HMP 56
New Issue (No. 56) of Heavy Metal Pages online magazine. 69 interviews and more than 150 reviews. 140 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Sabaton, Helstar, Satan’s Host, Hirax, Flotsam And Jetsam, Battleaxe, Manowar, Virgin Snatch, E-Force, Suicidal Angels, Hatriot, Meliah Rage, Realm, Grand Magus, Benedictum, Hellion, Slough Feg, Vicious Rumors, Mekong Delta, Kill Ritual, Leviathan, Metal Inquisitor, Stormzone, Edguy, Sonata Arctica, Nightmare and many, many more. Enjoy!
New Issue (No. 56) of Heavy Metal Pages online magazine. 69 interviews and more than 150 reviews. 140 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Sabaton, Helstar, Satan’s Host, Hirax, Flotsam And Jetsam, Battleaxe, Manowar, Virgin Snatch, E-Force, Suicidal Angels, Hatriot, Meliah Rage, Realm, Grand Magus, Benedictum, Hellion, Slough Feg, Vicious Rumors, Mekong Delta, Kill Ritual, Leviathan, Metal Inquisitor, Stormzone, Edguy, Sonata Arctica, Nightmare and many, many more. Enjoy!
- No tags were found...
You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
dość niskim poziomie. Wchodzi do
głowy słuchaczowi równie szybko jak
wychodzi i niestety bardzo często nudzi.
Pozostaje nam mieć nadzieje, że ich
następny album będzie lepszy. (1,5)
Gun Barrel - Damage Dancer
2014 Massacre
Daria Dyrkacz
Doczekaliśmy się w końcu siódmego albumu
niemieckiego Gun Barrel. Lata
upływają, a ta formacja od 1998 roku
pokazuje, że można sukcesywnie połączyć
heavy metal, power metal i hard
rock w jedną formułę, która znakomicie
oddaje niemiecką solidność i wyrafinowanie.
Siódmy album zatytułowany
"Damage Dancer" właściwie nie wnosi
niczego nowego do twórczości Gun
Barrel. Jest to dalej to co znamy w przypadku
tego bandu. Ale czy ktoś spodziewał
się czegoś innego? Już pierwsze
dźwięki wprowadzają nas w znany nam
świat Gun Barrel. Ostry riff przesiąknięty
AC/DC czy Krokus, a wszystko
utrzymane w niemieckim klimacie a`la
Accept. Znakomicie ten styl odzwierciedla
tytułowy kawałek "Damage Dancer".
To samo dostajemy w "Bashing Thru",
ale tutaj słychać luz i dobrą atmosferę
jaka panuje w zespole. Wszystko brzmi
dobrze, ale czegoś ostatecznie brakuje.
Wokalista Patrick oszczędza się, a
przecież stać go na więcej - najlepiej
zostaje to uchwycone w power metalowym
"Building The Monster". Na krążku
dominują hard rockowe, niestety nudne
patenty takie jak te w "Judgment Day" i
"Passion Rules". Innym słabymi punktami
tego wydawnictwa jest brak ciekawych
hitów oraz brak chwytliwych melodii,
a przecież bez tego ani rusz w
przypadku takiego grania. Gdy jednak
gitarzyści stawiają na ciężar i agresję,
wtedy tak naprawdę pojawiają się najciekawsze
utwory. Wystarczy wymienić
"Back Alley Ruler", który wydaje się być
wzorowany na Rainbow. "Damage
Dancer" to solidny krążek, ale brakuje
czegoś co by sprawiło, że chciałoby się
pamiętać o tej płycie. Nie ma jednak na
niej takich hitów i melodii, które odmieniłyby
los tego krążka. Ot, solidny
album zasłużonej formacji, która wie jak
grać, choć w swojej karierze mają już
ciekawsze albumy. (3,5)
Gus G - I Am The Fire
2014 Century Media
Łukasz Frasek
Greckiego gitarzystę Gusa G. zapewne
najbardziej kojarzycie z grupy Firewind.
Zapewne niezbyt korzystne recenzje
dwóch ostatnich płyt macierzystej
formacji oraz wakat na stanowisku
wokalisty, skłoniły go do spróbowania
swoich sił w nowym projekcie sygnowanym
własnym nazwiskiem. Solowy
album Gusa to tak naprawdę kolejny
album Firewind, tym razem z dużą ilością
gości i niestety nie wróży to najlepiej,
nawet jeśli okładka jest zgoła zachęcająca...
Nie jest to także pierwszy,
debiutancki solowy krążek tego gitarzysty,
jak krzykliwie określa się go w
internecie i reklamach, gdyż w 2001
roku czyli krótko przed pierwszym pełnym
albumem studyjnym Firewind
"Beetween Heaven And Hell" wydał
album zatytułowany "Guitar Master"
będący krążkiem instrumentalnym.
Drugi solowy, kojarzący się nieco tytułem
z deklaracją Smauga wypowiadaną
głosem Benedicta Cumberbatcha pod
koniec drugiego Jacksonowskiego
"Hobbita". Na dwanaście kompozycji
tylko dwie są w pełni instrumentalne, a
reszta została zrealizowana z licznymi
gośćmi przy mikrofonie. Wystarczy
choćby wymienić takie nazwiska jak
Tom Englund, Michael Starr czy Mats
Levén. Ten ostatni, kojarzony głównie
z Candlemass, do którego wrócił
dwa lata temu, zaśpiewał w czterech numerach
i szczerze mówiąc wielka szkoda,
że Gus G. nie dał mu zaśpiewać na
całej płycie. Duże zróżnicowanie głosów
niestety odbija się tutaj mocno na jakości
i sprawia wrażenie niespójności zawartego
an albumie materiału. Pierwszy
utwór jest naprawdę obiecujący. "My
Will Be Done" jest ciężki, melodyjny i
ma w sobie wiele z dawnego Firewind.
Świetnie sprawdza się też wokal Levéna
i oczywiście praca gitary Gusa, który
pokazuje swoje umiejętności shredingu i
które choć są już wszystkim doskonale
znane, tu znów brzmią świeżo. Fantastycznie
wypada też numer drugi, "Blame
It On Me". Ponownie z Levénem,
ale przywodzący na myśl Megadeth z
początku lat 90-tych. Po nim następuje
utwór tytułowy, w którym zaśpiewał
Blake Allison, udzielający się w zespole
Devour the Day. Ten kawałek także
jest melodyjny i dość ciężki, ale maniera
Allisona zdaje się do niego nie pasować,
zbliża się tutaj cała kompozycja i kształt
do muzyki takiego Bullet For My Valentine.
Instrumentalny "Vengeance" to
z kolei bardzo przyjemny, ale mało odkrywczy,
pędzący numer, w którym na
basie gościnnie wystąpił David Ellefson,
który naturalnie odcisnął na tym
utworze Megadethowe piętno, a Gus
również postarał się by takie skojarzenia
się w naszych głowach pojawiły. Kolejnym
jest "Long Way Down" z wokalistką
Alexią Rodriguez. Niestety nie jest to
dobry utwór, wokal Rodriguez jest
nieciekawy i kiepsko prezentuje się na
muzycznym tle, które nie wiedzieć czemu
ma za bardzo wysuniętą do przodu
perkusję, która brzmi jakby była puszczona
z syntezatora, a nie nagrana przez
żywego człowieka. Szósty "Just Can't
Let Go" również nie rusza tak jak dwa
pierwsze i ewentualnie wcześniejszy instrumental.
Wokal Jacoba Buntona
brzmi słodko, jakby udawał Chrisa
Cornella, a lekkie tło muzyczne jest
równie nieudane, nawet jeśli zawiera
ciekawe ostrzejsze wstawki, doskonale
znane już z podobnego grania. Poza
tym dwie ballady pod rząd, to nie najlepsze
rozwiązanie. Drugi instrumentalny
utwór (i niestety ostatni) ponownie
jest szybki, pędzący i rozbudowany.
Progresywny szlif zawdzięcza basie
Billa Sheehana. Pod dwóch słabych
numerach przynajmniej jest znów czego
posłuchać i odetchnąć pełną piersią,
nawet jeśli w przypadku Gusa i podobnych
artystów jest to powtarzanie ciągle
tych samych zagrywek i linii melodycznych.
Numer ósmy ponownie należy
do Levéna. To także udany kawałek,
ciężki i pochodowy, a zarazem bardzo
melodyjny i wpadający w ucho, a w
dodatku utrzymany w dość klasycznym
stylu. W kolejnym z kolei słyszymy
Starra, wokalistę popularnej glam metalowej
grupy Steel Panther. Zresztą
"Redemption" nawet został w takiej stylistyce
rozpisany, najpierw akustyczna
zmyłka, a potem typowa glamowa jazda.
To dobry utwór, ale także tutaj nie
odkrywa się prochu. Rozczarowaniem
jest znów kolejny lżejszy numer, "Summer
Days" z wokalem Jeffa Scotta
Soto. Tekst tego utworu to jest po prostu
żenada, która w nadmiernej ilości i
po nasty w podobnej stylistyce nie
wzbudza już nawet śmiechu. Swobodnie
mógł być to kolejny instrumental,
a tak wyszedł niestety niestrawny potworek.
W przedostatnim, zatytułowanym
"Dreamkeeper" wokalnie udziela się
Englund. Niestety także ten utwór jest
słaby i nawet nie dlatego, że jest kolejną
balladą, ale choćby dlatego, że Gus skopiował
tutaj samego siebie. Płytę zamyka,
czwarty i ostatni z Levénem, a mianowicie
"End of the Line". Równie udany
co trzy poprzednie z tym wokalistą,
ponownie lżejszy, ale przynajmniej dość
ciekawie poprowadzony. Tak jak w
przypadku dwóch poprzednich albumów
Firewind, "Days of Defiance" i
"Few Against Many" pomysłów starczyło
na zaledwie kilkanaście minut. Na
dwanaście utworów, cztery, może sześć
nadaje się do słuchania, a to niestety za
mało żeby powiedzieć, że jest to dobry
album. Bo to album mocno przeciętny,
odtwórczy i nie pokazujący absolutnie
nic nowego w grze Gusa. Może gdyby
Levén zaśpiewał też w reszcie numerów,
podciągnęłoby to ocenę wyżej, tak
się niestety nie stało. Kryzys twórczy
tego gitarzysty jest niestety bardzo
widoczny i przydałby mu się kilkuletni
urlop na zebranie pomysłów, zarówno
do projektów solowych jak i do kolejnej
płyty Firewind z jeszcze nie ogłoszonym
następcą Apolla Papathanasio.
Gus G. bowiem ogniem był, kiedy zaczynał
swoją przygodę z Firewind, teraz
jest zaledwie dymkiem, który pożaru i
rewolucji nie wznieci. Ocena: (3,6)
Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Hammercult - Steelcrusher
2014 SPV
Jeżeli popularność wzrasta tak szybko,
jak w wypadku tego zespołu, to wiedz,
że coś się dzieje. Panowie z Izraelskiego
Hammercult jednak zdają się na to nie
zwracać przesadnej uwagi i do reszty
skupiają się na własnej pracy. Mają na
swoim koncie już demko i jednego longplaya,
a za sobą parę dobrych tras koncertowych
u boku takich gigantów jak
Napalm Death czy Sepultura, ale
Izraelczycy nie zamierzają odpoczywać.
Wydany w tym roku album "Steelcrusher"
jak sama nazwa bezbłędnie wskazuje
- kruszy stal. Motywem przewodnim
płyty bezapelacyjnie jest czysta
agresja, szaleńcze tempo i wściekłość.
Album zaczyna się klimatycznym intrem
"Hymn to Steel" aby przejść od
razu w chwytliwy i wpadający w ucho -
głównie za sprawą refrenu - kawałek tytułowy.
Dalej chłopaki przędą równie
dobrze jak na początku. W sumie większość
kawałków jest na jednym poziomie
i nawet trochę zlewają się w jedną
całość, co ma swoje plusy jak i minusy.
Fascynującym kawałkiem jest "Satanic
Lust", który przyciąga uwagę swoim
kontrowersyjnym tekstem dotyczącym
groupies. Warty zaznaczenia jest również
"We are the People" gdzie solówkę
zagrał sam Andreas Kisser z Sepultury!
Płyta jako całokształt jest na wysokim
poziomie i sukces izraelskiego
Hammercult, moim zdaniem, jest tylko
i wyłącznie kwestią czasu. (4,5)
Harlott - Origin
2014 Punishment 18
Daria Dyrkacz
Przedstawiciele sceny thrash metalowej
z Australii zawsze grali swoją muzykę w
sposób szybki, agresywny i bezkompromisowy.
Stąd nie zdziwiłem się, gdy zostałem
przywitany brutalnymi tremolo,
dużo liczbą kopytek, podwójną stopa i
wszędobylskim werblem. Debiutancki
album Harlott jest szybką dawką thrash
metalowej zabawy i łomotu. Ta impreza
została okraszona całkiem umiejętnymi
przejściami, co jest o tyle ważne, że bez
dobrego połączenia, dwa dobre riffy nie
będą ze sobą współgrały. Szczęśliwie dla
Harlott, ta kwestia została dobrze dopracowana
w ich utworach. Solówki są
bardzo wyraźne i głośne. I bardzo
dobrze, bo jest co pokazywać. Leady są
skomponowane bardzo agresywnie, jednak
zdarzają się bardziej melodyjne
fragmenty, jak w "Export Life", które jednak
bardzo dobrze pasują do reszty riffów
kompozycji i do struktury kawałków.
Podczas masteringu ścieżek wokalnych
użyto podobnych rozwiązań, co
przy nagrywaniu głosu Petrozzy na
"Enemy of God" i "Hordes of Chaos".
Harlott idzie tą samą ścieżką, nie
pozwalając, by produkcyjne niedoróbki
odbiły się na jakości ich muzyki. Z
drugiej strony można powiedzieć, że
polerowanie dźwięku pozbawiło debiut
Australijczyków wszelkiej chropowatości
i "old-schoolowości". To jednak dotyczy
zwykle tylko brzmienia, gdyż same
kompozycje są do szpiku kości thrash
metalowe. Daleko jednak załodze z
Melbourne do pionierskiego Hobbs'
Angel of Death. Bardzo rzadko zdarza
się muzyce Harlott zwalniać. Na
krótkim i ultraszybkim "Ballistic" wokalista
tak szybko naparza swe wersy, że
aż trudno nadążyć za tekstem i za tym
co się w ogóle dzieje w utworze. Zdarzają
się także wpływy, które ewidentnie
są zaczerpnięte z nowocześniejszych
odmian thrashu. W "Heirophobia" można
natrafić na takie elementy. Jednak
główną wadą albumu, która ciąży wielce
na jego ocenie, to jego monotonność.
Riffy są pyszne, przejścia są fajne, tempo
jest zawrotne, a jednak… a jednak
jest to wszystko także na wskroś monotonne.
Bardzo trudno jest znaleźć charakterystyczne
momenty na tej wyścigowej
trasie. Wokalista bardzo rzadko
zmienia swą manierę śpiewania, opierając
się raptem na kilku dźwiękach. Perkusista
wszędzie gdzie tylko może wrzuca
podwójna stopę. Podano nam apetycznie
wyglądającą pieczeń, która jednak
nie jest do końca ugotowana. Nie przekreśla
to jednak całkowicie tej płyty.
Należy jednak pamiętać, że to wyda-
RECENZJE 111