You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
sem. Wynika on z pewnego rodzaju
kultu, jakim został otoczony. O
niektórych płytach z tego powodu,
podobno, nie wypada pisać ani
mówić źle. Są jednak wyjątki. W
historii metalu bywały albumy,
które swoją zawartością po prostu
się bronią. I kropka. Do tego zacnego
grona należy chociażby debiut
Blitzkrieg "A Time Of Changes".
To jedna z tych brytyjskich
kapel, która po ukazaniu się pierwszej
płyty, milkła na dobrych parę
lat. W tym przypadku do następnego
pełnego krążka minęło równe
dziesięć. Fani przez ten czas
mogli słuchać "A Time of Changes"
do znudzenia. Jednak chyba
nie było kogoś, kto uznał ten krążek
za nie warty uwagi. Wydany w
1985 roku debiut Blitzkrieg to,
można powiedzieć, esencja gatunku
zwanego NWOBHM. Już sam
skład, który popełnił to dzieło, robi
wrażenie. Co prawda osoby gitarzystów
Micka Proctera i Jima Sirotto
nie muszą być bardzo znane,
to już perkusista Sean Taylor i
basista Mick Moore to persony o
bardziej rozpoznawalnych twarzach.
Pierwszy to naturalnie członek
innej legendy - zespołu Satan
(którego notabene cover znalazł się
na "A Time Of Changes") czy chociażby
supergrupy Blind Fury. Basista
z kolei zaliczył dwie świetne
płyty z Avenger. Wokalistą i do
dziś jedynym niezmiennym elementem
składu jest Brian Ross.
On też miał wkład w równie ważny
początek kariery Satan. Niecałe
pięćdziesiąt minut z "A Time of
Changes" mija bardzo szybko.
Wszystko przez to, że na krążku
znalazły się same przemyślane numery.
Aż dziw bierze, że wymienieni
wyżej dżentelmeni posiadali tak
elastyczne głowy! W tak krótkim
czasie nagrywali tyle dobrej muzyki
i każda z tych płyt, w które mieli
swój wkład ma swój unikalny charakter.
Debiutowi Blitzkrieg nie
brakuje pewnych dźwięków. Cechuje
ten album niesamowita dawka
energii i niebanalnych, choć
prostych, melodii. Sporo dobrych i
zapadających w pamięć riffów. Genialne
w swej prostocie kompozycje,
najeżone świdrującymi solówkami
czy też jadowitą pracą sekcji
rytmicznej. Czysty heavy metal,
podparty charyzmatycznym śpiewem.
Można rzec, że jeden z wielu.
Jednak ma w sobie coś, co przyciąga
już od pierwszych sekund. Ciężko
to wyjaśnić tak od razu - natomiast
po włączeniu "A Time Of
Changes" już indywidualnie każdemu
udzieli satysfakcjonującej
odpowiedzi. Nie chciałbym zabrzmieć
patetycznie, ale gdyby
Blitzkrieg po wydaniu swojego debiutu
nigdy nie powrócił do czynnej
działalności, spokojnie ich krążek
można by uznać za jeden z
tych ponadczasowych. To absolutnie
rzecz, która krytyki się nie boi.
Bo, w sumie, też zwyczajnie nie
ma tu do czego się przyczepić!
Sztos!
Adam Widełka
Desolation Angels - While The
Flame Still Burns
2020 Dissonance
Amerykański sen. Kto by nie chciał
go spełnić? Poczuć, jak to jest, kiedy
realizują się wszystkie marzenia,
a życie przypomina wycieczkę
po fabryce cukierków? Muzycy
Desolation Angels byli tego naprawdę
ciekawi. Po wydaniu fonograficznego
debiutu przenieśli się z
deszczowego Londynu do słonecznej
Kalifornii. Jednak czasem z
dawkowaniem promieni trzeba
uważać. Już będąc w Ameryce zrealizowali
swój drugi album "While
The Flame Still Burns". Wydany
został w 1990 roku tylko na kasecie.
Przez długie lata pozostawał
tylko w tej formie, aż dopiero teraz,
w marcu 2020, Dissonance
Productions postanowili odświeżyć
tę pozycję. Z troszkę zmienioną
listą utworów. Chociaż do oceny
całości nie ma to aż tak dużego
znaczenia. Pierwsza płyta tego zespołu
to był naprawdę fajny cios.
Troszkę surowe, angielskie granie
spod znaku NWOBHM. Szorstkie,
aczkolwiek melodyjne. Pozostające
w duchu klasycznego heavy metalu.
Po przeprowadzce do USA
wszystkie pozytywne cechy Desolation
Angels zniknęły. Zupełnie
jakby zostawili to wszystko na lotnisku
a wzięli ze sobą tylko pudła
brokatu i zapas prezerwatyw. Bo,
niestety, z taką muzyką jak na
"While The Flame Still Burns"
mogą kojarzyć się z jakimś Bon Jovi
albo innym wynalazkiem amerykańskiej
sceny muzycznej. Mimo
wszystko i tak dość późno wyskoczyli
panowie z taką płytą. Rok
1990 to już przecież rozrzedzenie
zachwytu nad muzyką stricte hard
rockową czy nawet heavy metalową.
No ale postanowili spróbować i
podbić publiczność za wielką wodą.
Wyszła z tego jednak ciężkostrawna
papka z małymi przebłyskami
nadziei na lepsze jutro. Przede
wszystkim słychać tutaj brak
pomysłu. Panowie eksplorują
wszelkie kąty w poszukiwaniu
punktu zaczepienia. Mamy na
"While The Flame Still Burns"
więc zadziorne numery i przygotowane
według sprawdzonych przepisów
pół-ballady. Niestety całość
jest zbyt mocno rozmarzona. Stawiając
ten album obok "Desolation
Angels" sprawimy, że ten
szumny płomień z tytułu stanie się
tylko małym płomyczkiem. Niestety.
Chociaż w kontekście nieświadomej
przeszłości grupy publiki ze
Stanów zabieg z niejako rozpoczęciem
kariery na nowo może być w
pełni zrozumiany. Cóż, może jestem
zbyt surowy. Wszakże są pewnie
gorsze albumy. Boli mnie jednak
najbardziej to, że już nie takie
zespoły połamały sobie zęby na
podbijaniu USA, a z ich historii
nowe nic a nic nie wyciągały wniosków.
Życie…
Adam Widełka
Fight - War Of Words / A Small
Deadly Space
2019 BGO
Grupę Fight powołał do życia Rob
Halford po swoim głośnym odejściu
z Judas Priest. Formacja zaczęła
swoją krótką działalność w
roku 1992, by skończyć już w
1995. Zaraz potem Rob postanowił
spróbować swoich sił w projekcie
Two, proponując muzykę zabarwioną
industrialnie. No ale wracając
do meritum - ruszając z Fight
wokalista dał upust swoim pomysłom,
których być może z jakichś
względów nie mógł zrealizować w
macierzystej formacji. Zresztą
zmęczyła go ówczesna sytuacja w
Priest. Przeciągająca się sprawa w
sądzie, w której członkowie grupy
oskarżeni byli o rzekome podżeganie
do samobójstwa poprzez ukryty
przekaz w swojej muzyce dwóch
nastolatków, to było już dla Roba
za dużo. Także do końca nie wiadomo,
czy dźwięki, jakie możemy
znaleźć na krążkach Fight w końcu
nie zostałyby przeforsowane. Tak
czy siak świat metalu otrzymał kolejny
zespół poruszający się w ciężkiej
stylistyce. Dzięki najnowszemu
wznowieniu przez firmę
B.G.O. Records dostajemy oba
długograje w jednym pudełku. Wydane
są jednak osobno, co daje poczucie
obcowania z niezależnymi
wydawnictwami. Brak jest również
jakichkolwiek bonusów. Skład,
który popełnił "War Of Words" i
"A Small Deadly Space" był w sumie
ten sam. Oprócz Roba Halforda
zespół tworzyli Brian Tilse i
Russ Parish (gitara, klawisze), Jay
Jay Brown (bas). Na perkusji zagrał,
wyciągnięty z Judas, dobry
kolega, Scott Travis. Potem, przy
wydaniu drugiego albumu, za Russa
pojawił się Mark Chaussee.
Dzięki temu, że muzykę tworzyli
zgrani ludzie, oba albumy są bardzo
spójne. Więcej jednak eksperymentów
znajdziemy na "dwójce".
Klasyczny już dziś "War Of
Words" to propozycja bardziej
bezpieczna. Można go śmiało postawić
nawet obok ostatnich (wtedy)
dokonań Judas Priest. Brzmienie
jest bardzo heavy metalowe
i mało tam udziwnień. Oczywiście
słychać, że Rob podąża swoją drogą,
choć sentymentów nie udało
mu się do końca zniwelować. Na
"A Small Deadly Space" Fight
stanowił już stricte osobną siłę. No
i na tym krążku pojawiają się kawałki
w stylu groove metalu. Całość
jest znacznie nowocześniejsza.
Nie brak naturalnie fajnego, klasycznego
łojenia, ale podlane jest to
wszystko współczesnym sosem. Jeśli
o mnie chodzi, bliżej mi zdecydowanie
do pierwszego krążka.
Trochę wychodzi ze mnie metalowy
ortodoks, ale ciężko mi było
zdzierżyć zawarte później, dziwaczne
rytmy. Zestaw tych dwóch albumów
to dziś kawał historii i czas
z zespołem Fight obszedł się nad
wyraz łaskawie. Dzięki swoim wynaturzeniom
Rob Halford w latach
90. zrobił na pewno ciekawsze
rzeczy niż opuszczony przez niego
Judas Priest. Możliwe, że "A
Small Deadly Space" będzie ciężko
przekonać do siebie szybko. Natomiast
jeśli ktoś w swoich zbiorach
nie posiada "War Of Words"
to chociażby dla tego krążka warto
sięgnąć po reedycję B.G.O. Debiut
Fight to bezdyskusyjnie bardzo
dobre granie.
Adam Widełka
Heathen - The Evolution Of
Chaos
2020 Mascot
188
RECENZJE