armia uzbrojenie ludzie | | | nymi łapanie azymutów busolą. Uporali się z tym jednak bardzo szybko. Pewnego dnia zostali przerzuceni śmigłowcami na wzgórze, nieopodal bazy. Na zboczu urządzili posterunek, z którego mieli ubezpieczać grupę przeszukującą pobliską wioskę. Obserwowali przez lornetki sunącą kolumnę pojazdów. Nagle wokół jednego z wozów pojawił się pióropusz dymu. Za chwilę drugi. Nie było to silne uderzenie, raczej „straszaki”, kilka granatów wystrzelonych z moździerza, ale nie można było tego lekceważyć. Przesłali do centrum operacyjnego (TOC) meldunek i poprosili o przydzielenie wsparcia lotniczego. Gdy po chwili przekierowano do nich parę myśliwców F-15, szeregowy Mazurkiewicz przejął inicjatywę: „Przekazałem pilotowi współrzędne, maszyny przeleciały bardzo nisko nad wsiami i zrzuciły flary. Postraszyły sprawców zaczepki. Otrzymaliśmy też wsparcie obserwacyjne z powietrza”. Gdy skończyli, Krzysztof zapytał pilotów, czy mają jeszcze czas i paliwo? Odpowiedzieli: „Mamy”. I chętnie zgodzili się na trening z naprowadzania. „Piloci dostali z TOC częstotliwość, na której pracowaliśmy, wywoływali nas, rozpoczęliśmy trening”, opowiada Jackowski. „Siedzieliśmy na górce, jechaliśmy po trasie lub szliśmy pieszo, a szeregowy Mazurkiewicz naprowadzał samoloty na wyznaczone punkty”. W trakcie kolejnych patroli włączyli do programu inne ćwiczenia. Każdy szukał miejsca, z którego by strzelił, w którym by się schował, skąd by zaatakował. Starali się myśleć jak przeciwnik. Krzysztof zapisywał odległość i azymut newralgicznych punktów, by w razie zagrożenia nie tracić czasu na wyliczanie parametrów potrzebnych pilotom. Mieli wyczucie – kolejny ostrzał przeciwnicy zaczęli właśnie z zaznaczonego przez nich pasa zieleni. Wojciech Jackowski zyskał renomę niezwykle odpornego na trudy żołnierza Pamiętny dzień Nigdy nie lekceważyli niebezpieczeństwa, a z czasem nabierali wiary, że stosowana taktyka jest właściwa. Czuli się pewniej mimo coraz bardziej agresywnej działalności bojowników. W dniu, który zapamiętają na zawsze, jechali wymieszani z Amerykanami w kolumnie. Gdy minęli mostek, przestawili szyk: Rosomak dowodzony przez starszego szeregowego Marcina Buczkowskiego zjechał z czwartej pozycji nieco do tyłu, a na jego miejscu znalazł się pojazd amerykański. Właśnie pod nim nastąpił potężny wybuch. Zginęło czterech żołnierzy, w tym dowódca plutonu. Znali doskonale tego sympatycznego porucznika o polsko brzmiącym nazwisku i specyficznym podejściu do roboty, bo jako jedyny wychodził z wozu i sprawdzał teren razem z podwładnymi. W trakcie tego dramatycznego zdarzenia Krzysztof Mazurkiewicz utrzymywał za pomocą jednej radiostacji plecakowej kontakt z dwoma agresywnie latającymi, broniącymi strefy samolotami A-10, ze śmigłowcem ewakuacji medycznej i polskimi śmigłowcami wsparcia. Do tego miał cały czas łączność z bazą i pomagał w udzielaniu pomocy medycznej. Chorąży Jackowski miał po tym ataku mętlik w głowie: „Ludzie z RCP byli dla nas wzorem do naśladowania, zawsze solidni, dokładni, kompetentni. Wydawać by się mogło, że dzięki profesjonalizmowi stanowią osłonę nie do naruszenia. A tu w ułamku sekundy zginęła cała załoga! Zastanawiałem się, co pomyślą moi żołnierze, którym jeszcze w kraju dokręcałem śrubę. Zapewniałem ich, że im lepiej się przygotowują, tym będą bardziej bezpieczni”. Szczególnie bał się o drużynę z Rosomaka Marcina Buczkowskiego. Pewnego wieczora, po zwyczajowej odprawie, przeprowadził indywidualne rozmowy z dowódcami drużyn. Po nich podjął decyzję – żadnego odpoczynku. Przerwa w działaniach mogła rozkleić żołnierzy. Za istotne uważał też pokazanie przeciwnikom, że nie osiągnęli celu, nie sparaliżował ich strach i w każdej chwili rachunki mogą zostać wyrównane. Z takim przesłaniem dowódcy drużyn poszli do podwładnych. Następnego dnia na patrolu przejechali koło tej wielkiej dziury po wybuchu. archiwum w.jackowski Jeszcze nie koniec Po powrocie z operacji afgańskiej do Polski, po urlopach, przyszedł czas na refleksje. Młodszy chorąży Wojciech Jackowski wziął udział w dywizyjnych warsztatach podoficerskich poświęconych wnioskom z misji. Zabrał na nie ludzi, którzy najwięcej mogli wnieść do dyskusji: plutonowego Roberta Kanię, szeregowego Krzysztofa Mazurkiewicza oraz starszych szeregowych Marcina Telegę i Sebastiana Kondoszka. Marcin, etatowy sanitariusz z kwalifikacjami ratownika medycznego, w kraju brał udział w najcięższych zajęciach, a w Afganistanie nieustannie towarzyszył zespołowi w patrolach – łączył posłannictwo ratowania ludzi z rzetelną żołnierką. Sebastian, strzelec i łącznościowiec, uczestniczył w wyjazdach jako „szary żołnierz”. Gdy trzeba było, to wojował, a kiedy indziej szukał kabla, na którego jednym końcu mógł być ajdik, a przy drugim mężczyzna, który go odpali. Ponadto był ratownikiem amatorem, zarażonym pasją niesienia ludziom pomocy, ale też praktykiem, ponieważ jest studentem Wyższej Szkoły Medycznej w Sosnowcu. Dla Sebastiana Kondoszka misja jeszcze się nie skończyła: „Przygotowuję pracę dyplomową o urazach w sytuacjach taktycznych i konieczności specyficznego szkolenia, uwzględniającego bezpieczne podejście do rannego, gdy zespół jest pod ogniem. Sądzę, że zawarte w niej wnioski z misji przydadzą się w szkoleniu”. Starszego szeregowego martwi to, że w wojsku został łącznościowcem i nieustannie napotyka trudności z przebiciem się do ratownictwa, profesji będącej jego pasją. Krzysztof Mazurkiewicz również poszedł za ciosem – na poafgańskich warsztatach spotykał się z pilotem F-16 kapitanem Łukaszem Poździochem i swoim bratem, młodszym chorążym Mikołajem Mazurkiewiczem z Sił Powietrznych. „Okazuje się, że w kraju bez trudności możemy kontynuować współpracę z lotnikami”, przyznaje Mazurkiewicz. „Samoloty latają nad nami codziennie, więc chcemy zorganizować uproszczony system szkolenia, by w kolejnych misjach mieć ludzi przygotowanych do wezwania wsparcia z powietrza”. • 34 NUMER 2 | maj 2012 | POLSKA ZBROJNA
NUMER 2 | MAJ 2012 | POLSKA ZBROJNA 35