Create successful ePaper yourself
Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.
PORTRET25 - 115<br />
— rozciągają się amfiteatrami gołębich dachów,<br />
ławeczek rozpiętych na niebotycznych wysokościach<br />
krokwi, pośród sroczych gniazd, piorunochronów<br />
i anten.<br />
W tej dziedzinie pośredniej, pomiędzy piekłem<br />
sadz ulegających tajemniczym samozapłonom<br />
i niebieską podmalówką chmur umieszczałem<br />
zawsze mego kominiarza, tym chętniej<br />
łapiąc się na jego widok za guzik, że jako rasowy<br />
Polak jestem zakutym racjonalistą, hołdującym<br />
kilkuset zaledwie niegroźnym zabobonom.<br />
Cóż… Wszyscy blakniemy przy bliższym<br />
poznaniu — czar demonicznego mistrza prysł,<br />
gdy raz na odchodnym po kontroli rzucił:<br />
„Najlepszego życzy kominiarz. Teraz zagrać w<br />
totka”. Stracił na egzotyce i szczęście przestał<br />
przynosić.<br />
Ale od tego momentu upłynęło już nieco<br />
wody w Motławie, Strzyży i Raduni, a Martwą<br />
Wisłę ze Szkarpawą parokrotnie skuły lody i<br />
rozkuły przedwiośnia. Tym bardziej więc niespodziewaną<br />
była trzecia wizyta pana Antoniego.<br />
Od razu wyjaśniam — nie mam pojęcia,<br />
jakie naprawdę imię nosi mój kominiarz, ale będąc<br />
przezeń wplątanym w łańcuch wypadków<br />
nieoczekiwanych i niepokojących, z których niniejszym<br />
zdaję sprawę, jakieś miano nadać mu<br />
przecież muszę. Imię Antoniego będzie w tej<br />
sytuacji w sam raz właściwe, a w każdym razie<br />
nie gorsze niźli jakie inne.<br />
***<br />
— Potrzebujemy zduna. Ubierz się, a już!<br />
Tak właśnie brzmiało powitanie, które niczym<br />
kamyk spod nieostrożnej stopy poruszyło<br />
późniejszą lawinę wypadków. Może należało<br />
zareagować po męsku, butnie i zdecydowanie<br />
odrzucając wszelkie propozycje? Może trzeba<br />
się było wdać w dłuższą dyskusję, ustalić, w<br />
czym tkwi sedno przedwieczornego najścia?<br />
Może… może…<br />
— Nie jestem przecież zdunem — wymamrotałem<br />
zamiast tego jedynie, wciąż, jak<br />
już rzekłem, uplątany w przędziwo snów, ale<br />
jednak trafiając w nogawkę dżinsów.<br />
— No to zaraz będziesz. Ubierajże się chyżo!<br />
— odpowiedział, a chwilę później galopowaliśmy<br />
już w dół Jaśkowej.<br />
Wzdłuż szpaleru dwa sezony temu posadzonych<br />
jarzębin, stado dzików ryło trawnik.<br />
Niektóre samochody zwalniały na ten widok,<br />
inne nie. Mój cicerone nie zwrócił na nie uwagi,<br />
ciągnąc mnie nieomalże za połę płaszcza. Dziki<br />
na chwilę uniosły ryje znad darni, a potem<br />
spokojnie powróciły do swego zajęcia. Trwało<br />
to tak krótko, że nie zdążyłem się przestraszyć.<br />
Światła aut odbijały się w mokrym asfalcie.<br />
***<br />
Trzeba tu poświęcić słów kilka willi pod<br />
numerem 44. Jak większość budynków przy<br />
Jaśkówce, jest ona eklektycznym pałacykiem,<br />
o rysie — niech no już jej będzie — neobarokowym.<br />
Uwodzi zresztą bardziej samą bryłą —<br />
której nie brak ni wieży z fantazyjnym hełmem,<br />
ni wykusza, ni okien-triforiów — niźli fasadą.<br />
Ta — na tle sąsiedztwa chlubiącego się deseniami<br />
fachwerków, inkrustacjami pruskiego muru,<br />
cegłą-licówką lub groteskowymi sztukateriami<br />
— wypada blado, zdobna jedynie szaro-buropstrokatym<br />
tynkiem.<br />
W czasach mego dzieciństwa było tutaj<br />
przedszkole. Potem — do niedawna jeszcze —<br />
konsulat ukraiński. Od lat kilku, odkąd Ukraińcy<br />
przenieśli się na Chrzanowskiego (wyemigrowali<br />
stąd też w tamtym okresie Białorusini,<br />
których konsulat sąsiadował przez miedzę),<br />
budynek stoi pusty, a ogród… No właśnie, willa<br />
pod numerem 44 ma też ogród — kilka egzotycznych<br />
drzew iglastych stanowi pozostałość<br />
po dendrologicznych pasjach przedwojennych<br />
właścicieli. To zresztą nic szczególnego na ulicy,<br />
gdzie na poszczególnych posesjach natknąć<br />
się można na miłorząb lub kaukaski skrzydłorzech.<br />
Jest też w ogrodzie fontanna, czy też raczej<br />
jej resztki, w postaci stężałej na postumencie<br />
zwiewnej jakiejś nimfy z nadżartego porostem<br />
piaskowca. Rzeczywisty zarys tej figury coraz<br />
to trudniejszy jest do określenia z winy erozji,<br />
choć niejasne jakieś wspomnienie mi podpowiada,<br />
że znałem ową rzeźbę niegdyś w dniach<br />
jej chwały. Przypomnieć sobie jej rysy jednak —<br />
to wydaje się wymagać nadludzkiego wysiłku i<br />
powieki zaczynają mi się kleić na samą myśl o<br />
tym… Tymczasem wchodzimy przez kutą furtę<br />
w gąszcz ogrodu w pacht oddanego stepom z<br />
„Marii” Malczewskiego. Dzikie maki z cykorią,<br />
wyka i rumianki, ruta, powój z lucerną, piołun i<br />
łopiany plenią się śród traw. W powietrzu włada<br />
mocna woń wrotyczu.<br />
***<br />
Na dachu siedziało ich już ze trzech —<br />
dwaj praktykanci kominiarscy w czarnych jarmułkach<br />
i strażak z rogu Sosnowej i Batorego<br />
w żółtym kasku z podniesioną przyłbicą i w<br />
obszernym kombinezonie. Przycupnęli, gdzie<br />
kto mógł — na kalenicy i ławeczce rozpiętej<br />
między dwoma dymnikami. Twarze mieli umorusane<br />
i zmęczone.