26.04.2023 Views

HMP 60 Exodus

New Issue (No. 60) of Heavy Metal Pages online magazine. 60 interviews and more than 200 reviews. 136 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Powerwolf, Exodus, Vanderbuyst, Armored Saint, Venom Inc., Exciter, Viking, Thrust, Helloween, Kamelot, Hammercult, Virgin Steele, Jaguar, Quartz, Killer, Scanner, Circle II Circle, Falconer, Sorcerer, Młot Na Czarownice, Pyramaze, Terrordome, Drakkar, Solitare Sabred, Savage Master, Blackwelder, Soul Secret, Exarsis, Repulsor and many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 60) of Heavy Metal Pages online magazine. 60 interviews and more than 200 reviews. 136 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Powerwolf, Exodus, Vanderbuyst, Armored Saint, Venom Inc., Exciter, Viking, Thrust, Helloween, Kamelot, Hammercult, Virgin Steele, Jaguar, Quartz, Killer, Scanner, Circle II Circle, Falconer, Sorcerer, Młot Na Czarownice, Pyramaze, Terrordome, Drakkar, Solitare Sabred, Savage Master, Blackwelder, Soul Secret, Exarsis, Repulsor and many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.

nie lada wyróżnienie, mianowicie posiadając

na koncie fonograficznym tylko

jeden album, "Leslie West - Mountain"

zaproszony został do występu w ramach

sławnego na całym globie festiwalu

Woodstock w 1969 roku, dając wówczas

świetnie przyjęty występ. Jak się

później okazało Mountain wielokrotnie

udowadniał, że prawdziwe z niego

koncertowe "zwierzę", ponieważ właśnie

przed publicznością rockmani uwalniali

niesamowite pokłady energii prezentując

swoją spontaniczność i dokładając

decybeli "do pieca", aby zasłużyć na

miano jednej z najgłośniejszych grup

rockowych świata. Po najbardziej owocnym

okresie w aktywności bandu w latach

70-tych nastąpił okres stagnacji i

dopiero począwszy od roku 1985 pojawiły

się pierwsze, skuteczne próby reaktywacji

zespołu. Po rekonstrukcji skład

personalny ekipy Mountain zmieniał

się ustawicznie, jednak muzycy pozostali

stylistycznie wierni żywiołowemu

hard rockowi. Trendy obecne w muzyce

rozrywkowej w późniejszych dekadach

odcisnęły delikatne piętno na charakterystyce

kompozycji tworzonych przez

Amerykanów, stąd w utworach pojawiać

się zaczęły akcenty elektroniki, zupełnie

zbyteczne, ale artyści chcieli być "trendy",

dlatego przykładowo na albumie, o

którym za moment, "Go For Your Life",

goście obsługujący mini mooga czy

sekwencer, choć "zepchnięci" do ról trzecioplanowych.

To unowocześnianie "na

siłę" w niektórych, całe szczęście nielicznych

utworach, nie wpłynęło korzystnie

na jakość rockowych propozycji i

spowodowało, że określenie "jedna z

najgłośniejszych grup świata" nieco wyblakło.

Ta ekstremalna na tamte czasy

głośność była znakiem rozpoznawczym

ich występów "na żywo", gdy nawałnica

decybeli i wręcz furiackie partie solowe

gitary Leslie Westa "ogłuszały" publiczność.

Z drugiej strony jedną z cech ich

repertuaru stały się także, chyba dla

przeciwwagi, piękne, liryczne ballady,

do wykonania których świetnie nadawał

się dosyć miękki i ciepły głos Felixa

Pappalardi. W momencie debiutu Mountain

zwrócił na siebie uwagę przede

wszystkim fanów w USA, a dwie pierwsze

płyty długogrające pokryły się

"złotem". Później, przynajmniej w tej

kwestii, było już tylko gorzej. Można

spotkać się z opiniami głoszącymi, że

grupa Mountain należała do wąskiego

grona formacji, które wywarły znaczący

wpływ na rozwój heavy metalu. Nigdy

nie należałem do sympatyków typowo

amerykańskiego, rockowego grania, to

znaczy dosyć prosto, ostro, rytmicznie i

melodyjnie. Propagatorami takiego grania

od zawsze byli między innymi brodacze

z ZZ Top, którzy nigdy nie należeli

do moich faworytów, ale "de gustibus

non est disputandum", czyli "o

gustach się nie dyskutuje", więc i ja nie

będę zgłębiał tego tematu. Jednak pisząc

o Mountain trudno uciec od porównań

z amerykańskim rockiem, ponieważ

także ta ekipa potrafiła dać czadu,

zarówno w studio nagraniowym, jak

też na koncercie. Entuzjazm i energia

występów potrafiła rozruszać każde towarzystwo.

Wydawnictwo "Go For Your

Life" nazwać można powtórnym debiutem,

ponieważ dziesięć lat milczenia

w branży muzycznej to szmat czasu, po

drugie z oryginalnego składu został inicjator

założenia grupy Leslie West, a

także bębniarz Corky Laing. Pozostali

członkowie na "liście płac" to nazwiska

nowe, a lekki niepokój budzi skład instrumentarium

z elektroniką, która raczej

zmiękcza aniżeli wyostrza brzmienie.

Ale zanim nie posłuchamy, to nie

mamy podstaw do w miarę obiektywnej

oceny jakości aktualnego w roku 1985

repertuaru. Okazuje się, że przez te

wszystkie lata jeden czynnik nie uległ

zmianie, w centralnym punkcie tej studyjnej

prezentacji znajduje się reżyser,

od narodzin Mountain, poczynań zespołu

Leslie West, który pomimo upływu

czasu niewiele stracił ze swojego wigoru

trochę szalonego gitarzysty, ale co

najważniejsze, nie ubyło mu umiejętności

topowego gitarzysty hard rockowej

historii. Dowodami na tak sformułowaną

tezę są już pierwsze takty "Hard

Times", oraz siła ognia kolejnych składników

albumu, takich jak m.in. "Bardot

Damage", "Shimmy On The Footlights"

czy "Spark". To prawie połowa programu

płyty, na której "udokumentowano"

dźwiękami, jaki power potrafił Mountain

wygenerować, ile w tych fragmentach

spontanu, rytmicznego grania z

wyrazistą i chwytliwą melodią, naturalności

i strukturalnej prostoty bazującej

na schemacie zwrotka - refren. Wszy-stkie

dziewięć piosenek, to utwory niedługie,

w których swoje miejsce znalazły

także partie solowe, zwięzłe i nieprzekombinowane.

Już "Hard Times" zaczyna

się od riffu Westa, którego gitara,

ostra i energetyczna prowadzi kompozycję,

po czym włącza się surowy, mocny

głos, a refren ze słowami "Hard Times"

ma w sobie potencjał do rozruszania

tłumów. "Spark" ma zdecydowanie

łagodniejsze oblicze, głównie za sprawą

syntezatora, którego pulsowanie z trudem,

ale jednak przebija się z drugiego

planu. Mimo "wizyty" elektronicznego

"gościa" także ten numer pozostaje elektrycznym,

gitarowym i pioruńsko rytmicznym

hiciorem, o dosyć prostej i niewyszukanej

melodii. Podobny styl

utrzymuje "She Loves Her Rock" z mocarnym,

"nabijanym" przez perkusję dosyć

mechanicznie rytmem. Nie daje o

sobie zapomnieć także gitarowy "jazgot"

"wiosełka" Westa. Trio nie zmienia nic

ze swojego anturażu także w następnym

akapicie "Bardot Damage", który dosyć

powolnie, ale z nie mniejszym, masywnym

brzmieniem wdziera się do świadomości

słuchaczy ciężkim hard rockowym

riffem. Nie jestem ekspertem od

heavy metalowych rozwiązań rytmicznych,

ale przypuszczam, że "pancernej"

sekcji rytmicznej i gitarowym akordom

niedaleko do heavy rockowej maniery

wykonawczej. Mountain nie

zwalnia także w "Shimmy On The Footlights",

wybitnie gitarowym kawałku, w

którym króluje bezpretensjonalny rock-

'n'roll. Prosto, przystępnie, rytmicznie i

melodyjnie w luzackiej atmosferze. Po

pięciu rockowych "piorunach" nadszedł

czas na głębszy oddech. Tę rolę spełnia

song "I Love Young Girls", ale jak ktoś

myśli, że spotkamy typową, słodką i

uładzoną "pościelówę" to się myli. Owszem,

ciut mniej decybeli, kontrolowany

spadek dynamiki, "bujające" akcenty

bluesowe w odrobinę "cockerowskim"

wokalu składają się na miły przerywnik

w powodzi ostrych dźwięków. "Makin'

It In Your Car" powraca za sprawą basu

i Corky Lainga za zestawem perku-syjnym

od pierwszych dźwięków na wcześniej

wytyczone rockowe tory, chociaż

wydaje się, że ten odcinek albumu należy

do jego słabszych momentów, ponieważ

pozbawiony jest zarówno spektakularnych

partii solowych, jak też "wbijającego"

się w pamięć motywu melodycznego.

W "Babe In The Woods" dominuje

West, kreśląc swoje gitarowe figury,

a finał stanowi łagodniejsza kompozycja

"A Little Bit Of Insanity", zbliżona do

klasycznych gitarowych ballad. Mniej w

niej ognia, mniej chropowatych dźwięków,

natomiast bardziej refleksyjny charakter,

"wygładzone" brzmienie z pewną

dozą nostalgii. Album "Go For Your

Life" ocenić można zapewne jako solidny

przykład hard rocka z lat 80-tych. O

wizerunku repertuaru grupy od pierwszych

akordów decyduje Leslie West,

który rządzi większą częścią przestrzeni

dźwięków, to on "rozdaje karty" w dosyć

krótkich i intensywnych partiach solowych,

jego wokal, z wyjątkiem epizodów

w refrenach z chórkami, nadaje ton

piosenkom, zaś pozostali koledzy sprowadzeni

zostają - przynajmniej takie

mam wrażenie - do roli sprawnych

akompaniatorów. Ale przyznać należy,

że tak skonfigurowany skład działa jak

precyzyjna maszynka, nie siląc się na

skomplikowane podziały rytmiczne, czy

rozbudowane frazy instrumentalne.

Filarem płyty, tylko 34 minuty muzyki,

są przystępność i chwytliwość i te

założenia zostają zrealizowane. Na scenie

rządzą organiczne dźwięki o korzeniach

heavy i hard rockowych. Ważną

funkcję pełni rytmika z wyra-źnie zaznaczonymi,

regularnymi akcentami i

miarowym charakterze. Dzięki takiemu

podejściu poszczególne utwory są dla

odbiorcy łatwo przyswajalne. Po dziesięciu

latach od płytowego debiutu Mountain,

pomimo perturbacji personalnych

(Felix Pappalardi, autor tekstów,

basista, wokalista i producent, podpora

Mountain na początku kariery został w

roku 1983 zastrzelony przez żonę, Gail),

zespół udowadnia, że niewiele stracił

ze swoich zalet, które zapewniły popularność

tej rockowej formacji.

Włodek Kucharek

Nemesis - Unleash The Beast

2014 Cult Metal Classics

Wyspa Guernsey z wiadomych względów

nigdy nie była jakąś muzyczną p-

otęgą, co nie znaczy, że nie powstawały

tam metalowe zespoły. Jednym z nich

był założony w roku 1987 Nemesis -

grupa czerpiąca zarówno od klasyków

hard rocka, jak też jeszcze tak niedawno

święcącego triumfy nurtu NWOBHM.

Przebicie się jednak w drugiej połowie

lat 80-tych było sztuką niezmiernie trudną

i skończyło się wtedy na ultrarzadkiej

obecnie 12" EP "Unleash The Beast"

z roku 1989 i jednej kasecie demo.

Grupa powróciła dwanaście lat temu,

nagrała w tym czasie dwa albumy i jest

wciąż aktywna, a niedawno ukazało się

wznowienie "Unleash The Beast". Program

podstawowy EP-ki to cztery utwory:

rozpędzony i surowy opener "Alive

And Kicking" z iście Halfordowskimi

falsetami, mocarny "Nemesis" z punktującym

basem i rozwibrowanym śpiewem

Danny'ego Joyce'a, całkiem przebojowy,

choć ostry "To Much To Lose" oraz

szybki "Concerned" z niższym, bardziej

agresywnym śpiewem. W dzisiejszych

czasach pewnie jednak mało kto kupiłby

kompakt z czterema utworami, tak

więc mamy na nim jeszcze 10 utworów

dodatkowych - jak się domyslam, bo recenzję

piszę na podstawie plików mp3 -

wybranych z obu albumów Nemesis.

Kilka pierwszych mimo patosu i wykorzystywania

instrumentów klawiszowych,

to jeszce tradycyjny metal w pełnym

tego słowa znaczeniu ("Kingdom

Of Steel", "The Blame"), jednak w tych

nowszych mamy coraz wyraźniejsze

zapędy w kierunku epickiego, a nawet

symfonicznego metalu, co potwierdzają

orkiestrowe tła, rozbudowane aranżacje,

liczne partie syntezatorów, imitujące

także również inne instrumenty jak np.

trąbki, a także urozmaicone, bardzo

różnorodne partie wokalne w "Traitor"

czy "Forever In Metal".

Wojciech Chamryk

Nightrider - Archives 1980-84

2014 Cult Metal Classics

Worek z szerzej nieznanymi, ale zdecydowanie

wartymi uwagi amerykańskimi

zespołami z lat 80-tych zdaje się nie

mieć dna. Dzięki Cult Metal Classics

Records pojawiają się kolejne kompilacje

tych grup, a kolejny w serii jest

Nightrider z Nashua w New Hampshire.

Istniejący w pierwszej połowie lat

80-tych zespół pozostawił po sobie

tylko nagrania demo, w dodatku rozprowadzane

w ilościach wręcz śladowych.

Bogactwo amerykańskiej sceny tamtych

lat może doprawy przyprawić o zawrót

głowy, ale ten swoisty nadmiar przekładał

się niestety na możliwości przebicia

się w takim gąszczu konkurentów.

Nightrider nie zyskał takiej szansy, ale

obecnie jego płyta stanie się pewnie łakomym

kąskiem dla fanów inspirowanego

hard rockiem US power metalu.

Sporo tu bowiem nawiązań do Riot czy

The Rods ("Stranger In The Strange

Land", "Knightmare"), muzycy nie unikają

też bardziej melodyjnych utworów,

gdzie kłania się chociażby Riggs ("Power

Of Passion"), słychać też wpływy

NWOBHM w rodzaju wczesnych Def

Leppard. Wszystko to jednak jest przyprawione

odpowiednią dawką energii,

Steve LaBrecque śpiewa wysoko, ale

drapieżnie, a surowe, acz klarowne brzmienie

wszystko to jeszcze bardziej

uwypukla. Szkoda tylko, że pod koniec

istnienia grupa za bardzo zmiękczyła

swą muzykę, dodając partie keyboardów

- "Prisoner Of Same" to wręcz pop

music, a w "You've Still Got Time" klawisze

aż nachalnie wysunięte są na plan

pierwszy, gitar praktycznie nie słychać.

Jednak nie zawsze było tak źle: dłuższy

o półtorej minuty remix "Desert Man"

stał się dzięki umiejętnie dodanym instrumentom

klawiszowym znacznie

mroczniejszy. Tak więc z 12 utworów

mamy raptem trzy niezbyt udane, ale i

tak warto sobie sprawić tę składankę.

Wojciech Chamryk

No Bros - Heavy Metal Party

2015/1982 Karthago

No Bros to legenda austriackiego hard

rocka i heavy metalu, działająca z przerwami

od 1974 roku. Zespół zadebiutował

longlpayem w 1982r. i był to koncertowy

album "Heavy Metal Party".

Niech nikogo nie zmyli data wydania i

tytuł, bo pomimo tego, iż materiał na

RECENZJE 129

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!