Do „Rotundy” zachodzą jeszcze dawni gracze. Przyzwyczaili się do tego miejsca i tu studiująprogramy, podkreślając i znacząc swoje typy na jutro. Wpadają na piwo rzemieślnicy zpobliskich warsztatów. Najczęściej tapicer. Przychodzi z własną wódką i pije spod stolika.Jest taki emeryt z sygnetem. Spotyka się tutaj z kolegą, też emerytem. Kolega często wyciągagruby, wypchany portfel, pełen papierów, legitymacji, zaświadczeń, listów, i szuka tam czegoś.– W takim chaosie robisz wszystko – mówi ten z sygnetem i patrzy na to grzebanie z niechęcią.Kolega wygrzebał wreszcie z pliku papierów dwudziestozłotowy banknot. Ten z sygnetemdołożył taki sam. Wysłali chudego, niestarego, co tam chodzi między stolikami i wszystkichzna. Poszedł. I mimo brzęku automatów do gry „Rotunda” ma w sobie coś dawnego. Możedlatego, że po obu jej stronach pozostały jeszcze stare kamienice. Ten odcinek ulicy liczy zedwieście metrów. Na dwóch rogach stoją mężczyźni. Więcej na tym przy placu. Mniej tam,gdzie tę ulicę przecina druga ulica, też ze starymi kamienicami. Przy placu jest sklep monopolowy.Tam gdzie tę ulicę przecina druga ulica, nie ma nawet sklepu z winem. Mężczyźni sąw różnym wieku. Wśród nich jeden mój rówieśnik z kropką wytatuowaną na policzku. Częstozachodzą do kiosku i wykupują cały spirytus kosmetyczny. Sprzedawca uśmiecha się ironiczniei z głośnym stukotem wystawia na ladę buteleczki. Oni, ci kupujący, skrupulatnie wytrząsająz kieszeni drobniaki. Spirytus wypijają w pobliskiej bramie, gdzie dawniej miał swojemiejsce beznogi Przybysz w inwalidzkim wózku. Przybysza już nie ma. Umarł. Na tym roguprzy placu jest jeszcze jeden stary bar. Ale wnętrze ma zmienione, wyższa kategoria, i nie majuż wcale dawnych kelnerek.Jedna z nich, kiedy już nie starczało pieniędzy na zagrychę, miała zwyczaj mówić z uśmiechem:– Więc do wódeczki polecam wodę pompejańską. – Tak poetycznie nazywała zwykłąwodę, kranówę.Do tego baru zachodził niegdyś znany z wielodniowych hulanek krawiec Witkowski. Słynąłz dobrego kroju garniturów, a do tego potrzebował tylko jednej miary. Szyli u niego ubraniarozmaici znani ludzie, między innymi Leopold Tyrmand. Krawiec Witkowski lubił artystówi kredytował im bez oporu. Jeszcze przed kilkoma laty wchodził do tego baru przy placui wołał: – Stawiam kolejkę dla wszystkich!Wtedy cisnęli się do wnętrza nawet ci, co wystają na ulicy i z mozołem składają drobnemonety na spirytus kosmetyczny. Krawiec Witkowski już nie zachodzi tutaj. A jeszcze dawniejspecjalnością zakładu były końskie potrawy i z pobliskiego wydawnictwa przychodziłyredaktorki ze swoimi autorami. Między tymi dwoma rogami, stanowiącymi granicę starejulicy, przechadza się krzepki starzec w cyklistówce. Oczy ma białe, twarz czerstwą, brutalną.To dawny zapaśnik. Tak mówią. I dawny urke. Od lat taki sobie spacerowicz. I w upalne latoczy zimą odprowadza swych kompanów od kieliszka do domu. Wszystkich przetrzymuje, apiją po równo.Wczoraj znów zobaczyłem tego krzepkiego starca. Stał na tym rogu przy placu. Tylkoswoją starą cyklistówkę zmienił na bardzo popularną obecnie okrągłą czapkę z twardym, lakierowanymdaszkiem, zwaną dokerką. Zmierzył mnie białym okiem czujnego zwierza. Znamysię z widzenia. Przecież mijamy się tyle lat.8
SezonMatka od czasu do czasu wybuchała.– Co ja mam z tego życia! Dla ciebie tylko śkoła i śkoła!Dosyć umiejętnie naśladowała wymowę ojca.Wtedy przypominałem sobie <strong>chłopak</strong>ów z paki Janka Piechura z Bud, którzy często przedrzeźnialiojca. W tej zabawie najważniejszą rolę odgrywały pamiętne Ostatki, kiedy ojciecpostanowił zorganizować w szkole pieczenie pączków i zachęcał dzieci do przynoszenia mąki,z której komitet rodzicielski miał wypiec pączki. Ci z paki Janka Piechura z Bud pokrzykiwalizza krzaków: – Dzieci, przynieście munczki, wypieczemy punczki!Ojciec wybuchy matki przyjmował tak samo jak wrzaski <strong>chłopak</strong>ów z Bud. Zupełnie obojętnie.Nawet nie unosił głowy znad zeszytów z klasówkami matematycznymi, które zwyklewieczorami poprawiał. Był odporny i cierpliwy.– Skóra nosorożca – tak to nazywała matka i długo jeszcze wypominała mu różne sprawy zprzeszłości.Przede wszystkim tę swoją chorobę jeszcze sprzed wojny, kiedy leżała kilka miesięcy wszpitalu, a ojciec, zajęty budową szkoły, zapominał ją odwiedzić choćby raz w tygodniu.– Myślałam wtedy zupełnie poważnie o rozwodzie – mówiła – gdyby nie to, że Marek byłtaki malutki...Ojciec całkiem jawnie chichotał nad zeszytami. Matka, do reszty już wzburzona, wychodziłaze stołowego pokoju trzaskając drzwiami.W tym to czasie zaczął bywać w domu moich rodziców pan Hipolit Zabrodzki. Popowstaniowatułaczka rzuciła go do naszego miasteczka i na stałe już tu pozostał. Był kuśnierzem imiodoustym szarmantem z przyczernionym henną wąsikiem. Kobiety po trzykroć całował wrękę i nieustannie używał zwrotu „łaskawa pani”, zaciągając śpiewnie.Odwiedzał nas przynajmniej raz w tygodniu, wywołując znaczne ożywienie opowieściamio klientach swej kuśnierskiej pracowni we Lwowie. Bywały to przeważnie osoby z wyższychsfer, hrabiowie, baronowie, naftowi potentaci z Borysławia czy Drohobycza i ich piękne, eleganckieżony i córki. Futra, które im szył, również sporządzane były z najcenniejszych skórek.– Elki, cybety, oposy, sobole, norki, tumaki... – wyliczał z lubością pan Hipolit Zabrodzki– albo karakuły bagdadzkie czy brajtszwance, wiecie państwo, to jagniątka wyjmowane złona matki, cudowne, jedwabiste futerko...Jednak nie tylko o tych futrach kosztownych opowiadał. Najchętniej właściwie o ludziach,którzy je nosili. O ich słabostkach, fantazjach, hulankach i szerokim geście. Nawet ojciecunosił głowę znad swojej matematyki i śmiał się razem ze wszystkimi.Pan Hipolit Zabrodzki, którego gawędy zwykle przerywała jego drobniutka, wiecznie zafrasowanażona, dając znak do powstania od stołu, regularnie przez trzy dni tygodnia, podczassezonu, jak mówił, stawał się niezwykle zajęty, skupiony i małomówny, a wszelkie próbynawiązania rozmowy zbywał z roztargnieniem, często wręcz niegrzecznie. W te trzy dni tygodniapan Hipolit Zabrodzki wyruszał na pole, jak mówił, to znaczy na wyścigi konne naSłużewiec. Nosił wtedy w kieszeni swojej kremowej marynarki program gonitw, poznaczonyrozmaitymi kółkami, krzyżykami, strzałkami, pokreślony czerwonym atramentem. Kiedy zaśmijały te jego gorące dni, na powrót stawał się uprzejmy, życzliwy i skłonny do towarzyskiegożycia.9
- Page 1 and 2: Aby rozpocząć lekturę,kliknij na
- Page 3 and 4: Tower Press 2000Copyright by Tower
- Page 5 and 6: Oni, ci starzy złodzieje, tak wyst
- Page 7: Stara ulicaMiesza tu mi się w gło
- Page 11 and 12: ojca. Często wzdychała ciężko,
- Page 13 and 14: wcale nie sprzeciwił się, kiedy p
- Page 15 and 16: Krostowaty młodzik w wiśniowych w
- Page 17 and 18: - Pójdziemy - rzekł Malinowski.-
- Page 19 and 20: - Już tu nie robię. Skończyła s
- Page 21 and 22: W obliczu śmierciBył styczniowy,
- Page 23 and 24: Dawna niedzielaLucyna była córką
- Page 25 and 26: PrześladowcaBył to starszy chłop
- Page 27 and 28: Rudy kotJanowi Józefowi Szczepańs
- Page 29 and 30: «Era»Ceju trząsł się bardziej
- Page 31 and 32: Zamilkł i skulił się, porażony
- Page 33 and 34: Stary konia batem zacina. Koścista
- Page 35 and 36: - Pan - mówił - prawdziwy pan, ni
- Page 37 and 38: życia dopiero się zaczynał. Tak
- Page 39 and 40: Siedział na wysokim krześle przy
- Page 41 and 42: Twarz miałem gładką, młodzieńc
- Page 43 and 44: Otworzyłem kuchenne drzwi.- Gdzie
- Page 45 and 46: Pogonił za nim piskliwy głos peda
- Page 47 and 48: Starzy wyrokowcy często brali sobi
- Page 49 and 50: Ten z filmu Deps. Wtedy zadzwonił
- Page 51 and 52: U fryzjeraSłońce padało na pochy
- Page 53 and 54: - Zapalisz?Młodszy fryzjer drżąc
- Page 55 and 56: Ale do kieszeni nie sięgnął. Zaw
- Page 57 and 58: - Słucham - zapytał kierownik i w
- Page 59 and 60:
Nocny chłopiecWydarzenie miało mi
- Page 61 and 62:
Martwa ulicaAż tutaj Arab odprowad
- Page 63 and 64:
Wieczór autorski IMiasto schowało
- Page 65 and 66:
- Usunęliśmy drzwi - dodała kier
- Page 67 and 68:
- Pani kierowniczko, czy mógłbym
- Page 69 and 70:
- Ja na literaturze się znam! - po
- Page 71 and 72:
technolog chusteczką wytarł do su
- Page 73 and 74:
WiosnaStary podniósł do góry fla
- Page 75 and 76:
Tamto latoMatceTamto lato było rud
- Page 77 and 78:
Zimna łapaZ sądu poszliśmy w krz
- Page 79 and 80:
Nadzieja odprawy pieniężnej za ro
- Page 81 and 82:
A tłum wokół płynął i płyną
- Page 83 and 84:
Pierwszy opatrunekChłopiec liczył
- Page 85 and 86:
Nocny gośćPo północy skończył
- Page 87 and 88:
mówił o zdeptanej miłości, miot
- Page 89 and 90:
Kolejarz odwrócił niespiesznie g
- Page 91 and 92:
grafię z bardzo dawnych lat. Nakry
- Page 93 and 94:
odezwała się miękko: - Wstydzisz
- Page 95 and 96:
Zniknęli w czarnym wnętrzu bramy,
- Page 97 and 98:
głowę. Teraz spoglądam na ciemn
- Page 99 and 100:
piero gały wytrzeszczysz, tak przy