obecnie<br />

przesądem, i to tak zwietrzałym, jak odwoływanie się do tajników<br />

kancelaryj dyplomatycznych ery metternichowskiej. Tym gorzej dla<br />

nas, że tak szybka nastąpiła degradacja. W tedy, gdy Koskowski bogacił<br />

zasób swej wiedzy praktycznej i intelektualnego doświadczenia,<br />

istniało jeszcze coś w rodzaju takiej elity z doboru i naturalnego powinowactwa,<br />

jeśli nie ścisła kasta, to koło szersze, przemawiające wspólnym<br />

językiem pojęć, tak, jak istniało naprawdę towarzystwo (to też<br />

ma dzisiaj podźwięk anachronizmu), wyzbyte koteryjności i wulgar-<br />

') W szystkie podkreślenia w cytatach m oje.<br />

2) „C hcecie rozw oju czy przew rotu". W arszaw a, 1929.


198 O BOLESŁAWIE KOSKOWSKIM<br />

nego natręctwa parweniuszy. Istniał niepisany kodeks obyczajów<br />

i rzeczywista swoboda obejścia, wynikająca z umiaru, właściwych proporcyj<br />

i wstrzemięźliwej naturalności. To też rozważny, prawdomówny,<br />

przychylny publicysta, jakim był Koskowski, lojalny partner, podoba<br />

jący sobie w perswazji, dokładnie sformułowanych stwierdzeniach,<br />

w doborze spokojnych argumentów, ożywiony dobrą wolą, przenikliwością<br />

i statecznym rozumem, do końca zachował styl i postawę człowieka<br />

klubu, rozjemcy, trwającego przy swych przekonaniach i, co<br />

więcej, zasadach.<br />

Dyskursywny jego weredyzm miarkowany był rozwagą i wyrozumiałym<br />

uporem: pzeświadczeniem, że w swobodnej wymianie myśli<br />

można, jeśli nie przekonać, to wpłynąć na przeciwnika; że w ten sposób<br />

kształtują się idee, bezpośrednio wpływające na realność, na byt<br />

społeczeństwa, na dzieje i dorobek narodu. Nie ma tu rozdziału pomiędzy<br />

myślą poznawczą (jaki bywa u doktrynerów wszelakiego pokroju,<br />

a także sceptyków i niedowarzonych sofistów) a działalnością, form ującą<br />

doraźnie przebieg wypadków — są to dwie sfery tej samej energii,<br />

aktywności w istocie umysłowej, która przecież nie poprzestaje na abstrakcji.<br />

Nie ma tutaj także wyprzedzania wydarzeń, naginania ich do<br />

chwilowych potrzeb rozjątrzonego uczucia, owego „daru wieszczenia",<br />

który nie przestaje panoszyć się wśród licznych polskich publicystów.<br />

Można nie podzielać takiej wiary (czy choćby szczytnej iluzji), nie podobna<br />

odmówić jej siły sprawczej, nie uznać w niej potężnego, a zwłaszcza<br />

trwałego motoru. Bo jeśli co zadziwia w niezmordowanym pisarstwie<br />

politycznym Koskowskiego, to brak wszelkiej improwizacji, to w y­<br />

trzymana jego ciągłość.<br />

Zaznaczyć trzeba, że autor słów tych nie czuje się powołanym do<br />

bliższego rozpatrywania rzeczowej treści tego pisarstwa, do rozstrzygania<br />

o jego zagadnieniach; innej wymagało by to wiedzy, odmiennego<br />

zasobu doświadczeń. Lecz nawet nie godząc się na systemat Koskowskiego<br />

(lub godząc się tylko fragmentarycznie), stwierdzić należy jego<br />

istnienie, wsparte o pewną szkołę myślenia, o zasobną naukę, o giętką<br />

i precyzyjną dyscyplinę intelektualną. Nie na darmo Koskowski raz po<br />

raz akcentuje i obawiać się można, iż z nadmierną akcentuje pieczołowitością,<br />

fakt w oczach jego niewątpliwy, że „daleko, zaprawdę, jesteśmy<br />

w Polsce od tego, aby myśleć politycznie11. Dla tego światłego prawicowca,<br />

obcego sztywnemu, a zwłaszcza ciasnemu dogmatyzmowi, dla<br />

niego, który marzy o swym „narodzie jako prawdziwie dojrzałym politycznie",<br />

„nawet t. zw. konserwatyści posługują się językiem kawiarń<br />

i wieców". Tu, mimo pokrewieństwa idei, rozdzieli go najgłębsza róż-


O BOLESŁAWIE KOSKOWSKIM 199<br />

nica, różnica temperamentu; tamto pozostanie dlań zawsze jeszcze try ­<br />

buną, która — jak wszelka trybuna — jest samozwańcza. On sam to<br />

będzie: biurko, katedra wykładowcy, gabinetowa narada. W ie do jakiego<br />

pragnie przemawiać audytorium i demagogią nie durzy półanalfabetów.<br />

„Ilościowa fizjonomia zjawisk, te lub inne tendencje, nabierają<br />

silniejszego akcentu, ale ogólny bieg historii nie poddaje się rewolucji.<br />

Rozwój bowiem jest prawem naturalnym, nie przewrót" — wielokrotnie<br />

stwierdza tę ewidencję, tak trudno dostępną umysłom, które pragną<br />

przodować gromadom. W podobnym zdaniu można bv zapewne dopatrzeć<br />

się creda, acz przygodnie sformułowanego, nie mniejszej przeto<br />

wagi. Nie jest to obskurantyzm, lecz prawie że filozofia. Nie tylko to<br />

ewolucjonizm bowiem, przyrodzone niejako i przyrodnicze prawo, które<br />

mogłoby być wypowiedziane w zastosowaniu do społeczeństw bodaj<br />

przez Spencera, łecz świadomość organicznej ciągłości, dbałość o nią,<br />

wyczucie, że zakłócanie ciągu pokoleń jest okaleczeniem niewidzialnego<br />

łańcucha, który kształtuje każdego z świadomie żyjących — który nie<br />

rozproszone jednostki tworzy, lecz obywateli, usprawiedliwia nas i przerasta<br />

zarazem prawem, co nas spaja, pobudza i w całość wiąże. Dość<br />

dalekie to będzie zatem od biologizmu, a jeśli takiej naturalnej postawie<br />

umysłu zarzuci kto nadmierną powściągliwość, przesadną ostrożność<br />

i pomówi o studzenie porywów, to nikt nie zdoła dowieść interesownego<br />

wyrachowania. Niechaj szermujący podobnymi argumentami — nie zupełnie<br />

może wyzbytymi słuszności — zważyć zechce, że ma do czynienia<br />

z kimś, kto z powagą i bystrością uprawia „sztukę polityczną",<br />

jak przystało na umysł, który mógłby zdobić się biretem w jednym<br />

z średniowiecznych uniwersytetów. A fundamenty średniowiecza nie<br />

przestają, jak wiadomo, być podbudową nowoczesności.<br />

Zachowawca ten na swój sposób był liberałem w nieprzedawnionym,<br />

chciało by się rzec, historycznym znaczeniu tego terminu i to nie w imię<br />

doktryny, jaką by wyznawał, lecz z żywej potrzeby rozumu i serca, tak,<br />

jak bywają wybitni Anglicy, nie skłonni do gwałtownych reform. Gdy<br />

pisze o „szeregach obywatelskich", to zwrot podobny, mimo jawnej<br />

ogólnikowości, ma swą pełną, nienaruszoną, zawarowaną treść. Oczywista,<br />

istnieją dlań pewniki niewątpliwe, stanowiące o kierunku jego<br />

sympatii, takie, jak ten, że „Francja jest krajem wyrobionym politycznie"<br />

— pewniki dla nas zawodne — na których kształcił się przez całe<br />

lat dziesiątki, które przyswoił sobie, jak chleb codzienny, w długotrwałej<br />

praktyce, które co więcej, podniósł do godności kryteriów. Lecz<br />

są to mierniki zawsze sprawdzalne, wywiedzione z „poczucia historycznego",<br />

które pragnie zaszczepić ogółowi, z „starszemu pokoleniu znanej


200 O BOLESŁAWIE KOSKOWSKIM<br />

praktycznie przeszłości". Gdy kreśląc sylwetę Focha3), Koskowski ze<br />

szczególnym darem rekapitulacji stwierdza w wyniku „triumf myśli,<br />

opartej na wiedzy", to przez taką konkluzję przebija jego ufność w<br />

kompetencję, dar dowierzania zasadniczym i rozstrzygającym rysom<br />

charakterologicznym niepowszednich osobowości ludzkich, słowem w iara<br />

w niepospolity charakter, jako bodziec dziej owo płodny — tak daleki<br />

tym dywersanckim talentom, jakie miały rozkwitnąć w następnym<br />

pokoleniu europejskim. Jest w tym ponadto umiejętność dobierania proporcyj,<br />

czyli dystansu, chętnie rezygnującego z właściwości przygodnych,<br />

którymi obrastają dzieje jednostek i narodów, a wykreślającego<br />

głównie istotne perspektywy, logika myśli, która nigdy nie zapuszcza<br />

się na tereny nie dość jej znane, która, słowem—jak zaznaczono—wystrzega<br />

się improwizacji. Gotowe formuły wsparte są tu o źródła, kunsztownie<br />

w jasny wywód wplecione, to też nie przybierają one kształtu<br />

zaczepnego haseł, wyzwisk, ni transparentów, lecz są rezultatem<br />

obiektywnym trzymanego na wodzy temperamentu, wyrastają ze spokojnego<br />

entuzjazmu, z rzadkiej zdolności do podziwu. Publicysta ten<br />

zawsze ma koncepcję własną, nie narzuca jej wszakże, lecz dyskursywnie<br />

wyjaśnia. Dlatego portrety postaci są u niego jednolite, a nie pozbawione<br />

światłocienia; sprowadzone do właściwości podstawowych,<br />

posiadają łączność z tłem, nie są zawieszone w dowolnych strefach<br />

imaginacji, lecz okolone szerokim widnokręgiem, płynącym w przyszłość.<br />

Podobnie postępuje z wydarzeniami i zagadnieniami; upraszcza<br />

je o tyle, by ukazać ich mechanizm, skrytą ich ideę. Toteż, gdy raz po<br />

raz natrafiamy na zwrot taki, jak „wierna swemu geniuszowi Francja",<br />

to nie jest to bynajmniej nadużyty frazes krasomówstwa dziennikarskiego,<br />

lecz — poza rewerencją — jak gdyby objaw wiary w ducha<br />

zbiorowego, który ożywia narody, jakby wiara w idee platońskie, wiekuiście<br />

ukryte, a przecież przeświecające przez ułomne realizacje ich<br />

dziejów. Może stąd tak wiele u Koskowskiego pobłażania dla tego, co<br />

w historii niepewne, niewykończone, co ledwo udolnie zaprojektowane—<br />

słowem, dla ludzkiej niedoskonałości. I kiedy, mówiąc o marszałku<br />

Joffre, uwydatnia z naciskiem „cnotę moralną, zbyt niedocenianą", to<br />

nie moralizuje nikogo (bo i któż, pełen samowiedzy, miałby do tego<br />

prawo), lecz, jak każdy dużego formatu polityk, jest także moralistą,<br />

w tym sensie dalszym i głębszym, w tym sensie okrężnym, w jakim byw<br />

ają ci, którzy — niekoniecznie wyrażając się maksymami—upodobali<br />

sobie umysły na miarę Vauvenargues‘a. To też o Clemenceau powie<br />

znamiennie: ta „mieszanina sprzeczności, będąca może w ogóle wła­<br />

3) „W czorajsi", W arszaw a, 1934.


O BOLESŁAWIE KOSKOWSKIM 201<br />

ściwością duszy ludzkiej". Kiedyindziej, mówiąc o wieloznacznej<br />

i skłóconej postawie aliantów wobec najazdu bolszewickiego w r. 1920,<br />

dla przecięcia węzła wątpliwości zacytuje wiersz Corneille‘a, zawarte<br />

w nim „pytanie i odpowiedź". Wyczuwa się, że dla pouczenia i osobistej<br />

dystrakcji w istocie czytywał klasyków własnych i obcych, jak to<br />

z dawna weszło w obyczaj na Zachodzie; że nie sięga po nich doraźnie<br />

dla ozdobnego jeno cytatu, lecz nasycony jest ich treścią i wymową, że<br />

na nich to kształtował styl wypowiedzi, tok małodusznego pedantyzmu<br />

wyzbytej, żywej i dobitnej prozy. Gdy po zgonie Focha stwierdza<br />

„stratę uważaną... za powszechną przez tych wszystkich, którzy czują<br />

się solidarni z ludzkością“ — to jakże brzmią dzisiaj, jak szczytnie<br />

i złowróżbnie, takie słowa! Jest w nich bowiem zgoda czynna i nieulegająca<br />

wahaniom na ów typ cywilizacji, który, być może, zaczyna<br />

mijać...<br />

Chciało by się rzec, że Koskowski sięga w dalszą jeszcze przeszłość,<br />

niż minione stulecie, w wiek X V III „wiek oświecenia". Gdy utrzymuje<br />

o Poincare‘m, że „potrafił się wznieść ponad partie... aby się w nim<br />

wcieliła najtrwalsza idea państwowa", to nie trudno dopatrzeć się w takiej<br />

tezie wiary w encyklopedyczne idee ogólne, w możność dźwignięcia<br />

się świadomego na ich poziom, w ich dar wreszcie wcielania się w<br />

jednostki wybitne, kierownicze, które ponoszą odpowiedzialność, są—<br />

za zgodą ogółu — uosobieniem i strażnikami racji stanu, pojętej w jej<br />

historycznym rozwoju. Ten liberalista starej daty, który wyznawanie<br />

swobód obywatelskich potrafił nierozdzielnie połączyć z przemyślanym<br />

konserwatyzmem (właśnie z tym, co słowo to zawiera z konserwowania,<br />

a nie zastoju), bardzo odległym zatem wszelkiej reakcji, umie oddać<br />

sprawiedliwość zdecydowanym przeciwnikom politycznym, potrafi u j­<br />

mować ich w stosownym oddaleniu, tym trafnym rzutem oka, w którym<br />

zanikają odrębne, dzielące rysy programowe, a uwydatnia się format<br />

osobowości i wymiar jej działań. Tak odnosi się, dajmy na to, do Agenora<br />

Gołuchowskiego (syna), a jeśli przy tej sposobności z niejakim<br />

sarkazmem mówi o „tej nieprawdopodobnej budowli państwowej, która<br />

się nazywała monarchią habsburską", to nie są to, wbrew pozorom,<br />

gotowe formuły, ukute definicje, pospieszne syntezy, lecz wejrzenia<br />

gruntowne, utrwalone kwintesencje, wynikające nie tylko z pewnego<br />

systemu ocen, lecz w równej mierze wsparte o wytrawne doświadczenie,<br />

kontrolowane bezustannie i konfrontowane z bliższą i dalszą rzeczywistością<br />

— wynikające zatem z czujności i przeświadczenia. Można by<br />

twierdzić, że taki obrany niedwuznacznie punkt patrzenia tym samym<br />

określa widzenia tego pole, stanowi o granicach jego i zasięgu, ponie-


202 O BOLESŁAWIE KOSKOWSK1M<br />

kąd decyduje o rozplanowaniu i zwężeniu badanego terenu; jeśli będzie<br />

w tym część prawdy, to nikt chyba nie ośmieli się odmówić podobnemu<br />

wejrzeniu jego głębszej i uchwytnej racji. W oglądzie takim<br />

bowiem nie ma nic z partykularza, nic z parafiańszczyzny, mierzącej<br />

sprawy świata łokciem własnych opłotków, jest przeciwnie rozpiętość<br />

horyzontów, co więcej — we wszelkim wartościowym — realne liczenie<br />

się z nimi. Dla Koskowskiego Europa wczorajsza i dzisiejsza, to nie<br />

było papierowe pojęcie kontynentu, tym bardziej obiekt, podatny do<br />

kazuistycżnych matactw, lecz codzienna, konkretna rzeczywistość cywilizacji,<br />

zespół sprawdzalny i uchwytny, jak pulsowanie własnej dłoni,<br />

trzymającej pióro. Przez to zapewne publicysta ten, każdym fibrem<br />

włączony w żywą treść europejskości, i tak wierny swym umiłowaniom,<br />

wyzbyty był całkowicie grandilokwencji, najzupełniej nie skłonny do<br />

alegoryzmu, tej podpory mózgów wątłych i ambitnych. Wszelkie zapatrywania<br />

jego obce były, jak się rzekło, zesztywnieniu doktryny,<br />

a bliskie tym uczuciowym ośrodkom, które stanowiły podstawowy fundament<br />

osobowości publicznej Koskowskiego — ośrodkom patriotyzmu.<br />

„A cóż dla Polski" — zdanie to nawraca, jak leitmotyw ukryty, zawsze<br />

istnieje domyślnie, to jest tutaj potencjalną troską. Toteż — niezależnie<br />

od tego, jakie będą w przyszłości wyroki historii — dziś już<br />

stwierdzić można, że w „generał-gubernatorstwie prywislinskawo kraja<br />

“ był Koskowski jednym z tych nielicznych, którzy mieliby o sobie<br />

prawo powiedzieć, że myślą i piszą tak, jakby żyli w stolicy —■nadchodzącego<br />

państwa.<br />

Koskowski posiadał wybitną zdolność jasnego wykładu i wypowiadania<br />

myśli w aluzyjnych skrótach; miał dar przejrzystej, nieco suchej,<br />

w sedno trafiającej charakterystyki, z zarysu dobywającej nieznacznie<br />

główne jego linie. Dobitność i naturalność tonu, oszczędność słowa<br />

i jego jędrność, szlachetna powściągliwość uczuciowa wsparte były<br />

o bystrą pamięć, tę nieodzowną pożywkę lakonizmu. Nie znaczy to, by<br />

brak mu było wy cieniowania; przeciwnie, styl ten — jeśli tak wyrazić<br />

się godzi — nawskroś rzetelny, czerpiący z obfitych rezerw, lecz nic nie<br />

mający do zatajenia, zastanawiający się całkowicie za tym, co wypowiada,<br />

nie ubiegający się o efekt — pozbawiony był solenności, celebrowania,<br />

wynoszenia na piedestał. Umiał zachować tę istotną, wstydliwą<br />

godność, która nie gardzi wyrażeniem plastycznym, gdy trzeba,<br />

dosadnym,4) mogącym u tak wykwintnego prozaika razić podniebienia<br />

pięknoduchów. W yrażenia takie, jak ta „niesłychanie siarczysta opozy-<br />

4) N p . „zdaw ało się, że się (arm ia angielska) w ręcz rozłazi".


O BOLESŁAWIE K0SK0WSK1M 203<br />

eja“ przez samo zestawienie u stylisty, nigdy nie dającego się wyprowadzić<br />

z przyrodzonej równowagi, stwarza swoistą barwność, nacisk,<br />

pełen dyskretnego humoru, akcent pewnej bonhomie, jak gdyby dojrzało<br />

się w przelocie błyski ironii z za okularów rozumnego wykładowcy.<br />

Proza ta bywa w miarę obrazowa,5) na tyle, na ile przystoi to klasykowi,<br />

który okrasza niekiedy wywód trafnym i w miarę malowniczym<br />

porównaniem, lecz nie goni za ozdobnością. Jest to styl, jeśli rzec tak<br />

wolno, syntetycznej relacji, sprawozdawczy w sposób szczególny, kto<br />

wie, czy nie kształcony na regułach epizmu, na tym, co zawsze pozostanie<br />

aktualne w pamiętnikarzach i dziej opisach takich, jak Tucydydes<br />

lub Tacyt. Posługuje się darem elokwencji stylistycznej, która zabiega<br />

o celność, dokładnej, prosto do punktu upatrzonego zmierzającej, nie<br />

przeładowanej szczegółami, zachowującej proporcje. Sądzić wolno,<br />

że z górą wiek temu Stanisław Kostka Potocki, prawodawca smaku i delikatny<br />

jego koneser, taki styl uczony a swobodny w wskazaniach<br />

swych miał na myśli.<br />

Do podbudowania talentów prozaika służyła tu umiejętność porównawcza<br />

zestawień, tak baczny dobór cytat, tak wierne i dyskretne korzystanie<br />

z archiwalnych i woluminowych źródeł, że, dzięki podobnemu<br />

kunsztowi kompozycyjnemu, nieraz roztacza się nam przed oczami<br />

w znacznym skrócie obraz plastyczny, jak wypukła mapa. Jako człowiek<br />

dobrych manier, nie gardzi czasem Koskowski odrobiną wykwintnej<br />

ironii, nawet sarkazmu, lecz raczej, trochę konwencjonalnie, woli<br />

przerysowywać in plus, niż nie oddać należytej miary6). Pełen kurtuazji,<br />

nie chciałby nigdy uchybić, nie powątpiewa o dobrej woli u innych,<br />

chociaż wykazuje im błędy i potknięcia, w superlatywach jego, które<br />

zdawać się nam mogą niejednokrotnie przesadne, znać elegancję, tak<br />

rzadką obecnie, równego z równymi przestającego. W taki to sposób<br />

bez wyrachowania tworzy niekiedy stronice o podźwięku szlachetnego<br />

kruszcu; tak to okres oratorski, kończący wspomnienie o Clemenceau,<br />

lub niezapomniany artykuł po śmierci Józefa Piłsudskiego — rozwinięty<br />

bywa i do konkluzji przywiedziony z powagą i naturalnością Rzymianina.<br />

Podobne portrety — tradycjonalistyczne i spętane konwencją<br />

literacką w samym swym gatunku formalnym — sprowadzone do formuł<br />

ogólnych, do wniosków abstrakcyjnych, zwięźle i skrycie wbudowanych,<br />

m ają dawny i świetny rodowód, bodaj sięgający jeszcze Teofrasta<br />

i Plutarcha.<br />

5) N p. „A le i on w ied zia ł, że n o w e życie p ow sta je n ie gd zieś przypadkow o, lecz<br />

właśnie na starym gruncie, ch o ćb y w szczelin ach zm u rsza łe j b u d o w li“ .<br />

6) W ey g a n d — „n iezrów nany dyplom ata", R ibot — „n iep osp olicie d ośw iad czony<br />

polityk" itp. j . J t


204 O BOLESŁAWIE KOSKOWSKIM<br />

W słownictwie Koskowskiego roi się od wyrażeń i zestawień słownych<br />

takich, jak: dolegliwe przywary, krzesanie myśli, nieoszacowane<br />

wartości, uprawa umysłowa, niemasz (u kogo innego byłaby to prawie<br />

kokieteria), ukształcenie polityczne, wdrażanie społeczeństwa —<br />

zwrotów edukacyjnych, które zdać się mogą równie naiwne, jak<br />

szczytne. Są one wyrazem żywotności, wrażliwości na sprawy publiczne<br />

i zarazem niezachwianej wierności samemu sobie. Gdy pisze: „to, co<br />

najlepiej posłużyło by do pomnożenia wdzięcznej pamięci rodaków“,<br />

to w kadencji podobnego zdania odnajdujemy Księstwo Warszawskie<br />

oraz Towarzystwo Przyjaciół Nauk i tym chętniej pojmujemy pobudki<br />

oraz cele tego stylu, który odrobinę staroświeckiej patyny harmonijnie<br />

łączy z polorem i z nienaruszonym praktycyzmem. To właśnie jest główna<br />

linia staszicowskiej prozy.


FRANCIS JAM M ES<br />

ALMAIDA D’ETREM ONT czyli NAMIĘTNOŚĆ SERCA<br />

Do Almaidy d‘Etremont.<br />

Czemu i za sprawą jakiej tajemnicy zjawiłaś się, aby usiąść u boku<br />

mego — Powiedz, czemu urok twój staroświecki i czarne twe pukle<br />

niepokoją mnie i przypominają oddaloną burzę I dlaczego ja jeden<br />

postrzegam cię w przeszłości I czemu cierpię tyle, kiedy cienistymi<br />

oczami na zawsze zatopiona w oczach moich, zdajesz się wyrzucać mi<br />

z goryczą i miłością bezmierną występek, którego nie znam<br />

I.<br />

W sparta na łokciu o ławkę, na której spoczywa, Almaida d‘Etremont<br />

nie może rozproszyć smutku, który wzmacnia tęskne omdlenie<br />

tego smutnego i dawno znajomego popołudnia.<br />

Cień na tarczy łupkowej zegara, na której tęczuje słońce, wskazuje<br />

godzinę trzecią. Wszystko sprzysięga się na melancholię tej duszy,<br />

którą zamąca żal po nieprzeżytym śnie. Ach, czemu woń różyczek<br />

drobnych przejmuje takim wstrętem młode dziewczę A jednak lubiła<br />

przedziwny ich aromat w owych dniach, kiedy wespół z towarzyszkami<br />

dzieciństwa igrały, niby gracje, w ciemniejących alejach.<br />

O, czasy dalekie! Nic już nie pozostaje z dni tych nieskończonych wa*<br />

kacyj, które nasiąkały purpurą słonecznych agonii jesieni. O, Almaido<br />

d‘Etremont! Czy dzisiaj — to w posępnych marzeniach tej poobiedniej<br />

drzemki wywołujesz z pamięci listowie, które rozpościera z roku<br />

na rok cienie bardziej uroczyste na piasku placów rekreacyjnych Czy<br />

widzisz siebie, już bardzo czułą wonczas, kiedy w dniach rozdawania<br />

nagród wybierano cię, abyś weszła w nabożny zapach girland świeżych<br />

i wypowiedziała ułożoną przez siebie elegię Czy wspominasz pogrzeb<br />

twoich rodziców Albo, czy wspominasz tę towarzyszkę młodocianą,<br />

którą zaprowadziło do grobu szaleństwo pałające i przeczyste<br />

Czy pćimiętasz jeszcze, jak dla tej Clary d‘Ellebeuse dzwon szlochał<br />

w powietrzu płynnym i jak malutka, biała procesja, w której i ty byłaś,<br />

kołysała się, niby orszak lilii, na cmentarzu w płomykach<br />

Ileż popołudni minęło od czasów owych! Almaida d‘Etremont ma<br />

lat dwadzieścia pięć. Zna ona samotność i cień, który rozpościerają<br />

umarli na gazonach, gdzie przebywali ongi. Dni jednostajne uchodzą,


206 ALMAIDA D‘E7REM0N7 CZIJLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA<br />

i nic nie ukoi sieroty, opuszczonej w zbyt obszernym mieszkaniu<br />

w towarzystwie wuja zgrzybiałego, złożonego niemocą i milkliwego.<br />

Żaden pielgrzym nie przystanie u krat ogrodowych, aby w wieczór<br />

majowy w zapachach czarnych bzów przywołać tę dziewiczą gołębicę.<br />

Napróżno Almaida, siedząc ponad stawem, upatruje owego karpia<br />

z legendy, który ma przynieść pierścień ślubny z głębin zielono-modrych.<br />

I nic nie odpowiada na jej marzenie oprócz krzyku pawi rozścielających<br />

się w żałobie dębów. I nic nie pocieszy zadumy jej prócz<br />

samej zadumy. I nic nie dotknie ust jej, bardziej płomiennych od<br />

owocu pasyjnego, prócz burzliwego wiatru, który wieje w wargi mięsiste<br />

indyjskich kasztanów.<br />

Oczy jej nie m ają już słodyczy, ale gorącą i wyniosłą melancholię,<br />

potok światła czarnego ponad nosem ruchliwym i wąskim. Policzki jej<br />

i podbródek tworzą luk takiej doskonałości i tak pełny, że wszelki pocałunek<br />

zerwałby ich harmonię. Spod wielkiego słomkowego kapelusza,<br />

ozdobionego makami żniw, włosy toczą się w chmurnych puklach<br />

na krągły połysk ramion. Ciało całe jest jakby tylko rozleniwionym<br />

wdziękiem, przeginającym się na ławce, z której dłoń Almaidy<br />

roni niedbale pismo.<br />

...Jest to list Eleonory de Percival, przyjaciółki z pensji, z którą widywała<br />

się niekiedy, i która zawiadamia ją o swych zaręczynach i zaprasza<br />

na wesele:<br />

O, Almaido! — pisze ona — uczuwałam, jakby serce moje miało<br />

prysnąć... Nigdy wiosna nie była tak cudna, jak tego roku... Może niebo,<br />

chcąc mi dać przedsmak mej radości, jeszcze piękniej przystroiło<br />

naturę... Nigdy jeszcze łąka nie była tak czarująca, a bzy tureckie,<br />

muskające me loki, wydawały zapach, od którego zdałam się omdlewać.<br />

O, Almaido! Modlę się za ciebie do Pana Boga, by zechciał ci<br />

zesłać podobne odurzenie. Gdybyś ty wiedziała... Jakiegoś wieczoru,<br />

gdy przechadzałam się pod ramię z narzeczonym, słowik począł śpiewać...<br />

Opadałam z sił. Zdawało mi się, że pęknie mi pierś i że nowe życie<br />

wzbiera we mnie... Kiedy znalazłam się sama w pokoju, uczułam się<br />

tak poruszona wdzięcznością wobec Niebios, i wiara ma była tak go<br />

rąca, że wydałam sie sobie jedną z tych lamp u Ołtarza, które umieją<br />

tylko trawić się dla Boga. Pojęłam w tej chwili, że, gdyby Rene nie<br />

został mi zesłany przez Opatrzność, byłabym opuściła świat, aby żyć<br />

w boskiej egzaltacji Wieczystych Zaślubin. O, Almaido! Módl się za<br />

mnie. I niechaj cię opłynie równe szczęście... Gdybym była umarła...<br />

Ach, ty byłabyś tą, którą onby wybrał...<br />

— Eleonora jest szczęśliwa, — powiada sobie Almaida... — Jakże*


ALMAIDA D‘ETREMONT CZZJLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA 207<br />

egoistyczny jest człowiek, który sam mc cierpi! Roztacza swą radość<br />

przed oizyrna opuszczonych... Ja pozostanę sama. Zestarzeję się w<br />

oczekiwaniu. Każdy dzień kalendarza podobny będzie do drugiego..<br />

Biedna Almaido! Oczy jej nabrzmiały od łez, gardło jest ściśnięte.<br />

Wyciąga ramię, zrywa różę i całuje ją ze smutkiem, jakby biorąc za<br />

świadka swej boleści.<br />

Później, powstając:<br />

— Dość już — myśli sobie — trzeba porzucić to miejsce zasmucające.<br />

Opuszcza park w godzinie zachodu, stąpa przez wioskę, gdzie rozlegają<br />

się jeno uderzenia młota z kuźni.<br />

Zamek d‘Etremont wznosi się w najbardziej sekretnym zakątku tej<br />

„Doliny szczęśliwej". W krainie tej posrebrzany szmaragd łąk, wodę<br />

niebieską nieba i zieloną jasność wierzchołków obram iają kolejno<br />

śniegi stad i kaskad, płowe zbiory lata i buki czerwieniejące pysznej<br />

jesieni.<br />

Niekiedy, wspinając się na pierwsze zbocza wiosennych gór, Almaida,<br />

zagubiona w marzeniu, zrywa u nóg swych wiosenną gencjanę lub<br />

narcyz, lub też, błądząc po równinie, wkracza w niebieskie kolebki la ­<br />

ta, odnajduje źródło i w nim się nurza.<br />

Tak i tego wieczoru, uchodząc przed posępnymi myślami i przed<br />

sierpniem piekącym, dosięga skraju borów. Zna tu wszystkie skryte ścieżynki.<br />

Tutaj to siadywała dzieckiem, i matka, rodem z Hiszpanii z rodziny<br />

Alcarezów, opowiadała jej klechdy Grenady, sama podniecając<br />

się ich wspominaniem.<br />

Matka zmarła, gdy Almaida miała lat trzynaście; i młoda dziewczyna<br />

wywoływała z pamięci ów pokój gorący, gdzie ojciec przyjął ja<br />

w ramiona, kiedy w pośpiechu powróciła z klasztoru, łóżko śmiertelne,<br />

gdzie w bieli i przystrojona jak Dziewica z Almeria spoczywała Guadelupa<br />

de Alcarez.<br />

Od dnia tego fatalność jakaś zawisła nad tym domem. Wkrótce<br />

umarł pan d‘Etremont w domu zdrowia, gdzie trzeba go było umieścić,<br />

córkę jego powierzając opiece wuja, złożonego niemocą i milkliwego,<br />

który korzystnie zawiadywał majątkiem swej siostrzenicy i jak<br />

najspieszniej oddalił ją od towarzystwa świata.<br />

...Almaida coraz głębiej zapuszcza się w łasy. Suknia jej z białej<br />

gazy faluje pod tchnieniem zefiru, podnoszącego się o zachodzie słońca.<br />

Podchodzi na brzeg wody, obnaża się i, oczarowana, zanurza się<br />

w najskrytszej kotlinie rzeki. Widzi, jak przed drżeniem jej prześlicznych<br />

nóg pierzchają białe rozbłyski spłoszonych płotek. Przejmuje ją


208 ALMAIDA D‘ET REMONT CZIJLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA<br />

dreszcz, gdy wchodzi powoli w zieloną i płynną świeżość, gdzie porusza<br />

się cień wierzb. Dyszy, i plecy jej dygocą, kiedy całkowicie<br />

opływa ją fala. Milczenie panuje nad wodami.<br />

Siedząc na żwirze, doznaje radości w poczuciu oddalenia od zam<br />

ku, którego nie cierpi, oddalenia od parku, którego każdy kwiat w y­<br />

daje jej się smutny. Często przychodzi tutaj o schyłku dnia, podając<br />

gładką i krągłą pierś słodkiej pieszczocie wód. W ie ona, że nikt nie<br />

pojawia się w tym ustroniu. I nigdy zresztą zbytnia wstydliwość nie<br />

przerażała jej. Strofowano ją w klasztorze, gdy biegła poprzez sypialnię,<br />

roześmiana i obnażona niemal.<br />

Ale tego wieczoru, gdy, ukołysana marzeniami, zabawia się, śledząc<br />

uchodzący z prądem egzaltowany list Eleonory, słyszy szelest na brzegu<br />

rzeki. Spogląda, skrywszy się w zarośla... Jest to pastuszek lat pięt<br />

nastu, który z obnażonym tułowiem i spodenkami z niebieskiego płótna,<br />

podwiniętymi powyżej ud, brodzi, pędząc przed sobą dwie kozy.<br />

Niknie, nie zauważywszy Almaidy, lecz ona widząc go, oblewa się ru ­<br />

mieńcem.<br />

Powróciwszy wieczoru tego, odczuwa odrobinę gorączkowego smutku<br />

i udaje się na spoczynek dosyć wcześnie po pozdrowieniu wuja,<br />

który nie opuszcza już pokoju swego dla spożycia obiadu i wieczerzy,<br />

i leży tam, wyciągnięty, dzień cały. Almaida nie może usnąć. Kąpiel<br />

była zimna, — myśli. W spomina wodę, złoconą przez cienie, list Eleonory,<br />

który, unosząc za sobą, wznosiła i opuszczała fala, płotki żywe<br />

i małego pastuszka, w bród idącego prze wodę... Miał on zabawną postać<br />

i nogi tak rude, jak kukurydza dojrzała, i mały, wypukły tułów.<br />

Czy często przechodzi tamtędy Nigdy jeszcze nie spotkała go Alm aida.<br />

Jakżeż jest miły! chłopiec ten... Gwizdał wybornie, a obie kozy<br />

jego były czarne.<br />

II.<br />

Almaida d‘Etremont lubi w niedzielne popołudnie przypatrywać się<br />

tańcom, które mieszkańcy wioski wiodą wokół starodawnego kościoła.<br />

Pasterki i pasterze zataczają dnia tego powolne koło. Młode dziewczęta<br />

noszą czepki z Ossau, koloru krwi, a piersi ich uwypuklają się pod<br />

chustami, wyhaftowanymi w kłosy zbóż i górskie kwiaty, błękitne<br />

i kraśne. Stroją się w czarne spódnice, upięte z tyłu, naśladujące skrzy<br />

dła motyli i zdobione barwą nieba. Zwolna krąży korowód, powoli<br />

kołysany psalmodią tak wolną, że wszyscy zdają się usypiać pod wtói<br />

melodii omdlałej. Ci górale m ają oblicza tak spokojne, jak przedmioty.<br />

Tylko ich oczy, podobne agatom, ukazują życie potężne i łagodne.


ALMAIDA D‘ETREMONT CZXjH NAMIĘTNOŚĆ SERCsi 209<br />

Kiedy Almaida spogląda na roztaczające się koło i przysłuchuje<br />

pieśniom, tak łagodnym i smutnym, że nic nie potrafi oddać, jak są<br />

łagodne i przesmutne, rozpoznaje małego pastuszka, który poprzedniego<br />

dnia pędził dwie kozy przez wodę złoconą. Nie wie, kim on jest,<br />

chociaż oddawna zna większość obecnych... Dziecko to jest urocze, powiada<br />

sobie. I z uśmiechem widzi, jak on tańczy, poważny, podając<br />

dłonie dwum dziewczętom, których policzki podobne są owocom rozpłomienionym<br />

pod rosą. Almaidzie wydaje się zabawne, że widziała<br />

go wczoraj z zakasanymi spodniami, tak nagim prawie, jak małegc<br />

pasterskiego pieska, świeżo narodzonego — i że odnajduje go tutaj<br />

przybranego w serdak pasterzy, odmierzającego krok wedle głosu jękliwej<br />

psalmodii.<br />

— Kim jesteś, mały Skąd jesteś Z jakiej rodziny<br />

— Jestem Pietrek z Arramoun, panienko.<br />

— Ale gdzież byłeś Nigdy cię nie widziałam we wsi...<br />

— Jestem tu zamiast mojego brata, który oddalił się.<br />

— Ale gdzie byłeś<br />

— W dolinie Gawarnie, panienko.<br />

— Cóż tam robiłeś<br />

— Wiązałem sznuiki na kierpce, a wuj zaprawiał mnie do zawodu<br />

przewodnika.<br />

— Zbyt młody jesteś dla oprowadzania po górach. Ile masz lat<br />

— Szesnaście, panienko.<br />

Twarz chłopca pozostaje niezmieniona. Nie jest on onieśmielony<br />

pytaniami. Ma ładną twarzyczkę, gładką jak mleko zsiadłe, oczy, podobne<br />

morwom, zęby tak białe, jak zęby zajączka, a wargi koloru różowawego<br />

kozieńca.<br />

Matka jego podchodzi do Almaidy:<br />

— Mówicie z moim chłopcem, panienko Pietrek, zdejm-no czapkę<br />

Czy nie znaliście go<br />

— Nie... Niechaj powraca do tańca. To ładne dziecko.<br />

— A tak, ładne, panienko. Ale nie zawsze roztropne. To śmiechu<br />

warte, gdy tak tańczy z tymi „kozami", starszymi od siebie. Jakiż<br />

zuchwalec!<br />

I znów powraca korowód i przyśpiew i łączą się ze słodyczą aniołów.<br />

Jak kadzidło wznoszą się głosy ku purpurowym górom. Jest tc<br />

godzina, kiedy złocą się, jak owoc albo jak kościół, gdy blask słońca,<br />

koloru czerwonego wina pełza po różach alpejskich i wilczych jagodach,<br />

kiedy w niewyraźne cienie rozprasza się lazur świerków.<br />

Almaida powraca do posępnego zamku, kryjąc na dnie serca żal,


2 1 0 ALMAIDA D‘ET REMONT CZZJLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA<br />

że nie przypadł jej w losie udział w radościach prostych owych górali.<br />

O, czemuż nie jest pasterką Czemu nie mieszka w lepiance pasterskiej<br />

u stóp wzgórza, gdzie drżą błękitne wątrobnice Napełniałaby<br />

u źródła zielonego dzban, który zsycha się latem. Hodowałaby<br />

w ogródku wiejskim lilie, rozmaryn i trójlistnik. Jużby jej nie budził<br />

żałobny zew pawi, ale krzyk kogutów o świcie. W czas żniw szłaby<br />

w góry, niosąc kobiałkę dla młodszego brata. Oboje gryźliby jagody<br />

mącznicy. Słyszeliby prześmiechy źródeł. Całowaliby wargi alpejskich<br />

róż. Piliby błogsławioną wodę skał. Pędziliby baranki białe jak śnieg<br />

zielonymi witkami ku pastwiskom rozkwitłym. Nasłuchiwaliby szorstkich<br />

pobrzękiwań stada, dzwoniącego na wyniosłości wzgórz...<br />

Miast tego, znów trzeba powracać, jak zwykle, i znosić jednostajne<br />

strapienie tego życia bez nadziei. O, biedna Almaida! Między dwiema<br />

smętnymi sługami i tym krewnym, wymagającym i zdziwaczałym, jest<br />

niewolnicą przeklętego domostwa. Jak siostra Anna na szczycie wieży<br />

dojrzy tylko pył, wzniesiony na drodze przez owce żałosne. Nic poza<br />

tem! Nie czuje nawet potrzeby z wielkiego smutku, aby utrwalić na<br />

papierze, jak to czyniła w klasztorze, wyrazu swojej melancholii.<br />

Poczyna marzyć w swoim pokoju. Siedząc, wiąże bukiet z kwiatów<br />

rozrzuconych na kolanach. Dzień zachodzący oświetla jej lewy policzek,<br />

ciało pozostaje w cieniu. Nudzi się. Dręczy ją nieokreślone rozdrażnienie,<br />

nie wiedzieć jaki niedosyt, uscisk, który chciała by rozproszyć,<br />

niepokój, trapiący ją niekiedy w chwili przebudzenia. Naciśnięcie<br />

łokcia na kolano wystarczy, aby ją poruszyć do tego stopnia, że<br />

zrywa się z fotela, na którym spoczywa wyciągnięta. Chodzi wokół pokoju,<br />

nie zdejmując wiejskiego kapelusza. Ledwo szeleszczący muślin<br />

budzi w niej omdlałą tęsknotę, niepokoi ją głaskanie leciutkiej m aterii<br />

na jej skórze gładkiej i gorącej.<br />

Jakże piękna jest teraz Almaida d‘Etremont! Oczy, obwiedzione<br />

cieniem, jej bladość roztapiająca się w zamierającym dniu, jej mocny<br />

i zgrabny chód, zniewalający ją za każdym krokiem do obrócenia się,<br />

świadczą dostatecznie o krwi macierzyńskiej, syconej słońcem Grenady.<br />

Rzuca bukiet na wypukłą komodę, błyszczącą inkrustacjami z miedzi,<br />

i, zdjąwszy ze ściany gitarę, bierze kilka akordów. Obecnie, skrzyżowawszy<br />

nogi, dopomagając sobie chwytem nerwowym, podanym<br />

pod szyję dźwięczącego drewna, trąca nieme struny. I Almaida poczy<br />

na śpiewać. Przez okno spojrzenie jej zanurza się w niebieskiej nocy,<br />

'która podnosi się i staw pokrywa światłością. Nietoperze, zadomowione<br />

w robaczywych śpichrzach. krążą, chwieją się, szeleszczą i prześlizgu-


ALMAIDA D‘ET REMONT CZIJLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA<br />

21L<br />

ją przez powietrze płynne. Gałęzie krzaczaste dębów, podobne czarnym<br />

domkom, strzępią się w lazurze nocnym, który zdaje się roztajać<br />

powyżej ciemniejącej alei perłowy zdrój.<br />

Gitara ześlizguje się do stóp Almaidy. Głowę odrzuciwszy w tył.<br />

z ramionami, które zwisają, z oczami zatraconymi, z poruszającymi się<br />

nozdrzami, drży chwilę. Gdyż w nagłym przywidzeniu zdaje się widzieć<br />

w blasku księżyca, który się wznosi i drga, jak strumień — zahamowanego<br />

w biegu, pacholęcego pasterza kóz, który podaje ku niej tors,<br />

jak płonącą jagodę.<br />

III<br />

Jest to już szóste wesele, na którym gościć będzie Almaida od czasu<br />

jak opuściła klasztor. Budzi się o brzasku w pokoju przygotowanym<br />

dla niej na zamku Percival i duma ze smutkiem, że nie jest to ona,<br />

która ofiaruje dzisiaj serce i rękę oblubieńcowi z dawna wyczekiwanemu.<br />

...A jednakże byłoby słusznym, gdybym wcześniej wyszła za mąż<br />

od Eleonory. O trzy lata młodsza jest ode mnie. A przecież jestem<br />

piękna... Ale nie zjawi się nikt, ktoby mnie zapragnął, nikt nie zajmuje<br />

się mną, wuj mój nie chce widywać się z nikim... Cierpię. Przykro mi<br />

brać udział w tym ślubie. Nie będę głodna. Nie będę tańczyć. To mnie<br />

męczy... Gdybym napotkała była tego narzeczonego, zanim ona go na<br />

potkała, mnieby wybrał zarówno... Czemużby nie Rzeczy dzieją się<br />

na świecie przez przypadek, ja tylko nie mam szczęścia... A potem mówią<br />

jeszcze, że ona bardzo jest bogata, a ja niemal uboga... I ojciec<br />

mój umarł w domu zdrowia. Ale ja przecież nie jestem szalona... Kiedy<br />

się ma takiego wuja, jak ja, czyż nie jest to przeszkodą, aby wyjść<br />

za mąż... Gdy nie jest się dość bogatym, nie żeni się. Jest się świadkiem<br />

cudzego szczęścia. To jest głupie. To jest drażniące i smutne. Oni<br />

pojadą do Hiszpanii. Matka moja pochodzi z Hiszpanii i to ja właśnie<br />

zamężna, powinnam tam pojechać. Zatrzym ają się w Fonterabii, powiedziała<br />

mi. Znam Fonterabię. Będą spali razem. Ja pragnę spać<br />

7 kimś. Posłyszą szum morza. Jest ono niebieskie i lśni pod niebem.<br />

Uczynią wszystko, co zechcą. Skryją się w oberży, gdzie będą mulnicy.<br />

Dziewczęta mieć będą we włosach kwiat granatu. Lak rosnąć będzie na<br />

grubym murze ogrodu. Eleonora do zielonej wejdzie doliny. Spoczną<br />

na mchu... To łóżko jest dręczące. Trzeba wstać. .<br />

Już gwar napełnia zamek. Jakże radosny jest ten dzień! Niebo całe:<br />

jest jak świeży barwinek. W kielichu jego zawarty jest gazon.


212 ALMAIDA D‘ET REMONT CZIJLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA<br />

O, światło, bardziej jasne od deszczu. O, oddalone listowie. Czemu<br />

czynicie posępniejszą jeszcze, niż zwykle, duszę Almaidy d‘Etremont<br />

Siada na łóżku, zanim je opuści, i ogląda z uczuciem gorzkiej dumy<br />

doskonałą krągłość ramion swoich. Czarne światło jej spojrzenia pieści<br />

je. W dycha ich woń nieco dziką i nagle pierś jej wzdyma się od<br />

szlochu.<br />

Jakże piękna jest, wreszcie ubrana. W swojej olbrzymiej sukni różowej,<br />

koloru otwartej figi i wzdętej przez krynolinę, ma wygląd wywróconej<br />

korony kwiatu belladonny, wspartej na pręcikach. Smagły<br />

kark wytryska z gorsetu, który ujmuje, jak w pochwę kielicha, podstawę<br />

tego kwiatu szalonego. I wydaje się, jakby za każdym krokiem,<br />

jaki Almaida stawia w pokoju czubkiem swoich różowych pantofelków,<br />

miała wyskoczyć naga spomiędzy płatków pełgających.<br />

Tymczasem dzwon godowy szlocha w powietrzu anielskim i ciężkie<br />

karoce toczą się przez podwórze. To przybywają rodziny z okolic. Otóż<br />

Limereuil‘owie. Oto Demonville‘owie. Oto stary markiz d‘Astin, który<br />

się trzęsie i chroma na swej nodze diewnianej, wsparty na przyjacielu<br />

d‘Ellebeuse. Zawsze jeszcze postrzega się piękność jego białych włosów.<br />

Opuścił wyjątkowo fotel skórzany, w którym tłumaczy „Eneidę“<br />

i gdzie wspomina cesarstwo chińskie, które kiedyś zwiedził. Powiadają,<br />

że tragiczne wydarzenia zmąciły jego życie, i że o zmierzchu^ swoich<br />

przeznaczeń przygotowuje się, jakby Robinzon, do powrotu ze swej<br />

wyspy, aby w spokoju przybić do Bożego Lądu. Almaida, trwając<br />

w oknie, widzi, jak przechodzi. Rozróżnia jego ostry profil i tę<br />

zmarszczkę bólu, która przecina policzek starca. Dwaj pogodni młodzieńcy<br />

schylają się u stóp schodów w ukłonie. Skłania się, nie darząc<br />

ich uśmiechem.<br />

Na żwirze tętni galop licznych wierzchowców. To młodzi wieśniacy<br />

z doliny przybywają witać pannę młodą. Przynoszą jej słodki jałowiec,<br />

przybrany w bluszcz. I chłopki w bieli podtrzymują klatkę z łoziny<br />

gdzie trzepocą się dwie turkawki. Aleja usłana jest wawrzynem, bukszpanem<br />

i mieczykami irysu. A dzwon, któremu nagłe odpowiadają oba<br />

gołębie, ciągle grucha w bezcielesnym poranku. I głosy dziewczątek<br />

lżejsze niźli kwiat głogu, gubią płatki pod wtór echa domu. Zbudziły<br />

się one wczesnym rankiem w sypialni, na prędce przygotowanej dla<br />

nich obok pokoju narzeczonej, śmiejąc się i wznosząc smukłe nagie<br />

ramiona ku włosom jeszcze uśpionym.<br />

Wkrótce tworzy się orszak. Ukazuje się, chwiejąc, panna młoda. Jest<br />

ona jak lilia, którą przyozdabiają kwiaty inne. Białe bzy, wplatane<br />

w kwiecie pomarańczowe, i opaska gładka i czarna oplatają czoło, skąd


ALMAIDA D‘ET REMONT CZIJL1 NAMIĘTNOŚĆ SERCA 213<br />

opada welon tak leciutki, iż błękitnieje, jak skrzydełko komara. Powieki<br />

jej opuszczone trzepocą się jak czarne motyle, spoczywające na irysach<br />

koloru ciemnej goryczki. Owal twarzy jest nazbyt nieco wydłużony;<br />

nos tak cienki, że budzi niepokój, tak lekki jest dech, który go ożywia,<br />

tak ostro zarysowany jest łuk jego ponad ściętymi i bladymi w argami.<br />

Jak z konwalii, wyłania się szyja z koronkowej krezy. Z rękawa,<br />

ozdobionego wstążką, wychyla się dłoń przedziwnie maleńka i opiera<br />

się, lekko stulona, na ojcowskim ramieniu.<br />

Almaida d‘Etremont ściska Eleonorę, następnie, odpowiedziawszy na<br />

ukłon pana de Landelay, przyszłego małżonka, ujm uje ramię pana de<br />

Soulere, który ma jej towarzyszyć. W ybór kawalera niezupełnie jej<br />

odpowiada. Jest wdowcem i ma opinię, że wiele mówi o sobie rzeczy<br />

mało interesujących... Miejscem jego byłyby raczej „Charaktery" La<br />

Bruyere‘a powada sobie Almaida... Dam mu się wygadać.<br />

Wszyscy zmierzają pieszo ku kościołowi między czerwonymi szpalerami<br />

jeżyn. Ciąży upał. Wszystko zamilkło. Tylko niekiedy z zachwaszczonego<br />

i mokrego rowu kwaknie żaba.<br />

W nawie kościelnej światło rozlewa się szerokimi smugami, barwionymi<br />

przez witraże, i w ten sposób tren panny młodej, rozłożony na<br />

świeżości kamiennych płyt, stroi się w kolory tęczy. Kaplica przypomina<br />

plaster miodu w ruchu, kedy krąży nad nim czynny tłum pszczół.<br />

Woń lasu, kadzideł i dzięgielnicy przepaja święty przybytek. Pojęk organów<br />

rozlega się, wzbiera pod sklepieniem, porusza skupione dusze.<br />

Almaida d‘Etremont na kolanach, z twarzą ukrytą w dłoniach, zdaje<br />

się modlić; ale na razie szuka ona w tej postawie tylko środka odosobnienia<br />

się, by wpłynęła do jej serca odrobina spokoju, który rodzi się<br />

z milczenia, uczynionego w sobie. Jest urocza teraz: rzekłbyś, że ciało<br />

bardzo napięte klęczeniem, rozerwie swoją powłokę i oderwie się ciężko,<br />

jak dojrzały owoc, od rozgałęzienia loków.<br />

Wkrótce Almaida wznosi głowę i widzi przeświecającego na witrażu<br />

Jana Chczciciela, dziecko, przybrane w skóry zwierząt, wyprostowane<br />

ponad strumieniem. W tedy wspomina Pietrka, który także jest pastuszkiem<br />

i który w bród przechodzi rzeki:<br />

...O, wielce błogosławiony czasie, gdy pan i czeladź tworzyli jedną<br />

rodzinę. To był wiek złoty, myśli. Ruth podejmowała kłosy u boku<br />

Booza, który brał ją za żonę. Maki krwawiły pomiędzy snopami. Ciężka<br />

ciecz wzdymała fioletowe grona Ghanaanu... Kobiety rodziły w cieniu<br />

dromaderów. Młodzi wodzowie szczepu modlili się na pustyni.<br />

...O, mój Boże, mówi do siebie Almaida d Etremont... Boże mój, wy-


214 ALMAIDA D‘ ET REMONT CZIJLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA<br />

słuchaj mnie, ja chcę kochać, jestem tak smutna, tak nieszczęśliwa... Boże<br />

mój, ja pragnę ukochać kogoś... W ołam ku Tobie.<br />

Lecz młodej dziewczynie odpowiadają tylko organy, które wciąż<br />

ciągną nutę wątłą, podobną głosowi wiatru w wieczór ponad wodami.<br />

Orszak formuje się na nowo i kościół pustoszeje. I woń zieloności, już<br />

zawiędłej, jest mocniejsza w słońcu południa. Dwa stoły ustawione<br />

w stodołę, której ściany są pokryte zielenią gałęzi. Do jednego zaproszeni<br />

są wieśniacy z sioła. Rozpoczęto weselną biesiadę. N a dworzu szmery<br />

dnia głuchną. Zawarte są drzwi. Słychać tylko lekki szczęk widelców<br />

0 porcelanę. Cień, jak rosa, opływa spokój dusz. Pan d‘Astin powstaje<br />

1 przemawia:<br />

— Jest mi słodko, drogie moje dziecko, dobra ma Eleonoro,<br />

rozmyślać nad waszym szczęściem, podczas gdy już niezadługo wzniesie<br />

się dla mnie słońce ponad lądem Cieniów. Jestem jak pielgrzym,<br />

powracający do rodzinnej wsi, który pragnie już tylko spocząć<br />

wkrótce pod pięknym dębem, darzącym cieniem groby przodków.<br />

Jestem podobny Odysowi, który, za powrotem do ognisk,<br />

swoich, lubi wspominać morze, miotane burzą, i boje. Jestem jak<br />

wiąz prawie stuletni, dla którego radością jest dać w ostatnich listkach<br />

schronienie ślicznemu gniazdku waszej młodości i waszego wdzięku.<br />

Przy końcu tak różnorodnych przypadków, które wiodły moje kroki<br />

awanturnicze od plaż chińskiego cesarstwa aż do wybrzeży mglistego<br />

Albionu, pozostaję z oczami wzniesionymi w niebo, ufając gwieździe<br />

bożej, która umiała prowadzić losy Magów Chaldejskich równie dobrze,<br />

jak Genueńskiego Żeglarza. Ileż letnich nawałnic naznaczyło na<br />

moim obliczu zmarszczki niezatarte! Jakże liczne szrony pozostawiły<br />

na czole moim odrobinę wiekuistego śniegu, który mnie ostrzega, że<br />

już niezadługo dosięgnąć mam pierwszych wierzchołków innego Niebieskiego<br />

Państwa.<br />

Najdroższe dziecko moje, oto już na zawsze jesteś u boku męża szlachetnego,<br />

którego wybrałaś. To, co go wyróżnia, uczyni cię dumną,<br />

a dobroć jego — szczęśliwą. I Bóg błogosławić wam będzie w waszym5<br />

potomstwie.<br />

Niestety, o, przyjaciele moi, czemuż nie uczyniłem jako wy Pod<br />

złotymi owocami Raju ziemskiego zapragnął Stwórca udzielić czło<br />

wiekowi towarzyszki. Pozwólcież starcowi, który zmierza do grobu, żałować<br />

wewnętrznej samotności życia swego.<br />

Zapraw dę słodko jest podróżować. To zajmujące przybrać szatę;<br />

mongolskich książąt, przeniknąć, przebranym za lamę, do zakazanego sadu,<br />

aby wzamian za to powrócić z takiej wyprawy z drewnianą nogą...


ALMAIDA D‘ET REMONT CZZJLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA 215<br />

Miło jest studiować astronomię wespół z Ojcami Jezuitami w Pekinie,<br />

i brać udział z narodem subtelnym w święcie czwartej przemiany księżyca..,<br />

Lecz o ile piękniejsze jest istnienie tego, który żyć będzie wedle<br />

słów Pana i który umrze, podobien ratajowi z przypowieści, z dłońmi<br />

w dłoniach dzieci swoich.<br />

Pozwólcież mi, o, przyjaciele, powierzyć wam, zanim zamilknie mój<br />

głos, talizman, wyniesiony z mych peregrynacyj. Być może uchroni on<br />

was od niejakich niebezpieczeństw. Nie żyjcie nazbyt we śnie. Zapład<br />

nia on melancholię. Znałem pewną młodą Tatarkę, która, podobna<br />

Śpiącej Królewnie, tak się dała zachwycić sennym widzeniom, iż posiedmiu<br />

latach uśpienia zmarła ze zgryzoty, że się obudziła.<br />

Oddawajcie się zajęciom domowym. Chowajcie ptaki. Hodujcie rośliny<br />

użyteczne. Odwiedzajcie ubogich okolicy. Ofiarujcie synom i córkom,<br />

które wam się zrodzą, miłość prawdy i natury, gdyż w dziele —<br />

to Stworzyciela kryją się wasze radości i pocieszenia.<br />

A teraz, o, dzieci moje, żegnam was. Nie bez, wzruszenia oglądam,<br />

pewnie po raz ostatni, szpaler grabowy tego parku, pod którym przed<br />

pięćdziesięciu i siedmiu laty drogie mi cienie wymieniły przysięgę<br />

wierności. Lecz nie jest to pozbawione słodyczy, że po zgryzotach tak<br />

licznych oddycham spokojem wiekuistym, szczęsny, że Wszechmocny<br />

udzielił mi jeszcze tej łaski, widzieć w was odradzającą się przeszłość.<br />

Skończywszy przemówienie, p. d‘Astin siada z trudem. Pełne szacunku<br />

milczenie, a potem oklaski przyjm ują te słowa wymowne. U boku<br />

mówcy trzęsie się czarna jakać postać. To zgrzybiała pani d‘Etanges,<br />

babka biednej Clary d‘Ellebeuse, szlocha w dłonie żylaste i nabrzmiałe<br />

guzami. I z nagła, gestem uroczym i bolesnym, zakrywając jedną dłonią<br />

oczy, wyciąga drugą do swego dawnego przyjaciela d‘Astin, który<br />

całuje jej palce, gdzie zdają się płakać starożytne pierścienie. I Almaida<br />

d‘Etremont, piękna, jak noc, w swej płomiennej szacie, mówi do siebie,<br />

przypatrując się staremu arystokracie, który drżąc unosi swą szklankę.<br />

— Jakżeż jest dobry! W olę go od pana młodego.<br />

I po uczcie pan d‘Astin podchodzi do niej ku wielkiej jej radości:<br />

— Od bardzo dawna nie widziałem ciebie, śliczne dziecko moje...<br />

Tak mało ruszam się z miejsca... Jakżeż miewa się wuj Ciągle jeszcze<br />

dziwaczy No, tak...<br />

Ach, droga twoja matka, ojciec twój, jakże, byli mili. Czemu to,<br />

o prześliczna, nie wychodzisz za mąż Nie potrzebujesz się rumienić...<br />

Ach tak, pojmuję... Wujaszek... Nie wątpiłem o tym.<br />

— Koniec końcem — ciągnie pan d‘Astin z uśmiechem — nie wszystko<br />

trwa wiecznie. Jabłka granatu są stworzone na to, aby zostały zerwa-


216 ALMAIDA D‘ET REMONT CZZJLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA<br />

ne. Jeśli drzewo zbytnio będzie strzeżone przez wuja-Argusa, skradnie<br />

mu je kto... I żałuję prawdziwie, że nie jestem już dość młody... Posłuchajmy...<br />

W ięc nudzisz się tam Nigdy nie wyjeżdżasz Kiedyż przybędziesz<br />

do mnie W e wtorek oczekuję przyjaciół, czy będziesz<br />

Almaida odpowiada:<br />

— Pan bardzo jest dobry, panie d‘Astin... Chciałabym tak bardzo, ale<br />

nie mogę. Mój wuj, chociaż mnie widuje rzadko, nie może znieść, żebym<br />

się oddalała z Aldules dla odwiedzenia towarzystwa... Pozwolenie dzisiejsze<br />

jest wyjątkowe... Dziękuję, bardzo dziękuję, panie d‘Astin...<br />

... — A więc, moja córko, — powiada arystokrata pół-wesoło a półsmutno,<br />

— życzę twemu wujowi najpiękniejszego dębu na trumnę<br />

z moich lasów.<br />

Mówi to. w«nartv na lasce, z uśmieszkiem szyderstwa w rodzaiu pana<br />

de Voltaire. Wszelako wielka dobroć spływa z oczu jego, chociaż zdaje<br />

się zabawiać zakłopotaniem młodego dziewczęcia, gdy ona się rumieni.<br />

Przypatruje się jej z wyrozumiałym sceptycyzmem godnego starca,<br />

który zachowuje kult piękności, ale ma czuły uśmieszek zwątpienia dla<br />

młodego wieku.<br />

W kilka dni po zamążpójściu Eleonory, kiedy Almaida d‘Etremont<br />

zmierza ku rzece, spotyka w pobliżu jej stromego brzegu, zaszytego<br />

w gęstej trawie Pietrka, wygrywającego na flecie.<br />

Przystaje i uśmiecha się doń:<br />

— Czy bardzo jest trudno dmuchać w ten sposób<br />

I ujm uje ów kawałek bukszpanu w kształcie trójkąta i do brzegu jego<br />

lekko przytyka wargę gorącą.<br />

— Nie, nie tak, panienko. Trzeba przesuwać flet z lewa na prawo,<br />

a potem z prawa na lewo, dmąc kolejno we wszystkie dwanaście<br />

dziurek.<br />

Słodko drży odwieczerz po ulewie, co minęła w słońcu. Gęste obłoki<br />

białe gonią się po błękicie płynnym i gładkim. W oda zielona, na której<br />

ślozy wierzb błękitnych szeroko się rozpływają w koła świetliste, nieco<br />

mąci się w miejscach, gdzie bąble podrywają się z dna, aby prysnąć<br />

na powietrzu.<br />

— Chodźmy, zliżmy się do rzeki — mówi ona. Czy chcesz usiąść<br />

tutaj :<br />

Dziecko siada u nóg Almaidy i, od nowa podnosząc piszczałkę do<br />

ust, wydyma policzki, dmąc w bukszpan drążony, który rozbrzmiewa.<br />

IV


ALMAIDA D' ET REMONT CZljLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA 217<br />

— Któż to jest ta mała pastuszka, z którą tańczyłeś wtedy... Ta<br />

w sabotach gładzonych i fioletowych pończochach<br />

— To moja mała przyjaciółka, panienko.<br />

— Jak to twoja przyjaciółka<br />

— Moja kochanka, panienko.<br />

Almaida rumieni się i pyta:<br />

— Na imię jej<br />

— Maiły s.<br />

— Czy jesteście sobie przyrzeczeni<br />

— O, przyrzeczeni... jesteśmy zbyt młodzi na to...<br />

Później z prześmieszkiem:<br />

— Zabawiamy się razem w górach.<br />

— Czym się zabawiacie<br />

— Miłością, panienko.<br />

Almaida rumieni się i„ po chwili milczenia:<br />

— Jakżeż wy czynicie miłość<br />

...I kiedy pyta się o to, serce jej tłucze, w uszach jej szumi. Nie<br />

wie, czy żałuje powiedzianego. W yciąga ramię i poprzez muślin rękawa<br />

wyczuwa płonący policzek młodego pastuszka. Przez długą chwilę<br />

trwają tak, niemi, nieruchomi, ogłuszeni żądzą wahającą się i wonią<br />

gwałtowną, podnoszącą się z kwaśnej mięty.<br />

...Mój Boże, tym gorzej — mówi sobie Almaida. Jakże dobrze jest<br />

tak pozostawać.<br />

Ale, gdy niemal bez czucia, prawie bez woli przyciąga do siebie głowę<br />

pacholęcia, on wspina się, jak koźlę, obiadające żywopłot, i zrywa<br />

usta słodsze i cieplejsze od owocu, którego miąższ się rozpływa.<br />

W tedy dopiero młoda dziewczyna powstaje i bez słowa odchodzi.<br />

Od tego dnia spotykają się i kochają. Ciepłe siano sierpnia chroni ich<br />

pieszczoty, których nie podejrzewa nikt i nie mąci. Leżą w uścisku,<br />

kołysani śmiechem żywych wód i monotonnym szmerem pasących się<br />

uężarnych kóz. Niekiedy odwiedzają wrzosowiska. O, radości gonienia<br />

pośród żarzących się gron! Jakież unicestwienie z rozkoszy smakują,<br />

gdy na poszarpaną upałem ochrę ścieżek polnych poczną padać oddzielne<br />

łzy nawałnicy i nagle zatrzeszczą na listowiu. O, powolne powroty<br />

poprzez winnice wysokie, kiedy drozd piskliwy napróżno wzywa winogron,<br />

co znikły; spoczynki pod figowcem, gdy Almaida, uginając się<br />

pod wielkim upojeniem złoconym, może już tylko, jęcząc, trzepotać<br />

rzęsami.<br />

Wkrótce nadchodzi jesień, i w górach kryją swoje kochanie.<br />

Namiętność Almaidy wzrasta w miarę tego, jak staje się mniej nie-


218 ALMAIDA D‘ET REMONT CZl/LI NAMIĘTNOŚĆ SERCA<br />

winna w ramionach młodego fauna. Oddaje się bez zastrzeżenia, bez<br />

obawy, bez żalu, bez wyrzutów. Odnajduje w odświeżającej oparzeliźnie<br />

pocałuków posmak gryzący owocu czerwonego, któryby roztopił się<br />

we wszystkich jej członkach. W ypełnia wspomnieniem swoich uścisków<br />

park, ongi tak żałobny. Okrzyk pawi nie zasmuca już cienistych<br />

ustroni, lecz wybucha ku niebu, oślepiający i radosny. Zmienne usposobienie<br />

wuja, zarówno jak nowiny, otrzymane od Eleonory, przyjmuje<br />

Almaida ze spokojem, niemal drwiąco. I są to teraz godziny pragnień<br />

i wyczekiwania, które znaczy na tarczy ostry cień wspaniałych dojrzałych<br />

słońc.<br />

Razem oboje wspinają się po kamienistych ścieżkach i odnajdują<br />

opustoszałe legowiska owiec. Buki nie gubią jeszcze liści, 'czerwonych<br />

jak strużyny miedzi, kurczące się w ogniu. Miękkość błękitniejącegc<br />

milczenia, tej nocy ciągłej: świerków głaska trzepotanie ich rzęs, i zabaw<br />

iają się lotem przepiórek białych, który budzi się i dygoce w próżni.<br />

Nikt we wsi nie dziwi się, widząc ich prawie co dzień pospołu. W iadomo,<br />

że Almaida od dawna polubiła te przechadzki, skąd przynosi rozkwitłe<br />

gałęzie. I nic nie ma dziwnego w tym, że posługuje się przewodnikiem:<br />

niebezpiecznie jest błąkać się samej po górach.<br />

O, kaskady, które zdajecie się powstrzymywać gwałtowny spadek!<br />

Niebiosa ze złoconej purpury! Ptaki, opadające ze zdobyczą w otchłanie,<br />

gdzie drzemie echo! Groty, wydrążone płynnym szafirem dziewiczych<br />

wód: oglądajcie przechodzących dwoje dzieci uroczych.<br />

Bądź-to łaur ciemny wabi do spoczynku, bądź murawa bardziej zielona<br />

od doliny, gdzie zamierali z miłości pasterze Cervantesa, przyjmuje<br />

ich i syci niemocą. Almaida d‘Etremont przywdziewa na te wycieczki<br />

alpejskie czepek i szal miejscowych wieśniaczek. Sama wyhaftowała<br />

toiady, maki i nieśmiertelniki jesienne na jedwabiu dźwięczącym i łvskliwym,<br />

który uwypukla jej łono. A Pietrek jeszcze bardziej lubi ją<br />

taką, gdy nie wydaje mu się już panienką z zamku, lecz siostrą pasterek,<br />

które opuszcza, odprowadzaną łagodnymi cieniami stad pod olśniewającą<br />

białością zachodów.<br />

O, jakżeż to dobrze, że wreszcie rozprasza się smutek Almaidy!<br />

Jakże dręczące życie wlokła dotąd! M ija obecnie ckliwa nuda poprzedniej<br />

egzystencji, piekący i jednostajny ból, wzbierający obrzydzeniem<br />

w jej duszy, ta krzywdząca niesprawiedliwość, że nie jest kochana prze2<br />

nikogo, ona, której serce wylewało się po brzegi z goryczy i dławiącej<br />

■azdrości, gdy pod strzechami folwarku gołębie obejmowały się skrzydłami.<br />

O, śmierci; wolałaby śmierć niźli powrót wstecz; śmierć, której wy­


ALMAIDA D‘ET REMONT CZIJLI NAMIĘTNOŚĆ SF.RCa 219<br />

czekiwała niegdyś, gdy przez okno, rozwarte w noc, ze swego łóżka nasłuchiwała<br />

wiatru burzliwego, który szeleścił i zamierał w liściach<br />

gęstego figowca — i kiedy już niczego nie wyglądała poza tym jękiem.<br />

— Czy mnie kochasz Powiedz, że mnie kochasz, czy tak, Piotrusiu'1—<br />

zapytuje. A oczy chłopca, jak oczy sroki, świecą na oczach<br />

dziewczęcia, i odpowiada jeno pieszczotami, które ona liczy. Potem<br />

przymyka oczy z pożądania, jak pod przelotem roju pszczół, i upaja się<br />

wonią tego kwiatu borów.<br />

— Gdzie byłeś wczoraj W czoraj nie widziałam ciebie. Powiedz mi,<br />

gdzie byłeś wczoraj Chcę wiedzieć, gdzie byłeś.<br />

— Wczoraj prowadziłem turystów na szczyt Pięciu-gór.<br />

—-T o nieprawda. Założyłabym się, że byłeś u tej małej pastuszki.<br />

Ty byłeś z Mailys. Wynoś się. Nie kocham cię więcej.<br />

— Nie byłem z nią. Byłem na szczycie.<br />

— Kłamiesz. Pocałuj mnie.<br />

I Almaida daje z sobą igrać tej wiewiórce gór. Nie zachowuje wobec<br />

niego jakiejkolwiek powściągliwości. Ona, którą w klasztorze słusznie<br />

oskarżano, że zbytnio okazuje dumę swej rasy, ona — to w y­<br />

daje na pocałunki pastuszka niepokalany i doskonały owal swojej<br />

twarzy, który budzi wspomnienie spokojnej wzgardy, zmysłowej powagi<br />

jakiejś posępnej Marii-Antoniny.<br />

Jakże mało żałuje teraz, że nie wyszła zamąż! Jakże to być mogło,<br />

że niedalej jak przed kilkoma dniami marzyła o życiu podobnym<br />

temu, jakie wiedzie Eleonora de Landelay Cóż obecnie obchodzi Almaidę,<br />

że przyjaciółka jej dotarła już do Hiszpanji w towarzystwie<br />

męża, bladego i zużytego Wszystkie palące przestrzenie są w sercu<br />

Almaidy, i wszystkie ich płomienne granaty, wszystkie ich miłości,<br />

i wszystkie ich pieśni. Ach! po stokroć woli ona od najdoskonalszego<br />

z arystokratów tego czarnego pastuszka kóz z doliny, który ją pieści<br />

wybuchającymi ustami.<br />

Kochają się. M ijają pory roku. Po czarnym lecie i krwawiącej jesieai<br />

nadchodzi zima. I z nadejściem zimy, o, jak rozkosznie miło jest<br />

wspominać Almaidzie lasy niebieskie, które chroniły zawiązek ich miłości,<br />

źródła, przy których spoczywałby chętnie gołąb La Fontaine‘a,<br />

łąki ponad zielono - modrym potokiem Aldules, warczenie młockarni,<br />

której towarzyszyło gruchanie turkawek i zamilkanie pocałunków. W y­<br />

wołuje też z pamięci owczarnie września, niedostępne białemu ogniowi<br />

południa, przenikanie pieszczot, i wypukły czerwony dzban, z którego<br />

pili wodę, marszczącą się w porowatej glinie.


220 ALMAIDA WET R EM O M CZIJLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA<br />

V.<br />

Oto jest już luty, i Pietrek ma poprowadzić na szczyt trzech turystów,<br />

którzy poprzedniego dnia przybyli do oberży.<br />

Zanim udał się po nich, zakrada się, chociaż jest najwcześniejszy<br />

świt, do parku zamkowego aż po same okna Almaidy. Zostawiła wpół<br />

otwarte okno, wychodzące na południe. A on, chwytając się gałęzi<br />

figowca, wspiął się aż do niej i skoczył do pokoju.<br />

— Tsss! Sprawuj się cichutko... Jakżeż to miło z twojej strony, żeś<br />

nadszedł. Oczekiwałam ciebie od godziny. Ty ziębniesz... Spójrz... Tu<br />

jest wygodnie.<br />

Słyszy się skrzypiący kurek na gołębniku.<br />

— ...Będzie wam wietrzno.<br />

— Oni chcą wyruszyć mimo wszystko.<br />

— Ilu ich jest<br />

— Trzech.<br />

— Która to godzina. Trzecia<br />

— W pół do czwartej.<br />

— Bądź rozsądny. Już musisz iść... Posłuchaj wiatru, szumiącego<br />

w laurach. Czy nie będzie lawin<br />

— Nie.<br />

— No więc...<br />

— Tak...<br />

— Do widzenia...<br />

Jest już przed kościołem. W ydzwania czwarta, tonem chrypliwym,<br />

słodkim i spękanym, który dygoce i szlocha. Turyści nadchodzą.<br />

Pietrek kroczy przodem. Idzie krokiem równym i powolnym, małe<br />

posługując się na stokach kijem górskim, ale wypróbowując przez<br />

chwilę skalną ścieżkę stopą, aby upewnić się o równowadze głazów. Pną<br />

się na pierwsze zbocza, przechodzą w bród rwące potoki. W ody huczące<br />

rozpryskują o skały cienką pianę, kręcą się, powracają, goniąc same<br />

siebie, płyną chwilę spokojnie wśród kamienistych brzegów, potem<br />

skaczą w górę i rozbryzgują się w drobne kropelki.<br />

Pietrek oświadcza, że:<br />

— Na szczycie będzie burza.<br />

Potem znów się zamyśla, wraca do swoich marzeń, które z sekundy<br />

na sekundę kołysze regularny stukot kija kolczastego o granit. Rozmyśla<br />

o młodej dziewczynie, którą dopiero co opuścił, i wstrząsa się dreszczem,<br />

ciągle jeszcze zachowując we wklęsłości łopatek pieszczotę, którą<br />

zagnieździło tam przed chwilą krągłe i słodkie ramię Almaidy. Mó­


ALMAIDA D'ETREMONT CZyLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA 221<br />

wi sobie: ci panowie, którzy są ze mną, z pewnością nie m ają przyjaciółki<br />

tak ślicznej... I wywołuje w pamięci delikatne usta Almaidy, not<br />

ruchliwy i cienki, powłóczystość spojrzenia, ciepłą prężność szyi, wdzięk<br />

zamglony nóg pod muślinem.<br />

Nagle na horyzoncie zaznacza się ostry zarys gór. Tu i owdzie, przerzynając<br />

mgłę, jaśnieją, jak żyły nieba, grzbiety z ciemnego lazuru,<br />

przecięte siatkami śniegów. W ,miarę tego, jak podnosić się do góry,<br />

i zmieniać położenie, szczyty, spiętrzone jedne przed drugimi, zdają się<br />

przenosić z miejsca, a czuby ich odnawiać się.<br />

Pogrążają się w noc niebieskawą świerków. Słychać ciągłe kije<br />

ukośne, próbujące po omacku gruntu od strony, gdzie nie ma otchłani.<br />

Oto pierwsze łyskliwe pole śnieżne... Uwaga!<br />

Pietrek ma torować drogę. W aha się, potem zagłębia stopy rezolutnie<br />

w śnieg, który mu sięga kolan. Otwory, w ten sposób wygniecione,<br />

i w które skolei każdy z turystów stawia nogę, m ają zielonkawy połysk<br />

izeki głębokiej.<br />

— Spójrzcie w dół.<br />

— Tak. Śnieży...<br />

— Tak, i nawałnica z wichrem... Ostrożnie! Połóżmy się... Te krupy<br />

śniegu palą twarz i ręce. Jak iskrami. Oto... kuna, tam! Czy widzicie<br />

tę kunę...<br />

— Nie poruszajmy się już.<br />

Trw ają nieruchomi, z twarzą zwróconą w dół, uczepieni swych kijów<br />

z obawy, że porwie ich wichura.<br />

Ruszają wreszcie. Nie ma już nic aż do granic nieba, prócz jednej<br />

olbrzymiej kopuły żółtej lub białej, pod którą nie istnieje nic, ni<br />

szmer ni poruszenie; Zdaje się, jakby mucha w przelocie, tak śmiertelna<br />

jest pustka, wystarczyła, aby zatrząść widnokręgiem. Na skutek<br />

mocy huraganu nie podobna jest dosięgnąć szczytu. Trzeba powracać.<br />

Rozpoczyna się ześlizgiwanie. Pietrek pierwszy siada na pochyłości<br />

śnieżnej i pozwala się nieść, kijem od czasu do czasu miarkując tę<br />

szybkość zawrotną. Inni podążają jego śladem ze śmiechem, unoszeni,<br />

z. lędźwiami, podrywanymi garściami kulistego śniegu, uczuwając w<br />

tem, opadaniu niemal prostopadłym wrażenie, jakiego doznaje śpiący,<br />

śniąc, że unosi się, wyciągnięty na grzbiecie.<br />

Wkrótce już opuści się zlodowaciałe pole i powróci w niebezpieczeństwo.<br />

Tam już, w oddali, widać owczarnię, gdzie będzie można<br />

zjeść śniadanie. Pietrek myśli, że dobrze by tam było z Almaidą... Ale<br />

góry są obecnie zbyt rozeźlone. O ciepłej porze będzie tam można<br />

pójść. Świeżą paproć rozłoży się na ziemi... Przyprowadzą z sobą obie


222 ALMAIDA D‘ET REMONT CZtjLl NAMIĘTNOŚĆ SERCA<br />

kozy. Śmiać się będą, usiłując wydoić niebieskie mleko do jego kapelusza<br />

z sitowia, jak zeszłego roku...<br />

Była cudna ostatniej niedzieli, gdy powracała z nieszporów... Ona<br />

jest dobra... Wszystkie dziewczęta wioski ofiarują jej pierwiosnki,<br />

wielkie naręcza pierwiosnków. To niekiedy zasmuca Pietrka, że ona<br />

zdaje się zapominać o wszystkich kwiatach dla jednego, jedynego...<br />

— Powiedźcie...<br />

— Go takiego<br />

— Gdzie jest przewodnik<br />

— Ale przecież był tutaj... Nie widać go już...<br />

Nazajutrz po południu wydobyto z rozpadliny zwłoki Pietrka. Spod<br />

czapki wysączyła się nitka krwi, która znaczyła mu pierś jak krasce.<br />

VI.<br />

Kiedy ogrodnik zamkowy donosi Almaidzie o śmierci Pietrka, nie<br />

pokazuje ona po sobie wzruszenia, tak straszne jest wstrząśnienie wewnętrzne.<br />

Powiada:<br />

— Ach, jakie nieszczęście...<br />

I dosięga, aby spocząć, ławki obok tarczy słonecznego zegara. Nic<br />

nie widzi dokładnie. W ierzba płacząca poczyna krążyć. W ydaje się<br />

jej, jak gdyby liczyła cyfry, jakoby chciała się zbudzić z dręczącego<br />

snu, ale on trwa...<br />

Almaidzie robi się słabo. Już nie uczuwa uderzenia głowy o oparcie<br />

ławki. Osuwa się i budzi dopiero po upływie długiego kwadransa.<br />

Wszystko znosi z odwagą: odwiedziny u strapionej rodziny, widok<br />

Pietrka, umarłego. M atka siedzi nieporuszona u łoża, gdzie spoczywa<br />

dziecko, z nozdrzami zaciśniętemi, białe tą białością błękitną, którą ma<br />

jeno u schyłku dnia śnieg wierzchołków, gdy go nie dosięgnie jeszczc<br />

przypływ cieni.<br />

N a progu kuchni, przemienionej na pokój żałobny, gdace ku swoif/<br />

rozproszym pisklętom, z łapką w powietrzu, kura lękliwa. Płomień<br />

świecy chwieje się, czerwienieje, kapie i dymi ponad krucyfikserr<br />

i naczyniem z wodą święconą, gdzie moknie gałązka czarnego lauru.<br />

N a murze wiszą torba i łągiew. Przed wygasłym ogniskiem delikatnie<br />

myje się kot. Stara wieśniaczka w czarnej kapucy modli się, pokasłuje,<br />

i odchodzi. Piękne dziewczyny z doliny klękają tylko na chwilkę,<br />

strwożone tą rzeczą niepojętą i nieruchomością tego dziecka, któregt<br />

gibkość może zachwyciła je ongi. Almaida d‘Etremont rzuca się na ziemię.<br />

Mówi sobie:


ALMAIDA D‘E7REMONT CZyLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA 223<br />

— Miał na sobie tę czapkę brązową i ten ubiór, wtedy, kiedy tańczył<br />

z pasterkami kóz... Próbuje się modlić, ale nie może. Myśl jej<br />

wraca:... z pasterkami kóz... on tańczył z pasterkami... Miał ten sam<br />

pukiel włosów wówczas, kiedy mnie napotkał... kiedy gałązka podrapała<br />

mi czoło. Zwierzęta gdzieś się rozbiegły. To zdaje się ta bardziej<br />

czarna beczy... Już czas jest odejść stąd. O, jakżeż cierpię...<br />

Podnosi się.<br />

— To ładnie, żeście przyszli, panienko. On was tak kochał... Spójrzcie:<br />

odnaleziono jego kij... Na kolcu była krew.<br />

Almaida zachowuje chłód i zapytuje:<br />

— O której godzinie jutro pogrzeb<br />

— O dziewiątej, panienko.<br />

— Weźmiecie na zamku, czego wam trzeba.<br />

W raca do siebie, kładzie się, nie wziąwszy nic do ust, i zatapia się<br />

w smutnych dumaniaćh. Przechodzi pamięcią tę sielankę pięciu miesięcy.<br />

Co chwila zapomina śmierci Pietrka, tak świeże są wspomnienia.<br />

Zdarza się jej kilkakrotnie, że mówi sobie:<br />

— Pojutrze spotykamy się u brodu obok wierzb; obecnie uschł)<br />

szpalery grabowe; już nie zakrywa nas listowie, trzeba się będzie mieć<br />

na baczności...<br />

Poczem myśli:<br />

— Czyż nie ma żadnej przeszkody, bym poszła go odszukać... I zanim<br />

jeszcze zdołała sformułować sobie tę odpowiedź, że Pietrek wpadł<br />

do przepaści i że teraz podobny jest martwemu i mokremu śniegowi,<br />

inny szkopuł zjawia się, który właśnie pragnie odsunąć... Ależ w<br />

jaki sposób nie myślała o tem od dwóch miesięcy!<br />

...I nagle przypływ krwi spala jej twarz, dławi w sobie okrzyk<br />

wstydu...<br />

Nazajutrz nie bierze udziału w pogrzebie pastuszka i następnymi<br />

dniami trwa, ogłuszona przytępieniem. Brzemienna! Jest brzemienna..<br />

Co czynić Biedna Almaido! Jej Uroda dojrzewać będzie, jak owoc,<br />

owoc namiętności, gdzie skryją się obietnice dni pięknych. Mimo żałobę<br />

i trwogę, życie potężne, czerpane z tej gleby, tłoczyć będzie ku<br />

sercu Almaidy swój moszcz gorący.<br />

M ijają dnie. Almaida przychodzi do siebie. Już nie pustoszy jej<br />

śmiertelny niepokój, ale wzrasta sroga energia, tląca w niej, w miarę,<br />

jak uwydatnia się instynkt matki.<br />

Nazbyt jest kobietą, by nie posłużyć się obroną, i pierwszą jej obro<br />

ną jest staranie, aby ukryć swój stan. W głębi siebie godzi się nań<br />

z rodzajem ostrej, posępnej i namiętnej melancholii. Jednak ta grze-


224 ALMAIDA D‘ETREMONT CZZJLl NAMIĘTNOŚĆ SERCA<br />

sznica gwałtowna przywiązuje się do swego owocu tak samo, jak tc<br />

czyni kwiat. I nigdy tej naturze mocnej i pięknej nie przyszło na myśl.<br />

że za górami, za lasami można odnaleźć złe wiedźmy, które w wąwozach<br />

łon zryw ają lilie czarne, zabijając dzieci, mające się narodzić.<br />

VII.<br />

Dwa miesiące m ijają w ten sposób i nowa nadchodzi żałoba, która<br />

mało jednak dotyka Almaidę: śmierć jej wuja, tkniętego udarem —<br />

znaleziono go któregoś ranka nieżywego w łóżku.<br />

Jakby we śnie, zamąconym przez te straszliwe strapienia, bierze udział<br />

Almaida w pogrzebie, nie bacząc na natrętów, których ciekawość oblicza<br />

z góry nadchodzącą ruinę zamku Aldules. Sama jedna na święcie,,<br />

cóż ma począć z sobą...<br />

Po ceremonii zbliża się do niej Eleonora de Landelaye:<br />

— Droga Almaido — powiada do niej, — jakżeż godna jesteś pożałowania!<br />

W ierzaj mi, że często myślimy o tobie. Rene darzy cię przychylnością,<br />

wspomina ciebie... wiem, że mówić o tym w tych okolicznościach,<br />

to wielce drażliwe... Lecz okazja jest jedyna i może nie powtórzy<br />

się więcej... W świecie jesteś zupełnie sama, bez ramienia, na<br />

którym mogłabyś się oprzeć...<br />

Almaida zaczyna się domyślać, co doradzać jej będzie przyjaciółka.<br />

W ydaje się jej, jakby w piersi zakrzepł napływ krwi, który ją dusi.<br />

Ale jest to raczej głuche podrażnienie, niźli wyrzut, który odczuwa.<br />

— Nie... zostaw mnie... zostaw mnie, — mówi.<br />

— Nie, droga Almaido — ponawia Eleonora — ja nie zamilknę.<br />

Twój żal niewątpliwie każe ci mówić w ten sposób do mnie. Ale po<br />

słuchaj...<br />

— Nie! Zamilknij!<br />

— A jednakże; posłuchaj mnie; chcę tego... To Rene uprosił mnie,<br />

bym nalegała... Znasz pana de Soulere... Na moim ślubie on ci towarzyszył...<br />

Pan de Soulere jest wolny... Jest bogaty... Kocha cię.<br />

Almaida odpowiada przyjaciółce tylko bolesnym wybuchem śmiechu.<br />

W ciągu kilku sekund, podobnie, jak tego, który tonie, otacza ją<br />

mnóstwo obrazów. W ywołuje w pamięci człowieka, którego jej swatają,<br />

jeden gest jego, pewne załamanie głosu, które drażniły ją w dnk<br />

wesela Eleonory. A tego człowieka, nie znając go niemal, nienawidzi...<br />

Nienawidzi go z wszystkich swych sił, nienawiścią nierozumną i uroczą<br />

młodego dziewczęcia... Potem w oczach jej rozszerzonych obłę<br />

dem, odbija się nagle góra, w tym samym czasie, gdy bicie arteryj


ALMAIDA D‘ET REMONT CZyLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA 22 5<br />

wypełnia jej uszy poszumem kaskad... Potem zdaje się widzieć wspinającego<br />

się, jak chude koźlę, Pietrka nad brzegiem przepaści. Poślizgnie<br />

się na murawie, która jest biała. On pada. Upadł. Um arł<br />

Spoczywa w swoim łóżku z czapką brązową, nasuniętą na oczy. O, jakże<br />

pocałunki jego były gorące!<br />

Krzyczy:<br />

...Nie... Błagam cię... Błagam cię... Odejdź... Zostaw mnie w spokoju.<br />

Pan d‘Astin zbliża się do nich:<br />

— Droga moja Eleonoro... Czy zechcesz nas chwilkę zostawić sanych...<br />

...Moje dziecko, — mówi do Almaidy, ty cierpisz, prawda<br />

— O! O! tak, jakżeż cierpię...<br />

— Moje dziecko, trzeba ci wielkiego odpoczynku... Proszę cię n ajmocniej,<br />

zawierz mi. Zamieszkasz na czas pewien w moim zamku. Będziemy<br />

sami i nic ci nie zakłóci spokoju... Nie wiem czemu, ale zdaje<br />

mi się, kochana moja, jak gdyby to wola drogich twoich rodziców<br />

przemawiała przeze mnie. Powiedz, czy zechcesz, czy zechcesz przenieść<br />

się do mnie<br />

— Tak — odpowiada łagodnie.<br />

— Dobrze więc, trzeba, żebyś opuściła te miejsca dziś wieczór.<br />

Przyślę tutaj mego zastępcę, iżby czuwał, aby nic tutaj nie strwoniono.<br />

Wypocznij chwilę w twoim pokoju. Pojedziemy za dwie godziny.<br />

Kareta moja czeka. Przyślemy tutaj w tych dniach po to, co ci nie<br />

jest niezwłocznie potrzebne. \<br />

Almaida d‘Etremont rozgościła się już u p. d ‘Astin. Tyle wypadków<br />

zaciera w niej niekiedy dokładność myślenia, tak, iż wydarza się jej<br />

w pewnych chwilach zapomnimać o swym stanie. Zdarza jej się —<br />

rzecz osobliwa — móc, dzięki tym zawieszeniom myśli, kosztować<br />

niekiedy czaru wiosny, która poczyna zdobić stare domostwo.<br />

Jest w niej jakby drżenie źródła w głębi traw. W tedy mówi sobie:<br />

uspokój się. Nie ma nic, coby cię niepokoiło.<br />

Ale wkrótce opuszcza ten sen, i, jak brzeszczot, przeszywa ją wtedy<br />

rzeczywistość, której zimne przenikanie zdaje się uczuwać tam, gdzie,<br />

powiada sobie, musi być brzeg serca. W oń fiołków mdli ją aż do<br />

przyprawienia o nudności. Wszelki zapach staje się jej zbyt mocny.<br />

Pan d‘Astin pozostawia ją samą, ile tylko sobie życzy. Przechadza<br />

się po gazonach, pieszcząc z nieskończoną tkliwością niski łeb starego


226 ALMAIDA D‘ET REMONT CZZjLl NAMIĘTNOŚĆ SERCA<br />

psa, który stąpa za nią. Mówi doń: o, jakżeż dobry jesteś, ty...<br />

Gdybyś ty wiedział... I uczuwa, jak ból jej rośnie, niby krzak kolczasty,<br />

z sekundy na sekundę.<br />

Ten stan młodego dziewczęcia napawa troską pana d‘Astin, który<br />

zna, niestety! dziedzictwo ojcowskie, ciążące na młodej dziewczynie,<br />

i który wie, w jak posępnym mistycyzmie utonął niejeden z Alcarezów.<br />

Usiłuje niekiedy rozerwać Almaidę. Pozwala jej zwiedzać starożyt\<br />

ną tę siedzibę, wypełnioną po brzegi, jak powieść awanturnicza. Woń<br />

innego świata włada tutaj. Oglądając przedmioty, przywiezione<br />

z Chin, roi się o Sindbadzie-Żeglarzu. W salonie znajduje się lektyka,<br />

w której zasiada wielka lalka z Niebieskiego Państwa, co, dłoń wysunąwszy<br />

z poza kotary, pozwala zwieszać się malwie czerwonej. Z bliska<br />

podziwia się suknie z lazuru tej kukły uroczej, której głowa, odrzucona<br />

w tył, ukazuje , jak róża wiekuista, uśmiech wzgardliwych nieco ust.<br />

Tu i tam stoją meble rzadkie, krzesła, wykładane masą perłową, łub<br />

fotele, przybrane w materie tak lekkie, że poprzez nie odróżnia się piwonie<br />

koloru mięsa, które rozkwitają na oparciu. Nogi jednego z tych<br />

fotelów opierają się na pantofelkach tak drobnych, tak ślicznych, że<br />

myśli się o Kopciuszku. I na ścianach ogląda się wesołe malowidła, niby<br />

porcelanę, gdzie księżniczki mongolskie kupują kwiaty, albo je sprzedają<br />

drobnymi powściągliwymi ruchami.<br />

Pewnego wieczoru, gdy Almaida bardziej jeszcze posępna jest, niż<br />

zwykle i kiedy pan d‘Astin spostrzega się, że nie może dłużej walczyć<br />

/ tym zagadkowym smutkiem, którego nie podobna przypisać śmierci<br />

w uja samolubnego i stetryczałego, pyta się jej:<br />

— Kochana moja, zdajesz się mieć wielką zgryzotę<br />

Ona trwa, milcząc, pod cieniem lampy.<br />

Siada kolo niej i ujm uje jej ręce:<br />

— Powiedz, co ci jest<br />

Głos starego pana tak jest łagodny i dobry, że młodą dziewczynę<br />

przyprawia o drżenie, jak tchnienie miłosne. Powolutku, jak ten, kto<br />

ma szlochać, wdycha powietrze przerywanym westchnieniem. Oczy jej<br />

zachodzą łzami, nozdrza drżą. Wreszcie pada na kolana na dywan<br />

i, płacząc, opierając swój policzek wilgotny i palący o stare, pomarszczone<br />

ręce, które zatrzymuje w palcach skurczonych, czyni swoją<br />

spowiedź.


ALMAIDA D‘ET REMONT CZIJLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA 227<br />

VIII.<br />

Nazajutrz z rana po tym straszliwym wieczorze pan d‘Astin przywołuje<br />

Almaidę do swego pokoju.<br />

— Moje dziecko — mówi do niej — usiądź naprzeciw mnie... myślałem<br />

o tobie całą noc. Muszę porozmawiać z tobą.<br />

Mówi to łagodnie, z powagą, wyciągnięty w fotelu, nogi wspierając<br />

0 taiburet, zawinięty w chińską szatę kobiecą, którą upodobał sobie<br />

1 często przywdziewa w swoim pokoju. Ramiona opiera na, płask o ramiona<br />

fotelu, każdą ręką obejmując jedną z gałek dębowych. Białe<br />

włosy, odrzucone w tył, w iją się. Oczy, jak z jasnego barwinku, utkwione<br />

są w posadzkę, na której drży blask kominka. Dobroć rozjaśnia tę<br />

twarz umęczoną.<br />

Pan dA stin podejmuje:<br />

— ...Myślałem o tobie całą aoc...<br />

I na nowo milknie, wahając się.<br />

Na dworze dmie majowa wichura. Czuły, zielonawy blask sączy się<br />

przez drobne szybki. Imbryczek z kawą nuci ponad żarem. Almaida próbuje<br />

lękliwie spocząć wzrokiem na przedmiotach, przyozdabiających<br />

ten pokój, do którego nie weszła jeszcze nigdy. Po prawej jest mapa<br />

morska, zrudziała jak stara muszla. U dołu napis: Ocean Indyjski. Tu<br />

i ówdzie widać na ścianach i półkach broń, kawałki lin okrętowych,<br />

motyle zasuszone, jaja strusie. W głębi 1— dwa wielkie malowidła.<br />

Jeden obraz przedstawia młodą kobietę, brunetkę, o wyglądzie chorowitym<br />

i wycieńczonym. M a ona spojrzenie smutne i tęskne. Je.dną<br />

ręką podtrzymuje szal, drugą igra z kolibrem. A skulona u jej nóg mała,<br />

czarna niewolnica układa w koszyku żółte kielichy kwiatów, podobne<br />

owocom, i owoce różowe, podobne kielichom kwiatów.<br />

Drugi — ukazuje chinkę strojną i o wielkim wdzięku. Włosy zaczesane<br />

ponad okrągłym czołem dźwigają ukośnie szpile i kwiaty. Oczy, osobliwie<br />

owalne, uśmiechają się z boku, zmysłowe. Usta, małe i krągłe, jak<br />

wiśnia, wskazują, że wytrwają zamknięte, być może wolą rozwarcia<br />

tylko pod pocałunkiem, bardzo delikatnie, jak pudełeczko z koralu —<br />

ponad kością słoniową, owalną i mięsistą, podbródka. Ubrana jest<br />

w suknię zieloną, tego samego odcienia, co strój pana dA stin, i w pas<br />

fiołkowy, związany z tyłu z obu stron na podobieństwo szerokich skrzydeł<br />

motyla.<br />

— ...Całą noc i część poranku — podejmuje pan d‘Astin —• myślałem<br />

o tobie, moje dzecko. Posłuchaj mnie.<br />

Znałem wiele boleści. W iek użyczył mi doświadczenia Każdy czło-


228 ALMAIDA D‘ETREMONT CZZJLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA<br />

wiek który wiele cierpiał i żył, nie waży się już potępiać, może dlatego,<br />

że niebawem potrzebować będzie miłosierdzia boskiego...<br />

Droga moja, kochałaś, gdyż odczuwałaś potrzebę kochania. Uczucie<br />

twoje nie było jednak zdrożne. Kochałaś miłością naturalną, a nie tą<br />

miłością, którą nabywa się dzisiaj lub sprzedaje przez małżeństwo wyrachowane<br />

i które czyni, niestety, że dążenie najbardziej boskie wyrabia<br />

się dowolnie w sercu młodego dziewczęcia. Ów kamień filozoficzny,<br />

tę transsuibstancjację, której poszukiwali alchemicy, tę znaleziono,<br />

o, moje dzecko! Większość ojców i matek ustępuje swą córkę królowi<br />

Mi dąsowi. Czy sądzisz, że Bóg spogląda bez gniewu na to przekupstwo<br />

dusz Nie... Kobieta zrodzona jest dla. mężczyzny, a mężczyzna dla<br />

liej. Wszystkie stwory, wszystkie rzeczy chcą same z siebie oddać się<br />

sobie wzajem. Przypatrz się dolinie na wiosnę. Biała kuropatwa poszukuje<br />

swoje towarzyszki, kwiecie wiśni skłania się ku kwiatowi, janowiec<br />

wytwarza miłą woń, gdyż słupki jego pragną być zapłodnione.<br />

...Moje dziecko, znam udrękę samotnych serc, pragnienie kochania,<br />

ból, który wzdyma łkaniami dusze opuszczone... Kochana moja, nie<br />

wzdychaj tak, uspokój się. Czyż nie jesteś moim przyjacielem Jestem<br />

twoim i umiem rozczulić się tylko nad twymi dziejami. Czyn twój nie<br />

jest zbrodnią. Lecz biada społeczeństwu, które zwykle skazuje młode<br />

dziewczę bez majątku i bez związków na najstraszliwszą z samotności!<br />

To nie ty jesteś winna, Almaido, lecz ów świat samolubny i nasycony<br />

wszystkimi występkami, który wzbrania biednemu dziecku tego, co przyznaje<br />

zwierzętom i co otacza opieką u ptaków w klatce. Z obłudy rodzi<br />

się wszelkie zło. Należało by, aby każda dziewica, której serce trawi<br />

się odosobnione, miała prawo wybrać sobie tego, komu chce się oddać;<br />

i żeby prawo to było absolutne, i żeby trwało poza konwenansami, umowami<br />

i krewnymi. Było by dobrze, gdyby ta, którą przeznaczenie niesprawiedliwe<br />

przymusza do celibatu, miała prawo złamać go i zerwać<br />

z tymi wszystkimi, którzy zganili by jej postępowanie, uchodząc w ten<br />

sposób przed ich obłudną pogardą, i żeby mogła powiedzieć w dniu,<br />

w którym poczuje się matką: odchodzę tam, gdzie mi się podoba, kiedyście<br />

odmówili mi miejsca w psiarni .<br />

Głois pana d‘Astin drży i wznosi się. Podobnie, w czasie swej młodości,<br />

musiał głosowi swemu użyczać tego tonu władczego, który potrafią<br />

osiągnąć ci wszyscy, co panują nad bólem i niebezpieczeństwami.<br />

— Nie bądź-że tak wzruszona, drogie dziecko — podejmuje na nowo.<br />

— Podaj mi rękę i ufaj mi.<br />

I, odwracając się ku portretowi kreolki, który ozdabia głąb pokoju,<br />

wskazuje go ruchem głowy Almaidzie:


ALMAIDA D* ET REMONT CZZJLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA 229<br />

— Była to przyjaciółka jednego z mych przyjaciół. Zmarła, jaku<br />

ofiara wstydu, który zrodziły w niej obłudne te przesądy. Zażyła laudanum,<br />

i tragiczny jej zgon zmącił na zawsze umysł tego, który ją<br />

kochał. Zwała się Laura Lopez. Potem, wskazując portret Chinki:<br />

— Nazywała się Li-tse. Była córką mandaryna. Sprzeciwiał się jej<br />

małżeństwu. Oddała się mnie. Ja pragnąłem tylko nie przestawać jej<br />

kochać i pieścić dziecko, które miała mi dać. Ale ojciec jej odkrył n a ­<br />

sze związki i znajdując, że zbeszcześciła się, obcując z chrześcijaninem,<br />

dał ją na pożarcie świniom. I straciłem w ten sposób najmilszą z, kochanek<br />

i kwiecie całej jednej wiosny.<br />

Pan d‘Astin zbiera myśli z czołem w dłoni. Słychać szum ognia<br />

i wiatru w parku, tego samego wiatru może, który dął niegdyś ponad<br />

ogrodem Chin, gdzie, w gęstych zaroślach, młody markiz czuł gnącą<br />

się pod nim Li-tse, bardziej giętką i słodszą od rozkwitłej gałęzi pigwy.<br />

Almaida jest u kolan starca, który kładzie na nią rękę ze znakiem<br />

błogosławieństwa i mówi:<br />

— Nie trap się już więcej. Jestem wzruszony myślą, że ma biedna<br />

Li-tse nigdy nie zaznała szczęścia, jakiego ty zaznasz: być matką. Będziesz<br />

dumina z twego dziecięcia, kiedy Bóg ci je zsyła. Jeżeli pożyję<br />

jeszcze kilka miesięcy, pozwoli mi ono wspominać to, którego mnie pozbawiono...<br />

Tak, Bóg nam, je zsyła. Przyjmiemy je. Pozycja, którą zostawię<br />

mu w spadku, nie mając naturalnych spadkobierców, będzie zaszczytna.<br />

I bogactwo twoje da ci uniknąć wielu przykrości. Przyjaciółko<br />

moja, nie będziesz wychowywała dziecka tego w sekrecie, ani wypierając<br />

się jego pochodzenia, coby było łatwym. Ale stawisz je na<br />

oczach świata, którym trzeba nauczyć się pogardzać, oświadczając głośno:<br />

oto syn lub córka panny Almaidy d‘Etremont i małego pastuszka<br />

z doliny.<br />

Almaida, ciągle jeszcze klęcząca z ręką w ręku starego pana, uczuwa,<br />

jak ogarnia ją bezmierna tkliwość. Podnosi wreszcie głowę i, skurczona,<br />

z rozrzuconymi włosami, zatapia oczy palące, w których płoną łzy,<br />

w oczach starca, bardziej niebieskich i czystych, niźli lazur kwietniowy.<br />

Oplata pięknymi ramionami szyję pana d‘Astin i szepce:<br />

— Mój przyjacielu, jakże jesteś dobry...<br />

IX.<br />

Lato, wieńczone macierzanką i niebieską tarniną, nadchodzi i mija.<br />

I za nadejściem schyłku września park zamku d‘Astin napełnia się<br />

tym brzaskiem zachodu, który czyni podobien koniec dnia sadowi dojrzałemu.<br />

Wszystko zapuszczone już purpurą, wszystko się złoci. Ciemne


230 ALMAIDA D‘ETREMOKT CZZJLl NAMIĘTNOŚĆ SERCA<br />

i karminowe gałęzie, nieogołocone dotąd z listowia, zwisają ciężko<br />

ponad gazonami. Ani wiaterek nie zadmie w rdzawe wody basenów.<br />

I w mgiełce lila alei marmur nagi, jakaś Diana goniąca, zdaje się<br />

wznosić powyżej czoła niewidzialną girlandę.<br />

U stóp stopni, wyciągnięty na szezlongu, rzuciwszy dla zabawy laskę<br />

swoją wyżłowi, który ją odnosi, pan markiz dA stin widzi z. głębi alei<br />

nadchodzącą ku niemu Almaidę.<br />

Siada obok niego, piastując dziecko, które przykłada do owoców białych<br />

i wzdętych, jakie mu podaje, wargi wilgotnego anemonu.<br />

Pan dA stin spogląda na nich bacznie i długo, a potem:<br />

— Tego wieczora jakżeż jest pięknie, o, moja przyjacółko! To zamieranie<br />

popołudnia jest słodkie i skupione. Niechby me istnienie zakończyło<br />

się podobnie i niechby chmury Zgonu przesłoniły oczy moje<br />

na chwilę, aby im zaraz odkryć przezroczy lazur Dziedzin boskich. Nie<br />

zasmucaj się, dziecko moje, tymi słowami. Ty użyczasz mi jeszcze radości...<br />

Ale nie chciałbym no nowo rozpoczynać życia.<br />

...Oto jesień ostatnia, niewątpliwie, kiedy odpominam siebie. Zagasnę<br />

któregoś wieczoru, jak słońce, które złoci bory poetyczne tych wzgórz.<br />

N a ich wrzosowiskach, pacholęciem, spotykałem miłość pasterek, jak<br />

ty znalazłaś miłość pasterza. Rzeczy wszystkie są jednakie. Te pagórki<br />

falują, jak Ocean, i chronią w wydrążeniach swych dolin, jak morze<br />

w' głębi swych wełn. szczątki wielu, wielu burz...<br />

Spójrz tam, w pobliżu tej białej dzwonnicy, spoczywają w pokoju<br />

Clara d‘Ellelbeuse, która była ci przyjaciółką i Laura Lopez, o której<br />

wspominałem ci nazajutrz po twym wyznaniu. Obie one zmarły z m i­<br />

łości, chociaż egoizm mężczyzn przypuszcza, że nie umiera się z tego.<br />

Jedna była czystością, druga namiętnością, co bywa często jednym.<br />

Jedna zginęła nie wiem już z jakiego czystego szaleństwa, druga z przełażenia,<br />

że się oddała. Słowem, zda się, umarły na jedną chorobę, ofiary<br />

dziedzicznej dumy.<br />

Co się tyczy cebie, dziecko moje, to dzięki temu, że dość wcześnie pozbawiono<br />

się wychowania, uratowano cię. Wszystkie rzeczy są jednakie,<br />

powiedziałem tobie — i wszystkie strony. Jakąż ustanowić różnicę między<br />

naszymi czerwonymi ptaszkami z gór, które zarówno nie mogą<br />

oprzeć się miłości, jak leszczyny w porze pędzenia soków — a panną<br />

Almaidą d‘Etremomt Wyzbyłem się wielu hipokryzyj, które człowiek<br />

najbardziej prawy odrzuca z trudnością. Mogę tym snadniej wynurzyć<br />

te zapatrywania, że wiek mój pozwala na nie; że od wielu lat potrafiłem<br />

nie pokalać piękności i że żyję w tym stanie czystości, która jedynie<br />

czyni starość godną, zbliżając ją do pacholęctwa. Lecz, dziecko, — vis-


ALMAIDA D‘ET REMONT CZIJLI NAMIĘTNOŚĆ SERCA 231<br />

miechnij się: wiem o tym, że, gdybym żył, jako młody człowiek, w p o ­<br />

bliżu ciebie, pastuch czy markiz, i gdyby niepodobna mi było pojąć cię<br />

za żonę, usiłowałbym ciebie wziąć. I, jeślibym osiągnął cel, uważałbym<br />

pię za nędznika, gdyby myśl jakiejkolwiek wzgardy musnęła mój<br />

'umysł.<br />

Wiem również, że smutne serce młodego dziewczęcia, oddane samotności,<br />

dręczone ustawicznie widzeniem rozkoszy swoich przyjaciółek,<br />

wzdęte potrzebą ofiarowania swej miłości, poświęcenia się i całopalenia,<br />

musi upaść pod najdrobniejszą pieszczotą, która upewnia je,<br />

że zdolne jest do dawania szczęścia. I gdzież jest ta kobieta szczęśliwa,<br />

która ugryzłszy owoc dostatniego sadu, ważyłaby się zganić Almaidę.<br />

która w głębi parowu zerwała ubogą jagodę mącznicy<br />

Pan d‘Astin milknie. Ujm uje w swą dłoń wolną dłoń Almaidy,<br />

która, rozmarzona, zawsze jeszcze nachyla ku dziecku pierś, jak z bla<br />

dego barwinku, skąd ścieka biała rosa życia.<br />

— Czuję, że pan mówi wedle słów Boga. Ale któż jeszcze przemówi,<br />

jak pan<br />

i<br />

Podnosi głowę, nasłuchując odpowiedzi, która nie nadchodzi.<br />

Markiz d‘Astin zapadł w Pokój wiekuisty.<br />

Spolszczył S. K.


K O N ST ANTZJ S T A N IS Ł A W S K I<br />

KU\ł>. M:.\K<br />

Z AUTOBIOGRAFII*)<br />

ZNAM IENNE SPOTKANIE<br />

Niech sam Włodzimierz Niemirowicz-Danczenko opowie kiedyś o tym,<br />

co, gdzie i jak było przygotowaniem do jego działalności w Moskiewskim<br />

Teatrze Artystycznym. Tymczasem przypomnę jedynie, że był on znanym<br />

wówczas dramatopisarzem, w którym niektórzy widzieli następcę<br />

Ostrowskiego. Równorzędnie z działalnością literacką w ciągu wielu lat<br />

Włodzimierz Iwanowicz był kierownikiem Szkoły Moskiewskiego Towarzystwa<br />

Filharmonicznego. W ielu młodych aktorów przeszło przez<br />

jego ręce na cesarską, prywatną i sceny prowincji. Uzdolnienia uczniów,<br />

kończących w 1898 r., zaćmiły rezultaty lat poprzednich. Prawda, nie<br />

wszyscy byli jednako utalentowani, lecz wszyscy wyrośli pod jedną planetą<br />

i hołdowali ideałom, wszczepionym przez ich mistrza. W śród nich<br />

były niepospolite artystyczne indywidualności. W tym roku kończyli<br />

szkołę Knipper — w przyszłości żona Czechowa, Sawicka, Mejerhold,<br />

Munt, Sniegirow... Czyż nie szkoda by było, aby ten przypadkowo dobrany<br />

zespół rozproszył się po prowincjonalnych dziurach Rosji i ugrzązł<br />

tam, jak wielu poprzednich, obiecujących uczniów W . I. Niemirowicza<br />

Danczenki Podobnie jak ja. zapatrywał się on beznadziejnie na sytuację<br />

teatru w końcu zeszłego stulecia. Istotnych talentów z Bożej łaski<br />

— było niewiele, a teatralne imprezy w owym czasie znajdowały<br />

się w rękach właścicieli bufetów, lub też w rękach biurokratów. Czyż<br />

można było w tych warunkach liczyć na rozwój sztuki Marząc o teatrze,<br />

wspartym o nowe zasady, szukając dla stworzenia go odpowiednich<br />

ludzi — dawno poszukiwaliśmy się nawzajem. Włodzimierz<br />

Iwanowicz łatwiej mógł mnie odnaleźć, gdyż w charakterze aktora-reżysera<br />

i kierownika kółka miłośników pokazywałem stale rezultaty swej<br />

pracy na publicznych przedstawieniach. Jego zaś popisy szkolne były<br />

rzadkie, przeważnie przed nielicznym audytorium i dostępne dla niewielu.<br />

Oto dlaczego on pierwszy zwrócił się do mnie. W czerwcu 1897 r.<br />

otrzymałem od niego bilet, w którym zapraszał mnie, bym przyjechał<br />

w celu porozumienia się do jednej z moskiewskich restauracyj. Tam<br />

wytłumaczył mi cel naszego spotkania. Polegał on na stworzeniu nowe­<br />

*) N ieco skrócone rozdziały, w y je te z książki ..M oja żizń w isk u stw ie“, M oskw a,<br />

1926. r.


Z AUTOBIOGRAFII 233<br />

go teatru, do którego mogłem wejść ze swą grupą amatorów, a on ze<br />

swą grupą kończących szkołę uczniów. Do tego zalążka trzeba było dodać<br />

jego byłych uczniów: I. M. Moskwina i L. M. Roksanową i doangażować<br />

brakujących aktorów z innych teatrów stołecznych i prowincjonalnych.<br />

Istota sprawy sprowadzała się do tego, by wyświetlić, w ja ­<br />

kim stopniu zasady artystyczne kierowników przyszłej imprezy są sobie<br />

pokrewne, do jakiego stopnia każdy z nas zdolny jest do wzajemnych<br />

ustępstw i jakie punkty styczne istnieją między nami.<br />

Międzynarodowa konferencja nie omawia z taką dokładnością swych<br />

kwestyj państwowych, z jaką my omawialiśmy wówczas zasady przyszłej<br />

placówki, zagadnienia czystej sztuki, artystyczne ideały, sceniczną<br />

etykę, technikę, organizacyjne plany, projekty przyszłego repertuaru,<br />

nasze stosunki wzajemne.<br />

„Oto ma pan aktora A.“, egzaminowaliśmy się nazwzajem. „Czy<br />

uważa go pan za utalentowanego" „W wysokim stopniu". „Czy weźmie<br />

go pan do swego zespołu" „Nie“. „Dlaczego" „Dostosował się do<br />

kariery, talent swój—do wymagań publiczności; charakter—do kaprysów<br />

dyrektora i siebie całego — do teatralnej tandety. Ten, kto zatruty<br />

takim jadem, nie może się wyleczyć!11.<br />

„A co pan powie o aktorce B.“ „Dobra, lecz nie dla naszego teatru*.<br />

„Dlaczego" „Nie kocha sztuki, jedynie siebie w sztuce". „A aktorka<br />

C“ „Do niczego — niepoprawna kabotynka". „A aktor G" „Na tego<br />

radzę zwrócić pańską uwagę". „Czemu" „Nie godzi się z istniejącym<br />

szablonem. To człowiek ideału, o który walczy". „Jestem tego samego<br />

zdania i dlatego, za pozwoleniem pana, zanotuję go w spisie kandydatów".<br />

Łecz oto poruszyliśmy kwestię literatury i poczułem od razu przewagę<br />

Włodzimierza Iwanowicza nad sobą; zanotowałem w protokule posiedzenia,<br />

że uznaję dla mego przyszłego wspólnika teatralnego W . I. Niemirowicza-Danczenki<br />

prawo veta we wszystkich kwestiach literackich.<br />

Natomiast w dziedzinie aktorskiej, reżyserskiej, dotyczącej inscenizacji,<br />

nie byłem tak ustępliwy. Miałem wadę, którą — śmiem sądzić —<br />

udało mi się obecnie w dużej mierze pokonać: przejąwszy się czymkolwiek,<br />

jak urzeczony dążyłem na oślep do określonego celu. Wówczas<br />

ani perswazje, ani dowodzenia nie działały na mnie. W owym<br />

czasie miałem już dość duże doświadczenie w kwestiach reżyserii. D latego<br />

też Włodzimierz Iwanowicz musiał uznać prawo mego „veto"<br />

W sprawach reżyserii i inscenizacji. W protokule zanotowano: ,,W kwte-<br />

(stiach literackich veto przysługuje Niemirowiczowi-Danczence, w artystycznych<br />

— Stanisławskiemu".


234 Z AUTOBIOGRAbll<br />

W latach następnych ściśle trzymaliśmy się tego sformułowania.<br />

Dość było jednemu z nas wymówić magiczny wyraz „veto“, a dyskusja<br />

urywała się na półsłowie bez prawa jej wznowienia i cała odpowiedzialność<br />

spadała na tego, kto zakładał protest. Oczywiście korzystaliśmy<br />

bardzo ostrożnie z prawa ultimatum i uciekaliśmy się do niego<br />

w wyjątkowych tylko wypadkach. Zdarzały się naturalnie omyłki, lecz<br />

za to każdy z nas miał możność do końca i bez przeszkody przeprowadzania<br />

swych planów w dziedzinie własnej specjalności. W kwestiach<br />

Organizacyjnych chętnie i łatwo ustąpiłem pierwszeństwa nowemu koledze,<br />

gdyż administracyjny talent Włodzimierza Iwanowicza był oczywisty.<br />

Kwestia finansowa też była omawiana na posiedzeniu w „Słowiańskim<br />

Bazarze11. Zdecydowano przede wszystkim pozyskiwać udziałowców<br />

spośród dyrektorów Filharmonii, wśród których była znaczna ilość łudzi<br />

zamożnych, a także członków koła miłośników przy Towarzystwie<br />

Sztuki i Literatury. W sprawach ogólnej etyki od razu doszliśmy do<br />

wniosku, iż zanim będziemy żądać od aktorów wykonania wszystkich<br />

warunków, obowiązujących ludzi kulturalnych, koniecznem jest zapewnienie<br />

im ludzkich warunków istnienia. Proszę uświadomić sobie, w ja ­<br />

kich warunkach istnieli aktorzy, szczególnie na prownicji. Często nie m a­<br />

ją nawet własnego kąta za kulisami. Trzy czwarte całego lokalu oddane<br />

jest widzom: m ają oni bufety, pokoje do śniadań, wspaniałe szatnie<br />

i foyer i palarnie i garderoby z umywalniami i ciepłą wodą i korytarze<br />

do przechadzania się. Zaledwie jedna czwarta gmachu oddana jest do<br />

rozporządzenia sztuce scenicznej. Tu mieszczą się dekoratornie, rekwizytornie,<br />

elektrownie, tutaj i biuro i pracownie i kostiumiernia i szwalnia.<br />

Czy dużo pozostaje dla aktora Kilka drobnych klitek, przypominających<br />

przegródki w stajni, często pod sceną, bez okien i wentylacji,<br />

zawsze zakurzonych i brudnych, gdyż bez względu na zamiatajnie,<br />

z góry ze sceny, sypie się bez przerwy brud i kurz. Proszę sobie<br />

przypomnieć umeblowanie tych garderób, nie lepszych od umeblowania<br />

w celi więziennej: kilka licho oheblowanych desek na fornierach<br />

przymocowanych do ściany, zastępujących stół do charakteryzacji; niewielkie<br />

lustro, przeznaczone dla dwóch lub trzech aktorów, zazwyczaj<br />

krzywe, kupione okazyjnie ze szkła wybrakowanego: stare krzesło nie<br />

nadające się dla parteru, naprędce naprawione i zdegradowane do garderoby<br />

dla artystów, drewniana listwa na ścianie z wbitymi w nią gwo<br />

ździami, zastępującymi wieszadła; drzwi z desek z podłużnymi szparami,<br />

przez które łatwo podpatrzyć ubieranie się aktorek; gwóźdź


Z AUTOBIOGRAFII 235<br />

i sznurek zamiast zamka, nie zawsze przyzwoite napisy na ścianach. Jeśli<br />

się zajrzy do budki suflera — przypomina się średniowieczna inkwizycja!<br />

Ten męczennik skazany jest w teatrze na wieczną torturę. Brudna<br />

skrzynia w rodzaju psiej budy, obita zakurzonym wojłokiem; połowa<br />

tułowia suflera pogrążona jest pod sceną z jej piwniczną wilgocią,<br />

druga połowa znajduje się na poziomie sceny i z obu stron jest podgrzewana<br />

rozpalonymi lampkami rampy. Cały pył przy rozsuwaniu<br />

kurtyny, przy przesuwaniu się kobiecych spódnic leci do ust męczennika-sufłera.<br />

On zaś zmuszony jest przez cały dzień i cały wieczór mówić<br />

bez wytchnienia głosem nienaturalnie zduszonym, często wytężonym,<br />

aby być słyszanym tylko przez aktorów. Wiadomo, że trzy czwarte suflerów<br />

kończy na suchoty. Wszystko to jest znane i nikt nie usiłuje wynaleźć<br />

przyzwoitej od biedy suflerskiej budy, nie zważając na to, że<br />

wiek współczesny obfituje w wynalazki.<br />

W większości teatrów sala, scena i garderoby, włączone są w ogólny<br />

system ogrzewania, palą zaś o tyle, o ile to potrzebne publiczności<br />

i temperatura w garderobie artystów znajduje się w zależności od temperatury<br />

widowni. Widzowi powinno być dobrze, o aktorach nie myślą<br />

bynajmniej. Dlatego artyści marzną przeważnie w swych letnich<br />

kostiumach, w trykotach, lub odwrotnie, przy usilnym paleniu słabną<br />

od upału w ciężkich futrach, które kładą w rosyjskich bojarskich sztukach<br />

w rodzaju „Cara Fieodora". Podczas prób teatru przeważnie<br />

wcale się nie opala. Przy tym ogromne wrota na scenie otwierają<br />

Się na oścież i godzinami trzymane są otworem, zanim maszyniści<br />

nie skończą przenoszenia dekoracji. Często w ten sposób opóźniają<br />

początek prób i aktorzy, schodzący się do pracy artystycznej,<br />

zmuszeni są jakiś czas oddychać na scenie mroźnym powietrzem. W braku<br />

własnego kąta lub foyer, których w czasach opisywanych prawie nie<br />

bywało w teatrach, artysta nie ma się gdzie przytulić, a więc kapłani<br />

piękna zmuszeni są tułać się po brudnych kulisach, zimnych korytarzach,<br />

garderobach — w oczekiwaniu wyjścia na scenę. Palenie bez przerwy,<br />

zimna przekąska, szynka na gazetach rozesłanych na kolanach, plotka,<br />

flirt, obmowa, anegdoty — są naturalnym wynikiem warunków, w których<br />

znajduje się aktor. W tej atmosferze kapłani muz spędzają trzy<br />

czwarte życia. Wszystko to wzięliśmy pod uwagę i zdecydowaliśmy, iż<br />

pierwsze pieniądze, jakie uda się nam zebrać na remont przyszłego naszego<br />

gmachu, będą zużytkowane na to, by urządzić zakulisowe życie<br />

aktorów tak, jak tego wymaga inteligentny zawód, gdyż jest to koniecznym<br />

warunkiem kulturalnego życia twórczego. Każdy aktor musi mieć<br />

garderobę, choćby nie większą od pojedyńczej kabiny na statku,


236 Z AUTOBIOGRAFII<br />

Ten pokoik powinien być urządzony podług wymagań i smaku jego<br />

mieszkańca. Powinno się tam znajdować biurko z przyborami do pisania.<br />

Wieczorem stół ten może się zamienić z biurka na stół do charakteryzacji.<br />

Powinna znajdować się także nieduża biblioteka, szafa na suknie<br />

i kostiumy, umywalnia, wygodny fotel, otomana dla odpoczynku po<br />

próbach, posadzka, firanki na oknach, z których pomocą można by zaciemniać<br />

pokój podczas rannych przedstawień, dobre światło dla charakteryzacji<br />

wieczorem i dzienne światło z rana. Aktorzy, całymi dniami<br />

prawie nie widzimy słońca: wstajemy poźno, gdyż podenerwowani<br />

wieczornym przedstawieniem zasypiamy o późnej godzinie, śpieszymy<br />

do teatru, cały dzień próbujemy w lokalu bez światła, a kiedy w zimie<br />

po skończonej naszej dziennej pracy wychodzimy na ulicę, płoną już<br />

latarnie. W foyer musi być pianino, biblioteka, duży stół dla gazet<br />

i książek, szachy, (karty wzbronione surowo, jak i wszelkie gry hazardowe).<br />

W stęp w okryciach, kaloszach, futrach i czapkach, najsurowiej<br />

wzbroniony. Gdy będzie przygotowany przyzwoity lokal, przystosowany<br />

do kulturalnego życia, można będzie zastosować do aktorów odpowiednio<br />

surowe wymagania. Mówiliśmy wówczas i o etyce artystycznej i zapisywaliśmy<br />

wnioski w protokule oddzielnymi zdaniami i aforyzmami<br />

np.: „nie ma małych ról, są mali aktorzy", lub „dziś — Hamlet, jutro-—<br />

statysta, ale i jako statysta, powinien być artystą". „Poeta, artysta, malarz-dekorator,<br />

krawiec i maszynista — służą jednemu celowi, który poeta<br />

stawia sztuce". ,, Wszelkie pogwałcenie twórczego życia teatru —<br />

jest zbrodnią". „Spóźnianie się, lenistwo, kaprys, histeria, zły charakter,<br />

nieumienie roli, konieczność powtarzania dwukrotnie jednego i tego<br />

samego — szkodliwe są dla teatru i powinny być zwalczane".<br />

Pierwsze historyczne posiedzenie nasze z Włodzimierzem Iwanowiczem-Danczenko,<br />

które miało decydujące znaczenie dla naszego przyszłego<br />

teatru, zaczęło się o drugiej w dzień i skończyło się nazajutrz<br />

o ósmej z rana, a więc trwało bez przerwy 18 godzin. Ale za to porozumieliśmy<br />

się we wszystkich sprawach zasadniczych i doszliśmy do<br />

przekonania, iż możemy wspólnie pracować. Do otwarcia teatru, to jest<br />

do jesieni 1898 r., pozostawało jeszcze dużo czasu: rok i cztery miesiące.<br />

Niezważając na to, bezzwłocznie przystąpiliśmy do pracy. Zdecydowane<br />

zostało, że w ciągu roku bieżącego Włodzimierz Iwanowicz zapozna<br />

się z artystami mego kółka Towarzystwa Sztuki i Literatury,<br />

a ja — z jego uczniami, upatrzonymi do przyszłego zespołu. Rzeczywiście,<br />

ani jedno szkolne przedstawienie w Filharmonii nie odbyło się<br />

bez mej obecności, jak również żadna m oja premiera nie odbyła się


Z AUTOBIOGRAFII 237<br />

bez obserwaćji i krytyki W łodzimierza Iwanowicza. Krytykując, nie<br />

bojąc się mówić prawdy i wysłuchiwać jej, poznawaliśmy się nawzajem,<br />

poznawaliśmy aktorów. Łącznie omawialiśmy skład przyszłego zespołu<br />

i administracji.<br />

PRZED OTW ARCIEM MOSKIEWSKIEGO TEA TRU<br />

ARTYSTYCZNEGO<br />

Zbliżał się pierwszy sezon z codziennymi przedstawieniami, które<br />

trzeba było przygotować W ciągu letnich miesięcy. Gdzie rozpocząć p racę<br />

Własnym teatrem nie dysponowaliśmy, gdyż wydzierżawiony lokal<br />

mięliśmy objąć dopiero z początkiem września, a do tego czasu nie<br />

rozporządzaliśmy nawet pokojem na próby. Ze względów materialnych<br />

latem wygodniej było odbywać próby poza miastem. N a szczęście, jeden<br />

z członków Towarzystwa Sztuki i Literatury N. N. Archipow (w następstwie<br />

reżyser Arbatow) zaproponował naszemu teatrowi dość obszerną<br />

szopę, znajdującą się w jego majątku, o 30 wiorst od Moskwy,<br />

koło letniska Puszkino. Przyjęliśmy tę propozycję i urządziliśmy scenę,<br />

niedużą widownię, dwa pokoiki — jeden dla wypoczynku panów, drugi<br />

— dla pań. Dobudowaliśmy krytą werandę, gdzie aktorzy oczekiwali<br />

swego wejścia na scenę i pili herbatę. Z początku nie mieliśmy służby<br />

i sami zajmowaliśmy, się sprzątaniem nowego lokalu. Pierwszym kolejnym<br />

dyżurnym w sprawie sprzątania i utrzymania porządku oraz czuwania<br />

nad porządkiem prób zostałem wyznaczony ja sam. Debiut był<br />

nieudany, gdyż włożyłem węgli do pustego, nienapełnionego wodą samowara<br />

i ten się rozlutował — pozbawiłem wszystkich herbaty. Poza<br />

tym nie nauczyłem’ się zamiatać podłogi, posługiwać się szufelką, dó<br />

której zgarnia się kurz, szybko wycierać krzesła itd. Natomiast od razu<br />

wyznaczyłem porządek dnia pracy.<br />

Prowadziłem dziennik, gdzie się notowało wszystko, co dotyczyło<br />

dziennej pracy, t. j.: jaka sztuka jest w próbach, kto z aktorów opuścił<br />

próbę, z jakiego poWodu, kto się spóźnił, co trzeba zamówić lub wyko-*<br />

nać dla dalszego, pfawidłoWego toku pracy. Próby zaczynały się o je ­<br />

denastej i kończyły koło piątej. Po tym artyści szli kąpać się w rzece,<br />

jeść obiad, wypoczywać a o 8-ej znowu wracali — na drugą próbę,<br />

która trwała .do 11 w nocy. W ten 1sposób próbowano dwie sztuki dziennie:<br />

To nie wszystko: równolegle z próbami na dużej sali odbywały<br />

się prywatne prace z jedną lub dwiema osobami. W tym celu udawano<br />

się do lasu, gdy było gorąco, a jeśli było zimno, do budki stróża.<br />

Wszystkie te prace miały miejsce w okresie tropikalnych upałów, do-


238 Z AUTOBIOGRAFII<br />

chodzących do 40 i więcej stopni, gdyż lato było wyjątkowo upalne.<br />

Niestety, nasza szopa pokryta była blachą. Łatwo wyobrazić sobie, ja ­<br />

ka temperatura wytwarzała się w sali i jak pociliśmy się, próbując pokłony<br />

bojarów z „Cara Fieodora“, lub wesołe tańce podczas karnawału<br />

w „Shyłoku", albo też wszelkie przeobrażenia w „Hanusi“.<br />

Artyści rozlokowali się w wynajętych willach osady Puszkino. Każda<br />

grupa urządziła gospodarstwo na zasadach udziałów. W każdej grupie<br />

była osoba, która zarządzała porządkiem i ogólnym ładem, druga—<br />

miała nadzór nad jadalnią i jedzeniem, trzecia — zarządzała sprawami<br />

teatru, t. j. powiadamianiem swej grupy o naznaczonych lub zmienionych<br />

próbach, o nowych zarządzeniach reżyserii i administracji.<br />

Przez pierwszy okres, dopóki nie wytworzyła się łączność pomiędzy<br />

zebranymi, nie obeszło się bez nieporozumień. Były nawet bardzo przykre<br />

wypadki, gdy wypadło zerwać umowę z aktorem. Np. na jednej<br />

z prób artyści pokłócili się na scenie i nagadali sobie nawzajem mnóstwo<br />

impertynencyj. Zdecydowaliśmy z Włodzimierzem Iwanowiczem<br />

dać dla przykładu nauczkę winnym i oddać ich pod sąd samego zespołu.<br />

Natychmiast cofnięto wszystkie próby. W dwie godziny po zajściu<br />

zostało zwołane ogólne zebranie całego zespołu; w tym celu rozesłano<br />

pieszych i konnych gońców na wszystkie strony na poszukiwanie nieobecnych<br />

w domu aktorów. W rzawę tę zrobiono z premedytacją w celu<br />

nadania większego znaczenia wypadkowi, który powinien był posłużyć<br />

przykładem na przyszłość. Gdy zebranie zostało otwarte, wytłumaczyliśmy<br />

z Włodzimierzem Iwanowiczem obecnym niebezpieczeństwo<br />

tego, co zaszło, a co mogło stać się precedensem na przyszłość.<br />

Zadaliśmy zespołowi wyraźne pytanie: czy pragnie naśladować wiele<br />

innych teatrów, w których fakt, jaki zaszedł — jest zwykłym zjawiskiem,<br />

czy też członkowie nowego towarzystwa pragną od razu uniemożliwić<br />

powtórzenie demoralizujących czynów i ukarać przykładnie<br />

winnych. Artyści okazali się bardziej surowymi, niż sądziliśmy, zdecydowali<br />

rozstać się z kolegą, który zawinił, a był wybitną siłą w zespole.<br />

Po jego odejściu wypadło wypróbować ponownie wszystkie przygotowane<br />

sztuki, aby wprowadzić nowych wykonawców. To było pamiętne<br />

dla aktorów zebranie, które zmusiło ich zrezygnować na zawsze<br />

z łamania scenicznej dyscypliny.<br />

Program powstającego teatru był rewolucyjny. Protestowaliśmy<br />

przeciw starej manierze gry, przeciw teatralnej rutynie i przeciw fałszywemu<br />

patosowi, przeciw deklamacji, aktorskiemu zgrywaniu się,<br />

przeciw ujemnym szablonom inscenizacji, dekoracji, przeciw wybijaniu<br />

się na pierwszy plan jednostek, co psuło zespół i przeciw całemu


Z AUTOBIOGRAFII 239<br />

ustrojowi przedstawień, a wreszcie przeciwko niskiemu poziomowi repertuaru<br />

ówczesnych teatrów. W swym niszczycielskim dążeniu do odnowienia<br />

sztuki ogłosiliśmy wojnę wszelkiemu szablonowi w teatrze, w<br />

czym kolwiek by się ujawniał: w grze, inscenizacji, dekoracjach, kostiumach,<br />

traktowaniu sztuki i t. d.<br />

Wówczas stawiało się na kartę całą naszą artystyczną przyszłość.<br />

Powinniśmy byli mieć za wszelką cenę powodzenie. Wokoło nas powstawała<br />

nieprzychylna atmosfera. Dowcipnisie obrali nas za cel pocisków.<br />

Poszczególne osoby z towarzystwa i prasy, (która w przyszłości<br />

darzyła nas na ogół życzliwością) przepowiadały klapę. Nazywano nas<br />

pogardliwie „amatorami", mówiono, że w zespole nie ma artystów, że<br />

zastępują ich wspaniałe kostiumy i wystawa, że nasza impreza — jest<br />

pomysłem kupca-fantasty (aluzja do mojej osoby); gniewało to, iż<br />

ogłosiliśmy repertuar, składający się tylko z 10-ciu sztuk; w innych<br />

teatrach wystawiano wtedy co tydzień nową sztukę przy braku kompletów<br />

— aż tu naraz amatorzy odważają się marzyć o przetrzymaniu sezonu<br />

z 10-ma sztukami.<br />

Oczekiwała nas duża praca we wszystkich dziedzinach zawiłego<br />

aparatu: w dziedzinie artystycznej, reżyserskiej, kostiumowej, dekoracyjnej,<br />

administracyjnej, finansowej i t. d. Przede wszystkim trzeba<br />

było, oczywiście, stworzyć administracyjny i finansowy mechanizm teatru.<br />

Jedyną osobą, która mogła wykonać tę trudną pracę i przeprowa ­<br />

dzić młode przedsiębiorstwo przez wszystkie Scylle i Charybdy — był<br />

Niemirowicz-Danczenko, posiadający wyjątkowy talent administracyjny.<br />

Równolegle z pracą artystyczną, musiał się zająć tą niewdzięczną,<br />

lecz nader ważną dziedziną organizującego się przedsiębiorstwa.<br />

Drugą troską było przygotowanie zawczasu inscenizacji,<br />

t. j. zamówienie dekoracyj. kostiumów, rekwizytów do wybranych<br />

na otwarcie sezonu sztuk. Wówczas kwestię dekoracyjną<br />

w teatrze rozwiązywano zwykle bardzo prosto: tylna dekoracja, cztery,<br />

pięć planów kulis w formie arkad, na których namalowane były, pałacowa<br />

sala z przejściami, z otwartą lub krytą werandą z widokiem na<br />

morze i t. d. Pośrodku sceny — gładka, brudna, teatralna podłoga<br />

i kilka krzeseł stosownie do ilości wykonawców. W przerwach między<br />

kulisami widać było tłum scenicznych maszynistów, statystów, fryzjerów,<br />

krawców, spacerujących lub patrzących na scenę. Jeśli potrzebne<br />

były drzwi, ustawiano je między kulisami, nie troszcząc się o to, że<br />

u góry nad drzwiami pozostaje dziura. Gdy trzeba było, na tylnym prospekcie<br />

i kulisach malowano ulicę z daleką perspektywą, z ogromnym,<br />

pustym, bezludnym placem, z narysowanymi fontannami, pomnikami


240 Z AUTOBIOGRAFII<br />

i t. p. Artyści, stojący obok prospektu, okazali się bez porównania wyż ­<br />

si od domów. Brudna podłoga sceny została obnażona w całej nieponętnej<br />

nagości, pozostawiając artystom zupełną swobodę wystawania<br />

przed budką suflera, która jak wiadomo, pociąga ku sobie sługi Melpomeny.<br />

N a scenie królował wspaniały, empirowy pawilon lub rococo, namalowany<br />

podług szablonu, z płóciennymi drzwiami, poruszającymi się<br />

przy otwieraniu i zamykaniu. Drzwi same się otwierały i zamykały<br />

przy wchodzeniu artystów na scenę. Kulisy zwykle mieściły się w odstępach<br />

matematycznie odmierzonych. Poplątaliśmy wszystkie plany<br />

w ten sposób, że widzowie nie mogli się zorientować w nieoczekiwanych<br />

liniach, jakie znamy w naturze. Zastąpiliśmy malowany pawilon<br />

tapetami z rzeźbionymi gzymsami i sufitem. Zakryliśmy podłogę malowanymi<br />

płótnami, skasowaliśmy nudną płaszczyznę za pomocą rozmaitych<br />

przystawek i pomostów, zbudowaliśmy skomplikowaną kombinację<br />

placyków, schodów, przejść, rozmieściliśmy na samym proscenium<br />

szereg pni drzew, aby aktorzy niekiedy ukazywali się pomiędzy<br />

nimi. Przynajmniej nie będą wystawać przy budce suflera i włazić widzom<br />

w oczy. Zazwyczaj na scenie pokazują jeden pokój, my urządziliśmy<br />

całe mieszkanie z trzech — czterech pokoi. Kwestia sytuacji<br />

i rozplanowania była też wówczas prosto rozstrzygana. Raz na zawsze<br />

decydowano o rozplanowaniu: na praw o — sofa, na lewo — stół i dwa<br />

krzesła. Jedna scena odbywała się przy sofie, druga przy stole z dwoma<br />

krzesłami, trzecia pośrodku sceny przy budce suflera, a potem<br />

znów na sofie, i znowu przy suflerskiej budce. My braliśmy zupełnie<br />

niezwykłe przekroje pokojów, kątami, maleńkimi częściami pokojów<br />

z meblami na samym przedsceniu, obróconymi tyłem do widza, podkreślając<br />

w ten sposób czwartą ścianę.<br />

Przyjęte było, by aktor pokazywał twarz, my zaś umieszczaliśmy<br />

go plecami do widza i do tego — w najbardziej interesujących momentach<br />

roli. Często tego rodzaju fortel dopomagał reżyserowi, w kulminacyjnym<br />

momencie roli do zamaskowania braku doświadczenia aktorów.<br />

Jest zwyczaj grywania w świetle, my zaś inscenizowaliśmy całe sćeny<br />

(i do tego często najważniejsze) w ciemności.<br />

W e wszystkich tych pracach reżyser potrzebował pomocy malarza,<br />

aby wspólnie przygotować wygodny dla sytuacji plan i stworzyć ogólny<br />

nastrój dekoracji. N a nasze szczęście w osobie W . A. Simowa^ znaleźliśmy<br />

dekoratora, który dostrajał się do reżysera i aktora, był rzadkim<br />

naówczas wyjątkiem, gdyż posiadał duży talent i zasób wiedzy nie


Z AUTOBIOGRAFII 241<br />

tylko z dziedziny swej specjalności, lecz i w dziedzinie reżyserii. P o­<br />

trafił jako dekorator zrezygnować z ambicyj swych dla ogólnej idei<br />

inscenizacji. Kwestia kostiumów podówczas też opacznie była postawiona.<br />

prawie nikt nie interesował się historią kostiumów, nie zbierał<br />

muzealnych przedmiotów, tkanin, ksiąg. W kostiumach istniały trzy<br />

style: Fausta, Hugenotów i Moliera, nie licząc naszego narodowego —<br />

bojarskiego. „Czy nie m ają państwo jakiegoś hiszpańskiego kostiumu,<br />

w rodzaju Fausta lub Hugenotów" — zapytywali klienci. „Są, W a­<br />

lenty, Mefistofeles, St. Bri w różnych kolorach", odpowiadał właściciel<br />

kostiumerni. Nie umiano korzystać nawet z gotowych, już stworzonych<br />

wzorów. Tak np. Meiningenczycy, będąc w Moskwie, byli na tyle<br />

uprzejmi, że pozwolili jednemu z moskiewskich teatrów skopiować<br />

dekoracje i kostiumy wystawionej przez nich sztuki; gdy kostiumy te<br />

przygotowano i włożono —• nie miały nic wspólnego z wzorami<br />

Meiningenskimi, gdyż moskiewcy artyści przyłożyli do nich swą rękę,<br />

każąc krawcowi w jednym miejscu zaszyć, w drugim zmniejszyć, skąd<br />

kostiumy nabrały zwykłego teatralnego stylu Fausta i Hugenotów.<br />

Każdy krawiec wyspecjalizował się na szablonowych, raz na zawsze<br />

ustalonych wzorach i nie chciał nawet zajrzeć do ksiąg i szkiców malarzy,<br />

a wszelkie inowacje i zmiany tłumaczył brakiem doświadczenia<br />

zamawiającego. „Albo to mało ich szyłem Malarz widocznie po raz<br />

pierwszy pracuje". Tak rozprawiali ówcześni krawcy. Jednak było<br />

kilku wśród nich, których udało się nam, co prawda z wielkim trudem,<br />

oderwać od martwej rutyny. To miało miejsce jeszcze w okresie<br />

mej pracy w Towarzystwie Sztuki i Literatury. Od tego czasu zdążyli<br />

oni stworzyć nowy szablon a la Stanisławski, który też już się zużył,<br />

zmanierował i stał się nielepszy od poprzednich stylów. Wszystkie te<br />

warunki zmusiły mnie wziąć się samemu do kierownictwa przygotowania<br />

kostiumów. Trzeba było znaleźć coś nowego, zupełnie niewidzianego,<br />

o czym wówczas nikt nie myślał. Przyszła mi z pomocą w tej<br />

sprawie artystka M. P. Liłina, moja żona, mająca poczucie smaku i pomysłowość,<br />

poza tym jedna z artystek, M. P. Grigoriewa. Zjawili się<br />

inni pomocnicy — krewni i znajomi. Przede wszystkim zabraliśmy się<br />

do wystudiowania kostiumów z epoki „Cara Fieodora", gdyż wystawienie<br />

tragedii A. Tołstoja znajdowało się u nas na pierwszym planie. Szablon<br />

kostiumów bojarskich był szczególnie utarty. W kostiumach muzealnych<br />

są subtelności w linii i kroju, których nie potrafią uchwycić<br />

zwyczajni krawcy, lecz które są najbardziej typowe dla epoki. Potrzeba<br />

artysty i malarza, by je wyczuć. Tę właśnie tajemnicę, to „je ne<br />

sais quoi" kostiumów —1szukaliśmy wówczas. Wszelkie wydawnictwa.


242 Z AUTOBIOGRAFII<br />

sztychy, muzealne przedmioty, klasztorne i kościelne skarbce były<br />

przejrzane i przestudiowane przez nas. Nie udało się nam jednak skopiować<br />

tych archeologicznych wzorów; w inny sposób zaczęliśmy szukać<br />

starych haftów, przybrań głowy i t. p. Zorganizowałem ekspedycję do<br />

różnych miast, do kupców, handlarzy starzyzną, do wsi, do włościan<br />

i rybaków, u których, jak mi mówiono, w kufrach pochowano dużo<br />

ładnych rzeczy. U nich moskiewscy antykwariusze nabywali swe<br />

towary. Dlatego trzeba było niespodziewanie zrobić najazd — by nasi<br />

konkurenci nie zdążyli ubiec nas w zakupach. Ekspedycja wybornie<br />

wypełniła swą misję i przywiozła obfitą zdobycz.<br />

Tymczasem urządzaliśmy drugą wyprawę — do miast słynnych ze<br />

swych zabytków: Jarosławia, Rostowa, Trojce-Sergiewa i innych. Jeden<br />

z dawnych członków T-w a Sztuki i Literatury, piastujący wysokie<br />

stanowisko w Ministerstwie Kolei i dlatego roporządzający własnym,<br />

służbowym wagonem, zaproponował go nam dla zaprojektowanej<br />

przez nas ekspedycji. Część zespołu pozostała dla prób w Puszkinie, ja<br />

zaś z artystą-dekoratorem Simowym, pomocnikiem reżysera Saninym,<br />

z moją żoną, która pomagała w dziedzinie kostiumów, z zarządzającą<br />

kostiumiernią i kilku wolnymi aktorami, udaliśmy się na poszukiwanie<br />

materiałów. Była to niezapomniana wycieczka. W spaniały wagon z<br />

dużym salonem, w którym jedliśmy obiad jak u siebie w domu. W ieczorami<br />

podczas postoju lub podczas podróży w tylnym salonie bawiono<br />

się, tańczono, śpiewano, pokazywano sztuki magiczne, gimnastykowano<br />

się, prowadzono poważne dysputy, tworzono nowe plany dla przyszłego<br />

teatru, organizowano pokaz kupionych materiałów. W ten sposób dojechaliśmy<br />

do Rostowa Jarosłowskiego. To starożytne miasto położone jest<br />

na brzegu ogromnego jeziora. Pośród miasta znajduje się starożytny<br />

Kremlin z pałacem, w którym mieszkał Iwan Groźny, z pradawną katedrą<br />

a przy niej dzwonnica wsławiona swym dzwonem. Zamek<br />

znajdował się ongi w nawpół zrujnowanym stanie, lecz zjawił się energiczny<br />

człowiek i odrestaurował wszystkie zabytki Rostowa. Doprowadził<br />

je do wzorowego wyglądu, w jakim wówczas znaleźliśmy je. Tam<br />

też zostało przez niego zebrane całe muzeum starożytnych przedmiotów<br />

— haftów, materiałów, drukowanych płócien, dywanów i. t. p., które<br />

udało nam się zgromadzić i skupić po wsiach i u sprzedawców starych<br />

rzeczy. Był to zwykły rymarski fabrykant, miejscowy kupiec. Zaproponował<br />

nam uprzejmie klucze od pałacu i muzeum. Nie tylko sfotografowaliśmy<br />

w pałacu rozkład pokojów, skopiowaliśmy przedmioty<br />

muzealne, lecz skorzystaliśmy z danego nam prawa w czysto aktorskim<br />

celu; a mianowicie: zapragnęliśmy zaczerpnąć nastroju w samym pa­


Z AUTOBIOGRAFII 243<br />

łacu i postanowiliśmy spędzić tam noc. W ciemnościach, pośród mętnego<br />

światła świec, usłyszeliśmy niespodzianie czyjeś zbliżające się<br />

kroki na kamiennych płytach podłogi. Niskie drzwi od pokoju Groźnego<br />

rozwarły się i jakaś postać w habicie mnicha nachyliła się, by<br />

przejść i znowu wyrosła. Poznaliśmy w niej jednego z kolegów. Przejmująca<br />

i surowa rosyjska przeszłość wionęła ku nam. Gdy ten kolega<br />

przebrany w muzealne suknie i tkaniny przechodził długim korytarzem<br />

nad lukiem starożytnej bramy i świeca jego migotała w oknach,<br />

rzucając złowrogie cienie, zdawało się, że w pałacu przechadza się<br />

cień samego groźnego cara. Zwiedziwszy Rostów Jarosławski, udaliśmy<br />

się do innych miast, a po tym pojechaliśmy statkiem W ołgą z J a ­<br />

rosławia z biegiem rzeki, zatrzymując się po dużych miastach, dla zakupów<br />

wschodnich, tatarskich materiałów, chałatów i obuwia. Zaledwie<br />

zdążyłem przybyć na targ, gdzie zwykle te rzeczy bywają sprzedawane,<br />

gdy natrafiłem na dużą kupę jakichś rupieci, zmieszanych z<br />

przedmiotami o pewnej wartości i wszelaką starzyzną. Tym razem powiodło<br />

mi się. Z tego stosu wyzierał kawałek tego samego starożytnego<br />

materiału tkanego złotem, z którego zrobiony jest kostium Fieodora w<br />

I akcie. Znalazłem to, czego tak długo szukałem. Trzeba było za wszelką<br />

cenę kupić ten złotogłów. Jednak dookoła zbierały się jakieś osoby,<br />

najwidoczniej kupujące. Z ich rozmów dowiedziałem się, że cały ten<br />

stos dopiero co przywieziono z odległego klasztoru, który wskutek ubóstwa<br />

sprzedawał swój dobytek. Rozgrzebałem drugą część stosu —<br />

stamtąd wyjrzał złoty haft, z którego zostało zrobione przybranie głowy<br />

dla kobiet w „Fieodorze“. W innym miejscu ukazała się starożytna<br />

rzeźba-czepek. Trzeba było działać niezwłocznie, gdyż rzeczy leżały bez<br />

dozoru. Zdecydowałem zakupić całą zawartość. Niełatwo było wyszukać<br />

właściciela tego dobytku. Wreszcie znalazłem mnicha i na ryzyko<br />

zakupiłem całość za tysiąc rubli, a potym sam rozgrzebywałem cały ten<br />

śmietnik w ciągu dnia, bojąc się, by nie rozkradziono mego bogactwa.<br />

To była okropna robota — męcząca i brudna. Jednakże pierwszego<br />

dnia ocaliłem najważniejsze i najpotrzebniejsze, resztę zagrzebałem<br />

znowu w śmieciach i wydobyłem nazajutrz. Brudny, spocony, lecz triumfujący<br />

wróciłem do hotelu, wykąpałem się, oczyściłem i przez cały<br />

wieczór upajałem się blaskiem nowych zakupów, jak skąpy rycerz w<br />

Puszkinie. Wróciłem do Moskwy z bogatą zdobyczą, gdyż przywiozłem<br />

ze sobą całe muzeum do wystawy Fieodora: dużo drewnianych statków<br />

do pierwszego obrazu uczty u Szujskiego, drewnianą rzeźbę do mebli,<br />

wschodnie makaty i t. p. Na scenie nie ma potrzeby tworzyć wspaniałej<br />

wystawy we wszystkich szczegółach, potrzebne są plany, które do


244 Z AUTOBIOGRAFII<br />

dzisiaj służą artystom w „Carze Fieodorze“ . Po powrocie do domu dołączyłem<br />

cały przywieziony materiał, do zebranego wcześniej. Całymi<br />

godzinami i dniami siedzieliśmy otoczeni materiałami, skrawkami, haftami<br />

i dobieraliśmy kolory, wyszukiwaliśmy plamy, które ożywiałyby<br />

mniej barwne tkaniny i kostiumy, staraliśmy się, jeśli nie skopiować,<br />

to uchwycić ton poszczególnych haftów, przybrań do kołnierzy, do cesarskich<br />

naramienników i wyszyć na chustkach, do cesarskich przybrań<br />

głowy i t. p. Mieliśmy ochotę sprzeniewierzenia się teatralnej, ordynarnej<br />

pozłocie i groszowemu, scenicznemu przepychowi, chcieliśmy znaleźć<br />

proste a bogate przybranie, z piętnem starożytności. Niejedno nam<br />

się udało, lecz bynajmniej nie zawsze.<br />

Przez ten czas nasze improwizowane kostiumierki nabrały wprawy w<br />

odtwarzaniu wypłowiałego tonu kostiumów i haftów. Na scenie nie<br />

wszystko, co błyszczy, jest złotem i również nie wszystko to, co błyszczy,<br />

wydaje się złotem. Nauczyliśmy się przystosowywać do scenicznych<br />

warunków i podawać jako złoto, klejnoty i inne bogactwa •—<br />

zwykłe guziki, muszle, kamienie w specjalny sposób oszlifowane i przystosowane,<br />

lak, zwyczajny sznurek, który zwijaliśmy na swój sposób<br />

i farbowaliśmy, by naśladować drobny haft perłami i masą perłową.<br />

M oje sprawunki poddały nowe pomysły i wkrótce już zaczęliśmy Ozdabiać<br />

kostiumy obok rzeczy muzealnych — imitacjami. Praca zawrzała.<br />

Ogólny porządek przedstawień uległ także kontroli i innowacjom. W e<br />

wszystkich ówczesnych teatrach dramatyczne przedstawienia, poprzedzane<br />

były muzyką. Orkiestra, nie mająca żadnej łączności ze sceną,<br />

działała na oczach publiczności, na najbardziej widocznym mifejscu,<br />

przed sceną, żyła życiem samoistnym, przeszkadzając aktorom grać,<br />

widzom zaś — patrzeć. Przed rozpoczęciem przedstawienia i w antraktach<br />

orkiestra grała zazwyczaj uwertury Suppe, polki z kastanietami<br />

i t. p. Jaki jest ich stosunek do Hamleta, odtwarzanego na scenie Lekka<br />

muzyka przeszkadzała jedynie Szekspirowi, gdyż nastrajała widza<br />

zupełnie odmiennie. Trzeba dać specjalną muzykę. Lecz gdzie znaleźć<br />

kompozytora, obznajmionego z wymaganiami dramatu N. p. zamówiliśmy<br />

specjalną uwerturę do „Cara Fieodora". Stworzono wspaniałą<br />

symfonię, lecz czy była potrzebna dramatowi Skasowaliśmy więc<br />

uwerturę, jak również muzykę w antraktach. Umieszczano orkiestrę za<br />

kulisami, gdy tego wymagała sztuka. W ypadło walczyć z innymi odwiecznymi<br />

zwyczajami ogólnego ustroju przedstawień. Tak n. p. gwiazdorzy<br />

i występowicze przy pierwszym zjawieniu się na scenie, rozpoczynali<br />

swą rolę od podziękowań za owacje, którymi ich witano. Po<br />

zejściu ich ze sceny rozlegały się znowu oklaski i występowicze znów


Z AUTOBIOGRAFII 245<br />

powracali wśród aktu, aby się kłaniać. Z tego rodzaju zwyczajami w alczył<br />

już Leński w Małym Teatrze, lecz w innych teatrach mocno się<br />

trzymały. W naszym teatrze zostało skasowane wychodzenie aktorów<br />

na oklaski, nie tylko podczas akcji, ale i w antraktach, a także po<br />

końcu przedstawienia. Wszędzie lokaje i bileterzy byli we frakach lub<br />

w liberiach, ze złotymi guzami i galonami, jak w cesarskich teatrach.<br />

Nie krępując się wcale, łazili po widowni, przeszkadzając aktorom w<br />

graniu, a widzom w słuchaniu i pojmowaniu tego, co się działo na scenie.<br />

Chodzenie po sali po rozpoczęciu się widowiska było surowo wzbronione<br />

zarówno służbie, jak i widzom. Jednak, pomimo zakazu, niezależnie<br />

od wywieszonych ogłoszeń — przez pierwszy czas widzowie nie<br />

poddawali się. Były ciągłe zatargi, a nawet skandale. Lecz oto pewnego<br />

razu, wkrótce po skasowaniu zwyczaju wychodzenia artystów na<br />

oklaski, zauważyłem grupę spóźnionych widzów, biegnących ulicą,<br />

gdzie się mieścił teatr, śpieszyli zająć swe miejsca przed rozpoczęciem<br />

widowiska- Cóż się stało Aktorzy przestali podlegać widzom, wychodzić<br />

na ich wezwanie. Nie czując się Wszechwładnym gospodarzem w<br />

teatrze, widz poddał się autorytetowi teatru, chociaż z opóźnieniem.<br />

We wszystkich teatrach istniały czerwone sukna, ordynarnie imitujące<br />

aksamit i kurtyny z wymalowanymi złotymi chwastami, z odchylonym<br />

brzegiem kotary, z poza którego widać było krajobraz z górami, dolinami,<br />

morzami, miastami, parkami, fontannami i innymi symbolami<br />

piękna. Poco te wstrętne barwy, drażniące oko i zabijające tony dekoracyj<br />

malarza — precz Z nimi! W zamian należy zawiesić draperie<br />

z fałdowanego jedwabiu, ciepłego, lecz nie jaskrawego tonu, a ja ­<br />

skrawe barwy zachować dla dekoratora. Zamiast ogólnie uznanej spadającej<br />

kurtyny wprowadziliśmy rozsuwaną. Miałem w perspektywie<br />

najważniejszą pracę z artystami. Trzeba było połączyć, skojarzyć, doprowadzić<br />

do wspólnego mianownika wszystkich członków zespołu —<br />

młodych, starych, amatorów i zawodowców, niedoświadczonych i rutynowanych,<br />

utalentowanych i bez talentu, zmanierowanych i bezpośrednich.<br />

To było zajmujące zadanie.<br />

Niestety, nie byłem jeszcze wówczas autorytetem dla rutynowanych,<br />

prowincjonalnych artystów, ’ znajdujących się w zespole. Tymczasem<br />

młodzież chętnie przysłuchiwała się ich opinii. Oczywiście, nie można<br />

było nawet zamarzyć do czasu rozpoczęcia przedstawień, aby w ciągu<br />

kilku miesięcy udało się pokierować początkującymi aktorami i przełamać<br />

starych, prowincjonalnych aktorów. Tym bardziej, że traktowali<br />

oni krytycznie nasze wskazówki i zapewniali, że nasze wymagania są<br />

niewykonalne i niesceniczne, że widz nie zrozumie, nie oceni, nie potrafi


246 Z AUTOBIOGRAFII<br />

dojrzeć i podsłuchać na scenie subtelności, o które walczyliśmy, twierdzili,<br />

że scena wymaga silniejszego podkreślenia gry — głośnego głosu,<br />

wyraźnej akcji, ożywionego tempa, pełnego tonu, co rozumieli nic<br />

w znaczeniu głębi wewnętrznego uczucia, lecz w sensie przesadnego<br />

krzyku, spotęgowanego aktorskiego ruchu i akcji, uproszczenia rysunku<br />

roli.<br />

Przy utarczkach z artystami zwracałem się o pomoc do swych przyjaciół<br />

i dawnych współpracowników z Towarzystwa Sztuki i Literatury,<br />

a Włodzimierz Iwanowicz — do swych uczniów; prosiliśmy ich, aby<br />

wyszli na scenę i dowiedli uparciuchom, że nasze wymagania są możliwe<br />

do urzeczywistnienia. Gdy zaś to ich nie przekonywało, sami szliśmy<br />

na scenę, graliśmy, zbieraliśmy oklaski u swych sojuszników, u tych,<br />

którzy się nawrócili i przy pomocy tego powodzenia broniliśmy swych<br />

wymagań.<br />

Lecz i to nie zawsze pomagało. Czasami wypadło uciekać się do bardziej<br />

drastycznych środków przeprowadzania naszych artystycznych<br />

zasad. Postępowałem w ten sposób: pozostawiałem w spokoju upierającego<br />

się aktora i ze zdwojoną uwagą pracowałem z jego partnerem.<br />

Dawałem mu najbardziej interesujące sytuacje, pomagałem wszystkim,<br />

czym może pomóc artyście reżyser, pracowałem z nim poza czasem<br />

prób, upartemu pozwalałem robić wszystko, czego żądał. Zazwyczaj<br />

jego pragnienia sprowadzały się do stania przed budką suflera, do patrzenia<br />

przez rampę w publiczność, do gierek skierowanych w jej stronę<br />

i do upajania się deklamacyjnymi akcentami i teatralnymi pozami.<br />

W yznaję, że, aby go przekonać i dać mu nauczkę, uciekałem się nawet<br />

do podstępu i dopomagałem mu podkreślać te przestarzałe sposoby gry,<br />

które nazywał tradycją. W odpowiedzi na wygłoszoną z patosem replikę<br />

rutynowanego aktora — uczyłem jego partnera mówić prosto<br />

i głęboko podług wewnętrznej treści. Prostota i prawda uwypuklały<br />

błędy upartego. Tak toczyła się praca do samej próby generalnej, na<br />

której po raz pierwszy demonstruje się wobec całego zespołu i przyjaciół<br />

teatru przygotowane przedstawienie. Na tej próbie zatwardziali<br />

w swej manierze starzy rutynowani aktorzy blamowali się, podczas gdy<br />

młodzi ich koledzy zbierali komplementy. Rezultat taki otrzeźwiał upartych.<br />

W inych, trudnych chwdach ratował mnie reżyserski despotyzm,<br />

którego nauczyłem się u Kroneka. Domagałem się posłuszeństwa. Przy<br />

tym wiele osób wykonywało moje reżyserskie wskazówki jedynie<br />

zewnętrznie, gdyż nie były jeszcze przygotowane do zrozumienia ich<br />

uczuciowo. Cóż począć! Trzeba było w ciągu kilku miesięcy stworzyć


Z AUTOBIOGRAFII 247<br />

zespół, teatr i nowy kierunek i nie widziałem innego środka dla wykonania<br />

tego zadania.<br />

Z niedoświadczonymi, początkującymi artystami i uczniami, postępowaliśmy<br />

inaczej. Nie spierali się, po prostu nie umieli. W ypadało<br />

pokazywać im, jak „gra się“ pewną rolę. Młodzi aktorzy kopiowali reżysera,<br />

czasem z powodzeniem, czasem bez, dzięki czemu osiągaliśmy<br />

w każdym razie interesujący zarys roli. Oczywiście bardziej utalentowani<br />

z młodych np. Moskwin, Gribunin, Mejerhold, Łużski, Lilina,<br />

Knipper i inni objawiali swą twórczą inicjatywę.<br />

W roli odnowiciela teatru od strony literackiej wystąpił Niemirowicz-Danczenko.<br />

Stworzył on nowy repertuar z surowym krytycyzmem<br />

i subtelnym smakiem literackim. Stworzył go z klasycznych sztuk rosyjskiej<br />

i obcej literatury, a także z utworów młodych autorów, w których<br />

pulsowało tętno ówczesnego życia.<br />

Zaczął od utworów Czechowa, którego cenił wysoko jako pisarza<br />

i lubił jako przyjaciela. Oczywiście pierwszym marzeniem W łodzimierza-<br />

Iwanowicza było wystawienie na scenie naszego teatru sztuki Czechowa.<br />

Jednak do urzeczywistnienia tego marzenia istniała dość ważna<br />

przeszkoda. „Czajka'1była wystawiona poprzednio w Petersburskim Aleksandryjskim<br />

Teatrze i niezależnie od udziału wybitnych, artystycznych<br />

sił, z trzaskiem padła. Autor był obecny na tym przedstawieniu i wystawienie<br />

sztuki, jak również upadek jej, wywarły na nim tak silne<br />

wrażenie, że nie chciał nawet myśleć o nowej inscenizacji. Dużo wysiłku<br />

kosztowało W łodzimierza Iwanowicza przekonanie go o tym, że<br />

utwór jego nie był jeszcze pokazany we właściwym świetle. Czechow<br />

nie decydował się przeżyć ponownie udręki dramatycznego twórcy.<br />

Jednak Niemirowicz-Danczenko zwyciężył, pozwolenie na wystawienie<br />

„Czapki" uzyskał. I oto nowa przeszkoda powstała przed nim: wówczas<br />

nieliczni tylko rozumieli sztukę Czechowa, która wydaje się nam dziś<br />

tak prosta. Zdawało się, że jest niesceniczna, monotonna i nudna. Przede<br />

wszystkim Włodzimierz Iwanowicz począł przekonywać mnie, gdyż<br />

podobnie jak inni po pierwszym odczytaniu „Czajki" orzekłem, że jest<br />

cudacka. Moje ówczesne, literackie ideały były dość prymitywne.<br />

W ciągu długich wieczorów Włodzimierz Iwanowicz tłumaczył mi powab<br />

utworów Czechowa. Potrafił on tak opowiadać treść sztuk, że<br />

w jego opowiadaniach stawały się interesującymi.<br />

Dopóki Niemirowicz-Danczenko mówił o „Czajce", sztuka podobała<br />

mi się. Lecz zaledwie zostawałem z książką i tekstem sam na sam, znowu<br />

się nudziłem. Tymczasem miałem perspektywę pisania mise en<br />

scene i układania sytuacyj, gdyż byłem bardziej od innych obznajrnio-


248 Z AUTOBIOGRAFII<br />

ny z tego rodzaju przygotowawczą pracą reżysera. Dla wykonania jej<br />

wyjechałem z Moskwy do m ajątku znajomych. Tam musiałem pisać<br />

mise en scene „Czajki", reżyserski plan wystawy i wysyłać go częściami<br />

do Puszkina na pierwsze próby. Aktorzy byli mało doświadczeni,<br />

więc despotyczny sposób pracy był prawie nieunikniony. Szukałem<br />

samotności w gabinecie i pisałem szczegółowe sytuacje tak, jak je wyczuwałem,<br />

widziałem i słyszałem wewnętrznym wzrokiem i słuchem.<br />

W takich chwilach reżysera nie obchodziły uczucia aktora. Myślałem<br />

wówczas szczerze, iż można kazać innym żyć i czuć podług obcego rozkazu,<br />

dawałem wskazówki wszystkim i na wszystkie momenty przedstawienia<br />

i wskazówki te były obowiązujące. Pisałem w reżyserskim<br />

egzemplarzu wszystko, jak, gdzie, w jaki sposób trzeba rozumieć rolę<br />

i uwagi autora, jakim głosem mówić, jak poruszać się i działać,<br />

dokąd i jak przechodzić. Załączone były specjalne wykresy do wszystkich<br />

sytuacyj: wyjść, przejść, wejść i t. p. Opisywane były dekoracje,<br />

kostiumy, charakteryzacja, sposób bycia, sposób chodzenia, zwyczaje<br />

odtwarzanych postaci itd. Tę olbrzymią, trudną pracę wypadło mi<br />

wykonać z „Czajką" w ciągu trzech — czterech tygodni i dlatego spędziłem<br />

cały ten czas na górze w jednej z baszt domu, z której w i­<br />

dać było smętny i monotonny krajobraz olbrzymiej i jednostajnej równiny.<br />

Ku memu zdziwieniu praca wydała mi się łatwa: widziałem, czułem<br />

sztukę. W odpowiedzi na przesyłki odbierałem z Puszkina pochwały<br />

za mą pracę. Dziwiło mnie nie to, że sam Włodzimierz Iwanowicz chwalił<br />

mnie — był zachwycony sztuką i mógł być stronnym sędzią; zdumiewało<br />

mnie i cieszyło, że sami artyści, którzy byli przeciwni sztuce, pisali<br />

to samo, co On. Wreszcie dostałem zawiadomienie o tym, że sam<br />

Czechow, który był na próbie „Czajki" w Moskwie, pochwalił moją<br />

pracę. Z tego też listu dowiedziałem się i o tym, że Czechow interesuje<br />

się naszym teatrem i przepowiada mu dużą przyszłość. „Zdaje się, że<br />

on nas polubił" — pisano mi z Moskwy.<br />

POCZĄTEK PIERW SZEGO SEZONU TEATRALNEGO<br />

Powróciwszy do Moskwy, nie zastałem już aktorów w Puszkinie.<br />

Przenieśli się do miasta, do wynajmowanego przez nas teatru, który<br />

przeszedł do naszej dyspozycji. Podjeżdżając do teatru po powrocie<br />

z urlopu, nie mogłem opanować wzruszenia, nerwowego dreszczu. Z jawiał<br />

się przy samej myśli o tym, że mamy teatr, scenę, garderoby, zespół<br />

prawdziwych, rzeczywistych aktorów, że możemy w tym teatrze


Z AUTOBIOGRAFII 249<br />

stworzyć to życie, które dawno oglądaliśmy w marzeniach, oczyścić<br />

sztukę z wszelkiego paskudztwa, stworzyć świątynię w miejsce jarm arcznej<br />

budy. Lecz jakie było moje rozczarowanie, gdy znalazłem się w<br />

tej samej budzie, którą zamierzaliśmy zniszczyć!<br />

Rzeczywiście Ermitage w Karetnym zaułku miał wówczas okropny<br />

wygląd: brudny, zakurzony, niewygodny, zimny, nieopalany, z zapachem<br />

piwa i jakiegoś kwasu, pozostałym jeszcze po letnich pijatykach<br />

i zabawach, które się tu odbywały. Przy teatrze był ogród i w nim<br />

przez całe lato bawiono publiczność skeczami na wolnym powietrzu.<br />

W złą pogodę i zimna przenoszono je do zamkniętego teatru. Całe<br />

urządzenie było przystosowane do wymagań ogródkowego widza i nosiło<br />

piętno złego smaku. Ujawniało się to we wszystkim: w kolorze<br />

i wzorach tapet, w doborze barw, w banalnym przybraniu i w ubogim<br />

przepychu oraz w anonsach, rozklejonych na ścianach, w reklamowej<br />

kurtynie na scenie, w umundurowaniu lokajów, w kolekcji przekąsek<br />

w bufecie i w całym odrażającym ładzie i nieładzie domu.<br />

Trzeba było wyniszczyć w nim zły smak, lecz nie mieliśmy pieniędzy,<br />

aby stworzyć z nim godziwą atmosferę dla kulturalnych ludzi.<br />

Ściany z banalnymi ogłoszeniami zamalowano po prostu białą farbą.<br />

Brzydkie meble zakryto dobrymi pokrowcami, znaleźliśmy porządne<br />

dywany i zasłanialiśmy nimi wszystkie korytarze, okalające<br />

widownię, by hałas kroków nie przeszkadzał przedstawieniu. Zdjęliśmy<br />

banalne kotary z drzwi i okien, wymyliśmy same okna, wymalowaliśmy<br />

ich ramy, powiesiliśmy tiulowe firanki, pozasłanialiśmy niemiłe<br />

kąty laurowymi krzewami i kwiatami, co nadało lokalowi pewną<br />

przytulność. Lecz mimo usiłowań naprawienia starych sprzętów nie<br />

wiele mogliśmy osiągnąć. W jednym miejscu naprawi się lub zamaluje,<br />

a w drugim wyłoni się nowy brak. Oto n. p. zacząłem wbijać<br />

gwóźdź w mej aktorskiej garderobie, aby umocować półkę na ścianie.<br />

Lecz ściany okazały się do tego stopnia stare i cienkie (garderoby były<br />

przerobione ze zwykłej szopy), że cegła od uderzeń młotka wypadła<br />

na zewnątrz i utworzył się w ścianie otwór, poprzez który wdzierało się<br />

do pokoju zimne powietrze. Szczególnie źle było z opałem teatru, gdyż<br />

wszystkie kominy okazały się zepsute i wypadło naprawiać je naprędce,<br />

w czasie, gdy już mrozy nadeszły i trzeba było codziennie<br />

ogrzewać gmach. Ten brak w teatrze był powodem udręki i mitręgi w<br />

pracy. Lecz nie poddawaliśmy się i walczyliśmy z przeszkodami. Były<br />

one bardzo poważne. Pamiętam, podczas jednego z przedstawień, wypadło<br />

mi oddzierać ze ściany mej garderoby przymarznięty kostium,<br />

który trzeba było kłaść na siebie. Ileż to prób odbywało się przy akom-


250 Z AUTOBIOGRAFII<br />

paniamencie ogłuszających uderzeń w metalowe rury, które naprawiano<br />

naprędce do jutra, kiedy się psuły ponownie! Elektryczne kontakty<br />

też były popsute i reperowano je, wskutek czego próby odbywały się<br />

prawie po ciemku przy świetle ogarków. Każdy dzień przynosił wciąż<br />

nowe niespodzianki. Okazywało się, że dekoracje nie mieściły się na<br />

scenie i trzeba było budować nową szopę, lub zmieniać sytuację, inscenizację<br />

i samą dekorację na skutek niewystarczających wymiarów<br />

sceny, to znów zmuszony byłem zrezygnować z ponętnego efektu<br />

wskutek wadliwego scenicznego oświetlenia i mechanicznego aparatu.<br />

Wszystko to zatrzymywało pracę w chwili największego pośpiechu —-<br />

przed otwarciem teatru, które musiało odbyć się możliwie najprędzej<br />

z powodu kompletnej pustki w kasie. Równolegle z tą skomplikowaną<br />

gospodarczą pracą odbywały się przygotowawcze czynności administracyjne.<br />

Trzeba było umieszczać ogłoszenia o otwarciu teatru, trzeba<br />

było obmyśleć nazwę nowej placówki, lecz ponieważ nie odgadywaliśmy<br />

jeszcze jej przyszłego oblicza, kwestię tę odraczano z dnia na<br />

dzień. „Popularny Teatr", „Moskiewski T eatr“, „Teatr Towarzystwa<br />

Sztuki i Literatury" — wszystkie te nazwy poddawane były krytyce<br />

i żadna nie zwyciężyła. Gała moja uwaga skierowana była na to,<br />

by zrozumieć, jaki jest ostateczny rezultat próbowanych sztuk. Siedząc<br />

na miejscu reżyserskim, czułem, że w pewnym miejscu przedstawienia<br />

są dłużyzny, w innym niedociągnięcia, że jakiś błąd psujący<br />

wrażenie, wkradł się do inscenizacji. Gdyby choć raz istniała możność<br />

przesłuchania sztuki od początku do końca, wszystko byłoby wyraźne,<br />

lecz właśnie tej koniecznej wówczas, całkowitej, nieprzerywanej próby<br />

nie można było osiągnąć. Prócz tego słabe oświetlenie ogarkami<br />

świec nie dawało możności przyjrzeć się ugrupowaniu, mimice aktorów,<br />

odebrać ogólne wrażenie całości. Oto aktor spóźnił się z wyjściem<br />

na scenę, gdyż został wezwany do przymierzenia kostiumu; to znów w<br />

najtrudniejszej chwili ktoś przyjechał i mnie samego wezwano do kancelarii<br />

w pilnej sprawie. Na wzór Tantala dążyłem do czegoś, co wymykało<br />

mi się bezustannie.<br />

W jednej z takich chwil badawczego odgadywania tworzącego się<br />

obrazu przedstawienia, gdy czułem, że za chwilę zrozumiem już tajemnicę<br />

sceny, aktu, sztuki, usłyszałem nad moim uchem głos Włodzimierza<br />

Iwanowicza: „dłużej czekać nie sposób, proponuję nazwać nasz teatr:<br />

„Moskiewskim, Artystycznym, Popularnym Teatrem", czy pan się<br />

zgadza Tak, czy nie Trzeba natychmiast decydować".<br />

Przyznać muszę, że w chwili gdy padło to nagłe pytanie, było mi<br />

obojętne, jak ma się nazywać teatr. Nie namyślając się, wyraziłem


Z AUTOBIOGRAFII 251<br />

zgodę. Lecz nazajutrz, kiedy przeczytałem w gazetach ogłoszenie<br />

0 „Moskiewskim, Artystycznym, Popularnym Teatrze“, strach mnie<br />

ogarnął, gdyż zrozumiałem, jaką odpowiedzialność wzięliśmy na siebie<br />

słowem: „artystyczny11.<br />

Byłem tym bardzo przejęty. Lecz los zesłał mi pociechę: tego samego<br />

dnia po pracy Włodzimierz Iwanowicz Moskwin pokazywał się<br />

w roli Fieodora i wywarł na mnie olbrzymie wrażenie. Płakałem pod<br />

wpływem jego gry ze wzruszenia, z radości i w nadziei, że wśród nas<br />

znajdują się utalentowani ludzie, którzy mogą wyróść na wielkich artystów.<br />

Było więc dlaczego cierpieć i pracować. Tego wieczora, wszystkich<br />

nas uradowali A. L. Wiszniewski — Borys Godunow i W . W.<br />

Łużskij — Iwan Szujski i O. L. Knipper — Irina i inni artyści.<br />

Czas mijał. Nastał ostatni wieczór przed otwarciem. Próby skończyły<br />

się, lecz zdawało się, że nic nie zostało zrobione i że przedstawienie<br />

nie jest gotowe. Zdawało się, że niedokończone szczegóły zgubią<br />

całe widowisko. Miało się ochotę próbować przez całą noc, lecz W łodzimierz<br />

Iwanowicz przezornie wymógł, by przerwano dalszą pracę<br />

1 dano aktorom możność skupienia się i odzyskania spokoju przed następnym,<br />

decydującym, uroczystym dniem otwarcia teatru: czternastego<br />

października 1898 r. Przed ukończeniem ostatniej próby nie mogłem<br />

wyjść z teatru, nie zważając na spóźnioną porę, gdyż tak w domu nie<br />

mógłbym zasnąć — siedziałem więc na widowni w oczekiwaniu zawieszenia<br />

popielatej kurtyny, która, sądziliśmy powinna była stworzyć<br />

przewrót w sztuce swą niezwykłością i prostotą.<br />

Nadszedł dzień otwarcia. My wszyscy uczestnicy ■— doskonale rozumieliśmy,<br />

iż nasza przyszłość, nasz los został postawiony na kartę. A l­<br />

bo wejdziemy tego wieczoru w podwoje sztuki, albo zatrzasną się one<br />

* przed nami. Wówczas na zawsze zmuszeni będziemy siedzieć w nudnym<br />

biurze.<br />

Wszystkie te myśli i wyłaniające się smutne perspektywy były szczególnie<br />

ostre w opisywanym przeze mnie dniu inauguracji. Moje wzruszenie<br />

potęgowało się uczuciem bezsilności: praca reżyserska skończona<br />

— teraz kolej na artystów. Oni jedynie mogą wprowadzić na świat<br />

przedstawienie, ja zaś nic więcej nie zdołam dokonać i muszę miotać się,<br />

męczyć i cierpieć za kulisami bez możności przyjścia im z pomocą. Cóż<br />

za udręka — siedzieć w swej garderobie, gdy na scenie odbywa się<br />

rozstrzygająca bitwa! Nic więc dziwnego, iż chciałem całkowicie wykorzystać<br />

ostatnią chwilę czynnego udziału w przedstawieniu przed<br />

podniesieniem kurtyny. Musiałem po raz ostatni wpłynąć na artystów.<br />

Starając się zwalczyć w sobie śmiertelny strach przed tym, co miało


252 Z AUTOBIOGRAFII<br />

nastąpić, wydać się dzielnym, wesołym, spokojnym i pewnym siebie,<br />

przed trzecim dzwonkiem zwróciłem się do artystów ze słowami otuchy<br />

głównodowodzącego, posyłającego armię na decydującą bitwę.<br />

Niestety, głos mnie zawodził, rwąc się do przerywanego oddechu... N a­<br />

raz rozbrzmiała uwertura, zagłuszając moje słowa. Mówić dalej, stało<br />

się niemożliwe i nic mi nie pozostawało innego, jak puścić się w tan,<br />

by dać ujście mej energii, którą chciałem przekazać tym towarzyszom<br />

broni i młodym wojownikom. Tańczyłem, podśpiewując, wykrzykując<br />

zdania otuchy, z bladą, zmartwiałą twarzą, z przerażonymi oczyma,<br />

rwącym się oddechem i konwulsyjnymi ruchami. Ten mój tragiczny taniec<br />

został później nazwany „tańcem śmierci".<br />

„Konstantin Siergiejewicz, — proszę zejść ze sceny! Natychmiast:<br />

proszę nie denerwować aktorów!" — rozkazał mi groźnie i stanowczo<br />

mój pomocnik, artysta N. G. Aleksandrów, który objął całkowitą władzę<br />

na czas przedstawienia, jakim kierował. Aleksandrów posiada zupełnie<br />

wyjątkowe uzdolnienie w tej dziedzinie, znajomość aktorskiej<br />

psychologii, pewność siebie i przytomność umysłu w chwili decydującej.<br />

Mój taniec został przerwany w połowie ruchu, a ja, wygnany i urażony<br />

w swych reżyserskich uczuciach, po zejściu ze sceny zamknąłem<br />

się w garderobie. „Tyle włożyłem w to przedstawienie, a teraz w n ajważniejszej<br />

chwili wypędzają mnie jak obcego!"<br />

Proszę nie ubolewać nade mną czytelniku! To były łzy aktorskie, jesteśmy<br />

sentymentalni i lubimy role obrażonej niewinności nie tylko na<br />

scenie, lecz i w życiu! W przyszłości, oczywiście, oceniłem bardzo wysoko<br />

odwagę cywilną i zdolność decyzji Aleksandrowa.<br />

Po raz pierwszy kurtyna rozsunęła się w tragedii hr. A. Tołstoja<br />

„Car Fieodor". Sztuka zaczyna się słowami: „Pokładam mocne nadzieje<br />

w tej sprawie!". To zdanie wydawało się nam wówczas wiele znaczące<br />

i prorocze.<br />

Przełożyła Izabella Kalitowicz.


TAD EU SZ BREZA<br />

ZA NIEWIDOMYM*)<br />

Teraz biegiem przed siebie. W iatr wypadał z ulic, w przełęczach<br />

między domami ciągnęły się taśmy nieba, chłonęła je noc powolna,<br />

przesycona czadem. Szedłem byle gdzie, oddalałem się, potem zobaczyłem,<br />

że wracam. Przystanąłem. Jakaś kartka papierowa otarła się<br />

o mój trzewik, było w niej, pomiętej, coś ze stworzonka, zaciekawionego,<br />

ale na krótko. Cwałem przemknęły dzieci, powiązane sznurkami,<br />

udające izaprząg. Jedno z nich, dziewczynka, obejrzało się za mną,<br />

brudne, całe w kosmykach. Przez tę chwilę nabrało tchu i zaraz rzuciło<br />

się ze swoim towarzystwem. Przyśpieszyłam kroku. Zaszumiało nade mną.<br />

Ptaki rozsypały się w powietrzu. Malały, wzlatując, aż przyjął je mrok,<br />

roztapiając i gęstniejąc od nich, jakby od kropli atramentu. Znowu inna<br />

ulica. Drzwi źle wprawione, brzęczące szybkami, pchnięto. Po wąskich<br />

schodkach dwu ludzi wychodziło z baru: niepewnych, rozkołysanych,<br />

jakby wysiadających iz łódki. Nad nimi, ulatujący przez drzwi,<br />

ciągnął się dym, podobny do rannej mgły. Było mi lepiej błąkać się,<br />

niżeli dokądś podążać. Kołowałem tak, to o to, to o tamto zaczepiając<br />

wzrokiem, bez myśli. Zapalano latarnie, rozprysło koło mnie światło.<br />

Skręciłem w zmierzch. Pełno go było w wąskich i gęstych uliczkach,<br />

z ścianami pochylonymi, z falującymi, pokręconymi daszkami. Niosło<br />

mnie bezwolnie po chodnikach wąskich jak kładki, nierównych, śliskich.<br />

Stąpnąłem na płytkę luźną, stuknęła głucho, zarazem przeważona<br />

na stronę, wsparła mnie źle, tak, że zachwiawszy się, potrąciłem kogoś.<br />

Przepraszając, spojrzałem w twarz kobiecą, tłustą, białą, ubarwioną.<br />

Otworzyła usta, krzywe od uśmiechu, łapczywe, mięsiste. Zdaje się,<br />

prosiła by się z nią udać. Odburknąłem coś. Ulica opadała. Brzegiem<br />

chodnika ciekła niewielka struga, płaska, na strony i ku przodowi rozlewająca<br />

się kręto drobnymi ruchami. Podobała się żółtemu, chudziutkiemu<br />

smykowi: najpierw pomącił w niej patykiem, potem zapragnął<br />

odciągnąć ją w bok, ukląkł, i, przytknąwszy palec, wyrysował<br />

wąs i nawadniał go. Tu także już zapalano. Blisko mnie światło<br />

zwlekło mrok z niedużej, pochylonej wystawy. Toczyły się po niej ku<br />

szybie pomarańcze, orzechy, cukierki, które okrył kurz. Dalej w zaułku<br />

ciemno. M ijam okna, przyćmione, .spoczywające jak w pleśni. Jedno<br />

*) Z w iększej całości.


254 7.A NIEW1D0MZJM<br />

z nich ma na podobieństwo akwarium zielone ramy, a za szkłem wśród<br />

białej, wzburzonej bielizny widoczną, nieobciągniętą w pończoszkę,<br />

złoconą i wystającą nogę, jakby rusałki, strąconej lękiem w wodę<br />

i ugrzęzłej w tym zmierzchu, jak w mule. Dalej — znowu jasno. Siwy,<br />

kosy żyd godzi świderkiem w kółeczko werku, patrząc skrzywiony malutką<br />

lupą niby okiem, które wyszło z głowy. Chłodno, szumią opodal<br />

wielkie, główne ulice — słychać je. Ale tu nurt inny, płytki, jakgdyby<br />

rzeczułki. D olatują mnie skrawki widoków, urywki twarzy, scenki niedomówione.<br />

Głuszę je nieuwagą, półsenną, drżącą. Niekiedy oczy<br />

przejm ą coś jaskrawszego, wtedy pojmuję, co się tuż wydarza. W łaśnie<br />

zalewającą uliczkę ciemność reflektory drasnęły aż do głębi. Auto<br />

skręca, przystaje. Zalśniwszy parą krągłych, sowich lampioników, kot<br />

wsuwa się w bramę. Człowiek jakiś odchyla się. Jadł chleb. Można to<br />

było wyróżnić, ale tylko na sekundę. Bo już wszystko zostało przywrócone<br />

mrokowi.<br />

Czas przechodził, wiało, robiło się coraz zimniej. Twarz mi się załzawiła,<br />

przetarłem oczy, zastanowiłem się, gdzie jestem. Oddaliłem się<br />

bardzo. Czy znajdę tu gdzie blisko tramwaje, nie wiedziałem, a znów<br />

nie lubiłem brać taksówek, gdy nie szło o czas. Teraz zaś miałem go<br />

dość. Ułożyłem sobie, że na ósmą zajdę do Malborga, a ta godzina chyba<br />

jeszcze się nie zbliżała. Upierałem się więc dalej, że — chodząc sobie<br />

— sam się wyplączę. Dotrę do jakiegoś miejsca, w którym już się<br />

połapię. Może po prostu — do przystanku. Tak nieuciążliwie było dać<br />

się unosić krokom. Prowadziło mnie jakby dróżką idącą z góry. Raz<br />

i drugi przelśniło mi się, że już poznaję, gdzie jestem, ale prędko miarkowałem,<br />

że znów się złudziłem. Wokół teraz stawało się ludniej i hałaśliwiej.<br />

Cała jakaś hałastra zapieniła się przy małej, czubatej sodowiarni.<br />

Przeszedłem na jezdnię. Coraz gorzej cuchło. Poczułem, że już<br />

się męczę. Z lenistwa, a trochę, bo tak dogodnie mi było wałęsać się —<br />

nie patrzałem na tablice z nazwami ulic. ale teraz znużenie przeważyło.<br />

M ijałem brudną, krzywą bramę z zawieszoną obok latarnią. Była żółta,<br />

nieforemna, zdaje się drewniana, prawie jak domki dla ptaków przybijane<br />

do drzew. Skrzyło się w niej światło... Przeczytałem, że zaszedłem<br />

na Piekarską. Piekarska — szepnąłem; zabrzmiało nie obco, więc<br />

raz jeszcze wypowiedziałem, bo wydało mi się, że potrafię tym wywołać<br />

z pamięci jej położenie. Jakoś go nie odnajdowałem, ale tak potrącając<br />

głosem o to słowo, zamyślony, bez udziału woli, tylko z tego względu, że<br />

to zaczepiło o jakiś mechanizm, rzekłem sobie: — Piekarska na mękach.<br />

I raptem drgnął we mnie gniew, jak u kogoś, kto by się oduczył niemądrego<br />

gestu czy powiedzonka i naraz go powtórzył. Lecz ten na­


ZA NIEWIDOMYM 255<br />

wyk, ta ustawiczna chętka, nerwowa gotowość do przekręcania, obracania<br />

wszystkiego w śmieszne słówka, rzadko dowcipne, a często natrętne1—<br />

nie mnie trapiła. Z początku nawet przyjmowałem ją pobłażliwie, jako<br />

objaw młodości, niezrówno ważenia, nerwowej kokieterii. Ale z czasem<br />

moje tłumaczenie straciło swoją moc wybaczalną, ponieważ Szymek<br />

i skrzepił się i przestał już być taki młodziutki, by nadal się tolerowało<br />

te jego natarczywe, niespokojne sposoby na przypodobanie się.<br />

Dawniej zresztą miewał żarty nieco lepsze. Swego wuja pana Zadorę,<br />

puszącego się rodem i bardzo wyniosłego nazwał: hrabią Zadora-<br />

Nosa. Kiedy rozpędzano studencką manifestację hydrantami powiedział,<br />

że to „woda do młodości". Tłumaczył też, gdy raz się powód nastręczył,<br />

że przed konduktem tramwajarza powinno się nieść transparent<br />

z napisem: ,,Do zajezdni". Dla właściciela zakładu pogrzebowego, gdyby<br />

taki był antysemitą, strawestował wiersz: „My dla Żydów trumien<br />

nie mamy". Podobnymi kpinkami sypał, przyznaję, że bywały lepsze,<br />

ale przeważnie to plewa. Nadto, gdy szło o zabawę, potrafił być ordynarny.<br />

Piliśmy raz, dawno, z okazji egzaminu. Napełniałem kieliszki,<br />

ręka mi zadrżała i dużo poszło na stół, wtedy zakrzyczał: „Uważaj, cóż<br />

ty tak lejesz jak do Miewał takie niesmaczne żarty. Albo znów<br />

dotkliwe dla tych, ku którym były /wrócone. Do samochodów<br />

świeżych z fabryki, więc jeszcze nie rozruszanych, dla wytłumaczenia,<br />

czemu suną tak wolno, czasem tarasując drogę — zawiesza się napis:<br />

„Nie dotarty". Szymek uczepił z tyłu na kurtce najmłodszemu z swoich<br />

kolegów taki kartonik. Żart prawdziwie głupi. Zresztą nie chodzi mi<br />

0 poszczególne wypadki. Tyle zależy od poczucia humoru, które bywa<br />

różne. Kółko Szymika lubowało się w jego kpinach i powiedzonkach,<br />

lecz dzisiaj dojść już nie podobna, jak miała się rzecz z tą oceną; czy lubiano<br />

Szymka za jego humor, czy też humor ten dlatego, że był Szymfca<br />

Dodam, że nie odrazu się rozsmakowano, a także, że w żarty swoje<br />

kładł całego siebie. Wszystko mu służyło do tego celu. I głos i usta i ręce<br />

1 oczy, rzuty głowy, pokrzywiania się, podskoki, gra całego ciała. Mniej<br />

mi zresztą działająca na nerwy, niż poczucie, że on taki wiecznie gotów,<br />

właściwie nie pozwalający sobie na wytchnienie, czujny, czy nie<br />

nadchodzi sposobność, lub też lękający się, by nie wyjść z wprawy<br />

i transu, jak te młodziutkie panienki na balu, nawet podczas przerw<br />

nietulone spokojem, bo rytm, w który wpadły, każe im aż do rana dygotać<br />

na nóżkach, kołysać się nieustannie choćby samymi tylko, ledwie<br />

poistrzegalnymi wychyleniami.<br />

Złościło mnie, że tamto łaknienie mimo woli przechodziło na innych.<br />

Tę grę żartu, przekręcań, nonsensu, którą, nie będąc w niej z pew-


256 Z A KIEW 1D0M UM<br />

nością celujący, chyba jednak opanował — narzucał innym. Nerwowy,<br />

nigdy nie zaznający spokoju, na chwilę nie mający dość, sypał słówkami,<br />

tak, że pamiętam, raz w myślach nazwałem go: „tokarką". Bo wprawiał<br />

się w podobny hałas, terczał, kręcił się, sypiąc trocinami i wiórami,<br />

zanim wydobył kształt, ku któremu dążył. Gdyby nie chęć<br />

okazania się również takim — bo u wielu ją budził — byłoby to może<br />

do zniesienia. Ale narzucał nam nie tylko swoje żarty, lecz sam sposób<br />

zabawy i przypominam sobie wybornie, ile to razy nagle milkł ktoś<br />

z towarzystwa w poszukiwaniu głupstewek, którymi by się móg'ł popisać,<br />

przeszeptując sobie jakąś gierkę wyrazową, nie mogąc związać końca,<br />

mozolący się, iz twarzą niemądrą, nagle dziecinną i śmieszną, jakby dla<br />

zakładu robił językiem węzełek na korzonku od wiśni. Tego właśnie<br />

nienawidziłem, tej wytwarzającej się nierówności, przymuszającej do<br />

zestawiania się z nim, takim zgrabnym, ale bo też jemu szło od ręki,<br />

lekko i zwinnie. Podawał żarty swoje z całą pewnością, w tempie,<br />

w oplocie gestów jakby w ramie może istotnie nic nie warte, tak, że<br />

się nie zdziwię, gdy te wyżej przytoczone — wypadną mizernie; ponieważ<br />

powtarzam słowa, gdy u Szymka główne było chyba to wpieranie<br />

nam żartu, wmuszanie z tym dodatkowo, że my sami, goniąc za upodobnieniem<br />

się, natrafialiśmy na własną niemożność, jeszcze tym bardziej<br />

skłonieni do podziwu. Mówię o innych, bo poznawałem to samo,<br />

co u siebie — i zmęczenie i chęć dodźwignięcia się i nalot jakiegoś zawstydzenia,<br />

gdy się nie udawało. Żart nasz, wypowiedziany, brzmiał<br />

głucho, jakby tylko zaproponowany, wysunięty na niepewne, podczas<br />

gdy Szymek ciskał swój z rozmachem i swobodą, niby na marmur<br />

srebrny pieniądz, o którym wiedział, że to — rzetelny. Zdarzały się<br />

spośród moich niektóre chyba też całkiem trafne. Umiem sam wpaść<br />

na koncept. Nie cenię szczególnie tych z rodzaju Szymka, zdaję sobie<br />

jed.iak sprawę, że odgrywa tu rolę raczej chęć stale czuwająca, niż wybitniejszy<br />

spryt, czy poczucie humoru. Szymek koniecznie musiał żartować,<br />

lubiał się tak narzucać, wybrał sobie tę linię przekręceń, wprawił<br />

się. I nigdy by mnie to nie obeszło, gdyby nie jego zwycięskie tony,<br />

toczenie oczami, pauzy wytrzymywane po każdym odezwaniu, a następnie<br />

przypominanie, co mu się głównie danego wieczoru udało, przenoszenie<br />

z dnia na dzień, od jednych do drugch, a z tym — puszczanie<br />

mimo uszu wszystkiego co cudze, nie zważanie, gdy na przykład ja coś<br />

rzuciłem. To mnie obruszało.<br />

Często taką z sobą umowę zawierałem, tak sobie poprzysięgałem, że<br />

się nie odezwę, że swojej uwagi w ogóle nie skłonię w te obręby, gdzie<br />

on był taki kontent z siebie j niezmordowany. Rozumiałem, że wystar­


ZA KlEWIDOMyM 257<br />

czy słuchać, przyjmować, a przez to narzuci mi się i znów będę się biedził,<br />

układał, szukał, gdzie by coś umieścić i z rozdrażnieniem przyjmował<br />

zupełne niebaczenie na to, co moje. Ale gdy już znaleźliśmy się razem,<br />

okazywało się, że nie potrafię wytrwać. Bo też stykaliśmy się nie<br />

w tym jednym punkcie. On we mnie uruchomił jakąś dążność o wiele<br />

zupełniejszą, olbrzymią, zasadniczą. Przepieraliśmy się cali, a nie tylko<br />

jakby parą palców, nie o te jedne żarty, n a które tu wyłącznie zeszły<br />

moje wspomnienia. Mówić o tym tak trudno, bo chyba nigdy dość nie<br />

uwydatnię, że o nic nie stałem, że nie chciałem niczego ponad sobą, nie<br />

piąłem się do żadnego szczebla. Ale nie mogłem też pogodzić się z tym,<br />

by się pode mną obsuwało, a ja — coraz niżej. Gdyż co innego jest poprzestać<br />

na małym, a co innego wytrzymać, gdy ktoś wciąż swoją<br />

wielkość podtyka. Tego już nie potrafiłem. Zbyt wiele, aby żyć, by móc<br />

oddychać — nie potrzebowałem. I mówię, że nie popychało mnie do<br />

jakichś osiągnięć, do szczytów, ale to nie jest jednoznaczne z tym, aby<br />

mi było obojętne, że komuś koło mnie udaje się wystrzelić aż pod niebo.<br />

Tyloma szczelinami przewija się droga podobnej niechęci, przedostaje<br />

się jaz z jednych miejsc do drugich. Ucisk tu wywarty odzywa<br />

się dalej. Cudze powodzenie więc musi mnie obchodzić, nie jest z mojej<br />

strony próżnym zainteresowaniem, jeśli czuję, że właśnie przez to<br />

się we mnie nerw zapalny, zatruwający mi każdą chwilę, tamujący<br />

mnie — przewleka. Przytoczyłem może tylko błahostkę — te żarty, bo<br />

smi się nawinęły, gdy tak nagle samo z siebie mimowolnie przekręciła<br />

mi się nazwa ulicy. Mogłoby się komuś wydać na nieznane, że to tylko<br />

zachwiało się słowo, "bo nie uważałem, zajęty tym jedynie, jak się wydostać.<br />

Ale ja już po prostu ująć nie mogłem, bo czułem jak mnie leciuteńko<br />

niepokój opływa i naciska. To z tych spotkań z Szymkiem i z prób<br />

pozwolenia sobe na żarcik. W drożenie działało dalej. Miąłem i naciągałem<br />

wyrazy i wraz rodziło się oczekiwanie oraz lęk, jak też to przyjmie.<br />

Mechanizm, którym pogardzałem, nawet gdy miał jakiś sens,<br />

dziś, obrócony przeciw pustce, przeciw miejscu, gdzie już nikogo nie<br />

było, uraził mnie. Uwidoczniło mi się jak to dawniej, już rozstawszy<br />

się, wracałem z tym mnóstwem niedopowiedzień, jakichś słów przygotowanych,<br />

ale nie pewny ich, nawpół uruchomionych zdań, na które napierała<br />

potrzeba, aby się wykazać, a które lęk, nieśmiałość, pamięć o tym<br />

jak się zachowa wobec nich Szymek, czym i innych też pociągnie — odpychała<br />

od brzegu, nie dopuszczała, aby zostały wypowiedziane. Ten<br />

lęk i to pragnienie — dwie siły przeciwstawne — nie odpadały od siebie<br />

zaraz, niosłem je nadal, zsuwały się na spód, lecz silące się, wciąż<br />

napięte, aż póki z mego dna nagle nie odprysło coś z ich zwarcia, nie-


258 7.A N 1F.WW0MZJM<br />

uleciało jakieś sformułowanie celne, żarcik czy riposta, o którą godzinę<br />

temu starałem się na próżno. Ale przecież przeszedł czas i to już było<br />

zbędne, iza późno się otwarło, wynurzyło po niewczasie, jakby zwierzątko<br />

źle wytresowane, wypływające z wody i otrzepujące się na brzegu<br />

wówczas, kiedy już odeszli goście umyślnie zaproszeni, aby je obejrzeć.<br />

Nie dawało to ulgi i dlatego raz skierowana chęć — mimo że już mi to<br />

zobojętniało — wciąż jeszcze coś wywoływała z duchowych zagłębień.<br />

Może się dziwne wydawać znaczenie, które przywiązuję do tych spotkań<br />

i żartów. Tak łatwo zaprzeczyć im wartości, tak łatwo o niewiarę, by<br />

aż tyle ważyć mogły rzeczywiście. Ale wspomniałem już, że na całej<br />

naszej stycznej podobnie się utarło. To tylko punkt jeden, maleńki wycinek<br />

graniczny, niepozorny, ale zatruwający jak brudna ranka, zaledwie<br />

ukłucie, samo jednak zdolne zakazić. Nie było ono zresztą jedno, od<br />

tej drobiny jadu, którą we mnie wniosło, może nie o wiele bym się<br />

zmienił, ale przecież mnożyły się te draśnięcia; krople stapiały się<br />

w strumień. Dziś już, po śmierci Szymona, nie trzeba było pewnie zważać<br />

na tę sekundę, na to słówko, które się we mnie przecknęło, ale powiedzieć<br />

sobie, że to tylko pogłos, mimowolne drgnięcie, coraz słabiej<br />

podtrzymywane pamięcią, na wpół uszłe. Tymczasem uparłem się dobijać<br />

siebie wstydem, wmawiać sobie, że oto jeszcze raz powracam, kując<br />

swoje słówka, przeciwstawiając się, znów — skoro już sam — dowodząc<br />

sobie, że i ja potrafię. Bo to spadło na mnie bynajmniej nie jedyne.<br />

Nieobecnego, którego śmierć teraz wydała mi się w tem taka zawodna,<br />

gdyż wciąż jeszcze z nami pozostawał — zwalczałem i w sobie<br />

i w Riessie i dzisiaj w jego dawnym domu. Nie spieszył się nikt, by zastosować<br />

się do niej. Jego zgon nadal traktowano jakby tylko jednego<br />

wyłącznie dotyczył, tylko jego zmieniał, a nie — wszystkich nas zarazem.<br />

Dotąd w tym ulgę znajdowałem, że ja przynajmniej wiem dobrze.<br />

Ale teraz i ze mnie ulga spłynęła. Poczucie to było bolesne. Bo<br />

ku czemukolwiek bym się nie zwrócił — wszystko mnie jednym siekło.<br />

Zewsząd on się wyłaniał.<br />

Noc nacętkowana światłami zeszła nisko. Barwy zakolorowanych<br />

szybek mieniły się. Gwar gasł, to się natężał. Szorstki, zimny wiatr zrywał<br />

się, przebiegał i zapadał, na sekundę kryjąc się w załomach, aby<br />

znów wypaść. Szarpnął suche gałęzie ogrodu przy ulicy, odłamał chu<br />

de, czarne patyki; upadły na chodnik i rozsypały się. Nie zaniechał ich.<br />

ale wirował nimi, przemiatał. Niezawodnie już jakiś czas temu postanowiłem<br />

wrócić, a wciąż się błąkałem.<br />

Odkąd tak mnie przejęły dawne myśli, mało patrzałem na ludzi, tak


ZA NIEW IDOMIJM<br />

259f<br />

ich odczuwałem, jakby szli w oddaleniu, nisko biegnącymi dróżkami,<br />

gdy ja na nasypie. Teraz od rogu pizybliżał się ktoś z przeciwka. Krokami<br />

utwierdzał się ciężko i powoli. Przebiegło mi przez głowę, że może<br />

głuchy, czy bardzo stary. Podszedł blisko. Zobaczyłem, że jest wyrosły,<br />

pochylony, i że ma tę laskę białą jak iz lukru, postukującą, badającą,<br />

drogę, punkt po punkcie, dokładnie i odruchowo, jak organem. Do nikąd<br />

nie zwracał twarzy, przenosił ją powolutku, przesuwał nieruchomo,<br />

miarowo, niby po torze. Siwe znaki oczu nie poruszały się. Utkwione<br />

poza tym wszystkim, co blisko, ustawicznie w równowadze, wypukłe,<br />

zbladłe, sztywne, wyglądały zamodlone. Poznawałem go.<br />

Odchylił się. Był ode mnie o dwa, trzy kroki i teraz, nie spiesząc<br />

się, jak tratwa spływał w bok. Zaczął mnie mijać. Trw ała to, nim znalazł<br />

się w sąsiedztwie, wytyczając łuk mozolny, doskonały, wystukany.<br />

Patrzałem na niego, bez tchu, zdumiony, dotknięty tym spotkaniem.<br />

Czuł, zdaje się, że przystanąłem. Kij, wprawiony w ruch nieustanny,<br />

jakgdyby mu teraz zafalował. Nadawał do opiekuńczej stacji umówiony<br />

szyfr swego lęku. Wzywał jak okręt zagrożony, niespokojnie, z utrapieniem.<br />

Bał się cokolwiek po sobie okazać, aby mnie nie rozzuchwalić.<br />

a>ja wpatrywałem się w niego tępo, jak w tekst książki, niby czytanej,<br />

naprawdę daleki, czym innym zajęty. On zaś szedł coraz uważniej,<br />

troskliwiej, z taką trudnością, jakby się wspinał; węsząc, tłukąc, godząc<br />

laską w ziemię, niby dzięcioł w korę. W lókł się, ślepy, wewnątrz<br />

prawie cały ciemny jak studnia, przygarbiony, coraz wyraźniejszy, bo<br />

niebawem tuż u okien rozświetlonej wystawy. Zstępował w ciszę, unosząc<br />

swą głowę sztywno wpojoną, nigdy nie odwracaną, zgaszoną, czarną,<br />

na tle tych szyb migocących, jak wstęga z pajetek.<br />

To był ten niewidomy co wtedy! Przyszedł tu zupełnie jak przypomnienie.<br />

I dokładnie w chwili, kiedy chciałem zapytać o drogę. Gdyby nie<br />

to, że właśnie szukałem wzrokiem kogokolwiek, może bym go nawet nie<br />

zauważył. Ale skoro się nawinął, już musiałem przyjrzyć mu się, gdy<br />

podobnie odchodził, przybrawszy nadto akurat tę samą porę, tak iż na<br />

sekundę zmartwiałem, czy nie za wiele z mej pamięci wywoła.<br />

Chyba tamto zdarzenie nie jest dawniejsze, niż z przed roku. Uprzytamniam<br />

je sobie teraz dokładnie. Jesizcze był mróz. Może więc luty,<br />

lub — już marzec. „Proszę cię, pospieszmy się, bo jestem na wieczór<br />

umówiony11 — krzyknął bez wahania, gdyśmy się spotkali, w drodze do<br />

narządu. Miałem i ja być na tym posiedzeniu, wyjątkowo oczywiście.<br />

Szło o bilans moich mleczarni. Znalem dobrze obojętność Szymka, nie<br />

dającego mi rozwinąć tematu, pragnącego wszystko załatwić od ręki,<br />

by się wyrwać i wrócić do swoich sprawek. Opanowywał się jeszcze, gdy


260 ZA KIEWIDOMTJM<br />

zabierał głos kto inny, podobnie jak ja dokładny, lecz ze mną się nie<br />

liczył — „streszczaj się, streszczaj się“ — powtarzał, albo stroił miny,<br />

skoro tylko zaczynałem, niegrzeczne, znudzone. Nie lubię również prędkiego<br />

chodu, zwłaszcza, gdy jeszcze coś sobie obmyślam. Od szybkich<br />

poruszeń serce moje bije, lęk wzrasta. Nie byłem więc zadowolony, żeśmy<br />

się zeszli. Znałem to, że niespokojnie, żwawo chodził. Niesporo<br />

przyznawać się, że to męczy. Chciałem, by mnie opuścił. Napomknąłem,<br />

że jeszcze po drodze zajdę do sklepu. „Ależ, mój drogi — krzyknął —<br />

mam dziś bardzo mało czasu. Zacznijmy jak najprędzej". „Więc<br />

gdzieś idziesz" — spytałem. „Umówiłem się z całym towarzystwem" —<br />

odparł. A po chwili: — „Poznałem siostrę mego kolegi, Bratkowskiego,<br />

nie wiem, czyś ją spotkał, z wydziału krajowego, smukła, czarna, młodziutka,<br />

coś tak uroczego". Mówiąc to, dosłownie biegł. „Nie weźmiesz<br />

mi za złe — rzekłem — ale tak dziś pędzisz". Pohamował się na krótko,<br />

lecz za to mi rzucił — „A twój kroczek nic nie zmieniony —<br />

ślamazarniutki". Wzruszyłem ramionami. Znów coś drażniącego, taka<br />

urągliwa drobnostka. To nie do przemienienia. Wiecznie: ja — za<br />

jednym, on — za drugim, i jego — zawsze górą. Nadto ■— wcale nie<br />

z mocy racji, nie — że jego walczyło* i przeparło, ale — górą, bo własne<br />

życzenie wszystkiemu innemu zapycha drogę. A ja chyba z tego wyrosłem,<br />

by mi coś narzucono niepytanemu. Tymczasem jakże tu rzeczy<br />

następują! Prócz tego jednego, że jemu spieszno, nic się na sytuację<br />

nie składa. To ją ustala. N a tyle się tylko ona rozciąga, by pomieścić<br />

właśnie ów wzgląd. I już się zawarła, naprzód podążając, niby pociąg<br />

specjalny, gdy wsiądzie godna osoba, dla której go przeznaczono, już<br />

wypełniony wtenczas, gotów.<br />

Rwał tak, byliśmy już blisko biura, nagle zatrzymał się, stężał. Nie<br />

rozumiałem, gdzie się zapatrzył. Nic nie znajdowało się przed nim, co<br />

by go mogło podobnie zaciekawić. Tak przynajmniej myślałem.<br />

I — myliłem się. Na skraju chodnika w rogu stał ten sam człowiek,<br />

którego oto teraz spotkałem. Pochyliwszy się, ręką tknął jezdni, jakby<br />

trącał dno. Ale nie poruszył się, jasne było, że zamierzał się przeprawić,<br />

lecz jakaś rzecz widać jeszcze zaszła, która go wstrzymywała; czekał,<br />

słuchając. Tymczasem wciąż cię coś toczyło, nadjeżdżały z obu stron<br />

auta, szybkie, ciche, o których on wiedział, nawet gdy jeszcze były<br />

w oddali. Natrafiwszy raz na niego wzrokiem, tak długo nie odrywałem<br />

spojrzenia, że wkońcu, widząc jak się wzdraga, potrosze<br />

zjednoczyłem się z jego lękiem. I wtedy to poczułem, jakgdyby mnie<br />

zanurzyło w hałas całego świata, zgęszczony do rozmiarów jednej ulicy.<br />

Przyzwyczajenie i obojętność, dotąd głuszące wszystek zgiełk, teraz —


ZA NIEWIDOMTJM 261<br />

wobec tego człowieka dla którego był przestrogą jedyną i niegasnącą —<br />

nagłe się starły i już nadal nie wykładały miękko mojej drogi, ale odpadły<br />

tak, że się raptem znalazłem w galerii zgrzytów, wołań, łoskotu<br />

i świstów. Burza waliła, jezdnią niespokojna, kryjąca w sobie całe rozmaite<br />

mnóstwo aut, cyklistów, wozów. Ślepy stał, czekając wytchnienia,<br />

tymczasem dobywały się coraz nowe, natarczywe, nieoczekiwane, jakby<br />

wybuchłe spod spodu jeziora. Ślisko było, narożniki i szlaki tuż przy<br />

chodnikach krył zmarzły śnieg albo twardą polewą ścinał się na nich<br />

lód. Niektórzy dozorcy, niby harpunami, bili w te pokrywy, pryskając<br />

brylantowymi odciosami. Inni, dźwigając torby, rzucali szczodrze w chodniki<br />

piasek, jak ziarno. Wreszcie niewidomy zstąpił i — węsząc końcem<br />

laski, niby psim noskiem 1— poszedł brzegiem śliskiej wydmy,<br />

z której wiatr odwinął śnieg. Uciszyło się z obu stron, ruch jakby zawisł.<br />

Właściwie mogło się już obejść bez pomocy, ale Szymek dopiero wtedy<br />

podbiegł.<br />

Musieliśmy i my zresztą przejść na drugą stronę. Zwykle jednak robiłem<br />

to przed samym domem zarządu, bo tu jakoś chodnik był swobodniejszy.<br />

Tym razem oczywiście ruszyłem za Szymkiem. Byłem nieco<br />

zdziwiony jego względami, zarazem nie rozumiałem, czemu tak długo<br />

się zastanawiał. Jeżeli wzruszył się niewidomym, winien był podejść od<br />

razu i przeprowadzić go, zamiast wpatrywać się w niego bez końca, aż<br />

się łaska jego stała już zbędna, gdyż w ruchu nastąpiła luka. Znaleźli<br />

się na przeciwległym chodniku. Ale Sizymek teraz nie odejmował ręki<br />

od ramienia ślepego, prowadził go dalej, pochylił się, o coś zapytywał.<br />

Tamten mu odparł jakimś słowem. Zamilkli i szli. W tym kierunku,<br />

jak mówię, gdzie i my, ale — krok za krokiem. Gniewać mnie poczęła<br />

ta opieka zbyteczna, ten jej nadmiar, (zwłaszcza w zestawieniu z tym<br />

o cośmy się byli prawie poróżnili. Jakby mnie na złość, zgodził się teraz<br />

iść powoli. Dla kaleki wprawdzie, ale — pierwszego lepszego. I gdybyż<br />

to jeszcze naprawdę przez tą szczytną pobudkę. Tymczasem miałem prawie<br />

pewność, że to dla efektu, bo tak mu się podobało. Z ślepym nie<br />

równam tu siebie, ale przecież wspomniałem Szymkowi, że czuję się,<br />

słabo, więc niech mnie nie popędza. Czy poza tym rzeczywiście na<br />

miejscu ani zważać na moje uwagi, by się już po chwili nad tym<br />

biedakiem roztkliwiać. Stąpając za nimi, spostrzegłem, jak się ludzie patrzą:<br />

pan wyglądający zasobnie, prowadzący ubogiego ślepca, z troskliwości,<br />

bo — gołoledź! Kto czasem nie skrępowany — przystawał, dążąc<br />

za nimi wzrokiem. A oni sobie szli.<br />

Minęli dom zarządu. Zapieniło się we mnie od gniewu. Przez to bardziej<br />

jeszcze rozdrażniony, że nie wiedziałem, jak się zachować, czy da-


262 ZA KJEWIDOMZJM<br />

lej iść, bo właściwie towarzyszyłem Szymkowi. Przybliżyłem się, wyciągnąłem<br />

rękę, aby go trącić. Mógł tego nie zauważyć. Ale na pewno odczuł,<br />

że pragnę go wstrzymać; spojrzał na mnie, gdym go tak przywoływał<br />

niemo, wściekły, skrzącymi się, a jednocześnie smutnymi oczami,,<br />

czym imnie przejął, ale tylko na moment, ponieważ przyszło mi na myśl,<br />

że po prostu zestroił je z resztą sceny. Ta zaś wydawała mi się coraz nieznośniejsza.<br />

Znów się odbywało jedno z tych drobnych zdarzeń, pozornie<br />

niewielkich, nieważnych jak rysunek zrobiony od niechcenia,<br />

w kilku rzutach, ale oddający w całej pełni charakter, stosunek wzajemny<br />

ujętych w nim osób. W rócił wreszcie, nie daleko od nas przecinało<br />

się kilka ulic, przeprowadził go tamtędy, przez miejsce o tej porze zresztą<br />

już pustawe, roztargniony, z wyrazem żalu w spojrzeniu, z zamyśleniem.<br />

Zatrzymałem się przy wejściu. Liczyłem, że wypowiem co odczułem.<br />

Ale zanim się zebrałem, mruknął, że mnie przeprasza, lecz nie<br />

sądził — o czymś podobnym natrącił — że zechcę czekać. W ybąkał to<br />

w kolorycie obojętnym, oddalonym, po prostu bo wypadało tak się<br />

odezwać. Moje przykre wrażenie nie uległo zawieszeniu, nie mogłem<br />

mu darować tego bagatelizowania, skoro tylko szło o mnie, i mimo, że<br />

chwilami, gdym tak ważył cały ten incydent, brała mnie myśl, że chyba<br />

nie wszystko w nim jest jasne i że jednak może miał on w sobie<br />

coś rzetelnego, tym bardziej, iż przez ciąg posiedzenia Szymek nie poweselał,<br />

jakgdyby niezdolny się otrząsnąć—jednak nie potrafiłem zapomnieć<br />

o przykrości, ani ostatecznie zgodzić się, że to nie była poza, tym<br />

bardziej, iż prócz tej garstki czegoś wtedy odrębnego, miał swoją resztę<br />

zwykłą, głównie mnie obchodzącą, bo przeciw mnie zwróconą.<br />

Szedłem, a niewidomy nikł. W yraźnie przypomniało mi się tamto<br />

z przed roku. On wlókł się, wciąż tłukąc, schodząc z jaśniejszego tła<br />

okien, za którymi palono, począł krok za krokiem mierzchnąć w cieniu.<br />

W tedy się przeląkłem, by mi się coś nie zwidziało, gdyż tak postępował<br />

zupełnie, jak wówczas, odstawiwszy ramię, niby prowadzany za łokieć,<br />

teraz kierowany nie wiadomo przez kogo — niewidomy przez niewidzialnego<br />

— od czego serce mi się ścisnęło, porażane, zanim odnalazłem<br />

to proste tłumaczenie, że widocznie nawykł się wspierać, albo że<br />

zawsze tak je nadstawiał litującym.<br />

Coraz mgliściej odbijał się na dalekim, czarnym planie. Pchnęło mnie,<br />

by iść za nim. Chwilami ulegałem pokusie, by tamtą scenę powtórzyć<br />

i podrobić. Albo też krzyknąć mu przez ramię, że już nie ma tego, kto<br />

go tak prowadził. Mnożyły się pomysły liche, koślawe. Ale czegokolwiek<br />

się tknąłem, obracało się w rozsypkę. Tylko bolesne poczucie gniewu<br />

i osamotnienia narastało. Liczyłem na to, że umiem już nie myśleć, już:


ZA N1EW1D0MZJM 263<br />

nic przejmować się tą najświeższą przeszłością — pożaru, cierpień, konania<br />

Szymka. Ale czy po to nad tym zapanowałem, by mnie dławiło<br />

dawne jego życie W ydawało mi się, że nareszcie potrafię dać radę temu<br />

dręczącemu, okropnemu obrazowi. I nie przerachowałem się, gdyż<br />

się trzymam, skoro idzie o samą śmierć. Nie noszę po niej prawie śladu.<br />

Lecz nie mogę otrząsnąć się z tych przestrzeni minionych, zewsząd odrastają<br />

kiełkami, poszeptami, odnóżkami. Gdy jestem u Ireny, u Riessa,<br />

jaknajdalej od własnego mieszkania, nawet — tu. Nie wszystko od<br />

śmierci ginie. Przed nią było mi gorzej. Przyniosła ulgę. Tego nie zakłamią,<br />

ale jaka ona nie całkowita, wiele — nie obejmująca. Bo ileż<br />

jeszcze zostało i we mnie i w innych, wszędzie. Dotąd nowym nie żyję.<br />

Tytko tym, co przeszło. Śmierć nie działa wstecz.


WILLIAM SZEKSPIR<br />

ROMEO i JULIA<br />

AKT II<br />

S c e n a I<br />

(O gród K apuletich, na który w ych od zi część dom u z oknem , za ogrodem ulica odd<br />

zielon a murem)<br />

R O M E O (na ulicy)<br />

Mogęż iść naprzód, kiedy tu skryta ma dusza<br />

Ziemio zwrot! Słońce w inną stronę się porusza!<br />

(przesadza mur i w ch od zi do ogrodu)<br />

BENW OL.TO<br />

(opiera się o m ur i w oła w głąb ogrodu)<br />

Romeo! M ój kuzynie!<br />

M E R K U C JO<br />

Patrzcie no go! Mądry!<br />

Zimna noc, chce się zagrzać w łóżku jakiej flądry!<br />

B E N W O L JO<br />

Przeskoczył mur i zniknął. Pachnie mu pierzyna!<br />

Zawołaj nań, Merkucjo!<br />

M E R K U C JO<br />

Kie! Będę zaklinał!<br />

Romeo! Kapryśniku, miłosny rybałcie!<br />

Szaleńcze! Ukaż nam się tu w westchnienia kształcie!<br />

Powiedz rym i me usta już się nie rozżalą!<br />

Zajęcz: biada mi! Zbrataj jak trzeba żal z dalą,<br />

Niech się w wierszu przewinie W enus, ta kumoszka,<br />

Przekleństwo dla dziedzica jej, gołego bożka<br />

Kupida, czyja celność zawiniła czuła,<br />

Że się w żebraczce kochał raz król Kofeina.<br />

N i słuchu, ani duchu, ani się nie rusza!<br />

Zdechł pies i na me słowo nie wskrześnie mu dusza.<br />

N a oko więc zaklinam, błyszczące wesoło,<br />

Rozaliny, jej wargi, jej sklepione czoło,<br />

Na jej perłowe ząbki, malowane lice,<br />

N a jej łydkę, kolano, udo, okolice!<br />

Zaklinam cię, stań tutaj we własnej osobie.


WILLIAM SZEKSPIR 265<br />

B E N W O L JO<br />

Gdy usłyszy, jest gotów mieć żal przeciw tobie.<br />

M E R K U C JO<br />

Kie miałby żadnej racji. Gdybym przez me czary<br />

Zaklął w kręgi tej pani duch nowej ofiary,<br />

Inną wprowadził postać, to miałby przyczynę.<br />

Lecz skoro go, Romea, klnę na Rozalinę,<br />

Kie ma żadnych powodów stąd do nienawiści!<br />

B E N W O L JO<br />

Chodź! Zostaw go w spokoju pod cieniem tych liści!<br />

W ilgotna noc mu widno kompanią przyjemną!<br />

Miłość jest zawsze ślepa, korzysta, że ciemno!<br />

M E R K U C JO<br />

O, gdyby była ślepa, jakżeby trafiła!<br />

Siedzi teraz pod drzewem i wzdycha co siła,<br />

Jak do dojrzałej śłiwki, do tej swojej łubki.<br />

Może mu spadnie w gębę owoc, który „pupki“<br />

Zową, gdy nikt nie słyszy, wesołe dziewczyny.<br />

Dobranoc, mój Romeo! Idę do pierzyny!<br />

I l u mi na sen za zimno!<br />

B E N W O L JO<br />

A ni się spodziewać<br />

Znaleźć po nocy tego, co chce się ukrywać!<br />

(odchodzą)<br />

J U L IA<br />

Któż ci pokazał drogę na moje ustronie<br />

RO M EO<br />

Miłość, co mnie wezwała na poszukiwanie,<br />

Gasząc mi oczy — twoje wskazała mieszkanie.<br />

Kie tęgi ze mnie żeglarz, lecz gdybyś daleka<br />

Była jak brzeg, o który ocean się wścieka,<br />

Po taką zdobycz ruszyłbym w moi ze wesoło.<br />

J U L IA<br />

W iesz, że noc czarna maską okrywa me czoło,<br />

W ięc nie widzisz, jak lice me rumieńcem pała<br />

Za słowa, com przed chwilą Lobie powiedziała.<br />

Choć trzymać się zwyczajów skromności gotowa,<br />

Chcę je cofnąć — nie mogę! Precz układne słowa!<br />

Powiedz, kochasz mnie W iem ja, przysięgniesz, „tak“ powiesz!<br />

Ale czy będziesz wierny Powiadają Jowisz<br />

Śmieje się z męskich przysiąg. O, Romeo cudny!


266 WILLIAM SZEKSPIR<br />

Jeśli kochasz, daj sercu wyraz nieobludny!<br />

Lecz, jeśli cię złudzenie, żem zbyt łatwa, mami,<br />

Powiem ci „nie, Romeo!“ chmurnemi oczami!<br />

I skoro lekkość moja twój szacunek zmniejsza,<br />

Zapewniam cię, że za to ja będę wierniejsza!<br />

A mowa moja chłodem uczuć nie osłania,<br />

Dlatego, żeś przychwycił już moje wyznania,<br />

Do których mnie nie żadna lekkość przymusiła,<br />

Tylko noc, która moje westchnienia zdradziła.<br />

RO M EO<br />

Pani, przysięgam oto na ten sierp księżyca,<br />

Który srebrem w ogrodzie wierzchy drzew zachwyca...<br />

J U L IA<br />

O! na księżyc niestały nie składaj przysięgi.<br />

On zmienia nieustannie swoich tarcz okręgi.<br />

Czyż mnie miłować pragniesz tak samo niestale<br />

R O M E O<br />

W ięc jakże mam przysięgać<br />

J U L IA<br />

Kie przysięgaj wcale!<br />

Lub jeśli chcesz, przysięgnij na samego siebie,<br />

Któryś jest wdzięcznym bóstwem w moich modlitw niebie.<br />

W tedy uwierzę.<br />

ROM EO<br />

Jeśli miłość moja szczera...<br />

J U L IA<br />

Kie mów! Dość! Choć się w tobie radość ma zawiera,<br />

Kie jest dla mnie radością nasz związek tej nocy!<br />

Z byt nagły, zbyt gwałtowny, niby kamień z procy,<br />

Jak błyskawice, które niebo oświeciły<br />

I zgasły, zanim rzekłam „błyska się“. — M ój miły!<br />

Dobranoc! — Pąk miłości może nocy letniej<br />

Powiew ciepłem upieści i kwiatem rozkwielni.<br />

Dobranoc, miły, niech cię ukołyszą cisze,<br />

Tak spokojne, jak oddech, co mą pierś kołysze.<br />

RO M EO<br />

Mam iść, gdy niepokojem żądza moja pała<br />

J U L IA<br />

Jakież zaspokojenie chcesz, abym ci dała<br />

RO M EO<br />

Abyś mi odesłała przysięgę wzajemną.


WILLIAM SZEKSPIR<br />

267<br />

J U L IA<br />

Jużeś ją posiadł, zanim rozmawiałeś ze mną!<br />

A le bym ci ją chętnie zabrała z powrotem.<br />

Dlaczego<br />

RO M EO<br />

J U L IA<br />

By szczerości okraszoną złotem,<br />

Zwrócić ci ją. Me czucie jak morze: dna nie ma,<br />

Pełnie je, choć w nim czerpię rękami obiema.<br />

(M A M K A w oła za sceną)<br />

Słyszę jakieś hałasy! Jeszcze nas dostrzegą.<br />

Zaraz, nianiu. Bądź wierny, mój słodki Montegu!<br />

Poczekaj jeszcze chzmlę! Niedługo się zjawię.<br />

(w ychodzi)<br />

R O M E O<br />

Ta noc błogosławiona! Obawiam się prawie,<br />

Że to noc. Może wszystko widzę tylko we śnie!<br />

1 gdy sen piękny zniknie, ocknę się boleśnie!<br />

J U L I A (wraca)<br />

Słówko jeszcze, Romeo! — potem do widzenia!<br />

Jeżeli są uczciwe twych uczuć westchnienia<br />

1 jeśli do małżeństwa w tobie chęć urosła,<br />

Jutro rano zawiadom przez mojego posła,<br />

Kto i kiedy nas wiecznym ślubem złączyć może!<br />

A wtedy u nóg twoich, panie, los mój złożę.<br />

Panienko!<br />

M A M K A (w oła w pokoju)<br />

J U L IA<br />

Zaraz wracam! — A jeśli twe uczucie myli<br />

Mnie — to cię błagam —<br />

Panienko!<br />

M A M K A (jak w yżej)<br />

J U L IA<br />

Zaraz — już idę — w tej chwili!<br />

Porzuć mnie! W smutku moim znajdę ukojenie!<br />

Jutro rano ci poślę...<br />

R O M EO<br />

Na duszy zbawienie!<br />

Dobranoc tysiąc razy!<br />

J U L IA<br />

(w ychodzi)


268 WILLIAM SZEKSPIR<br />

RO M EO<br />

Myślisz, że ja zasnę,<br />

Kiedy świecić przestało twe oblicze jasne<br />

(chce odejść)<br />

J U L IA (wraca)<br />

Psi! Pst! Romeo! Czemu, jak sokolnik wola<br />

Zbłąkanego wabiący w niebiosach sokola,<br />

Tak słowa moje zabrzmieć nie mogą, związane<br />

Przymusem, który dławi głosy zakochane.<br />

Gdybym go pojmać mogła, miłość ma szczęśliwa<br />

Starłaby głosem skały, gdzie Echo przebywa.<br />

RO M EO<br />

Czy to mnie dusza moja przyzywa z powrotem:<br />

Najdroższy głos w mcm uchu srebrnym brzmi trzepotem.<br />

Romeo!<br />

Moja droga<br />

J U L IA<br />

R O M EO<br />

J U L IA<br />

N a którą godzinę<br />

M a być u ciebie goniec po dobrą nowinę<br />

N a dziewiątą.<br />

R O M E O<br />

J U L IA<br />

Ach! Trzeba czekać czasu siła!<br />

Zapomniałam dlaczegom ciebie zawróciła...<br />

RO M E O<br />

Zaczekam aż przypomnisz i chwilę postoję.<br />

J U L IA<br />

Tw a obecność powiększa roztargnienie moje.<br />

Patrzę i myśli z głowy gubię nieprzytomnie.<br />

R O M E O<br />

Gotów jestem stać lata, póki mówisz do mnie.<br />

J U L IA<br />

Już ranek bliski: przerwij to gwarzenie nasze-.<br />

Odejdź, ale nie dalej, niż to biedne ptaszę,<br />

Które na nitce dziewczę wypuszcza swawolne<br />

I ściąga je co chwila, zazdroszcząc, że wolne!<br />

RO M E O<br />

Chciałbym być twą ptaszyną.<br />

J U L I A<br />

O! I jabym chciała,<br />

Ałe bym, cię pieszczotą na śmierć zamęczała!


WILLIAM SZEKSPIR 269<br />

Dobranoc, wciąż dobranoc — słodkie, smętne słowa,<br />

Które jam aż do śm tu powtarzać gotowa.<br />

(w ychodzi)<br />

RO M E O<br />

Niechże ci stuli oczy do snu cicha dusza.<br />

Jakżebym chciał zastąpić twego Morfeusza!<br />

Ja zaś do celi ojca Laurentego dążę!<br />

Gdy go poproszę sercem, to nam ręce zwiąże.<br />

(w ychodzi)<br />

SCENA II<br />

(C ela O jca L aurentego)<br />

O JC IE C L A U R E N T Y<br />

(w chodzi z koszykiem )<br />

Szarooki poranek ze zmarszczek nocy drwi,<br />

Pasmem światła malując obłoków wschodnich brwi,<br />

I ciemność cętkowana jak opój spada w dół<br />

Z dróg Tytana, znaczonych płomiennym śładem kół.<br />

Zanim więc słońce wzniesie swój rozpalony wzrok<br />

I połknie nocną rosę, dnia rozraduje krok,<br />

Muszę koszyk z wikliny napełnić czubiasto<br />

Pożytecznymi zioły i trującym chwastem.<br />

Ziemia matką i trumną naturze. Rodzi łub<br />

To, co z łona wydała., w czarny zamyka grób.<br />

Lecz z dzieci, które ziemi piersi jak matkę ssą,<br />

Niektóre dla człowieka nader potrzebne są.<br />

Każde przydatne nawet, podług wiadomych praw,<br />

Bo wiele sił się mieści wśród roślin, ziół i traw.<br />

1, gdybyś zechciał szukać, najmniejszej lichoty<br />

Nie znajdziesz bez tajemnej a przydatnej cnoty.<br />

Lecz gdy ich nadużyjesz, zaszkodzi ci twój trud,<br />

Bo w grzech się zmienia łatwo obfitość hardych cnót:<br />

Ze szkodą zdrowia nieraz używa leków gmin,<br />

Aleć i w grzechy czasem zmienia się zacny czyn.<br />

Bywa, kwiatuszek mały pod powierzchnią śliczną<br />

Tai jady trucizny i zdolność medyczną<br />

Powąchasz go lub dotkniesz — weseli zmysły on,<br />

Niebacznie zaś spożyty sprowadza rychły zgon.<br />

Tak samo sercem ludzkim władają króle dwa,<br />

Jeden dobremu służy, drugi — to siła zła!


WILLIAM SZEKSPIR<br />

A w czyjej duszy gorszy element przeważy,<br />

Tam robak śmierci wprędce piękność kwiatu zwarzy.<br />

R O M E O<br />

(w chodzi)<br />

Ojcze Laurenty! Dobry dzieri!<br />

O. L A U R E N T Y<br />

Benedicite!<br />

Cóż to do mnie sprowadza cię razem ze świtemt<br />

Jeśli myśl moja tępa samą prawdę zgadła,<br />

To ta szalona głowa wcale się nie kładła<br />

RO M E O<br />

W moim czuwaniu, ojcze, słodkie znajdziesz winy.<br />

O . L A U R E N T Y<br />

Odpuść mi, Boże -wielki! W ięc od Rozaliny<br />

RO M EO<br />

Rozaliny już ojcze nie pomnę z imienia!<br />

Prawdziwie zczezł mi z myśłi ten przedmiot cierpienia.<br />

O. L A U R E N T Y<br />

To dobrze! Ale skądże znów nocne czuwanie<br />

R O M E O<br />

Powiem, byś się nie męczył drugim zapytaniem.<br />

Na zabawie u wroga wczoraj wieczór byłem,<br />

Ciężkiej doznałem rany — choć i sam raniłem.<br />

I do ciebie przychodzę w tej okoliczności.<br />

Tw e leki nam pomogą i święte czynności,<br />

Moja nienawiść grzechu niech cię rozwesela,<br />

Bo wstawiam się do ciebie za nieprzyjaciela.<br />

O. L A U R E N T Y<br />

Mów prościej, mój kochany, nie haftuj tak gładko,<br />

A nuż i ja za spowiedź odpłacę zagadką<br />

RO M EO<br />

W iedz, więc,, że mojem sercem włada dziś kobieta,<br />

Jedyna zamożnego córka Kapuleta!<br />

Ona mnie także kocha. Od twej teraz myśli<br />

Zależy, byśmy byli złączeni najściślej!<br />

N ie posądzisz mnie chyba, ojcze, o szaleństwo,<br />

Gdy poproszę, byś dzisiaj złączył nas w małżeństwo.<br />

O. L A U R E N T Y<br />

M ój ty święty Franciszku! Cóż to za przemiana!<br />

Rozałina tak z serca — raz, dwa, trzy, — wygnana!<br />

Takaż to miłość zawsze w umyśle młodzika<br />

Gaśnie w sercu, gdy tylko obraz z oczu znika!


WILLIAM SZEKSPIR 271<br />

Jezus, Maria! Myślałem, że ci jeszcze słone<br />

Źródła z oczu tryskają za tym, wiatrogonem,<br />

Jeszcze obłoki lecą twych westchnień podmuchem,<br />

Jeszcze echo twych jęków brzmi w m ym starym uchu,<br />

Jeszcze łez nieotartych na policzku bruzdy —<br />

I mów, że to niewiasta nie zna w czuciach uzdy!<br />

RO M EO<br />

Czyż raz o Rozalinę natarłeś mi uszuł<br />

O. L A U R E N T Y<br />

Kie o to, żeś pokochał, lecz żeś głowę suszył.<br />

RO M EO<br />

Kie kazałżeś, mój ojcze, miłość w sercu gubić<br />

O. L A U R E N T Y<br />

Kie, by jedną pochować, a drugą poślubić.<br />

RO M EO<br />

Kie miejże moich uczuć w takiej poniewierce.<br />

Tu zaś miłość — mam miłość, a za serce — serce!<br />

Tamta nie była taka.<br />

O. L A U R E N T Y<br />

Miała trochę sprytu.<br />

Kie mam czasu, bo zioła trza rwać w porze świtu!<br />

Chodź ze mną, pogadamy. Jeśli jestem skłonny<br />

Wysłuchać twojej prośby i w węzeł dozgonny<br />

Zawiązać wasze ręce, to z tego powodu,<br />

Że może tak się skrócą waśnie waszych rodów.<br />

Idziemy! 1 mnie pilno!<br />

RO M EO<br />

O. L A U R E N T Y<br />

Zwolna! Kto się spieszy<br />

I nosa sobie stłucze i bliźnich rozśmieszy.<br />

(w ychodzą)<br />

SCENA IV<br />

(cela ojca Laurentego)<br />

w chodzą O. L A U R E N T Y i RO M EO<br />

O. L A U R E N T Y<br />

Kiech się niebo uśmiechnie przy świętym obrzędzie.<br />

Bo kto wie, co nas czeka i co jutro żenie!<br />

RO M EO<br />

Amen, niechaj po ślubie, co chce, z nami będzie!<br />

W szystkie smutki nagrodzi jedno jej spojrzenie.


272 WILLIAM SZEKSPIR<br />

Gdy nam ręce połączysz obrządkiem świętości,<br />

A by nas nierozdzielnym odtąd zrobić stadłem,<br />

Śmierć nawet przyjmę straszną wejrzeniem radości,<br />

Bo mi ją ta myśł ulży, że Julię posiadłem.<br />

O. L A U R E N T Y<br />

Gwałtowna radość gwałtem kończy się i z młodu!<br />

Ginie w swoim szaleństwie, jak w płonącym prochu,<br />

Nadużycie uprzykrza nawet słodkość miodu,<br />

Radzę ci, gdy masz kochać, to kochaj po trochu!<br />

(w chodzi J U L IA )<br />

Oto ona! Jak idzie! — ledwie ziemię trąca!<br />

Kochankowie by mogli stopami swojemi<br />

Pląsać na pasmach pyłu, które wśród gorąca<br />

Letniego złotem świecą: lekkaż radość ziemi!<br />

W itaj, ojcze duchowny!<br />

J U L IA<br />

O. L A U R E N T Y<br />

Romeo za siebie<br />

I za mnie podziękuje!<br />

J U L IA (do R om ea)<br />

W itam także ciebie!<br />

RO M EO<br />

O, Julio, jeśli miara miłosnej radości<br />

Tw oja równa się m ojej i jeśli piękniejsze<br />

Znajduje słowa w ustach — muzyką miłości<br />

Odmaluj połączenie nas dwojga dzisiejsze.<br />

J U L IA<br />

Uczucie me uboższe jest w słowach niż w treści,<br />

Chwali się swą istotą, lecz nie ornamentem.<br />

Żebrak tylko wie dobrze, co w kalecie mieści,<br />

A we mnie tak uczucie rośnie niepojęte,<br />

Że je rachować słowem wyda mi się biedno!<br />

O. L A U R E N T Y<br />

Gdy was zostawię samych, jakiś nierozsądek<br />

Gotowiście popełnić, nim z dwóch będzie jedno.<br />

Chodźcie już, chodźcie za mną, na krótki obrządek!<br />

(w ychodzą)<br />

Tłumaczył JA R O S Ł A W IW A SZ K IE W IC Z<br />

Przekładane latem 1926 r.


UWAGI<br />

PO W IEŚĆ ST. B R Z O Z O W S K IE G O<br />

Namiętne zainteresowanie twórcy „Legendy” dla problemów socjologicznych,<br />

przejawów psychiki zbiorowej, struktury prądów kulturalnych wycisnęło<br />

charakterystyczne piętno nie tylko na jego opiniach krytycznych, ale<br />

także zadecydowało o kierunku twórczości beletrystycznej. Można by zadać<br />

pytanie, dlaczego Brzozowski, z istoty swych zainteresowań filozof kultury,<br />

wracał ciągle do powieści, która niewątpliwie nie dorastała do poziomu jego<br />

prac teoretycznych. Znamienne, że na cztery powieści zaczęte, wykończył<br />

tylko jedną — „Płomienie”. Sądzę, że odpowiedzi na to pytanie trzeba szukać<br />

w specyficznych właściwościach umysłowości Brzozowskiego. Podnoszono<br />

parokrotnie, (W yka — Pion, 1934 r. nr. 26; Fryde — Ateneum, 1938 r.<br />

nr. 1), że Brzozowskiemu bardziej, niż logiczny, dyskursywny wywód odpowiadają<br />

formy, operujące elementami emocjonalnymi (twórca „wzruszeń<br />

filozoficznych — W yka), narzucające tezy autora w sposób sugestywny. W y­<br />

starczy przypomnieć „Legendę” , która w wielu partiach jest nam iętnym<br />

dialogiem z ukrytym rozmówcą, satyrą, osobistym wyznaniem, patetycznym<br />

hymnem (por. studium o Dostojewskim).<br />

Zrozumiałe, że powieść mogła stać się terenem, na którym autor szukał<br />

bardziej sugestywnych środków dla narzucenia swych tez filozoficznych, albo<br />

bardziej plastycznej ilustracji dla sformułowań abstrakcyjnych. Pozwala m u ona<br />

uwolnić się spod nieuniknionej w rozprawie przewagi momentów dyskursywnych.<br />

Dwie więc odmienne postawy kształtowały powieść Brzozowskiego: postawa<br />

historyka, czy filozofa kultury, i postawa artysty, usiłującego nadać<br />

uogólnieniom i abstrakcjom cechy jednorazowej wizji artystycznej. I jeszcze<br />

jeden moment decydował o jej charakterze — przynależność do epoki literackiej.<br />

M imo niewątpliwą, zasadniczą odmienność zdradza ona szereg rysów<br />

twórczości młodo-polskiej. Są to trzy aspekty, które pozwolą rzucić nieco światła<br />

na trudną twórczość powieściową autora „Płomieni” .<br />

I.<br />

Łączy wszystkie powieści Brzozowskiego to, co możemy nazwać ich światem.<br />

Wszystkie ukazują przekrój psychiki zbiorowej w jakimś zwrotnym dla<br />

dziejów kultury m om encie: od przekroju „psychiki” modernizmu polskiego<br />

(„W iry” ) poprzez oblicze duchowe ruchów rewolucyjnych w Europie lat siedemdziesiątych<br />

— osiemdziesiątych ubiegłego stulecia („Płomienie” ) do przekroju<br />

zbiorowej psychiki polsko-szlacheckiej po roku 1830 („Sam wśród ludzi” )<br />

i w roku 1905 („Książka o starej kobiecie” ). Podkreślić trzeba z całym naciskiem<br />

: przekroje psychiki, struktury umysłowej nie życia, bo Brzozowski daleki<br />

jest od wszelkich tendencyj epickich.<br />

W „W irach” dla ukazania duchowego oblicza „M łodej Polski” wprowadził<br />

autor kilka postaci i rozłożył na nie pewne typowe rysy psychiki zbioro­


274 POWIEŚĆ ST. BRZOZOWSKIEGO<br />

wej (Czyński, W itold, stary Siennicki, M achnicki, Jerlicz i t. d.). Charakterystyczne,<br />

że wszystkie one są właściwie wariantam i jednego zasadniczego motywu<br />

— bezprzedmiotowego cierpienia, niemocy duchowej i pustki. Przeżycia<br />

swoje i innych określają jako wyraz epoki. „W iry” zarysowują psychikę zbiorową<br />

wyłącznie w perspektywach emocjonalnych — odsłaniają bezprzedmiotowy<br />

tragizm epoki. W dalszych utworach momenty intelektualne nabierają<br />

większego znaczenia; Brzozowski kładzie coraz większy nacisk na strukturę intelektualno-światopoglądową<br />

swoich „bohaterów” .<br />

N astępna chronologicznie powieść, „Płomienie” jest pozornie kroniką ruchu<br />

rewolucyjnego w Rosji w latach siedemdziesiątych. Ważniejsza jednak od<br />

opisu zdarzeń, nagromadzonych w dużej ilości, ale podawanych w formie<br />

wzmianek i skrótów, staje się charakterystyka atmosfery (duch rewolucji, jej<br />

podłoże intelektualne, m oralne). W związku z tym na plan pierwszy wysuwają<br />

się postaci, autentyczne zresztą pod względem historycznym (Nieczajew, Cyprianów,<br />

M ichajłow, Myszkin, Sołowjew, Żelabow, Perowska i inni), jako twórcy<br />

atmosfery. Struktura ich wyczerpuje się w kilku wspólnych rysach: rewolucyjność,<br />

samodzielność, niezależność intelektualna, nieskazitelność moralna.<br />

Różnice między nimi — to niemal wyłącznie różnice typu umysłowości i poglądu<br />

na świat.<br />

W rezultacie otrzymujemy (poza Nieczajewym i Goldenbergiem) kilkanaście<br />

idealnych schematów, charakteryzujących oblicze intelektualne i moralne<br />

ruchu wolnościowego. Brenneisen — „czuło się w nim obecność skupionej siły,<br />

skończoność m oralną”, Uspienskij—„jego spokój i niedostrzegająca samej siebie<br />

siła m iały w sobie coś bardziej zdumiewającego jeszcze niż przepojony myślą<br />

h a rt Brenneisena”, Cyprianów — „wydawał się on prawdziwie pięknym przez<br />

nieustannie płonący w nim ogień myśli”. W ażnym elementem w takiej konstrukcji<br />

postaci staje się dialog: rozmowa i dyskusja. Zdarzenia z ich działalności<br />

stanowią ilustrację dla bezpośredniej charakterystyki narratora.<br />

W postaciach „Płomieni” Brzozowski realizuje jedną ze swych wielkich<br />

tęsknot do świadomego życia intelektualnego, panow ania niezależnej, nowoczesnej<br />

myśli. Ten świat nowoczesnej myśli reprezentuje jeszcze środowisko<br />

robotnicze w Szwajcarii, kom una paryska, rewolucjonista intelektualny<br />

Ast. W ten sposób „Płomienie” obrazują dzieje wolnej myśli rewolucyjnej<br />

w całej niemal Europie. D rugi mniej rozbudowany element powieści stanowi<br />

„świat krwi i gwałtu” . Brzozowski ogranicza się do kilku reprezentatywnych<br />

opisów : charakterystyka typu psychicznego i umysłowości rodzin Brenneisena,<br />

Wrońskiego („przeciętna, zdziczała rodzina urzędnicza” ), postać kapitana Moroszkina<br />

(„takie grzechy na sumieniu m a w Rosji 99% ludzi” ), wreszcie opis<br />

stosunków syberyjskich podczas podróży Myszkina. („Myszkin bladł, czytając<br />

te straszliwe, nie krwią już, ale zgniłą m aterią cuchnących, ropiejących ran<br />

spisywane dokum enty ludzkie” ).<br />

Marginesowo wreszcie w związku z postacią M ichała Kaniowskiego i jego<br />

historią, wprowadza Brzozowski do swej powieści polski świat szlachecki. Znam<br />

y ocenę umysłowości polsko-szlacheckiej z artykułów i prac krytycznych<br />

Brzozowskiego („K ultura i życie” , „Legenda” ). Postaci i związane z nimi zdarzenia<br />

„Płomieni” stanowią konkretną ilustrację dla tych ocen. Twórcy ich<br />

nie chodzi tyle o wizję świata szlacheckiego, ile o zademonstrowanie kilku<br />

typowych w jego przeświadczeniu rysów : tani patriotyzm, brak poszanowania<br />

dla godności ludzkiej (stryj Florian) ; dewocja, płaczliwe męczennictwo przy


POWIEŚĆ ST. BRZOZOWSKIEGO 275<br />

nieumiejętności dostosowania się do warunków życia (rodzina Adasia), wrogość<br />

wobec nowoczesnej myśli i przejawów nowoczesnego życia (W ydżga<br />

i Kulesza).<br />

Motyw ten — „świat polsko - szlachecki” — nabierze centralnego znaczenia<br />

w „Samym wśród ludzi” (I część zamierzonej „Dębiny” ). Brzozowski<br />

w korespondencji wyraźnie zaznaczył, że przedmiotem powieści m a być przekształcenie<br />

się psychiki polskiej szlachty na tle ogólno - europejskiej historii.<br />

A więc znowu struktura sił społeczno - psychicznych. Realizacja tak szeroko zakrojonego<br />

planu wymagała wprowadzenia kilku różnych elementów. Przede<br />

wszystkim „wizja” świata szlacheckiego po powstaniu listopadowym („Rom an<br />

miał 12 lat, gdy wybuchło powstanie” ). Używam określenia „wizja” tylko prowizorycznie,<br />

bo tak jak w utworach poprzednich Brzozowski nie daje tu obrazu<br />

epickiego, ale dobiera kilka destrukcyjnych, rozkładowych rysów psychiki<br />

szlacheckiej. Postaci i zdarzenia stanowią konkretyzację artystyczną tych apriorycznie<br />

dobranych cech.<br />

Podsędkowa, Hebden, Ptyś — to uosobienia bezproduktywnego patriotyzmu,<br />

albo m ęstw a; rodzina Koseckich — to symbol „brzucha szlacheckiego”.<br />

„Nigdzie nie było tak swojsko. Ginął tu świat — zostawał pokój jadalny. N ad<br />

całym świadkiem czuwał Bóg ojców, bardzo jednak od czasów chocimskich<br />

zadomowiony, że całkiem bez skrupułów powierzyła jego opiece pani Zenonowa<br />

wyrastanie ciasta na baby” . Konstanty Ołucki staje się „cielesnym wizerunkiem<br />

szlacheckiego tem peram entu” . „Był poetą szumnego szaleństwa” .<br />

Historia N atalii Trawkowej naświetla satyrycznie moralność i popowstaniową<br />

wegetację kół emigracyjnych. „W kołach emigracyjnych postanowiono<br />

znaleźć Natalii męża. Należało się to niewątpliwie Kościelskiemu (ojciec •— zasłużony<br />

patriotycznie). Odbywały się teraz formalne oględziny słodkiej nagrody<br />

przez różne posiwiałe lub ołysiałe cnoty, sławy, a nawet świętości”. K ontrastowo<br />

dla pełności obrazu została skonstruowana rodzina Komierowskich,<br />

uosabiająca trzeźwość umysłową i życiową, a odosobniona wśród anarchii psychicznej<br />

i bezmyślności ogółu. M ożna przypuszczać, że obrazuje ona już pewną<br />

ewolucję psychiki szlacheckiej. Zasadnicze jednak przekształcanie się tej psychiki<br />

zamierzał Brzozowski ukazać — jak sądzę — na naczelnej postaci R o­<br />

mana. Powieść nie została skończona, dlatego, być może, droga rozwoju intelektualnego<br />

nie wydaje się dostatecznie przejrzysta. Brzozowski nie pokazał,<br />

niestety, jak w postaci Rom ana załam ują się i przekształcają właściwości<br />

psychiki, zademonstrowane na środowisku szlacheckim. Stosunek Rom ana do<br />

otoczenia wyczerpuje się w mało konkretnym buncie. T rudno nawet mówić<br />

o jakiejś ewolucji tej postaci. Zasadniczy i jedyny motyw, stanowiący jej<br />

dominantę — „Chcę świat tworzyć, mój świat, nie pozwolę nikomu rządzić...”<br />

— wraca we wszystkich monologach wewnętrznych Rom ana. Wszystkie<br />

fakty z jego historii stanowią wciąż inną konkretyzację tego właśnie m o­<br />

tywu.<br />

Trzeci wreszcie element świata „Samego wśród ludzi” — to struktura<br />

umysłowości ogólno-europejskiej. Postaci, z którymi Rom an zetknął się za granicą<br />

(Niemcy) istnieją przede wszystkim w perspektywie życia umysłowego,<br />

stanowiąc całkowite przeciwieństwo do świata szlacheckiego: Oswald Truth,,<br />

profesor filozofii, propagujący wiarę w boskie posłannictwo Niemiec, Giava,<br />

wysoki dostojnik kościelny, który nie może uwierzyć, bo „dusza jego zaplątała<br />

się w chichot sądów” ; Kostrapko, wierzący w rewolucję, Katelba, słuchający


'276 POWIEŚĆ ST. BRZOZOWSKIEGO<br />

wszystkiego z diabelskim uśmieszkiem i t. d., wszystkie te postaci — to<br />

abstrakcje, reprezentujące taki lub inny system światopoglądowy. Znowu<br />

więc w konstrukcji „Samego wśród ludzi” Brzozowski nie wyrzekł się swych<br />

kulturologicznych i socjologicznych zamiłowań.<br />

Nie odbiegł też od tej linii i w ostatnim, pozostawionym we fragmentach<br />

utworze — „Książce o starej kobiecie” . Szczególnie w partii początkowej, która<br />

jest krytyką pewnego typu umysłowości inteligenta polskiego, nieumiejącego<br />

się zdobyć na nowoczesny pogląd na świat (Aleksander Zajączkowski). M a<br />

ona charakter całkowicie dyskursywny, zdarzenia zostają ograniczone do minimum.<br />

Właściwie trzeba tu mówić raczej o aluzjach i napomknieniach, odnoszących<br />

się do faktów i zjawisk 1905 r., niż o zdarzeniach akcji powieściowej.<br />

*<br />

Om aw iając elementy powieści Brzozowskiego, usiłowałam wykazać, że<br />

o doborze ich decydowała zwykle jakaś aprioryczna koncepcja intelektualna<br />

nie artystyczna. Pociąga to pewne doniosłe konsekwencje. N a niektóre już m arginesowo<br />

zwracałam uwagę, teraz trzeba je tylko mocniej zaakcentować.<br />

Z „typowością”, reprezentatywnością postaci powieściowych Brzozowskiego łączy<br />

się schematyzm ujęcia, ubóstwo perspektyw. Autor ogranicza się przede<br />

wszystkim do rysów, które są m u nieodzowne, by narzucić czytelnikowi ściśle<br />

określone opinie i sugestie. Tak są skonstruowane postaci „Wirów” , „Płomieni”,<br />

„Samego wśród ludzi” , „Książki o starej kobiecie” . Brzozowskiemu nie wystarcza<br />

opis zbiorowej psychiki, chce on także zasugerować ocenę jej wartości.<br />

Stąd płynie jednostronny rozkład świateł i cieni — wyjaskrawianie postaci in<br />

plus albo in minus. „Płomienie” i „Sam wśród ludzi” dostarczają sporo przykładów<br />

takiego bezkompromisowego stosunku do własnych postaci powieściowych.<br />

Charakterystyka rewolucjonistów — to patetyczne hym ny pochwalne,<br />

„ta dzielna, bohaterska rzesza” — „Było lwie tchnienie w tym wszystkim” .<br />

Postaciom ze świata szlacheckiego nie szczędzi autor bezpośrednich oskarżeń.<br />

„T u misterium spiżarni szlacheckiej” — „T u był kiedyś kraj — tu teraz<br />

jest brzuch” . „Cackają się z babami, biją się o dziewki, otyli, spaśli, niezgrabni,<br />

niepotrzebni”. Albo karykaturuje je, doprowadzając jeden rys do najwyższego<br />

wyjaskrawienia (kapitalna rodzina Adasia Bieleckiego, papa Kosecki, Zimorowicz<br />

i in n i).<br />

I jeszcze dalsze konsekwencje w ujęciu postaci. Brzozowski najchętniej<br />

charakteryzuje je sumarycznie od siebie. Odnosi się często wrażenie, że autor<br />

chce pośpiesznie powiedzieć o nich wszystko, nie pozostawiając czytelnikowi<br />

najmniejszej wątpliwości. Rzecz ciekawa, że nawet gros wydarzeń powieściowych<br />

spełnia rolę ilustracyj — „przytoczeń” dla jakiegoś rysu charakteru.<br />

Brzozowski powiada o swoich bohaterach — patrzcie, oni są tacy a tacy i na<br />

poparcie swych twierdzeń przytacza przykładowo fakty (Ołucki, Ogieński, częściowo<br />

R om an). Zazwyczaj w pierwszej charakterystyce Brzozowski w pasji<br />

wiwisekcyjnej wprowadza wszystkie zasadnicze rysy, by w następnych powtarzać<br />

je w innych w ariantach, czy po prostu sformułowaniach słownych. D alsze<br />

np. stronice, poświęcone Ogieńskiemu, nie wnoszą nic nowego do mistrzowskiej<br />

autocharakterystyki jego listów.<br />

W rezultacie tworzył Brzozowski statyczne portrety, zabarwione emocjonalnie,<br />

nieraz zresztą budowane z mistrzowską swadą i zjadliwością (Bieleccy,<br />

Koseccy). Sądzę, że w tym również ujaw nia się publicystyczna postawa autora<br />

„Legendy” .


POWIEŚĆ ST. BRZOZOWSKIEGO 277<br />

N a podstawie dotychczasowych wywodów można stwierdzić, że postać<br />

jest centralnym elementem twórczości Brzozowskiego. Jest to zrozumiałe. C harakterystyka<br />

poszczególnych postaci służy m u do konstruowania „obrazów psychiki<br />

zbiorowej” . Rozrasta się jednak kosztem innych elementów powieściowych,<br />

szczególnie akcji.<br />

Brzozowski, pochłonięty kształtowaniem poszczególnych figur, nie dba<br />

o nawiązanie między nim i nici strukturalnych, o zadzierzgnięcie jakichś ogólnych<br />

konfliktów, wprowadza coraz nowe elementy, nie starając się zespolić<br />

ich w organiczną całość. „W iry” w istocie swej są zbiorem dialogów i monologów,<br />

pozbawionych konkretnego tła i motywowanych jedynie przypadkowym<br />

spotkaniem osób. Uderza w nich wyjątkowe ubóstwo wydarzeń, wprowadzanych<br />

w formie wzmianek i napomknień. Akcja powieściowa istnieje właściwie<br />

w postaci strzępów dwóch luźnych spraw : miłość W itolda — M e li; M achnickiego<br />

— Heleny. Oczywiście niewykończenie powieści utrudnia opis jej struktury,<br />

tym nie mniej zasadniczy charakter zarysowuje się dostatecznie wyraźnie.<br />

W „Płomieniach” fabuła odgrywa znacznie większą rolę, ale nie tworzy<br />

zorganizowanej całości. Rozpada się na szereg niezależnych epizodów, w których<br />

następstwo zdarzeń uwarunkowane zostało wyłącznie ich chronologią historyczną<br />

(kronika). Rozbicie powieści potęguje fakt, że każdy fragm ent ma<br />

swych własnych bohaterów. Suprem acja charakterystyki i sumarycznego opisu<br />

nad akcją sprawia, że „Płomienie” w wielu partiach są przechodzeniem od charakterystyki<br />

do charakterystyki. Przedstawienie zdarzeń in statu nascendi,<br />

w rozwoju należy do rzadkości. Jedyną nić, łączącą wszystkie elementy, stanowi<br />

postać narratora — M ichała Kaniowskiego i jego historia („przygody” ).<br />

Jeszcze luźniejsza jest struktura „Samego wśród ludzi” . Irzykowski powiada<br />

o n im : „M a się wrażenie, jakby się głodnym wstało od suto zastawionego<br />

stołu” . T a m etafora określa zasadniczy charakter utworu. Bogactwo różnorodnych<br />

elementów nie idzie w nim w parze z ich organizacją artystyczną. Sam<br />

Brzozowski niepokoił się o los swego utworu. Zastrzegał się, że zakłada grunt<br />

dla całej wielkiej machiny. „Obecnie m am wrażenie, że nerwy i arterie wloką<br />

się po ziemi w sposób zgoła nieestetyczny” . Powieść jest nieskończona, trzeba<br />

wobec niej zrezygnować ze zbytniej pedanterii.<br />

W postaci istniejącej „Sam wśród ludzi” stanowi historię rozwoju i dojrzewania<br />

wewnętrznego Rom ana Ołuckiego na tle pewnego środowiska. W zajemny<br />

stosunek między nim a otoczeniem (dodajm y od razu natury ściśle wewnętrznej)<br />

m a tworzyć zasadniczą więź kompozycyjną utworu. Niestety, nie<br />

został on artystycznie skonkretyzowany.<br />

Świat postaci ze środowiska rozrasta się niepomiernie. Staje się niezależnym<br />

elementem powieściowym. Autor obdarza je samodzielnym życiem psychicznym<br />

i umysłowym. W rezultacie powieść rozpada się na historię kilkunastu<br />

osób, stanowiących surogat nowel szy nawet powieści. Całość sprawia<br />

wrażenie jakiejś ogromnej ekspozycji.<br />

A przecież otoczenie m a jakoś wpływać na rozwój wewnętrznego procesu<br />

Romana — Brzozowski wciąż mówi o tym wpływie, ale nie umie dostatecznie<br />

pokazać, jak wydarzenia z historii poszczególnych osób kształtują treść psychiczną<br />

Romana. Poprzestaje na abstrakcyjnych stwierdzeniach. „Wiedział<br />

(Roman), kto mu zniszczył życie: ojciec, dziad, Ptyś... zatruli go swymi wyziewami”<br />

. Pod wpływem Olesia Koseckiego m iał dowiedzieć się o sobie<br />

„mnóstwa rzeczy, którychby nigdy sam nie spostrzegł” (jakich!). Trudno


278 POWIEŚĆ ST. BRZOZOWSKIEGO<br />

zrozumieć celowość artystyczną historii lokaja, którego Rom an poznał w więzieniu.<br />

Dlaczego Giava zwraca się do Rom ana właśnie ze swymi propozycjam<br />

i Dlaczego śmierć G ertrudy wywołuje zasadniczy zwrot w jego rozwoju<br />

Wątpliwości i pytania można mnożyć, mimo to nie potrafim y znaleźć dla nich<br />

wyjaśnień na płaszczyźnie artystycznej utworu. Po prostu trzeba powtórzyć to.<br />

co się tylekroć mówiło. K ażda postać ze swoją historią ilustruje pewien z góry<br />

przyjęty rys psychiki zbiorowej. Bunt zaś Rom ana (można to twierdzić z dużym<br />

prawdopodobieństwem) staje się dla Brzozowskiego pretekstem do krytyki<br />

pewnych zjawisk. T rudno inaczej wytłumaczyć przeciwstawienie się Romana<br />

np. myśli Trawki, której, jak wynika z toku wydarzeń powieściowych, nie mógł<br />

znać. Inny dow ód: bezpośrednia charakterystyka autorska rodzin Koseckich<br />

i oskarżenia rzucane pod jej adresem przez Rom ana pokrywają się nawet frazeologicznie.<br />

Znowu filozof i publicysta odnosi zwycięstwo nad artystą.<br />

Pierwszy fragm ent „Książki o starej kobiecie” mógł by się również dobrze<br />

znaleźć w którejś z rozpraw teoretycznych Brzozowskiego ze względu na przygniatającą<br />

przewagę elementów dyskursywnych. Postać Aleksandra Zajączkowskiego<br />

i jego historia, zredukowana do mglistych wzmianek, jest dla autora<br />

pretekstem do dialektycznej oceny polskiej rewolucji 1905 r. Zasadnicza antynom<br />

ia twórczości Brzozowskiego: filozof — artysta ujawniła się w tym utworze<br />

chyba najpełniej. Drugi bowiem fragm ent stanowi próbę już czysto artystycznego<br />

ujęcia tej samej sprawy w perspektywie przeżyć matki •— M arty<br />

Zajączkowskiej. (Trzeci pom ijam jako zbyt szczątkowy).<br />

*<br />

N ajbardziej odpowiadają Brzozowskiemu formy narracji, które pozwalają<br />

m u (ewentualnie postaciom) przemawiać niejako od siebie, bezpośrednio<br />

do czytelnika, oceniać, wartościować fakty i ludzi. Stąd forma wspomnień<br />

w „Płomieniach” i II fragmencie „Książki o starej kobiecie” (M ichał K a­<br />

niowski, M arta Zajączkowska), listu - wyjaśnienia w pierwszym, predylekcja<br />

do monologu w „W irach” , wreszcie przewaga bezpośredniej narracji, czy ściślej<br />

relacji autorskiej w „Samym wśród ludzi” . Punkt ostatni wymaga omówienia.<br />

Narracyjność „Samego wśród ludzi” ujaw nia się w kilku m om entach:<br />

1) ubóstwo wyodrębnionych scen i dialogów, które często są traktowane przykładowo<br />

przy charakterystyce osób. 2) Brzozowski przy wprowadzeniu postaci<br />

odrazu podaje jej charakterystykę i wylicza najważniejsze wypadki z życia.<br />

Często ogranicza się do informacji, że stało się to a to, rezygnując z dram a­<br />

tycznego przedstawienia zdarzeń. 3) Rozwój opowiadania odbywa się drogą<br />

swobodnego kojarzenia. Mówi się np., że m ajor uczy Romana, przy okazji<br />

wprowadza się jego charakterystykę, a potem... „człowiekiem innego tem peram<br />

entu był H ebda” i dalej „inaczej było z Rotułą...” 4) Autor zaczyna historię<br />

osób tak jakby mówił o rzeczach dobrze znanych (skończonych, które w toku<br />

powieści m ają być nie ukazane w swym rozwoju, ale opowiedziane). Historię<br />

np. Oswalda T ru th a zaczyna od stwierdzenia, że stosunki w jego rodzinie stawały<br />

się coraz trudniejsze i dopiero w dalszym opowiadaniu wyjaśnia wszystko.<br />

Operowanie formami bezpośredniego opowiadania pozwala na wprowadzenie<br />

elementów subiektywnych—liryzm, wpadający niekiedy w sentymentalizm<br />

(końcowe rozmyślania i przeżycia M ichała Kaniowskiego) i satyra, przechodząca<br />

w groteskę (Zimorowicz, K lotylda). One to decydują o specyficznym;<br />

tonie powieści Brzozowskiego, dalekim od tonu obiektywnego opisu. Ton jest


POWIEŚĆ ST. BRZOZOWSKIEGO 279<br />

również jednym z momentów, wiążących jego twórczość oryginalną z krytyczno<br />

- publicystyczną. (Studium o Dostojewskim, „Legenda”, „Medyceusze” ,<br />

„Odpowiedź na protest” ).<br />

II.<br />

O bierając formę powieści, już tym samym Brzozowski stawiał sobie pewne<br />

ściśle artystyczne postulaty. Rzecz inna, że na plan pierwszy wysuwał koncepcje<br />

intelektualne i momenty publicystyczne. N a nie też zwracałam dotychczas<br />

uwagę. Trzeba jednak podkreślić z całym naciskiem, że Brzozowski dostrzegał<br />

niebezpieczeństwa abstrakcjonizmu i usiłował go w najróżnorodniejszy sposób<br />

przezwyciężyć. Próbuje ożywić, uprawdopodobnić artystycznie swoje postaci.<br />

Stawia je wobec indywidualnych konfliktów, osobistego cierpienia i osamotnienia.<br />

Najchętniej operuje tu autor kilku powracającymi we wszystkich powieściach<br />

m otyw am i: uczuciowy konflikt z rodzicam i; tragiczna miłość, osamotnienie.<br />

Zniechęcenie i nudę W itolda („W iry” ) pogłębia niemożliwość porozumienia<br />

się z m atką, robiącą mu wyrzuty o pieniądze, bezczynność i t. p.<br />

„Ale coście zrobili dla mnie, dla mojej duszy Dlaczego jestem dziś smutny<br />

jak starzec w dzień śmierci, jałowy i zgorzkniały, jak um ierający lichwiarz” .<br />

Na dnie wszystkich rozterek ideologicznych Goldenberga tkwią, niedające się<br />

przytłumić, wyrzuty sumienia, że jego działalność zrujnowała możliwość spokojnego<br />

życia starej matki, skazała ją na ciężką pracę i nędzę. („Płomienie” ).<br />

W związku z tym konfliktem zjawiają się postaci, m ające sens wyłącznie<br />

artystyczny: ojciec M ichała Kaniowskiego, m atka Aleksandra Zajączkowskiego.<br />

Autor ukazuje nowy jego aspekt — cierpienie rodzicielskie. Cały drugi<br />

fragment „Książki o starej kobiecie” jest analizą bólu matki, która usiłuje zrozumieć<br />

splot przyczyn ideologicznych, decydujących o śmierci jej syna.<br />

Wszyscy bohaterowie Brzozowskiego są właściwie na swój sposób tragicznymi<br />

ofiarami miłości. Czasem m a ona cechy tragizmu bohaterskiego, kiedyindziej<br />

depce, poniża godność ludzką. Ileż patetycznych akcentów m a, z góry<br />

skazana za zagładę miłość rewolucjonistów z „Płomieni” ! Jedyną niemal możliwością<br />

szczęścia jest wspólna śmierć. Oto fragm ent z przedśmiertnego listu<br />

W ari: „ja tylko z tego jestem dum na, tym się cieszę, że um rę z nim razem<br />

(Brenneisen) i z nim przeżyję te ostatnie, długie godziny i że będę jeszcze p a­<br />

trzeć w jego twarz i w jego oczy” , W historii Zimorowicza, Ołuckiego, Trawki,<br />

Trutha („Sam wśród ludzi” ) miłość odgrywa rolę poniżającą. Kabotynizm<br />

Klotyldy łamie i męża i kochanka. W świetle miłości do N atalii występuje cała<br />

śmieszność, nieporadność Trawki — apostoła. Oswald T ruth — słynny profesor<br />

filozofii nie umie rozwikłać swej sytuacji rodzinnej, która zmusza go do<br />

obcowania z żoną i kochanką pod jednym dachem. Abstrakcje nabierają ru ­<br />

mieńców „żywych” postaci powieściowych, tragicznych i groteskowych zarazem.<br />

Jeszcze jeden rys bardzo chętnie akcentuje Brzozowski, ożywiając strukturę<br />

swoich postaci: osamotnienie. Wśród tłum u ludzi osamotnionym czuje się<br />

kasztelan O gieński; „nie mogłem... zrozumieć, skąd się tu wziąłem, co robię<br />

pośród tych rozchlapanych błot, śniegów, chłopów, żydów i pijanych szlachciców”<br />

. Nie mniej samotny jest Roman. Małżeństwo z Elżbietą Komierowską<br />

jeszcze bardziej pogłębia jego izolację, uświadamia mu, że nikt nie rozumie<br />

jego buntu i dążności do swobody. Zdawał sobie sprawę z tego, że w rozumieniu<br />

Elżbiety „jego świat — to Zimorowicz, Salusia, karty, pijaństwo” . Był


280 POWIEŚĆ ST. BRZOZOWSKIEGO<br />

zdeptany i upokorzony. Zresztą i bracia Komierowscy, mimo poczucia swej<br />

wyższości, boleśnie odczuwają pustkę i brak zrozumienia wokół siebie.<br />

Najsilniej nuta samotności brzmi w przeżyciach M ichała Kaniowskiego<br />

u schyłku życia, splatając się ze wspomnieniem uczuciowego konfliktu z ojcem.<br />

„Teraz staję przed tobą taki sam, jak ty stary, jak ty zmęczony, jak ty<br />

opuszczony. Teraz może my by się i porozumieli” . Nadm ierny sentymentalizm<br />

osłabia sugestywność artystyczną tej postaci, najbardziej wyposażonej w przeżycia<br />

ściśle osobiste — młodzieńczy bunt przeciw otoczeniu, miłość do Oli<br />

i K ati, cierpienie po ich str,u.ie^ kom iikt z ojcem, samotność.<br />

Wszystkie rozterki i konflikty m ają charakter wyłącznie wewnętrzny. To<br />

znaczy ograniczają się, najogólniej biorąc, do monologów wewnętrznych, nie<br />

wpływając na przebieg i układ faktów powieściowych, istnieją obok nich.<br />

Zdarza się, że sprawy konkretne wywołują emocjonalną reakcję postaci, nie<br />

tworząc jednak następstw dramatycznych. Tak wygląda cała historia Rom<br />

ana. Usiłując wzbogacić postaci, cieniuje więc Brzozowski jeden element powieściowy,<br />

niezależnie od jego roli w organizacji całości.<br />

Sugestywność opisu cierpień i buntów bohaterów osłabia nadm ierny patos,<br />

w padający w sentymentalizm. Oto parę przykładów: Z opisu ekstaz Zarzyckiego<br />

: „czuł wewnętrzne zmaganie się cudu. M rok przesłonił m u oczy, to znowu<br />

rozdzierała się olśniewająca światłość. Z nieznanych dziedzin, poza rubieżami<br />

myśli leżących, ozwało się coś pozbawione imienia liczby i kształtu”<br />

(„W iry” ).<br />

M ichał Kaniowski w ostatnim etapie życia. „Deszcz pluszcze i płacze,<br />

a stare drzewa stukają w szyby, p y ta ją c : co z tobą, co z tobą, gdzieś ty był.<br />

A deszcz pluszcze, pluszcze. A gałęzie do okna patrzą i dziwią się: jak dziecko<br />

plącze, jak dziecko szlocha — stary człowiek, dziwny człowiek •— Miszuk Niewidimka”<br />

(„Płomienie” ). Z opisu przeżyć R om ana: „Zdradził Jadwigę, myślał<br />

o niej palącymi myślami, zetknął się z myślą o niej nocną, leśną, przeludzką<br />

stroną duszy. Miłość, szał ciał, krwi, rozkosz jak głęboki ciemny krzyk<br />

purpury — krótki i cichy, niezwalczony śmiech duszy” . („Sam wśród ludzi” ).<br />

M imo wysiłków czysto artystycznych sens powieściowy postaci Brzozowskiego<br />

nie ulega zmianie, są to przede wszystkim symbole'pewnych typowych zjawisk<br />

socjologicznych i kulturalnych.<br />

III.<br />

Pozostaje do omówienia zagadnienie związku powieści Brzozowskiego<br />

z twórczością młodo - polską. Najogólniej można stwierdzić, że autor „Legendy”<br />

ulega tendencjom literackim, ściśle nawet m ów iąc: manierze epoki<br />

w „W irach” . W dalszej twórczości odcina się od niej przede wszystkim odrębnością<br />

świata, problematyki i atmosfery, choć, jak zobaczymy, ulega jej<br />

często w zakresie środków artystycznych.<br />

Dlatego też „W iry” są bardzo interesujące jako dokum ent historyczno-literacki.<br />

Wszystkie właściwości pewnego typu powieści „M łodej Polski” („Próchno”<br />

Berenta) zostały tu doprowadzone do ostatecznych konsekwencyj i wskutek<br />

tego zupełnie „odsłonięte” .<br />

i ) M otywy powieściowe, to wyłącznie — miłość, ból, poczucie niem ocy;<br />

2) ubóstwo konkretnych zdarzeń; 3) rozrastanie się opisów doznań postaci<br />

kosztem akcji; 4) patos w opisie tych doznań; 5) niezależność przeżyć od<br />

konkretnych zdarzeń powieściowych (np. tragiczne poczuwanie się Czyńskie-


POWIEŚĆ ST. BRZOZOWSKIEGO 281<br />

go do wszelkich win nie ma uzasadnienia w rozwoju akcji powieściowej; porzucenie<br />

Heleny, która zresztą kocha M achnickiego, jest niewspółmierne / intensywnością<br />

jego przeżyć) ; 6) odkonkretnienie powieści, polegające na eliminacji<br />

wszelkich opisów tła, wyglądu i innych realiów ; 7) brak jednolitej<br />

więzi strukturalnej.<br />

Dla ścisłości w arto jeszcze zwrócić uwagę na pokrewieństwo „W irów”<br />

z twórczością St. Przybyszewskiego. Jednym z najbardziej charakterystycznych<br />

dla twórczości tego pisarza jest motyw swoiście pojętej winy i kary. Staje się<br />

on motywem naczelnym wielu dram atów : „Złote runo” , „Dla szczęścia” ,<br />

„M atka” i powieści: „Homo Sapiens” , „M ocny człowiek” . Postaci odczuwają<br />

własną winę jako niezawinioną, bo popełnianą pod wpływem jakiegoś musu.<br />

Wiadomo, że Brzozowski wysoko cenił Przybyszewskiego. W jego ujęciu<br />

(„Współczesna powieść polska” ) był on pisarzem sumienia nowoczesnego człowieka,<br />

który odczuwa tragiczne współuczestnictwo we wszystkich winach świata<br />

przy równoczesnej bezsilności. Ciekawe, że właśnie z motywu bezsiły i odpowiedzialności<br />

uczynił Brzozowski dom inantę przeżyć kilku postaci „W irów” :<br />

Czyński, Siennicki, M achnicki, świadomie czy bezwiednie uderzając w ton<br />

Przybyszewskiego.<br />

Niezmiernie charakterystyczna jest dla epoki postać Jerlicza. Jego niepokojące,<br />

niezrozumiałe postępowanie, polegające na żerowaniu na przeżyciach innych,<br />

zostaje zdemaskowane przez Izę: „(P an) ma w sobie rozpaczliwą, wgryzającą<br />

się pustkę, wiecznie głodną, niczym nasycić się nie dającą” . W ostatnim<br />

monologu Jerlicz urasta do granic jakiegoś symbolu, zostaje kreowany na<br />

młodo - polskiego szatana: „był wyniesiony gonad wszystko, na szczyt rozpaczy,<br />

smutku i zapam iętania” . „O to stał naprzeciw naturze całej; światu całemu<br />

on — moc zaprzeczenia” . „Smutek jego chłonął światy i topniały w nim<br />

i nikły, a on urasta nimi. Był wieczny...”, a d a le j: „Nie mógł zostać Bogiem,<br />

a więc zostanie szatanem” .<br />

Młodo - polska luźność budowy zaciążyła, jak widzieliśmy, i na innych<br />

utworach, szczególnie na „Książce o starej kobiecie”, która przecież składa się<br />

z trzech kompozycyjnie samodzielnych fragmentów i na „Samym wśród ludzi”,<br />

rozpadającym się na szereg „opowiadań - historii” .<br />

Podkreślałam parokrotnie, że Brzozowski ogranicza zdarzenia do minimum,<br />

przenosząc zainteresowania na opis przeżyć postaci. W tym również jest nieodrodnym<br />

synem swej epoki. Z tego względu interesująco przedstawia się kwestia<br />

historyczności u Brzozowskiego. „Płomienie” , „Sam wśród ludzi”, „Książka<br />

o starej kobiecie” zostały zlokalizowane w określonym momencie historycznym<br />

i dlatego mogą zasługiwać poniekąd na miano powieści historycznej.<br />

Brzozowski jednak (poza „Płomieniami” ) nie wprowadza do tych utworów<br />

postaci i faktów historycznych, które istnieją na marginesie powieści w formie<br />

aluzji i wzmianek, rezygnując z przedstawienia strony obyczajowej. Historyczność<br />

tkwi w przeżyciach postaci. Poprzez pryzm at przeżyć autor usiłuje odtworzyć<br />

nie stronę faktyczną epoki historycznej, ale jej atmosferę duchową<br />

najszerzej pojętą. W „Płomieniach” zdarzenia historyczne wysuwają się na<br />

plan pierwszy, ale znowu osobliwe jest ich ujęcie. Istnieją one w perspektywie<br />

wspomnień Kaniowskiego, zamiast obiektywnego przedstawienia otrzymujemy<br />

liryczne impresje.<br />

Epoka „Młodej Polski” jest niewątpliwie epoką liryki. W kracza ona do<br />

wszystkich gatunków literackich, oczywiście i do powieści, rozsadzając jej tra­


282 POWIEŚĆ ST. BRZOZOWSKIEGO<br />

dycyjną fakturę. Emocjonalny ton powieści Brzozowskiego, szeroko rozbudowany<br />

a patetyczny opis przeżyć i wzruszeń postaci pozwala związać jego twórczość<br />

z epoką. Mówiąc o stosunku Brzozowskiego do epoki, chcę wskazać<br />

tylko na pewne najogólniejsze tendencje literackie, dające się wykryć w powieściach<br />

takich autorów jak Berent, Ig. Dąbrowski, Daniłowski, Miciński,<br />

Przybyszewski, częściowo Żeromski i nawet Reymont. Nie stawiam problemu<br />

jako zagadnienia wpływów. Chodzi mi tylko o wskazanie pewnych rysów,<br />

tkwiących niejako w literackiej atmosferze danego okresu.<br />

Trzeba zauważyć jeszcze, że pewne tendencje epoki pokrywają się z osobistymi<br />

predylekcjami autora. Zrozumiałe jest, że Brzozowskiego badacza struktury<br />

zbiorowej psychiki niewiele obchodzą fakty, tło, realia, że uwagę artystyczną<br />

kieruje niemal wyłącznie na wnętrze postaci. Zrozumiałe, że namiętny<br />

propagator pewnych idei i satyryk przepaja wszystko gwałtownym wzruszeniem<br />

osobistym. Liryzm Brzozowskiego nie wyłącza jego intelektualizmu •—<br />

przepaja go. N ajtrafniej ujął tę pozorną antynomię Irzykowski, nazywając go<br />

lirykiem przeżyć intelektualnych.<br />

Dziś, gdy stoimy wobec bliskiego wydania powieści Brzozowskiego, warto<br />

pokusić się o odpowiedź na pytanie, o ile wytrzymały one próbę czasu (mniej<br />

więcej trzydzieści lat), co mogą dać dzisiejszemu czytelnikowi Trzeba wyznać<br />

otwarcie, że w całości są to utwory chybione, choć nie brak im pierwszorzędnych<br />

fragmentów. Opisy rodziny Bieleckich, gdzie mówią proboszczyczek,<br />

stryjeńciunio i zagryzają się w zajem nie; fragm enty poświęcone Kosteckim<br />

z niezapomnianym papą, któremu ból (po ucieczce córki z oficerem rosyjskim)<br />

„nie dozwolił liznąć” trzeciego talerza ulubionej potrawy, ujawniają znakomity<br />

tem peram ent publicystyczno - satyryczny i stanowią bodaj największe<br />

osiągnięcia Brzozowskiego jako belletrysty.<br />

Twórczość powieściowa Brzozowskiego była jeszcze jednym ujściem dla jego<br />

niepospolitej żywotności umysłowej, nie wniosła jednak, nie obawiajmy się sądów<br />

uproszczonych, trwałych zdobyczy artystycznych.<br />

E U G E N IA K R A S S O W S K A<br />

S T A N IS Ł A W B R Z O Z O W S K I<br />

Z N IE D R U K O W A N E J K O R ESPO N D EN C JI.<br />

Do S. P.<br />

Droga Towarzyszko!<br />

jesień 1909 r.<br />

Wybaczcie, że dopiero dzisiaj piszę i nie wiem, kiedy list wyprawię — bo<br />

miesiąc finansowo się skończył i jeszcze się nie zaczął. W yrzucam sobie nieustannie,<br />

że do Was i Państwa Rafałów nie piszę, ale dla Was to lepiej, nic<br />

bowiem wesołego we mnie. nie ma. Połoniecki poczciwy podniósł mi pensję —<br />

ale dopiero po jakich 6-ciu miesiącach odczuję to dobrodziejstwo, bo przed<br />

tym czasem z długów nie wyjdę. Zajęty jestem strasznie, a bez zadowolenia,<br />

gdyż praca każda jest bardzo powolna, a potrzeby pilne — więc gdy widzę<br />

stosy rzeczy do przeczytania wydaje mi się, że czas tracę i próżnuję, gdy<br />

w domu brak wszystkiego; naturalnie zniechęcenie, które stąd powstaje, prowadzi<br />

dopiero do poważnej straty czasu. A w miarę jak pracuję, tem mi trudniej<br />

wszystko przychodzi, gdyż coraz śmieszniejsze wydaje mi się własne zuch-


Z NIEBRUKOWANEJ KORESPONDENCJI 283<br />

wałstwo. Nauczyłem się po angielsku, jeszcze dwa tygodnie pracy i będę czytał<br />

wszystko swobodnie : jestem wprost przygnębiony bogactwem tego świata.<br />

Są tam rzeczy tak piękne, że wprost doskonałość ach i mój dla nich zachwyt,<br />

a raczej pełnia zadowolenia jakby przekraczają moje siły fizyczne. M am<br />

na myśli zwłaszcza powieści M ereditha, ale przecież jest to jedyna w świecie<br />

poezja: Browning, Swimbume, Shelley — krytyka Patera i tyle dziel naukowych.<br />

Leżą przede m ną dwa obrzymie tomy M yersa: Osobowość ludzka.<br />

Słyszeliście o tej książce: prócz mnóstwa m ateriału z dziedziny podświadomego<br />

życia, telepatii — zawiera ona tak potężną koncepcję duchowego życia,<br />

że zdaje mi się — gdyby nawet całą metafizykę autora spotkać miało<br />

zapomnienie — wpłynie ona na całą przyszłość psychologii... W tym miesiącu<br />

wyszlę końcowy tom o Vicu — na przyszły zrobię Newmana i zacznę Machiavelliego.<br />

O Marksie myślę z rozpaczą, bo coraz dalej jestem od niego, coraz<br />

bardziej skomplikowany wydaje mi się ten przedmiot. A przychodzi<br />

zniechęcenie, w ciągu którego praca jest tylko katorgą zarobkową; -— nie<br />

może mieć nikt pojęcia, jak ciężko jest mi znosić to życie — pomyślcie o mnie<br />

czasem z przyjaźnią — po prostu jak o bardzo zmęczonym człowieku —<br />

a jestem tak sentymentalny, że gotów jestem wierzyć, że m i to przyniesie<br />

ulgę. Słysząc, że istnieją jacyś nowi przeciwko mnie świadkowie — nie wywołuje<br />

to już we mnie żadnych uczuć prócz znużenia — gdyby wiedziano<br />

' gdyby mogli ci ludzie, którzy z taką gorliwością to aranżują, odczuć, jak<br />

bardzo pragnąłem mieć prawo zejść radykalnie im z oczu. Piszcie towarzyszko<br />

droga o nieporozumieniach, jakie wywoła to, co piszę o katolicyzmie. M u­<br />

szę być szczerym — wierzę całą istotą w to, że człowiek nie jest ostatnią formą<br />

bytu, że świat ma jakieś głębokie znaczenie, w którym m y jesteśmy jedną<br />

z sił określających — słowem absolutnie jestem przeświadczony o prawdzie<br />

re lig ii........... uważam i teraz znów posyłam cały szereg artykułów Ortwinowi...,<br />

w których dowodzę, że wszystkie formy t. zw. naukowej filozofii są<br />

wynikiem zerwania ciągłości pomiędzy inteligencją a życiem, co ją dźw iga;<br />

to co naturalnie w liście jest nieciekaw e; jednym słowem jestem przekonany,<br />

że w głębi życia, w głębi nas je s t........... , dokonywujący wielkiej bezmiernej<br />

masy nieu stan n eg o............. powiązania, proces duchowy m a zawsze<br />

charakter ostatecznego przyjęcia męki wobec nauki i życia. Że wiara jest<br />

istotnie podstawowym organem myśli — a nauka jej ............. , lub jej formą.<br />

Nie wierzę w żaden przewrót, który nie był dziełem, przyczyną i skutkiem<br />

pewnej wiary. N a katolicyzm patrzę, jak na zdumiewający twór życia<br />

i myślę, że póki nie będziemy w stanie budować tak twardo i głęboko<br />

w życiu — nasze wystąpienia będą tylko powierzchownym buntem . Nie chcę<br />

przeczyć, że tak mi jest nienawistna psychologia dzisiejszego eiiropejskiego<br />

liberała, radykała, dekadenta, że uciekam od niej do wrogich choćby, ale<br />

głębokich form życia. Jestem bardzo znużony — ale zapewniam Was, że<br />

łatwiej jest walczyć z tym, co się zbywa tylko lekceważąc, niż walczyć od<br />

wnętrza, od samej istoty. Gdybym nie czuł w sobie tego samego głodu duszy,<br />

który tworzył religię, nie czuł tych problemów dziejowych, które utworzyły<br />

i tworzą katolicyzm, byłbym bezsilny wobec niego — ale m am nadzieję,<br />

że w całym zniechęceniu nie opuści mnie wiara w człowieka. T rudno<br />

pisać: mówiąc byłoby to łatwo wyjaśnić. Piszę dla umysłów niezależnych<br />

i walczę z tym, co jest dla nich niebezpieczne — a myślę, że na tym poziomie<br />

najniebezpieczniejsze jest sobkostwo duszy: niezdolność zrozumienia, że


284 Z NIEDRUKOWANEJ KORESPONDENCJI<br />

cokolw iek................księża, rabini i tp. robią z kościołami świętych — budowane<br />

są one ze smutku, bólu, upokorzenia, łez, że trzeba czuć te deum, tragiczną<br />

............. duszę i w niej tworzyć organy wiary właśnie. Towarzyszko,<br />

czy my mam y dni, myśli w racające bezpośrednio w obyczaje pracujących,<br />

które same w racają w nieustanny fizyczny wysiłek. Gdy robotnicy nie staje<br />

mleka w piersiach dla dziecka — gdy zimno zabij< w oczach rodziców dzieci,<br />

wszystko to jest splecione z życiem innych ludi całej ludzkości •— czj<br />

my posiadamy jasną, przekonywującą wiarę, która pozwoliłaby przyjąć to<br />

straszne życie i nie przeklinać człowieka, dlatego obojętność religijna jest<br />

dla mnie form ą innej tylko obojętności, (rozpojedyńczenia) dusz ludzkich,<br />

wzajemnej głuchoniemej złości.<br />

N aturalnie niepotrzebnie W am to piszę i nużę Was rzeczami znanymi.<br />

Chory jestem i tak jest mi ciężko myśleć jasno — nie porywami nerwów.<br />

O d dwóch przeszło miesięcy siedzę bez wyjścia z domu ( i na 2 tygodnie<br />

do lekarza i biblioteki) — nie wiem, jak Florencja wygląda. Zima idzie,<br />

z nią tutejsza męka mieszkań bez pieca i to niezdrowie, które w dziwny<br />

sposób działa na mój stan umysłowy. Całe przedpołudnie myślę z głębokim,<br />

wstrętem o wszystkim: posłałem opis mego stanu zdrowia lekarzowi przyjacielowi<br />

do Królewca — bo tutejsi doprowadzają mnie do wariacji. N a­<br />

piszcie proszę Was do mnie i ludziom życzliwym mówcie, że mogą zawsze<br />

przez skreślenie paru słów dać mi więcej, niż przypuszczają.<br />

Bardzo serdecznie pozdrawiam Was i siostry Wasze.<br />

St. B.<br />

Do Rafałostwa Buberów<br />

Drodzy Państw o!<br />

grudzień 1909 r.<br />

...Strasznie się niepokoję podróżą Pana R afała do Warszawy i tak mi ciężko<br />

myśleć, że będzie Pan się męczył i odrywał od pracy. Myślę, że może<br />

dobrze byłoby po powrocie starać się, jeżeli to możliwe, o tajne posiedzenie<br />

sądu, abyście Panowie mogli rozpatrzyć się — czy m ateriał tym razem pozwoli<br />

dojść do wyroku i czy nasze szanse są względnie pomyślne. Z biegiem<br />

czasu wyrobił się we mnie sceptycyzm co do usposobienia sądu i lękam się,<br />

Że się m ną bawią, starając się uspokoić dobrodusznym prowadzeniem obrad.<br />

Wolałbym, aby sąd był w styczniu, t.j. abym mógł skończyć różne prace<br />

•— i w ten sposób trochę umocnić położenie m aterialne — ale naturalnie<br />

jeżeli wypadnie przyjechać w grudniu już — to ten wzgląd jest drugorzędny<br />

— ale sądzę, że i tak przed początkiem stycznia sąd się zwołać nie da. Co<br />

do zdrowia to lepiej już przyjechać póki można, niż gdy będzie gorzej -—<br />

na razie czuję się bardzo marnie, ale pi'zed sądem wypocząłbym kilka dni<br />

i zebrał siły...<br />

Bardzo mnie interesuje i obchodzi wszystko co dotyczy B ronka: zazdroszczę<br />

mu, że m a tyle czasu przed sobą i tych jego obecnych godzin nad<br />

książką. Są to najszczęśliwsze chwile życia. Jaka to szkoda, że nie można<br />

nigdy widzieć, co i jak właściwie myślą młodzi ludzie, tacy jak on. Nieraz<br />

dodałoby chęci do życia, gdyby można było spojrzeć na świat ich oczyma<br />

i odczuć, jak będzie wyglądała nasza przyszłość.<br />

Lękam się, że pokolenie, do którego Bronek należy, nie będzie miało po-


■Z NIEDRUKOWANEJ KORESPONDENCJI 285<br />

wodu być z nas zadowolonym. T ak bym pragnął odnaleźć w sobie spokój,<br />

bym mógł pisać książki nie tylko drażniące — ale dające treść.<br />

Moi Anglicy podobają m i się z dnia na dzień coraz więcej i z nim i odzyskuję<br />

coś z mojej młodości.<br />

Istotnie wiem, że zbyt rzadko piszę, ale jest tak ciężko żyć nieraz, że starać<br />

się trzeba, aby w ciągu dnia nie przypomnieć sobie o własnym istnieniu<br />

— omijać je niejako jak się om ija ząb obolały. Jak pisać zresztą Chwile,<br />

kiedy życie m a sens, kiedy myśl wyrywa się i jest wolna — nie znoszą<br />

przenoszenia na papier. Trzeba być razem.<br />

I tak schodzi życie: — ludzie myślący o sobie •— nie zdołają nieraz<br />

w ciągu życia całego wypowiedzieć, co ich łączyło.<br />

Zresztą moje życie jest klasztorne, idzie co dzień tym samym rytm em :<br />

zmieniają się w nim tylko książki i stany wewnętrzne.<br />

Teraz usiłuję odgadnąć losy Legendy i nie umiem na nią spojrzeć cudzymi<br />

oczyma.<br />

Czytam M ereditha i prawie nie rozumiem jak można robić coś innego...<br />

Czytam także Browninga. O nich wszystkich będę pisać. Chcę pisać historię<br />

powieści obyczajowej w X IX wieku i myślę, że byłaby to książka<br />

poczytna. Brak mi tylko znajomości skandynawskich języków i tych już się<br />

nie nauczę.<br />

Włochy, Anglia, pewne zakątki francuskiej kultury są m oją pasją i właściwie<br />

myślą o nich najskuteczniej zabijam przygnębienie — ale widocznie<br />

to coś, co ja nazywam chorobą, wciąż wpływa na cały stan nerwów, bo<br />

m am momenty wprost fizycznej dotykalnej rozpaczy, w ciągu której nie<br />

umiem się domacać, w jaki sposób w ogóle żyć nadal godzinę za godziną tym<br />

znanym mi dotychczas życiem. W takich chwilach tutejsza samotność jest<br />

straszna.<br />

Przestałem rozumieć, co mi je s t: cały bok i noga (prawe) są spuchnięte,<br />

bolesne i nie umiem sobie zdać sprawy, skąd to pochodzi.<br />

Czekam wciąż odpowiedzi od dr. Wrońskiego, którem u posłałem dokładny<br />

opis.<br />

Serdecznie pozdrawiam Was wszystkich drodzy Państwo. Tonią i W alka<br />

dziękują za pamięć. Całuję wszystkich St. B.<br />

Drodzy Państw o!<br />

1910 r.<br />

Bardzo sobie wyrzucam, żem tak dawno nie pisał: tym bardziej, że pO<br />

otrzymaniu pieniędzy od Szalita z pożyczki, za ułatwienie której serdecznie<br />

Panu dziękuję — udało mi się zyskać trochę zewnętrznego spokoju. Ciągłe<br />

jednak choć b. powolne postępy tej historii z nogą — denerwują mnifc<br />

w wysokim stopniu: lekarz m a nadzieję, że to się samo otworzy, a dobry<br />

klimat, odżywianie etc. — proces powstrzyma. Sądzi bowiem, że m a d'<<br />

czynienia z początkiem próchnicy w kości biodrowej — ale m a wszelkie n a­<br />

dzieje, że to się powstrzyma — w każdym razie, jak teraz nic jeszcze poważniejszego<br />

nie ma. Poza tym Dębina daje mi dużo kłopotu i troski —<br />

a i inne prace. Wie Pan może, że przygotowuję dla Połonieckiego rzecz<br />

o kardynale Newmanie. Zajął mnie on zrazu jako niepospolity typ życia<br />

umysłowego niezmiernie indywidualnego, jako twórca logiki wyeliminowu-


286 Z NIEDRUKOWANEJ KORESPONDENCJI<br />

jącej władzę pojęć, abstrakcji nad konkretnymi duchowymi procesami.<br />

Z biegiem czasu stało się jednak co innego; zagadnienie religijne, które<br />

zawsze nawiedzało mnie, zbudziło się z siłą niepowstrzymaną. Poczułem, iż<br />

w tym wieku nie czas już odkładać tylko, trzeba raz na zawsze zdobyć się<br />

na całą jasność, do jakiej się jest zdolnym. Nie potrzebuję mówić Państwu,<br />

że jest to proces bolesny i ciężki: tak rzadko jesteśmy szczerzy w swym<br />

myśleniu, że przychodzi taki rozrachunek z sobą z niezwykłą trudnością.<br />

Ciężkim zaś jest szczególniej, gdy w rezultacie powraca wciąż zawsze ta sama,<br />

tylko coraz głębsza, coraz boleśniejsza niepewność.<br />

W pewnej chwili zawodzą środki um ysłowe: logika stawia nas wobec<br />

konieczności wyboru i to wyboru w całym znaczeniu tego słowa dowolnego.<br />

Wszystko zależy na (tym ), czy się zdecydujemy na czyn wewnętrznej<br />

wiary nieusprawiedliwionej. Bo usprawiedliwioną umysłowo, logicznie, żadna<br />

wiara nie jest i być nie może. Musi ona pochodzić z czynnego określenia<br />

samej naszej natury. A przecież jasnym jest, że ten świat jest czymś<br />

stanowczym, określonym, że tu nie m a miejsca na dowodzenia. Nie zadawalnia<br />

też żadne czysto umysłowe przekonanie, trzeba się czuć złączonym<br />

z samym życiem całości. Rozumiecie Państwo, że to wszystko nie jest żadnym<br />

„nawróceniem”, jest to sprawa czysto wewnętrzna, o której do Was<br />

tylko piszę, gdyż zdaje mi się, że i Was męczą podobne przejścia i walki.<br />

W każdym razie czysto intelektualnie widnokrąg mój zmienił się w kierunku<br />

większego spokoju kosmicznego.<br />

I tym więcej czuję przytłaczającą bezczynność, gdyż mam naturę, która<br />

radaby dzielić się swym wewnętrznym życiem w jego bezpośrednim pulsowaniu<br />

i sądzę, że to jest słuszne, gdyż w miarę, jak myślę, więcej przekonywam<br />

się, że wszystkie oddziaływania polegają na zarażaniu samym życiem,<br />

przenoszeniu samej iskry duchowej.<br />

Gotowe myśli są bezpłodne.<br />

Pragnąłbym batalii na wszystkie fronty na ra z : nie m a takiego kierunku<br />

w dzisiejszej myśli polskiej, z którym nie chciałbym stoczyć walki. Legenda<br />

po części spełnia to życzenie: ale jest w niej utajona sprzeczność, walka<br />

w samym autorze, którą zostawiam umyślnie, nie akcentując zresztą. — gdyż<br />

chcę, aby ona właśnie przeniosła się na czytelników.<br />

Ludziom powinno się rozbudzać tylko problemy.<br />

...Teraz dopiero widzę, jak niewyraźnie napisałem ten list — ale wybaczcie<br />

mi Państwo, że go już tak w yślę: tak się stargała wola i siła, że nawet<br />

do przepisania tych kilku słów nie byłbym zdolny. — Zwłaszcza, że i tak<br />

nie o to chodzi właściwie, com napisał — lecz o to, byście mogli odczuć,<br />

jak b. i serdecznie czuję się W am bliskim, jak myśli o Was zlewają mi się<br />

z moimi najwewnętrzniejszymi myślami. Nie m am osobistego życia i moje<br />

wzruszenia intelektualne są nieraz jedynym życiem — w to wrasta wszystko,<br />

co m am głębokiego i kiedy myślę całą siłą przestrachu o położeniu<br />

człowieka — Wy, Salomea, Czajkowska stajecie mi na oczach. Czym jest to<br />

wszystko — to nasze splecenie przyjaźnią w nieszczęściu i goryczy. Nie jestem<br />

w stanie uwierzyć, że to niczego nie tworzy, że pewne uczucia mogą<br />

być zniszczalne — właśnie dlatego, że są tak po ludzku biorąc, jakby po to<br />

tylko rozbudzone — aby zwiększać tylko moje cierpienia. Czasami wydają<br />

mi się moje dzisiejsze w ahania tchórzostwem, zdaje się, że nie mam tylko


Z NIEBRUKOWANEJ KORESPONDENCJI 287<br />

odwagi zrobić jakiegoś jednego poruszenia duszy, aby raz na zawsze poznać<br />

prawdę.<br />

Postanowiłem za wszelką cenę dojść do jedności z sobą.<br />

Newman mnie upokorzył tym właśnie, że odczułem w nim bezgraniczną<br />

swobodę umysłową, brak tej dziwnej bojaźni — która nie płynie ze skupienia<br />

naukowego — bo jestem przekonany, że nie trzeba i nie wolno zrzekać<br />

się niczego z sumienności naukowej i że nowe światy są możliwe. M y­<br />

ślę, że i Wy Państwo doznajecie tych uczuć wobec ludzi, którzy całym życiem<br />

swym dowodzą — stwierdzają, że m ają wewnętrzną jasność, że w zgodzie<br />

są nie z ludzkim mniemaniem, ale wnętrzną istotą świata.<br />

Serdecznie, bardzo serdecznie pozdrawiamy Was drodzy Państwo.<br />

Stanisław<br />

Kochani Państw o!<br />

W tej chwili dostałem list Pana R a fa ła : nie pisałem już dawno, gdyż<br />

nic dobrego nigdy nie mam do doniesienia, a o zdrowiu moim lepiej nie<br />

mówić. Jestem przekonany, że lekarze się mylą i że to jest jakieś cierpienie<br />

o charakterze paralitycznym i związane z mleczem pacierzow ym ; ale niepodobna<br />

im wybić z głowy ich diagnozy; literalnie nie chodzę już teraz<br />

w cale: przesuwam się z pokoju do pokoju i to tylko 4 — 5 razy w ciągu<br />

dnia wsparty i prawie dźwigany przez żonę lub matkę, a ile razy zniecierpliwię<br />

się i próbuję iść sam choć najpowolniej i sunąć tylko nogą, padam<br />

prawie na pewno : naturalnie wywiązał się stan nerwowy, który jeszcze utrudnia<br />

ruch najmniejszy zupełnie, niepohamowana obawa stracenia równowagi,<br />

gdy nie wykonuję żadnych ruchów dowolnych prócz suwania i to nie<br />

zawsze, gdyż stopa jest obolała i nie można jej stawiać : poza tym powstają<br />

ruchy nieoczekiwane i nie zamierzone a nigdy nie można przewidzieć gdy<br />

nastąpią i wtedy u trata równowagi jest nieuchronna; nieruchomość bezwzględna,<br />

samotność absolutna wyrodziły hipokondrię, podejrzliwość, cierpienia<br />

duchowe nie oparte na niczym obiektywnym, ale zupełnie istotne, jeżeli<br />

się je mierzy czuciem. O d miesiąca przeszło przyszły ataki sercowe, które<br />

o tyle są złe, że zabierają sen a uniemożliwiają pracę umysłową, tworzą<br />

więc godziny puste na rzecz przywidzeń nerwowych i psują charakter. M a­<br />

my słabą nadzieję, że jesienią odwiedzi nas lekarz, przyjaciel znany Państwu<br />

z nazwiska, dr. Wroński.<br />

...Kiedy wspominam różne epizody własnego życia, dochodzę do mało<br />

pocieszającego wniosku, że właściwie zatraciłem rozumienie dla wielu rzeczy,<br />

które wtedy niejasno i bez dowodów ale lepiej niż dzisiaj czułem : że<br />

pomimo naszego stulecia dziecka, lekceważymy wszyscy znaczenie lat dziecinnych<br />

i m łodocianych; z biegiem czasu paradoksalna historia Dantego<br />

przestała być paradoksem, czymś wyjątkowym dla mnie, przeciwnie myślę,<br />

że dlatego właśnie był on Dantem , że dochował wiary wzruszeniom i w rażeniom<br />

lat najmłodszych. Praca idzie mi bardzo powoli i ź le : obrzydło mi<br />

wszystko, co obecnie robię, a m am prac pozaczynanych tyle, że nie wiem,<br />

kiedy znowu ujrzę wolną przestrzeń przed sobą. Starej Kobiety dopiero 65<br />

stronic wysłałem stąd i nie wiem jeszcze, co z niej właściwie wyrośnie, gdy<br />

ją całkiem oswobodzę z różnych naleciałości. W każdym razie znowu książka<br />

nazbyt dużo nerwów m ająca w sobie a zbyt mało spokojnej siły widzenia,<br />

o którą tak tru d n o : czytam teraz w chwilach całkiem wolnych Milto-


288 Z NIEDRUKOWANEJ KORESPONDENCJI<br />

na, wczoraj czytałem dram at o Sam sonie: od dawna nie doznawałem wrażeń<br />

tak całkowicie podniosłych: bez żadnej domieszki stylu jako bicia na<br />

efekt. Wypadkowo z jakiejś gazetki dowiedziałem się o śmierci Orzeszkowej<br />

— coraz ciemniej robi się w Polsce; kto ją zastąpi zdaje się, że nie<br />

m am y naw et samego m ateriału na pisarza tego ro d zaju ; zdaje się, że literatura<br />

nasza za daleko zaszła w wysuwaniu na pierwszy plan tego, co jest<br />

pierwotne i głębokie w znaczeniu tem peram entu, żywiołowości i za daleko<br />

w swym lekceważeniu tego, co jest konstrukcją woli, charakterem : ja nie<br />

widzę zupełnie sił w naszej młodej literaturze, które dążyłyby do wychowywania<br />

tego rodzaju pisarzy jak Orzeszkowa i Prus...<br />

Serdeczne pozdrowienia od nas obojga dla drogich Państwa, Pana Bronisława.<br />

Wasz St. B.<br />

Do S. P.<br />

ig io<br />

K ochana Towarzyszko!<br />

Nie pisałem do Was, gdyż obawiałem się, że po Legendzie znać mnie<br />

może nie chcecie; tym bardziej, że w dalszych moich pracach oddalam się<br />

bodaj o wiele dalej od różnych formuł, czasem nie tylko formuł. Zapewniać<br />

Was, że nie piszę ani nie myślę pod wpływem kaprysu ani żadnej osobistej<br />

urazy, a naw et poczucia krzywdy nie b ę d ę : w to się wierzy bez słów<br />

albo w cale; jestem do głębi duszy przekonany, żem nie przeniewierzył się<br />

sprawie polskich robotników, chociaż mówię językiem, innym, niż ich<br />

obrońcy: nie może być przecież mowy o żadnym bezpośrednim działaniu<br />

z mojej strony, chociaż nie ukrywam, że pragnę wywrzeć całkiem określony<br />

wpływ na urabianie się młodych naszych generacji. T u przed W am i nie<br />

będę wytaczał argum entów : polemiki m am aż do zbytku w tym co piszę:<br />

a wiem, że zarówno jak ja i W y nie dochodzicie łatwo do Waszej wiary,<br />

więc pisać z konieczności urywkowo i gorączkowo o tym, byłoby w moim<br />

poczuciu z mojej strony niesmacznym. Wdzięczny W am jestem bardzo, żeście<br />

się odezw ali: czuję się całkiem bankrutem na zdrowiu i odwadze życiowej<br />

: myślę że trzeba się nie z jednym śpieszyć, a tymczasem właśnie teraz<br />

nie abstrakcyjnej ale konkretnej cielesnej woli b rak; wiecie może od<br />

Pana Rafała, co pisałem o sobie. Zażądano ode mnie zezwolenia na piśmie<br />

na odjęcie nogi po biodro, jeżeli w ciągu operacji okaże się potrzeba: nie<br />

zapewniono wyzdrowienia twierdząc, że chore są i żebra, że gruźlica jest<br />

już w kiszkach i płucach, lecz że organizm mam wprost „di un diavolo” :<br />

chirurg uściskał mnie, ucałował i radził mi mieć cierpliwość, żyć jak inwalida,<br />

zrezygnować z ruchu etc. etc., a może po pewnym czasie okaże się,<br />

że się procesy powstrzym ały: zaniepokojny tym wszystkim, prosiłem go żeby<br />

mi powiedział szczerą prawdę, i że ją znać muszę, ale zapewnił mnie, że<br />

w niebezpieczeństwie nie jestem. Tymczasem, chodząc przez pokój padam po<br />

kilka razy dziennie i powinienem byłbym być prowadzony, ale to mnie denerwuje<br />

: uczepił się mnie jakiś niepokój serca i na całe godziny ogłupia;<br />

pozatem myśli nawiedzają mnie rojami, ale siły nie ma, by choć części podołać.<br />

Znaleźliśmy cud mieszkanie na wsi zupełnie i to jest moja nadzieja<br />

zasadnicza. Możecie sobie wyobrazić jakim dobrodziejstwem jest w takich<br />

w arunkach list, a nie miewam ich do zbytku.<br />

Przerwałem sobie wczoraj list, a potem wieczorem upadłem tak złośliwie,


Z NIEDRUKOWANEJ KORESPONDENCJI 289'<br />

że do dziś nie otrząsnąłem się z pewnego oszołomienia, nie mogę oswoić się<br />

z niedołęstwem i koniecznością ciągłej czyjejś pomocy fizycznej, rzecz to<br />

dla mnie szczególniej nieznośna.<br />

...Och, jak ciężką, naprawdę ciężką rzeczą jest co rano rozpoczynać to<br />

istnienie: nie skarżę się na życie, przeciwnie, jest ono zbyt silne i piękne na<br />

moje siły: bywają już myśli, które odchodzą, jak odprawiony gość, który<br />

nigdy nie może zastać gospodarza, w końcu zniechęca się i nie przychodzi.<br />

Pytacie mię, co robię, bardzo dużo i mało zarazem, bo ciągle m am przeczucie,<br />

że trzeba się śpieszyć, a pośpiech tu nic nie pomaga. Lada dzień<br />

wyjdzie mój duży tom rozpraw filozoficznych w znacznej mierze nowych<br />

i bodaj najważniejsza z rzeczy m oich; zacznie się druk równie dużego tomu<br />

rozpraw literackich, przeważnie o pisarzach angielskich; drukuje się<br />

powieść, a ja przepisuję inną niby powieść „Książka o starej Kobiecie” ,,<br />

przygotowuję tom o Słowackim i różne tłumaczenia, poza tym m am różne<br />

ambitniejsze próby twórcze, które dają mi dużą nadzieję, że są czymś. Literatura<br />

angielska jest dla mnie źródłem najcenniejszych i najszczerszych<br />

chwil jakie przeżywam, jest to moje słońce dnia każdego: byłbym może<br />

zmarniał duchowo a może i fizycznie, gdybym tej zimy nie znalazł tej nowej<br />

racji życia; przyjeżdżajcie, będę W am dniam i całymi pokazywał rzeczy<br />

przedziwnie piękne w tych książkach i wiem, że będziecie lubili Browninga<br />

i M ereditha jak j a ; starsze rzeczy pewno znacie, ale ja po raz pierwszy<br />

czytałem Keatsa i pierwszy raz w oryginale Shelleya, a krytyka ich, historia<br />

: Carlyle, Pater i Emerson, a nawet James, którego bardzo polubiłem,<br />

czytając jego Pluralistic Universe trochę zanadto rozcieńczony na mój<br />

smak osobisty, ale za to jego świadomość religijną czytałem 3 razy i pewno<br />

jeszcze będę czytać. Dawno, bardzo dawno nie widzieliśmy się, a ludzie<br />

samotni żyją szybko i ja już sam dla siebie wyszedłem p o z a . . .<br />

Artykuł p. Kodisowej czytałem z dużą przykrością, gdyż jest się całkiem<br />

bezbronnym wobec pisarza nie chcącego ani na chwilę wżyć się w treść<br />

rzeczy, o których m ów i: od dawna uważam polską inteligencję postępową<br />

za najobłudniejszą, najmniej tolerancyjną postać k le ru : nie m am praw a do<br />

sympatii ze strony ludzi, którym wypowiadam walkę, ale wolałbym prowadzić<br />

ją z przeciwnikami sumienniejszymi, chociażby mieli być o wiele bardziej<br />

niebezpieczni: zresztą poco o tym m ów ić: jest to nieuchronnie tylko<br />

nudne, jak strasznie już doprawdy nudne.<br />

Drodzy Państw o!<br />

Do R. Buberów<br />

styczeń-luty 1911<br />

Dostaliśmy dzisiaj list od pani Wuli. Bardzo wdzięczny jestem Pani, że<br />

Pani właściwie z wszystkich znajomych i przyjaciół jedyna o żonie pam ięta<br />

i pisuje do n ie j; każdy list Pani robi jej wielką przyjemność, zwłaszcza<br />

teraz, gdy ciągle jest chora na serce i jak to się dzieje przy tych chorobach<br />

zawsze — cierpi na nieustanną depresję. Zresztą w warunkach jej życia,<br />

absolutnej samotności, przy stykaniu się ze światem zewnętrznym jedynie<br />

w formie nieustannych trosk i kłopotów — trudno o pogodę umysłu.<br />

Razem z listem Pani, skąd dowiedzieliśmy się dopiero o śmierci nieodżałowanego<br />

zacnego W. Nałkowskiego, przyszedł list od przyjaciela naszego-


290 Z NIEDRUKOWANEJ KORESPONDENCJI<br />

dr. Wrońskiego, który jest, jak to widać z listu, umierający albo przynajmniej<br />

bardzo chory. O sobie pisać mi się nie chce, gdyż nic dobrego nie<br />

mam do napisania. Znowu choroba zmieniła charakter i teraz przeważnie<br />

na kiszki chory jestem ; — wszystko to jest smutne, nudne i odrażające.<br />

I tom Dębiny wyjdzie zapewne w m arcu niezależnie od dalszych części,<br />

będzie miał około 500 str., ale jest książką tak dziwną, że nie wiem, czego<br />

się m am po niej spodziewać. Osobiście widzę postęp artystyczny od czasu<br />

Płomieni, ale postęp niekoniecznie w popularnym kierunku, powieść nie jest<br />

„sympatyczną” ...<br />

...Męka niewypowiedzianości zaczyna mię już doprowadzać do rozpaczy.<br />

Sam już nie umiem rozróżniać pomiędzy myślami, które wydają mi się<br />

ogólnie znanymi, ponieważ ja się z nimi przez długie obcowanie oswoiłem<br />

-— a myślami istotnie mającym i obieg. Brak wszelkiej szlachetnie i rozlegle<br />

myślącej krytyki, krytyka, która poprzestaje na uszczypliwościach lub nawet<br />

na przypadkowych nie związanych z m oją pracą rzeczywistą pochwałach,<br />

przyczyniają się do poczucia osamotnienia. Ostatnio zatrułem się kilkoma<br />

notatkam i Irzykowskiego. O ile tyczą one moich prac, są one prowokacją<br />

i chęcią zirytowania mnie, ale Irzykowski nawet nie zdaje sobie sprawy<br />

z zagadnień, jakie porusza, nie jest przygotowany do obrony swego stanowiska,<br />

którego właściwie nie zna i gdybym m u chciał poważnie powiedzieć,<br />

zrobić bym m usiał raz na zawsze krzywdę.<br />

...Pisze on, że „historia sama się robi”—to jako krytyka dzisiejszych naszych<br />

usiłowań rozbudzenia dziejowej świadomości w narodzie. Przecież już trzeba<br />

być ślepym, aby nie widzieć potężnych organów celowej i konsekwentnej woli,<br />

robiącej historię przeciwko Polakom. Sam umysł Irzykowskiego jest pośrednim<br />

wynikiem działania tych sił. Niezależnie od tych sił celowo wrogich, wszystkie<br />

inne konstruktywne siły ludzkości działają tak, jakby Polaków nie było, nie<br />

liczą się z nimi, wytwarzają nastroje i usposobienia, systemy wartości i działania,<br />

m ające za jedną z cech to, że my nie wchodzimy tu wcale w rachubę,<br />

o ile więc m y nie tworzymy przynajm niej sami dla siebie świadomości h i­<br />

storycznej, przyjmujemy stan rzeczy, wykluczający nas, dążący do wyeliminowania<br />

nas i to uważamy za normę, za samą rzeczywistość, można się<br />

otruć tymi myślami i brakiem sił własnych. Niech Bóg wybaczy tym, co<br />

mnie zamordowali. Zdrowie znika tak strasznie, znika wszelka siła, wszelka<br />

chęć i zdolność życia: wszystko stało się dla mnie m urem i wykonywaniem<br />

obowiązku, a przecież nie ustąpię póki zostanie choć trochę siły, będę się<br />

jak skąpiec zużywał, by wykonać jaknajwięcej z tego, co widzę ponad sobą,<br />

a widzę dzisiaj właśnie jasno i wyraźnie. O Boże, Boże — gdyby mieć<br />

lat. 25 po raz drugi, jeszcze raz 5 lat życia, tylko 5.<br />

Nawet w tych warunkach — liczę, że za 5 lat będę znał wszystkie klasyczne<br />

dzieła (w oryginałach) poezji i historii europejskiej od X V wieku aż<br />

do naszej chwili, że będę znał zasadnicze dzieła i pomniki myśli religijnej<br />

ludzkości i najważniejsze pisma z czasu poprzedzającego wiek X V I. W tedy<br />

mógłbym pisać — trochę o umyśle europejskim nie in abstracto, ale w myśl<br />

moich metod. D o tego czasu muszę robić prace cząstkowe, muszę starać się<br />

produkować dużo beletrystyki. Zresztą wierzę, że gdy dojdę do ostatecznego<br />

wżycia się w światopogląd własny, gdy zżyję się z nim, zacznę pisać d ramaty.


Z NIEDRUKOWANEJ KORESPONDENCJI 291<br />

Czasami mam godziny, gdy budzą się we mnie nowe jakby zdolności i potęgi<br />

myślenia, ale szybko to ginie.<br />

...Ach, mieć teraz dużo sił, zdrowia, przynajm niej norm alne ciało ! W ta ­<br />

kich zwątpieniach myślę o Wyspiańskim, o jego męstwie wśród cierpień,<br />

0 rzeczach, które pisał on ołówkiem, założonym między bandaże ręki, z której<br />

kości wychodziły. To jest m oja modlitwa i mój patron. Nie umiem<br />

wybaczyć „literacikom” oschłego tonu, gdy mówią o Wyspiańskim. W ogóle<br />

nie ma klasy ludzi — tak mało zdolnej do bezinteresowności wobec nowych<br />

myśli, nowego poznania, niż literaci.<br />

...Czytam także pamiętniki Emersona — jak dotąd z m ałą korzyścią.<br />

Przedwczoraj otrzymałem biuletyn tutejszego tow. filozoficznego i nagle<br />

uderzyło mię moje nazwisko. To jakiś pan W acław Grzybowski z K rakowa<br />

mówił o stanie filozofii w Polsce. Ze m ną obszedł się bardzo łaskawie<br />

1 wyznaczył mi miejsce u samego szczytu, ale nie jestem pewien, czy to, co<br />

według niego mam „wyznawać” — jest m ądre, bo w ogóle niezupełnie własne<br />

poglądy poznawałem w tym wykładzie. Zdaje się, że jestem odnowicielem<br />

Cieszkowskiego. Zresztą Włosi czynili referentowi wyrzuty, że się mało<br />

od niego dowiedzieli o kimkolwiek. Żeromski, Wyspiański figurują między<br />

filozofami bez wzmianki o formie w jakiej tworzą.<br />

Niestety w tym roku krajać się dać muszę, jeżeli nie 7. nogą to z kiszkami,<br />

zapadam raz po raz na t. zw. „etranglem ent d’hem ie”, jak to doktorzy nar<br />

zywają, i za każdym razem lękam się, że się wywiąże . . . — a ból jest taki,<br />

że w padam dosłownie w konwulsje i przez 24 — 36 godzin jestem do<br />

niczego — a w ciągu 39 tygodni już czwarty raz wczoraj mnie to spotyka.<br />

Serdecznie pozdrawiam Państwa<br />

Wasz St. B.<br />

...Czy znacie Państwo Tołstoja, szkic o Szekspirze. Popisał on tam straszne<br />

rzeczy o Learze. Mówi, że żaden człowiek nie zniósłby niedorzeczności założeń<br />

tego dzieła, gdyby nie sugestie, którym każdy ulega. Zdaje mi się, że<br />

to prowadzi nas dalej. Mianowicie, czy cała kulturalność nasza nie polega<br />

na tym, że ulegamy pewnym sugestiom a priori, że m am y do nich zaufanie.<br />

Starsze rzeczy Tołstoja posiadają ten sam charakter trawiących kwasów,<br />

jak artykuły Irzykowskiego. W ogóle ciekawa to rzecz, że niewątpliwie<br />

każdy z nas posiada wyrobione świadome lub bezwiedne ja swoje, które do<br />

pewnego stopnia tylko jest związane z ja biologicznym i które może odczuć<br />

zagładę tego ja biologicznego jako swe potwierdzenie.<br />

Klasyfikacja umysłów kulturalnych, form kultury może brać za podstaw ę:<br />

1) sposób tworzenia się szerszego ja,<br />

2) jego stosunek do ja biologicznego, gdy jest stworzone.<br />

Może tu nie kończyć się dla jednego i tego samego umysłu na jednym<br />

takim ja.<br />

Niewątpliwie obecny kryzys kulturalny polega na tym, że żadna postać<br />

ja szerszego nie wydaje się nam bezwzględną i że wskutek tego ja biologiczne,<br />

energia walki o byt wydaje się kryterium ostatecznym, gdy jednak staramy<br />

się rozwiązać to kryterium, spostrzegamy, że owo pozornie najniewątpliwsze<br />

ja walki o byt jakby nie istnieje, jest tylko geometrycznym punktem,<br />

jest tylko tym, co m atem atyka nazywa „granicą” (lim).<br />

Feuerbach, Stirner, Marks mieli do czynienia z tym zagadnieniem. I sta-


292 Z NIEDRUKOWANEJ KORESPONDENCJI<br />

rali się je rozwiązać bez ja szerszego przynajmniej świadomie i konsekwentnie<br />

przyjętego. U M arksa ja szersze stało się rozwojem, podobnie u ewolucjonistów.<br />

Ale Irzykowski odchyla wszystkie sugestie i w gruncie, gdy się<br />

go przyciśnie do m uru — spostrzeże, że i on m a ja szersze — a mianowicie<br />

prawo do umysłowych kaprysów wszystkich naraz i każdego oddzielnie.<br />

Byłem, jestem i będę nudny.<br />

Raz jeszcze Wasz z głębi duszy<br />

Stanisław.<br />

Tym i dniam i skończyłem szkic (duży) o umysłowości Heinego, rzecz,<br />

która mi się napisała sama w trakcie całkiem innych robót. Teraz ją będę<br />

przepisywać i zobaczę do czego podobna i co więcej robić.<br />

Drodzy Państw o!<br />

Do dr. R. Buberów<br />

b. d. Przed Bożym Nar. 1910.<br />

List ten przyjdzie na św ięta: proszę przyjąć więc wyrazy serdecznych naszych<br />

życzeń; co do nas — to cieszymy się tylko z radości Ireny, która jak<br />

zawsze choinki oczekuje — a zrobiła takie postępy, że możemy już jej dać<br />

angielską, wprawdzie b. łatwą książkę jako prezent. Przy tej sposobności zapoznałem<br />

się z angielskim sposobem wydawana dla dzieci i jestem nim' zachwycony<br />

: najdrobniejszy szczegół okładki, papieru, w jaki jest ona oklejona<br />

— wszystko jest wyzyskane, by bawiło dziecko. Oczekuję tylko, czy<br />

Poł. przyśle książek polskich, o które prosiłem, bo to byłby gorzki . zawód.<br />

Sam o sobie wolę nie pisać, z płucami poprawa nastąpiła duża, ale stan<br />

nogi i kiszek, które muszą być owrzodziałe wewnętrznie i zewnętrznie, nieustanne<br />

wrzody spowodowują zatrucie istnienia tak, że często nie umiem sobie<br />

dać rady z przygnębieniem. Najstraszniejsza jest nieruchomość. Myślę, że<br />

przed wiosną trzeba będzie się na operację zgodzić — byle tylko zgodzili się<br />

na nią lekarze, t. j. byle uznali, że zyskam przez to ruch, dostęp do świata.<br />

Ale wolę o tym nie pisać. Możecie sobie Państwo wyobrazić, że myśl obum<br />

iera i choruje w takich warunkach i ja ciągle się błąkam między stanami<br />

ekstazy intelektualnej, która co raz rzadziej mnie nawiedza i zupełnej apatii,<br />

która konstatuje prawdę, lecz nie jest przez nią pobudzona. Słoneczny<br />

spokój przychodzi rzadko: muszę więc z nieufnością traktować wszystko,<br />

co myślę. Rzadko teraz zdarza mi się spotkać książkę, która dałaby mi silne<br />

poczucie wartości istnienia: najczęściej wszystko się kończy na suchej<br />

aprobacie. Ponieważ lubi Pan M acau la^a — zwracam uwagę na Carlyle’a<br />

Fryderyka Wielkiego — znam tylko 8 tomów z 15, ale między nimi te,<br />

które traktują o starym Fryderyku Wilhelmie ojcu ■— są niezrównane. Rzecz<br />

jest w niemieckim przekładzie. O statnie rozdziały z opisem śmierci Fryderyka<br />

W ilhelma dają wrażenie bewzględnie jakbyśmy przeżyli to wszystko:<br />

mnóstwo barwnych żywych postaci, cały chaos X V III wiekowych figur,<br />

dziwactw i dziwaków — ale styl Carlyle’a nie pozwala na takie dolce far’<br />

niente, jakie daje M acaulay i czasami d rażni: prowokują także jego ultrakonsekwentne<br />

wyskoki — ale im więcej zapoznaję się z Carlylem, tym bardziej<br />

go podziwiam i szanuję. Tłumaczę po trochu Bruna, Machiavellego<br />

i V ic a : Bruno mnie zadziwił istotnie: nie wierzyłem, aby było tak wiele<br />

argumentów na korzyść tezy, że Spinoza czerpał z niego. Osobiście w tezę


Z NIEDRUKOWANEJ KORESPONDENCJI 293<br />

tą wierzę ze względu na znane dane psychologiczne— ale powinowactwo między<br />

Eroici Furori a Etyką jest tak wielkie, że abstrakcyjnie wyłożone te dwie<br />

myśli kryją się zupełnie. Pomimo to jednak w istocie wizje świata, Bruna<br />

i Spinozy były różne, tendencje często rozbieżne, rozkłady wartości inne, ja ­<br />

ko precyzja filozofie ich były całkiem odmienne a stały się podobnym'" dzięki<br />

fatalizmom wykładu filozoficznego, dzięki temu, że myśl zawsze stawia<br />

opór, gdy chcemy się nią posługiwać w celu czysto poznawczym w oderwaniu<br />

od praktyki tak lub inaczej zakreślonej.<br />

Czytam także drugi traktat Berkaleya i przekonywam się jak bezcelową<br />

rzeczą jest czytanie „historii filozofii” — przychodzi oryginał i widzimy,<br />

żeśmy nie mieli pojęcia o myślicielu — a straciliśmy świeżość w zetknięciu<br />

z nim. Berkaley bardzo wyrósł w moich oczach i we Lwowie osoby,<br />

które uważają za punkt wyjścia filozofii p y tan ie: „czy Pan wierzy w istnienie<br />

tej oto filiżanki” stanowczo skorzystałyby, czytając go.<br />

...S. T. Coleridge — człowiek, którego kocham za wielkie podobieństwo<br />

— broń Boże nie w geniuszu jego — i moim pożal się Boże — wysiłku —<br />

napisał wśród wielu poezyj różnej wartości — odę, która jest moim zdaniem<br />

najwyższym z jego utworów i tragedia życia jego jest w tym, że jest<br />

to oda „dejection” na ubytek sił w nim samym, zanik radości.<br />

„M y genial spirits fa il;<br />

And w hat can these avail<br />

T o lift the smothering weight from off my breast<br />

It were a vain endeavour,<br />

Though I should gaze for ever<br />

O n that green light that lingers in the w est:<br />

I may not hope from outward forms to win<br />

T he passion and the life, whose fountains are within.<br />

O L a d y ! we receive but w hat we give”<br />

(M ój duch ubywa i próżno bym kusił się wydobyć spod nacisku<br />

moje serce: nadarem no zatonąć wzrokiem w zielonej rozświacie,<br />

która na zachodzie trwa om dlew ająca: nie z zewnątrz przychodzi<br />

nam pomoc, formy, co są poza nami, nie natchną mnie żarem,<br />

życiem, nam iętnością: otrzymujemy to tylko, co d ajem ).<br />

Reakcja w Rosji sroży się, a w Polsce zapuszcza korzenie wszystko, co<br />

przekazała nam przeszłość, by zeżreć, zatruć fundam entalne całe życie narodu.<br />

Dziś dostałem list od Brata o organizowaniu się związków rodowych,<br />

szlacheckich, mających za podstawę zabezpieczenie ziemi znajdującej się w po<br />

siadaniu rodu na prawach ordynacji. Już zorganizowały się i zostały zatwierdzone<br />

związki Zaleskich, Radziwiłłów, obecnie organizują się związki<br />

Potockich, Zamoyskich i... Belina-Brzozowskich. Ponieważ związki te<br />

opierają się na zupełnie feodalnych zasadach heraldycznych, więc założyciele<br />

tego ostatniego związku prawnie nie mogą mnie pominąć, gdyż indywidualnie<br />

człowiek nie potrzebuje nic posiadać. Jest to organizacja potworna,<br />

bezwzględne przymierze między posiadającą szlachtą a status quo<br />

rosyjskim, buduje się w ten sposób cytadele uciemiężenia chłopskiego,<br />

uwstecznienia społeczeństwa. Oczywiście zabawa ta obejdzie się beze mnie<br />

— t. j. żadnego podpisu (na tym kończyłaby się m oja rola) nie dam, ale<br />

oburzył mnie i przeraził sam fakt jako symptomat m oralny i historyczny.<br />

Szlachcic polski postanowił bezwzględnie zjeść Polskę.


294 Z NIEDRUKOWANEJ KORESPONDENCJI<br />

M ój Boże — czytam W hitm ana pro zę: Perspektywy demokracji — jest<br />

to akt wiary Stanów Zjednoczonych w własną misję, nie szczędzący ostrej<br />

krytyki — rzecz prorocza — a jednocześnie nowoczesna i zaraz po tej rozprawie<br />

— list W hitm ana do rosyjskiego tłumacza — gdzie pisze on „o powinowactwie<br />

w przyszłości, w posłannictwie, w samym ogromie — pomimo<br />

strasznego przedziału w formie politycznej Rosjii i Ameryki” . Nie mogę<br />

przymusić się do skończenia tej książki, tak jak nie mogę czytać L. Hearn,<br />

Kiplinga — rzeczy z oceanicznego św iata: — gdzie jest nasza przyszłość<br />

w tym wszystkim Rozpacz i beznadziejność bezwzgędna: nie umiem myśleć<br />

tylko dla Polski i w Polsce — a tu wszędzie urywa się droga, wszędzie<br />

m ur lub rwanie się par force produkuje optymizm. Żeromski au fond jest<br />

optymistą — a raczej to na jedno wychodzi. Sieroszewski — a poza nami<br />

tacy Askenazowie, a jeszcze płycej Feldman, wszechobecny Kurz i pajęczyna...<br />

Z serdecznym pozdrowieniem i uściskiem...<br />

Padał do druku L. W U D Z K I<br />

TR E ŚG IO FO R M NA ZA K RĘCIE<br />

1. NOWE EPOPEJE<br />

M odne jest dzisiaj wśród moich rówieśników odmieniać na wszystkie strony<br />

słowa „epika, epickość, epicki” . M ody są jak wiadomo zmienne, zwłaszcza jeśli<br />

chodzi o słowa - przeboje, pojawiające się w tym czy innym żargonie. — F ajny,<br />

klawy, byczy, morowy — kicz, knot, szmira — technika, faktura, smaczne<br />

— szczerość, bebechowość, autentyzm — oto kilka przypadkowo dobranych<br />

beniaminków i ofiar mody. Tem aty, które się miele po kawiarniach są<br />

prawie niezmienne, tak samo ludzie, a nowe słówko zawsze przyjemnie odświeża<br />

atmosferę, ba! upaja niekiedy. Ponieważ jednak do roli krytyka należy<br />

mieć pod ręką sole trzeźwiące, oraz przysłowiowy płot, przeto jednego<br />

z upojonych dokonanym właśnie poematem (kilkanaście stronniczek) zapytałem,<br />

czy przeczytał choć parę tomów powieści Szołochowa Cichy Don,<br />

a drugiemu, który właśnie tworzy poemat, odczytałem parę fragmentów<br />

zmonografii historyczno - socjologicznej Bernarda Fay’a Roosevelt i jego<br />

Ameryka (tł. I. Panenkowa, „Rój” 1935). T a książka dobrze nadaje się do<br />

naszych rozważań. B. Fay, wykładający w Sorbonie o Stanach Zjednoczonych,<br />

a na uniwersytetach amerykańskich literaturę francuską (jest taka jego<br />

książeczka, którą się czyta przyjemnie — Panorama de litteralure franęaise<br />

contemporaine), to francuski M aurois na Amerykę, Maurois kompetentniejszy,<br />

a utalentowany bodaj tak samo. Książka jego o Ameryce jest ambitna.<br />

W sugestywnych skrótach historycznych maluje „amerykanizm”, narastanie<br />

sił i form ustrojowych, skomplikowany obraz politycznej, społecznej i kulturalnej<br />

dzisiejszości amerykańskiej przedstawia w proporcjach właściwych,<br />

znajdując w nich jednak miejsce dla dowcipnie podpatrzonego szczegółu, lub<br />

charakterystycznej anegdoty. Książkę tę, oddającą czytelnikowi rzetelne usługi<br />

informacyjne, czyta się łatwiej i przyjemniej niż niejedną renomowaną<br />

powieść. Rzekłbyś -— Iliada amerykańska, napisana stylem bajronicznym.<br />

A że to jest istotnie „utwór epicki..., w którym na tle jakiegoś rzeczywistego,<br />

a niezmiernie doniosłego wypadku dziejowego odtwarza się obraz życia całe­


TRESCIOFORM NA ZAKRĘCIE 295<br />

go narodu...”, przeto chcę zaprezentować nieco „faktury” tej nowoczesnej<br />

epopei. Myślę, że cierpliwość czytelnika będzie wynagrodzona.<br />

„Ten szał pracy, to upodobanie w działaniu, które nakazuje zawsze zapominać<br />

o spoczynku, o chwilach wolnych, o przyjemnościach, — które nawet<br />

używanie zabawy zastępuje wysiłkiem gry, to wszystko jest ten właśnie system,<br />

któremu patronowali filozofowie francuscy z osiemnastego wieku. N ajinteligentniejszy<br />

z nich, Voltaire, w najbardziej uroczej ze swych książek...<br />

dochodzi do wniosku, że wszystko jest wyzute z wartości i znaczenia prócz<br />

jednej tylko pracy. „U praw iajm y nasz ogródek”, powiada Gandide... Osiemnasty<br />

wiek... wydarł mnichów z ich cel, uczonych z ich laboratoriów, ludzi<br />

towarzystwa z ich salonów, aby z nich wszystkich uczynić polityków, przemysłowców<br />

i dziennikarzy. •— W Europie... stare lenistwo, stara mądrość,<br />

stara powolność przeszkodziły osiemnastemu wiekowi w dopełnieniu jego<br />

programu, i jego powaga została w ten sposób ocalona. Ameryka przeciwnie,<br />

ze swoją ugorującą ziemią, ze swą ludnością chciwą i posłuszną, szczerą<br />

i pracowitą pośpiesznie poczęła realizować te myśli i budować ten świat idealny,<br />

o którym jej mówiono. — I widzimy go dzisiaj ! ...Politycy, kapłani,<br />

sędziowie, profesorowie, pisarze, kobiety i dzieci, wszystko poddaje się regule,<br />

każdy się śpieszy, każdy działa. To jest apoteoza pracy użytecznej. I to jest<br />

katastrofa<br />

Inny fragm ent:<br />

„Każdy kraj m a swój sposób zaspokajania swoich radykałów : w Anglii<br />

ofiaruje się im kazania w stylu metodystów i niskie taryfy celne, we Francji—<br />

pacyfizm i sklepy tytoniowe, w Rosji — życie paru milionów ludzi. W Ameryce<br />

pan Jefferson ofiarował im dorzecze Missisipi”.<br />

Parę zdań z obszernej bio-geografii:<br />

„ W Nowym Jorku człowiek się elektryzuje przez samo dotknięcie klamki<br />

u drzw i; a od czasu do czasu, gdy się chce telefonować, doznaje się szczególnego<br />

w rażenia: to znak, że zorza północna wprowadza charakterystyczne zaburzenia<br />

w telefoniczne i telegraficzne komunikacje danej okolicy. W lecie<br />

i w jesieni wielkie burze elektryczne rozpętują się tutaj raptownie nad ziemią,<br />

przerażając kobiety...”<br />

Z charakterystyki prezydentów :<br />

„Do tych, których p. H arding uwielbiał, należał p. Hoover... Hoover wyglądał<br />

jakgdyby był zawsze w złym humorze, a H arding był zawsze w tak doskonałym<br />

humorze, że na mocy samego praw a przeciwieństwa nie mógł go<br />

nie fascynować ten człowiek, który m iał usta za małe, brzuch za wielki, cz t-<br />

szkę za okrągłą, ręce spocone i oblicze wydęte gorli,, ością... Gruby człowiek<br />

o małych świdrowatych oczkach, który od lat dziesięciu wyczekiwał na swoją<br />

godzinę i który pośpieszył teraz chwycić okazję, jak żaba chwyta strzęp<br />

czerwonej materii, jak ryba chwyta robaka z ziemi” .<br />

A teraz coś dla pp. kolegów specjalizujących się w „poem atach barbarzyńskich”<br />

:<br />

„Tworzyły się najrozmaitsze ugrupowania, młodych kobiet, starych panien,<br />

młodych chłopców, mężczyzn żonatych etc., poto, by sobie albo bliźniemu<br />

narzucać te lub inne wyrzeczenie się, uznane za m oralne: abstynencja<br />

od alkoholu, od palenia tytoniu, zakaz teatrów i sportów w niedzielę, prohibicja<br />

gier hazardowych, loteryj itd. itd. Ale jednocześnie w tym upajającym<br />

klimacie, pod wływem tego zdrowego, obfitego, intesywnego odżywiania,


296 7RESCI0F0RM MA ZAKRĘCIE<br />

wśród tego wzmagającego się i szerzącego dokoła luksusu, rosła rasa chciwa,<br />

0 skórze białej, wielkich, giętkich, zgorączkowanych i pogańskich ciałach” .<br />

Rolę kościołów w życiu amerykańskim podmalowuje Fay, opowiadając historię<br />

wielkiego procesu sądowego protestantów ze zwolennikami teorii D arwina,<br />

procesu, w którym „...i religia i nauka zmaltretowane przez swych<br />

obrońców i okryte śmiesznością przez swych wyznawców. ...Z jednego końca<br />

Stanów na drugi rozbrzmiały po dziennikach echa tej afery. Z wysokości<br />

ambon zagrzmieli pastorzy, babtyści, metodyści, presbiterianie. Jedni za ludźmi,<br />

drudzy za małpami, jedni za Mojżeszem, drudzy za Darwinem. Znalazł<br />

się nawet jeden taki, który wstąpił na ambonę z małpką, uwiązał ją na przodzie<br />

ambony, poczem, zwróciwszy się do wiernych swoich parafian, wprost<br />

ich zagadnął, czyli w tym nędznym i brzydkim stworzeniu rozpoznają przodka,<br />

ojca, brata, człowieka W rażenie tej demonstracji było ogromne i wszystkie<br />

dzienniki amerykańskie podały fotografię małpy i jej pastora” .<br />

No i wreszcie ostatnia perełka — fragm ent z charakterystyki roli uniwersytetów<br />

w życiu polityczno - kulturalnym :<br />

„...Profesorem zostawał ten, kto nie mógł zostać niczym lepszym... Opow<br />

iadają, że gdy Teodor Roosevelt przyjmował raz w Białym Dom u sławnego<br />

murzyńskiego pisarza, Bookera W ashingtona, miał wtedy u siebie wśród<br />

gości także kilku białych. Jeden z tych białych czuł się mocno nie w sosie;<br />

pochodził z Południa i nie uśmiechało m u się spożycie śniadania w towarzystwie<br />

kolorowego człowieka, ale na zaproszenie do Białego Domu nie mógł odpowiedzieć<br />

odmownie. Nie chciał jednak Bookera W ashingtona traktować<br />

jako równego sobie. „Nie mogę mówić do niego per „pan” , tłumaczył swej<br />

żonie, ale skoro prezydent zaprasza mnie razem z nim, nie mogę też mówić<br />

do niego per „Żorż” (imię rodzajowe i poufałe, jakie biali zwykle nadają<br />

służącym m urzynom !). „Co robić” powtarzał. Żona była to kobieta z głow<br />

ą — znalazła wyjście. „M ów do niego profesorze” . T ak się stało i sprawa<br />

została rozstrzygnięta...”<br />

M am nadzieję, że czytelnicy znaleźli niejaką przyjemność w lekturze tych<br />

fragm entów „popularnej monografii”, która w moim przekonaniu spełnia<br />

wszystkie warunki epopei — prozą. M a przecież i bohatera — Roosevelta,<br />

którego wspaniałą młodość, pracowite początki, bohaterską walkę z chorobą,<br />

oraz wyczyny kandydackie i prezydenckie obserwujemy na przestrzeni paruset<br />

stronic. M a i „księgi” czy „pieśni” z pięknymi ty tułam i: — Odkrywcy<br />

1 W ynalazcy; Rozbitkowie, trzej królowie drew niani; Prorocy stalow i; Sztaba<br />

złota, czy cielec złoty; Ameryka zgubiona; Roosevelt i Kongres, czyli<br />

sztuka ugłaskiwania zgromadzeń itd. M a w tych „pieśniach” różne zabawne<br />

refreny, powracające jak ten o Hooverze — o parlamencie, o prasie i in.<br />

N o i m a to impoderabilium, drobnostkę — ładunek umysłowy człowieka<br />

kompetentnego.<br />

W tym miejscu ktoś zainteresowany a przewidujący może spróbować takiej<br />

finty: — „Dobrze już, dobrze, choć jak na żarty trochę za długo. Wszyscy<br />

wiemy, że poziom prasy dziennikarskiej, publicystycznej i t. d. podniósł się<br />

znacznie, ale cóż z tego w ynika!” Otóż nie! Zestawianie publicystyki z odpowiednimi<br />

form am i lirycznymi z punktu widzenia środków ekspresji<br />

i celowości gatunków odłóżmy na kiedyindziej. T u chodzi o m odną epikę.<br />

Musimy raz zebrać i unaocznić rzeczy choćby oczywiste, skoro mimo ich oczywistości<br />

mogła powstać m oda tak naiwna i kom prom itująca młodą poezję,


TRESCIOFORM NA ZAKRĘCIE 297<br />

m oda, której zwolenników przybywa, ku radości i usprawiedliwieniu starszej<br />

generacji pisarzy. Jeszcze w r. 1935 na pierwszej stronie „Wiadomości Literackich”<br />

skostniały ale wykształcony K. W. Zawodziński mógł wydziwiać na<br />

uparte życie martwego rodzaju literackiego” . Dziś... Dziś łysawe i gołowąse<br />

Koźmiany klecą swe zamówienia w bratnim szeregu; ich szczęśliwość m ąci zapewne<br />

tylko jedna myśl — czemu wsześniej nie wpadli na tak łatwy i „owocny”<br />

sposób, a mniej zręczni i naiwniejsi „epo - m ani” patrzą na to z żałosną<br />

surowością i coć tam ględzą o ewolucji, o pełnym oddechu, szukając właściwie<br />

metafizyki w rzemiośle i osiągając — rzemieślnicze horyzonty w m etafizyce.<br />

W róćmy więc do artyzm u prozy. Że książka Fay’a to nie standart „reportażowy”<br />

przekonać może łatwo choćby zestawienie z takim np. naszym rodzimym<br />

K. Wrzosem, w tychże „W iadomościach” za Rewolucję w Grecji na<br />

pierwszym miejscu przez Rogoża w ychw alanym :<br />

„Wysoko biją ambicje Venizelosa. Wysoko zasiada jego przeciwnik —<br />

Tsalderis. Przy każdym z nich znajduje się kobieta. (T u porównanie tych<br />

kobiet, będące powtórzeniem życiorysów podanych przedtem parokrotnie).<br />

W Neapolu lub Paryżu przebywa pani V enizelos; w Atenach przy ulicy<br />

Kifisa rezyduje pani Tsaldaris” .<br />

Tego chyba wystarczy dla odczucia różnicy między standartem , a tw órczością.<br />

Idźm y dalej. Oto znowu tłumaczona (ppłk. dypl. Janusz Gaładyk)<br />

książka Ernsta Jiingera Książę piechoty. Prosta — luksusową prostotą wyrafinowanej<br />

kultury i bogatych przeżyć — rzeczywiście bezpretensjonalna, obliczona<br />

raczej na dydaktykę relacja oficera liniowego. Nie mogłem powstrzym<br />

ać się, żeby nie podkreślić wyraźnego rysunku rytmicznego w cytowanych<br />

fragm entach:<br />

„...Mieliśmy wszyscy silne uczucie przynależności do naszego odcinka, byliśmy<br />

mocno z nim zrośnięci. Znaliśmy go/gdy się jak czarna wstęga ciągnął<br />

przez zaśnieżony krajobraz/kiedy kwieciste ugory w godzinę południową/<br />

przesycały go upajającym i zapacham i/albo gdy widmowa bladość pełni/oświetlała<br />

ciemne jego kąty/w których roje szczurów pędziły tajemnicze życie.../<br />

Siadywaliśmy weseli w długie wieczory letnie/na ławkach z gliny/gdy ciepłe<br />

powietrze niosło od nieprzyjaciela/odgłosy pracowitych stuków i rodzimą piosenkę.<br />

/Waliliśmy się na belkowania i skręcony drut/gdy śmierć stalową m a­<br />

czugą grzmociła po okopach” .<br />

M am y już epikę marynistyczną (coprawda niektórzy wolą Zwierciadło<br />

morza od ballad o pniu sosnowym), będziemy zapewne mieli i poemaciki b a­<br />

talistyczne. Czemużby nie Łatwo i owocnie... Jeśli się m a za sobą kurs podchorążych...<br />

Ktoś dostanie zamówienie, ktoś inny uzna, że jemu wypada,<br />

a chór spóźnionych długo w noc będzie rozważał nad czarną sprawą tężyzny<br />

i bohaterstw a: z punktu widzenia możliwości renesansu oktawy. Co do mnie,<br />

odpowiednik współczesny poem atu dydaktyczno-bohaterskiego, rapsodu, widzę<br />

właśnie w prozie takiej jak Ernsta Jiingera.<br />

W tej modzie na epickość jest coś bardzo nietaktownego, coś z nieodpowiedzialnego<br />

wścibstwa, coś z rasowej grafomanii. (Mówię o „am atorach” -—<br />

bo „epicy” zawodowcy są znacznie uczciwsi: oni rozwijają tylko do „wielkiej<br />

formy” proceder zarobkowy, polegający na odwalaniu reklam drogeryjnych<br />

i monopolowych panegiryków i t. p.). Zważmy tylko. Z jednej strony<br />

kompetencja, znawstwo, obfity m ateriał mieszczący się w prozie łatwo i wy­


298 TRESCIOFORM NA ZAKRĘCIE<br />

godnie — z drugiej zaś: skromniuśka z natury rzeczy „treść” i dziecięcaufność,<br />

że jakoś tam ocali „m agia słowa” . No bo przecie rzetelnie informować<br />

i opowiadać wierszem nikt nie zamierza. Nikt nie napisze rymami ani Faya,.<br />

ani Jiingera, ani Szołochowa. Tymczasem każdy z tych autorów wytrzym<br />

uje najzupełniej konkurencję z naszymi wierszopisami jeśli chodzi o dostarczenie<br />

rodzynek poetyckich, tej właśnie „magii” . Cóż potem dziwnego, że<br />

„nikt wierszy nie czyta” . Już Sałtykow-Szczedrin, we wspaniałym poczuciu<br />

możliwości prozy szydził z krygowania w rymach i m etrach tego, co można<br />

powiedzieć prosto.<br />

Specyfikacja rodzajów literackich — produkt rozwoju ekspresji, oraz rozszerzenia<br />

tem atyki — nie jest jednak bynajm niej równoznaczna z przydziałem<br />

zakresów. O d początków tej specyfikacji, t. zn. od chwili, kiedy utwór<br />

wierszowany przestał być workiem na wszystko — od metafizyki po sadzenie<br />

bobu i praw idła gramatyczne — kiedy tę rolę „worka” w poczuciu swej samowystarczalności<br />

przyjęła proza, na statycznej (mniej_- więcej) dotąd mapie<br />

„podziału wpływów” poszczególnych rodzajów literackich zaczyna się dynamika,<br />

ruch. Możemy obserwować, jak bogacąca się proza bruździ w coraz<br />

to nowym dominium poezji, aż wreszcie je wykupuje na wyłączne już władanie.<br />

I jeśli jakiś watażka syberyjski mógł się przewrócić w grobie, gdy na wycyganionej<br />

przez Stany Alasce tysiące Yankesów rzuciło się do kopania złota<br />

i oszukiwania Indian, to Lukrecjusza przed czym podobnym na wieść o Diderocie<br />

powstrzymać mogła jedynie solidarność zawodowa. Dydaktyka, historia,<br />

filozofia, moralistyka itd. kolejno, drogą pracowitego wymusu, przepadły<br />

wierszopisom. Dziś wolno im w te krainy zapuszczać się tylko w charakterze<br />

gości — na stylizowany piknik. Z wszechobejmującego (lądy i ...wody)<br />

mocarstwa pani Poezji, w którym „słońce nigdy nie zachodziło” wykrojono<br />

im mały, górzysty i raczej chm urny kraik, zwany Liryką. Nie koniec<br />

na ty m ! Żeby wyciągnąć porównanie do końca, możnaby mówić jeszcze<br />

0 kokwistadorach - kolonistach, którzy i na te szczupłe granice nastają, nie<br />

w ykupując już, ale współdziałając, konkurując — z różnym powodzeniem —<br />

w uprawie terenów dziewiczych. Ale dajm y spokój analogiom i pograniczom.<br />

Ważne jest, że to wszystko odbywa się w myśl praw rozwojowych literatury<br />

1 w jej interesie, ważne jest — co z tego wynika. Otóż wynika jasno awangardowa<br />

rola liryki (jako rodzaju literackiego — w stosunku do innych rodzajó<br />

w !). D ając wyraz artystyczny najintymniejszym, najpierwszym przeżyciom<br />

człowieka opanowującego naturę, ona właśnie m a sygnalizować każdą nową<br />

zdobycz, każdą nową „form ę wewnętrzną”, każdy nowy środek wyrazu.<br />

Wszystkie najlepsze siły, zdolności i przeczucia wierszopisów w tę stronę powinny<br />

być zwrócone, bo tu leży racja bytu, differentia specifica (w sensie<br />

tendencji oczywiście, nie zakresu!) ich zawodu. Doskonałość wyrazu<br />

(t. zn. najwłaściwsza proporcja nieuchwytności z intensywnością) opatentowana<br />

w „małej (z natury rzeczy) formie” wobec historyków literatury, oto<br />

legitymacja wierszopisów, jedynie gw arantująca im kąt spokojny na Parnasie<br />

— jeśli nie w roli „ klasyków tem atu”, to przynajmniej w tamecznym<br />

muzeum rzemiosł artystycznych.<br />

Jednakże odkrywczość dana jest tylko niektórym i tylko niekiedy, a w irtuozeria<br />

czysto rzemieślnicza w zakresie „małej formy” nie pociąga ambitnych.<br />

Stąd też zerkanie ku „wielkiej formie”, ku poematowi, gdzie jako dodatkowe<br />

środki ekspresji (poza czysto fizyczną możliwością nieskrępowane--


TREŚCIOFORM NA ZAKRĘCIE 299<br />

go gadulstwa) przebywa kontrastowość w zestawieniu fragmentów, swoboda<br />

czasu, akcji i miejsca, a więc zmienność tonu i wiele t. p. Ale przepraszam !<br />

— poem at poematowi nie równy... Jeśli nawet to co napisałem o liryce wzbudzi<br />

u kogo zastrzeżenia, to się pogodzimy wszyscy na gruncie empirii (jako<br />

że żaden zdaje się recenzent, naw et rozważając ogłoszone „poem aty” z punktu<br />

widzenia „epickości” nie obwieścił a n i r a z u jej spełnienia; o tworach<br />

epigonów oczywiście nie mówimy.) „Poem at” dzisiejszy, taki jak go<br />

piszą i jak jedynie jest możliwy, t o układ formalny (analogij szukać<br />

w m uzyce!) części lirycznych, bądź też refleksyjno-opisowych, intendujących<br />

do przeżycia lirycznego, które jest motywem<br />

i celem całości.<br />

I dość tu gaworzyć o „epice” .<br />

2. N O W E L IS T Y<br />

Aby jednak zrozumieć w pełni mechanikę przeżywanego „zakrętu” trzeba<br />

wyjść poza rozważania formalne o celowości estetycznej, a zająć się celowością<br />

„życiową” zmian m ody literackiej. Spróbujemy tego na m ateriale<br />

nowelistyki i wierszopisarstwa polskiego ostatniej, doby, wieńczącej ■— jak<br />

wiadomo — zwłaszcza w odniesieniu do młodych — okres impasu ubiegłych<br />

lat czterech, które kilku zaledwie pozycjami dorównują świetności poprzedniego<br />

(1930 — 34) fundam entalnego zwłaszcza dla liryki nowatorskiej czterolecia.<br />

Obserwowałem pilnie plon konkursu „Pionu”, obserwowałem z refleksją,<br />

nieobcą zapewne wielu czytelnikom : — co też właściwie w licznych tych nowelach”<br />

jest z noweli! Że pierwszej osoby używali konkursowicze najchętniej,<br />

to jeszcze nie przesądza o niczym. Jednocześnie „Świat” drukował wybór<br />

mistrzowskich m iniatur nowelistycznych Massimo Bontempellego, równie<br />

często w pierwszej osobie pisanych. Ale dopiero zestawienie tam tych<br />

z Bontempellim unaoczniło całkowicie nieepicką z ducha, bo nie uformowaną,<br />

nie zobiektywizowaną atmosferę tych często zresztą debiutów. Opowiadania<br />

0 sobie — oto najwłaściwsze określenie. W „dobie nieodpisywania na listy”<br />

tą drogą szuka jak widać ujścia i zaspokojenia... co Zapewne ta sama potrzeba,<br />

która pcha ludziom do ręki książkowe wydania listów oraz życiorysy<br />

sławnych ludzi. Potrzeba, która się wzmaga. — W rozpatrywanych tu rodzajach<br />

przejawia się ona jako trium f — złe słowo! — wylew historyczny, wybuch<br />

egocentryzmu „oratio recta”, wczoraj jeszcze modelowana w liryce przez<br />

„pośredniość uczuć” albo przez nagm inny prawie wzrost w drugiej osobie,<br />

w nowelistyce zaś stosowana jako niewinny środek autorskiej kokieterii, nie<br />

prowadzący bynajm niej do jakichkolwiek ekshibicjonizmów.<br />

D ruga rzecz charakterystyczna, to znaczny w konkursie udział poetów.<br />

1 ciekawe, że ci sami, zniekształcający epickość noweli, a więc rozbijający<br />

w pewnym sensie jej typ klasyczny — w wierszach głoszą i realizują odwrót<br />

ku „formom klasycznym” . Czyżby dwa sprzeczne prądy Bynajmniej, to tylko<br />

dwa oblicza tego samego zjawiska. Wiersz „klasyczny” , to nie tylko p rawo<br />

do pełnego (niewyszczerbionego jak u nowatorów) a więc pakowniejszego<br />

obskurantyzmu, to nie tylko foremka ułatw iająca (jako tako wprawnem u)<br />

potoczystość języka, oraz swobodę myśli, ale jeszcze i cały bagaż symboliki,<br />

wyświechtanej, to prawda, ale kompletnej, wyczerpującej wszystkie „klasyczne”


300 TRESCIOFORM KA ZAKRĘCIE<br />

przygody skołatanego ducha. Jak sama już diagnoza lekarska sprawia choremu<br />

złudzenie ulgi, tak wytoczenie na tem at własny dobrej ćwierci wszystkich<br />

nieszczęść mitologicznych, księgi H ioba i elegij łacińskich, zmniejsza w chorym<br />

uczucie osamotnienia i napaw ając specyficzną pogodą, pozwala wertować<br />

dalej te szacowne księgi — aż znajdzie się jakaś alegoria optymistyczna,<br />

a w najgorszym wypadku przynajmniej proroctwo złowrogie, ale za to na<br />

głowy wszystkieh... W tedy ulga. Jednak chwilowa tylko. Dłuższe obracanie<br />

a la wiewiórka młynka, wylepionego receptam i z przed lat kilku tysięcy<br />

prowadzi do stanów dalekich od stoicyzmu.<br />

Rozważyć w arto również coraz większe jakby zniecierpliwienie samymi<br />

sobą i własną robotą wśród tzw. awangardy, a jeszcze bardziej wśród jej<br />

przyjaciół, komentatorów, taborytów, trzymających świecę itp. Awangarda,<br />

to jak wiemy ci, którzy głosili nowe widzenie świata i nowego człowieka.<br />

A więc now e: świat rzeczy i świat wewnętrzny, wyrażone w ścisłym, funkcjonalnym<br />

(już opatentowane) stosunku. A tu raptem zaczęło się mówić<br />

o antynaturalizmie, o przygodzie w nieznanym, Bóg wie co, byle nie<br />

ścisły kontakt z rzeczywistością, na którym odtąd robiono karierę. Zawinili<br />

tu i „klasycy aw angardy”, rozsiadający się na „zdobyczach formalnych”,<br />

zapowiadający, że zwyciężanie w każdej wojnie jest sprawą stale wzbogacanego<br />

i ulepszanego oręża. Ale nie w tym sedno. Ważniejszy jest pęd do fabuły<br />

(odpowiednia biografia w prozie!), będący niewątpliwie — od strony<br />

artystycznej — ucieczką od konwencjonalizmu szablonów „małej formy” już<br />

w ytartych i wyspekulowanych; istotnym jednakże źródłem jest i tu to samo<br />

co u nowelistów i pseudoklasycznych wieszczbiarzy — utrata równowagi. Stosunek<br />

świata rzeczy i świata wewnętrznego przestał odpowiadać szablonom,<br />

którym zaufali. Czy zmienił się świat zewnętrzny, czy oni, czy może tylko<br />

czas Wszystko potrosze, jak to leży w porządku dziejów. Nie jest natomiast<br />

w porządku to, że żadna grupa, żadna szkółka, żadna sitwa literacka<br />

w Polsce całej nie wykazała czujności. Wszyscy spali, wszyscy obudzili się<br />

zaskoczeni, wszyscy chcą swe spóźnione emocje w jak najm niej obowiązujący,<br />

listowny niemal sposób wygadać, wszyscy, niczem ów Szekspirowski Spodek<br />

ze „Snu nocy letniej” łapią się za głowę, szukają oślich uszu („stygmatu<br />

kary” ) i w ołają w naiw nym przerażeniu „gdzie ja jestem, kim ja byłem !”<br />

3. N O W E P R A W A<br />

Oczywiście, zanim opadnie ten czad przebudzenia, zanim młodzi pisarze<br />

w rzetelnej pracy zawodowej nie odzyskają przyrodzonego zmysłu realizmu,<br />

będziemy musieli jeszcze czas jakiś być świadkami tego szału przymierzania<br />

symbolów i apokaliptycznego krygowania się jednych, a ględzenia<br />

o oczach krowy i rewelacyjnym (po raz setny) pisku czajki czy<br />

wrony innych wierszo-, nowelo-, a właściwie listo-pisów. T a prywatna literatura<br />

pójdzie sobie z czasem na wagę, ale strat w zaniedbanych możliwościach<br />

już dziś odżałować musimy..<br />

Jedno jest pewne. Żadna literatura nie powstała w odurzeniu, somnambulice,<br />

czy zbiorowej hipnozie. Czeka nas gruntowna lekcja trzeźwości. Stosunek<br />

świata wewnętrznego i świata rzeczy musi być na nowo unormowany,<br />

a oba jego człony jasne. Wskazuje na to — jeśli już nawet wydzielać literaturę<br />

— całokształt ewolucji spraw literackich. Powieść, nowa epopeja! — uno-


7REŚCI0F0RM KA ZAKRĘCIE 301<br />

silem się nad epiką prozaiczną, żeby wykazać bezsens artystyczny epiki wierszem,<br />

ale przecież powieść właśnie, naw et ona, ten beniaminek wśród rodzajów<br />

literackich przeżywa kryzys. Cóż z tego, że Szołochow każdym zakończeniem<br />

każdego z kilkudziesięciu rozdziałów swej powieści bije (nie domyślając<br />

się) na łeb wszystkich naszych speców od rymowanych opisów trzech<br />

westchnień na tle przyrody, cóż z tego, że Celine pisząc współczesne „Piekło”<br />

prozą, potrafi któryś rozdział zakończyć od niechcenia porównaniem kuperków<br />

tańczących girls do niezmożonej, beznadziejnej pracy transatlantyków,<br />

cóż po tych wszystkich „spięciach”, dowodach potencji artystowskiej, gdy<br />

i tam już raczej z góry w iadom o: kilkaset stron druku, wysiłku oczu, koszt<br />

czasu, a rezultat niemal że przewidziany. Ileż bardziej rewelacyjny jest autentyk,<br />

praw da, czy złuda prawdy. Wielkie firm y wydawnicze, produkujące na<br />

gwałt powieści biograficzne, pisma i życiorysy wielkich ludzi, wiedzą, jak<br />

silne są te potrzeby. Życiorysy, nie reportaże, jak jeszcze do niedaw na!<br />

A więc tu przenosi się akcen t: w stosunku świata zewnętrznego do wewnętrznego.<br />

Dziś ten drugi więcej nas zajmuje, trudniej jakoś z nim poradzić. W poszukiwaniu<br />

kryteriów rozpoznawczych i norm regulujących zwracamy się<br />

do tych, którzy swą partię rozegrali z honorem. Śledzimy ich dni, prace,<br />

motywy, przyglądamy się słowu o treści niemal zapom nianej: — osobowość.<br />

Okres poprzedni, który nie był okresem przebudowy, zostawił nam wspaniałe<br />

powieści, wirtuozowską analizę psychologiczną, posuniętą już do „fantazjotwórstwa”,<br />

do komponowania i dowolności. Osobowość była rozbita na<br />

elementy, zdeterminowane przeróżnie — n a m iarę wykształcenia, zmysłu<br />

obserwacji i rzetelności pisarza. Biologia i materializm filozoficzny scałkowały<br />

to wszystko z powrotem prosto, ale... nieskutecznie — nie dostarczyły bodźca,<br />

odpowiedzi na pytanie: po co Między człowieka a świat otaczający musi<br />

wejść znowu jakieś porozumienie. O parte na trzeźwości! Nie bójcie się tego<br />

słowa — trzeźwość zna również swoje upojenia. „Tw arz w grubej okładce,<br />

tułów nabity na dwa nieruchome trzony, lecz myśl czytelna jak zegar uliczny<br />

w nocy, oświetlony od wewnątrz” — m ało chyba wierszy równie uczciwych<br />

i równie optymistycznych, jak ten cytat z Peipera, oddzielnie wzięty<br />

i traktowany. Dzisiejsza organizacja świata nakłada na nas przymusy, które<br />

prowadzą wielu do nastrojów panicznych. Ale przymus jest wtedy straszny,<br />

gdy nie powszechny i nie skompensowany. Natom iast powszechność przymusu,<br />

jednakowa dla wszystkich staje się czymś w rodzaju praw a naturalnego,<br />

to znaczy z klasy tych, które człowiek — istota ciepłokrwista — uczy<br />

się szybko neutralizować i kompensować. Kompensacja zaś jest możliwa jedynie<br />

przy wysokiej klasie życia psychicznego. Spójrzmy w siebie, spójrzmy<br />

dokoła, spójrzmy w naszą przeszłość ■— ostatecznie jest o co walczyć<br />

i nie żałować zachodu. Jestem głęboko przekonany, że z wiary w moc natury<br />

ludzkiej możemy czerpać głęboką ufność w losy przyszłe, a ta ufność powinna<br />

stać się gwarantką naszej rozumnej dzisiejszości. Pisałem niedawno,<br />

że bez m itu długo już nie podychamy, tylko cała sztuka w tym, żeby się go<br />

dopracować, a nie — doigrać. Przez m it rozumiem to właśnie upojenie<br />

trzeźwością, ten jakby stan łaski — powszechne i trwałe poczucie godności<br />

życia i naszej w nim roli.<br />

Jakież rysują się praw a dla literatury — Przede wszystkim zasadnicze poniechanie<br />

jej koncepcji abstrakcyjnej, formalistycznej. T o dobre jako metoda<br />

badań i tylko w odniesieniu do okresów zamkniętych. U progu każdej no-


302 TRESCIOFORM MA ZAKRĘCIE<br />

wej epoki wszystko jest jakby in statu nascendi wszystko „intenduje” ku<br />

sobie nawzajem. Sztuka staje się znowu narzędziem : poznania i sublimacji,<br />

pracy i zabawy. „Zagadnienie formy ..jest w gruncie rzeczy zagadnieniem<br />

praktycznej psychologii zbiorowej” — tę formułę Brzozowskiego<br />

przypomniał pisarzom polityk, Matuszewski, pisząc w Gazecie Polskiej<br />

artykuł pod znamiennym tytułem : Literatura nowa a życie.<br />

Jako drugie praw o narzuca się odrzucenie wszelkiej stylizacji artystycznej,<br />

jak też wszelkiego „fantazjotwórstwa” — dwa sztuczne, okaleczające, a tym<br />

niebezpieczniejsze, że dające chwilowe złudzenie wyzwolin, narkotyki. Krytykę<br />

najbliższej przyszłości widzę jakby pragmatystyczną — psychologizującą<br />

i socjologizującą w imię m itu pełnego człowieka, jego swobodnego, harm onijnego<br />

funkcjonowania. Okres następny dopiero — okres stabilizacji kulturalnej<br />

na nowych podstawach — powinien przynieść nową klasyfikację znacznie<br />

w międzyczasie wzbogaconych form i nowe norm y estetyczne. Aż do tego<br />

czasu „jak pisać” wiedzieć na pewno i z góry będą tylko epigoni.<br />

JÓ ZEF M A Ś L IŃ S K I


SPRAWOZDANIA<br />

KAZIMIERZ WIERZyiiSKI: W garderobie duchów, wrażenia teatralne. Książnica-Atlas.<br />

Lw ów — Warszawa.<br />

N asza publicystyka teatralna, ani zbyt bogata, ani zbyt głęboka — zna tem aty<br />

pow rotne, jak gorączka m alaryczna. Co p ew ien czas głośn o i z zach łyśn iętą ża rliw o ś­<br />

cią m ów i się na p rzykład o t. zw. w ielk im repertuarze, a g d y d zieło z tego zakresu<br />

w ch od zi na scenę, n ie robi się nic, aby u zasad n ić rację jeg o istn ien ia. Co p ew ien<br />

czas także pisze się o t. zw . teatrze eksperym entalnym p o to, b y w obec każdego u tw o ­<br />

ru, od ch ylającego się od przeciętności przybrać m inę: „m nie n ic zd ziw ić n ie m oże".<br />

N otoryczn ie, n iem al z k alen d arzow ą regularnością naw raca rów n ież spraw a krytyki,<br />

je j kom petencji teatrologicznej — i n ic z tego n ie w ynika; sam dw ukrotnie w szczy ­<br />

nałem taką dyskusję, w o statn iej już n ie zab ierałem głosu.<br />

W e w szystkich tych spraw ach, niew yczerpujących zresztą b ezn ad ziejn eg o k atalogu,<br />

zbiór recenzyj „ W garderobie duchów ", jakby m im ow ied n ie rzuca w a żn y argum ent:<br />

argum ent żyw ego przykładu, argum ent konkretnego d ziałan ia. T o p ozw a la m i n a tę<br />

sk w ap liw ą n iek on sek w en cję, aby zajm ow ać się książką n ie-tea tro lo g a , n aw et taką<br />

n iek on sek w en cję nakazuje. P osuw am się tu w zd radzie teatro lo g icznej ortodoksji j e ­<br />

szcze d alej. N ie p op ad ając chyba w rom antyczny zabobon o w szech -k om p eten cji p o ­<br />

znaw czej p oezji i p oetów — przyznaję W ierzyń sk iem u z tytu łu je g o rang: poetyck iej<br />

w ysokie upraw n ien ia krytyka teatraln ego. Jedno i drugie: to p ozornie aprioryczne u zn a­<br />

n ie i tam to o d n iesien ie do p ew n ych zjaw isk ogóln ych — zostan ie w dalszym ciągu<br />

obszerniej uzasadnione.<br />

P ostaw ę W ierzyń sk iego w obec teatru o d słan ia drobna an egd ota. W artykule o Ć w i­<br />

klińskiej opow iad a, że zaczął się jej k łan iać przed form aln ą prezen tacją — z p rostego,<br />

uczuciow ego odruchu. „M łod zi p an ow ie z M azow ieck iej. K to z w as m a w ię ­<br />

cej entuzjazm u, niż śm iałości, proszę w m oje ślad y. Z d ją ć kapelusz, Ć w ikła id z ie !“.<br />

T o jest form uła, w yzn aczająca ca ły stosunek W ierzy ń sk iego do teatru: „w ięcej en ­<br />

tuzjazm u, n iż śm iałości". N ie zn aleźć u n iego tupetu ign oran ta — ten tupet w d zied<br />

zin ie teatraln ej stan ow i odm iankę p sych ologiczn ą, b u jn ie u n as rozp len ion ą i szczególn<br />

ie okazow ą. N ie zn aleźć też b ezp łciow ości m aga, którem u n ig d y n ie drga m u-<br />

skuł tw arzy, ani m ięsień sercow y, n ig d y ręce n ie sk ła d a ją się do oklasku. I tu od<br />

razu m ożna w skazać, co książka W ierzyń sk iego w n osi w jątrzący się problem k ry ­<br />

tyki teatralnej.<br />

Bez in te n c ji św iad om ej stan ow i pogrom dyletantyzm u, n iesły ch a n ej sam ow oli in ­<br />

telek tu aln ej w zakresie p ublicznego w yrok ow an ia o teatrze. Jed n ocześn ie stanow i zaprzeczenie<br />

krytyki herm etycznej, b ezosobow ej, broń B oże „husserlow skiej", broń B o ­<br />

że „form alistycznej", od m ien iającej d zieło żyw e, na żyw o przeżyw ane w schludną,<br />

ale ubogą składankę abstrakcyj.<br />

M otorem , podstaw ą przeżycia krytycznego jest u autora „G arderoby duchów " —<br />

entuzjazm . W ierzyń sk i m ógłby także n a czele tego zbioru p om ieścić R od in ow sk ie<br />

m otto jed n ego z tom ików poetyckich:<br />

„Rzecz głów na: w zruszać się, kochać, m ieć<br />

n ad zieję, drgać, żyć. „Z anim artystą być człow iekiem " i straw estow ać je: zanim krytykiem<br />

, być w idzem , żyw ym , p ełn ow artościow ym , id ealn ym w idzem . O en tuzjazm ie<br />

m nóstw o pięknych rzeczy n ap isa ła jeszcze pani de Stael. N ied a w n o T . Z ieliń ski


304 SPRAW O ZDANIA<br />

przypom niał, że pochodzi on od greckiego: enthous, en th eos, co oznacza takiego, który<br />

m a w sobie boga. E ntuzjazm W ierzyń sk iego jest to entuzjazm b ujnej b iologii i ży ­<br />

w otn ej in te lig en cji; stąd pochodzi jeg o d ziałan ie pobudzające. „T rudno pozbyć<br />

się entuzjazm u — w y zn a je po Schillerow skim przed staw ien iu „Snu locy letn iej" —-<br />

p orozum ieć się z sobą rozw ażnie i ch łod n o'1.<br />

Z araz n astęp n e zd an ie zaw iera k on fesję n ie m niej zobow iązującą: „Przyznam się<br />

szczerze, że w m oim krześle recenzenckim , poczułem się n a tym przedstaw ieniu ty l­<br />

ko poetą. I n ic n a to p oradzić n ie m ogłem ". T eatr jest d la W ierzyń sk iego pow odem ,<br />

p retekstem , p obudzeniem do w y ży cia się p oetyck iego, do liryczn ej w ibracji. Z e w ­<br />

nętrzny, ale w ym ow n y w yraz tego zw iązku stan ow i w iersz w stęp n y Kurhanów" —<br />

„Sen nocy letn iej" , p ow stały w zw iązku z w spom nianym w id ow isk iem i dedykow any<br />

je g o tw órcy:<br />

...1 za k ręci się scena po g ło w ie szu m iąca<br />

S trzą śn ie p ió ra n a ręce, o p lecie p o w o je m ,<br />

T y je s te ś m y m sp o k o je m i m y m n ie p o k o je m ,<br />

G u sło ży w e , śn ie je d e n śród n o c y tysią ca.<br />

W iersz, stan ow iący odrzutow anie przeżyć teatraln ych na od leg łą płaszczyznę i recen<br />

zja ze „Snu" to są d w ie postaci liryczn eg o d ośw iad czenia i liryczn ego w yrazu.<br />

A le to jeszcze n ie precyzuje całk ow icie p rofilu teatraln ej książki W ierzyńskiego.<br />

T e n p oeta jest przecież autorem „ W ielk ości tragicznej" i „K urhanów ", aspiruje do<br />

p o ezji w ielk ich problem ów i przeżyć zbiorow ych. W ierzyń sk i-recenzen t jest tam tem<br />

u i w tym podobny: n ie raz o b jaw ia się jako p u b licysta-sp ołeczn ik . Z reguły zdradza<br />

n iew ielk ie, p raw ie żadne zain teresow anie dla problem atyki ob yczajow ej i erotyczn<br />

ej, p o w iela n ej z coraz gorszym skutkiem w p o-B oyow sk im ty p ie recenzji. W o ­<br />

bec sztuki teatru, sztuki naw skroś sp ołeczn ej, leg ity m u je się W ierzyń sk i czujnym<br />

in styn k tem socjaln ym , w yk azu je ostre w id zen ie rzeczyw istości, krytycyzm i odw agę<br />

cyw iln ą. P rzyk ład sta n o w i przen ik liw a, praw dom ów na recenzja ze „Spadkobiercy"<br />

G rzym ały-S ied leck iego: „ W jakich to czasach i jakim duchem żyjem y, jeżeli dla<br />

okazan ia „krzepy n arod ow ej" trzeba w id ła m i gm erać w chłopskim brzuchu Skąd<br />

ten optym izm , który p ozw a la liczyć, że p odźgan y chłop w y liże się z ran i tak p o ­<br />

go d n ie, z b aran ią u leg ło ścią przyjd zie po b łogosław ień stw o... Spokój, cisza i d o ­<br />

bry n astrój, p łyn ące z kom edii, cała je j id y lliczn o ść i p ogod a, jest n ajjad ow itszym<br />

p am fletem n a O bierzyńskich. Ich życie i św ia t n ie da zabarw ić się żadną k łam liw ą<br />

fan ta zją . Ich rasa i cn oty d o sta ją cięg i z rąk, które n io są im w ień ce pochw alne.<br />

T aka jest sp raw ied liw ość dziejów ".<br />

R ecenzję z „W yzw olen ia" m ożna by określić<br />

w prost, jako — p o lityczną. A n a lo g ię, paralelę: K onrad — P iłsu d sk i rozprow adza<br />

W ierzyń sk i w śm iałych rzutach h istoriozoficzn ych , stw arza tu dokum ent odczuć p o ­<br />

k olen ia, które b y ło b lisko p oetyck iego proroctw a i pośrodku, w sam ym ogniu jeg o<br />

życio w eg o sp ełn ien ia. „W różb y „W yzw o len ia " i je g o ta jem n ice w y ja śn ił J ózef P iłsudski.<br />

W y sp ia ń sk i m ó w ił o tym , co P iłsu d sk i w ykon ał... N ie m a na św iecie drug<br />

ie g o takiego p oem atu b ohaterskiego, jak „W yzw olen ie" . Z aw sze przecież bohater<br />

w yp rzed za poem at, który odtw arza jeg o postać m niej lub w ięcej ściśle. T u ta jem ­<br />

niczą osob liw ością d ziejó w poem at został od tw orzon y przez bohatera. G eniusz ich.<br />

obu w yk azu je pod ob ieństw o n ied a lek ie od au tentyczn ej tożsam ości. W tym zesp olen<br />

iu scen y W y sp ia ń sk ieg o sta ły się po p ielgrzym stw ie n iew o li księgam i narodu, w a l­<br />

ki i p ań stw a polskiego".<br />

Z okazji Schillero-w skiego „Fiesca" recenzent da bardzo frapującą an alizę rew o­<br />

lu cji. W o m ów ien iu „ W esela F igara" p otrafi ja w n ie odsłon ić tożsam ość sensu artystyczn<br />

ego i społecznego. W tym zakresie om ów ień nieraz dochodzi do głosu en tu z­


SPRAW O ZD ANIA 305<br />

ja zm n e g a ty w n y , ży w io ło w y sprzeciw , np. g d y w „ W iśn io w y m Sadzie" C zechow a b ę­<br />

dzie p iętn o w a ł „aktyw ność beznadziei", „coś z in fa n ty ln ej zabaw y w e w ła sn e z n i­<br />

szczenie, bezradny żart z siebie i z życia".<br />

Poprzez dw a w skazane n apięcia, d w ie postaw y: b iern ie i ak tyw n ie liryczn ą, p o e­<br />

tycką i społecznikow ską, od sła n ia się ciążen ie u podobań estetyczn ych autora. Z d ą ­<br />

ża ono ku dw u krańcom : w ielk iej p o ezji i „w ielkiem u" realizm ow i, realizm ow i h e ­<br />

roicznem u, realizm ow i, który n ie tylko eksp on u je p raw d ę rzeczy, a le jakby bierze<br />

za n ią odpow ied zialn ość. D la w szystk iego, co jest pośrodku m ięd zy tym i krańcam i,<br />

m ało m a W ierzyń sk i serca i zrozum ienia. M oże po prostu d la tego, że to n ie są<br />

krańce przeciw staw ne, że realizm , o którym m ów i z p a sją uczuciow ą, to jest id ealizm<br />

aktyw ny, id ealizm łam iący się z rzeczyw istością i zd oln y je j sprostać.<br />

T o ciążen ie ku określonym typom dram atu w yra ziło się także i w tym , że przeciw<br />

n ie, niż to sta le robi B oy, W ierzyń sk i p o zostaw ił poza obrębem sw ego zbioru<br />

sztuki „bieżącego repertuaru", ow e jed n o d n io w e, przelotn e egzystencje sceniczne, k tórym<br />

tam ten krytyk pośw ięca ty le sam o m iejsca, co sztukom n a jw yższej m iary i n ie -<br />

zm ożonej trw ałości. W ierzyń sk i m a in tu icy jn e, organ iczn e poczucie hierarchii w a r­<br />

tości. N arzu ca ją czyteln ik ow i, n iek ied y w form ie butady: „K ordian S ch illera w m oim<br />

L w ow ie w zb u d ził entuzjazm , zobaczym y, co pokaże w asza W arszaw a" , częściej w fo r ­<br />

m ie ostrzeżenia lub w ezw an ia. W ierzyń sk i n ie upraw ia n am aszczonej d em agogii w o ­<br />

bec w ielk ieg o repertuaru: n a sobie sam ym w y sta w ia m u św ia d ectw o żyw otn ości. E n ­<br />

tuzjasta arcyp atetyczn ej p oezji p olsk iej, rom antyzm u, który w czarujący sposób an a ­<br />

lizu je jako p oezję m łodości — m a przecież zrozum ienie d la an typ atetyczn ej p o ezji<br />

Fredry. D om aga się d la n iej stałego, w yłączn ego teatru.<br />

Z drugiej stron y p ojm u je W ierzyń sk i „p od b ija ją cą siłę realizm u", poszukuje go,<br />

akcentuje z upodobaniem w tym że Fredrze czy B liziń skim . W k ap italn ej recenzji,<br />

„C złow ieka czynu" C horom ańskiego, od której m ożna b y p o w ied zieć, zaczęła się aż<br />

nazbyt zasłużona rew izja teg o pisarza — staw ia takie p ytan ie: „M oże od strachów ,<br />

w idm i upiorów prostsza droga do zrozum ienia św iata prow ad zi przez jeg o realizm <br />

Jeśli n ie dało się zam azać szorstkiej rzeczyw istości n iesam ow itą d em onologią, m oże<br />

ruszyć w prost n a tam te ostre kanty i niep rzeb ite m ury... N ie w y p ełn ia ć św iata n i-<br />

cestw em , lecz n icestw o w ytracić ze św iata". Z ad rażni W ierzy ń sk iego abstrakcjonizm ,<br />

prym ityw izm alegoryczn y „S ygnałów " Szelburg Z arem biny. B ędzie w ym ow n ie b ron<br />

ił realizm u, p rzeciw staw iając się „anonim ow ości" S zan iaw sk iego.<br />

N a tej p łaszczyźn ie n ajd o b itn iej u ja w n ia się p ostaw a sp ołeczn a W ierzyń sk iego,<br />

na n iej też dokonyw a się jed n a z n ajb ard ziej p ou fn ych i dram atycznych spraw je g o<br />

osobistych — p rzezw y c ię ża n ie że ro m szczyzn y . T a rozpraw a jest tym bardziej god n a<br />

u w agi, je śli się w spom ni, że Z aw od ziń sk i w yzn aczał w ła śn ie Ż erom skiem u rozstrzyg<br />

a ją cy w p ły w na k ształtow an ie się osobow ości p o ety „ W rób li n a dachu" i „ W ie l­<br />

kiej n ied źw ied zicy" . Jest to rozpraw a p ełn a godności, p ełn a pow ściągu , p ełn a szacunku<br />

d la w ielk ieg o i tw órczego d zied zictw a. K ilka ocen u tw orów Ż erom skiego<br />

w yd aje m i się jed nym z w y m ow n iejszych dokum entów w d zisiejszym rozd ziale h i­<br />

storii tego pisarza i id eologa. S tronice jem u p ośw ięcone w y d a ją m i się jeszcze<br />

na in n y sposób sp ołeczn ie w ażkie w epoce i środow isku, rojącym się od urazow<br />

ych lik w id atorów , którym trzeba by w przód p o lik w id o w a ć rczm aite dość<br />

obnażone, w sty d liw e i p rym ityw n e kom pleksy. W tym tle stosunek W ie r z y ń ­<br />

skiego do Ż erom skiego stan ow i w zó r m e ryto ry zm u , w zór praw ości p isarsk iej. N a j ­<br />

bardziej w yraziście odsłan ia się te n stosunek w recenzji „P rzepióreczki", w p rzeciw ­<br />

staw ieniu Ż erom skiem u — P iłsu d sk iego. „E tos obu tych lu d zi b y ł jed n ak ow o p a ­<br />

tetyczny i bezkom prom isow y. O p ierał się jed n ak na in n ych w ielk ościach. Z m ysł<br />

i siła realizm u poszły d alej, n iż id ea listy czn a w iara, p rzy której p ozostał Żerom ski-


306 SPRAW O ZDANIA<br />

C zystość etyczna, która b yła n a jw yższym postu latem i celem pisarza, stała się w p raw ­<br />

dzie n iew ą tp liw y m w arunkiem d ziała n ia , a le b y ł to dopiero jeg o pcczątek... (P iłsudski)...<br />

stw orzył in n ą szkołę — ju ż n ie uczciw ości, lecz rozum ienia św iata. P arał<br />

się n ie ty lk o z id eam i, lecz z życiem , tw orzył je g o realn y kształt. D zia ła ł tw arzą<br />

w tw arz w o b ec ży w eg o przeciw nika, w bezpośrednim z nim starciu, w najsurow szej<br />

w alce".<br />

J ak w id a ć z teg o om ów ien ia, książkę W ierzyń sk iego o teatrze cechuje przew aga<br />

zagad n ień literack o - id eow ych , n ie teatraln o - estetycznych. M a on stcsunkow o n ie ­<br />

w ie le poczu cia dla p lastyk i scen iczn ej i to stan ow i jeg o brak dość istotny, ale n ie<br />

w szęd zie w ystęp u ją cy w jed nak im stopniu. D la W ierzy ń sk iego teatr, sztuka czasow o-<br />

p rzestrzenna, żeby u żyć k ategorii estetyczn ej, jest jakby sztuką przede w szystkim<br />

(i w trochę in n ym znaczeniu) czasow ą. Z p red ylek cją kon fron tu je daw ne przeżycia<br />

tych sam ych sztuk z now ym i. Ś led zi z nap ięciem d zia ła n ie „m agii C2asu“ , „proces<br />

n iezn ośn ej su b lim acji zjaw isk i ludzi, która tw arz św iata przeistacza zależn ie od<br />

zm ian na nim dokonanych". Z p asją p u b licysty p rzystaw ia św iat teatralnego uroje<br />

n ia do konkretnej d zisiejszości.<br />

P rzecież ży w i W ierzyń sk i zrozum ienie — i to jest jakby proces w zm agający się,<br />

p o g łęb ia ją cy — d la zagad n ień ściśle teatraln ych . R ecen zja z „P oskrom ienia złośn i­<br />

cy" zdradza poczu cie d la w artości scen iczn ej utw oru. Spraw a znam ienna, że n a j­<br />

bardziej p oetyck a recen zja „Snu nocy le tn ie j11 jest św ietn ym opisem — teatrologicznym<br />

, opisem o w iążącej su gestii, o n iezw yk łej sile ew ok acyjn ej. P odob n ie analiza<br />

„D ziad ów " w in scen iza cji S ch illera b ęd zie cytow an a jako kom entarz m agiczn ie o ży ­<br />

w ia ją c y zn ieru ch om iałe dokum enty plastyczne.<br />

W zakresie zain teresow ań form aln o - scenicznych, d aje się za u w a ż/ć ścisła odpow<br />

ied n io ść do w skazanych poprzednio zain teresow ań literack o-id eow ych . W ierzyń sk i<br />

m a dw a id e a ły teatru, choć ich w prost n ie form ułuje: teatr m onum entalny, w iz y jn y<br />

teatr w ie lk ie j p o ezji i realizm w p ostaci d zisiejszej, która akcentuje czynnik w oli<br />

tw órczej, se lek cjon u jącej i organizu jącej i n azyw a się „neorealizm em ". W ob ec in ­<br />

n ych ty p ó w w id ow isk a: np. sztuk kam eralnych, k on w ersacyjn ych okazuje W ierzyński<br />

zn aczn ie m niej zain teresow ania, m a m niej an alitycznej przenikliw ości, m niej in w en ­<br />

c ji o p isow ej.<br />

R ów n ież użytkow a przeciętność gry aktorskiej n ie m a w nim zbyt p iln ego a n a lityka.<br />

O d om ów ień odkryw czych i dynam icznych, p raw d ziw ie poetyckich odbijają<br />

n iek ied y op isy aktorów . Są w yraźn ie p isan e prozą, o g óln ik ow ą i dość beztreściw ą.<br />

A le g d y p ob u dzony zostanie entuzjazm W ierzyń sk iego, rozjątrzona w ib racja liry czna,<br />

p o w sta ją św iad ectw a przeżycia o n iew o lą cej sile w yrazu. O to opis gry E 'ch lerów<br />

ny, p rzyw od zący na pam ięć to, co T e o fil G autier p isa ł o R achel- „ N ie w iem ,<br />

kultura czy in styn k t p od szep n ęły E ich lerów n ie, aby n a d a ła Szim en ie ten zgęstn iały,<br />

znużony i ob olały ton, w którym jej w y g lą d , m im ika, gest sk ojarzyły się w jed n o ­<br />

litą całość, — ale w ybór p ad ł n ieo m y ln ie. B y ła to Szim ena oparta na n iesp od ziew<br />

a n ej, now oczesn ej ekspresji. T ak g rałab y ją praw d op od ob nie E lżbieta Bergner...<br />

G łęb ie rozbicia hrabianki od d ała E ich lerów na najczystszym , n a jd elik atn iejszym w zruszen<br />

iem . Jej zam knięte oczy, g ło w a odrzucona w ty ł i lek k ie przegięcie jakby skam<br />

ien ia łej p ostaci, ikiedy słu ch ała w ieści o śm ierci R odryga, a potem um ęczony<br />

u śm iech szczęścia i m iłość — to b yło arcyd zieło gry... E ich lerów na n ależy do tej<br />

sam ej ro d zin y aktorskiej, co Jaracz. Są to m isty cy isceny. W y jd ą na nią, a już<br />

d zieje się coś, co nas u jarzm ia, choć uchodzi św iad om ości. T rzym ają nas do końca<br />

w napięciu, n ie p o zw a la ją osw obod zić się z pod ich sugestii". A lb o opis gry S o l­<br />

sk iego: „m istrz D y n d a lsk i, w n o sił p olew k ę i ch od ził po scen ie jak legen d a o m a-<br />

jordom usach, a list C ześnika p isa ł ręką bogów . B y ła to istna parada niezręczności


SPRAW O ZDANIA 307<br />

i n ied o ścig n io n y p op is n ied ołęstw a" . A lb o jeszcze, kon trastow y w sw o jej w izu a ln ej<br />

konkretności opis C hudogęby: „G rabow ski... w y d łu ży ł się ca ły w n iesk oń czon ą chudość,<br />

ch od ził przekom icznie po scen ie, jakby stąp ał n ie n a nogach, a le n a dw u cien ­<br />

kich, u gin ających się sznurach. Z tw arzy zrobił coś w rodzaju oblicza m ró w k ija d a ,<br />

którego n iesfo rn y język w y p la ta ł n iezm iern ie śm ieszn e b red n ie'1.<br />

R ecenzje W ierzyń sk iego roztaczają św ietn ą i b o gatą in stru m entację pisarską. P o ­<br />

eta lubuje się w skrótach, w la p id arn ych kon d en sacjach : „ D zia d y ' są d la n ieg o<br />

„dytyram bem heroicznym i „b allad ą guślarsiką", „Zem sta" — „ n a jśliczn iejszą operą<br />

o P olsce", kom edia Mu&seta „to jakby list m iło sn y z przed stu lat", p rzed sta w ien ie<br />

„W ielk iego człow ieka" w y d a je m u się podróżą do źródeł przysłow ia- publiczność<br />

składa się z sam ych B ystroniów ", a „Sułkow ski" — „m arzeniem n a jaw ie h isto ry cznej".<br />

B łyszczą te stronice od odkryw czych m etafor, jak choćby ta jed na: „ W czterech<br />

aktach sztuki (m ow a o „R ozbitkach"), jak w czterech ścianach trum ny, m alow<br />

an ej na w esoło, przechow ano nam m um ię ziem iań sk iego sarm atyzm u — n ietk n iętą<br />

i bez uszczerbku. N ie jest to sarm atyzm uroczysty, p o b ło g o sła w io n y w zn io słą l i ­<br />

turgią leg en d i patosu. M um ię je g o przechow ano w n egliżu , en pantoufles“. P ióro<br />

W ierzyń sk iego — w irtuozow sko w p raw n e i n erw ow o drżące z szablon ofob ii — u d o ­<br />

w ad n ia w każdym zdaniu, że recenzja m oże być, że tu oto jest form ą artystyczną.<br />

W ierzyń sk i sw o ją książkę n azw ał skrom nie „p am iętn ik iem w zruszeń i szkicow ni-<br />

kiem uw ag". Jest to dużej ceny dokum ent osobisty pisarza i n ad to zespól m iar o w a ­<br />

dze sp ołeczn ej, m iar w yzn aczających ofiarn ość entuzjazm u, w yzn aczających jakości,<br />

którym w arto go ofiarow ać.<br />

DW IE TRAGEDIE.<br />

I.<br />

TTJM O N TERLECKI<br />

]. W . GOETHE: F A U ST , część pierwsza; przełożył W . KOSCIEI.SKI; W arszawa<br />

1937. Instytut W ydaw niczy „Biblioteka Polska''.<br />

„Faust" n ależy do rzędu tych dziel, których przekład — stosow n ie do sw ej ja k o ­<br />

ści — m oże się tylko m niej lub w ięcej zbliżać do orygin ału , m oże być w n ajlep szym<br />

razie poetyck o u daną alu zją do sam ego d zieła. G d y chodzi o p o ezję n a jw iększego<br />

z k lasycystów niem ieckich, sprzeczność m iędzy język iem polskim a niem ieck im p rzeja<br />

w ia się jaskraw iej niż gd ziek olw iek indziej i w yp a d a ło b y w ła śc iw ie przy tej sp o ­<br />

sobności p od d ać gruntow nej rew izji tra d ycyjn e norm y w d zied zin ie sztuki transla-<br />

torskiej, żąd ające od odtw órcy rytm icznej tożsam ości z o rygin ałem . W ed łu g naszego<br />

poglądu, który tutaj m ożem y jed y n ie w form ie apodyktycznej n aszkicow ać, w artość<br />

artystyczna tych sam ych schem atów m etrycznych b yw a w różnych język ach hierarchicznie<br />

różna, zależna od ustalon ych przez trad ycję zastosow ań do p oszczególn ych<br />

gatunków poetyckich. N ie zaw sze ted y jest n a jw ła ściw szy t. zw . p rzekład ekw im e-<br />

tryczny, czyli stosujący się ściśle, choćby w yp ad ło pośw ięcić n aturalność język ow ą,<br />

do rytm u oryginału. P rzekład ekwim etryczm y m a w praw dzie duże znaczenie d yd ak ­<br />

tyczne, ale jest to zbyt prym ityw n a kategoria kulturalna, b y m ogła w d anym w y ­<br />

padku rozstrzygać. D ecyd ow ać m ogłoby raczej co in n ego, to m ianow icie, że przekład<br />

nieekw im etryczny n ie spraw ia na kim ś, zn ającym orygin ał, w rażenia p ełn ości, że<br />

czytelnika takiego tłum aczenia porów naćby m ożna do człow ieka, który przez szczelne<br />

okno w id zi ch ylące się drzew a, ale nie słyszy w iatru. Coś jed nak , g d y zachodzi konieczność<br />

w yboru, trzeba pośw ięcić: albo ścisłość rytm iczną, albo n aturalność języka.<br />

N ie u lega chyba w ątp liw ości, że to drugie jest w ażniejsze, i po tej lin ii, zgrubsza


308 SPRAW O ZDANIA<br />

b iorąc, p oszedł K ościelski w sp olszczen iu pierw szej części „Fausta", który jako drug<br />

ie w yd an ie, w pięknej szacie g raficzn ej, ukazał się niedaw no na w itrynach księgarskich.<br />

O d stęp u jącego od ekw im etryczności tłum acza ob ow iązu ją jednak, jako zadośćuczyn<br />

ien ie, tym ostrzejsze w y m agan ia p rzy transponow aniu treści. K ościelskiem u udało<br />

się to p ołow iczn ie. T u i ów d zie przekład spraw ia w rażenie fantazji na zadany<br />

tem at, p rzew ażnie zresztą tam , gd zie odtw órca czuł się bezw zględnie zobow iązany<br />

do resp ek tow an ia strofy, ja k w czterech oktaw ach w prow ad zającej cały utwór<br />

„Z ueignung". O to dw a przykłady:<br />

1. „ C zy serce je szc ze złu d ty c h u jm ie to k “<br />

„F uhl ich m ein H e rz noch je n e m W a h n g e n e ig t “<br />

2. „ I ty c h w y m ie n ia zacn ych , k tó rzy c h w ili<br />

N ie je d n e j szczęścia ze m n ą n ie d o ż y li<br />

„ U n d n en n t d ie guten , d ie um schone S tu n den<br />

V o m G ltick getau sch t, vo n m ir h in w eg g esch w u n d en " .<br />

N a jg o rzej w yp ad ła w iększość „Sch lagw ort‘ów “, ow ych od daw na już przysłow iow<br />

y ch zw rotów z zakresu literack o -ży cio w ej m ądrości. N p . słyn n e w yzn an ie Fausta:<br />

„ D a s te K ich nim , ich a rm er T o r!<br />

U u d b in so klu g, a is w ie zu v o r“<br />

u K ościelsk i ego birzmi:<br />

„ A ty le p rzy n ió sł m i ten trud,<br />

Ż em je s t ta k m ą d ry , ja k i w p r z ó d !“<br />

U w y d a tn iliśm y celow o kilka p rzykładów , które ch w ytają tłum acza w m om entach<br />

słabszych. P rzyk łady te d ałob y się znacznie p om nożyć o bardziej i m niej jaskraw e,<br />

ich ilość jed n ak n ie obniży o g ó ln eg o w rażenia dużej kultury translatorskiej i rzetelnej<br />

sum ienności, z ja k ą zgasły p oeta p racow ał całe życie nad przysw ojen iem językow i<br />

polsk iem u jed n e g o z arcyd zieł literatu ry św iatow ej. P oetyck a alu zja na tem at „Fausta",<br />

dochodząca do apogeum w tłum aczeniu „ N o cy W alp u rgii" , jest, m im o braki,<br />

n ajzu p ełn iej udana.<br />

II.<br />

1<br />

H ENRZJK K L E IS T : P en th esileia , tra g e d ia . P rze k ła d W ito ld a H u lew icza; rzecz<br />

O' „ P en th esilei“ n apisał Z y g m u n t F alkow ski; str. 196. N a k ła d e m „F i l o m a t y L w ó w<br />

— U n iw e rsy te t.<br />

P o w ied zia ł gdzieś F ryderyk Gumdolf, że słów o zaw iera m yśl, a kto przekształca<br />

ludzkie m yśli o rzeczach, ten zm ien ia zarazem i rzeczy. Jeżeli — dodajm y — term in<br />

„rzeczy" będ ziem y (w zgod zie z. duchem pow yższej w yp ow ied zi) pojm ow ali jak n a j­<br />

szerzej, n ie ogran iczając go do zakresu przedm iotów realn ych , to w tym dopiero św ietle<br />

ukaże się sens, cel, potrzeba i skuteczność d ziałan ia w szelkiej pracy artystycznej na<br />

terenie języka. „P en th esileia" K leista m oże tu być przykładem natarczyw ości artystycznego<br />

słow a w obec tak opornego dla korektur św iata kultury i obyczaju, jakim jest antyk<br />

grecki, że zw ycięstw o n ow ej w izji zdoła — skoro nasza tragedia d zieje się w ramach<br />

fabuły an tyczn ej — dokonać się jed y n ie na m ocy rów norzędnie w spółczującego czło ­<br />

w iek ow i patosu, w yp o w ied zia n eg o z jed n ak ą doskonałością.<br />

W przypadku „P en th esiłei" daleko od b iegliśm y o d p ow ściągliw ości traged ii attyc-<br />

fciej, gdlzie kieru jące namiętno-ścilaimi „przeznaczenie" zakreślało gestom granicę w tym<br />

sam ym m iejscu , w którym ikończy się tech n iczn a w ytrzym ałość m armuru. A wraz


SPRAW O ZD ANIA 309<br />

z o p a n ow yw an iem jnarmumu na rzecz w iększej rozp iętości p lastyczn ego gestu p ow ięk ­<br />

szał się gest tragiczny w dram acie greckim;: jalk g d y b y Apollloji tenejisiki p od n osił ręce<br />

i się g a ł nimi; na scenę teatru D ion izosa...<br />

U K leista natom iast tragiczność w yk azu je p od wziględem artystycznym ob ja w y p o ­<br />

płochu: gesty, słow a, odruchy a n ade wiszystko m etafory piętrzą się pleonastycznie<br />

w około faktów , fakty w tenże sposób g ru p u ją się w ok oło p rzeżyć głów n y ch b oh aterów:<br />

P en th esilei i A ch illesa . M etodą p o tęgow an ia rzeczyw istości jest u K leista zrąb<br />

głów n y poetyki sty lu barokow ego, realizow an ej w n a jszla ch etn iejszy m sensie tych<br />

słów : norm ą sw obod y jest w ięc n ie zw y k ło ść tw oru artystyczn ego, osiągan a drogą<br />

nadm iaru teg o w szystkiego, co w życiu ludzkim b yw a „odśw iętne": p ocząw szy od<br />

słow n ictw a o b ogatej synonim iice i dyskretnej arch aizacji, w y w od zącej sw ój rod o ­<br />

wód z luterańslkieij BilbliA1) i sk ład n iow ych aliuzyj d o H om era, a skończyw szy na<br />

m etaforach, d osłow n ie szturm ujących n ieo m a l na każdej stron icy fik c ję o sp otęgow<br />

anym człow ieczeń stw ie, n ie ty le zresztą m onum em talizując ją (to w ym aga p o k o jo ­<br />

w ego w spółżycia z n ieu b łaganym i siłam i n atu ry i z n iem o żliw y m i do odróżnienia<br />

od nich na d anym odcinku czasowym ' ob yczajam i, przez, co na praw o istn ien ia zasługu<br />

je — w tej interpretacji św iata — tylko sczupły w ybór elem en tów rzeczyw istości,<br />

reszta m usi p o d leg a ć szc z e re j p ogard zie), ile p rzyod ziew a ją c ją w coraz to in n e szaty,<br />

T en popłoch i ta n atarczyw ość w szystkich dostępnych p o ecie środków a rtystycznych<br />

zd ają się b y ć sp ow od ow an e potrzeb ą uzasad n ien ia w łasn ej aprobaty d la w szystkiego,<br />

co w toku rozw oju utw oru zaw arło w sobie rzeczyw isty ładunek em ocji. W tych<br />

w arunkach selek cja rów n ałab y się szeregow i z b y t ciężkich w yrzeczeń — i d latego jest<br />

niem ożliw a, a stąd p ow staje n a d m ia r rów noznaczny z p leonazm em , którego reh a b ilitację<br />

artystyczną przeprow adziło w szakże d ostatecznie piękno kleistowakiich scen i m e­<br />

tafor, m ogących m ieć w artość zupełnie sam oistną. T ak w ażna jed n ak w sztuce, a zw ła ­<br />

szcza d ram atycznej, lo g ik a w o b rę b ie fik c ji n ie św ięci w ten sposób bezkom prom isow<br />

ego trium fu. T riu m fu je za to co innego: oto p oezja dram atu n ie budzi oporu przeciw<br />

ko jej sw obodnem u i rozrosłem u często p onad k on ieczn ość i praw o n a p ły w o w i, jej<br />

nadm iar bow iem d a je w ielostron n ą k onkretyzację zjaw isk na p łaszczyźn ie m itu.<br />

2<br />

N ieco za m ało z tego w szystkiego, o czym p isa liśm y w y żej, d ostało się dio d okonan<br />

ego przez W ito ld a H u lew icza p olsk iego p rzekładu ..P enthesi,lei“, b yśm y go m ogli<br />

uznać za. całk o w icie trafny. Jest o n za, m ało zin d y w id u a lizo w a n y język ow o, zarów no<br />

w od n iesien iu do składni jak i b ogactw a lek syk aln ego, podczas g d y obyd w a te e le ­<br />

m enty nie dadzą się od łączyć od p o ezji utw oru. Język p rzekładu jest zbyt um ow nie<br />

p otoczysty, rzadko dopuszcza do głosu p rzem yślaną ek straw agan cję orygin ału , p osłu ­<br />

g u jącego się — szczególnie w relacjach o n ad zw yczajn ych w ypadkach — stylem rw a­<br />

nym , łam anym , np. przez ep itety w trącone, porów n an ia ho


310 SPRAW O ZDANIA<br />

jed noczesn ej zw ięzłości, g d y ż n adm iar środków artystycznych, o których m ów iliśm y<br />

w y żej, o d n osi się przecież n ie do w ew n ętrzn ej struktury każdej w yp ow ied zi, lecz do<br />

w ielości ujęć w yp o w ia d a ją cych daną spraw ę.<br />

Z d a je się n ie u legać w ątp liw ości, że w iększość zlbędnych (bardzo rzadko banalizu-<br />

jących , częściej n iw elu ją cych u d an ą artystyczn ie ekstraw agan cję do poziom u popraw ­<br />

n ości kultu raln ej) od ch yleń od oryginału- sp ow od ow ało zastosow anie przez tłum acza<br />

rym u, ch lu b nie zresztą św iadczące o jeg o ru tynie w ersyfik acyjn ej, dow ied zion ej już<br />

w tłum aczen iu „K sięgi godzin" R ilk ego.<br />

„P enthesileia" w o rygin ale napisana jeist<br />

w ierszem b iałym : dw u,sylabow o zakończonym jed en astozgłosk ow cem , przeplatającym<br />

się d o w o ln ie z diziesięciozgło-skowcem o w ydźw ięku m ęskim ; to jednak n ie jest obow<br />

iązu jące, gd y ż rym — ograniczym y się do je g o n a jw ażn iejszej w danym w ypadku<br />

roli — u p lastyczn ia i, w yodrębnia człon y m etryczne, n ie łam iąc ich ciągłości, jest zja ­<br />

w iskiem p otęgującym siłę rytm u, a w ięc dodatnim', o ile... n ie odbija się na stronie<br />

sem an tyczn o-treściow ej i sk ład n iow ej, co sz czególn ie surowio w in n o być respektow ane<br />

p rzy tłum aczeniu arcydzieł. „P en th esileia" do nich n ależy. K rytyk m usi tedy zachow<br />

ać nieco przesady Z oila.<br />

H u lew icz obraw szy tru dn iejszą -z dw u rów noupraw nionych dlróg2) — drogę przekładu<br />

.rymowanego- — przekroczył itrochę, m am y w rażenie, w łasn e m ożliw ości, gdyż<br />

p oszu k iw an ie .rymu sprow adziło m n o g ą ilość parafraz, opuszczeń i dopełniań, których<br />

uniknienie jest zu p ełn ie miożliwe a celo w o ść co n ajm n iej sp om a. P odajem y kilka przyk<br />

ład ow ych zesta w ień 3).<br />

1 . „Na wszystkich wielkich bogów, co nas chronią!<br />

Już zolbrzymiała do jego rozmiarów!<br />

1 błyskawicznych już kopyt pogonią<br />

konie ciskają grudy ziem i o nią<br />

i grzmiący tętent już napełnia parów“.<br />

„Rei allem ho hen Got tern, die uns schiitzen!<br />

Sie wdchst zu seiner Grósse schon heran!<br />

Sie atm et schon, zuriickegefuhrt vam W indę,<br />

Den Staub, den sdumend seine Falirt erregt!<br />

Der ras/che Z eltet w irft, auf dem sie reitet,<br />

Erdschollen, aufgewiihlt van seiner Flucht,<br />

Schon in die Muschel seines W agens hin!“<br />

2. „Kto chce, obierze w walce lisią zdradą.“<br />

„Kampft ikr wie die Derschnittnen4), wenn ihr w ollt“.<br />

2) P olska trad ycja w ersyfik acyjn a, zw iązana z dram atem , n ie staw ia tu ograniczeń,<br />

p rzem aw ia rów nie siln ie za w ierszem rym ow anym i białym : w ystarczy przykładowop<br />

rzeciw staw ić „O dpraw ę p osłów greckich" •— „B alladynie". W innych w ypadkach<br />

zidarza s-ię przecież, że z d anym gatun k iem literackim zw iązan y jest zdecydow anie<br />

w jed n ym języku in n y schem at w ersy fik a cy jn y niż w drugim i n ieu w zględ n ian ie tegostanu<br />

rzeczy b yłob y gw ałcen iem cią g ło śc i p sych ologiczn ej w obrębie kultury narodow<br />

ej. P oprzestajem y na sam ym p ostaw ien iu tego zagad n ien ia, zbyt obszernego, b y je<br />

tu rozpatryw ać.<br />

3) P rzy p o ró w n yw an iu przekładu z orygin ałem p osłu giw aliśm y się w yd an iem L u d ­<br />

wika T iecka, p rzejrzan ym i u zu p ełn ionym przez Julian a Schm idta, Berlin, 1874. R óżnice<br />

tekstu p o m ięd zy rozm aitym i w ydan iam i są -dość liczne, lecz mailozinaczące.


SPRAW O ZD ANIA 311<br />

3. „Odpowiem — żelazem!"<br />

(opatio obliąua:) „...und werde<br />

A us Kochem m ir die A ntw ort iibersenden<br />

4. „Nikt, jako żyw o! A my, przyjacielu,<br />

szukamy źródła przyczyny i celu.“<br />

„Kem Mensch, das eben ist‘s: w ohin wir spdhend<br />

Auch des Gedankens Senkblei®) fallen lassen."<br />

O puszczenia dotyczą rów nież ep itetów i n a zw antycznych, b u jn ie stosow an ych w ory1-<br />

giinaile dla w y w o ła n ia kolorytu au tentyczności m itycznej,, ch oćb y n aw et rygorystyczn y<br />

filo lo g chętnie w p row ad ził t a szereg popraw ek m eczow ych . W reszcie, ju ż n ie jako<br />

zarzut, ale ja k o spostrzeżenie p od a jem y , że poprzez styl p rzek ład u p rześw iecają n ie ­<br />

k iedy odpryski „G rażyny", a zw łaszcza zaściankow y p atos „M ohorta", w zakończeniu<br />

zaś tragedii błyska „M ary a" M alczew sk iego:<br />

„Zbyt silnie, dumnie kwitnąc, padła w kwiecie!<br />

Dąb m artwy stoi w burzy niewzruszony,<br />

lecz zdrowe drzewo burza z trzaskiem zmiecie,<br />

albowiem może imać się korony.“<br />

U stęp ten je st oczyw iście p rzestylizow an y. W orygin a le (g łó w n ie p ierw sze zdanie)<br />

jest prostszy, k on k retn iejszy, a w ięc siln iejszy :<br />

„Sie1) sank, weil sie zu stiolz und krdftig bliihte.<br />

Die abge&torbne Eiche steht im Sturm,<br />

Doch die gesunde stiirzt er schmetternd nieder,<br />

W eil er in ihre Kr one greifen kantn.“<br />

P ietyzm , żyw io n y dla K leista, kazał nam przybrać ton zo ilo w y , co zresztą n ig d y n ie<br />

w ychodzi na złe, gd y spraw a toczy się o przekład, zn iew a la b ow iem do bardziej<br />

szczegółow ego w ejrzen ia w tekst, czego w yn ik iem b yw a dotarcie do n ow ych zjaw isk,<br />

które p otęgują estetyczn e p rzeżyw anie dzieła,, l e c z — jalk w przypadku „P en th esilei" —<br />

m ogą długo (pozostawać niezauw ażone wśród! p rzejrzyście, a le i; z h ukiem kom unikują<br />

ceg o się zestroju w odospadów , jak można,by obrazow o określić dram atycznie n a sy ­<br />

coną fabułę Kleiista. U H u lew icza fabuła ta w ystęp u je w całej okazałości i sile i jest<br />

4) R zezańcy. W wersji, potfskiej zastała ca łk o w icie zniw elow ana, ironiczna pikanteria<br />

tego zdania, skierow anego prizez AdhiMesa do G reków , którzy ch cą w a lczy ć podstępem<br />

z... A m azonkam i, b ędącym i bądź co bądź kobietam i.<br />

6) D osł.: „w yśle(ę) od p ow ied ź z kołczanów ."<br />

6) P ion, zw any przez m urarzy p o sp oliciej „gruntw agą", p rzyrząd u żyw an y w p rym<br />

ityw nym b u d ow n ictw ie do spraw dzania poziom u, składa się z w ysm u k łego drew ­<br />

nianego prostopadłościanu z, w y rysow an ą w zdłuż lin ią prostą, do jed n ego końca drew ­<br />

na przym ocow any jest sznurek z o ło w ia n ą kulką. W w ypadku id ea ln eg o poziom u sw o­<br />

bod n ie poruszająca się kulka tak sk ierow u je sznurek, że p okryw a się on z lin ią w y ­<br />

rysow aną na drew nie, w in n ym razie n astęp u je o d ch y len ie. — „G d ziek olw iek — b a ­<br />

d ają c — rzuciimy p ion m yśli" — u H u lew icza ani ślad u tego b raw u row ego p o ró w ­<br />

nania, pochodzącego z czasów w spółczesn ych G oethe m u, sp rzed 130 lat...<br />

7) P en th esileia.


312 SPRAW OZDANIA<br />

elem entem n adrzędnym , p och ła n ia ją cy m p ew n e ofiary, które n ależałob y .ucalić, skoro<br />

przekład n ie jest przeznaczony dla celó w teatraln ych („P en th esileia" , jak w iadom o,<br />

w p ełn ym tekście je st n iem ożliw a do insicenizacji).<br />

W szystk o to, o czym m ó w iliśm y, n ie godzi b ynajm n iej w n iezaprzeczalną poezję<br />

tłum aczenia jako całości, p o ezję zw iązan ą w praw dzie dość często z orygin ałem nadto<br />

luźnie lub sto ją cą o stopień n iżej od n iego, jed nak że w znoszącą się raz po raz na p o ­<br />

ziom p raw d ziw ego piękna (np. scena k ońcow a lub op ow iad an ie P en th esilei o p o­<br />

w staniu i zarysach obyczajiowo-koins-tytucyjnych państw a A m azonek — w scenie p iętnastej<br />

.<br />

3<br />

Obok om ów ionego przekładu, książka — staran n ie w yd an a przez „filom atów " lw o w ­<br />

skich, zaopatrzona w piękną w in ietę zaczerpniętą ze słyn n ej m onachijskiej „czary<br />

P en th esilei" — zaw iera n ap isan ą przez Z ygm u n ta F alk ow sk iego n iew ielk ą rozpraw ę<br />

in form acyjn o - krytyczn ą o „P enthesilei", sum ienną i p ełn ą trafn ych spostrzeżeń, lec^<br />

grzeszącą p ew n ą ch aotyczn ością w ykładu.<br />

AD O LF SO W IŃ SK I<br />

K IL K A SŁ Ó W O O S T A T N IC H K SIĄ ŻK A C H SZ E LBU R G -ZAREM B IN Ą<br />

I<br />

P ierw szy tom cyklu Z arem biny („W ęd rów k a Joanny") zdobył rozgłos niep rzeciętn<br />

y i zastan aw iającą, jak na nasze w arunki, poczytność. M ieliśm y tam klechdę z cały<br />

m je j repertuarem , z w szystkim i je j trad ycyjn ym i w ątkam i i rekw izytam i. Macocha,<br />

ty p o w y szablon baśni, m ia ła „ ogn iste w łosy" i „oczy zielone". N ie brak było<br />

u ta jo n ej m ocy ziół, zaklęć i zam aw iań. S p otyk aliśm y księżą gosp od yn ię, karczm arza,<br />

piw ow ara, n ie w ied zieć czem u p rzystrojon ego rom antycznie, kuternogę, złe psy, rozsta<br />

je, krzyże przydrożne, zarazę, u p erson ifik ow an ą jako dziew czyna z „kaczą nogą",<br />

złow różbne chm ury w ron, pierścien ie z rubinam i a także turkusam i, kości do gry,<br />

w ieszcze sny, b ia łe św ia tło k siężyca lub purpurow e, jak pożarna łuna, p ościel i suknie<br />

po suchotnicy, w szelak iego rodzaju „czartow skie praktyki", ponoszące konie, burzę,<br />

od której zap ala się p ole, w od n ik i i dziw ożon y, okadzanie i trucicielstw o, p o d ło żen<br />

ie o gn ia i sp ło n ięcie w raz z dzieckiem p ołożn icy —- ten n iep ełn y w yciąg brzm i n iem<br />

al jak ap etyczn y k atalog z „B ajarza polskiego". W y m ow n e to bajdurzenie, m im o<br />

dosyć zd aw k ow ego aparatu, p osiad ało p ew ną sprężoną m oc, n iejaki w yraz dram atyczny,<br />

jakow yś ukryty m iąższ. O glą d a liśm y rozm aite fa zy i gesty opętania. O bcow a­<br />

liśm y z m alow niczym i histerycznym św iatem p a sjon atów [który n iezależn ie, zdaje<br />

się, od w o li autorki jest zarazem św iatem m arionetek). P ostaci te m iotane są d zik<br />

im i instynktam i, chuci i zbrodni, są bezradne, przeto żałosne w cudackim sw ym<br />

urzeczeniu. Jest to św iat pogań sk i w ram ach sakralnych. B au d elaire m ów i gdzieś:<br />

„ id io ci lub m aniacy w uroczystych apartam entach, w szystko o fiary okropnych n a ­<br />

m iętności". M n iejsza z tym , że n ie bardzo w iem y, jakich w istocie nam iętności;<br />

w reszcie przyw yknąć m ożna do tego, że każda osoba i w szelk i przebieg są tu n a p la ­<br />

n ie jed nak im , jakob y znaczącym, a m a być to n a jw id oczniej p lan cudow ności G o ­<br />

to w i jesteśm y przystać na taką su gestię bez w zględ u n a to, ile w n iej uzurpacji.<br />

I tak w iem y, że atm osfera p ółsen n a i półm roczna, jako w ylęgarn ia tajem niczości,<br />

jest typow o zastępcza, a feeria klasycznym surogatem , lecz u legam y im bez niechęci,<br />

początkow o n ie p y ta ją c o źródła. Ł atw ość pisarska i potoczystość, szeroki rozm ach<br />

„od ręki", n iew yczerp an y dar n arracyjn y („die L ust zu fabulieren", jak pow ied ział


SPRAW O ZDANIA 313<br />

stary G óthe, m ając szczególnie na m yśli kobiety), rozplanow anie fresku daleko poza<br />

treść dość ubogą, bogactw o jaskraw ych szczegółów — w cią g a ją nas w tę sw oistą<br />

m agię. P raw dopodobnie tak zw an y przeciętn y czytelnik pop rzestaje n a tym i — p rzyznać<br />

m usim y — m a do tego praw o.<br />

T o też m oże niezupełnie jest sp raw iedliw e przyk ład an ie do pod ob nego gatunku<br />

m iar krytyki nieco bardziej w ygórow an ych . L ecz chodzi w łaśn ie o sam ro d za j, nie<br />

0 jeg o w yn ik i, niepozbaw ione zalet oczyw istych. W takim pow szechnym bow iem<br />

1 rozlanym irracjonalizm ie jest coś niedorodzonego; jest to jak g d y b y św iat em brion<br />

aln y, n iezd oln y do p ełn ego kształtu, na p o ły kaleki, budzący ciekaw ość, lecz zarazem<br />

odrazę. W ozdobnym takim b ajan iu („odpustow ym ") jest zw yrod n ien ie folkloru.<br />

A tm osfera książki, to ten rodzaj m istycyzm u, który nazw an o słusznie „ogn iw em p o ­<br />

średnim m iędzy poganizm em a chrześcijaństw em ", a zatem znów coś p ołow iczn ie<br />

n iezd ecyd ow an ego. T o też, jako kom pensata, fo lg u je tu sobie bez m iary zabobonność,<br />

ta b igoteria n a odw rót. Jest to n ie m niej tryw ia ln e i n ie m niej um ow ne, n iż daw ne,<br />

w e w czesnym rom antyzm ie rozplenione „historie o strachach, w idm ach i upiorach"<br />

(u nas np. opow iastki A n n y M ostow skiej). N ied o b ry sm ak autorki przy dużym darze<br />

plastyki skłania ją bezustannie do sztukaterii. Spotykam y tu nierzadko obrazeczki w y ­<br />

b lak łe i tkliw e, jakie zdarzało się w id zieć n iegd yś na najb ard ziej zm anierow anych<br />

płótnach V la stim ila H ofm an a. Spiżarnia i g o to w a ln ia św ięcą n ieb yw ałe, babskie<br />

trium fy. W szęd zie w łóczą się opary gospodarcze i kuchenne zapachy. B y ć m oże. jest<br />

to tylko m ito lo g ia dzieciństw a, lecz skłonność ta z czasem przeradza się u autorki<br />

w stałą m itom anię. Jest to m itoróbstw o n ie ludu w łaśn ie (tego n ie m ożna podkreślić<br />

dość siln ie) lecz p o sp ó lstw a , niezorgan izow an ej w arstw y, zasied ziałej w drobnych<br />

osadach; te środki i taki poziom , gd zie w ciem nych m ózgach i w oczach p rym ityw ów<br />

lęgn ą się prostackie leg en d y , bardzo b lisk ie b ajan iu dzieciuchów . P rostoduszne takie<br />

„jasnow idzenia" m ogą być znam ienne jako reakcja, zw rócona m im ow ied n ie przeciw<br />

apoteozie „szarego człow ieka", pośrednie ukazanie, że w ca le n ie jest on szary, lecz<br />

zagadkow y dla sam ego siebie. R zadkość pod ob nego u jęcia w now szej prozie polskiej<br />

udziela mu w aloru osobliw ości. L ecz jest to w istocie w artość antykulturalna, jest to<br />

w stecznictw o, jak w szelkie cofan ie się „ku podłożu", w yzb yte u m iejętn ości oceny<br />

i w yboru. Jest to, słow em , jaw n a re g resja .<br />

II<br />

W drugim tom ie („L udzie z wosku") pruje się ten św iat m agiczn y, w y ła żą z niego<br />

szw y. Sprężyny te okazują się proste, jak p od ejrzew aliśm y od daw na. A utorka szczegółow<br />

o i b iegle, jaskraw o zazw yczaj i koloraturow o, m alu je (tak jest: m aluje)<br />

w szystko to, co pozbaw ione jest życia; n ie lu d zie ją w istocie obchodzą, lecz w y ­<br />

łącznie przedm ioty. T o chaotyczny św iat, p rzyp om inający pokój dziecin n y, p ełen p o ­<br />

rozrzucanych i okaleczonych zabaw ek. P ostaci u Z arem biny zaw sze przyw odzą na p a ­<br />

m ięć kukły, jakieś grubo ociosane św iątki, lalk i, ze szm at zestaw ion e, lub figury, przedstaw<br />

iane m odłą ekspresjonistyczną na drugorzędnych drzew orytach. P ociąga ją szych<br />

p seudo-rom antyki, rozm iłow anej w pleonazm ach. T o m a sw oją trad ycję, naw skroś<br />

germ ańską, która zahacza o Selm ę L a g erlo f i w epoce secesji przez reżyserow anie<br />

,sag“ zastępow ała istotny epizm . W szystk o tu stylizow an e jest n a sutość (m ożliw ie<br />

„prasłow iańską"), przebraniem w zn iesione na podium , odrobinę zaw sze d źw ign ięte<br />

ku „odśw iętności". W kółko pow raca kilka jed nak ich g estów „w różebnych", m ających<br />

uśpić naszą czujność, jak p o ciągn ięcia palcam i hipnotyzera. D obroduszna Joanna<br />

i zacna jej autorka ucharakteryzow ane są na zastraszające w ied źm y, których głów -


314 SPRAW O ZDANIA<br />

nym zajęciem jest obrzęd zamawiania<br />

(w rogich elem en tów ziem i: znów w ypaczony<br />

rom antyzm ) —• a w gruncie rzeczy obie są bardzo sentym entalne. W takim prow incjon<br />

alnym b ajan iu , k ied y to, jak n ie trudno sobie w yim aginow ać, przez zim ow e<br />

w ieczory „snuje się “ d ługą i rozlazłą opow ieść, czai się m im ow oln a zdolność p o ­<br />

ch lebcza i fa łszy w ie dem okratyczna; jest to zdolność tra fia n ia do w yobraźni m as<br />

m ało w yrobionych, n iesam od zieln ych u m ysłow o, chłonnych. Karm i się je baśnią, czyli<br />

czym ś w tórnym . T o tłum aczyłob y poniekąd dość pow szechną aprobatę, przy czym,<br />

jak w id ać, krytyka w ca le chętnie utożsam ia się z potrzebam i m as. D odać trzeba, że<br />

'rak rozgraniczenia, sw oista osm oza w yobrażeń, zlew anie się w jed no w ydarzeń,<br />

rzeczuć i przyw idzeń stw arza tę m giełkę zagadkow ości,<br />

której w ielce spragniony<br />

jest przeciętn y czytelnik, w yraźn iejsze kontury zam azują się tu rychło przed oczam i,<br />

zupełna niwelacja spełniać zaczyna rolę mitu. P rzytem autorka z całkow itym brakiem<br />

d yskrecji każdą scenę tapetu je cudow nością. Z dram atu zostają akcesoria, po ścianach<br />

rozchw iane cien ie z trad ycyjn ego kom inka. B y le co układa się w m alow nicze żyw e<br />

obrazy, w e w zory i desenie. Jest to dar in scenizacji, bliski hafciarstw u (b ied en n aye-<br />

row skie „krosienka"), którego w tak siln ym stopniu n ie m a nikt w m łodszej prozie<br />

polsk iej. Jest to naw skroś kobieca, przyjem na zdolność, niepotrzebnie okrzyknięta jako<br />

pierw szorzędna zaleta.<br />

B y w a ją tu zatem ła d n ie p od w zględ em teatraln ym pom yślan e sceny, w łaściw ie scenki<br />

jasełk ow e, w których w ystęp u ją uosob ien ia i szablony: jako takie —■ m iłość, śm ierć,<br />

opętanie, pycha, choroba, m acierzyństw o, naw et rew olu cja i t. p. P rzesłan iają one,<br />

czy też zastęp u ją głębsze w artości N ie w iem y tego, pod ob nie jak nie w iem y, czy<br />

i o ile m am y tu do czyn ien ia z surogatem , gd yż w tej ogóln ik ow ości zagadkow y jest<br />

n ie tylko zespół osób, lecz n iep o jęte także n ici, łączące je, przyczynow e w ęzły, ja ­<br />

kiek olw iek w spółzależn ości. Jak w iadom o, nie podobna przecież m arionetek w y p y ty ­<br />

w ać o ich rodow ód: n ic n ie pow ied zą. T a ich niem ota, jak w szystko inne, dąży tu<br />

n ajw id o czniej do zain trygow an ia. Bo i do czegóż zm ierzać by m iało, to bardzo<br />

zacne silen ie się n a gigan tyzm i dem onizm A dalej: p om ysłow a m askarada, której<br />

służy bogate um eblow anie, ogrodnictw o, w arzyw nictw o, rozliczne rzem iosła; pretensjon<br />

aln e ornam enty ze składu z antykam i, kram arskie w yp różn ian ie szuflad po brzegi<br />

w yp ych an ych , w yrzucanie ich zaw artości, jak z p rzysłow iow ego rogu obfitości. Z aczynam<br />

y w reszcie pojm ow ać, że to, co braliśm y dotąd za opow ieść o sensie utajonym ,<br />

który, jak to b y w a w rozw leczonych b allad ach , n ależy sobie po cichutku dośpiew ać<br />

— poprostu jest apokryfem. A p ok ryfem p ełn ym pom ysłow ości, lecz którem u do istotnego<br />

d zieła sztuki brak jest zm ysłu ironii (jak brak go w ogóle piszącym kobietom );<br />

tej tw órczej ironii, która stw arza w ła ściw y dystans, u m ożliw iający dopiero ogląd,<br />

która, słowem, stwarza hierarchię. T eraz n ie zaskoczy nas już nic: fam iliarn e gad u l­<br />

stw o, n i sty liza cje na m ed iew alizm z n iep raw d ziw ego w ydarzenia; w podobnej fo r­<br />

m ie b ow iem p om ieści się, co kto zapragnie. W szystk ie przeskoki p sychiczne i fabularn<br />

e są tu zatem z punktu w id zen ia autora dopuszczalne: w tym jed ynym gatunku<br />

pisarskim , pozbawionym całkowicie rzeczywistości. Z ap óźn ion y ten i w yłączn ie fa sa ­<br />

d ow y rom antyzm zredukow any jest do dekoracyjności (i w tym przypom ina słabsze<br />

utw ory T ad eu sza M icińskiego). U Z arem biny został tylko szeleszczący bibułkow o<br />

fronton, teatralizm n ie bardzo w ysokiej próby — dla badacza sty ló w dość zajm ujące<br />

i osobliw e zjaw isko.<br />

R ozliczn e ch w yty autorki to w sam ej rzeczy je j w yb iegi, form a artystyczna —<br />

kulturalną dezercją. D om yśln e dram aty, k on flik ty, k atastrofy — to w szystko kostium<br />

y secesyjn ej m oderny. N ieu m iejętn o ść d aw k ow an ia stw arza freski, pozbaw ione rozum<br />

nego rozplanow ania, gd zie każdy szczegół n ałożon y jest gęstą i nieprzejrzystą fa r­


SPRAW O ZDANIA 315<br />

bą. Jest to op isyw actw o bardzo „kraśnych" historyjek , całych ich seryj, jak się korale<br />

naw lek a na drucik lub sznurek — przy całk ow itej ob ojętn ości, przy zupełnym<br />

n iezaan gażow an iu się etycznym autora. T a zd oln ość (jak w spom niano), pokrew na<br />

hafciarstw u, zasadza się n a p iln ym dobieraniu barw nych w łóczek i krzyżow aniu k o­<br />

lorow ych („bajecznie" kolorow ych, n iestety) n ici w „intrygujące" desenie. D o m askarady<br />

takiej żyw cem przeniesione są sposoby w czorajszych i przedw czorajszych szkół<br />

m alarskich, w zn aw ia to i k ontynuuje b ardziej zw ietrzałe i ła tw iejsze do podpatrzen<br />

ia elem en ty Jacka M alczew skiego, a szczególn iej, jak w zm iankow ano, „ludow ość"<br />

p okroju V la stim ila H ofm an a. O baw iać się m ożna, że takie stw ierd zenie d la przew a­<br />

żającej w iększości u chodzić m oże za pochw ałę.<br />

N ie jest to epizm , lecz plotkarstw o, oparte o n iew yczerpan e fantazjow an ie. P o ­<br />

zb aw ion e jakiejk olw iek konstrukcji poza w łasnym , p łyn n ym tokiem psychicznym ,<br />

z jed nak ow ą energią rozlew a się i p len i na w szystkie strony, grom adząc n ie tylko<br />

organicznie n arastające sło je drzew ne, n ieod zow n e do takiego budulca, lecz rów nież<br />

ze znam iennym brakiem elim in a cji m nóstw o gałązek pobocznych, n ieużytków , lub<br />

też h odując z lubością jakow eś p asożytu jące jem io ły . D la teg o partie p oszczególne<br />

b y w a ją tutaj znakom ite, a gatunek prozy tej, pozb aw ion ej k onsysten cji, n ad al jest<br />

fataln y. W ątki, dobierane z przem yślną n aiw n ością, n aw racają jak refreny za w o ­<br />

dzenia, jak m otyw y zlekka rozśm ieszającego lam en tu — n ie p rzestają drażnić i n u ­<br />

żyć Brak lin ii dem arkacyjnej, jak już stw ierdzono, okruchy realn ości raz po raz<br />

w trąca w zużyty repertuar cudow ności, ob ficie przem ieszany z „guślarskim " zabobonem<br />

, spadam y na pow rót do prym ityw u kulturalnego, do św iata w yobrażeń kalek,<br />

żebraków, dziadów proszalnych. N ie n ależy, zapew ne, n ie docen iać tego daru ozdobnego<br />

gadulstw a. Jest to przypuszczalnie k ontyn u acja patrzen ia od „strony d ziecin ­<br />

nych oczu" (tom I), p atrzenia fragm entarycznego i urojonego, w którym n ie m a śladu<br />

racjon alizacji. B łah e spraw y takim fik cyjn y m trybem u rastają do leg en d , rozp ow iadanych<br />

szeroko w m ałym m iasteczku, rozchodzących się pośród zaw ile sk oligacon ych<br />

krew niaków , pośród sw o ja k ó w , choćby skłóconych. B yć m oże, tak w ła śn ie przeżyw a<br />

gm in m iałom iasteczkow y (nie lu d i n ie in telig en cja ). T o znaczy w sposób obrazow y,<br />

gd zie em faza i m elodram atyzm kojarzy się z prostoduszną i nikom u n ie szkodzącą<br />

szarlatanerią. Z aw istn a m ito lo g ia ubogich krew nych ma, jak w iad om o, skłonność do<br />

apokryfu, do p rzesadzania u rojonej w span iałości reszty św iata. J eśli to gorszy k u ltu ­<br />

ralnie, niek on ieczn ie jest płytkie. M ożnaby n aw et zaryzykow ać tw ierd zen ie, że w ła ­<br />

śn ie taki św iat, złożony w yłączn ie z przesadnych peryfraz, p od którym i jest zw ykłość<br />

najb ard ziej banalna, zaspokaja, pod ob nie jak film o w e aw antury, n a jlicz n iejsze p o ­<br />

trzeby artystyczne. Trudno bow iem d ecyd ow ać za innych lub p rzechw alać się rzekom<br />

ą w ybrednością. B yć m oże, n ie n ależy burzyć św iata odbitkow ego, św iata rzeczy,<br />

zanurzonych w tęczującej otoczce — w id zian ych jakby przez szkło w yp aczon e lub<br />

fa łszy w ie w praw ioną szybę.<br />

III<br />

M istycyzm takiej m odły, jakim m ogłaby być ożyw iona p oczciw a ochroniarka, ubogi<br />

zatem i m ało ośw iecony, tym p reten sjon aln iejszy natom iast w w yrazie literackim ,<br />

całkow icie do głosu dochodzi w reszcie w ostatn io w yd a n ej książeczce Szelb u rg-Z a-<br />

rem biny. D ziełk o to, które pow inno się zw ać n ie ty le „L egen dam i W arszaw y"*), ile<br />

pogadankam i na dow oln e tem aty, w tra d y cji lu d ow ej zw iązan e pośrednio ze stolicą,<br />

roi się od n ajb an aln iejszych zestaw ień i anachronizm ów . Szereg w ątków , n iegd yś ze<br />

"') G ebethner i W o lff, W arszaw a.


316 SPRAW O ZD ANIA<br />

sm akiem , eru d ycją i w yk w in tem opracow anych w n ow elach , opow ieściach i poezjach<br />

przez W ik tora G om ulickiego, a po w o jn ie w skali znacznie szczuplejszej, lecz<br />

z w ielk im um iarem stylistyczn ym przez S tefan a G od lew sk iego (by n ie w spom nieć<br />

0 innych), tu u leg a dyletanckiem u rozw odnieniu, dow oln ym i deklam acyjnym am -<br />

p lifik acjom , g in ie w reszcie p od sztukaterią, której fałszy w a ozdobnaść przypom ina<br />

n iek ied y (o, dziw o) m łodzieńcze rapsody prozaiczne Z ygm unta K rasińskiego lub n a j­<br />

m niej straw ne p atetyzm y M ich ała C zaykow skiego. W szystk o jest tu ogólnikow o p o d ­<br />

n iosłe i w szystko w tórne, o czym autorka n ajm n iej zd aje się w ied zieć, n ajw id oczniej<br />

n ie bardzo obeznana ze zw yrod n ien iam i i n aiw n ościam i rom antycznej „rom ansow<br />

o ści“. Z zalet d otychczasow ych n ic praw ie n ie zostaje, pobieżność natom iast i doryw<br />

czość, n ieu d o ln e archaizow anie i prostackie rytm izow anie ukazują czczość tego<br />

sty lu naw skroś d om ow ego w yrobu. T a k ie roboty am atorskie n iegd yś przeznaczone<br />

b y ły „dla m ło d zieży 11. L ecz m łodzież dzisiejsza, bardziej trzeźw a, sceptyczna i en tu ­<br />

zjazm ująca się spraw dzalnym autentykiem , n ie sztucznej roboty jest spragniona,<br />

ani afek tacji. ani też n iew yd arzon ej b allad ow ości; cóż dopiero m ów ić o praw dziw ych<br />

m iłośnikach d ziejó w W arszaw y K siążeczka zaopatrzona jest w m niej od tekstu szab<br />

lon ow e ilu stracje; w odbitki d rzew orytów St. M rożew skiego, zaw iłe, dram atyczne<br />

1 w ym uskane. Szkoda w ielk a tej n ajsłu szn iejszej w zam yśle in icjatyw y.<br />

S T E F A N N A P 1 E R S R 1<br />

P O S P O L IT E R U S Z E N IE P O E T Ó W .<br />

„Arikusze poetyckie" *) — to cen n y i ory g in a ln y p om ysł w yd aw n iczy, przynoszący<br />

■zaszczyt zarów no inspiratorom ja k i w yd aw n ictw u , które p od jęło się jego realizow a­<br />

n ia. P o ezja p olsk a n ie cieszy się, stw ierd zić trzeba, nadm ierną p opularnością wśród<br />

czyteln ik ów . N a jle p sz e n aw et książki p oetyck ie rozchodzą się w n iew ielk iej ilości<br />

egzem p larzy. D ru gie w yd a n ie „Łąki" L eśm iana ukazało się w przeszło 15 lat po<br />

pierw szym , a jest to p rzecież dzieło, z którym n ie w iele in n ych m oże w spółzaw odniczyć.<br />

T oteż, g d y ktoś zaryzyk u je rzucenie na rynek w yboru wiersizy całej p leja d y<br />

w spółczesn ych naszych poetów , gdy u dostępni czyteln ik ow i zetknięcie się („za jed ne<br />

50 groszy!") z liryk ą C zechow icza, P rzybosia, P iętak a i ty lu innych, gdy, słow em ,<br />

w tych tak zob ojętn iałych na poeziję czasach urządzi jej g o rliw ą propagandę, należy<br />

m u się za to poklask.<br />

P oklask aw szy do syta, m uszę się jed nak za ją ć 1 drugą stroną m edalu. Z a czn ijm y od<br />

spraw w yd aw n iczych .<br />

C zy „A rkuszy" n ie n ależało zaopatrzyć w jakieś syntetyczne<br />

charakterystyki autorów lub u w agi w p row ad zające w lekturę P rzecież „Arkusze" są<br />

w yd aw n ictw em p op u laryzacyjno - prop agan d ow ym , przeznaczonym raczej<br />

dla ogółu<br />

czyteln ik ów , który z p o ezją styka się rzadko, n iż dla n ałogow ych konsum entów<br />

liryk i. B yłob y to n iew ą tp liw ie trudne przy obecnym form acie „Arkuszy", ale czy<br />

w ła śn ie n ie b yłb y tu o d p o w ied n iejszy form at gazetow y, który utaltwiiłby takie rozw iązan<br />

ie spraw y T eraz o czy w iście zapóźno o tym rozm yślać. D laczego nie w yzyskano na.<br />

początek, dla, wom oiżenia siły ipropągiandy, w iększej ilo ści m atadorów now ej p oezji<br />

D la czeg o n ie ukazały się jak n a jw cześn iej po czterech pierw szych, które b yły w całym<br />

tego słow a znaczeniu „dobrym początkiem ", arkusze Swirsziczyńskiej, Z agórskiego,<br />

M iłosza, G ałczyń sk iego C zy w reszcie n ie dałoby się utargow ać coś z ow ych<br />

50 groszy A b y nilkt nie m ógł się tłum aczyć, że: „droigo, sitanow.czo za drogo".<br />

*) F. H oesick, W arszaw a.


SPRAW O ZD ANIA 317<br />

T e w szystk ie u w agi — to ostatecznie m a rgin alia. Z a jm ijm y się spraw am i isto tn y ­<br />

m i. Z asta n ó w m y się nad* tym , -czym sta ją się w p rak tyce „A rkusze" ja k o c ią g ły cykl,<br />

który m a d ać przekrój poezji- najnow sizej. C zy jest to w ybór w ierezy czy an to lo g ia ,<br />

t. z.n. ozy o zam ieszczeniu danego utw oru w „Arkuszach" d ecyd u je je g o poziom arty ­<br />

styczn y (chodzi w tym w ypadku o w ybór w ierszy n ajlepszy ch ), czy też je g o charaktery-styczność,<br />

u ja w n ia ją ca n ajb ard ziej o rygin aln e, w łasn e cech y p oety C zy ów<br />

w ielk i w ybór (antologia) m a -zgrupować w iersze z la t n ajb liższych , czy też daw ać<br />

retrospektyw ny w g lą d w całok ształt tw órczości d anego autora<br />

O kazuje się, że w szystkie te k ryteria są stosow an e po trochu, „Arkusze" jako całość<br />

n ie są a n to lo g ią ani w yb orem najle-psizych w ierszy, n ie są w ogóle żad n ą cało ś­<br />

cią, lecz po prostu zbiorem , w którym „m aterii p om ieszan ie w ielkie". Brak jed n o lić<br />

tego k ierow nictw a red ak cyjn ego dał n ie w e so ły w ynik. K ażdy z poetów , układając<br />

sw ój „Arkusz", kierow ał się w łasn ym i k ryteriam i i d latego zam iast ja k iegoś trzym a­<br />

ją ceg o się kupy cyklu -mamy p orozryw an e -ogniwa. T rudno, oczyw ista, rządzić czyjąś<br />

tw órczością i skłan iać kogoś do uznania tych w łaśn ie a n ie innych w ierszy za n a j­<br />

bardziej -dla n iego reprezentatyw ne, ale p rzecież je ż e li ktoś „uprze się" i um ieści<br />

w sw oim „Arkuszu" w iersze upstrzone n iep raw d op od obnym i „cackam i" sty listy cznym<br />

i („siz-czyt p o tw ierd zan y przez o m d len ie w krzyżach") i tegoż gatunku reflek sja ­<br />

m i („Ł atw iej b ieg h istorii ni-źli b ieg pocisku zm ienić"), a d o tego doda jeszcze rym o­<br />

w ane p rzem ów ien ie z w iecu, p a cy fistó w w sp raw ie A bisynii- — to kom prom ituje<br />

n-ie tylko siebie, lecz poniekąd całe p rzed sięw zięcie, do w spółu d ziału w którym go<br />

zaproszono. T e n w łaśn ie fakt sw obod y, p ozostaw ion ej p oetom , udarem nił zorgan izow<br />

an ie celow o p row adzonej ofen sy w y , m ającej n a celu p odbój czyteln ik a dla p oezji,<br />

a p osta w ił nas w obliczu staropolskiego p o sp olitego ruszenia.<br />

H etm an ią hufcom P rzyboś i C zechow icz. P o ezja P rzyb osia sta je się coraz d o j-<br />

uzalsza, n ie m a w n iej ju ż dawne-go n atłok u m etafor, n ad którym zap an ow ała n ad ­<br />

rzędna w iaja p oetyck a. W iersze jeg o , n ie zagracając d aw n iejszej zwartości,, zyskują<br />

na w dzięku i p olotn ości, j-akgdyby m ło d n ieją . T ak ie uitwory j-alk „O fiaruj linię" czy<br />

„21 w ystrzałów " sto ją na wysokości- rimb-audawsikich p oem atów prozą. Są one d o­<br />

w odem , że P rzyboś teraiz dopiero sta je u p rogu sw oich n a jw yższych m ożliw ości.<br />

W iersze C zechow icza -są d alszym etapem je d n o lic ie w znoszącej się w górę drogi<br />

p oetyck iej. O lśn iew ają urokiem czystości, zd u m iew ają jasn o ścią sw ojej w ew n ętrznej<br />

logiki: ład em kom pozycyjnym ,. M ów ić tak ja k C zechow icz -może tylko ktoś, kto<br />

p o sia d ł ca łą alch em ię -słowa, ale urokow i je j n ie p o d d a ł się i u m ia ł w yróść p on ad<br />

nią.<br />

N a d er trafnie skom ponow ane -są „A rkusze" P iętak a i C zuchnow skiego, d ające p o ­<br />

ję c ie zarów no o rodzaju, ja k i o k la sie talen tu każd ego z tych p oetów . P oem at Iw a -<br />

n iu k a „D zień apokaliptyczny" jest osią g n ięciem n iew ą tp liw y m , ale w p ły w Z a górskiego<br />

jest w nim aż n adto w id oczn y. P raw d ziw a p oetyckość i u jm u jąca szczerość cechuje<br />

sielanki. Janczarskiego. M am jed n ak w rażenie, że liry k ten m ógłby się zdobyć<br />

na w iększy w y siłek tw órczy. „Arkusz" O żoga św iad czy o n iew ą tp liw y m rozw ijan iu<br />

się talentu autora „ W y ja zd u w nuka". N a r-aizie p op rzestaje o-n na w yd ob yw an iu m a­<br />

ksim um osiągn ięć z n iew ielk ich m o żliw ości au tentyzm u , a le tru dno przypuścić, żeby<br />

tutaj m iał b yć kres jeg o drogi.<br />

„Arkusze" św iad czą w yraźn ie o p o w o ln y m zm ierzchu Skam andra. W p ły w jeg o<br />

m a leje, a n atom iast coraz w yraźn iej zyrysow u ją się ten d encje zw rotu do p oezji<br />

antyrealistyczn ej. T rudno p ow ied zieć w jakim stopniu m am y tu do czyn ien ia z m o­<br />

dą i u legan iem w p ły w o m C zechow icza, Z agórsk iego, P rzybosia, w id zian ych w y łą cznic<br />

od strony czysto zew nętrznej n ow ości ich p oezji, a w jakim z dojrzew aniem n o-


318 SPRAW O ZDANIA<br />

w ej św iad om ości kulturalniej i artystyczn ej. W każdym raizie stw ierdzić należy,<br />

że św iadom ość ta coraz częściej przychodzi do głosu, że zarysow u je się coraz konk<br />

retniej w u m ysłow ości m łodego p okolen ia. T o w łaśn ie chroni nas przed pesym izm<br />

em.<br />

ST E F A N U C H A Ń S K I<br />

M O N O G R A F IE H IS T O R Y C Z N E<br />

M A R IA N KUKIEŁ, W ojna 1812 roku. Kraków 1937 — 1938, Polska Akademia<br />

Umiejętności. 2. t.<br />

U k ryw an a w cien iu i spychana n iegd yś do koszar historia w ojsk ow a m a szczególny<br />

urok. O d h istorii p olitycznej różni się w iększą konkretnością, siln iejszym podkładem<br />

ludzkim . P rzed m iotem tej nauki n ie są skom plikow ane kom binacje d yplom atów , p rzyg<br />

n ęb ia ją ca atm osfera k on flik tu m ięd zy h asłam i a istotnym i celam i politycznym i,<br />

góro w a n ia przeróżnych „ w zględ ów ubocznych". H isto ria każdej w ojn y, jest przede<br />

w szystkim odtw orzeniem sk oncentrow anego w czasie dram atu lu dzkiego, m yśli w odza,<br />

pracu jącej in ten sy w n ie w poczuciu bezpośredniej od p ow ied zialn ości za życie w ielu<br />

ludzi, na tle p lastyczn ie w id zia n eg o (choćby na m apie) terenu i uśw iadom ionych<br />

trudności technicznych. W ciężkim znoju, przy n ieod w racaln ym i nieustannym przesuw<br />

aniu się taśm y w ypadków , praca w odza m usi być w ew n ętrzn ie uczciw a, n ie m oże<br />

b yć grą, bo zaw sze jest w ielk ą rozgryw ką. Z atracen ie p od jakim ś w zględ em tej uczciw<br />

ości m ści się szybko: w sk ali taktycznej natychm iast, w d zied zin ii organizacji<br />

w ojsk a — w ciągu pokolenia.<br />

Studium h istorii w ojsk ow ej, p rzeżyw anie m inion ych w ypadków jest n ie tylko czystym<br />

pozn an iem — ale też dośw iad czeniem , rekonstruow anie przeżyć d ow ódców<br />

m a szersze znaczenie: „P rzeżyciom tym ... p od leg a zarów no dusza w odza jak i d ow ód ­<br />

cy plutonu. R óżn ica leży w ich zakresie n ie zaś w in ten syw n ości11. Jeśli d ośw iad czen<br />

ie m a być istotn ie p łod ne, m usi opierać się na rzetelnej praw dzie. W ła śn ie historia<br />

w ojsk ow a uczy, do jakich szkód prow adzi historia „urobiona" lub oparta na n iew y ­<br />

starczającym m ateriale.<br />

D obre d zieło historyczn o w ojsk ow e jest rzadkie. H isto ry cy cy w iln i n atra fia ją przy<br />

odtw arzaniu p rzejść w o jen n ych na trudności n ie do pokonania: m aterialn e i p sy ­<br />

chiczne, p isarze w o jsk o w i rzadko zd o ła ją p rzysw oić sobie n ależyte p rzygotow an ie<br />

h istoryczne. D la teg o w ła śn ie dzieło K ukiela zasługu je n a szczególną uw agę.<br />

T rudno ocen iać w yn ik i 25 la t pracy, które autor w ło ży ł w zbadanie d ziejów je d ­<br />

n ego roku, gd y się sam em u tylko ubocznie, od n ied aw n a, w kroczyło w epokę n ap o­<br />

leońską; u czy n ili to już inni b ardziej k om petentni spraw ozdaw cy (Sim anskij, P a w ło w ­<br />

ski), p od n osząc w y siłek autora i szersze, m ięd zyn arod ow e znaczenie jeg o dzieła.<br />

P ostaram się tylko p oin form ow ać o problem atyce, scharakteryzow ać konstrukcję książki<br />

i zn aczen ie tem atu.<br />

A utor, za w od ow y historyk, karierę w ojsk ow ą, zaczętą w organizacjach n iep o d leg<br />

ło ścio w y ch przed w ojn ą, u kończył w stopniu gen erała dość w cześn ie (1926), aby<br />

w sile w ieku p ośw ięcić się znów n iep o d zieln ie h istorii. Stanow i on w yjątk ow e p o łą ­<br />

czenie naukow ca i praktyka — d ow ód cy na w yższym stanow isku. D orobek l.isto-<br />

ry czn o-w ojsk ow y K ukiela n ie b y ł ilo ścio w o obfity. Z jeg o prac an alitycznych dw a<br />

krótkie, a le otw iera ją ce n o w e h oryzon ty studia dotyczą w ojskow ości staropolskiej<br />

drugiej p o ło w y X V I I w ., a jed n o — czasów saskich, w reszcie obszerniejsze, w yczerp<br />

u jące op racow an ie op eracyjn e i taktyczne klęski m aciejo w ickiej 1794 r. P o d sta ­<br />

w o w e zn aczen ie m a syn tetyczn y „Z arys d ziejó w w ojsk ow ości w P olsce". N a pogra­


SPRAW O ZD ANIA 319<br />

niczu p op u laryzacji zn ajd u ją się „ D zieje w ojsk a p olsk iego w dobie napoleońskiej"<br />

oraz w znacznym stopniu orygin aln y podręcznik „ W o jn y n a p oleoń sk ie1'. Prace te<br />

zaw iera ją p ierw sze w yn ik i stu d iów n ad r. 1812. O sobno w ym ien ić trzeba n ajlepsze —<br />

m oże n ie tylko w polskiej h isto rio g ra fii — studium op eracyjn e, jakim jest „M anew r<br />

sm oleński 1812“. góru jący n ad an alogiczn ą pracą B on n ala precyzją historyczną,<br />

obszerną analizą w ojsk ow ą i u n aoczn ien iem dośw iadczeń.<br />

W ob ec przerw ania prac francuskich n a d r. 1812, dzieło, zam ierzone przez K ukiela<br />

jako przed staw ien ie udziału w nim P olak ów , m usiało się rozrosnąć w całk ow ite przedstaw<br />

ien ie w ojn y, gd y zaś u padła n ad zieja n a ukończenie d zieła A skenazego „N ap oleon<br />

a Polska", w yp ad ło też u w zględ n ić podłoże p olityczne.<br />

R obota olbrzym ia, bo trzeba było przetraw ić produkcję k an celaryjn ą i literacką<br />

w ielu państw i arm ij, liczących m ilion ludzi, poznać i ocenić kilkuset w yższych d o­<br />

w ód có w i dyplom atów : 100 tom ów drukow anych dokum entów , 400 pam iętników ,<br />

całą bib liotek ę opracow ań, archiw a: francuskie, polskie, saskie, austriackie, n i; m ó­<br />

w iąc ju ż o niepok onaln ych trudnościach badań terenow ych. N ic d ziw n ego, że od stu<br />

przeszło la t m ało kto próbow ał, a nikt n ie dokonał op racow an ia całokształtu tej<br />

w o jn y , jed n ej z najw iększych przed w ielk ą, św iatow ą.<br />

P rzy n aw ale zagadnień, ja k ie nastręcza w o jn a n ow oczesna, w yp a d ło dokonać w y ­<br />

boru: obok zagad n ień p olityk i m ięd zyn arod ow ej, śród których spraw a polska była<br />

jed n ą z n ajw ażn iejszych , n a tle sytu acji społecznej autor p rzed staw ił operacyjny<br />

p rzebieg w o jn y „w yjątk ow o tylko w m om entach przełom ow ych, szkicują przebieg<br />

taktyczny bitew ". G łó w n ą u w agę zw rócił na d ziałaln ość kw ater g łów n ych , ale tak,<br />

jak olb rzym ie przestrzenie rosyjsk iego teatru w o jn y rozciągały obie arm ;L n a kilka<br />

grup, i w y m a g a ły znacznej rozbudow y etap ów , tak i narrację książki trzeba była<br />

n iek ied y rozryw ać, aby obraz w o jn y b ył p ełn y. O pisy autor m usiał kondensow ać,<br />

a charakterystykę człow iek a zam knąć nieraz w jed n ym słow ie.<br />

„W o jn a 1812 r. ...w d ziejach napoleońskich oznacza punkt szczytow y zam ierzeń<br />

i w yn ik ów , a zarazem punkt zw rotny i początek katastrofy" — w y ja śn ien ie p ow od ów<br />

tego, od tw orzen ie w ypadków , jest zadaniem najw iększej m iary. O bcow anie z m yślą<br />

gen ialn ego w odza w „szczytow ym i zw rotnym " punkcie je g o kariery jest bardzo<br />

p ociągające. T ajem n ica, która się czyteln ik ow i odsłania, zd a je się m ieć sens m oralny.<br />

W w o jn ie tej załam uje się system : arm ii rew o lu cy jn ej, opartej n ie na t. zw. cnocie<br />

w ojsk ow ej, ale na dem agogii, w yzysk ującej n ajn iższy egoizm . „K iedy w H iszp an ii<br />

dow ied zian o się o sm utnym końcu k am panii rosyjsk iej... ro zleg a ł się jed en głos:<br />

Ileż aw ansów w tej armii". P roceder „aw ansu w szeregach" p o leg a ł na m ianow an iu<br />

oficeró w niezdolnych, niew yk ształcon ych , n iein telig en tn y ch , ale za to odw ażnych —<br />

aby stw orzyć w arm ii przekonanie, że aw ans jest n ieogran iczon y żadnym kryterium ,<br />

n aw et spraw ności um ysłow ej, a dotyczy przede w szystkim n ajstarszych żołnierzy.<br />

System ten znacznie obniżył w artość arm ii i jej poziom m oralny. Z a w ie d li zw łaszcza<br />

n ajb liżsi w spółpracow nicy cesarza. B y li zm ęczeni n ieu stan n ym i w ojn am i, ch cieli już<br />

odpoczyw ać. M arszałek A ugerau, tow arzysz pierw szej kam panii w łosk iej, m iał w y ­<br />

p ow ied zieć po prostu: „ten łajd ak d a je nam dotacje, olbrzym ie p en sje, a m y ;iigdy<br />

n ie m ożem y tego używ ać"; odpow ied ź cesarza stan ow iło w innym czasie w y p o w iedziane<br />

zdanie: „Z abierzcie w szystkich ...niech raczej w y b iją co do jed n ego, n iż żeby<br />

m ieli ustąpić; n ie na to ich ozłociłem , żeby im zostaw ić życie".<br />

R ew olu cja w y n io sła w ielk ieg o człow iek a, rok 1812 przyn iósł k atastrofę system u<br />

w ielk iego człow ieka. Obok w ielk ieg o człow iek a n ie b yło lu d zi nieprzeciętn ych , nie<br />

trzeba b yło m yśleć — bo cesarz m yślał za w szystkich. J ed yn a in d yw id u aln ość w o j­<br />

skow a, D avout, został przez cesarza złam any w krótce po rozpoczęciu w o jn y , zd oln y<br />

do sam odzielnego d ow od zen ia P oniatow sk i m arn ow ał się — zasada w ysuw ania


320 SPRAW O ZDANIA<br />

krew nych i braci na n ajw y ższe stanow iska, p ob łażliw ość d la daw nych kolegów srodze<br />

się zem ściły, gm in m arszałków n ie dorósł do sam odzielnych zadań. Tym czasem<br />

arm ia w iększa, niż kied yk olw iek , i rozm iary rosyjsk iego teatru w ojen n ego utrudniały<br />

bezpośredni w p ły w na w ypadki jed n ego człow ieka. Cesarz, choć starszy, zapadający<br />

na zdrow iu, d ow o d ził n ie gorzej, n iż w poprzednich kam paniach, żołnierz — choć<br />

p rzew ażał w kom paniach riiedoszkolony rekrut —- n ie b y ł znacznie gorszy, Z aw iedli<br />

gen erałow ie. System , który n ie zd ołał utrzym ać przy cesarzu w spółpracow ników n a j­<br />

w artościow szych , k tóry n ie w ych ow ał n ow ego pokolenia, b y ł istotną przyczyną klęski.<br />

Strona przeciw na p op ełn iła w ie le błędów , ale w ytrw ał żołnierz n ieporów nany, „którego<br />

n ie w ystarczyło zabić, trzeba b yło jeszcze przew rócić", w ytrw ało społeczeństw o,<br />

determ inacja cesarza A leksandra, pom ogła przestrzeń n ieogran iczon a i „w ykończyła"<br />

zim a.<br />

„ W d ziejach p orozbiorow ych P olsk i jest to m om ent n ajw iększych m oże ofiar, n a j­<br />

w iększej siły w ojsk ow ej naszej, najw iększych , pew n ych n iem al w idoków w yzw olen ia,<br />

n ajtragiczn iejszego, bo zgoła n iesp od ziew an ego zaw odu, sp raw ion ego przez okoliczności<br />

n ieza w isłe od P olak ów ; zarazem p rzecież m om ent, w którym ... spraw a polska<br />

...stała się w ęzłem traged ii o znaczeniu św iatow ym ". G d y w ojsk o polskie, nie w y zy ­<br />

skane n ależy cie, rozp arcelow ane po całej w ielk iej arm ii, w alczy ło daleko, kraj,<br />

dotk n ięty bankructw em , w y d a n y d efetystom , n ajeżd żan y przez kawalerii,' rosyjską,<br />

p ogrążał się w d epresji. I tu rów nież — jak w szęd zie w tej w o jn ie — załam ały się<br />

n ajprzód tyły.<br />

P iękn e i w ielostron n e dzieło K ukiela w ed łu g in ten cji autora stan ow i szkic, przew<br />

od n ik jakby po d ziejach tej w ielk iej w o jn y , zostaw ia m iejsce na studia specjalne.<br />

O d autora „M anew ru sm oleńskiego" w oln o nam oczekiw ać dalszych prac, które<br />

p ozw olą nam bezpośrednio obcow ać z m yślą w ielk ieg o w od za i dram atem człow ieka,<br />

który św ia t zapalił.<br />

S T A N IS Ł A W H ERBST<br />

H A N D E L SM A N M A R C E LI: Ukraińska polityka ks. Adam a Czartoryskiego przed<br />

wojną krymską. Rozw ój narodowości nowoczesnej, t. 111. Prace Ukraińskiego Instytutu<br />

Naukowego. Tom X X X V . Warszawa, 1937 r.<br />

W trzyd ziestop ięcioletn im okresie tw órczości naukow ej prof. M arcelego H an d elsm a-<br />

na zarysow u ją się w yraźn ie dw a etapy: w p ierw szym d om in u ją prace o charakterze<br />

h istoryczn o-p raw n ym , w drugim , od 1917 r., coraz w ięcej m iejsca zajm ują za gad ­<br />

n ien ia narod ow ościow e. P o studium o „S ystem ie narod ow o - politycznym C oli di<br />

R ienzo" przyszed ł kilkunastostronicow y artykuł o „R ozw oju narodow ości n ow oczesnej",<br />

a w roku 1924 pierw szy tom obszernego d zieła pod tym sam ym tytułem . N a<br />

tom ten, poza d a w n iejszą pracą o C oli di R ienzo, zło ży ły się studia o T ow arzystw ach<br />

R epublikańskich P olskich (1798 ■— 1807) i znaczeniu N a p o leo n a d la rozw oju narodow<br />

ości Europy.<br />

W k rótce p ow sta je t. II „R ozw oju n arodow ości now oczesnej" p. t. „Francja —<br />

P olsk a, 1795— 1845. Studia nad d ziejam i m yśli p olitycznej" , będący rozszerzeniem<br />

cyklu w yk ład ów w ygłoszonych przez prof. H andelsm an a w S orbonie na zaproszenie<br />

U n iw ersy tetu paryskiego.<br />

Z ad an ia, ja k ie sob ie autor w tej pracy p o staw ił, n ie ogran iczały się do zagadnień<br />

czysto naukow ych. P ragn ął on w yd o b y ć te w szystk ie p ierw iastk i id eolt giczne, „które<br />

sk ład ają się na polską św iadom ość n arod ow ą p ierw szej p o ło w y X I X stulecia, k tóre<br />

w ów czas zd o b y ły sobie rolę id ea łó w dla p oszczególn ych od łam ów naszej zbiorow<br />

ości, które, jako w artości stałe, w eszły do św iadom ości n arod ow ej przyszłych p o ­<br />

koleń".


SPRAW O ZDANIA 321<br />

B ad an ia sw o je p ostan ow ił H an d elsm an p ogłęb ić przez ró w n oległe traktow anie<br />

rozw oju n ow oczesnej m yśli p olitycznej francuskiej. Studium jeg o jest też historią<br />

„w spółuczestnictw a i w zajem nego od d zia ły w a n ia fran cu sk o-polsk iego w dziele tw o ­<br />

rzenia now oczesnego system u id eologiczn ego, którego krw aw ą próbą życiow ą m iał<br />

się stać okres lat 1848— 9“. N a tym tle zrozum iałe stać się m ia ły źródła ow ej w ie l­<br />

kiej siły asym ila cy jn ej, „którą p osia d a ła polskość m im o braku państw a, a m oże dla<br />

braku pań stw a, w stosunku do w szystk ich obcych elem en tów , zam ieszkujących naszą<br />

ziem ię w okresie niew oli".<br />

W reszcie, po kilku m niejszych pracach, dotyczących zagad n ień n arodow ościow ych,<br />

w zw iązku z w ielo letn im i bad an iam i autora n ad osobą ks. A d a m a C zartoryskiego,<br />

ukazał się tom III „R ozw oju n arod ow ości now oczesnej" — „U kraińska p olityk a ks.<br />

A d am a C zartoryskiego przed w o jn ą krym ską". D w a zadan ia p osta w ił sobie autor<br />

w tym studium :<br />

1) w y ja śn ien ie, „jak to się stało, że fo rm a cje pow stańcze polskie.,<br />

p ierw sze kadry w ojsk ow e po r. 1831, d ziała ją ce w zw iązku z państw am i zachodnim i,<br />

w czasie w o jn y krym skiej, w ystęp ow ać m iały p od nazw ą form acji kozackiej" i 2) rozpatrzenie<br />

gen ezy n ow oczesnej św iad om ości n arod ow ej U kraińców .<br />

P o h istorii w zajem nego od d zia ły w a n ia fran cu sk o-polsk iego przed staw ił H andelsm an:<br />

w sp ółod d ziaływ an ie polsko-ukraińskie, tak różne od pop rzed n iego, jak różne b y ły<br />

w arunki na w sch odzie i zachodzie E uropy.<br />

M otyw em łącznym w szystkich trzech tom ów „R ozw oju" jest siln e podkreślanie<br />

odrębności zagad n ien ia n arodow ości śred niow ieczn ej od n ow oczesnej i przed staw ien<br />

ie rozw oju tej ostatniej w rozm aitych w arunkach realnych. M etod a ta pozw ala n ie<br />

tylko odszukać różnice, ale i podkreślić an alogie, a w kon sek w en cji to, co m im o różne<br />

w arunki lok aln e, p ozostaje n iezm ienne.<br />

A n a liza całej, rozbudow anej przez H andelsm an a teo rii rozw oju n arodow ości n o ­<br />

w oczesnej przerosłaby rozm iary n in iejszych u w ag, ale k ilka głów n ych je j rysów<br />

przedstaw ić n ależy. U jm u je on kw estię narodow ości, jako za g ad n ien ie p sy ch ologiczne,<br />

rozpadające się na trzy dzied zin y: sferę elem en tu lu d zk iego, organ izacji i treści<br />

psychicznej zbiorow ej, czyli w ięzi sp ołeczn ej. W śred niow ieczu elem en t ludzki je st<br />

nieliczn y, tw órczo-in dyw id u alistyczn y. M asa jest tylko m ateriałem w rękach jed n o stki.<br />

E lem en t in d y w id u aln o-d ynastyczn y jest w łaściw ym i jed y n y m czyr.rikiem k ształtow<br />

ania się narodow ości. O rgan izacyjn ie sp aja m asy przym usow o państw o i kościół.<br />

W tych w arunkach łącznikiem psychicznym jest kult św iętych , relik w ij i t. p„ czyli<br />

w artości n adziem skiej — id ea liza cja pierw iastków in d y w id u a ln eg o i in stytu cyjn ego.<br />

W narodow ości now oczesn ej biernym i tw ó rczy m elem en tem ludzkim jest m asa,<br />

zbiorow ości etniczne, różnorodne fizyczn ie i psychicznie. O rgan izacja społeczna oparta<br />

jest na w ew nętrznej gosp od arczo-sp ołeczn ej p od staw ie i n a przym usie n ie z ew ­<br />

nętrznym , lecz w ew nętrznym , w ynik ającym ze zw iązku gosp od arczo-sp ołeczn ego. N a ­<br />

ród przekracza odtąd nieraz ram y pań stw a i często kościoła. P odstaw ą łączności jest,,<br />

podobnie jak w średniow ieczu, w sp óln y kult. W nim d okonyw a się id ta liz a c ja w artości<br />

ludzkiej i in stytu cyjn ej, id ea liza cja u jem n a czyn n ik ów dla danej społeczności<br />

niekorzystnych. N o w y id ea ł m asow y jest złożony, p ełen ten d en cyj n iejed n o lity ch ,<br />

których całość dopiero składa się na kult w spółczesn ej narodow ości.<br />

„M asow ość", podkreślana tu kilkakrotnie, n ie w y elim in o w a ła przec:eż tw órczości<br />

jed nostki, gdyż „w szelki prąd p olityczno-k u ltu raln y, w s ze lk i kierunek m y śli p u b licznej<br />

— m ów i H an d elsm an — jest w yn ik iem ja k iejś in icja ty w y in d y w id u a ln ej, in i­<br />

cja ty w y albo akcji jed n ego człow ieka, w której p rzebijać m oże n aw et je g o in ic ja ty ­<br />

w a nieśw iadom a". D o d zieła takiej in icja ty w y , które się zob iek tyw izow ało i żyje<br />

w łasn ym życiem , przyłączają się inni, ustosunkow ują się p o zy ty w n ie lub n eg a ty w ­<br />

n ie, w sp ó łd zia ła ją łub p rzeciw d ziałają czynnie, lub tylko psychicznie.


322 SPRAW O ZDANIA<br />

T o w dużym skrócie schem atycznym przedstaw ione sform u łow an ie teoretyczne p o­<br />

g lą d ó w H an d ełsm an a tłum aczy strukturę całości om aw ianego dzieła, jak i poszczeg<br />

óln ych je g o tom ów .<br />

J ed n ostk a i je j in icja ty w a sto i u p odłoża ruchów m asow ych, w ięc ta jednostka<br />

i zasięg je j m y śli i d zieła m usi b yć głó w n y m przedm iotem poznania. III tom „R ozw<br />

oju n arod ow ości11 n osić m iał początkow o tytu ł „P oczątki ruchu narodow ego ukraińskiego<br />

w latach czterdziestych w ieku X I X i p olityk a ks. A d am a C zartoryskiego1';<br />

p óźniej zd ecyd ow ał się autor bardziej uw id oczn ić w sam ym tytu le zw iązek tej pracy<br />

z bohaterem sw ych w ielo letn ic h badań. T y m n ie m niej „U kraińska p olityk a ks. A d a ­<br />

m a" jest w gruncie rzeczy tylko ostatnim z czterech rozdziałów k siąik i. Już p ierw ­<br />

szy z nich, p. t. „P oczątki ruchu n arod ow ego na U k rain ie rosyjskiej w latach czterd<br />

ziestych X I X w ieku" w ysunąć m usiał jako postać centralną T arasa Szew czenkę,<br />

a obok n iego... A d am a M ickiew icza. P roces k rystalizow an ia się n ow oczesnego poczucia<br />

n arod ow ego ukraińskiego n ie od b iega w zasadzie od podobnych procesów u in ­<br />

n ych narodów , p osiad a jed n ak p ew n e szczególn e cechy. B y ły one w ynikiem : 1) braku<br />

w ciągu stu leci odrębnej pań stw ow ości i podziału m iędzy różne organizm y p ań ­<br />

stw ow e i 2) m ałej ilo ści in te lig en cji, „która b y się czuła tylko i jed y n ie ukraińską".<br />

N a oba te fa k ty baczną u w agę zw raca H andelsm an. P odkreślając znaczną rolę ideału<br />

hetm ańszczyzny, zastęp u jącego trad ycję państw ow ą, w skazuje na ugruntow anie się<br />

tego id eału w dużej m ierze dzięki p o ezji i p ow ieści polskiej la t 40-tych , głów n ie G o ­<br />

szczyńskiego, a przede w szystkim M . C zajkow skiego. P rzeciw staw iając się p rzyjętem<br />

u n a ogół przez naukę ukraińską stanow isku, n ie u zn aje H an d elsm an za czystych<br />

U k raiń ców n ie tylko K otlarew sk iego czy H rebinkę, ale i B odianskiego, Srezniew -<br />

skiego, M aksym ow icza, n aw et w zw iązku z zeznaniam i K ostom arow a w r. 1847 stw ierdza,<br />

że n ie zu p ełn ie o d d zieliła się w nim ukraińskość od rosyjskości. W tym zestaw<br />

ien iu G ogol jest oczyw iście „czystym M oskalem ".<br />

P olsko-ukraińska lub rosyjsko-„m ałoruska“ dw ujęzyczność; ściślej biorąc tw ó/czość<br />

lu d ow a tych autorów w y w o ła ć jed nak m usiała k onsekw encje now e i trw ałe. „W ten<br />

sposób rodziły się w arunki, w których m ógł się zja w ić tw órca, zd oln y do nadania<br />

w yraźn iejszego kształtu ruchow i, zm ierzającem u ku w łaściw em u unarod ow ien iu się<br />

ludu". G en ezę przyśpieszonego ruchu n arod ow ościow ego w śród U k raiń ców łączy<br />

prof. H an d elsm an z konarszczyzną, z polskim późnym ruchem w ęgla rskim , a nie<br />

z dekabrystam i czy pogrobow cam i daw nego rosyjsko-ukrainskiego w olnom ularstw a.<br />

T e n zw iązek z P olsk ą podkreśla olbrzym i w p ły w M ickiew icza, ale M ick iew icza popow<br />

stan iow ego, autora D zia d ó w i K siąg p ielgrzym stw a, w reszcie profesora literatur<br />

słow iańskich. N a tle p ow stałego już ruchu zja w ia się p oryw ająca p ostać p oety-bu-<br />

d ziciela — Szew czenki.<br />

N ie kto in n y też, tylko M ick iew icz, a potem Szew czenko, z jeg o filo z o fią walki<br />

sp ołeczn ej są źródłem natchnień i czyn ów d ziałaczy B ractw a Św. C yryla i M etod e­<br />

g o . Ich „K nihy b y tja ukranśkoho narodu" ten w yraźn y zw iązek z obu w H k im i<br />

poetam i p otw ierd zają.<br />

P olsk i w p ły w n ie ogran iczył się jed nak do terenu ukraińskiego, a zależność koncepc<br />

ji sło w ia n o filstw a m oskiew skiego la t 40-tych od p olskiego m esjanizm u, choć bardzo<br />

sp ecja ln a , w y d a je się w książce całk ow icie udow od n ion a. P odobnie w y ja śn io n a zosta<br />

ła w sposób n ajb ard ziej przek on yw u jący spraw a stosunku sło w ia n o filó w ów czesnych<br />

do U k raiń ców .<br />

O d m ien n ie p rzed staw iała się spraw a G a licji. T u taj trudno m ów ić o w p ływ ach<br />

polskich na rozw ój in te lig e n c ji i ludu ukraińskiego, jeśli przez w p ły w y rozum ieć<br />

•oddziaływ an ie z zew nątrz. O d d ziaływ an ie istn ieć m usiało przez sam fik* nadzw yczaj


SPRAW O ZDANIA 323-<br />

p ow ikłanych stosunków n arod ow ościow ych przez sp lątan ie się obu, w krótce w ro ­<br />

gich sobie ludów . A le poza tym b y ły i w p ły w y zew nętrzne nłow ackie, czeskie, rosyjskie<br />

i oczyw iście ukraińskie z N ad d n iep rza. K om plik ow ały sytu ację w ew nętrzne<br />

w arunki społeczne w G a licji i stosunek w zajem n y R o sji i A u itr ii.<br />

N a tym tle dopiero rozpatryw ać m ożna p o lity k ę ukraińską C zartoryskiego. P o czą t­<br />

kow o w pom ysłach p olitycznych ks. A d am a n ie b yło m iejsca n a spraw ę ukraińską,<br />

a w p rojektow anej przez siebie fed era cji słow iań sk iej m ia ł n a m y śli tylko narody<br />

państw ow e. D opiero k ied y łata czterdzieste X I X w. przyn iosą rozw ój p olity cznego<br />

życia sam ych U k raiń ców i zja w i się za gad n ien ie ukraińskie w m ięd zyn arod ow ym zn a ­<br />

czeniu tego słow a, nabierze ono charakteru spraw y sam od zieln ej także i d la C zartoryskiego.<br />

K resy p o łu d n iow o-w sch odnie d aw nej R zp łitej m ia ły d la obozu m onar-<br />

chiczn o-insu rek cyjn ego znaczenie jako jed en z głów n y ch teren ów przyszłej<br />

w ałki<br />

z R osją, a to n akazyw ało pracę nad zap ew n ien iem sobie pop arcia lu d ności m iejsco ­<br />

w ej.<br />

O rganizatorem działań obozu C zartoryskiego w tym kierunku jest jeg o agent<br />

w Stam bule, M ich ał C zajkow ski, który też n a w szystk ich sw ych p oczyn an iach w y ­<br />

w ierał sw oje osobiste piętno. T en żołnierz, p olityk i d yplom ata b y ł n adto i głów n ie<br />

pow ieściopisarzem . B y ł takim U kraińcem jak M ick iew icz L itw in em , a tę U k rain ę<br />

pańską i kozacką zarazem w id zia ł oczam i fa n ta zji, g d y m ów ił o P olsce. „ A k ied y<br />

p isa ł o U krain ie, n ie p o trafił jej od d zielić od P olsk i, tej sw ojej w łasn ej P olski,<br />

d aw nej szlacheckiej, a choć m onarchicznej, w gruncie rzeczy bezpańskiej". C zajk ow ­<br />

ski, p oeta ruchu, m arzy o w o jn ie z R osją, w której z jed n ej strony zn alazłb y oparcie<br />

w b ogatej p olsk iej m łodzieży szlacheckiej i w budzącym się n a U k rain ie, a do trad<br />

ycji hetm ańsko-kozackiej n aw iązu jącym ruchu narodow ym .<br />

W G a licji sytu acja b yła trudniejsza. P rób uje jed n ak i tutaj pracow ać ks. A dam<br />

n ad w p ojen iem hasła,<br />

że „w spóln e cierpienia, w sp ó ln y interes i jed y n a n ad zieja<br />

w oln ości w zgodnym braterstw ie p ow in n y łączyć" P olak ów i R usinów .<br />

W y p a d k i<br />

1846 r. nakazały na p ew ien czas zaw iesić robotę. M yśl rzezi zaciążyła jed nak na<br />

dalszych posunięciach. Bez od p ow ied n iego p rzygotow an ia p olska w yp raw a n a U k ra i­<br />

n ę m ogłaby się skończyć tragicznie, trzeba w ięc b y ło dbać o utrzym anie nader w ą ­<br />

tłych w ięzi z kozaczyzną. L ata 1848/49 usu w ają ch w ilow o w cień kw estię ukraińską,<br />

ałe katastrofa W ęg ier znów kieruje u w agę C zartoryskiego na „kaukazką" k oncepcję<br />

w ałki z R osją, a w tej kom binacji rola U k raiń ców b y ła spraw ą p ierw szorzędnej<br />

w agi, zw łaszcza, że w G a licji stosunki p rzyb ierały obrót w ręcz n iep om yśln y. W k rótce<br />

sytu acja zm ienia się całkow icie. C zajkow ski w stęp u je n a służbę sułtańską, rozkład<br />

przeżera całą robotę obozu C zartoryskich i na rok za led w ie przed w o jn ą krym ską<br />

w szystkie n ad zieje polskie w y d a w a ły się pogrzebane.<br />

C ałe te dzieje stosunków polsko-ukraińskich w pierw szej p o ło w ie zeszłego stu lecia<br />

opisuje prof. H andelsm an w yjątk ow o p lastyczn ie i żyw o, n ie dziw ne to w obec<br />

ogóln ej p ostaw y autora, który sam tw ierd zi, że „m yśląc o w czoraj, jakże już od le-<br />

głem i odm iennem od dziś, m yśli się o dziś, które m im o w szystko jest w ciąż tym<br />

sam em w czoraj". T u taj zapew ne zn ajd ziem y w ytłum aczenie faktu, że na zeszłorocznym<br />

m iędzynarodow ym k ongresie h istoryków za ją ł się prof. H an d elsm an dziejam i<br />

odrodzenia polskości na G órnym Śląsku. W y d a je się, że znakom ite prace H an d elsm a-<br />

na nad h istorią rozw oju n arodow ości now oczesn ej n ie są jeszcze ukończone. M oże<br />

uw ień czy je naukow e opracow anie d ziejó w przem ian n arod ow ościow ych w P olsce<br />

etn ograficznej, na które czytelnik polski dotychczas bezskutecznie czeka.<br />

HENRZJK JABŁOŃSKI


324 SPRAW O ZDANIA<br />

K O STO ŁO W SK I E R A Z M — Studia nad kwestią włościańską w lalach 1846 —<br />

1864. Z szczególnym uwzględnieniem literatury politycznej. Z przedmową prof. Prane.<br />

Bujaka. Lw ów 1938.<br />

P olsk a nauka h istoryczn a za g a d n ien ie stosunków społeczno-gospodarczych w cgóle,<br />

a spraw y w łościańsk iej w szczególn ości, traktow ała praw ie zaw sze po m acoszem u zazw<br />

yczaj n a m argin iesie spraw p olitycznych. W ostatnich czasach nastąpił p ew ien<br />

zw rot n a lep sze w tej d zied zin ie (badania prof. W ła d y sła w a G rabskiego, sz k ó ł/ prof.<br />

B u jak a w e L w o w ie, w y d a w n ictw a Instytutu P uław sk iego, p ow stan ie Instytutu b ad a­<br />

n ia kultury w si w W arszaw ie), tym n iem n iej p ogląd y nasze na spraw ę chłopów<br />

w p rzeszłości w p ew n ych p rzyn ajm n iej okresach są bardzo pow ierzchow ne, niek ied y<br />

w ręcz ten d en cyjn e. N a jw ię c e j zastrzeżeń i n iejasn ości zaw iera w iek X I X — tak<br />

b ogaty w zdarzenia p olity czne i gospodarcze, przynoszące w sw ej konsekw encji całk<br />

o w ity przew rót w stosunkach w iejsk ich . T u tkw i gen eza w szystkich ruchów lu d o­<br />

w ych i bez dok ładn ego zbad an ia tych czasów n ie podobna zrozum ieć w si obecnej.<br />

D otych czasow e opracow ania naukow e, dotyczące k w estii w łościańsk iej,<br />

oparta na<br />

źródłach drukow anych, p isan e n iek ied y z pew nym celem doraźnym , n ie d aw ały p ew ­<br />

n eg o obrazu zagad n ien ia. Z ostało ono zw ężone do problem u pod d aństw a i pańszczyzny,<br />

p om in ięto m ilczen iem n ad zw yczaj d rażliw ą kw estię agrarną, za gad n ien ie oporu<br />

ch łop ów przeciw ko dw orom , spraw ę przym usu prop in acyjn ego, traktow ano bardzo<br />

pob ieżn ie k w estię w spóln ot, m ałorolnych i bezrolnych. T e dw a zasadnicze problem y:<br />

pod d aństw o i pańszczyzna, rozpatryw ane w św ietle literatu ry p olityczn ej, dom inują<br />

w pracach W . A . M a ciejow sk iego, W . P rzyborow skiego, W ł. G rabskiego, Z . K edro-<br />

n io w ej, B. L im an ow sk iego, A . Ś w iętoch ow sk iego itp. D op iero m onografie, jakie w y ­<br />

sz ły<br />

ostatn io, H . G rynw assera i M . M eloch a, u siłu ją pchnąć badan'a nad spraw ą<br />

w łościańsk ą n a w ła ściw ą drogę. O parte na źródłach archiw alnych, uzupełnione lite ­<br />

raturą, ukazują nam w ieś zu p ełn ie now ą: w ieś, p ełn ą pragnień i nadziei, w zlotów<br />

i upadków , cierp ień i w alk i — n iew ą tp liw ie bliższą rzeczyw istości, n iż daw ne pojęcie<br />

w si spokojnej i zrezygnow anej. M a ją ce się ukazać w krótce n ow e opracow ania p rzyn<br />

io są n iech yb n ie dalsze w y św ietlen ia i odkrycia.<br />

Praca E. K ostołow sk iego, m ło d ego historyk a lw ow skiego, ukazuje spraw ą w łościań ­<br />

ską w przełom ow ym okresie X I X w ieku — w latach 1846— 64. Okres ten jest nie<br />

tylko b o gaty w w yp ad k i p olity czne (trzy p ow stan ia 1846, 1848, 1864) i gospodarcze<br />

(rozw ój kom unikacji, przem ysłu), ale także w w ielk ie zdarzenia natury społecznej.<br />

W ów czas to n astęp u je reform a agrarna w zaborze austriackim (1848), dokończenie<br />

reform y w W . Ks. P oznańskim (1848), zn iesienie pod d aństw a na ziem iach litew sk o-<br />

ruskich (1861), reform y W ielo p o lsk ieg o (1861-62), w reszcie uw łaszczanie w K rólestw ie<br />

(1864). U p a d a ostatecznie d aw n y porządek stan ow y, w y siłk i n iep od ległościow e n iszczą<br />

ek onom icznie przodującą w arstw ę ziem iańską, ogran iczają jej w p ły w y n a rządy,<br />

w yrad za się w alka o faktyczn e rów noupraw nienie, na w id o w n ię d ziejow ą wkracza<br />

n ieśm iało, p ow oli, ale coraz siln iej stan czw arty — chłopi.<br />

O bszerna ta m onografia, oparta w yłą czn ie o źródła drukow ane, a w ięc idąca po<br />

lin ii d aw n iejszych badań, ukazuje nam p oglą d y i zapatryw ania odgórnych w arstw<br />

naszego sp ołeczeń stw a (m agnatów , szlachty, in telig en cji) na spraw ę w si i ziem i<br />

w p ow yższym okresie. Składa się o n a z w stęp u i 7 rozdziałów . P racę poprzedza przedm<br />

ow a prof. B ujaka, w której na p lan pierw szy w y b ija się teza, u w yd atn iająca sła ­<br />

bość naszych poczynań n iep o d ległościow ych , nieopartych na m ocnej p odstaw ie pracy<br />

organ iczn ej, co z k olei w y n ik ało z n asta w ien ia p sychicznego szlachty, „przyzw yczajo<br />

n e j od tylu w iek ów żyć z ek sp loatacji pod d anej ludności, a w ięc przyw ykł :j do<br />

ro li konsum enta, a n ie w ytw órcy dóbr gospodarczych i kulturalnych". D la szlachty


SPRAW O ZD ANIA 325<br />

praca organiczna, ob liczona na d ługą m etę, b yła za poziom a, za nudna. Stąd w y ra ­<br />

dzało się ciągłe w ah an ie p olityk i pań stw ow ej w ostatnim okresie R zeczyp osp olitej<br />

i w K rólestw ie K ongresow ym .<br />

W e w stęp ie autor kreśli stan praw ny k w estii w łościańsk iej n a progu X I X -g o stu ­<br />

lecia , który nasuw a jed nak zasadnicze zastrzeżenia. N a reform y p ryw atn e naszej<br />

m agnaterii w końcu X V I II -g o w ieku nauka d zisiejsza n ie p atrzy się jako na w ynik<br />

hum anitaryzm u, lecz jako na czyny, p odyk tow an e w zględ am i gospodarczym i, chęcią<br />

zw iększenia dochodu (Jabłonow ska, K rasińscy). W szy stk ie one m ia ły charakter przejściow<br />

y, a niektóre z nich stały się w czasach p óźn iejszych ogn isk iem cią g ły ch zatargów<br />

m iędzy dw orem , a w sią (np. B ieżuń). N a w ra ca n ie zatem do trad y cy jn eg o p o g lą ­<br />

du „dobrych p a n ó w 1' jest d zisiaj raczej spóźnione.<br />

W rozdziale I-szym K ostołow ski an alizu je p o g lą d y i d ziałaln ość obozu radykalnego,<br />

„lew icow ego". P unktem w y jścia jest T ow arzystw o D em ok ratyczn e n a em igracji,<br />

traktow ane z w yraźn ą przychylnością. N a stęp n ie charakteryzuje d ziałaln ość radyk a­<br />

łów krajow ych (K am ieński) i w ybuch p ow stan ia w 1846 r. Słu szn ie podkreśla rew izję<br />

p ogląd ów obozu dem okratycznego, sp ow od ow an ą w ybuchem reb elii ch łopskiej w G a ­<br />

licji. P rzerażeni gw ałtow n ością m łodego ruchu, dem okraci w y co fu ją się z d otychczasow<br />

ych p ozycji, zarzucają h asło rew olu cji i przechodzą do głoszen ia solidaryzm u<br />

społecznego. T a zm iana p oglą d ó w w y w o łu je ch w iejn ość w praktycznym d ziałaniu<br />

w roku 1848 („R ada N arod ow a" w e L w o w ie i „K om itet" w K rakow ie). W stosunku<br />

do w si akcja ich ogranicza się do żądan ia o d dzied ziców d obrow oln ej o fiary —<br />

zrzeczenia się pańszczyzny, co z góry całą spraw ę skazuje n a n iep ow od zen ie. W p ó ź­<br />

n iejszym okresie (1849— 60) rola ich jest znikom a, zam ierzenia ich, id ące w kierunku<br />

zesp olen ia narodu, n ie w y d a ją rezultatów . W 1863/64 roku chłopi g a lic y jsc y o p o w ia ­<br />

d a ją się zd ecyd ow an ie za rządem .<br />

W rozdziale tym istn ieje pow ażn a luka, w yn ik ła z p o m in ięcia roli P oznańskiego<br />

w latach 1840— 46. A przecież bez zaboru pruskiego trudno jest m ów ić o ja k ie jk o l­<br />

w iek d ziałaln ości dem okratów G a licji. Stąd szła m yśl w alk i i lu d zie (D em bow ski),<br />

na G a licję em igracja od d zia ły w a ła przez P oznańskie.<br />

W rozdziale drugim autor p rzedstaw ia id eo lo g ię i p oczyn an ia obozu arystokratyczn<br />

ego „konserw atystów ", n ajp ierw n a em igracji, a n astęp n ie w G a lic ji, przy p o ­<br />

bieżnym potrąceniu o p ozostałe zabory. N a ogół zn ajdujem y tu p ow torzen ie znanych<br />

już pogląd ów , tak co do H o telu L am bert, jak i roli m a gnaterii g a licy jsk iej. I tutaj<br />

rabacja chłopska stan ow i przełom . D o tego czasu szlach ta d aw ała posłuch hasłom<br />

radykalnym , w 1846 roku n aw et C zartoryski p odporządkow ał się R ządow i N a ro d o ­<br />

w em u w K rakow ie, Po rzezi i u w łaszczen iu zm ienia się kurs całkow icie. Szlachta od ­<br />

suw a się od em igracji i ta jn y ch zw iązków , przerzuca się stanow czo n a drogę lo ja lizmu,<br />

szukając porozum ienia z biurokracją i rządem zaborczym . N a m icjsce daw n ego<br />

hasła n iep od ległości w ysuw a żądanie autonom ii, w yrazem tego kierunku b ęd zie G o-<br />

łuchow ski w G a licji i W ielo p o lsk i w K rólestw ie. W stosunku do ch łop ów rozpoczyna<br />

w alkę o utrzym anie pracy przym usow ej w postaci najm u, a n astęp n ie w opan o­<br />

w an iu tw orzącej się gm iny. T o p ogłęb ia jeszcze bardziej antagonizm dw oru do w si.<br />

W ło śc ia n ie w e w szystkich poczyn an iach szlach ty w id zą staran ia o p rzyw rócen ie pracy<br />

niew olnej i naw rót do daw nych czasów , ratunku szukają w oddan iu się rządow i.<br />

T o zobrazow anie w ysiłk ów szlach ty g a licy jsk iej o n ajem przym usow y i p ow iązan ie<br />

z publicystyką, która sta je się narzędziem ich w alk i, zostało dobrze u jęte przez autora<br />

i stanow i n iew ą tp liw ie dod atn ią p ozycję m onografii. P obieżne potraktow an ie d zia ­<br />

łaln ości m agnaterii w innych zaborach, a zw łaszcza w K rólestw ie, stanow i natom iast<br />

ujem ną stronę, .U w a g ę n ależało b y przede w szystk im zw rócić n a osobę A n d rzeja Z a-


326 SPRAW O ZDANIA<br />

m ojsk iego, który uporczyw ą sw ą d ziałaln ością tam ow ał prace obozu organicznego<br />

i pchnął m yśl um iarkow aną n a bezdroża oczynszow ania.<br />

R abacja chłopska sp ow od ow ała n ie tylko zm ianę zapatryw ań szlachty i in te lig en cji<br />

na spraw ę w łościańsk ą, ale w y w o ła ła duże o żyw ien ie w p iśm ien n ictw ie. P o dyskusjach<br />

em igracyjn ych i p olem ice w arszaw skiej w latach 1841— 45 p oczyn ają się ukazyw<br />

ać sp ecjaln e d zieła, dążące do w szechstronnego u jęcia całego zagadnienia. A utor<br />

grupuje je w g. kierunków , a n alizu jąc przy tym każde. I tak dzieła P a w ła Ł ubieńskiego<br />

„O u regu low an iu stosunków w łościańskich w W . Ks. P oznańskim 1' 1843<br />

i „O chłopach" 1847 p rzed staw iają kierunek solidaryzm u społecznego, dzieła znanego<br />

filo z o fa J ó zefa G ołu ch ow sk iego „K w estia w łościańska" 1847 i „R ozbiór kw estii w ło ­<br />

ściańskiej" 1851 — prąd stan ow o-zach ow aw czy, d zieła T om asza P otockiego „O urządzeniu<br />

stosunków roln iczych w P olsce" 1851 i „Poranki karlsbadzkie" 1858 — k ierunek<br />

ekonom iczny, w reszcie d zieła J ó zefa Supińskiego — „Szkoła polska gosp od arstw<br />

a krajow ego" 1860 — kierunek sp ołeczn y. P o za k la syfik acją d zieł i w y św ietleniem<br />

, m ało zresztą praw dopodobnym , broszury „O chłopach" E. K ostołow ski nie<br />

w nosi n ic n ow ego i pow tarza dotychczasow e p ogląd y.<br />

Z n acznie ciek aw szy jest rozdział czw arty — „G m ina w program ach rozwiązania,<br />

k w estii w łościańsk iej w P olsce". G m ina w ów czas używ an a b y ła w p odw ójn ym zn a­<br />

czeniu, jako n a jn iższa kom órka sam orządow a i adm in istracyjn a, oraz jako doskonała<br />

form a ustroju społecznego. W tym drugim znaczeniu b yła w yrazem tęsknoty rodu.<br />

ludzk iego do lep szej p rzyszłości, utopią. W oparciu o historię i etn ografię baJaeze<br />

p olscy u siłu ją w ytw orzyć sp ecja ln y prąd id eo w y — sło w ia n o filizm , który p rzew id y­<br />

w a ł zw iązek lu d ów słow iań sk ich n a p od sta w ie fed era cy jn ej, pod p rztw od n ictw em<br />

P olsk i. Jako taki, p rzeciw staw iał się on p an sław izm ow i, głoszonem u przez R osję.<br />

W in terp retacji dem okratów m iał zrealizow ać zasadę „w szystko d la ludu przez lu d 1',,<br />

a dla stron n ictw a zachow aw czego m iał stanow ić dostateczną tam ę przeciw ko zakusom<br />

„socjalizm u i kom unizm u". P rak tyczn ie oddźw ięk zn alazł on w działaln ości spi^<br />

skow ej ks. Ś ciegien n ego w K rólestw ie i S tefań skiego w Poznańskim . O statnie trzy<br />

rozdziały: L iteratura p olityczn a dla w łościan, spraw a w łościańsk a w pow staniu<br />

1863/64 r. i stanow isko sp ołeczn o-p olityczn e chłopów , p otraktow ane jakby na m arg<br />

in esie książki, są bezsprzecznie n a jcen n iejsze w tej m onografii. A utor, określiw szy<br />

rolę literatu ry jako rodzaj akcji k u ltu raln o-ośw iatow ej dla w ło ścia n i przed staw i­<br />

w szy ich stosunek do d ziałań n iep o d ległościow ych , próbuje odtw orzyć rzeczyw iste<br />

oblicze ludu p olsk iego w om aw ianym okresie. T w ierd zi, że chłopi g a licy jscy byli<br />

w yraźn ie n a sta w ien i anty-szlach eck o, ale rów n ież od n osili się z rezerw ą do rządu<br />

w ied eń sk iego. Ich p atriotyzm cesarski, w yolb rzym ian y przez N iem có w , b y ł tak siln y<br />

dopóki zbieżne b y ły in teresy chłop ów i rządu. Po rabacji zw rot przeciw ko rządow i<br />

b ył w yraźny, n astrojów n iep rzych yln ych n ie zd o ła ły przełam ać odezw y uspakajające<br />

starosty B reindla i arc. F erd yn anda, n a w ieś m u siały ruszyć ruchom e kolum ny<br />

w ojsk a i przeprow adzić p a cyfik ację. D o ruchów n iep od leg ło ścio w y ch chłop odnosił<br />

się n ieu fn ie, gd y ż dotychczasow e p ow stan ia prow adzone b y ły w im ię interesów ziem<br />

iańskich, a im p rzyn osiły coraz to now sze ciężary.<br />

P o g lą d ten w y d a je się bliski p raw d y i m ożna go n aw et rozciągnąć na zabór rosyjski,<br />

choć tam proces u św iad a m ia ją cy n ie b y ł tak daleko p osunięty. D op iero lata<br />

1860— 64 przyn iosą odkrycie rzeczyw istej p ostaw y chłopskiej w K rólestw ie. P ow oli<br />

jednak o d zysk iw ał on w ła sn ą drogę. O puszczony przez ziem iaństw o, lekcew ażony<br />

przez biurokrację, „tum aniony" przez em igrantów , w y zysk iw any przez w szystkich —<br />

sam w stęp o w a ł w życie p olityczne.<br />

Oto są g łó w n e zarysy książki p. K ostołow skiego. T em at, jaki zakreślił sobie autor,.


SPRAW O ZD ANIA 327<br />

ma za m ało opracow ań an alitycznych, ażeby przy d zisiejszym stan ie badań m ożna<br />

b y ło pokusić się o syntezę, przerastającą siły jed n e g o człow iek a i jed n e g o tomu.<br />

A utor dokonał w ielk iej pracy, segregu jąc d robiazgow o b o gatą ów czesn ą literaturę,<br />

odnoszącą się do spraw y w łościańsk iej. D zieło je g o jest rezultatem w ielk ieg o w y ­<br />

siłku. T ym n ie m niej posiada ono ca ły szereg usterek. J ed n ą z n a jw a żn iejszych<br />

jest pob ieżn e p otraktow anie niek tórych spraw , co n iek ied y zb ytnio p rzypom ina d zien ­<br />

nikarstw o. S zczególn ie szw ankuje kanw a historyczna. C ała praca, pozb aw ion a źródeł<br />

archiw alnych, w isi n iejako w pow ietrzu.<br />

N ie zn ajd u jem y rów n ież rzeczyw istych<br />

dążeń chłopów w latach 1846— 64 i ruchu ich w kierunku w y zw o len ia z pod przem<br />

ocy dworu. P om in ięte zostało za g a d n ien ie oporu przeciw ko p ańszczyźnie. P ierw sza<br />

połow a X I X -g o w ieku jest w k w estii agrarnej w ielk ą próbą ataku ziem iań stw a na<br />

w ieś. A k cja oczynszow ania, zap oczątk ow an a przez m agnaterię i sw o iście przeprow<br />

adzona przez szlachtę (rugi, regu lacje), p rzypom ina atak dw oru na w ieś, p rzeprow<br />

adzon y skutecznie trzy w iek i przed tym , tj. w d ob ie p ow sta w a n ia kultury folw a rczn<br />

ej. W ów czas chod ziło o pracę chłopa, to też w k onsek w en cji sprow adzono go do<br />

p oziom u inw entarza, obecnie chodzi o w y d a rcie p osiad an ej przez n ieg o ziem i. D o ­<br />

m agają się tego n o w e form y gosp od arow an ia. O lbrzym i proces w yw łaszczan ia ch ło ­<br />

pów , przeprow adzony w K rólestw ie, g o d z ił w p od staw y ich eg zy sten cji życio w ej.<br />

S tą d w y w o d ził się ruch ch łop ów (bunty, b iern y opór, rabacja), b ęd ący w ich przekonan<br />

iu sam oobroną. W skutecznej w a lce o ziem ię szlach ta p osiad a początkow o p rzew<br />

agę: lep sza sytu acja ekonom iczna, socja ln a , duże w yrob ien ie, trad ycja p anow an ia,<br />

n iek ied y pom oc rządu. C hłopi p rzeciw sta w ia ją im m asę, b iern y opór i w ytrw ałość.<br />

P ub licystyk a w tej w a lce m a określone m iejsce i p raw ie zaw sze stan ow i narzędzie<br />

w alk i ziem iaństw a. W yra źn ie w ystęp u je to po 1846 r., na teren ie G a licji i K rólestw a.<br />

Ż ądania agrarne chłopów utożsam iane są z dążeniam i w yw rotow ym i, zm ierzającym i<br />

do obalenia u stalon ego porządku sp ołeczn ego. P sych ozie tej u leg a ją n aw et pisarze<br />

radykalni (Potocki) i w y co fu ją się n a p o zy cje szlacheckie. P ub licystyk a ow ych czasów<br />

n ie nakreśla w ielk ich dróg (z w yją tk iem id eo lo g ii T ow . D em .), sp ełn ia raczej rolę<br />

d efen syw n ą, albo plącze się p o abstrakcjach polem ik em igracyjnych. Ż y cie w yp rzed za<br />

pisarzy, projek ty w ysuw ane przez nich są p rzew ażnie o w ie le la t spóźnione, jak op óźn<br />

ion y jest rozw ój stosunków roln iczych w P o lsce w ogóle (porów naj: uw łaszczen ie,<br />

spraw ę w spóln ot i- serw itutów , reform ę rolną).<br />

D o opracow ania zakradł się ca ły szereg b łęd ów m erytorycznych. Szym on K onarski<br />

rozstrzelany w 1839 r. n ie m ógł sp isk ow ać w latach 1843— 44. C zartoryski n ie b ył<br />

człow iekiem „starym i bez energii". N o w sze b adan ia (H andelsm an) ugruntow ały<br />

p ogląd , iż prow ad ził on p o lity k ę lu d ó w słow iańskich (spraw a U k ra'n y, B u łgarii,<br />

Serbów itd.) i w yk azał n ad zw yczajn ą silę tw órczą. Id eo lo g ia T ow arzystw a D em okratycznego<br />

n ie b y ła jed yną, ani orygin aln ą, to sam o co m a n ifest dem okratyczny, g ło siły<br />

w cześn iejsze postan ow ien ia Z em sty Ludu i K on federacji N arod u P olsk iego.<br />

R easum ując sw e w rażenia, uw ażam , że praca K ostołow sk iego, aczkolw iek nie<br />

posuw a naprzód spraw y badań k w estii w łościańsk iej w X I X w ieku, jest p ozycją d o­<br />

datnią. Porządku je bow iem literaturę, sz czególn ie odnoszącą się do zaboru<br />

au striackiego,<br />

staw ia n a n ow o zagad n ien ia chłopskie, (staw ian e k olejn o przez M aciejow skiego,<br />

G orem ykina, G rabskiego, Ś w iętoch ow sk iego), porusza zw iązan e z nim zagad n ien ia,<br />

nrbudzając do dalszych u zupełniających badań.<br />

STANISŁAW TADEUSZ WRONA


328 SPRAW O ZDANIA<br />

PO LSK A D Z IA Ł A L N O ŚĆ DZJPLOMATZJCZNA W 1863— 4 R. Zbiór dokumentów<br />

pod red. dr. Adam a Lewaka doc. Uniw. Jag. T . I. Instrukcje, odezwy i traktaty<br />

Rządu Nar. oraz korespondencja W ydziału Spraw Zagranicznych z ks. W ła d y­<br />

sławem Czartoryskim głównym agentem dyplom atycznym w Paryżu. W arszawa 1937.<br />

W yd. M inisterstwa Spraw Zagranicznych. Skład G łówny Gebethner i Wolff — str.<br />

L V + 487.<br />

Z agad n ien ie, ja k i b ył w gruncie rzeczy stosunek narodów Europy do naszego ostatn<br />

ieg o p ow stan ia, p asjon ow ało historyków , publicystów i pam iętnikarzy w łaściw ie od<br />

ch w ili je g o upadku. Jeszcze trw ały procesy p rzeciw uczestnikom ruchu, kiedy K laczko<br />

p isa ł sw o je słyn n e Studia dyplomatyczne, gd zie zw alał ca łą od p ow ied zialn ość za<br />

n iep ow od zen ie in terw en cji europejskiej na rzecz P olsk i na „obłudną" A n g lię, a starał<br />

się jak n a jw ięcej u w yp u k lić w szelk ie p rzejaw y życzliw ości A u strii d la Polski.<br />

K laczko b y ł przecież prekursorem austriackiej orien tacji naszych konserw atystów .<br />

P o g lą d y zaś na oblicze d yp lom atyczn e styczn iow ej insurekcji m ia ły zaw sze pew ne<br />

znaczenie praktyczno - polityczne: b y ły niezbędnym składnikiem kalkulacyj szans p o l­<br />

skich n a przyszłość. T o też k ied y w ostatnich latach przed w ybuchem w ielk iej w ojny,<br />

w zw iązku z renesansem id eo lo g ii p ow stańczo - leg io n o w ej — zain teresow anie d ziejam<br />

i roku 1863 ogrom nie się p o głęb iło i rozszerzyło (Piłsudski, T okarz), posunęła się<br />

naprzód i zn ajom ość strony m ięd zyn arod ow ej zagad n ien ia. T ytu s F ilipow icz<br />

o g ło sił k orespon d en cje rządu a n gielsk iego w spraw ie polskiej w latach 1863-4. O parł<br />

się jed nak n ie n a orygin aln ych tekstach rękopiśm iennych (podów czas jeszcze n ied o ­<br />

stępnych), a le na zbiorze drukow anym w spółcześn ie, spreparow anym od p ow ied n io dla<br />

użytku p olity k ó w angielskich.<br />

D op iero po w ielk iej w o jn ie archiw a w ied eń sk ie, p aryskie i lon d yńsk ie za te lata<br />

stan ęły przed badaczam i otw orem . Skorzystał z nich Józef Feldm an do sw ego<br />

syn tetyczn ego szkicu o Mocarstwach wobec powstania styczniowego i H enryk W e-<br />

reszycki do sw ych dw óch bardzo gruntow nych książek o A ustrii wobec powstania<br />

styczniowego i A nglii - Polsce 1860— 1865.<br />

Obu tych autorów in teresow ało g łó w n ie p ytan ie, jaka b yła p olityk a m ocarstw za ­<br />

chodnich w obec spraw y polskiej w tym czasie; d zieje w y siłk ó w d yp lom acji i p ropag<br />

a n d y p olsk iej zosta w ia li na dalszym planie. D op iero w n astępnej książce — o sto ­<br />

sunkach A n g lii do P olsk i — p ośw ięcił W ereszyck i w ięcej u w agi d ziałaln ości polskich<br />

agen tów za granicą.<br />

W m iarę jed nak , jak studia nad n iezn an ym i d otąd źródłam i rękopiśm iennym i ukazyw<br />

a ły nam d yp lom ację pow stańczą w coraz to w iększych w ym iarach, zaczęła ona<br />

coraz bardziej p rzyciągać w yob raźn ię historyków . Z rodziła się m yśl n aw iązan ia służb<br />

y zagranicznej R zeczyp osp olitej do trad ycyj n ap ół zakonspirow anej dyp lom acji roku<br />

1863. T e dw a elem en ty — zain teresow anie czysto naukow e i chęć d ania polskiej<br />

p o lity ce zagranicznej historycznej le g ity m a cji — tk w iły u gen ezy publikacji Polska<br />

Działalność Dyplomatyczna. Jest to w yd a w n ictw o źródeł zaczerpniętych przede w szystkim<br />

z M uzeum X X . C zartoryskich w K rakow ie i zbiorów rapersw ilskich B iblioteki<br />

N a ro d o w ej w W arszaw ie. W y d a w n ictw o oczyw iście nie kom pletne, ale dające p e­<br />

w ien w ybór aktów , uznanych za szczególn ie w ażne, typow e czy charakterystyczne.<br />

Z naczna ich część, 70 lub 71 na o góln ą liczb ę 127, jest pierw szy raz ogłoszona drukiem<br />

. R eszta b yła w yd an a w V tom ie W ydaw nictw a materiałów do dziejów powstania<br />

styczniowego w r. 1893.<br />

T e inedita styczn iow e n ie przynoszą jakichś danych rew elacyjn ych , które by<br />

zm ien iły zasadniczy zrąb naszej w ied zy o k om plikacjach m iędzynarodow ych w r.<br />

1863/4. C ały tom jednak — p o m ija ją c już, że d a je w iele now ych szczegółów — ma


SPRAW O ZD ANIA 329<br />

d la stu d iów nad dziejam i porozbiorow ym i pow ażn e znaczenie. P o p ierw sze w szelkie<br />

publik acje źródłow e u ła tw ia ją kontrolę<br />

n a d ogłaszanym i studiam i m onograficznym<br />

i i przez, to podnoszą pośrednio ich poziom . P o drugie d la poznania przeszłości<br />

sam a lektura opracow ań n ig d y n ie w ystarczy — n aw et dla n ie historyków , dla osób<br />

prow adzących tylko „am atorskie" p ow ażn iejsze stu d ia historyczne nic n ie zastąpi<br />

bezpośredniego kontaktu ze źródłam i, n ic tak n ie w p row ad zi w atm osferę epoki. N ie<br />

trzeba dod aw ać, że d la bad aczy h istorii p olsk iej X I X w . W y d a w n ictw o będzie n ie ­<br />

ocen ion ą pom ocą. W jakim jed nak stopniu u w oln i ich od poszukiw ań archiw alnych<br />

nad d ziejam i d yp lom acji p ow stań czej, n ie m ożna teraz stw ierdzić. N ie w iadom o b o ­<br />

w iem , co będą zaw ierać następ n e (czy n astęp n y tylko) tom y.<br />

P rzedm ow a redaktora n ie in form u je nas, n iestety, o zam ierzonym p lan ie w y d a w ­<br />

nictw a. N a in n ym m iejscu fa ch o w i recenzenci p o sta w ili stronie tech n iczn ej ed ytorskiej<br />

tego d zieła szereg zarzutów *).<br />

W yb orn y znaw ca d ziejó w m ięd zyn arod ow ych p ow stan ia, dr. H en ryk W ereszycki,<br />

skrytykow ał układ aktów , n ied ostateczn y aparat od syłaczy, ogran iczen ie do la t 1863—<br />

1864, k ied y w ła śc iw ie spraw a p olska sta ła się d la d y p lom acji aktualna już w 1861,<br />

od pierw szych m a n ifesta cji w arszaw skich. Słu szn ie w reszcie p od n iósł, że u k ład I to ­<br />

m u sugeruje przekonanie iż naczeln ym ośrodkiem ów czesn ej d yp lom acji polskiej<br />

b y ł W arszaw ski R ząd N a rod ow y, k ied y w rzeczyw istości g łó w n y jej sztab m ieścił się<br />

w H o telu L am bert, paryskiej sied zib ie C zartoryskich.<br />

N ie tu m iejsce w chodzić w bardzo sp ecjaln e za gad n ien ia techniki ed ytorsk iej, trzeb<br />

a jed nak zaznaczyć, że istotn ie u k ład aktów jest w W ydaw nictw ie nie bardzo fortunny.<br />

J eżeli już n ie ch ciał redaktor przyjąć p rostego układu chron ologiczn ego —<br />

zdaniem p iszącego n a jlepszego — to w każdym razie n ie n ależa ło iść za kryterium<br />

form alnym i rozw ijać I tom u na ogóln e deklaracje, okólniki, pism a<br />

d o W ł. C zartoryskiego<br />

i p ism a o d n iego do W arszaw y. Z aop atrzen ie aktów w kom entarze w y ­<br />

daw cy też n ie zostało przeprow adzone konsekw entnie. W niektórych m iejscach w y ­<br />

daw ca prostuje b łęd n e in form acje źródła, o d syła do literatu ry przedm iotu i t. d„<br />

w innych nie. Brak poza tym chociażby najkrótszych, jed n ow ierszow ych inform acyj<br />

biograficznych o lu d ziach w ystęp u jących w korespondencji. A w ie le jest tam nazw isk<br />

naw et d la sp ecjalistów n ic n ie m ów iących.<br />

P odn ieść zresztą trzeba, że w y d a w cy — I tom p rzygotow ali do druku redaktor ca ­<br />

łości doc. A d am L ew ak i dr. W a len ty n a Rudzka — w y k on ali sw ą pracę z w ielk ą<br />

starannością i n aw et pew nym pietyzm em . U stęp y podane w o rygin ale szyfrem są<br />

rozw iązane; strona graficzn a bez zarzutu. S zczegółow y skorow idz osób, m iejsc i rzeczy<br />

oraz tablica treści p oszczególn ych aktów d o p ełn ia ją całości.<br />

N a str. 352 m ow a o p rzyw ód cy rum uńskiego stron n ictw a n arod ow ego C am pineanu;<br />

w y d a w cy zaopatrzyli to nazw isko znakiem zapytania. R zeczyw iście, jest to n ie w ą tp liw<br />

ie kryptonim . S łyn ny C am pineanu daw no już zeszedł z w id o w n i p olitycznej. T u taj<br />

m ow a zapew ne o ks. ło n G hica, gorącym p rzyjacielu P olsk i jeszcze od la t czterd ziestych.<br />

Przez n ied op atrzen ie zapew ne p od an y (N r 28, str. 367) jest raport W ła d . C zarto-<br />

1) W ereszycki H enryk. W ydaw nictw a źródeł do historii dyplom atycznej powstania.<br />

P rzegl. H istoryczn y, 1938, X X X I V , 467— 478; idem. rec. w K w artalniku<br />

H istorycznym 1938, zesz. 3, 501— 507; W ięckow ska H elen a, N owe materiały<br />

do dziejów powstania styczniowego. Przeg. W sp ółczesn y, 1938, październik, 140— 3.<br />

— W yd a w ca rep lik ow ał w K w artalniku H istor. 1938, zesz. 4.


330 SPRAW O ZD ANIA<br />

ryskiego z 7.X () 1863 jako n iew yd an y. Jest to ogłoszony drukiem w V tom ie Materiałów<br />

n a str. 316— 318, p od datą 17.I X .1863.<br />

D la w p row ad zen ia czyteln ik a w zagad n ien ie redaktor poprzedził źródła krótkim<br />

in form acyjn ym szkicem o p olsk iej p o lity ce zagranicznej w 1863/4. C hociaż nie w o l­<br />

n y od pew n ych n ied ok ładności, będzie on cenną pom ocą dla czytelnika.<br />

I. w.


K R O N I K A<br />

N O T A O K O N S T A N T Y M S T A N IS Ł A W S K IM<br />

1.<br />

Z m arły w m inion ym roku K onstanty Stan isław sk i, jed n a z kilku n aczeln ych postaci<br />

teatru eu ropejskiego w ostatnich burzliw ych i p łod n ych d ziesiątkach la t — b ył rów<br />

ieśnikiem S tefan a Ż erom skiego. U ro d ził się w M oskw ie, w tragicznym roku p o l­<br />

skim — 1863. N a z y w a ł się n apraw dę K on stan ty S ierg iejew icz A lek sie jew . P och odził<br />

z bogatej rodziny m ieszczańskiej chłopskiego rodow odu: o jciec artysty b y ł fabrykan ­<br />

tem i przem ysłow cem , prad ziad chłopem , ogrodnikiem z zaw odu. N a tym chłopskim<br />

p n iu szczep odm ienny stan o w iła m atka S tan isław sk iego, córka francuskiej aktorki<br />

V a rley , która, przyjech aw szy do Petersburga n a w ystęp y, w ro sła w R o sję n a zaw sze.<br />

T a m ieszan in a krw i tłum aczy n iejed n o w osobow ości S tan isław sk iego, przede w szy stkim<br />

jeg o rosyjską europejskość — to, że n ie przestając b yć z duszy R osjan in em ,<br />

um iał być E uropejczykiem . N ien aru szone p ozostały w nim in sta n cje podśw iadom e,<br />

słow iań sk a uczuciow ość, in tensyw n ość ży cia w ew n ętrzn ego. Jed n ocześn ie d ziałało<br />

francuskie p oczucie um iaru, jakaś d ysp ozycja harm onizująca. M ożna b y p ow ied zieć,<br />

że jeg o osobow ość i d zia ła n ie praktyczne od p ow iad ało u jęciu D o sto jew sk ieg o przez<br />

G id e ‘a, jed n oczyło rosyjskość z francuskością.<br />

D o teatru d ysp on ow ała S tan isław sk iego n ie tylko g en ealogia, ale i atm osfera dom u,<br />

sty l życia m ieszczaństw a rosyjsk iego w drugiej p o ło w ie X I X -g o w ieku. D om m o s­<br />

kiew ski A lek siejew y ch, ich letn ia rezyden cja w L ubim ów ce b y ły zatrute in fek cją<br />

teatralną, jak w iększość kupieckich dom ów w ów czesnej R osji. S tan isław sk i w y stą p ił<br />

po raz pierw szy na scenie w czw artym roku życia i od tą d z liczn y m rodzeństw em (było<br />

tego aż d ziew ięcioro) organ izow ał bezustannie teatraln e zabaw y i, p rzed staw ien ia.<br />

Z czasem n azw ało się to „kółkiem A lek siejew sk im " i n ie sta n o w iło n iczego odosob ­<br />

nionego. B ogacz, budow n iczy k olei p ółn o cn ej, protektor opery i m ecenas sztuki, S aw -<br />

w a M am ontow b a w ił się w sw oim dom u w tea tr z rów n ą n am iętn ością i rozrzutnością.<br />

D ek oracje m a low ali m u św ietn i m alarze, co n ie b yło w ted y w zw yczaju scen<br />

najb ard ziej reprezentatyw nych. T e am atorskie próby, ślepe i m ozolne, w zruszające<br />

przez im pet p asji i nieoszczędzanie energiii — d a ły Stan isław sk iem u b ogate d o św ia d ­<br />

czenia, d on iosłe dla jeg o p rzyszłej d ziałaln ości.<br />

Jed n ocześn ie m łody teatrom an ch łon ął w szystko, co w 1zakresie teatraln ym pop ad ało<br />

jeg o w rażliw ości. A b yło tego dosyć: cyrk — zaczarow ane m iejsce d ziecięcych m a ­<br />

rzeń, opera w łoska, b u jn ie rozk w itły b alet, który m ia ł ju ż n iezad łu go oszałam iać<br />

Europę, „T eatr M a ły “ z takim i artystam i, jak: Jużyn, Szum ski, L eński, M ied w iejew a ,<br />

F iedotow a, Jerm ołow a i i., którzy siln ie o d d zia ła li na osobow ość p rzyszłego relorm a-<br />

tora. W szkole dram atycznej w ytrzym ał tylko trzy ty g o d n ie i źle o n iej zaw sze<br />

m ów ił. C o p raw d a dopiero on sam m ia ł u m ożliw ić p ed a g o g ię aktorską, n iem a l stw o ­<br />

rzyć p ojęcie takiej p ed agogii.<br />

M łody, urod ziw y, zam ożny pan iczyk zostaje dyrektorem R osyjsk iego T ow arzystw a<br />

M uzycznego, spotyka się ze znakom itym i artystam i, łudzi się krótki czas, że będzie<br />

śpiew akiem operow ym . Jeździ do E uropy, do F ran cji przede w szystkim . Europa


332 KRO NIKA<br />

zjeżdża do jeg o rod zin n ego m iasta. O koło r. 1888 d a je w M oskw ie przedstaw ienia<br />

trupa książęca z M e.iningen. Jego K siążęcej M ości i jeg o żony - aktorki nie m a<br />

w p raw d zie, ale jest satrapa C hronegh, reżyser tego teatru, jest cala rew elacyjność<br />

m etod pracy i osiągn ięć artystycznych. Bo trzeba p am iętać, że od M einingeńczyków<br />

zaczęło się całe n ow oczesn e m yślen ie o teatrze. T a m narod ziło się p ojęcie zespołu,<br />

k ierow an ego jed n ą w olą. T am n arod ził się reżyser, w ła śn ie ta uosobiona kierow nicza<br />

w ola, zd ążająca do jed n o lito śc i soenicznego dzieła. Im p on ow ali też M einingeńczycy<br />

rzeczam i bardziej bezpośrednio u chw ytnym i: w ielk im repertuarem , pedantyczną<br />

dbałością o couleur locale, o arch iw aln ą w iern ość k ażdego detalu, p recyzją w w y­<br />

konaniu, grą spokojną, skupioną, n ie zew nętrznie efek tow n ą oraz n iew id zian ą d o­<br />

tą d reżyserią scen zbiorow ych. M ło d y S tan isław sk i ch od ził oczyw iście n a w szystkie<br />

p rzed staw ien ia, stu d io w a ł p iln ie tę lek cję teatru, ch ciw ie ło w ił p lotk i o despotyzm ie<br />

żelazn ego C hronegha. W izy ta M ein in geń czyk ów była rozstrzygającym m om entem<br />

w rozw oju m oskiew skiego am atora. „O cen iłem — napisze po w ielu dziesiątkach lat<br />

— tę d odatn ią w artość, jaką w n ieśli M ein in geń czycy, t. j. reżyserskie sposoby ośw ietlen<br />

ia treści duchow ej sztuki. Ż yw ię dla nich w m ojej duszy serdeczną w d zięczność'1.<br />

N a le ż y rów n ież przypuścić, że w czasie w y ja zd ó w zagran icę S tanisław ski zetknął<br />

się w P aryżu ze zjaw isk iem pochodnym od in icja ty w y księcia M ein in geń sk iego —<br />

z T h e a tre L ib rę A n to in e ‘a. P ow sta ł on w r. 1887 p od hasłem b ojo w eg o naturalizm u<br />

w zakresie tem atyk i dram atycznej i form y teatraln ej. R e p ro d u ctio n ex a cte d e la v ie<br />

— te słow a Z o li m ógł „T eatr W oln y" w yp isać na fron ton ie, gdyb y trupę am atorską<br />

d ającą przed staw ien ia zam knięte razi n a m iesiąc stać było na fronton i na resztę.<br />

W y p ły w przeżycia m ein in geń sk iego, p rzykład teatru A n to in e ‘a dochodzi do głosu<br />

w d ziałaln ości „T ow arzystw a P rzy ja c ió ł Sztuk i L iteratury", założonego w r. 1888.<br />

Z organizow ał je S tan isław sk i do spółki z aktorem , reżyserem i dram atopisarzem<br />

w jed n e j osobie A lek san d rem F iedotorem , śpiew akiem K om isarzew skim oraz m alarsko<br />

zbałam uconym hrabią Sołogubem . „T ow arzystw o P rzyjaciół" b yła to instytucja<br />

łącząca artystów w szystk ich sp ecjaln ości, ale głów n ą u w agę skupiająca na w yd zia le<br />

d ram atycznym i szkole dram atyczno-operow ej.<br />

P rzed staw ien ia tego T ow arzystw a, w których S tan isław sk i grał pierw sze role,<br />

opierały się o zesp ół am atorski. W in au guracyjn ym spektaklu odtw arzał tytułow ą<br />

rolę „Skąpego rycerza" (Puszkina) i jed n ocześn ie w y stęp o w a ł w M olierow skim „G eor-<br />

g e ‘u D andin". P rób ow ał też reżyserii. D ebiut: „O w oce w ykształcenia" T o łsto ja —<br />

n o sił zapew ne znam iona A n to in e ‘ow skiego naturalizm u, scena zbiorow a w „U rielu<br />

A coście" b yła pierw szym zastosow an iem dośw iadczeń m einingeńsikich. W sp ó łd zia ­<br />

ła li w tych u siłow an iach m alarze: K orow in, L ew ita n , Sim ow , co w ow ych czasach<br />

p a n ow an ia szablon ow ej dekoracji b y ło rew o lu cy jn ą now ością. N a jw ięk sza rew olucja<br />

nabrzm iew ała przecież w zapalon ym anim atorze tej am atorskiej scenki, w jeg o osobistych<br />

dośw iadczeniach. P raw ie bez n iczy jej pom ocy łam ał się z trudnościam i tw o ­<br />

rzenia aktorskiego, uparcie, ślepo atakow ał zasadn iczy problem m etod y tw órczej.<br />

S am od zieln ie zd ob ył op an ow an ie, w yrob ił grę tw arzą, uzyskał „różnorodność barw<br />

na palecie" , ale w szystko, to n ie b yło to, czego pragnął. I n ie prędko jeszcze m iało<br />

się w p ełn i uśw iad om ić i ukształtow ać.<br />

T ym czasem T ow arzystw o przechodziło zm ienne lo sy , kurczyło się, pracow ało<br />

w ciężkich w arunkach. P rób ow ało w y lo tó w poza M oskw ę. W czasie pobytu w T ule<br />

Stan isław sk i zetknął się z T o łsto jem i głęboko p rzeżył to spotkanie. W poszukiw aniu<br />

p ełn iejszeg o w y ży cia się p o d ją ł próbę reżyserską w teatrze zaw odow ym . U siło w a ł na<br />

n ow o, poza obow iązującą, zm ech an izow an ą k onw en cją robić „R ew izora" w teatrze<br />

S ołod nik ow a. „Z rozum iałem — w spom in a później — że ła tw iej jest burzyć od w ieczne<br />

tra d y cje, n iż tw orzyć coś now ego".


KRO NIKA 333<br />

W teatrze „T ow arzystw a P rzyjaciół" w y sta w ił S tan isław sk i „H anusię" i „D zw on<br />

zatopiony" H auptm anna — po raz pierw szy w R osji. T e in scen izacje p ow staw ały<br />

już p od w p ływ em innej k on stelacji kultu raln ej, n o siły śla d poszukiw ań od m iennego<br />

w yrazu form aln ego. A le z drugiej strony w y sta w ien ie „O tella" opierało się n a m a ­<br />

teriale autentycznym , p rzyw iezion ym z W en ecji. P odob n y charakter — m ein in g eń ­<br />

skiego realizm u arch iw aln ego — m iała też realizacja k om edii Szekspirow skiej „ W ie ­<br />

le hałasu o nic".<br />

M yśl o „O tellu" p ow stała p o d w p ływ em jeg o znakom itego od tw órcy T om asa S al-<br />

yin iego. S tanisław ski, zafascy n o w a n y n iew ytłu m aczaln ością tego fen om en u artystyczn<br />

ego — obserw ow ał go, ob chodził ze śledczą zaiste zajad łością. W ten sp o ­<br />

sób stw ierd ził, że S alvan i w dzień, w którym gra, ży je in aczej i szuka, sam otn o­<br />

ści, przychodzi do teatru n a trzy god zin y przed p rzed staw ien iem , krąży po scen ie,<br />

p rzygotow u je się p ow oli. „Z d aw ało się, że n ie ty lk o charakteryzuje tw arz i ubiera<br />

ciało, lecz stosow n ie p rzygotow u je i duszę". Z obserw acji S a lv in i‘ego narod ziło się<br />

żądanie „toalety duszy", tak w ażne w system ie praktycznym S tan isław sk iego.<br />

Praca w „T ow arzystw ie P rzyja ció ł Sztuk i L iteratury" była etapem p rzy g o to w a w ­<br />

czym do przełom ow ego dzieła: do założen ia M oskiew sk iego T eatru A rtystyczn ego.<br />

O tw arto ten teatr 14 p aździernika 1898. Stan isław sk i w szed ł do niego, ze sprzym ierzeńcem:<br />

W łod zim ierzem N iem irow iczem -D anczen k ą, dram atopisarzem , p ed agogiem teatralnym<br />

, teoretykiem , a p óźn iej praktycznie obok S tan isław sk iego czyn n ym reżyserem .<br />

W M . T . A . skupiły się w szystkie ów czesne n astaw ien ia: i realizm arch iw aln y M einin<br />

geń czyk ów i opisow y realizm (naturalizm ) A n to in e ‘a oraz poch od n ej od n iego<br />

berlińskiej „F reie Biihne" B rahm a i odruchy reakcji an tyn atu ralistyczn ej. R eprezento<br />

w a ły ją u siłow an ia T h e a tre d ‘A r t P a u l F orta i siln ie j, k on sek w en tn iej, w y trw ałej<br />

T h e a tre d e l ‘O eu vre, którym k ierow ał L u gn e-P oe. „P an w skazałeś nam w szystkim<br />

drogę" — m iał do n iego po w ielu latach p o w ied zieć S tan isław sk i, a le m im o to nie<br />

przestaje być praw dą, że on sam w n ió sł do M . T . A . n ap ięcie, które n ie u ja w n ia ło<br />

się w żadnym ze w skazanych ośrodków in icja ty w y form aln ej: p sych ologizm aktorski.<br />

P oszukiw ania w tym kierunku k ojarzyły się rów nie dobrze z naturalizm em , bo także<br />

ścigały m iraż „praw dy", jak i z sym bolizm em , od słan ian iem „ukrytego sensu życia"<br />

(jak m ów ił P aul F ort), bo rozporządzały sposobam i o w ie le bogatszym i i su b teln iejszym<br />

i, niż dotychczasow e m etod y gry aktorskiej.<br />

Sam S tan isław sk i w h isto rii sw ego teatru odróżn ia trzy okresy. 1898— 1905, 1906<br />

— 1917, 1917— 1922. M ożna by jeszcze do tego p odziału dodać okres czw arty: 1923—<br />

1938.<br />

H istoryczn ie najb ard ziej znacząca jest pierw sza ep ok a d ziałaln ości M . T . A . S ta ­<br />

now i ona syntezę rozproszonych, sprzecznych, a jed noczesn ych nastaw ień . O siągn ięte<br />

w n iej rezultaty sp ow od u ją reakcję, siln iejszą od tam tej francu& ko-sym bolistycz-<br />

nej, w łaściw ą reakcję antynaturalistyczną, w której objęciu zn ajd zie się teatr kilku<br />

la t przed w o jn ą i teatr p o w o jen n y p raw ie do ch w ili obecnej.<br />

Stąd p ochodzi, że<br />

w trzech dalszych okresach d ziałaln ości M .T .A . stan ow i już raczej tylko tło kontrastow<br />

e dla zjaw isk o całkiem odm iennym n aład ow an iu energetycznym .<br />

P ierw sze la ta n ow ej sceny stan ow ią p rzed łu żen ie d ziałaln ości „T ow arzystw a P rzyja<br />

ció ł Sztuk i L iteratury". Brak im ładu, system atyczn ości, jasn o sform ułow anych<br />

postulatów . Sam Stan isław sk i n ie jest jeszcze zorgan izow an y, n ie um ie zużytkow ać<br />

p ed agogiczn ie sw oich dośw iadczeń i przem yśleń, n ie u porządkow ał jeszcze system u,<br />

nie w yp racow ał m etody. R epertuar także w ah a się na bardzo znacznym rozchyleniu,<br />

które jest znam ienne dla całej pierw szej fa zy działań M . T . A . Przez M ein in g eń ­<br />

czyków zaszczepiony sm ak do historyzm u teatraln ego w yraża się w takich sztukach,<br />

jak „Car F iodor Joannow icz" A l. T o łsto ja , inaugurujący przed staw ien ia n ow ej


334 KRO NIKA<br />

placów ki, jak „Śm ierć Iw ana G roźnego", jak „Juliusz Cezar" Szekspira.O d M einin-<br />

geń czyk ów w yw o d zi się też styl ich w y sło w ie n ia scenicznego. „B yła to praw da przedm<br />

iotów — ocenia krytycznie sam zało ży ciel M . T . A . — praw da m ebli, kostiumów,<br />

rekw izytów , św iatła scenicznego, dźw ięku, zew nętrznego i pow ierzchow nego kształtu<br />

aktorskiego".<br />

N a ten okres przyp ad a także in scen izacja szeregu dram atów Ibsena przez, N iem i-<br />

row icza - D anczenkę: „H ed d a G abler", „G d y um arli zm artw ychw staną", „Brand",<br />

„U piory", „ R o sm e r sh o W , „Peer G ynt". Sam S tan isław sk i realizo w a ł tylko „W roga<br />

ludu" i „D ziką kaczkę" i ocen iał ca ły ten zakres d ziałan ia bardzo surow o: „nie p o­<br />

tra filiśm y p rzetw orzyć duchow ego realizm u w ykon yw an ych u tw orów na sym bol".<br />

T a postaw a estetyczna n ie w yk lu czała też fantastyk i operującej elem entam i konkretnym<br />

i, n atu ralistyczn ym i, jakiegoś „poetycznego realizm u". D la pełnego w yobrażenia,<br />

ja k w y g lą d a ł, w ystarczy taki skraw ek opisu „Sniegóroczki" O strow skiego: „G dy<br />

forte dochodziło do najw yższej nuty, z góry praw ej k u lisy le c ia ła na scenę śnieżna<br />

za w ieja , którą od tw arzał ca ły strum ień drobnych, b iałych papierków , w yrzucanych<br />

przez w en tylator. P oza tym rozw iew ał się falisty m i prądam i tiul um ocow any na<br />

laiskach. W śród tej zaw iei zstęp ow ał z góry na dół, ciężko stąpając, olbrzym i dziad-<br />

mróz w dużej, b iałej futrzanej czapie, z d łu gą po pas, b ia łą brodą, w w spaniałym ,<br />

m uzealnym kostium ie, w yszytym w schodnim zw yczajem różnokolorow ym i futram i"...<br />

S w ój w ła ściw y to n M . T . A . o d n alazł dopiero w C zechow ie. P odd a w a ł on w w ą t­<br />

p liw ość k w a lifik a cje jed n ego z n ajzdoln iejszych członków grupy A rtiom a, a w ięc<br />

m oże i w szystkich aktorów tej sceny, w szystkich R osjan do grania Ibsena. „R o­<br />

syjskiego M aupas,santa" m usiała też m ierzić w am pukow ata, ciężka, m aterialna poe-<br />

tyczność takiej „Śniegóroczki" O strow skiego. O bcy m u też b y ł skrajny, im ita cy j-<br />

ny realizm . D a ł teatrow i S tan isław sk iego dram at odrębnego typu: realistyczny,<br />

a p o g łęb io n y p sych icznie, g r a ją cy fantastyk ą n astrojów , poetycki, na wskroś kam<br />

eralny. W realizacji teg o dram atu („Czajka", „W u jaszek W an ia", „Trzy<br />

siostry", „ W iśn io w y sad") — u rzeczyw istn ił M . T . A . sw ój sty l w ła ściw y , orygiv<br />

n aln y: realizm w ew nętrzny. S tanisław ski nazyw a go „kierunkiem in tu icji i uczucia"<br />

i opow iad a, że w Petersburgu w p row ad zał p oszczególn e akty sztuk C zechow a na scen<br />

ę bez d ekoracyj, każąc aktorom w y stęp ow ać w kostium ach i p ełn ej charakteryzacji.<br />

T o p ozw alało „odtw arzać akcję jed y n ie zew nętrznym i p ow ścią g liw y m i rucham i i n a ­<br />

pom knieniam i, ześrodkow ać uw agę w id za n a w ew nętrznym życiu osób działających".<br />

W tym eksperym encie w id ać in ten cję p sych ologistyczną S tan isław sk iego, jeg o d ążen<br />

ie do realizm u p raw d y w ew n ętrzn ej, realizm u głębi.<br />

D rugim autorem rosyjskim , k tóry dobrze przypadł do ten dencyj ożyw iających<br />

M . T . A ., b y ł G orkij. Z ja w ili się tu n ajp ierw jeg o „M ieszczanie" (przygotow yw ani<br />

przez, la ta 1902 i 1903), p otem d ram at „ N a dnie". O b ie sztuki, zw łaszcza druga,<br />

w y ra ziły w sposób bardzo ty p o w y dążności natu ralistyczn e tej sceny. D o drugiego<br />

utw oru G orkiego robiono b adan ia w autentycznym środow isku w łóczęgów , w dom ach<br />

n o cleg o w y ch i spelunkach. P odob n ie do „ P otęgi ciem noty" T o łsto ja Stanisław ski<br />

zorgan izow ał d w u tygod n iow e stu d ia w teren ie. „Z robiono szkice chat — opow iada<br />

sam — pod w órzy i obór, w ystu d iow an o zw y czaje w eseln e i in n e obrzędy, b ieg p o ­<br />

w szed n iej eg zysten cji. W szystk ie szczegóły gospodarstw a dom ow ego zostały p rzyw<br />

iezion e ze w si, w szystkie ubrania, koszule, kożuszki, naczyn ia, przedm ioty cod zien ­<br />

n ego użytku. N ie dość n a tym , przyw ieziono „jako wzór" staruchę-babę i starego<br />

chłopa, k u m ę-i kum a...".<br />

W p ierw szym okresie n ie tylko ścierały się rozm aite dążności estetyczn e i osiągały<br />

skrajne n ap ięcie, p o d leg ła też przetw orzeniu form a organ izacyjn a M. T . A . Zrazu<br />

b y ł on tow arzystw em udziałow ym i — d eficytow ym . K ied y ta sytu acja osiągnęła


KRO NIKA 335<br />

granicę ostateczną bogaty kupiec S aw w a M orozow odkupił (do spółki — zapew ne<br />

d o ść<br />

fik cyjn ej — ze Stan isław sk im i N iem irow iczem - D anczenką) w szystk ie akcje,<br />

sta ł się w yłączn ym w łaścicielem teatru i — eksperym entatorem w zakresie tech n iki<br />

•światła scenicznego. C zarujący m aniak, typow y d la tej epoki, w yb u d ow ał za w łasn e<br />

pien iąd ze w sp a n ia ły gm ach ze sceną obrotow ą i w szystkim i w yob rażaln ym i ów cześn<br />

ie n ow aliam i (zw łaszcza aparatury św ie tln ej!). A po otw arciu w r. 1902 zrzekł<br />

się pięknym m ecenasow skim gestem na rzecz itrupy aktorskiej teatru n ie tylko św ie t­<br />

n ie w yp osażonego, ale odtąd stale w ysoko dochodow ego.<br />

O koło roku 1905 niepokój rew olu cyjn y u d ziela się artystycznem u sum ieniu S ta n i­<br />

sław sk iego. C zuje u w ięzien ie w ślepej u licy. C zechow um arł rok tem u. „M ieszczanie"<br />

m ieli olbrzym ie p ow od zen ie, ale w yraźn ie zn aczyli granicę, poza którą w dążeniu<br />

do ilu zjon izm u czy autentyzm u scenicznego iść d alej n ie podobna. Stan isław sk i<br />

zdobyw a się n a piękny odruch bezin teresow ności artystyczn ej: pom aga byłem u aktorow<br />

i M . T . A . W sie w o ło d o w i M eyerhold ow i w poszukiw aniu now ych<br />

m ożliw ości<br />

wyrazu scenicznego. T ak p ow sta je „studio" na u licy P ow arsk iej. W esp ó ł % p ierw ­<br />

szym d ialo g iem „O sztuce teatru" Ed. G . C raiga m ożna je uw ażać za punkt zw rotn<br />

y w dotychczasow ej sytu acji teatru europejskiego, za punkt w y jścia reakcji an ty -<br />

natu ralistyczn ej. Z resztą m anifesta cja zew nętrzna tego studia b yła narazie n ie w ie l­<br />

ka. P ierw sza próba dokonana na dw u sztukach: „Śm ierć T in tagila" M aeterlincka<br />

i „Schluk u n d Jau “ H auptm anna n ie udał się, potem w ybuchła rew olu cja i studio<br />

zam knięto. A le w p ły w istotn y b ył olbrzym i. T o zaraz po nim M eyerhold, przeszed ł­<br />

szy do teatrów cesarskich, zaczął eksperym enty n a d od n ow ien iem w id ow isk ości w te ­<br />

atrze. N ied łu g o p ow staje „T eatr w olny" M ardżanow a. Jew rein ow , śm iały teoretyk<br />

teatru, zakłada „Starinnyj T ieatr", renow ujący daw ne, p rzednaturalistyczne form y<br />

„praw dziw ego" teatru. O tw iera też sw ój teatr K om isarzew ska, która d ebiutow ała<br />

przed la ty w teatrze „P rzyja ció ł Sztuk i L iteratury". T u ż przed w o jn ą T a iro w tw o ­<br />

rzy „T eatr K am eralny". W o jn a i rew olu cja październikow a tego rozpędu nie w strzym<br />

uje. P rzeciw n ie przyczynia m u en ergii napędow ej.<br />

T ym czasem M. T . A ., jeszcze n ie sp od ziew ając się przew rotu, który dojrzał w j e ­<br />

go cien iu i urodził d osłow n ie na jeg o łan ie, z en tuzjastycznej in icja ty w y jed n ego<br />

z dyrektorów — zakończył sw ój pierw szy okres w yja zd em do B erlin a w 1906 r.<br />

Z yskał sobie sukces, zaszczyt w izy ty sam ego W ilh elm a II i uznanie jed n e g o ze<br />

sw oich patronów : n atu ralistyczn o-sym b olistyczn ego G erharda H auptm anna.<br />

D rugi okres, w którym dw aj w spółtw órcy M. T . A . pracują już na w łasn ą rękę —<br />

znaczy się dojrzew aniem system u S tan isław sk iego. W b rew tem u, co się zaczyna<br />

gło sić w okół i coraz ostrzej Stan isław sk i w ierzy, że „teatr istn ieje przede w szystkim<br />

d la aktora i bez n iego istn ieć n ie m oże, że d la n ow ej sztuki p otrzebni są n o w i aktorzy<br />

z zupełnie n ow ą techniką". W y sta w ien ie „D ram atu życia" H am suna, które<br />

w y w o łu je aw anturę, p od w ójn e n ieza d o w o len ie i „lew icy" i „p raw icy teatralnej" (już<br />

się zd ołały uform ow ać) — stan ow i dla n iego eksperym ent, sp raw dzający m echanizm<br />

„sam opoczucia tw órczego", osiągan ego za pom ocą „techniki w ew nętrznej".<br />

W „Ż yciu człow ieka" A n d rejew a, w „N ieb ieskim ptaku" M aeterlincka, eksportow<br />

anym do P aryża — próbuje Stan isław sk i form teatru n ierealistyczn ego, ale ostatecznie<br />

zw ycięża w nim prześw iad czen ie, że n ie m a aktorstw a poza żyw ym , czującym<br />

człow iekiem , poza realizm em psych ologiczn ym . „M iesiąc na w si" T u rgien iew a<br />

znaczy u sta len ie się p sych ologistycznego stanow iska. W tej sztuce form u je się system :<br />

sposoby zd ob yw an ia ow ego „sam opoczucia tw órczego", które stan ow i o artyzm ie<br />

dzieła aktora.<br />

Przecież uczucie dojścia nie b yło znane Stanisław skiem u, który zd aje się n ie<br />

m iał w sobie żadnej skłonności do sam oudręczenia. N ie p o d leg a ł też n ig d y śle-


336 KR0K1KA<br />

pem u doktrynerstw u. D zięk i jed nem u i drugiem u otw iera M . T . A . — C raigow i, rep<br />

rezen tan tow i n a jsk rajn iejszej lew icy antyn atu ralistyczn ej i antypsychologistycznej.<br />

S ta je skrom nie i en tuzjastycznie jako pom ocnik przy jeg o realizacji „H am leta", k tó ­<br />

ra stan ow i jed en z n ajw cześn iejszych , bardziej pełnych p rzykładów scenizm u konw<br />

en cjo n a ln ego, „czystego", „m onum entalnego". Z atem d iam etraln ie p rzeciw nego te ­<br />

m u scenizm ow i, który M . T . A . d osk on alił od dziesiątk ów lat, którem u S tan isław ­<br />

ski m ia ł w ła ściw ie p ozostać w iern y do końca.<br />

Jednak system — rezultat ty lu w y siłk ó w — napotyka na m ocne opory w rdzennym śro>-<br />

dow isku M .T .A . Stan isław sk i w yk ład a go w ięc na foru m externum, w pryw atnej szkole<br />

dram atycznej z dobrym rezultatem bezpośrednim , a jeszcze lepszym , jeszcze d on ioślejszym<br />

historycznie. W y ch o d zi z tej kadry słuchaczy W ach tangow , jed en z, p ierw ­<br />

szych propagatorów system u i; później jed n a z czołow ych postaci teatru porew olu-<br />

cyjn ego. W r. 1910 — 11 w czasie prób n ad „Ż yw ym trupem" T o łsto ja system zostaje<br />

o ficja ln ie p rzyjęty w M. T . A „ ale b ynajm n iej n ie w p ełn i realizow any.<br />

Stan isław sk i czuje nieu stan n ą potrzebę eksperym entow ania,<br />

ciągłego od n aw ian ia<br />

teatru m łodą krw ią. Z akłada now e „studio", zw ane pierw szym , choć popraw dzie, j e ­<br />

ślib y liczy ć m eteoryczny, ale p łod n y in cyd en t M eyerhold ow sk i— drugie. P row ad ził je<br />

reżyser Sulerzycki i P olak B ogusław ski, później jed en z tych, którzy przeszczepili n a ­<br />

ukę S tan isław sk iego na grunt polski. P ierw sze studio p rzygotow ało „ N ad zieję" H ijer-<br />

m ansa i D ick en sow sk iego „Św ierszcza za kom inem ", zyskało w ielk i sukces. S tan ow iło<br />

ono realn y trium f system u. T u „po raz pierw szy ■— w y zn a je Stanisław ski — zab<br />

rzm iały te serdeczne, głębokie nuty p odśw iad om ego uczucia w tym stopniu i w tej<br />

form ie, jak je m arzyłem ".<br />

P otem k olejn o p ow sta ły studia: drugie, trzecie (pod kierunkiem W ach tangow a),<br />

czw arte i osobno p o d opieką N iem iro w icza -D a n czen k i studio m uzyczne. Ż adne bodaj<br />

n ie przerosło w znaczeniu, w p ły w ie i okazow ości studia p ierw szego. O d n iego w y ­<br />

w od zi się studio k ijow sk ie w ielk iej tragiczki S ta n isła w y W ysockiej i po w o jn ie „R e­<br />

duta" O sterw y i L im an ow sk iego w W arszaw ie. Stan isław sk i w y k ład ał także w studium<br />

hebrajskim „H abim a", które p rzysw oiło sobile tw órczo m etody w ielk ieg o R o­<br />

sja n in a i dem onstrow ało je później na całym św iecie.<br />

Okres trzeci p op aźd ziern ik ow y n ie jest szczęśliw y dla M . T . A . W skutek działań<br />

D en ik in a trupa rozd ziela się na dw ie części. Z kół bolszew ickich b iją w tę scenę<br />

„burżuazyjną", stw orzoną przez „burżuja" i dla „burżujów ", groźne uderzenia. T y l­<br />

ko dzięki Ł unaczarskiem u ten n a jc en n ie jszy dar daw nej R o sji dla R osji n ow ej<br />

w d zied zin ie sztuki — o sta je się przy życiu. S tan isław sk i w tym w szystkim po-<br />

zostaje sobą: in scen izu je b yron ow sk iego „K aina". T u i w studio operow ym przy<br />

T eatrze W ielk im robi eksperym enty n a d rytm em w ew n ętrzn ym gry aktora i rytm em<br />

w id ow isk a. A le rozdźw ięk z całą b u jn ie natężon ą tw órczością teatraln ą jest bardzo<br />

głęboki. W yzn acza go m oże n ajd o b itn iej „biom echanika" M eyerholda, od m ieniająca<br />

aktora w instrum ent spraw ny, p recyzyjn y, św ietn y ale bezduszny i bierny — w zestaw<br />

ien iu z p sych ologizm em S tan isław sk iego, w którym tw órcza w o la in d yw idu aln a<br />

jest w ciąż i m ocno akcentow ana.<br />

Stan isław sk i n ie m ógł ustąpić ze sw ego stanow iska, zdradzić w iary, że „głów n y ceł<br />

sztuki stan ow i od d aw an ie w artystycznej form ie życia ducha ludzkiego". B ronił się<br />

z god n ością i stanow czością: „ P o w tó rzyła się — p isał w 1925 r. o całym now ym<br />

przeciw nym m u ruchu — p ow tórzyło się to, co w sw oim czasie p rzydarzyło się i nam,<br />

tylko w odw rotn ym kierunku. M y w w a lce z k on w en cjonalizm em p rzyjęliśm y p o ­<br />

w ierzchow ne o d d aw an ie b ytu za n o w ą sztukę, a obecni n ow atorzy i rew olucjoniści<br />

teatraln i w w a lce z n aturalizm em n a scen ie p rzejęli się um ow nością".<br />

P o d w u letn iej z górą (1922 — 1924) w ęd rów ce przez m iasta E uropy i A m eryki


KRO NIKA 337<br />

zaczyna Stan isław sk i ostatni okres sw o jej d ziałaln ości. W y p e łn ia go przede w szystkim<br />

praca literacka, sum ująca d ośw iad czenia całego życia. D okon an ia teatralne,,<br />

u siłu ją ce d oprow adzić d o syn tezy p sych ologizm u z n ow y m i prądam i form alistyczn<br />

ym i, m niej są w ażne. R epertuar o statn iego dziesiątk a zaw iera sporo dram atyki<br />

sow ieck iej (K atajew , A fin o g e n o w , O liesza, L eonow , Iw anow ), z rzadka od<br />

w ołu je się do k lasyków rosyjskich, a ju ż n ajrzad ziej u w zg lęd n ia k lasyków obcych<br />

(poza „O tellem " i „W eselem F ig a ra11 p raw ie n ic). N azw isk o S tan isław sk iego jako<br />

reżysera — zja w ia się rów nież rzadko.<br />

U m ierał w obec ruiny w szystk iego, co było m u b lisk ie, w ła sn e i co b yło obce<br />

i w rogie: zlik w id ow an o M eyerh old a i cały kierunek form alistyczn y, cofn ięto teatr<br />

n iem al do tego punktu, w którym on sam zaczynał sw o je d ziałan ie. A le m oże<br />

um ierał z św iad om ością u rzeczyw istn ion ej harmonii: w y ją tk o w o czystej i szlach etn<br />

ej. J ej m otyw przew odni przed w ielu la ty C raig określił prosto i jednoznacznie:<br />

namiętna miłość teatru.<br />

2.<br />

Stan isław sk i jest tw órcą teorii p rzeżyw ania n a scen ie oraz konstruktorem m etod,<br />

które do tego typu tw órczości — w ła śn ie „p rzeżyw ającego" —- prow adzą. I teoria<br />

i praktyka są rezultatem osobistego, d łu giego, m ozoln ego i zad ziw ia ją co<br />

upartego<br />

eksperym entow ania, d ośw iad czan ia siebie, sp raw dzania in n ych n a przestrzeni d ziesiątków<br />

la t i na tysiące sposobów .<br />

D rogę historyczną, jaka d op row ad ziła do k on cep cji p rzeżyw ania na scenie, p rzed ­<br />

staw ia szczegółow o książka Stan isław sk iego: M oja żiźń w isskustwie (1925, przedtem<br />

w yszła po angielsk u p. t. M y life in art, m iała szereg w yd ań rosyjsk ich 1928, 1929<br />

i t. d„ z przek ład ów obcych zasługu je na uw agę dobry skrót francuski N in y G ourfin<br />

k el i L eona C hancerela: Ma vie dans Vart; przekład polski Iz a b e lli K a litow icz<br />

jeszcze niedrukow any). Jest to sp ow ied ź artysty budująco p raw d om ów n a w stosunku<br />

do siebie, a jed n ocześn ie ani trochę ek sh ib icyjn a, ani trochę kabotyńska, p isan a sty ­<br />

lem rozlew nym , n asyconym , zrów now ażonym .<br />

T eorety czn ie sw oje p ogląd y form u łow ał S tan isław sk i kilkakrotnie: w p rzem ów ieniu<br />

do aktorów przed pod jęciem prac n a d „ N ieb ieskim P tak iem 11 M aeterlin ck a (druk.<br />

w k siążce „M oskow skij G hudożestw iennyj T ie a tr “, 1914) oraz w cyklu artykułów<br />

p. t. O riemieslie (druk. w piśm ie „K ultura T ie a tr a 11 1921, nr. 5-6). W y k ła d sy stem<br />

atyczny i praktyczny1 stan ow i książka: Rabota aktiora nad soboj, w ykończona n ie ­<br />

długo przed śm iercią (w yszła n ajp ierw po angielsk u p o d tytułem : A n Actor Prepares,<br />

1936; obszerne om ów ien ie Jerzego M acieiak ow sk iego w „Scenie P o lsk ie j1' 1938,,<br />

nr. 2 /3 , tam że przekład fragm entu p ióra W a n d y M elcer). T rud n o w tym m iejscu<br />

system Stanisław skiego analizow ać szczegółow o. W ystarczy kilka zasadniczych orien -<br />

tacyj.<br />

„ N ajtru d n iej jest zacząć. Im w ięk szy jest utw ór, z tym w iększą n iep ew n ością sto i<br />

się u stóp jeg o ogrom u, jak piechur przed M on tb lan c11 — m ów i S tan isław sk i i d o ­<br />

cieran ie do artystycznego w yrazu aktorskiego rozkłada na szereg etapów . Jest to<br />

droga od szczegółu do ogółu, od w nętrza na zew nątrz, od ośrodków psychicznych<br />

do peryferii (ruchów, gestów , m im iki). To, u sta w ien ie kierunku jest n ow e i odkryw ­<br />

czo proste. D o czasów S ta n isław sk iego u zew n ętrzn ien ie, grę aktorską opierano na.<br />

m echanicznym kopierstw ie i przed rzeźn iactw ie albo chodzono drogą odw rotną: od<br />

w yrazu zew nętrznego, od charakterystyki zew nętrznej do uczucia. O m ija li te altern<br />

atyw y przez jasn ow id ztw o instynktu tylko n ajw ięk si, których S tan isław sk i tak p o ­<br />

dziw iał: R ossi, S a ly in i, D use.


.338 KRO NIKA<br />

P ostu lat in tegraln ości przeżycia i n aturalności przeżycia leży u pod łoża teorii<br />

S tan isław sk iego. D o sp ełn ien ia tego zasadniczego postulatu prow adzi Stanisław ski<br />

aktora drogą subtelnej an alizy, która trw a długo, w M . T . A . rozciągała się na m iesią<br />

c e, n aw et lata. N a jp ie r w odkryw a się z p od słów tekstu głó w n ą lin ię sztuki,<br />

p otem takie n aczeln e n a p ięcie każdego aktu, każdej sceny, każdej postaci. N a określe<br />

n ie tego ukuł S tan isław sk i term in: sk w o zn o je d ie jstw ie , co znaczy „wskroś przen<br />

ik a ją ce d zia ła n ie11, „m yśl p rzew od n ia11, „przew ażająca d y sp ozycja11. Sied zen ie tego<br />

w ektora w obrębie jed n e j roli doprow adza do jej rozbicia n a szereg m niejszych<br />

i coraz m n iejszych części (kusok), które w szystk ie — jak atom y en ergią atom ow ą —<br />

są n a ład ow an e en ergią w oluntarną. K ażde słow o, każde zdanie, t. zw. w żargonie teatraln<br />

y m „k w estia11, zaw iera w sobie u zasad n ien ie, d la którego m usi być w yp ow ied zian a.<br />

W w yniku tej a tom izacji tekstu p ow sta je „partytura w o li11, jak to nazyw a S ta n i­<br />

sław ski, „ d ia lo g ukryty" w ed łu g określenia je g o ucznia, a potem przeciw nika M eyerh<br />

old a. R ea lizu ją c tę „partyturę", o ży w ia ją c ten „d ialog", w zbudza aktor od p ow ied ­<br />

n ie uczucia, d la uczuć zn a jd u je w ła ściw e słow a. K ażde słow o organicznie w yrasta<br />

z psych ik i, rola tak stw orzon a jest „przeżyta", n ie odegrana, n ie przedrzeźniona, n ie<br />

przedstaw iona. U zy sk u je p ełn e bogactw o barw , p od leg a całkow item u odschem atyzow<br />

aniu: „Jeśli grasz dobrego, szukaj g d zie jest zły, w d y m zaś szukaj, gdzie jest<br />

dobry" — brzm i jed n o z przykazań S tan isław sk iego.<br />

A le ta ded u k acja p sych iczna (akt w o li, uczucie, wyraz, zew nętrzny uczucia) — to<br />

dopiero jed en w arunek. D rugi stan ow i w iara w praw dę tego, co się na scenie przeżyw<br />

a. „T w órczość aktora zaczyna się od ch w ili, g d y w duszy i w yobraźni artysty<br />

zja w ia się m agiczne, tw órcze g d y b y " . „A ktor p o w in ien w ierzyć w e w szystko, co się<br />

•dzieje d okoła i sz czególn ie w to, co sam robi. W ierzy ć zaś m ożna tylko w praw dę.<br />

T rzeb a w ięc sta le czuć tę praw dę, szukać je j...11.<br />

D o o sią g n ięcia tego służy w ie le sposobów . J ed en z, nich to t. zw. toaleta duszy.<br />

„ B oim y sp óźn ić się o a w y jście, boim y się w y jść na sicenę w n ieła d zie i z n iesta ­<br />

ran n ie w yk oń czon ą garderobą i charakteryzacją. L ecz n ie boim y się spóźnić na<br />

p oczątek procesu p rzeżyw ania roli i w ych od zim y zaw sze bez żadnego w ew n ętrzn ego<br />

p rzy gotow an ia, z pustką w duszy i — n ie w styd zim y się duchow ej nagości". Prócz<br />

„ to a lety duszy" S tan isław sk i w skazuje rozm aite sposoby rozbudzania w iary w u rojo<br />

n y św iat dram atu, w u rojony los postaci dram atycznej, w ięc p isan ie pam iętnika<br />

(n ie sw o jeg o , ale osoby, którą się gra), w ięc w m y śla n ie się w je j egzystencję m iędzy<br />

aktam i i m ięd zy p rzed staw ien iam i i szereg innych. D zięk i tem u uzyskuje się to, co<br />

S tan isław sk i n a zy w a p u b lic zn o je o d in o cze stw o — „publiczną sam otność", odgrod zen<br />

ie, w yoso b n ien ie z w arunków rzeczyw istych sceny. W w yniku p ow staje „sam o­<br />

p oczu cie tw órcze", in tegralne w cielen ie się. „N iem a w iększej radości, jak czuć się<br />

na scenie, n ib y u siebie w domu, n ie m a n ic gorszego, g d y się jest na n iej obcym<br />

p rzyb yszem 11.<br />

M etod a S tan isław sk iego n ie jest w o ln a od słab izn psych ologiczn ych , które jej<br />

n ieraz w ytyk ano, ociera się o n ieb ezp ieczeń stw a grożące zdrow iu psychicznem u. P rzecież<br />

stan ow iąc dokum ent epoki1, znacząc szczyt p sych ologizm u w teatrze — w y d a je<br />

się trw ałą (choć m oże n ie jed yną) p od staw ą dla artystyczn ego tw orzenia aktorskiego.<br />

3.<br />

L iteratura o Stan isław sk im , je g o system ie i M oskiew skim T eatrze A rtystycznym ,<br />

jest już bardzo bogata. P o d a jem y tu kilka n ajb ard ziej dostępnych i instruktyw nych<br />

prac w języku rosyjsk im i to, co na ten tem at p isano po polsku.<br />

N . E fros: „K. S. S tan isław sk ij", P etersburg 1918; W . W . W olk en sztejn : „Sta-


KRO NIKA 339<br />

n isła w sk ij“, M oskw a 1922; „M oskow skij C hudożestw ien n yj T ieatr", M oskw a 1914=<br />

(praca zbiorow a); „M oskow skij C h u d ożestw ien n yj T iea tr w ilu stracijach i dokuu<br />

iientach 1898— 1938“, M oskw a 1938 (w ielk ie 750 stron liczące, b ogato ilu strow an e<br />

d zieło zbiorow e, zaw ierające m ow ę A . N . B ułhanina, w y g ło sz o n ą im ieniem rządu n a<br />

pogrzebie S tan isław sk iego, szkic: „D roga T eatru A rtystyczn ego" , studium P. A . M a r­<br />

kowa: „C zterdzieści la t“, repertuar i program y przed staw ień podczas czterd ziestolecia<br />

, skład zespołu, przed staw ien ie k ariery scenicznej aktorów i aktorek zasadniczego<br />

zespołu M . T. A . w ciągu czterdziestu la t, artykuł N . D . T e leszow a: „M uzeum<br />

M. T . A .“, dokum enty z życia i d ziałaln ości teatru, m a teriały i p ełn ą b ib liografię).<br />

W język u polskim god n e są u w agi n astęp u jące prace p rzew ażnie drobnych rozm<br />

iarów : Jerzy Chodecki: „System S tanisław skiego", Scena P olsk a 1929 (R. IX . zesz.<br />

22); Irena F ilozofów n a: „ U w a g i o t. zw. „system ie" S tan isław sk iego" . O dbitka z R.<br />

X X V P rzegląd u F ilozo ficzn eg o , W arszaw a 1932; K arol H usarski: „O t. zw. m eto ­<br />

d zie S ta n isła w sk ieg o 11. Scena P olska 1931. nr. 2 i 3; E u gen iu sz Św ierczew ski: „K onstan<br />

ty Stanisław ski", T eatr 1938 (R. V I. nr. 1-2); S tan isław a W ysocka: „A ktor<br />

i przyszłość teatru", Ż ycie Sztuki (R. III, W a rsza w a 1938); num er sp ecja ln y Sceny<br />

P olsk iej 1938 (R. X V , zesz. 2-3, zaw iera w spom n ien ia, szkice, studia szeregu aktorów ,<br />

reżyserów i pisarzy polskich: S tan isław y W y so ck iej, J ó zefa Ś liw ick iego, A lek san d ra<br />

Z elw erow icza, M ieczysław a L im an ow sk iego, J u liu sza O sterw y, S tefa n a Jaracza, Jana<br />

L orentow icza, W a cła w a G rabińskiego, E dm unda W ierciń sk ieg o , W a cła w a R adulskiego,<br />

Jerzego C hodeckiego, Izabelli K a litow icz, w sp om n ian y poprzednio przekład<br />

fragm entu z ostatniej książki Stanisław skiego,, w yim ek z dru giego d ialogu C raiga<br />

„O sztuce teatru", d otyczący rosyjsk iego reform atora w op racow an iu T ym on a T e r­<br />

leckiego).<br />

T Q M O N TE RLE C K I<br />

F rancis Jam m es (1868— 1938). U rod zo n y i w y ch ow an y w B earn, w nuk lekarza,<br />

k olon isty z w ysp połudn iow o-am eryk ań sk ich , zach ow ał w sobie ataw istyczn ą w idać<br />

tęsknotę do zam orskich krajów . Stąd rozm iłow an ie w lekturze „P a w ła i W irginii",,;<br />

w e w spom nieniach z podróży, w p ejzażach p ełn ych n a jd ziw n iejsz y ch roślin, w rzad ­<br />

kich przedm iotach p rzyw iezion ych z za oceanu i drzem iących teraz w chłodnym,<br />

m roku salon ów starośw ieckich. D o tych akcesoriów bliskich n a ogół p o ezji roku 1900<br />

p odchodził Jam m es zupełn ie inaczej od w iększości w spółczesn ych m u poetów . Obce<br />

mu było skostnienie sztuki ostatnich sym b olistów , coraz częściej u k ryw ających brak<br />

istotnych w zruszeń poza grą w yszukanych tropów poetyckich. Ś w iat b y ł zaw sze dla.<br />

n iego rzeczyw istością p rzeżyw aną d otyk aln ie i z bliska, a n ie zbiorem alegorii, em ­<br />

blem atów i znaków m agicznych. W p oszukiw aniu słów , które od p o w ia d a ły b y ży ­<br />

w ym barw om i w on iom , n ie b y ł odosob n ion y, lecz ani P aul Fort ani V ie le -G r iffin<br />

n ie u m ieli n igd y znaleźć rów nie siln eg o w yrazu liryczn ego.<br />

P oza B ernardin de S ain t P ierrem , p atronow ali tw órczości Jam m esa R ousseau<br />

i C oppe. O sobliw e, zdaw ało b y się, zesta w ienie autorów . Jednak R ousseau na tle<br />

sw ej epoki b ył jed nym z pierw szych, którzy u czyli kochać przyrodę dla n iej sam ej,<br />

a w b an aln ych w ierszach najb ard ziej m ieszczańskiego z parm asistów m ożna często<br />

dostrzec błyski, rzucające na rzeczy zw yczajn e i proste p ośw iatę cudow ności.<br />

Jam m es zn ał i kochał, jak m ało kto, k w iaty p oln e i zioła, zapach św ieżo zoranej<br />

ziem i, liści leżących jesien ią w parkach i lasach, śp iew ptaków i g ło sy św ierszczy.<br />

Piękno życia sielsk iego n ie m iało dla n iego tajem n ic. P rzen osił je w strofy tak.<br />

św ieże, że chw ilam i w yczu w a się w nich krążenie żyw in y lub b icie serca schw ytanego<br />

ptaka. „Jam m es u p ow ażn ił m nie i d odał odw agi do w yrażenia rzeczy, których n ig -


340 KRO NIKA<br />

d y n ie śm iałb ym p ow ied zieć" , m ów i A la in -F o u m ie r w jed n ym ze sw ych listów .<br />

B ogata skala barw , obrazy n asycon e ostrym , czasem oślepiającym słońcem p o­<br />

łu d n ia i brzęczeniem pszczół, poetai w a h a ją cy się, czy srebrna w od a odbiła u sta d ziew ­<br />

czyny, czy też sp ad ł w n ią strącony w iatrem płatek róży, pogańska chłonność na<br />

w szelką urodę życia — oto Jam m es z tom u „ A n io ł P ański poranny i A n io ł Pański<br />

"wieczorem".<br />

P o ezję Jam m esa m ożna p od zielić z grubsza na dw a typy: utw ory czysto liryczne<br />

i m niej udane u siło w a n ia epickie, p oem aty o pasterzach, pracy n a roli („Jean de<br />

N oarrieu " ), lub ek logi w stylu „A lex a n d re de R uchenfleur" o id ylliczn ym życiu<br />

w w iejsk ich dw orach.<br />

N a jw y ż e j w tw órczości Jam m esa stoją „E legie" i „T ristesses", będące jakby p oetyck<br />

im kom entarzem do nich. B arw y w n ich są bardziej stłum ione, ton jed n o lity ,<br />

"wiele jesien n ej m elan ch olii, reflek sji o m iłości i p rzyjaźni. N a „Tristesses" kończy<br />

się m łodzieńczy okres tw órczości p oety. N a stęp u ją przem iany duchow e, poprzez stw o ­<br />

rzenie Jam m es odkryw a stw órcę i od franciszkańskiego panteizm u przechodzi do żarliw<br />

e j w iary. N ie w yrzekając się m iłości la só w i pól, tw orzy z nich gm ach d la B o ­<br />

ga, w iersze teraz już zaw sze o to n ie eleg ijn y m sp la ta ją się z nurtem m odlitw y, układ<br />

a ją w hym ny, w p oetyck ie różańce lub „C hrześcijańskie Bukoliki".<br />

Obok paru utw orów , będących jed y n y m i w sw oim rodzaju poem atam i in scenizow<br />

an y m i, w ażne m iejsce w pism ach Jam m esa zajm u je proza. „A lm aida d ‘E trem ont“<br />

jest obok „R om ansu Z ająca" (pod tym nieszczęśliw ym tytułem „L e R om an du liev re“<br />

ukazał się w język u polskim ), „K lary d ‘E lleb eu se“ i „Pom m e d ‘A n is“ jednym z n a j­<br />

sły n n iejszy ch op ow iad ań Jam m esa.<br />

Czar epoki b ied erm ayerow skiej, p an n y o legen d arn ych im ionach, jakby n arod zon<br />

e z w ierszy M usseta, zam ki n a lesisty ch stokach P ir en ejów , złotaw e cienie je sie n ­<br />

n ych liści, gry k olorów nasycon ych i delikatnych, w szystkie te elem en ty sp raw iły, że<br />

„AlmaTda" reprezentuje n a jszlach etn iej styl, nazw an y w literaturze francuskiej jam -<br />

m izm em .<br />

r.<br />

„ A T E N E U M K A P Ł A N S K I E ‘\ w ych od zące od przeszło dw udziestu la t w e W ło ­<br />

cław ku, dopiero od n ied aw n a, przypuszczać w oln o, przybra.o p ostać m ożna by p o ­<br />

w ied zieć b ojo w eg o organu id eow ego, p ośw ięconego sp raw ie rozszerzenia i p o g łęb ien<br />

ia w ied zy k ap łanów w od n iesien iu do u m ysłow ych prądów w spółczesnych. M a się<br />

rozum ieć, d ział o g ó ln ie k ulturalny łączy się w „A ten eu m kapłańskim " z innym , śc i­<br />

śle ju ż duszpasterskim . N iem n iej jed nak d ział ów d om in u je w piśm ie. P rzy p rzeglądaniu<br />

spisu rzeczy w trzech dostarczonych do recenzji zeszytach uderza w ielk a rozpiętość<br />

zain teresow ań teoretycznych. R ep rezen tow an e są: p sych ologia, filo z o fia k u l­<br />

tury, so cjo lo g ia , p sych ografia literacka. P oza artykułem o kap italizm ie pióra prof.<br />

L. Cara w szystk ie in n e b yły p isan e przez księży, a n ie teoretyk ów -sp eejalistów .<br />

W szystk ie p rzecież rozpraw y od zn aczają się w ysokim poziom em publicystycznej p o ­<br />

p ularyzacji. I jed n a jeszcze u w aga nasuw a się podczas lektury tych żyw o pisanych<br />

referatów . W piśm ie, red agow an ym przez księży i przeznaczonym w yłączn ie dla<br />

d uchow nych, uderza ściśle przestrzegana zasada to lera n cy jn ej obiektyw izacji w sto ­<br />

sunku do p o g lą d ó w i stan ow isk a katolickich. D z ie je się to m oże dlategoi, że autorow ie,<br />

p isu jący tu artykuły n a w ła sn y n iejako użytek p oznaw czy przeznaczone, m niej są<br />

sk rępow ani „w zględ am i w ychow aw czym i". K rąg czyteln ik ów jest całk ow icie oporny<br />

n a zew nętrzne sugestie.<br />

W a rto w zią ć p o d sp ecja ln ą uw agę dw ie opublikow ane tu rozpraw y ks. St. H u et‘a,<br />

.om aw iające w spółczesn e kierunki p sych ologiczn e. P ierw sza z nich (październik 1937)


KRO NIKA 341<br />

nosi tytu ł „P sych oan aliza a Sakram ent Pokuty". Z araz n a w stęp ie autor lo ja ln ie<br />

pod k reśla narastającą n iejako potrzebę „gruntow nej zn ajom ości m ed ycyn y przez duszpasterza".<br />

Ideałem b yłby tu kapłan-lekarz, ściślej k ap łan-p sychiatra. R ów nie lo ja l­<br />

n ie zostaje w ysunięte zastrzeżenie p rzeciw zbyt „pobieżnem u u w zględ n ian iu w ied zy<br />

psycho i p sych op atologiczn ej w studiach teologiczn ych ". Z g o d zić się trzeba rów nież<br />

z autorem , że głów n ą przeszkodą d la u sta len ia się b lisk iego kontaktu m iędzy teo ­<br />

lo g ią a m ed ycyn ą b y ła d otychczas podkreślana przez uczonych m ed yków ultram a-<br />

teriali-styczma postaw a teorio-p ozn aw cza. A le kto w ie, czy drugą stroną teg o m ed a­<br />

lu n ie b yła znow u m ało odw ażn a p ozycja bad aczy katolick ich , n ie u m iejących<br />

przebić się przez te zapory m aterialistyczne. M oże n ajlepszym przykładem , co m oże<br />

w yd ob yć d la sw ych duszpasterskich zadań ksiądz, dobrze zorien tow an y w p oglądach<br />

Freuda, A d lera i Junga, jest om aw iany artykuł. W przejrzysty sposób jest w nim<br />

p rzed staw ion y zasadn iczy zrąb teoretyczn y p sych oan alizy z szczególn ym u w zg lęd n ieniem<br />

zan ied b an ego przez1 Freuda zagad n ien ia su b lim acji katartycznej. N ajciek a w sze<br />

są tu u w agi p ośw ięcone problem ow i su b lim acji ze sta n ow isk a k atolick iego. P o n a le ­<br />

żytym rozróżnieniu strony teoriopoznaw czej freudyzm u ks. H uet przechodzi do szczeg<br />

ó ln ie obchodzącej go spraw y: terapeutycznych m etod p sych oan alizy. U sta la p ew ­<br />

ne zbieżności, ale podkreśla rów n ież p od staw ow e rozbieżności, zachodzące m iędzy<br />

zab iegiem p sych oan alityczn ym a katartycznym d ziałan iem spow iedzi. R ozszerzeniem<br />

i p ogłęb ien iem tem atu poprzedniego jest drugi artykuł teg o ż autora (październik<br />

1938) o teoriach p sychiatrycznych w ogóle. A u tor p rzed staw ia tutaj w schem atyczn<br />

ym skrócie d zieje psych oterap ii, od starożytnej G recji H ip ok ratesa począw szy, u sta ­<br />

la ją c w d zied zin ie tej dw a zw alczające się kierunki czy obozy. Jed n ym z nich są<br />

som atycy, p rzyjm u jący za p od staw ę zaburzeń p sych icznych w y łą czn ie schorzenia, c ie ­<br />

lesne, drugim psych icy, sta w ia ją cy tezę o p sych icznej (rów nież) g en ezie chorób u m y­<br />

słow ych. Idąc za tym pod ziałem , ks. H u et w y d ob yw a zarazem w spółzależn ości, zachodzące<br />

m ięd zy od m ian am i som atyzm u a św iad om ą czy n iezu p ełn ie św iadom ą<br />

afirm acją jed n ej z form m ateria listy cznego poglądu n a św iat. D op iero ostatn ie teorie<br />

czysto p sych ologiczn e, Freuda, Jaspersa, A d lera i Junga, u w a ln ia ją się poniekąd<br />

od m aterialistycznego p odłoża filo z o ficzn eg o . N o w a zasada m ed yczn a — leczen ie<br />

człow iek a a n ie choroby — to znow u w ed le autora zap ow ied ź w k roczenia n a w ła ­<br />

ściw ą drogę — p od ziału fun k cyj leczn iczych m ięd zy lekarzem i duszpasterzem .<br />

P odob n y w y siłek o b iek tyw izacyjn y charakteryzuje rozpraw y o ty p ie filo z o ficzn o -<br />

kulturalnym . P rof. Ks'. Szyd elsk i w artykule sw ym o „ H ellen izm ie a ch rześcijaństw ie"<br />

dyskretnie napom yka o głośn ych „tezach" prof. Z ieliń sk ieg o . T a przystęp n ie n a p isa ­<br />

na praca d aje bardzo dużo m ateriału naukow ego, staran n ie zin w en taryzow an ego,<br />

a nade w szystko w y d ob ytego ze źródeł pierw szej ręki. In n e trochę zn aczen ie m a<br />

studium „literackie" o B ern anosie p ióra ks. M iem ca (m arzec 1938). N ie jest ono<br />

an alizą czy krytyką literack ą w ściślejszym tego sło w a znaczeniu. A u tor w yraźnie<br />

zbacza od norm alnych rozw ażań literackich, rozw ażań tekstologiczn ych , już choćby<br />

przez to, że fik cyjn ą postać literack ą trak tu je jako obiekt sp ecjaln ych dociekań<br />

h agiograficzn ych . D la ks. M iem ca k reacja B ern anosa w n iczym n ie m iałaby się<br />

odch ylać od u stalon ego przez kościół kanonu św iętości; czy tak jest, trudno osądzić.<br />

Przypuścić w oln o, że epik francuski n ie sta w ia ł sob ie jakichk olw iek pazaliterack ich<br />

celów ; tw orzył w łasn ą w iz ję człow iek a bożego, człow iek a bez reszty oddanego Bogu.<br />

O p rzed staw ien iu kanonu św iętości ani n ie m yślał, ani go odw zorow yw ać artystyczn<br />

ie n ie zam ierzał. M im o to rozpraw a m oże m ieć sw o ją w artość i to w ca le znaczną,<br />

gdyż pozw ala zorien tow ać się w tym , co stan ow i k a tolick ie, w spółczesn e w yob rażen<br />

ie o św iętości n iezależn ie od postaci, stw orzonej przez B ernanosa.<br />

W arto się p onad to zatrzym ać n ad dw om a artykułam i o treści aktualnie socjaln ej.


342 KRO NIKA<br />

Są to: artykuł ks. W yszyńsk ieg o o „P rzem ianach m oraln o -relig ijn y ch p od w p ływ em<br />

bezrobocia" (październik 1937) i rozpraw a ks. Piskorza o „P sy ch o lo g ii religii wsi.<br />

p olskiej" (październik 1938). Ks. W yszyńsk i, p rzejęty głęboką troską ostatniego p on ­<br />

tyfik atu, ze szczególn ą uw agą, jak w id ać, śle d z ił n ow oczesn e źródła badań so cjo lo ­<br />

giczn ych n ad bezrobotnym i. W szystk o, co pisze w tej d on iosłej spraw ie, przepojone<br />

jest siln ym instynktem duszpasterza-społecznika w n ajlep szym znaczeniu tego słow a.<br />

N ie łudzi się autor przypuszczeniem , że bez szczególn ych w ysiłk ó w apostolskich uda<br />

się p rzezw yciężyć d ech ristian izację w śród bezrobotnych. W prostych słow ach artykułu<br />

spraw ozd aw czego n ie trudno odczuć echo słyn n ej francuskiej in icja ty w y socjal-<br />

n o -m isy jn ej k anonika C ard ijn, zało ży ciela „J. O. C .“ (K atolickiej m łodzieży robotn<br />

iczej). O d m ien n e w rażenie sp raw ia referat ks. Piskorza. A utor bardzo słusznie<br />

podkreśla potrzebę głębszych stu d iów p sych ologiczn ych i socjologiczn ych , n iezb ęd ­<br />

n ych d la w ła śc iw eg o rozp ozn an ia cech r elig ijn o ści w si w o góle, a przede w szystkim<br />

w si p olsk iej. C hyba n a w szystk ie n iem al zastrzeżenia, zastosow an e do „przygodnego"<br />

k ierow n ictw a p olitycznego czy duszpasterstw a, n ie w spierającego się o realną,<br />

w ied zę o w si i m iłość d la n iej — zgod zić się trzeba. A le po tak ostro p ostaw ionych<br />

zastrzeżeniach elim in a cy jn y ch czytelnik z tym w iększym zain teresow aniem oczekuje<br />

p ozytyw n ej strony referatu. T o, co dostaje, n ie u sp raw ied liw ia w stępnych zastrzeżeń.<br />

T o w szystko, co o rasow ości, ataw istyczn ości p łytk iej in telektu aln ie, ale głęboko-<br />

uczuciow ej relig ijn o ści p olsk iego chłopa pisize ks. Piskorz, czyni w rażenie raczej p o ­<br />

stu low an ego „m itu", a n ie realn ego zab iegu p sych ologiczn ego i socjologiczn ego.<br />

W każdym razie duża zachodzi różnica w sam ym sposobie p od ejścia do zagadnienia,<br />

typu relig ijn o ści p oszczególn ych grup społecznych u ks. W yszyńsk iego i ks. P isk o­<br />

rza. R óżnica, n ie p o leg a ją ca je d y n ie na pesym istyczn ym n astaw ien iu jed n ego, a optym<br />

istycznym drugiego, ale i na rozm aitym traktow aniu odpow ied zialn ości p ozn aw ­<br />

czej w stosunku do om aw ianych przez siebie zagad n ień p sych o-socjaln ych .<br />

r. m. b.<br />

T rzecieg o listop ad a 1938 roku „C Z A S" obchodził 9 0 -letn i jubileusz sw ego istn ienia.<br />

D zien n ik ten , założon y w K rakow ie w roku w io sn y ludów , na przestrzeni tego<br />

okresu skupił n a sw oich łam ach p ow ażn y dorobek politycziriy, sp ołeczn y i kulturalny.<br />

B y ł k ied yś pism em grom adzącym najtęższe pióra, dobrze znanym w każdym p o l­<br />

skim domu. Jakież to św ietn e n azw iska m ożna w nim b yło spotkać! Sienkiew icz,.<br />

K onopnicka, T etm ajer, Sieroszew ski, A ugust C ieszkow ski, J u lian Klaczko, Szujski<br />

i K alinka, znakom ici historycy, oto tylko drobny przegląd ludzi, którzy zasilali sw ym i<br />

pracam i szp alty dziennika.<br />

P ism o krakow skie sp ełn iało d on iosłą rolę kulturalną. Przym ierze m agnatów , R ad ziw<br />

iłłó w , B nińskich, T arnow skich, P otock ich , z artystam i i profesoram i, daw ało p ięk n e<br />

rezultaty. B y ło to przym ierze m ożliw e do zaw arcia w czasach, g d y m agnaci,<br />

m ając p ien iąd ze, sp ełn ia li rolę m ecenasów , p opierali sztukę b ezinteresow nie, ze szczerego<br />

zam iłow an ia. T e n okres n a leży do przeszłości. Z n ik ły fortuny, zeszczuplały p o­<br />

tężn ie, zb lad ły uroki tytu łów . „Czas" p ozostał jed nak w iern y sw ej tradycji kulturaln<br />

ej. Z m a la ła sła w a tego pism a, zg in ęły b ezp ow rotn ie daw ne rzesze czytelnicze. In telig<br />

e n c ja d zisiejsza n ie u zn aje k onserw atyw n ego liberalizm u, który po dziś dzień rep<br />

rezen tu je to pism o. Jest radykalna, skrajna w sw ych dążeniach zarów no dem okratyczn<br />

ych jak i n a cjonalistyczn ych . T en św iat, ta atm osfera, które przez długie<br />

la ta em an ow ały z łam ów dziennika, od p łynęły, zgasły w raz z narostem now ych<br />

zjaw isk, ludzi i zdarzeń.<br />

A jed n ak trudno n ie zauw ażyć, że m im o tak niep om yśln ych w arunków , gdy dziś-


KRO NIKA 343<br />

w roku pańskim 1939 bierzem y ten dziennik do ręki, zn ajd u jem y tam sporo m iejsca<br />

p ośw ięconego zagadnieniom kuturalnym , w ięceż niż w każdym innym dzienniku p o l­<br />

skim . „Czas" u d ziela gościny zarów no pisarzom dem okratycznym , n a cjonalistyczn ym ,,<br />

jak i konserw atyw nym . D ba o to, b y sikupić u siebie m łodych p isarzy, często n iep o ­<br />

pularnych. I dziw na rzecz. P ism o p rzesiąknięte duchem zachow aw czym , obarczone<br />

ty lo le tn ią tradycją, kulturalnie jest cią g le m łode, żyw e, n ie b oi się n ow atorstw a, id zie<br />

m u chętnie na spotkanie, p o d a je m łodym rew olu cjon istom sztuki przyjazn ą dłoń.<br />

Z pośród now ego p okolen ia poetów , p isarzy, krytyków , w iększość n iejed nok rotn ie<br />

um ieszczała sw e prace na łam ach tego pism a, zn a jd o w a ła w nim gorącego obrońcę<br />

sw ych k oncepcji artystycznych. N a 9 0 -letn i jubileu sz sw ej eg zy sten cji dziennik ten<br />

w y d a ł album , który d aje ży w y i piękny konterfekt je g o d ziałaln ości. W ielu pisarzy<br />

znanych um ieszcza w tym tom ie sw e prace. Obok tego zn ajdu jem y obszerny p rzegląd<br />

d ziałaln ości p olityczn ej pism a. D la dzienników polskich, w których zagad n ien ia sztuki<br />

i kultury spychane są na ostatn i p lan , w yprzedzane przez tanie sensacje, to p ism a<br />

m oże b yć chlubnym przykładem godnym n aślad ow an ia.<br />

h. d.<br />

N asze om ów ien ie kw artalnika artystycznego p.n. „P IÓ R O “ jest n iew ą tp liw ie m ocn<br />

o spóźnione. P ism o to jest przecież do p ew n ego stopnia fantastyczn e. P ierw szy jeg o<br />

zaszyt ukazał się w początkach czerw ca, a następ n ych — m im o zap ow ied zi w y d a w ­<br />

ców i redaktorów — dotąd n ie m ożem y się doczekać.<br />

D ziś „Pióro" jest ju ż w ięc trochę p o zy cją historyczną, której p rzygląd am y się z p e ­<br />

w nego od d alen ia czasu. M ia ł to b yć p eriodyk, toru jący n o w e drogi przed sztuką,<br />

polską. N a d ziei tych „Pióro" n ie sp ełn iło . Z a letą teg o p ism a jest w ysoki poziom<br />

osiągn ięty dzięki starannem u doborow i w spółp racow nik ów , którzy, szczególn ie je śli<br />

chodzi o lirykę, reprezentują obecnie n ajw yższą, być m oże, klasę poetycką. Z w ierszy<br />

oryginalnych, zam ieszczonych w tym num erze, n a szczególn e w y różn ien ie zasługu je<br />

„Żal" Józefa C zechow icza, który stan ow i jed n o z czołow ych osiągn ięć teg o p oety<br />

i „W ojna" Jerzego Z agórskiego, utw ór o n iezw yk łym n ap ięciu zarów no tem atycznym<br />

jak i form alnym . D zia ł poetycki „Pióra" łączn ie z przekładam i z A p p olinairea,<br />

zam ieszczonym i tu w dość pokaźnej ilości, to n iew ą tp liw ie n ajlepsza, n ie w yw ołu jąca<br />

zastrzeżeń i sprzeciw ów część num eru. A le w spom n ieliśm y, że „Pióro" m ia ło się stać<br />

p ew nego rodzaju laboratorium n ow ych m yśli, kon cep cji i form artystycznych. W stęp n y<br />

artykuł o dw óch pokoleniach poetyckich L udw ika F ryd ego, to próba realiza cji tych<br />

n adziei. Próba, n iestety, nieudana. R ozpraw iw szy się w kilkunastu zdan iach z p o ezją :<br />

„Skam andra", którą F ryde przekreśla n ie argum entacją, ale dość w ątp liw y m i tezam i<br />

0 „niepoetyckim k anonie konkretności", autor d ochodzi do w niosku, że je d y n ie p o ­<br />

k olenie aw angardy (ograniczonej do kilku nazw isk), w n io sło w artości n ow e i trwałe;<br />

do liryki. Po obszernych i dość d ow oln ych cytatach z, M aritaina. F ryde w skazuje na<br />

n ow y styl p oezji, będący obecnie w ch w ili n arodzin, a którem u estetyk a M aritain a<br />

d aje jakoby oparcie.<br />

L ecz zarów no spraw a w ew n ętrzn ej w oln ości artysty, jeg o stosunku do d zieła, u n ie ­<br />

zależn ien ia od t. zw. kom pleksów b iologiczn ych , sztuka oparta n a kreacyjn ej m ocy<br />

w yobraźni, która w ed łu g n iego d ecyd u je o rysunku n ow ego sty lu poetyck iego, przedstaw<br />

ione zostały tu w d ow odzeniach niezbyt jasn ych i p rzekonyw ujących. I g d y autor,<br />

w skazując na realizatorów tego stylu, w y m ien ia nazw isk a P rzybosia, C zechow icza<br />

1 Z agórskiego, m ożna by się z pew nym i zastrzeżeniam i jeszcze na to zgodzić. A le jak<br />

p ołączyć z tą trójką M iłosza, P iętak a i R ym kiew icza, których tw órczość n ie ty lk o<br />

n ie jest oczyszczona z kom pleksów , ale p rzeciw n ie w nich p otężn ie ferm entuje F ry-


.344 KRO NIKA<br />

de n ie w y w ią za ł się z p ostaw ion ego sobie zadania. T ezom jeg o artykułu przeczy<br />

piękna proza M iłosza p. t. „Z ejście na ziem ię", przeczą utw ory poetyckie. Pew nym<br />

n iep orozu m ieniem w p iśm ie jest fantastyczn a ale słabiutka proza, ciekaw ego, przedw<br />

cześn ie zm arłego p oety M ikiew icza. Sporo też zastrzeżeń nasuw a dram at Józefa<br />

C zechow icza p. t. „Bez nieba", p rzeliryzow an y, p ozbaw iony zupełnie dynam iki, to ­<br />

n ący w n astrojach dość kruchych i n iep rzem aw iających w zruszeniow e. P o zycją g o d ­<br />

n ą u w agi jest artykuł W itk iew ic za o „T eatrze artystycznym ", szkoda tylko, że przez<br />

nied b ałość łam acza, czyteln ik po kilku stronicach gubi w ątek dow odzeń, którego<br />

z trudem trzeba się doszukiw ać. W d ziale spraw ozdań zn ajd u jem y w n ik liw ą krytykę<br />

L udw ika F ryd ego o „Ferdydurke" G om brow icza. K rytyka ta dow odzi, że F ryde ja ­<br />

ko interpretator, szczególn ie prozy, m a w ie le rzeczy istotnych do p ow ied zen ia. G dy<br />

natom iast chodzi o lirykę, zaw od zi jeg o in w en cja, a teorie czy też doktryny stw a­<br />

rzane przez n iego, n ie m ają u m ocnienia w utw orach poetyckich. K rytyk ten stara<br />

się do sw ych k oncep cji n agiąć tw órczość poetów , oczyw iście m uszą stąd w yniknąć<br />

kom plikacje, których n ie m oże on opanow ać.<br />

T y le zastrzeżeń, p od n iesion ych w stosunku do „Pióra", m ogłoby w skazać czy teln i­<br />

kow i, że przekreślam y p o zy cję kulturalną tego pism a. B yłb y to jed nak sąd w ielce<br />

niesłu szn y. „Pióro" n ie sp ełn iło sw ych zap ow ied zi odkryw czych.<br />

M ateriał jednak,<br />

zaw arty w pierw szym num erze, w ysuw a je n a czoło p eriodyków artystycznych, które<br />

się w ostatn ich latach ukazyw ały. Szkoda, że n ie p o ja w ił się num er następny tego<br />

pism a, oczekujem y go ciągle n iecierp liw ie, gd yż bądź co bądź w naszym życiu k u l­<br />

turalnym tego rodzaju w y d a w n ictw a są w ydarzeniam i pierw szorzędnej w agi. Ż a ło ­<br />

w ać tylko w yp ad a, że m a ją tak m ały zasięg, że n ie dochodzą do szerszych rzesz in ­<br />

telig en cji.<br />

m.<br />

O statni zeszyt M IE S IĘ C Z N IK A G R A F IC Z N E G O (N r. 4 -5-6) zaw iera artykuły:<br />

St. P. K oczorow skiego — „St. W ysp iań ski1, o d n ow iciel piękna książki polskiej",<br />

E. C hw alew ika — „W sp om n ien ia pośm iertne o K azim ierzu R eychm anie", St. Szenica<br />

—■ „D a n iel C hodow iecki i książka", T . C ieśłew sk iego syna — „K onstanty B randel,<br />

drzew orytnik książkow y" i kronikę.<br />

M iesięczn ik jest w y d aw n ictw em T ow . B ib lio filó w P olskich i D rukarni M ariana<br />

D rabczyńskiego w W arszaw ie. B ohaterem p u b lik acji jest „książka", a że sta je się<br />

ona m im o w szystko coraz p ow szech n iej jed n ą z codziennych potrzeb człow ieka, w ięc<br />

też zjaw isk iem nader pom yśln ym jest istn ien ie czasopism a, w alczącego o estetykę<br />

książki; w alk a ta jest w ażkim fragm entem starań o ukulturalnienie ogóln e sp o łeczeństw<br />

a. M iesięczn ik G raficzn y w y d a w a n y je st pnzez b ib lio filó w i oczyw iście<br />

w pierw szym rzędzie d la nich, ale n atu raln ie pożądane b yło by zyskanie sobie w n a j­<br />

szerszej m ierze czyteln ik ów , których n ie m ożna na razie nazw ać b ib liofilam i, ale<br />

których zalicza się do tzw . lu d zi kulturalnych.<br />

T ych p rzyciągn ie d o b iy artykuł,<br />

a w szelkie n ied om agan ia w tym w zg lęd zie do dalszych kontaktów z pism em ich zrażą.<br />

S tanie się to tym p ew n iej, że tak się już d zieje, iż n ied om agan ia przy pierw szym<br />

zetknięciu w id o czn iejsze są od zalet. K ied y się naprzykład zauw aży, że autor form u­<br />

łu je jakieś tezy o góln e bez żad n ego u zasad n ien ia, albo, co gorsza, przeczy sam sobie,<br />

m ożna m ieć w następ stw ie ten d encję p om in ięcia n aw et i dobrych stron danej pracy,<br />

gdyż polem ik a m yślow a ze słow em drukow anym d a je zad ow olen ie tylko w tedy, jeśli<br />

jest trudna, je śli w ym aga w ysiłk u um ysłow ego. K ied y natom iast argum ent, zb ijający<br />

całk ow icie tw ierd zen ia autora zn ajdu jem y n iejako pod ręką, w ted y dyskusja zupełnie<br />

przestaje nas zajm ow ać.


KRO NIKA 345<br />

St. P. K oczorow ski w sw oim artykule p od n osi słusznie zasługi St. W ysp iań sk iego<br />

w d zied zin ie estetyki książki, n a zyw ając go „od n ow icielem piękna książki polskiej ",<br />

ale rów nocześnie podryw a u czyteln ik a zau fanie do siebie tw ierd zen iam i, które uznać<br />

by raczej należało za pom yłkę, tak są lekkom yślne. K oczorow ski pisze: „D ziało się to<br />

w latach (lata dziew ięćd ziesiąte zeszłego w ieku) głęb ok iego zastoju w literaturze<br />

i sztuce, który w ów czas ogarnął całą Europę". Sądzę, że chyba zbędne jest tutaj w y ­<br />

liczan ie nazw isk w ielk ich artystów , którzy w ła śn ie w ted y tw o rzy li, czyniąc z tego<br />

okresu jed n ą z b u jn iejszych epok h istorii n ow ożytn ej. C zyżby p. K oczorow ski nic<br />

o nich nie słyszał W dalszym ciągu czytam y jeszcze: „O czyw iście dbałość o w y g lą d<br />

zew nętrzny, o piękno książki to spraw y, n a d którym i nik t się n ig d zie n ie zastan aw iał,<br />

a tym bardziej w Polsce". Z d an ie to, k tórego sens jest przecież ja sn y , służy autorow i<br />

za w stęp do szerokiego om ów ien ia d ziałaln ości lu d zi, którzy w ła śn ie w ów czas n a Z a ­<br />

chodzie E uropy pracow ali n ad pow stan iem „now ej grafik i książkow ej". W ię c coon<br />

o m a w takim razie oznaczać<br />

W artykule następnym E. C h w alew ik op ow iad a o K. R eychm anie, zap alon ym zb ieraczu<br />

exlib rysów i b ib lio filu . N iestety , reprodukow ane exlib risy, które zm arły k olek ­<br />

cjoner zam aw iał dla siebie sam ego, p ozb aw ion e są w artości artystycznej; w p iśm ie<br />

0 takich założeniach jak M iesięczn ik G raficzn y m oże n a leża ło b y o tym w spom nieć.<br />

Lektura m iesięcznika nasuw a przy tym jeszcze p ew n ą u w agę ogólną: fakt u k azyw a­<br />

n ia się pism a co d w a m iesiące czy n a w et rzad ziej, n ie zw a ln ia red ak cji od obow iązku<br />

dbania o „aktualność" artykułów . A k tualn e jest n ie tylko to, co zd arzyło się w czoraj,<br />

ak tu aln e m ogą być n aw et p ew n e dane, tyczące się E gip tu p red yn ast) cznego, jeśli,<br />

p otrafim y do tem atu p od ejść należycie, natom iast n ieak tu aln y w y d a nam się taki<br />

osiem n astow ieczny artysta jak C hodow iecki, je śli autor n ie zn ajd zie w jeg o tw ó r­<br />

czości istotnych zaczepień o ch w ilę d zisiejszą albo o problem y, które n ig d y się nie<br />

starzeją. A je śli coś jest nieak tu aln e, to tym sam ym n ie u sp ra w ied liw ia sw ojego<br />

istn ien ia. T . C ieślew ski sy n om aw ia w artykule końcow ym tw órczość drzew orytnika<br />

z książką zw iązanego, K. B randla: Jest to n ajżyw szy i n ajw ięk szą dozę „aktualności"<br />

zaw ierający m om ent zeszytu. W kronice om ów ione są w yd arzen ia w yd aw n icze<br />

1 inne, m ogące interesow ać b ib lio fila . L uźną w kładkę sta n o w i drzew oryt T . C ieślew -<br />

skiego syna.<br />

j. w .<br />

K SIĄ Ż K I I C Z A S O P IS M A N A D E S Ł A N E<br />

W ła d y sła w B ron iew ski — Krzyk ostateczny, W -w a , 1938, T ow . W y d . J. M ortko-<br />

w icza.<br />

Janin a B rzo sto w sk a — N a szy jn ik w ieczn ości, p oezje, W -w a , 1939, w yd. „Skawa".<br />

M ig u el d e C e rva n tes S a a ved ra — D o n K ichot z M anczy, p rzełożył dr. Edw ard<br />

B oye, t. 4, W -w a , 1938, T ow . W y d . J. M ortkow icza.<br />

J ó ze f C h ałasiński — M łode p ok olen ie chłopów , z przedm ow ą F lorian a Z n an ieck iego,<br />

t. 4, W -w a , 1939, P aństw ow y In stytu t K ultury W si.<br />

L u d w ik C h m a j — K ierunki i prądy p ed agogik i w sp ółczesn ej, W -w a , 1938, „ N a ­<br />

sza K sięgarnia".<br />

N e ła G a jzle ró w n a — C hałupnicy, W -w a , 1939, F. H oesick.<br />

W a c ła w H usarski, — M alarstw o w łosk ie O drodzenia, W -w a , 1938, T ow . W yd .<br />

J. M ortkow icza.<br />

J a ro sła w Iw a szk iew icz — D w a op ow iad an ia, W -w a , 1938, G ebethner i W o lff.<br />

H en ry k J asień ski — Z a gad n ien ie styków dom ów szczytow ych n a przykładzie przepisów<br />

m iejscow ych d la L anckorony, K raków, 1938, odb. z B iu letyn u H isto rii Sztuki,<br />

i A rchitektury.


346 KRO NIKA<br />

B oh dan K o rze n ie w sk i — „D ram a" w w arszaw skim teatrze narodow ym (1814— 1931),<br />

W -w a , 1934, S tudia z zakresu historii- literatu ry p olsk iej, N r. II.<br />

B o g u sła w K u czyń sk i — Starzy ludzie, pow ieść, W -w a , 1939, G ebethner i W o lff<br />

Jan in a K u lczyck a -S a lo n i — S. W ysp iań sk iego B olesław Śm iały, W -w a 1939, „B iblioteka<br />

Polska".<br />

Jalu K u rek — D rzew o b oleści (Płacz po zm arłych rodzicach), K raków, 1938, K siążka<br />

niesprzedażna.<br />

F<br />

A le k sa n d e r M a lisze w sk i — A n ty g o n a , sztuka w 3-ch aktach, W -w a , 1939,<br />

H oesick.<br />

J ó ze f M irsk i — D u sza teatru, W -w a , 1939, F. H oesick.<br />

J ó ze f M o rto n — W aw rzek, syn W aw rzyńca, pow ieść, W -w a , 1939, „Rój".<br />

Z o fia N a łk o w sk a — N iecierp liw i, pow ieść, W -w a , 1939, „K siążnica-A tlas"<br />

D r J a n O ffe n b e rg — O statnia choroba A d am a M ickiew icza, W -w a , 1939, Skł. Gł.<br />

„B ib liotek a Polska".<br />

S ta n isła w P ię ta k — B ia ło w iejsk łe noce, pow ieść, W -w a , 1939, F. H cesick.<br />

A n d rzej P leśn iew icz — K arol H ubert R ostw orow ski, W -w a , 1939, „V erbum “<br />

A d o lf S o w iń sk i — G osp od a o zm ierzchu, poezje, W -w a , 1939, T ow . W yd . J. M ortkow<br />

icza.<br />

Spraw ozd an ie z d ziałaln ości R ady K siążki od styczn ia 1937 r. do m aja 1938, W -w a ,<br />

1938.<br />

F ran ciszek S u rów ka B rzeg o w sk i — H oryzon ty, W -w a , 1937, F. H oesick.<br />

„ „ „ — L egen d a frasob liw a, W -w a , 19.39, F. H oesick.<br />

„W iad om ości L iterackie" 1924— 1935. Z estaw ien ie treści, opracow ał M arian T op o-<br />

row ski, W -w a , 1939.<br />

Jan W ik to r — W ierzb y n ad Sekw aną, pow ., w yd. II zm ienione, „K siążnica-A tlas".<br />

S ta n isła w W o jc ie c h o w sk i — M oje w spom n ien ia, t. I, „K siążnica-A tlas".<br />

K a ro l Z b y szew sk i — N iem cew icz od przodu i tyłu, W -w a , 1939, „Rój".<br />

#<br />

* *<br />

„A teneum kapłańskie", W łocław ek , nr. 40, 41, 42.<br />

„A rkady", r. V , nr. 1.<br />

„C om oedia" nr. 2, 3.<br />

„D aw n a sztuka", czasopism o p ośw ięcone arch eologii i h istorii sztuki, r II, zeszyt I,<br />

L w ó w , 1939, Z ak ład n arod ow y im. O ssolińskich.<br />

„D epesza".<br />

„Fantana", r. II, nr. 1, 2.<br />

„G rom ada w iejsk a" , m iesięcznik, Ł ódź, nr. 1, 2.<br />

„Jutro P olski", nr. 3.<br />

„K am ena", r. V I, nr. 5.<br />

„K ronika P olsk i i św iata".<br />

„K w artalnik filozoficzn y" , K raków, 1938, zesz. I— IV.<br />

„Kultura".<br />

„K urier b ib liofilsk i" .<br />

„N asz W yraz".<br />

„O brona K ultury".<br />

„O dnow a", nr. 2.<br />

„O kolica poetów ", nr. 1-2, styczeń -lu ty, 1939.<br />

„Orka", P oznań, r. IV , nr. 2, 3.<br />

„Orka na ugorze".


KRO NIKA 347<br />

„Pion".<br />

„Próby", m iesięcznik literacki m łodych, B ydgoszcz, nr. 1<br />

„R uch słow iański", r. IV , nr. 1.<br />

„Skam ander“, styczeń-m arzec, 1939.<br />

„Skaw a“, nr. 3.<br />

„Sygnały".<br />

„W iadom ości L iterackie".<br />

„W ym iary", nr. 8, 9.<br />

E R R A T A do N -r u 1 (7}-go:<br />

Str. w iersz<br />

102 3 od g.<br />

104 8 , „<br />

7 , „<br />

134 14 „ „<br />

4 „ d.<br />

139 18 i 17 od d.<br />

je s t<br />

na sw ym dzbanie<br />

pok ładli się w prochu,<br />

krzyżam i, pokotem<br />

a fartuszki 7- georgiń<br />

i tych kondkordacyj<br />

przypadkiem typograficznym<br />

którą dem onstruje autor<br />

w „F ilo zo fii K oralow ej"<br />

(dotyczy Irzykow skiego,<br />

m a b yć<br />

na siw ym dzbanie<br />

A ż p rzeciąg za p a lił zbladłe<br />

feretro n y<br />

w w artuszki z georgiń<br />

i tych konkordancyj<br />

przypadkiem topograficznym<br />

którą dem onstruje autor<br />

„ F ilo z o fii K oralow ej"<br />

nie Iw aszkiew icza)<br />

D ru k B-ci D rapczyńsfcich, W -w a , P iu sa X I N r 15


'<br />

.<br />

’ -V-"' 'i i ~ ■^■ ■:-;'i<br />

i - ' !: v / : . :- . i ^ .V.:;-"v y ; \<br />

■'i'/:-': ■<br />

M<br />

ip p<br />

•;. ■■v r ■« i i i<br />

I f P i B p I I S<br />

lllis 'M!‘kf%m**£4M-SjV if f ś i<br />

v.;.<br />

;-;; y -^-;'.:':;: '-'<br />

im m<br />

.<br />

IllISISIIl<br />

&aj f<br />

W.Z : -<br />

W&ZM ■'.w<br />

■<br />

■ I | r * V Y ; .<br />

: 1 Y ; , :< : yy<br />

'■■r.iY > - W ; ‘ f-v\:;v: ' , : :*\<br />

*• ‘, ' - ./ ■. - - • ,* •- i*.1•; v *•.£*> k:- ;!'<br />

■ ' < .;■. ■■■,■■;.■ . ■ ■ ■ : . ■ . . ■ _ . ■ ■ . ', ,. • ■■■, . . '<br />

•js<br />

'■;... .............<br />

i^ .;v<br />

V<br />

><br />

*<br />

i.<br />

- v ^<br />

"'£v' ’-■:<br />

K.<br />

i.-y.!-<br />

,J-<br />

V - 1<br />

s ® ; ; i s ; ^ ‘ S : , ; i « l<br />

.<br />

BSlpSl<br />

I M tTi^ łi 3‘%;v<br />

■li<br />

^ i #<br />

iSsiSll<br />

m m w ; .'5:|<br />

I: I<br />

IM liip S ip s<br />

K<br />

' ' • " . -■■■ . : " •' '<br />

-i -; *%&*k±r V^:-■W - . ,r, ; vJ\.y.<br />

SiUiillS® IfWPSSIiiSi<br />

BlllilSP<br />

TSiiiiir<br />

' -<br />

a<br />

r<br />

m v-vt<br />

l i l i t i<br />

V k :<br />

p<br />

J5>^-<br />

WSilll<br />

v i<br />

i B - V ~ " -<br />

v|^v '> tC-<br />

S a M i<br />

i<br />

H*

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!