You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
jeszcze nudzi, bo co lepsze patenty
i tak rozpływają się w powodzi
tych gorszych i totalnie wtórnych.
Nawet kiedy robi się ciut ciekawiej,
tak jak w tradycyjnie metalowym
"Satan The Healer", to i tak słychać,
że to nic więcej jak tylko
przykład koniunkturalnego grania
czegoś, do czego tak naprawdę nie
ma się ani serducha, ani tym
bardziej odpowiedniego podejścia.
Może "Bloodlines" jest więc komuś
potrzebne, ale dla mnie to płyta-nieporozumienie,
próba dorobienia
artystycznego uzasadnienia
do czegoś miałkiego i tak naprawdę
nieistotnego. (1)
Wojciech Chamryk
The Third Grade - Of Fire and
Ashes Pt2
2020 Art Gates
The Third Grade to hiszpański
zespól, który powstał w roku 2010.
Włącznie z "Of Fire and Ashes
Pt2" nagrał trzy duże albumy oraz
tyle samo EPek. W formacji głównym
głosem jest kobiecy wokal
należący do Marii Cobos. Jednak
często współbrzmi on z męskim
głosem, a czasami bywa, że ten
męski śpiew zaznacza swoją dominację.
Wokal Marii jest zazwyczaj
zwyczajny acz rockowy i mocny,
czasami pobrzmiewa, jak inne kobiece
głosy z melodyjnych powermetalowych
formacji. Najbardziej
chyba w utworze "Of Fire and
Ashes". Niemniej The Third Grade
do tego grona nie należy, bowiem
to stricte progresywno metalowy
twór. Muzyczne skojarzenia
jak najbardziej są - Dream Theater,
Vanden Plas, Thresheld, Pagan's
Mind - mimo to Hiszpanie w
pełni kreują swój własny muzyczny
świat. Uwielbiają oni bardzo mocne,
dynamiczne i techniczne granie,
tak jak w "The Lost" czy "Exilium",
aczkolwiek równocześnie
uwielbiają melancholijne i klimatyczne
wolne przestrzenie, tak jak w
"A Heart inside the Box" czy "Rays
of Light". Oba te środowiska egzystują
obok siebie, przenikają się i na
wzajem się definiują. Te kontrasty
w wykonaniu muzyków The Third
Grade są fantastyczne. Odnajdują
się zarówno w krótkich jak i długich
formach. Tych dłuższych jest
zdecydowanie więcej, bowiem
krótkich mamy tylko dwie "Intertwine"
i wspominany już "Rays of
Light". Natomiast wśród długich
mamy też suitę, prawie siedemnastominutowego
kolosa "A Cold
Awakening". Dla progresywnego
maniaka "Of Fire and Ashes Pt2"
to istny raj, znajdzie w nim wszystko
o czym marzy. Inna sprawa jest
taka, czy tych chętnych znajdzie
się odpowiednio wielu, a raczej nieliczni
interesują się wszystkim, co
ukazuje się na twej scenie. Większość
mimo wszystko woli pozostać
przy sprawdzonych nazwach,
których jest na prawdę dużo. Gdyby
jednak ktoś miał chęć, to polecam
Hiszpanów z The Third Grade.
(4,7)
\m/\m/
The Three Tremors - The Solo
Versions
2018 Steel Cartel
Na początku roku 2019 ukazał się
debiut projektu The Three Tremors.
Tworzą go instrumentaliści
zespołu Cage i trzech wokalistów
Tim "Ripper" Owens, Sean Peck
oraz Harry Conklin. Bazą powstania
tego pomysłu była pewna historia
związana z innymi wokalistami,
tuzami, Robem Halfordem,
Brucem Dickinsonem oraz Geoffem
Tatem. Ponoć swego czasu
miał powstać grupa, gdzie mieli
wspólnie śpiewać, ale niestety nic z
tego im nie wyszło. Za to The
Three Tremors istnieje, ma za
sobą kilka tras, kontynuację debiutu
w postaci "The Solo Versions"
oraz pracuje nad swoją drugą długogrającą
płytą. Siłą rzeczy na
"The Three Tremors" znalazła się
muzyka, która jest porównywalna
do tej wykreowanej przez lata w
Cage. Jest to wypadkowa klasycznego
heavy metalu przepuszczona
przez pryzmat albumu "Painkiller"
Judas Priest i współczesnego
spojrzenia na ten gatunek.
Nie będę ukrywał, lubię właśnie
takie spojrzenie na współczesny
heavy metal. Na krążku znalazło
się aż dwanaście wyrównanych kawałków,
bardzo solidnych i gęstych
w swoim przekazie. Ta równorzędność
utworów trochę psuje odbiór
samej muzyki, a niektórych może
nawet lekko znudzić. Nie pomagają
dwa przebłyski, którymi są dwie
wyśmienite kompozycje, a mam na
myśli openera "Invaders From The
Sky" oraz szybki i mocny strzał w
pysk "The Cause". Gdyby było więcej
takich utworów być może odbiór
płyty byłby znacznie lepszy,
ale i tak uważam, że na "The
Three Tremors" jest bardzo przyzwoicie.
Niemniej największą atrakcją
na tej płycie jest trzygłos
wspomnianych wokalistów. W tym
wypadku jest również nieźle ale
niestety nie ma przebłysków geniuszu
sztuki wokalnej, na co nastawia
nas sam projekt. No i największym
moim problemem przy tym
albumie było zbyt mocne skupienie
się na tym, która partia należy
do którego śpiewaka. Dla mnie było
to duże wyzwanie, które dość
mocno rozpraszało mnie przy słuchaniu
tej płyty. "The Solo Versions"
jest niczym innym jak zaśpiewaniem
materiału z "The
Three Tremors" ale przez każdego
wokalistę z osobna. Przyznam się,
że takie podejście ułatwiło mi odbiór
tej muzyki. Każdy z trójki
śpiewaków, zrobił to po swojemu i
w sposób którego można byłoby
się spodziewać, czyli na niezłym
poziomie. Przynajmniej tak jest w
wypadku Tima Owensa i Seana
Pecka. Natomiast to co zrobił
Harry Conklin przyprawiło mnie
o zawrót głowy. Już samo otwarcie
w "Invaders From The Sky" spowodowało
rozsypanie się szczęki po
podłodze i to wrażenie trzymało
mnie do końca wykonania Harry'
ego. Nie mam pojęcia dlaczego ale
ta sesja wyszła mu zdecydowanie
lepiej niż dobrze. Poza tym produkcje,
nad którymi ma piecze
Sean Peck, mają zawsze swoją jakość.
Tak jest także w wypadku
"The Solo Versions", jakość brzmienia
wzorowa, świetna jest też
oprawa graficzna, jak i samo wydanie
albumu. Także jak ktoś gustuje
w takiej formie klasycznego
heavy metalu, nie będzie miał większych
wyrzutów przy zakupie tego
wydawnictwa. (3,7)
The Unity - Pride
2020 Steamhammer/SPV
\m/\m/
Formację The Unity poznałem relatywnie
niedawno, bo 24 lutego
2020 roku podczas ich koncertu
przed Rhapsody of Fire w warszawskiej
Progresji. Ekipa zaraziła
mnie swoją muzą od pierwszego
utworu, a ich koncert uważam za
najlepszy z pośród całej trójki
prezentującej się tego wieczoru. Po
powrocie do domu od razu zagłębiłem
się w dyskografię zespołu,
a gdy usłyszałem, że mogę zabrać
się za ich najnowsze wydawnictwo
- "Pride" z 13 marca 2020 roku -
od razu wziąłem się za słuchanie.
Album otwiera "The New Pandora"
- instrumental przeradzający się w
"Hands of Time". Otwieracz płyty
od samego początku chwyta i jest
jednym z moich ulubionych utworów
z najnowszego albumu Niemców.
Podobnie kolejny, na którego
potrzebowałem trochę czasu, by
się oswoić - "Line And Sinker". Refren
utworu zapada w pamięci i nie
dziwię się, że został wybrany jako
drugi singiel promujący album. Został
opublikowany wraz z klipem
na YouTubie 28 lutego 2020. Po
drugim singlu, nadchodzi singiel
numer 1., czyli mój absolutny faworyt
z płyty - "We Don't Need
Them Here" wypuszczony już 31
stycznia 2020 roku. Kawałek o
żądnych władzy i wpływów dyktatorach
chwycił mnie od pierwszego
usłyszenia już podczas koncertu w
Progresji, gdyż zespół zawarł ten
kawałek w setliście. W następnej
kolejności atakuje nas utwór "Destination
Unknown". Kawałek bardzo
radiowy, jak i koncertowy.
Myślę, że refren i riff przewodni
idealnie nadadzą się do skakania
pod sceną podczas spotkań z zespołem.
Ballada "Angel of Dawn",
która zaczyna nam grać jako kolejna,
również zapisuje się w pamięci
refrenem, choć nie polubiłem jej
tak bardzo jak poprzedniczki ("The
Willow Tree") z albumu z 2018
roku. "Damn Nation" natomiast
jest dla mnie duchowym spadkobiercą
"Last Betrayal" z "Rise" -
zasuwające riffy i solówki Henjo
Richtera i Stefana Ellerhorsta
oraz subtelne klawisze Saschy Onnena
zapadają od razu w pamięci -
kolejny z moich ulubieńców z płytki.
Następny utwór to kontrast do
"Nacji" - "Wave of Fear" jest utworem,
którego najsłabiej zapamiętałem
i polubiłem z całej tracklisty.
Nie warto go jednak pomijać podczas
słuchania całej płytki. Po
"Fali" przychodzi czas na kolejnego
potencjalnego kandydata do radiowego
hitu, czyli "Guess How I Hate
This". Jak dla mnie najlepszy wybór
na 3. singla z płyty (o ile takowy
powstanie) - refren od razu zapada
w pamięci, a z drugiej strony
jest to solidna porcja soczystego
hard'n'heavy. Ciężkość potęguje
kolejny utwór - "Scenery of Hate".
Przepełniony złością i ciężarem
utwór jest przy "Damn Nation"
najbardziej metalowym kawałkiem
na płycie, równie mocno zapadającym
w pamięci. W tym momencie
znów zostajemy zaskoczeni
kompletną zmianą stylu, bo następny
w kolejce stoi rock&rollowy
"Rusty Cadillac" - piosenka w zupełności
odstająca od reszty płyty,
ale chwytająca od razu - mam nadzieję,
że znajdzie się w koncertowej
setliście, bo buja niesamowicie!
Całość zamyka "You Don't Walk
Alone", w którym mocno słyszę nawiązanie
do tradycyjnego "Auld
Lang Syne (You'll Never Walk
Alone)" - przyjemny utwór na koniec
albumu. "Pride" to niewątpliwie
solidna pozycja w dyskografii
The Unity. Mimo, że album nie
strącił swojego poprzednika "Rise"
z pozycji mojego ulubionego wydawnictwa
formacji, to kroczy za nim
bardzo blisko. Wiele utworów
wpada w ucho za pierwszym razem,
kilku trzeba dać trochę więcej
czasu by się spodobały, ale nadal
warto zaopatrzyć się i zaznajomić z
albumem. Płyta trafi do mojej kolekcji
przy pierwszej możliwej okazji,
a ja sam czekam niecierpliwie
RECENZJE 181