HMP 77 Destroyers
New Issue (No. 77) of Heavy Metal Pages online magazine. 75 interviews and more than 200 reviews. 224 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Destroyers, HammerFall, Raven, Shadow Warrior, Vicious Rumors, EvilDead, Heathen, Hexx, Thrust, Onslaught, Iscariota, U.D.O., Doro, Torch, Hittman, Glacier, Iron Angel, Primal Fear, Death Dealer, Them, Alcatazz, Messiah, Wolf, Kansas, Ayreon, Exlibris, Lonewolf, Falconer, Stalker, Attick Demons, Satan’s Fall, Deathstorm, Pessimist, Nuclear Warfare, Airforce, High Spirits, High Spirits, Night, Starblind, Greydon Fields, Angel Blade, Töronto, Venator, Speed Queen, Soulcaster, Thundermother, Hexecutor, Warfect, Coltre, Fer De Lance, Stygian Crown, Pale Divine, Early Moods, Northern Crown, Northwind, Black Knight, Canedy, Darker Half, Sinsid, Moravius and many, many more. Enjoy!
New Issue (No. 77) of Heavy Metal Pages online magazine. 75 interviews and more than 200 reviews. 224 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Destroyers, HammerFall, Raven, Shadow Warrior, Vicious Rumors, EvilDead, Heathen, Hexx, Thrust, Onslaught, Iscariota, U.D.O., Doro, Torch, Hittman, Glacier, Iron Angel, Primal Fear, Death Dealer, Them, Alcatazz, Messiah, Wolf, Kansas, Ayreon, Exlibris, Lonewolf, Falconer, Stalker, Attick Demons, Satan’s Fall, Deathstorm, Pessimist, Nuclear Warfare, Airforce, High Spirits, High Spirits, Night, Starblind, Greydon Fields, Angel Blade, Töronto, Venator, Speed Queen, Soulcaster, Thundermother, Hexecutor, Warfect, Coltre, Fer De Lance, Stygian Crown, Pale Divine, Early Moods, Northern Crown, Northwind, Black Knight, Canedy, Darker Half, Sinsid, Moravius and many, many more. Enjoy!
- No tags were found...
Create successful ePaper yourself
Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.
ale na szczęście są jeszcze na świecie
zapaleńcy, dzięki którym pewnymi
nagraniami można cieszyć
się tak samo, jak w momencie ich
wydania. Fajnie, że ktoś w Golden
Core Records wpadł na pomysł
odrestaurowania jedynego albumu
Sudden Death "All Or Nothing",
bo to naprawdę dobra płyta.
Wiadomo - pierwsze bicie to pierwsze
bicie, kult i basta. Naturalnie,
tylko nie każdy może je zdobyć, a
druga sprawa, że nie jest to takie
proste. Mimo wszystko GCR odwlili
kawał dobrej roboty, bo oprócz
właściwej płyty na krążek trafiły
jeszcze nagrania demo. Może to
nic takiego, ale są tacy, którym
takie smaczki poprawiają humor.
Remastering został zrobiony starannie,
więc i w kwestii brzmienia
nie ma co narzekać. Trzeba pamiętać,
że Sudden Death działało
bardzo krótko i nie mieli dostępu
do niewiadomo jakiej technologii.
Tak czy siak "All Or Nothing" po
latach nadal robi niezłe wrażenie.
Osiem kompozycji i czterdzieści
minut muzyki. Taka dawka w zupełności
wystarczy, żeby słuchacz
poczuł satysfakcję. Album nie
przynosi jakichś cudów. To solidna
porcja niemieckiego, klasycznego
heavy, którą spokojnie można stawiać
w jednym szeregu z, chociażby,
Accept czy Warlock. Chwytliwe
riffowanie połączone z nibyfabryką
w postaci sekcji rytmicznej
zabarwione chrypliwym i zadziornym
wokalem. Za pierwszym razem
proszę się nie niepokoić, że to
marna kopia Udo Dirkschneidera,
każdy kolejny odsłuch powinien
utwierdzić w przekonaniu, że
Sudden Death posiadał swój charakter.
Z uśmiechem usiadłem do
tej płyty, bo znam ją już od dłuższego
czasu. Dobrze było sobie
przypomnieć ten sympatyczny zespół
i jego niezły album. Szkoda,
że Niemcy nie pograli dłużej - może
wysmażyliby coś więcej, być
może przeskakując swój debiut. Z
namaszczeniem więc obchodziłem
się z "All Or Nothing", bowiem to
taka trochę relikwia tamtych czasów.
Bardzo charakterystyczny
sposób grania i specyficzna energia.
Co z tego, że nie trzeba wybierać
- wszystko albo nic - ale to
przyjemne mrowienie na skórze
mówi więcej niż tysiąc słów.
Adam Widełka
The Alan Parsons Project - Ammonia
Avenue
2020 Cherry Red
"Ammonia Avenue" to ostatni z
klasycznych albumów zespołu Alana
Parsonsa i Erica Woolfsona,
oryginalnie wydany w 1984 roku,
w dodatku też ich ostatni komercyjny
sukces, dzięki singlowemu
przebojowi "Don't Answer Me". Od
momentu premiery płyta była
wielokrotnie wznawiana, teraz jednak
doczekała się najpełniejszej,
podręcznikowej wręcz edycji. Parsons
zremiksował bowiem i zremasterował
ten materiał, korzystając
z oryginalnych taśm, co zaowocowało
też miksem 5.1 surround
sound, nie tylko w zwykłym stereo,
które znalazły się na dodatkowej
płycie Blu-Ray, obok teledysków
do "Don't Answer Me" i "Prime
Time". Jest też wersja winylowa
2LP w gatefoldzie (oryginał wydano
w pojedynczej kopercie i na
jednym longplayu), a zawartość
boksu dopełniają trzy płyty CD,
bo do podstawowego programu
"Ammonia Avenue" dodano ponad
50 utworów bonusowych. Są
to surowe wersje demo i miksy,
przymiarki do poszczególnych
kompozycji - robocze nagrania z
komponowania tylko na głos i fortepian,
wersje instrumentalne czy
orkiestrowe, albo nagrane z innymi
wokalistami, np. utwór tytułowy z
udziałem Chrisa Rainbow, chociaż
na płycie śpiewał go Eric
Woolfson. To rzecz jasna dodatki
wyłącznie dla kolekcjonerów/ pasjonatów,
lubiących prześledzić
ewolucję poszczególnych kompozycji
do ostatecznej formy, lubujących
się w takich rarytasach, ale
też "Ammonia Avenue" wciąż robi
wrażenie, bo to świetny przykład
progresywnego rocka, przefiltrowanego
przez pop lat 80. Poszczególne
utwory mają więc sporo
aranżacyjnego rozmachu, ale też i
świetnych melodii, dzięki czemu
nawet te bardziej melancholijne
utwory przypadły do gustu masowej
publiczności. Śpiewają tu jeszcze
Colin Blunstone i Lenny Zakatek,
a wśród instrumentalistów
też nie brakuje dużych nazwisk, bo
solowe partie saksofonu w "Don't
Answer Me" i instrumentalnym "Pipeline"
gra sam Mel Collins. Szkoda
tylko, że gitary tu jak na lekarstwo
("Since The Last Goodbye",
"Dancing On A Highwire"), ale i
tak album "Ammonia Avenue" zaskakująco
dobrze zniósł upływ czasu.
Wojciech Chamryk
Uncle Slam - Say Uncle
2020 Divebombe
Trzeba lubić taką muzykę. Crossover
to dość specyficzne poletko.
Jednak jeśli już uda nam się przekonać
do tych dźwięków to jednego
możemy być pewni - nasz tapczan
jest w niebezpieczeństwie.
Takie granie to multum energii.
Od pierwszych sekund rytm nie
daje odpocząć. Czym dłużej chłoniemy
tą muzykę, tym bardziej
chcemy być jej częścią. Pomijamy
analizy, nie rozkładamy zagrywek
na części pierwsze - po prostu dajemy
porwać się szaleńczemu tempu
poszczególnych utworów. Wystarczy
35 minut z tym krążkiem, żeby
upaść wyczerpanym na łóżko, o ile
oczywiście nie zarwaliśmy go skacząc
z niego wyobrażając sobie, że
uprawiamy stage diving. Album
"Say Uncle" to pełny debiut amerykańskiego
Uncle Slam. Po latach
kopie dość mocno, więc można
uznać, że czas obszedł się z
tym materiałem łaskawie. Zresztą,
jak zaznaczyłem na początku, trzeba
lubić taki sposób wyrazu. Zakładając,
że jest to nam bliskie, możemy
poczuć się jak ryba w wodzie.
To jedna z tych płyt, które mogą
pomóc nawet zdefiniować ten odłam
metalu. Również warto odnotować,
że niektórzy muzycy działający
w Uncle Slam mieli swoje epizody
w jednej ze słynniejszych formacji
crossoverowej jaką jest niewątpliwie
Suicidal Tendencies.
Już mniej więcej można sobie
uzmysłowić, z czym mamy do czynienia.
Todd Moyer (gitara, wokal),
Simon Oliver (bas) i Amery
AWOL Smith (perkusja) na "Say
Uncle" starają się w bezkompromisowy
i niezwykle żywiołowy
sposób przekazać swoje pomysły.
Sekcja pracuje szybko, wystukując
nie tylko proste, ale i momentami
ciekawe, rytmy. Naturalnie obracamy
się w danym stylu, więc nie należy
spodziewać się jakiejś wirtuozerii
czy popisów instrumentalnych.
Gitara szatkuje powietrze niczym
wprawny kucharz marchewkę, nakładając
porcję smakowitych riffów.
Co prawda, nie są to jakieś
motywy, które będzie łatwo zanucić,
ale idealnie współgrają z całością
i dają tej muzyce potężną moc.
W sumie pisanie o takiej muzyce w
sposób wyrafinowany jest dość trudne.
To jest trochę jak tworzenie
poematu o brutalnym bokserskim
nokaucie. Pewne rzeczy powinny
być nazywane po imieniu - bez
zbędnych ceregieli. Krążek "Say
Uncle" to dobry technicznie ale
bardziej intrygujący szybkością zawodnik,
który każdą kompozycją
stara się wyprowadzić ten kończący
cios.
Adam Widełka
Velvet Viper - From Over Yonder
2020 Massacre
Zamiast wstępu garść wyjaśnień.
Wymaga tego sytuacja, bo sam
nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio
miałem taki przypadek. Może
zawiłość nie przypomina Mody na
Sukces, ale nieuważni mogą się
zgubić. Więc - zespół Velvet Viper
to naturalna kontynuacja grupy
Zed Yago. Założyli ją wokalistka
Jutta Weinhold i perkusista Bubi,
po opuszczeniu Zed Yago w 1989
roku. W 1991 i 1992 roku wydali
dwa albumy i dopiero w 2017 roku
Jutta reaktywowała ją w nowym
składzie. Zed Yago kontynuuje
wciąż grający w niej gitarzysta
Jimmy Durand, a funkcję wokalistki
objęła jego żona Yvonne Durand,
od reaktywacji w 1997 roku.
Grupa fonograficznie milczy od
dziesięciu lat, natomiast w tym
roku ukazują się dwie pierwsze albumy
Zed pod szyldem… Velvet
Viper. Tak, zremasterowane i pod
zmienionymi okładkami, "From
Over Yonder" i "Pilgrimage" właśnie
czekają na nabywców. Wydawcą
jest obecny label grupy czyli
Massacre Records. Kosmiczna sytuacja,
bo w sumie tak naprawdę
recenzuję albumy Zed Yago. Najpierw
"From Over Yonder". Pierwotnie
wydany w 1988 roku. Krążek
zawierający poprawnie zagrany
heavy metal z tekstami traktującymi
o wiedźmach, piratach i innych
fantastycznych tematach.
Około czterdziestu minut muzyki
adresowanej do specyficznej grupy
odbiorców, bo Zed Yago nie proponowało
niczego odkrywczego.
Był to kolejny w tym okresie zespół
z kobietą w roli wokalistki pochodzący
z Niemiec. Niestety, popularności
jak chociażby Warlock,
nie osiągnęli. A można odnieść czasem
wrażenie podobieństwa z ekipą
Doro. Taka stylistyka w sumie,
no i Warlock grał zdecydowanie
szybciej i zadziorniej. Zed Yago
stawia głównie na umiarkowane
tempa. Poza mocnym głosem Jutty
z "From Over Yonder" nie wyłowiłem
nic, co spowodowałoby
szybsze bicie mojego serca. Ten
zespół to ewidentny znak czasów i
fajna ciekawostka dla fanów niemieckiego
heavy/power metalu. No
i jeszcze ten sposób wznowienia. Ja
wiem, że Velvet Viper był naturalnym
krokiem naprzód i w sumie
wychodziłoby na to, że trzeci album
Zed Yago mógł okazać się
pierwszy Velvet, ale takie podejście
do tematu w niczym nie poprawia
oceny tej muzyki. Szukałem
długo jakichś pozytywów,
próbując też zapomnieć o tym za-
220
RECENZJE