26.04.2023 Views

HMP 60 Exodus

New Issue (No. 60) of Heavy Metal Pages online magazine. 60 interviews and more than 200 reviews. 136 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Powerwolf, Exodus, Vanderbuyst, Armored Saint, Venom Inc., Exciter, Viking, Thrust, Helloween, Kamelot, Hammercult, Virgin Steele, Jaguar, Quartz, Killer, Scanner, Circle II Circle, Falconer, Sorcerer, Młot Na Czarownice, Pyramaze, Terrordome, Drakkar, Solitare Sabred, Savage Master, Blackwelder, Soul Secret, Exarsis, Repulsor and many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 60) of Heavy Metal Pages online magazine. 60 interviews and more than 200 reviews. 136 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Powerwolf, Exodus, Vanderbuyst, Armored Saint, Venom Inc., Exciter, Viking, Thrust, Helloween, Kamelot, Hammercult, Virgin Steele, Jaguar, Quartz, Killer, Scanner, Circle II Circle, Falconer, Sorcerer, Młot Na Czarownice, Pyramaze, Terrordome, Drakkar, Solitare Sabred, Savage Master, Blackwelder, Soul Secret, Exarsis, Repulsor and many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.

"Suicide Society". Drugie pół tworzyły klasyki, których

wstyd nie zagrać, takie jak choćby "Alison Hell",

po którym naprawdę było widać i słychać, że zespół

jest jeszcze "w proszku" po rewolucji w koncertowym

składzie. Dodawszy do tego niespecjalnie dopracowanie

brzmienie (zaskakujące jak na Wacken) i efektem

był taki sobie koncert. Może do październikowego

występu w Polsce Annihilator się już trochę ogra?

Marcin Książek: Mój pierwszy koncert Dream

Theater. Wiem, dziwne, ale nigdy wcześniej jakoś się

nie złożyło. W ostatnich latach nie miałem już też

szczególnego ciśnienia. Studyjnie ten zespół skończył

się dla mnie na znakomitym "Metropolis Pt. 2: Scenes

from a Memory", a dodatkowo, co słyszałem z

wielu stron, jego koncertowym przekleństwem miał

być James LaBrie. Niestety, że nie jest dobrze, potwierdziło

się już na samym początku. Otwierające

koncert "Afterlife" Kanadyjczyk zaśpiewał tak, że uszy

więdły. Rozumiem, że to utwór Dominici'ego, rozumiem,

że nie ta skala, również nie te lata, ale od tak

doświadczonego wokalisty nie tylko można, ale i

należy oczekiwać, że niezależnie od okoliczności będzie

w stanie zaśpiewać dowolny utwór tak, by efekt

był przynajmniej przyzwoity. W genialnym "Metropolis

Pt. 1: The Miracle and the Sleeper" ta sztuka

również nie do końca się udała i mniej więcej w połowie,

obserwujące techniczne wymiatanie pozostałych

muzyków (Petrucci w klasycznej pozie z nogą na odsłuchu,

Myung stojący niczym przybity do sceny kawałek

dalej, Rudess na podeście kręcący się razem

keyboardem i Mangini schowany za dość skromnym

jak na standardy Dream Theater zestawem perkusyjnym),

co sprawiło, że LaBrie, który nawet w swoim

najlepszym okresie nie był wielkim wokalistą, zdołał

zakotwiczyć w Dream Theater na tak długo? I czy w

ogóle jest możliwe, że jego obecna dyspozycja nikomu

w zespole nie przeszkadza? Lekka rehabilitacja miała

miejsce w "The Spirit Carries On" (może powinni grać

więcej ballad?) oraz "As I Am" (jak za "Train of

Thought" nie przepadam, bo uważam, że wokale nie

współgrają z muzyką, tak tutaj przynajmniej obyło się

bez piania), ale choć już do końca tak źle jak "Afterlife"

już nie było i chociaż wcale tego nie chce, to właśnie

popis Jamesa najlepiej z tego koncertu zapamiętam.

"Panic Attack", "Constant Motion", "Bridges in

the Sky", "Behind the Veil" i Dream Theater schodzi

ze sceny, a ja, bez większych emocji, odhaczam kolejną

nazwę na liście zespołów do zobaczenia.

Strati: Niestety nie udało nam się zobaczyć występu

Armored Saint od samego początku. Grupa występowała

na scenie pod namiotem, część koncertu się

pokrywała z Dream Theater i trzeba się do niej było

dostać przez morza bagna. Koncert był bardzo dobry,

choć z kultowego "March of the Saint" Amerykanie

zagrali tylko dwa numery, z czego na jeden niestety

nie udało mi się zdążyć, a na osiem numerów aż trzy

pochodziły z czasów po reaktywacji. John Bush był

w bardzo dobrej wokalnej formie, czego nie można

powiedzieć o image'owym dopasowaniu się do grupy.

Członkowie Armored Saint prezentowali się bardzo

klasycznie jak na metalowych muzyków, podczas gdy

Bush wystąpił w białym t-shircie i kraciastej koszuli.

Olej: W czasie kiedy pod główna sceną gromadzili sie

już fani Running Wild, zwolennicy podszytego hardcorem

thrashu mieli okazje uczestniczyć w koncercie

weteranów z Nuclear Assault, który odbył się na

W.E.T. Stage. Zespół, w którym wyróżniał się (nie

tylko wzrostem) legendarny basista Dan Lilker, pokazał

się z dobrej strony. Nawałnica riffow i piskliwych

wokali została bardzo dobrze przyjęta przez publiczność.

Strati: Cóż to za festiwal, jednego dnia gwiazdą jest

Savatage, drugiego Running Wild, a trzeciego Judas

Priest! Nic dziwnego, że pogoda się popsuła, nie mogło

być zbyt pięknie. Cóż, punktualnie - jak to na

Wacken - o północy rozpoczął się występ Rolfa i jego

towarzyszy. Ostatni raz widziałam Running Wild

sześć lat temu. Rolf też. Rzeczywiście, ostatni koncert

Niemców także miał miejsce na Wacken i, co ciekawe,

został zagrany pod znakiem wielkiego pożegnania

formacji. Formacja się wskrzesiła, nagrała w międzyczasie

nawet dwie płyty, ale o koncertach nie było ani

widu ani słychu. Występ Rolfa AD 2015 miał tę

przewagę nad tym z 2009, że Rolf był w dużo lepszej

formie (pod każdym względem), ale niestety ustępował

mu setlistą. Piraci wystąpili w składzie: Rolf, jego

wieloletni gitarzysta, Peter Jordan oraz Michael

Wolpers na perkusji i Ole Hempelmann na basie.

Mimo, że muzycznie nowe płyty nie oddają ducha

starego Runninga, opartego na ostrych na brzytwa

riffach, coś musiało się poruszyć w sercu Rolfa, ponieważ

koncert próbował odtworzyć dawny klimat.

W przeciwieństwie do większości kapel na Wacken,

występowi Running Wild nie towarzyszyły żadne

wizualizacje. Wręcz przeciwnie, scena wyglądała

skromnie, a jedyną dekoracją były kapitalnie ustawione,

białe światła przywodzące na myśl koncerty z lat

osiemdziesiątych. Dodatkowym pomostem z dawnymi

czasami były sceniczne stroje muzyków, które nawiązywały

do kostiumów z ery "Blazon Stone". To

wszystko było jednak niczym przy samej postawie

Rolfa - uśmiechniętego, rozgadanego, wykonującego

nawet pewne mniej lub bardziej nieśmiałe podskoki

na scenie. Takiego Rolfa brakowało sześć lat temu!

Niestety sama warstwa muzyczna i wspomniana set

lista nie do końca spełniła moje oczekiwania. O ile

gitara Rolfa przy części numerów brzmiała całkiem

nieźle, tak druga kompletnie nie brzmiała runningwildowo,

momentami zamiast charakterystycznego,

wyrazistego brzmienia Running Wild słychać było

miękkie, rozjeżdżające się dźwięki. I choć mieliśmy

okazję usłyszeć takie klasyki (jak to mówi Rolf "klassikery"

lub nawet z grubej rury - "mega klassikery") jak

"Under Jolly Roger", "Riding the Storm" czy takie niespodziewane

perełki jak "Raw Ride" oraz "White Masque"

- setlista zdecydowanie powinna iść do krawcowej

na przeróbkę. Najwyraźniej panu Kasparkowi się

wydawało, że można sprytnie wpleść w stare kompozycje

utwory nowe i nikt się nie zorientuje. A może

wręcz przeciwnie, uznał, że tym zabiegiem sprawi, że

na fali radości ze słyszenia "klasikkerów" ludzie łykną

i numery powstałe w ostatnich latach. Nie panie Rolfie,

to nie zadziałało. Te nowsze kawałki, nawet tak

wychwalany "Bloody Island" wypadają jak bawełna

przy adamaszku. Kontrast łatwo było wychwycić bo

setlista podkreślała układ "stare, nowe, stare". O ile

trzy pierwsze kawałki to klasyki, o tyle jako czwarty

poleciał numer o ciuchci, czyli "Lokomotive". Podobno

Rolf napisał go, ponieważ jako dzieciak odmówił sobie

zakupu kolejki-zabawki, bo marzyła mu się gitara

(może i lepiej, że nie został maszynistą). Potem już

poszło z górki, kolejny staroć i bum, coś nowszego. W

jednym momencie zamiast nowości, pojawiła się zmora

koncertów czyli solówka na perkusji. Nic na to nie

poradzę, że - jeśli nie gra ich Mangini albo Terrana -

uważam je za stratę cennego, koncertowego czasu.

Pod koniec nadszedł czas na rozwlekły epicki numer.

Niestety wypadła mu kolejka po "Bad to the Bone",

więc zamiast "Treasure Island" czy "Ballad of William

Kid" Rolf zagrał "Bloody Island" z ostatniej płyty. Na

szczęście koncert zakończył obdarzony nośnym riffem

"Little Big Horn" i właśnie on grał mi w głowie,

kiedy przedzierałam się przez błoto wracając z koncertu.

Z jednej strony wiem, że ten koncert mógłby

być naprawdę wspaniały, ale z drugiej wiem, że to co

widziałam, to chyba najwięcej na ile obecny kształt

Running Wild stać. Dopóki Rolf nie zrobi tego samego,

co Peavy zrobił Refuge, będziemy musieli cieszyć

się takim "prawie fajnym koncertem". Mimo

wszystko, dobrze było zobaczyć Rolfa w takiej pozytywnej

odsłonie.

Sobota

Jeszcze nigdy nie dane mi było zobaczyć Powerwolf

wieczorową porą. Choć muszę przyznać, że dziś, gdy

zespół przerzucił się z kreowania koncertu-mszy na

koncerty-festynowe zabawy, taka oprawa przestaje

mieć aż tak duże znaczenie. Dwa lata temu obmyślaliśmy

plan przybycia na koncert Powerwolf z palmami

wielkanocnymi, nawet wypytaliśmy muzyków zespołu

czy ten gest byłby czytelny. Plan jednak spalił

na panewce, bo zawczasu nie zakupiliśmy palm, a te,

które ktoś miał w domach, były już użytkowane świątecznie.

Koniec końców, udaliśmy się na występ Wilka

bez palm, za to uradowani coraz to lepszą aurą.

Zespół był świetnej formie, zarówno "estradowej" jak

i muzycznej, z samym Attilą Dornem na czele, który

śpiewał kapitalnie, czasem wręcz zdradzając swoje

klasyczne wokalne wykształcenie. Niestety setlista

koncertowa była bardzo słaba. Ewidentnie została

wybrana pod kątem prostych numerów nadających

się do zabawy. Poza podniosłym, kończącym koncert

"Lupus Dei" z True Stage popłynęły, czy raczej w

podskokach wygalopowały, same skoczne, przaśne

numery do tańca i - nomen omen - różańca. Wśród

nich znalazły się także utwory pochodzące z nowej

płyty: sabatonowy "Army of the Night", ludowy

"Armata Strigoi" czy, chyba najlepszy z tego zestawu,

bo najmocniej oparty na riffach, "Blessed and Possessed".

Publika bawiła się przednio, śpiewając refreny,

bawiąc się w dzielenie jej na prawą i lewą oraz w klasyczne

już wykrzykiwanie przez nią na przemian

"hu!" i "ha!". Ja miałam do wyboru albo się obrazić na

Powerwolf za takie numery, albo oddać się przyjemności

byciu na koncercie. Rzecz jasna wybrałam to

drugie. Chcąc nie chcąc przyczyniłam się do obrazu

dobrze bawiącej się publiki, co pewnie z koncertu na

koncert utwierdza Niemców, żeby właśnie taką setlistę

dobierać. Cóż, żarty żartami, ale naprawdę tęsknię

do pierwszych koncertów Wilków, na których

nastrój i wyeksponowanie heavy metalu miały bardzo

dobre proporcje.

Zupełnie inny charakter miał koncert Amorphis, który

zagrał zaraz po Powerwolf na sąsiedniej scenie. Po

festynowym śpiewaniu, występ Amorphis był jak

przejazd walca po głowie. Finowie mieli grać w całości

album sprzed dwudziestu lat, "Tales from the Thousand

Lakes", co być może było wielką gratką dla

fanów, jednak dla osób, które na co dzień ani Amorphis,

ani tego rodzaju domowego grania nie słuchają,

ich występ był nieco… męczący. Być może lepiej sprawdziłby

się w klubowej atmosferze niż wczesnym popołudniem

w pełnym słońcu (tak, tak, wyszło słońce

na dobre, ale nogi nadal grzęzły w błocie). Tomi Joutsen

wyskoczył na scenę z czymś na szyi, co przypominało

wielki młot z okładki "Far from the Sun",

w czarnej kamizelce, z ciemnymi okularami oraz z naturalnymi

włosami, dzięki czemu wyglądał raczej na

zaginionego czwartego członka Grand Magus, niż

wokalistę Amorphis. Przez ponad godzinę Finowie

raczyli nas walcowatymi dźwiękami wyrykiwanymi

do osobliwie wyglądającego mikrofonu. Co ciekawe,

odgrywany krążek na żywo zyskał zaburzoną kolejność

utworów, a na dodatek dostaliśmy kilka numerów

z kolejnej płyty, "Elegy", przy czym zespół zupełnie

pominął fakt wydawania nowej płyty - "Under

the Red Cloud". Ta ujrzy światło dzienne we wrześniu,

a numer ją promujący już został wypuszczony

do sieci.

Ostatni dzień Wacken chyba stanął pod znakiem

kontrastów, bo kolejny koncert, na jaki się udaliśmy

nie tylko radykalnie różnił się od przaśnego Powerwolf

i wydumanego Amorphis, ale i sam w sobie był

jednym wielkim miksem estetyk. Mowa o projekcie

mistrza tworzenia projektów, Matta Sinnera - Rock

Meets Classics. Idąc na ten show wiedzieliśmy "tylko",

że będą grane klasyki rocka i że występ uświeni

Kiske oraz Dee Snider. Nie sądziliśmy, że będzie to

tak wspaniały koncert! Zaczęło się od dynamicznego

uderzenia, "Thunderstuck" AC/DC, które zapowiedziało,

że od teraz mamy spodziewać się czegoś w

rodzaju "radia złote przeboje" na żywo i z orkiestrą.

Tymczasem zaraz potem na scenę wyszła nieznana

nam kobieta, zaśpiewała nieznany nam utwór i zaczęliśmy

się zastanawiać czy to, na co przyszliśmy to

własnie to, co na co jesteśmy nastawieni. Potem okazało

się, że dziewczyna to wokalistka Beyond the

Black, numer był jego coverem i zapewne chodziło o

promocję bandu, który już wcześniej promował się na

telebimach między koncertami na Wacken. Potem

dołączył do niej Herbie Langhans znany z Sinbreed,

co od razu natchnęło nas nadzieją na ciekawszy

koncert. Oczywiście całości wciąż wtórowała praska

orkiestra (Bohemian Symphony Orchestra), której

szefostwo chyba kazało zluzować sztywne kanony postawy

podczas grania, bo muzycy na scenie sami bawili

się świetnie. Z utworu na utwór robiło się ciekawiej.

Po mniej znanych osobach na scenę wyszedł Joe

Lynn Turner w ciemnych okularach i podejrzanie

sztywno wyglądającej fryzurze, będącej albo peruką

albo sążnistą porcją pomady na włosach. Przy wtórze

orkiestry zaśpiewał "I Surrdender", "Spotlight Kid" i

chyba najlepszy numer Rainbow, "Stargazer", którego

pompatyczna aranżacja kapitalnie współgrała z orkiestrą

i chórkiem. Czas hitów dopiero się rozkręcał,

bo zaraz po klasyce hard rocka na scenę wjechała klasyka

heavy metalu - sam Michael Kiske zaśpiewał "A

Little Time", "I Want Out" oraz ku małemu zaskoczeniu,

"Kids of the Century". Covery Helloween wypadły

kapitalnie nie tylko ze względu na ciekawą

aranżację, ale przede wszystkim na samego Kiskego,

który nie tyle sprostał swojemu wykonaniu sprzed lat,

ale wręcz przeszedł samego siebie prezentują rewelacyjną

wokalną formę. Choć wielu miało gęsią skórkę

na rękach słysząc klasyki Helloween w oryginalnym

wykonaniu wokalnym, cały show skradł jeden facet -

94

WACKEN 2015

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!