21.03.2023 Views

HMP 75

  • No tags were found...

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.

Zelazna Klasyka

Ozzy Osbourne - Blizzard Of Oz

1980 Jet

W połowie lat 70. w grupie Black Sabbath

zaczęło dziać się źle. Jeszcze w 1975

roku ukazał się "Sabotage", w pracach nad

którym członkom zespołu udało się ograniczyć

wewnętrzne animozje. Naturalnie

w łagodzeniu konfliktów nie pomagały

góry narkotyków i mało konstruktywne

rozmowy między sobą. Klasycznemu składowi

Sabbath - Iommi, Butler, Ward i

Osbourne - zaczęły puszczać szwy. To, co

jeszcze parę lat temu stanowiło monolit,

zarówno muzyczny, jak i koleżeński, w

1975 roku przypominało raczej pole bitwy.

Wydany rok później "Technical Ecstasy"

co prawda nie należał może do jakichś

wielkich fonograficznych tragedii,

ale przyniósł muzykę częściowo z zupełnie

innego bieguna niż to, do czego przyzwyczaił

fanów Black Sabbath. Wiadomo,

że zespół z każdą płytą wnosił coś

świeżego i nowego do swoich kompozycji,

ale na tym albumie popłynął w sobie tylko

znanym kierunku. Ozzy, charyzmatyczny

frontman grupy, nosił się z zamiarem odejścia.

Jego stosunki z resztą były, delikatnie

mówiąc, napięte. Co z tego, że następny,

jak się okazało, ostatni jego album z Black

Sabbath "Never Say Die!" był nawet

troszkę lepszy niż "ekstaza". Czara goryczy

się przelała. Drogi muzyków się rozeszły,

choć, jak pokazała historia, nie na zawsze.

Wtedy jednak, w 1978 roku, na amen.

Ozzy ciężko zniósł to rozstanie. To, że w

ogóle żyje, może zawdzięczać tylko i wyłącznie

Sharon Arden, późniejszej pani

Osbourne. To ona wciągnęła go z powrotem

do żywych. Wokalista od momentu

opuszczenia Sabbath mieszkał po hotelach,

pił, ćpał i tracił poczucie czasu. Ten

rok okazał się bardzo destrukcyjny i tylko

dzięki uporowi Sharon sprawy potoczyły

się pozytywnie. Powolnymi krokami Ozzy

stawał na nogi. Wiadomo - pić i ćpać nie

przestał - ale, przynajmniej wtedy, zapałał

na nowo chęcią robienia muzyki. Ze swoim

zespołem Ozzy wydał sporo ciekawych

płyt, ale chyba tą najważniejszą, niewątpliwie,

jest pierwsza. To ona nadała tory jego

karierze. Przyniosła nieśmiertelne przeboje

ale też dała wokaliście potężnego kopa i

przeświadczenie, że będzie istniało dla niego

życie poza Black Sabbath. Przy tworzeniu

materiału na solowy krążek lwią

część pracy zrobili nowi muzycy. Przede

wszystkim kapitalna i doświadczona sekcja

rytmiczna. Basista Bob Daisley, grający

między innymi w Rainbow i wieloletnia

podpora Uriah Heep, perkusista Lee

Kerslake. Posiadając taki motor, każdy

zespół mógł ruszyć z kopyta. I tak się stało.

Posadę gitarzysty otrzymał rozstający

się z Quiet Riot, Randy Rhoads. Ten legendarny

muzyk okazał się dla Ozzy'ego

objawieniem, a ich pierwsze spotkanie było

krótkie, ale niczym błyskawica. Po zagraniu

kilku riffów na małym wzmacniaczu

Randy dostał pracę. Współpraca z

Ozzym trwała owocnie aż do feralnego

marca 1982 roku kiedy to życie Rhoadsa

przerwała śmierć w wypadku małego samolotu.

Skupmy się jednak na zawartości

albumu. Historia jest już spisana, a wrażenia

z odsłuchu pojawiają się za każdym

razem inne. Mimo, że "Blizzard Of Ozz"

znam od lat, to zawsze słucha mi się tej

muzyki z niekłamana przyjemnością. Wydany

w 1980 roku krążek, jak wspomniałem,

zapoczątkował niezwykle bujną solową

karierę wokalisty, przy okazji też dając

trampolinę do sławy kilku muzykom.

Co jest w nim takiego wyjątkowego? Myślę,

że pierwsze co zwraca uwagę, to brzmienie.

Oparte na sprawdzonych fundamentach

klasycznego hard rocka. Nawiązujące

nieśmiało do tłustych lat z Black

Sabbath. Głównie jednak nasze uszy atakuje

charakterystyczna gra gitary. Bez

schematów. Randy Rhoads pokazał w

pełni swoje umiejętności, czarując riffami i

karkołomnymi solówkami. Trzon kompozycji

zanurzony został w wytrawnym sosie

Daisley'a i Kerslake'a, którzy również nie

chcieli iść na skróty. Jest gęsto, ale z

ogromną dawką melodii. Cementując

utwory nie zapomnieli o przestrzeni, w

której tak samo równo mogła znaleźć się

gitara jak i śpiew Osbourne'a. Na albumie

nie zabrakło odniesień do życia czy też

przeszłości. Ujmujące "Goodbye To Romance"

było jakby rozliczeniem z byłym

zespołem. Śmierć frontmana AC/DC Bona

Scotta dało poniekąd inspirację do

kontrowersyjnego "Suicide Solution". A

klasyczny po dziś dzień "Mr. Crowley" z

podniosłym organowym wstępem opowiada

o słynnym sataniście Aleistrze Crowleyu.

Płyta utrzymana jest w szorstkim klimacie

hard rocka, przynosząca jednak

masę świeżych dźwięków. Być może

przedsionek do heavy metalu? Spierać się

można, jednak "Blizzard Of Ozz" to,

według mnie, czysto klasyczna pozycja. W

wielu wspomnieniach Bob Daisley mówił

nie raz, że tak naprawdę to Ozzy nie

umiał pracować nad utworami. Albo nie

mógł... Tak czy siak pisanie numerów spadło,

jak wcześniej zaznaczyłem, na pozostałą

trójkę. A, że zderzyła się w tym momencie

młodość i otwartość umysłu

(Rhoads) z doświadczeniem (Kerslake i

Daisley) to świat otrzymał jedną z ciekawszych

płyt. Nawet takie numery jak

kończący "Steal Away (The Night)" czy

"No Bone Movies" powodują ciarki. Nawet

jeśli uznamy je za, tak zwane, wypełniacze.

Chociaż byłbym od takich określeń

daleki, bo pierwszy album Ozzy'ego to

czterdzieści minut mało przypadkowej

muzyki. Motoryka nagrań również nie

kłóci się z miniaturowym przerywnikiem.

Kompozycja "Dee" to pięćdziesiąt sekund

klasycznej gitary. To specyficzna próbka

umiejętności Randy'ego, ale też podkreślenie

jego zainteresowań. To nie był tylko

i wyłącznie hard rockowy wymiatacz. Jego

wrażliwa natura skłaniała go również do

odważnych flirtów z muzyką klasyczną.

Przenosił to do swojej gry, dzięki czemu

jego partie inspirowały rzesze gitarzystów

na całym świecie. Jeśli miałbym wskazać z

"Blizzard Of Ozz" jeden utwór, mający

niejako zamknąć album w pigułce, bez

wahania wybrałbym "Revelation (Mother

Earth)". Ta pół-ballada, z przejmującym

tekstem, intrygująco się rozwija by w końcu

eksplodować zgiełkiem instrumentów.

Pełne ekspresji solówki gitary łączą się z

szaleństwem sekcji by wspólnie pozostawić

słuchacza z szczęką do samej ziemi. Nie

sposób również zapomnieć o otwierających

album, dwóch sztandarowych utworach

Ozzy'ego solo. Mowa oczywiście o "I

Don't Know" i "Crazy Train". Oba nasączone

są odpowiednią dawką wirtuozerii

Rhoadsa, zszyte na miarę z niemniej klasycznego

materiału basu i perkusji. Zwłaszcza

w tym drugim Ozzy śpiewa pełny

pasji a całość przypomina dosłownie rozpędzony,

szalony pociąg. W tym roku

"Blizzard Of Ozz" obchodzi swój piękny

jubileusz. Właśnie mija czterdzieści lat od

wydania. Sądzę, że jest to ponadczasowa

muzyka, która nikogo nie pozostawi obojętnym.

Nawet jeśli jest współcześnie trochę

szorstka i "kwadratowa", posiada jednak

potężną moc i niezastąpiony klimat.

Takie kawałki tworzy się tylko raz ale

trwają one już wiecznie. Miłego słuchania!

Adam Widełka

ZELAZNA KLASYKA 149

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!