31.03.2023 Views

HMP 67

New Issue (No. 67) of Heavy Metal Pages online magazine. 73 interviews and more than 200 reviews. 208 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Heavy Load, Hexx, Jag Panzer, Manilla Road, Jack Starr’s Burning Starr, Holy Terror, Raven, Rock Goddess, Sparta, Vardis, Dirkschneider, Cerebus, Stallion, Portrait, Lonewolf, RAM, Sorcerer, Heretic, Savage Master, Resistance, Evil Invaders, Dead Lord, Impalers, Venom Inc., Voltax, Eruption, Testament, Attic, Argus, Nervosa, Pagan Altar, Blackfinger, Destructor, Cripper, Walpyrgus, Hellhaim, Chainsaw, Elvenking, Forsaken, Primal Fear, Scanner, Threshold, Pyramaze, Myopiaand many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 67) of Heavy Metal Pages online magazine. 73 interviews and more than 200 reviews. 208 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Heavy Load, Hexx, Jag Panzer, Manilla Road, Jack Starr’s Burning Starr, Holy Terror, Raven, Rock Goddess, Sparta, Vardis, Dirkschneider, Cerebus, Stallion, Portrait, Lonewolf, RAM, Sorcerer, Heretic, Savage Master, Resistance, Evil Invaders, Dead Lord, Impalers, Venom Inc., Voltax, Eruption, Testament, Attic, Argus, Nervosa, Pagan Altar, Blackfinger, Destructor, Cripper, Walpyrgus, Hellhaim, Chainsaw, Elvenking, Forsaken, Primal Fear, Scanner, Threshold, Pyramaze, Myopiaand many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.

dorskim projekcie Thrasher czy Strider,

by od 1984 roku zacząć karierę solową.

Przebiega ona dwutorowo, ponieważ

Starr część płyt, np. bluesowe, firmuje

tylko swym imieniem i nazwiskiem,

a te mocniejsze nazwą Jack

Starr's Burning Starr. Najnowszy

album tej formacji (w składzie sami wyjadacze,

znani z Manowar, Pentagram,

Riot V i wielu innych zespołów) to porywający

US power metal lat 80. o epickim

rozmachu. Pewnie gdyby "Stand

Your Ground" ukazała się tak w 1984

roku, to dziś wymienialibyśmy ją obok

największych klasyków Omen, Liege

Lord, Chastain czy Attacker, a tak będzie

to pewnie rzecz dla wtajemniczonych.

Nie zmienia to jednak faktu, że

wśród tych 12 utworów nie ma słabej

kompozycji, głos Todda Michaela

Halla brzmi wspaniale, a lider czaruje

gitarowym kunsztem. W wyrównanej

stawce szczególnie wyróżniają się: najdłuższy

w dotychczasowym dorobku zespołu,

trwający ponad 10 minut utwór

tytułowy, mijający jednak jakby był o

połowę krótszy, zwarta, powerowa petarda

"Stronger Than Steel" i rozpędzony,

idealny na singla "The Enemy", ale

bez dwóch zdań "Stand Your Ground"

warto poznać (i mieć) w całości, najlepiej

na winylowym krążku. (5,5)

Wojciech Chamryk

Jag Panzer - The Deviant Chord

2017 SPV

Pewnie nie brakowało takich, którzy postawili

już na tych amerykańskich weteranach

przysłowiowy krzyżyk, ale Jag

Panzer nie dość, że mają się dobrze, to

jeszcze wracają w naprawdę niezłym

stylu. Nie wiem, czy podeszli do swego

dziesiątego, było nie było jubileuszowego

albumu jakoś szczególniej, a może

sprężyli się dodatkowo z racji powrotu

do składu Joey'a Tafolli, ale fakt faktem,

od ładnych kilku-kilkunastu lat nie

wydali tak dobrej płyty. Już opener

"Born Of The Flame" nader dobitnie pokazuje,

że panowie wciąż potrafią stworzyć

żywiołowe, zakorzenione w US power,

a zarazem urozmaicone kompozycje.

Na dalszych pozycjach też ich nie

brakuje, bo jak tu nie docenić choćby

porywającego "Salacious Behavior", równie

energetycznego "Fire Of Our Spirit"

czy nośnego "Far Beyond All Fear"?

A mamy tu jeszcze przecież tytułowego

killera z balladowym wstępem, zainspirowaną

klasycznym walcem balladę

"The Long Awaited Kiss" oraz zaskakującą

przeróbkę "Foggy Dew". Jeśli już

nagrywać covery, to właśnie tak: z szacunkiem

do oryginału, ale i po swojemu,

dzięki czemu ta stara, irlandzka pieśń

brzmi niczym klasyczny numer Jag

Panzer. Cieszy też, że nie tylko instrumentaliści,

ale i wokalista Harry Conklin

jest w formie - przecież nierzadko

znacznie młodsi od niego śpiewacy, by

wymienić tylko Sebastiana Bacha,

brzmią znacznie słabiej, a tu piąty krzyżyk

z okładem na karku i głos wciąż jak

dzwon, tak jak na przykład w "Blacklist"

czy "Dare". Fani amerykańskiego - prawdziwego

- metalu nie powinni więc

przegapić tej udanej płyty. (5)

Wojciech Chamryk

Jeff Lynne's ELO - Wembley Or Bust

2017 Sony Music

Electric Light Orchestra założona została

w 1970 roku zaczynając dość ambitnie,

odnajdując się w stylistycznie

rocka symfonicznego. Z czasem coraz

bardziej uciekając w stronę komercji,

czyli pop rocka, popu, a nawet disco. Jednak

największe osiągnięcia zyskała

dzięki przebojowym pop rockowym piosenkom,

które charakteryzowały się ciepłymi

"beatlesowskimi" melodiami oraz

bogatymi aranżacjami, przeważnie imitującymi

symfonie lub orkiestracje. Druga

połowa lat siedemdziesiątych w wykonaniu

ELO to istny nokaut. Nie sposób

wymienić wszystkich przebojów,

które stworzył wtedy zespół. Niestety

lata osiemdziesiąte to rozdrabnianie się

na drobne, choć taki krążek "Time"

wspominam bardzo dobrze. No właśnie,

w czasie ich prosperity nie byłem wielkim

zwolennikiem Elektryków. Za to

ich przeboje oraz płyt znakomicie znałem,

bowiem mimo niewątpliwie komercyjnej

strony ich muzyki, grupa miała

spore wsparcie części fanów ambitnego

rocka, z której to, kilku jej przedstawicieli

usilnie chciała mnie przekonać

do tej grupy. Wtedy im się to nie udało,

lecz ziarenko zasiali, a z biegiem lat moje

zdanie o ELO zdecydowanie zmieniło

się. Tym czasem w drugiej połowie lat

osiemdziesiątych historia Electric Light

Orchestra dobiegła do końca. Jeff Lynne

lider zespołu zajął się pracą producenta

i songwritera oraz zaangażował sie

w mniej absorbujący projekt The Traveling

Wilburys. Pozostali muzycy

próbowali kontynuować karierę jako

Electric Light Orchestra Part Two,

mimo wydania dwóch albumów i sporej

liczby koncertów nie wiele udało sie im

zwojować. Zespół prowadził drugi w

ważności po Jeff'ie, Bev Bevan (w porozumieniu

z Lynne'em), który w końcu w

1999 roku wycofał się ze branży, jednocześnie

odsprzedając swoje prawa

Jeff'owi. Od 2000 roku Jeff Lynne

próbuje powrócić z Electric Light

Orchestra. Robi to powoli, mozolnie

ale idzie mu coraz lepiej. Już w 2001 roku

ukazuje się album "Zoom", który

wtedy firmowany jest jako album solowy

ale w sumie to powrót zespołu.

Wskazuje na to chociażby kolejne DVD

"Zoom Tour Live", które firmuje już

logo Electric Light Orchestra. Pokazują

się także wspominkowe kompilacje,

koncerty na CD i DVD. W 2012

roku Lynne wypuszcza kolejny album

solowy "Long Wave" z coverami piosenek,

które miały wpływ na muzyczną

edukację samego artysty. Rok później

ponownie ukazują się wznowienia

"Zoom" i pierwszego solowego albumu

"Armchair Theatre", a także wspominana

koncertowa płyta ale ze zmienionym

tytułem "Electric Light Orchestra

Live". Ale takim prawdziwym powrotem

- przynajmniej dla mnie - jest

bardzo dobry krążek "Alone in the

Universe" z 2015 roku. Jest to zapowiedź,

że fanów Jeffa czeka jeszcze parę

ciepłych chwil. Na pewno jest nią wydany

dopiero co, koncertowy album

"Wembley Or Bust". Niesamowite wydawnictwo,

które zawiera ponad dwadzieścia

utworów znanych lub bardzo

znanych w nowej, współczesnej odsłonie.

A to dlatego, że Jeff'owi towarzyszą

nowi muzycy, którym dowodzi Mike

Stevens, kiedyś w Take That. Nie ma

co się obawiać, muzyka nic nie straciła

na swojej wartości, a muzycy towarzyszący

Lynne'owi na scenie, to więcej niż

profesjonaliści, to muzycy z wielkim sercem.

Przeboje ELO wciągają publiczność

od samego początku, wystarczy

wyłapać przebitki, które znajdują się na

DVD. Zresztą dają one mi wrażenie, że

w ten wieczór na Wembley ściągnięto

pensjonariuszy sanatoriów Ciechocinków

całego świata. A, że spora część tej

publiczności stanowiły kobiety, więc o

wieku zamilczę. Z rzadka zdarzały się

jednak osobniki, które mogłaby być

dziećmi, a nawet wnukami większości,

która zameldowała się na ten koncert.

Repertuar tego występu to kolaż sporej

części przebojów z całej kariery Jeff'a

Lynne'a. Jednak najwięcej wybrano z

"Out of the Blue". Do tego doszedł

przebój z ostatniego albumu "When I

Was a Boy" oraz jeden z przebojów

The Traveling Wilburys, "Handle with

Care". Dosłownie ponad półtorej goziny

ekscytacji. W dodatku dobór kompozycji

jest ułożony perfekcyjnie, także

koncert trzyma w napięciu to ostatniej

nutki. Sam album wydany jest w kilku

wersjach. Bardzo fajnie ogląda się DVD

(lub BluRay) ale muzyka przerywana

jest, a to komentarzem Jeff'a Lynne'a a

to wypowiedziami muzyków czy samych

fanów, dlatego wolę dyski audio,

które znakomicie się słucha i to bez żadnych

przerywników. Teraz takie

kapele jak Electric Light Orchestra nie

wydają co roku albumów studyjnych,

częściej wykorzystują rejestracje sporych

wydarzeń. I nie mam nic przeciwko

temu, bo jak zawsze będą podchodziły

tak, jak w wypadku "Wembley Or

Bust", gdzie repertuar jest znakomity,

wykonanie rewelacyjne, a scenografia

oszałamiająca, to żaden z fanów nie

oprze się i z wielką chęcią zapozna się z

nowym wydawnictwem. A "Wembley

Or Bust" powinien zobaczyć i usłyszeć

każdy fan Electric Light Orchestra.

Magia wróciła.

Jenner - To Live Is To Suffer

2017 Inferno

\m/\m/

Nie wiem na ile miejsce pochodzenia

zespołu może powodować jego wyrazistość,

ale w przypadku Jenner czuć to aż

nadto. Fakt, że podobnych grup było i

może jest całkiem sporo, jednak "To

Live Is To Suffer" powstał w gorącym,

serbskim obszarze. Pochodzący z Belgradu

Jenner to cztery dziewczyny, które

wydały właśnie swój długogrający debiut.

Album zawiera osiem dość zwartych

i szybkich strzałów. Czas całości

również przypomina stare, dobre czasy

dla tak ostrej muzyki - raptem 37 minut.

W sumie muzycznie Jenner proponuje

coś, co już jest znane i nie za bardzo

odkrywcze, chociaż minuty upływają

w zaskakująco pozytywnej atmosferze.

Na pewno trzeba oddać dziewczynom,

że grają z szaleńczą pasją i zaangażowaniem.

Prędkie tempa, szatkujące

riffy i kontrastujący trochę z tym

wszystkim wokal, który stara się być jak

najbardziej naturalny. I dobrze, bo

szkoda by było silić się na jakieś demoniczne

wrzaski lub dziwne zmiany barwy

kiedy jest po prostu dobrze. Album

brzmi zaskakująco świeżo, chociaż jak

wspomniałem utrzymany jest w dość

przewidywalnej stylistyce. Utwory są

kompozytorsko ciekawe, nie można powiedzieć,

że obcujemy z jakąś bezmyślną

speed/thrashową sieczką. Długość

pojedynczych numerów nie wzięła się

też znikąd, bo słychać, że dziewczyny

lubią trochę pokombinować i nawet nieźle

im to wychodzi. Tu i ówdzie pojawi

się bardzo sprawna solówka, a to dalej

usłyszymy intrygujący melodyjny fragment.

Widać, że to zgrany zespół. Na

pewno "To Live Is To Suffer" może się

podobać nie tylko maniakom machania

głową. Fajnie, że nawet w tak egzotycznych

zakątkach świata dla muzyki

metalowej powstają takie zespoły. Plus

wielki jest taki, że jest to twór żeński, a

mimo wszystko tych jest stanowczo

mniej. Warto poznać, posłuchać i posmakować

tej strawy prosto z bałkańskiego

kotła. Myślę, że nasyci się nią nawet

najbardziej wybredny amator soczystych

prędkości. (4)

Jorn - Life on Death Road

2017 Frontires

Adam Widełka

Ostatnimi laty Jorn przyzwyczaił nas

do nagrywania płyt z coverami, grania

coverów na koncertach albo grania własnych

kawałków, ale bez dostatecznej

mocy. Rok 2017 to przełamanie passy.

Jorn ma obecnie bardzo heavymetalowy

zestaw muzyków (prawie cały Primal

Fear), co odbija się szczęśliwie w twórczości.

Ostatni krążek Norwega jest dynamiczny,

pełen mocnych, ale rozkołysanych

melodii hard'n'heavy. Mimo stylistyki

słychać stricte heavymetalowe

wykończenie, co więcej, wręcz słychać

rękę Matt Sinnera i słychać gitarę Alexa

Beyrodta. Płyta była promowana

przez "Man of the 80s" - lekki, rockowy,

chwytliwy numer. Płyta jako całość wydaje

się być mocniejszą wersją tego właśnie

kawałka. Do przyjemności słuchania

przykłada się rewelacyjne brzmienie

- czytelne, miękki, ciepłe, przestrzenne i

wbrew pozorom w ogóle nie odbierające

mocy muzyce. Na dokładkę, Jorn jest w

znakomitej formie. Nie jest to może

mocarne śpiewanie znane z jego występu

w Beyond Twilight, ale śmiało można

powiedzieć, że dawny (wręcz bardzo

dawny!) Jorn powrócił. Słuchanie

tej płyty to naprawdę przyjemność! (4)

Korpus - Respekt

2017 Self-Released

Strati

Płyta Korpusu... Jedna z największych

białych plam w historii polskiego rocka,

180

RECENZJE

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!